P O Z Y T Y W N E S T R O NY Ż YC I A
numer 1/2014 (7)
ISSN 2084-1574 indeks: 298301
iało Umysł Dusza
Egzemplarz bezpłatny - promocyjny
Jerzy Stuhr
-Chce rozmawiac z widzem
Jacek Zakowski
- Czy polscy katolicy, to chrzescijanie
prof. Jan Miodek
- Polski nie jest obcy
Celine Dion Miłość przywróciła mnie do życia
LASEROTERAPIA TAJEMNICE ANESTEZJOLOGII BARBARA KURDEJ - SZATAN PRZEWODNIK PO„E”
foto: Adam Fedorowicz
od redakcji
Za oknami ponoć mróz... Tak to już jest z gazetami, że w przeciwieństwie do internetu, telewizji i radia, trudno pisać w nich o pogodzie, jaką widzimy za oknem. Wyjątkiem są, oczywiście, dzienniki, ale i te nie dościgają mediów elektronicznych pod względem szybkości przekazywania bieżących informacji. Bieżących, czyli „newsowych”, a wśród nich swoje, ważne miejsce, zajmują i prognozy pogody... Gdy zdejmujecie pierwsze w nowym roku „Pragnienie Piękna” ze sklepowej półki, jest początek lutego, przyjmuję więc, że za oknem temperatura nie skłania do spacerów (chyba, że po górach w narciarskim, ciepłym ubraniu). I tu pojawia się rola gazety! W ciepłym domu, przy kominku lub kaloryferze, wczesnym wieczorem (przecież ciemno jest już o osiemnastej) warto w wygodnym fotelu przeznaczyć trochę czasu na lekturę, która opowie nie tylko o tym, co wydarzyło się dziś, ale przywoła wspomnienia, pozwoli „spotkać się” z ulubionym aktorem lub piosenkarzem, i trochę wzbogacić swoją wiedzę. Zapraszam do lektury artykułów, nad którymi warto się dłużej zastanowić! Jacek Żakowski w dziale „Społeczeństwo” zadaje pytanie: „czy polscy katolicy, to chrześcijanie?” i komentuje powszechną, i złudną radość z wysokiej oceny postępów młodych Polaków w nauce przez OECD. Ks. dr Cezary Korzec zabiera w podróż do „pustynnej zamrażarki”: tajemniczego Qumran, a Izabela „Ishanghri-seva” Drążewska – do kolorowych nie tylko od święta Indii. Zastanowić warto się także nad tym, że „Polski nie jest obcy”, o czym opowiada prof. Jan Miodek. Warto w zimowy wieczór nadrobić też zaległości muzyczne i filmowe! „Chcę rozmawiać z widzem”, mówi na naszych łamach przygotowujący swój najnowszy film: „Obywatel”, Jerzy Stuhr. O sile miłości przekonuje nową płytą i wywiadem Celine Dion; Britney Spears opowiada o najbardziej osobistym krążku w swoim muzycznym dorobku, a Barbara Kurdej – Szatan zdradza „Kim jest ta dziewczyna”, która niesamowitą popularność zyskała dzięki... reklamie. W zimie więcej czasu spędzamy w domu! Bo zima sprzyja domowym porządkom i planom na przyszłość! Anna Nowak-Ibisz wśród praktycznych i pięknych gadżetów umieściła tym razem Skrzynię Posagową Panny Młodej, opowiadając, dlaczego nietypowy prezent może stać się i pięknym, i praktycznym na całe życie. Ewelina Kowalczyk z Galerii „Ninart” opowiada, natomiast, o tym, jak niedrogo i gustownie urządzić mieszkanie lub dom... Życzę zajmującej lektury! I ciepłych nie tylko kominkiem wieczorów z „Pragnieniem Piękna”
4
redaktor naczelna
Alicja Kapturska
W NUMERZE
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
6 - TEMAT Z OKŁADKI: Miłość przywróciła mnie do życia rozmowa z Celine Dion 10 - SPOŁECZEŃSTWO: Czy polscy katolicy to chrześcijanie? pisze Jacek Żakowski 11 - SPOŁECZEŃSTWO: Złudzenie PISA pisze Jacek Żakowski
6
13 - FILM: Chcę rozmawiać z widzem wywiad z Jerzym Stuhrem
MIŁOŚĆ PRZYWRÓCIŁA MNIE DO ŻYCIA
16 - MUZYKA: Ktoś zbudził mnie - Wasowski Odnaleziony rozmowa z Krzysztofem Herdzinem 18 - KULTURA I MEDIA: Kim jest ta dziewczyna? wywiad z Barbarą Kurdej - Szatan 20 - TWARZE: Dojrzałem... rozmowa z Conrado Moreno
18
22 - FELIETONY: Mama, Tata, Ja... pisze Małgorzata Kalicińska 23 - FELIETONY: Rodzic contra dziecko pisze Barbara Grabowska 24 - FELIETONY: Przemiany pisze Daniel Odija
10
25 - REPORTAŻ: Indie na co dzień opowiada znawczyni kultury Indii, Izabela „Ishanghri-seva” Drążewska
CZY POLSCY KATOLICY TO CHRZEŚCIJANIE?
28 - O SOBIE: Britney osobiście wywiad z Britney Spears 30 - ZDROWIE I URODA: „E” jak edukacja rozmowa z dietetykiem, Joanną Ciszczoń 32 - ZDROWIE I URODA: Krótki przewodnik po „E” poradnik poświęcony dodatkom do żywności
32
34 - ZDROWIE I URODA: Ból ujarzmiony - Anestezjologia wywiad z dr. n. med. Markiem Zienkiewiczem
KRÓTKI PRZEWODNIK PO „E”
38 - ZDROWIE I URODA: Nie tylko chirurgia rozmowa z prezes kliniki „Artplastica”, Moniką Chomiuk 42 - ZDROWIE I URODA: Takie rzeczy nie tylko w filmach wywiad z kosmetologiem, Mirellą Niedzielską 44 - PIĘKNO: Stare, jak nowe - odnawianie mebli rozmowa z Eweliną Kowalczyk (pracownia designerska „Ninart”) 48 - PRAKTYCZNE I PIĘKNE: Gadżety, które spełniają marzenia poleca Anna Nowak-Ibisz 50 - UMYSŁ I DUSZA: Qumran - pustynna zamrażarka pisze ks. dr Cezary Korzec, teolog i biblista 54 - UMYSŁ I DUSZA: Polski nie jest obcy wywiad z prof. Janem Miodkiem 59 - RECENZJE: Książki (Rafał Podraza) 60 - RECENZJE: Kino (Rafał Pawłowski) 61 - RECENZJE: Muzyka (Andrzej Gross)
54 POLSKI NIE JEST OBCY
5
temat z okładki
Miłość przywróciła mnie do życia 6
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Tytuł nowej płyty Celine Dion budzi zastanowienie. Każe na chwilę zatrzymać się w codziennym biegu i zastanowić nad tym, co w życiu najważniejsze – nad relacjami z najbliższymi, nad sensem codziennej pogoni w kontekście kruchości życia. Sama Celine przyznaje, że w życiu najważniejsza nie jest praca, ani sukcesy, ale to, co nosimy w sercu... Twoja nowa płyta nosi tytuł "Loved me back to life". Czemu właśnie tę piosenkę wybrałaś na utwór tytułowy? Celine Dion: Bo jest tak dobra, że z pewnością chętnie zaśpiewałby ją każdy artysta na świecie. Cieszę się, że Sia (autorka piosenki – przypis red.) wysłała ją właśnie do mnie. I zrobiła to w ważnym momencie. Kiedy myślałam o nagraniu nowego albumu, chciałam, żeby znalazło się na nim coś nowego, wnoszącego świeżość artystyczną. Jednocześnie: nie chciałam się powielać i nie chciałam zupełnie się zmienić. "Loved me back to life" była właśnie taką świeżością. Tym, czego szukałam. To jest właśnie ten rytm, o który mi chodziło, zupełnie nowe brzmienie! Ta piosenka nadała ton całej mojej nowej płycie! Jakie znaczenie kryje się za słowami "Loved Me Back To Life" (Miłość przywróciła mnie do życia)? W dzisiejszych czasach wielu ludzi zachowuje się tak, jakby tkwili w katatonii. Odcinają się od społeczeństwa i świata, na pierwszym miejscu stawiając komunikację elektroniczną. Coraz mniej jest między ludźmi prawdziwego porozumienia, uczucia, kontaktu wzrokowego. Zamiast nich mamy schematyczne stukanie w klawisze telefonu i komputera, porozumiewanie się półsłówkami i wyświechtanymi zwrotami z SMSów. Ta rzeczywistość jest straszna! Kiedy śpiewam: "I couldn't feel. I wish I could disappeear." (Nie potrafiłam czuć, chciałam zniknąć.), wyobrażam sobie dziewczynę, która walczy o życie. Miała poważny wypadek samochodowy, czuje, że podąża do innego świata, ale jednocześnie bardzo chce żyć. Leży na chodniku, walczy ze sobą, pytając: "Zostaję w swoim ciele, czy je opuszczam? Co się w ogóle dzieje? Czy idę do nieba?"... W końcu udaje się jej wrócić. Odzyskuje przytomność w chwili, kiedy otacza ją rodzina, a jej chłopak mocno trzyma ją za rękę. Ten uścisk i ich miłość przywracają ją do życia. Wspomniałaś o nowym brzmieniu. Czy Twój głos na tym albumie się zmienił? Tak. Na tym albumie brzmi wyjątkowo wyraźnie, szorstko, bez jakiegokolwiek pogłosu. Czuć, skąd się wydobywa. W piosence słyszysz każdy detal, rysę. To jest ta prawdziwa Celine (śmiech). Kiedy głos poddaje się obróbce, dodaje kolejno gitarę, pianino, inne instrumenty, jego
7
temat z okładki
Teraz tak. Wcześniej nie myślałam o śpiewaniu w ten sposób. Urzekła mnie Adele, która jako pierwsza przyjęła taką formę nagrań i śpiewania. Kiedy sama spróbowałam, mogę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z efektu.
dała mi dużo do myślenia. Zaśpiewałam ją na rozdaniu nagród Grammy i muszę przyznać, że pomogło mi to uporać się ostatecznie z wieloma emocjami ze szkolnych lat, które dotyczyły środowiska kolegów i koleżanek z klasy. Dla mnie ta piosenka ma działanie niemal terapeutyczne, zdecydowałam się więc zatrzymać ją w moim reperturze i śpiewam ją każdego wieczoru. Słyszałam wiele opinii o tym, że powinniśmy umieścić ją na albumie. Wreszcie to zrobiłam.
Wybierasz piosenkę na motyw przewodni płyty... i co dalej? Jak dobierasz pozostałe utwory, żeby krążek stanowił określoną całość?
W piosence "Somebody loves Somebody" płynnie przechodzisz pomiędzy falsetem i pełnym głosem. To nowość w piosence Celine Dion...
Po pierwsze: otrzymuję setki piosenek, z różnych źródeł. Po drugie: nigdy dla mnie nie liczy się rozpoznawalność autora, tylko sama piosenka. Jeżeli napiszesz dla mnie wyjątkową piosenkę, to nie będzie się dla mnie liczyło to, że jesteś nieznany. Ja ją po prostu zaśpiewam! Bo tego chcę, bo to czuję, bo pokochałam ten rytm i te słowa! Na płytę dobieram takie piosenki, które budzą emocje we mnie samej.
To rzeczywiście coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam. I nie było łatwo. Audra Mae, z którą nagrałam tę piosenkę, zazwyczaj śpiewa w takiej tonacji, a ja jestem wielką fanką jej głosu. Ona wyznaczyła tonację i bardzo mi pomogła wydobyć ją ze mnie. Podjęłam ten trud, aby pokazać jej, jak ją szanuję.
brzmienie jest zgłuszone. Tu było inaczej. Mój głos znajduje się na pierwszym planie i słychać go w całej okazałości. Podoba Ci się to nowe brzmienie?
"At Seventeen" Janis Jan, to piosenka, z którą mierzyło się już wiele wokalistek. Czułaś presję, kiedy przygotowywałaś swoją wersję tej piosenki? W moim wieku? Jestem mamą i mam się przejmować wykonaniem piosenki? (śmiech) Nigdy nie stresuję się piosenkami. Historia "At seventeen" jest taka: Odpowiedzialny za galę Grammy amerykański producent, Ken Ehrlich, zadzwonił do mnie kilka lat temu z wiadomością: "Będziemy składać hołd Janis Ian. Chciałbym, żebyś przyjechała i zaśpiewała "At seventeen"". Odpowiedziałam: "Nie ma sprawy, ale pozwól, że najpierw poznam tę piosenkę". Przeczytałam tekst i... poczułam, jak bardzo mnie odzwierciedla. Kiedy miałam dziesięć, jedenaście lat, sama czułam niezwykłe skrępowanie moim własnym ciałem. Przypomniałam sobie niełatwe, szkolne relacje z innymi dzieciakami... Piosenka
Dlaczego nagranie nowego albumu w języku angielskim zajęło Ci aż sześć lat? Czas po prostu zleciał niesamowicie szybko, aż trudno w to uwierzyć... Przez całe sześć lat wybierałam piosenki, wchodziłam do studia, nagrywałam... Ale w tym czasie także urodziłam bliźniaki i przygotowywałam nowy występ sceniczny. Faktycznie, byłam dość zajęta. Czy nadał miewiasz "motyle w brzuchu" wchodząc do studia? O tak, motyle będą towarzyszyć mi zawsze. Jeśli przestanę je czuć, to upłynie znacznie więcej, niż sześć lat, zanim nagram kolejną płytę. (śmiech) Na razie zawsze podekscytowana czekam na wejście do studia. To jest przygoda! Zanim zaczniesz nagrywać, musisz spotkać się z ludźmi, z którymi masz pracować. Starasz się ich poznać i przekonać ich do siebie tak, aby w rezultacie ci pomogli. Oni starają się ciebie nakłonić, aby śpiewać piosenki w określony sposób, więc w rezultacie uczycie się od siebie nawzajem, co jest cudowne! Nigdy do końca nie wiesz, jaki będzie efekt finalny. Na scenie nie ma, natomiast, miejsca na żadną pomyłkę. Musisz zmierzyć się z rzeczywistością, co powoduje spore napięcie nerwowe. W show-biznesie zawsze dużo się dzieje. Stawiamy sobie różne cele i podejmujemy różne wyzwania. To jest fajne! Swój głos traktujesz jak instrument, podobno nawet masz jakiś specjalny sposób na kichanie? Mój trener emisji głosu i mój lekarz zgadzają się, co do jednej ważnej kwestii: kiedy dużo śpiewasz, musisz znaleźć jakiś sposób na odpoczynek dla swojego głosu. Znam takich ludzi, którzy odpoczywając od śpiewu starają się mówić bardzo niskim głosem. (Celine zniża głos). Wychodzi z tego buczenie. Głos wcale nie odpoczywa, wręcz przeciwnie. Jeśli chcesz, żeby zrozumiano Cię na drugim końcu pokoju, musisz przejść w szept albo zwiększyć siłę dźwięku... Mi zaproponowano odpoczywanie przez kichanie (śmiech). Kiedy kicham, wypuszczam małe ilości powietrza: "apsik" (delikatne kichnięcie) bez produkowania jakichkolwiek dodatkowych dzwięków. Mam się nie starać prezentować trzech oktaw, skoro nie jest to utwór przeznaczony do słuchania. (śmiech)
8
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Jaki był Twój najbardziej pamiętny moment w karierze? Mój pierwszy występ. (śmiech). Miałam około pięciu lat, mama na tę okazję uszyła mi nową sukienkę. Wystąpiłam na weselu mojego brata, Michaela. Zaśpiewałam pięć, sześć piosenek. Nigdy tego nie zapomnę. Śpiewałam też dla mojej siostrzenicy, która zmarła w moich ramionach. Zmagała się z mukowiscydozą, jak dotąd nieuleczalną chorobą. W Kanadzie cały czas aktywnie działam, zresztą, na rzecz Towarzystwa Walki z Mukowiscydozą. W ostatnim etapie choroby mojej siostrzenicy nasza rodzina zebrała się razem. Ja spałam z nią w jednym łóżku i śpiewałam jej cichutko do ucha, kiedy odchodziła. Dzięki niej zobaczyłam odrobinę nieba i to był bardzo wyjątkowy moment. Były też, oczywiście, inne momenty. Jeden szczególnie pamiętny, kiedy mój najstarszy syn, Rene Charles, miał jakieś 4 lata i po raz pierwszy przyszedł zobaczyć mój występ. Wcześniej nie chciał oglądać mamy na scenie, a wtedy przyszedł i powiedział: "Mamo, chciałbym przyjść na Twój koncert. Mogę?". Ja na to: "Oczywiście. Kiedy?". On na to: "Dzisiaj". Zapamiętałam to dokładnie, ponieważ na zakończenie każdego koncertu mam w zwyczaju dawać komuś z publiczności różę. Tego wieczoru wiedziałam, że wśród publiczności siedzi mój syn. Nigdy wcześniej nie byłam tak zdenerwowana! Cały czas myślałam: "On tu jest!". Na koniec koncertu poszłam do piętnastego rzędu, w którym siedział, wręczyłam mu różę, wzięłam go w ramiona i pojechaliśmy do domu. Ten moment bardzo utrwalił się w mojej pamięci. Obecnie nie planujesz żadnej trasy koncertowej. Dlaczego? Czy chodzi o to, dlaczego nie mogę koncertować? Nie pogrążaj mnie! (śmiech) Bardzo bym chciała, kocham wyjeżdżać w trasy! Uwielbiam brać ze sobą dzieciaki, by poznawały świat, uczyły się i zdobywały nowe doświadczenia. Podróżując, można wiele się nauczyć, choć oczywiście przyzwyczajenie się do innego trybu życia, zmiana stref klimatycznych i życie na walizkach mają też swoją męczącą stronę. Ostatni raz byłam w trasie w 2008 roku. Trochę zleciało, ale mam zobowiązania wobec Colosseum w Las Vegas, siedemdziesiąt występów rocznie. Gdzie tu miejsce na światową trasę koncertową, nawet najmniejszą? Zwyczajnie nie mam czasu... Ale, kto wie? Może zrobimy sobie małą przerwę... i wyjedziemy w trasę... Jaką radę masz dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z showbiznesem?
Znajdźcie sobie odskocznię. W showbiznesie zróbcie to, co macie do zrobienia, i jedźcie do domu. Najlepiej mieć wspaniałą rodzinę i otaczać się dobrymi ludźmi, niekoniecznie tylko z jednej, zawodowej sfery. Nie brylujcie w tym środowisku, bo ciężko potem czegokolwiek odmówić towarzyszom, a to bywa niebezpieczne. Musicie być bardzo odporni i silni psychicznie. Wykorzystajcie swoją inteligencję, żeby otoczyć się ludźmi pomocnymi. Skupiajcie się na pracy, a potem w nogi! (śmiech)
Opracował: Andrzej Gross na podstawie materiałów udostępnionych przez Sony Music Polska Tłumaczenie: Magdalena Ferber, foto: Sony Music Polska
Celine Dion „Loved me back to life” Sony Music Polska, 2013
Pierwszy po sześciu latach angielskojęzyczny album Celine Dion ukazał się na rynku czwartego listopada. Dzień później w Polsce osiągnął już status złotej płyty. To nie dziwi. Artystka mająca na koncie ponad 220 milionów sprzedanych płyt i będąca jedną z najbardziej charakterystycznych wokalistek musiała wzbudzić nową płytą zainteresowanie większe, niż duże. Nie napiszę więc ani słowa do tych, którzy płytę już kupili, tylko do tych, co się wahają,... Z każdym rokiem coraz mniej znaleźć można tak dobrych płyt! Nawet najsłabsze, „radiowe” ballady: „Water and a flame” (wcześniej tę piosenkę zaśpiewała m.in. Adele), „Didn’t know love”, „Overjoyed” (duet ze Stevie Wonderem) czy „Thank You”, brzmią tu doskonale, wkomponując się w przemyślaną, dość jednorodną stylistycznie, ale bynajmniej nie nużącą całość. Otwierająca płytę tytułowa piosenka potwierdza to, co mówi o niej sama wokalistka: przyciąga już od pierwszych taktów, balansuje na granicy ballady i muzycznej historii, w której napięcie słów idealnie stapia się z napięciem muzycznym. Po niej przychodzi taneczne i energetyczne (choć początkowo nic na to nie wskazuje) „Somebody loves somebody”. Obie przebojowe piosenki wyznaczają ton płycie, która, choć nie zawiera hitu na miarę „My heart will go on”... nie ma elementów słabych. Zawiera za to sporo kołysząco-monumentalnych ballad, będących charakterystycznym znakiem Celine Dion (m.in. „Incredible”, „Breakaway”) i taneczne, popowe piosenki („Save your soul”, „Unfinished Song”). Ciekawostkami są: „skyfallowy” (i nie chodzi tu o podobieństwo słowa) „Thankful” i odbiegający nieco od ogólnej barwy krążka, bardzo delikatny „At seventeen” Janis Jan. A dla dwóch najspokojniejszych, „kołysankowych”: „How do you keep the music playing” i „Lullabye”, warto pokusić się o ten krążek w wersji deluxe... Recenzja: Andrzej Gross
9
SPOŁECZEŃSTWO Jacek Żakowski – dziennikarz i publicysta; pierwszy prezes Polskiej Agencji Informacyjnej; obecnie związany z tygodnikiem „Polityka”; kierownik Katedry Dziennikarstwa „Collegium Civitas” w Warszawie.
Czy polscy katolicy to chrześcijanie?
K
ościół zawsze był w Polsce ważny i widoczny. Ale chyba nigdy nie był taki głośny, jak ostatnio. Od paru lat nie ma tygodnia, żeby ważny ksiądz, zawodowy katolik, biskup lub biskupi nie powiedzieli czegoś, co trafia na pierwsze strony gazet. Do tego już przywykliśmy. Ale w ostatnich miesiącach trudno znaleźć dzień wolny od dramatycznych ataków ludzi Kościoła na polską rzeczywistość. I na nierzeczywistość: na przykład na nie istniejącą „ideologię gender”. Im świat jest bardziej na te ataki głuchy, tym bardziej są one hałaśliwe. I tym mniejsze mają one znaczenie. Przywykliśmy, że Kościół walczy z aborcją, swobodą seksualną, konsumpcyjnym stylem życia. Jedni widzieli w tym sprzeciw wobec nieuchronnej modernizacji. Inni odbierali to jako obronę wartości. Dziesięć lat temu sprawa nabrała rumieńców - dosłownie i w przenośni - kiedy wybuchł skandal wokół seksualnego wykorzystywania kleryków przez metropolitę poznańskiego, abp. Juliusza Paetza. Po raz pierwszy w polskiej debacie publicznej Kościół z pouczającego stał się pouczanym. I to w sprawach seksu, o które najgłośniej spierał się ze społeczeństwem. To był wyraźny przełom. Mimo wsparcia dużej części biskupów decyzją papieża arcybiskup stracił posadę metropolity. Ale pozostał w Poznaniu i dalej odgrywa tam sporą rolę. W oczach wielu osób odebrało to wiarygodność księżom jako arbitrom moralności. Parę lat później podobny wstrząs wywołało zablokowanie awansu oskarżanego o współpracę z SB abp. Stanisława Wielgusa, który miał zostać metropolitą warszawskim. Interpretowano to wtedy jako walkę dwóch konserwatywnych frakcji wewnątrz kościoła, ale do ingresu nie doszło. Zostało wrażenie, że Kościół nie tyle wspierał walkę Polaków o wolność, co ją dławił. I że ci, którzy dławili, wciąż mają się dobrze w kościelnych strukturach. Po rozpadzie PO-PiS-u, kryzys autorytetu biskupów pogłębił podział kościoła na Toruński (związany z PiS) i Wadowicki (związany z PO). Kulminacja nastąpiła po katastrofie smoleńskiej. Nie chodzi nawet o to, co księża biskupi z obu stron partyjnych barykad mówili, ale o to, że w sposób ewidentny mówili co innego. Taki podział sprawił, że wielu katolików przestało czuć się w obowiązku podążać za swoim biskupem, czy proboszczem. Coraz liczniejsi zaczęli raczej szukać sobie odpowiadającego ich poglądom biskupa, czy proboszcza. Z przewodników księża i biskupi stali się zabiegającymi o potencjalnych klientów, konkurującymi ze sobą, komiwojażerami wiary i idei. Wreszcie rok temu zaczęła się czarna seria wpadek związanych z trudnym dla wielu polskich biskupów
10
i księży, zarządzonym przez papieża Franciszka, zwrotem w kościele katolickim. Pointą narastających problemów było sfałszowanie oficjalnego polskiego tłumaczenia papieskiej adhortacji „Evangelii gaudium”, w którym m.in. stwierdzenie Franciszka, że lud może być mądrzejszy niż biskup, zastąpiono stwierdzeniem przeciwnym. Zderzenie z Franciszkiem sprawiło, że słowa polskich biskupów i księży się zrelatytwizowały. Przestały być odbierane jako informacja o tym, co złe, a co dobre. Zaczęły być coraz powszechniej traktowane jako wyraz ich słusznych lub niesłusznych poglądów. Skandale pedofilskie w kościele, a właściwie sposób, w jaki księża i biskupi na nie reagowali, przepełniły czarę. Sprawiły, że kościół przestał nieść ukojenie w doczesnych problemach, a sam stał się problemem. W ten sposób ćwierć wieku po odzyskaniu wolności z „autorytetu nauczającego” kościół stał się w Polsce jednym z wielu uczestników demokratycznej debaty publicznej. Może wciąż jeszcze ma w tej debacie pozycję szczególną, ale także przez katolików wierzących i chodzących do kościoła słuchany jest mniej uważnie i traktowany niespecjalnie poważnie. Zmiany zaszły tak daleko, że coraz więcej osób zastanawia się, czy Polska jest jeszcze krajem katolickim. Formalnie Polska wciąż jest katolicka. Ponad 90 procent obywateli zostało ochrzczonych, a ponad 80 proc. uznaje się za katolików. Ale połowa polskich katolików nie bardzo może się uważać za chrześcijan, bo jak wynika z badań, nie wierzy w śmierć Jezusa na krzyżu ani w zmartwychwstanie. A to są fundamenty chrześcijaństwa. Można pomyśleć, że w Polsce wyłania się nowy socjoreligijny fenomen - niechrześcijański odłam katolicyzmu. Ale sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Bo w katolicyzmie od kilkudziesięciu lat szczególną pozycję zajmuje etyka seksualna. Jej waga wzrosła po rewolucji seksualnej lat 60. Była to reakcja na upowszechnienie się tabletki antykoncepcyjnej i bezpiecznej medycznie aborcji. Nośność katolickiej etyce seksualnej przyniósł jednak wybuch - na przełomie lat 70 i 80 - epidemii AIDS, która wywołała nawrót do bardziej konserwatywnych poglądów seksualnych. Od tego czasu seks zajął miejsce sprawiedliwości społecznej w centrum społecznego nauczania kościoła. Kościół jest doktrynalnie krytyczny wobec samego poszukiwania rozkoszy seksualnych, które uważa za „uprzedmiotowienie” człowieka. Wyrazem tego jest zakaz używania prezerwatyw, seksu przedmałżeńskiego, onanizmu. Polscy katolicy w większości nie dali się jednak temu nauczaniu przekonać. Tylko jedna czwarta uwierzyła biskupom, że użycie prezerwatywy to grzech. Niewiele więcej
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
wierzy, że grzeszny jest onanizm albo seks przed ślubem. Większość uczniów rezygnujących z lekcji religii w szkole robi to dlatego, że nie akceptuje kościelnej etyki seksualnej. Ale wciąż uważa się za katolików. Czy jednak można uważać się za katolika nie tylko nie wierząc w zmartwychwstanie, ale też nie zgadzając się ze swoim kościołem w sprawach dobra i zła? Na czym by miał tego rodzaju katolicyzm polegać? Tego, oczywiście, nie wiemy, bo nigdy jeszcze tego w Polsce nie przerabialiśmy. Czym właściwie jest polski kościół katolicki, jeśli nie jest wspólnotą wiary i moralności? Oczywiście jest wielką instytucją zatrudniającą dziesiątki tysięcy księży, zakonnic i świeckich. Jest też jakiegoś rodzaju tradycyjną wspólnotą społeczną gromadzącą parę milionów ludzi na niedzielnych mszach i setki tysięcy na pielgrzymkach. Ale jaka jest treść tej wspólnoty? Co ją łączy? Jako całość już chyba tylko tradycja, potrzeba przynależności i obrzędowość. Chodzi o to, żeby być, jak rodzice, żeby nas sąsiedzi nie wytykali palcami, żeby mieć porządny ślub i pogrzeb. To zdecydowaną większość katolików łączy. I chyba niewiele więcej. W innych sprawach katolicy są podobnie podzieleni, jak wszyscy. Coraz częściej nie zgadzają się nie tylko ze swoimi księżmi czy biskupami, ale też z papieżem, katechizmem, soborem. Jak się dobrze popatrzy, nietrudno zauważyć, że katolików, którzy się w jakichś ważnych sprawach nie zgadzają z nauczaniem kościoła, jest zdecydowana większość. Ta większość zgadza się tylko co do jednego: że Bóg jest. Jaki to jest Bóg, dopiero się okaże. Ale nieprędko i nie wiadomo, kiedy. Nic jednak nie wskazuje, by miał to być taki sam Bóg dla wszystkich lub przynajmniej dla wyraźnej większości.
Polski katolicyzm uległ prywatyzacji, podobnie jak większość postaw kulturowych ponowoczesnych społeczeństw. Każdy katolik ma dziś swój prywatny katolicyzm. Podobnie jak każdy Polak ma dziś swoją polskość, każdy liberał ma swój liberalizm, każdy socjalista ma swój własny socjalizm. Zwartość i dyscyplina dotyczą już tylko profesjonalistów. I to w ograniczonym zakresie. W kościele katolickim oznacza to, że księża - z racji swojej funkcji - są jedyną grupą prezentującą się jako konsekwentnie wierzący katolicy. Reszta szuka własnych dróg, które nie tylko dla kościoła instytucjonalnego, ale też dla innych świeckich katolików są trudne do zaakceptowania. Kościelne hałasy będą się więc nasilały. Trzeba się do nich przyzwyczaić. A najlepiej by było je polubić. Jeśli ktoś tylko potrafi... Tekst: Jacek Żakowski Zdjęcia: Stefan Maszewski/REPORTER; fotolia.com
Złudzenie PISA Przebojem jesieni 2013 stały się rezultaty badań PISA. Wynika z nich, że polscy gimnazjaliści fantastycznie rozwiązują zadania. To jest dobra wiadomość także dla tych, którzy szkołę mają dawno za sobą. Bo dobrzy uczniowie będą dobrymi pracownikami i przedsiębiorcami, dobrzy pracownicy i przedsiębiorcy dużo zarabiają, a kto dużo zarabia, ten płaci duże podatki i składki. Czyli, kto na horyzoncie widzi już emeryturę (np. za 20 lat), po tej informacji mógł poczuć się lepiej. Ale czy powinien? Nie jestem tego pewien. Powodów jest kilka i warto o nich pamiętać, kiedy wyniki testów wbijają nas w dumę. Po pierwsze międzynarodowe testy PISA są organizowane przez OECD, czyli ekonomiczną organizację najbogatszych gospodarek świata. Badają więc wyniki nauczania z punktu widzenia potrzeb rynku pracy, a konkretnie podaży pracowników wedle potrzeb pracodawców postrzeganych tak, jak są postrzegane przez OECD. Problem polega na tym, że w OECD dominuje specyficzne ideologiczne podejście do współczesnej gospodarki. W największym skrócie jest to skansen myślenia przedkryzysowego
promującego gospodarki wielkich korporacji, gdzie potrzeba raczej sprawnych trybików i funkcjonariuszy, niż osób samodzielnie myślących i działających. Kryzys wykazał, że ten model jest nie tylko ekonomicznie mało efektywny, ale też niebezpieczny dla finansów państw (bo korporacje skutecznie unikają podatków) i dla poziomu płac (bo w korporacjach panuje system hollywoodzki, czyli gwiazdy dostają krocie, a reszta minimum). Wedle wyników PISA polscy uczniowie są do tego systemu przygotowani najlepiej w Europie. Ale już wiemy, że dużo lepiej radzą sobie te kraje, które mu nie uległy. Takie jak Niemcy, Szwajcaria, Austria, państwa skandynawskie, gdzie podstawą bogactwa jest znajdujący się pod opieką państwa, bardziej efektywny, lepiej traktujący pracowników, bardziej innowacyjny, wymagający więcej samodzielności a mniej dyscypliny - mały i średni biznes. Testy PISA nie mówią nam nic o przygotowaniu uczniów do budowania takiej gospodarki. Po drugie efekt pracy, zarobki pracowników, ich podatki i składki zależą nie od tego, co umieją, ale od tego, co i gdzie robią. To bardzo dobrze widać w polskiej
11
SPOŁECZEŃSTWO gospodarce. Na stacjach benzynowych, w supermarketach, w firmach ochroniarskich już dziś pracują tysiące ludzi z licencjatami, a nawet magisteriami. Pracują tam, nie dlatego, że nic innego nie umieją robić. Często bardzo dużo umieją. Tylko, że ich kompetencji gospodarka nie potrzebuje. Nie potrzebuje ich nie dlatego, że te kompetencje są przestarzałe. Przeciwnie. Często nie potrzebuje ich dlatego, że absolwenci są, jak na polską gospodarkę, zbyt dobrze wykształceni. Wbrew krążącym opiniom, nie jest to tylko problem absolwentów politologii, psychologii i zarządzania. Za ladą stoją w Polsce inżynierowie, prawnicy, matematycy, fizycy, chemicy, pedagodzy, pielęgniarki. Ludzie dobrze wykształceni, ale zbyteczni w zacofanej strukturze gospodarczej. Z tego, że gimnazjaliści dobrze sobie radzą, nie wynika więc, że w przyszłości unikną bezrobocia lub śmieciowej pracy. Jeśli gospodarka się zasadniczo nie zmieni, to
raczej ich nie unikną. Podobnie, jak ich nieco starsi, doskonale wykształceni koledzy z krajów Afryki Północnej, którzy wywołali tak zwaną Arabską Wiosnę i obalili reżimy w Tunezji, Egipcie, Libii, bo mając za sobą wiele lat nauki i posiadając wysokie kompetencje, nie byli w stanie znaleźć lepszego zajęcia, niż praca na straganie. Część tego problemu rozwiązują dziś w Polsce wyjazdy do pracy za granicą. Masowy bunt zamiast w rewolucji wyraża się w masowej emigracji. Dobrze wykształceni Polacy dobrze się odnajdują w gospodarkach, które potrzebują ich umiejętności. Ale to znaczy, że będą utrzymywali tamtejszych emerytów, bo tam zapłacą podatki i składki na ubezpieczenia społeczne. Umiejętności, które bada test PISA, nas przed tym w żadnym stopniu nie chronią, a mogą wzmacniać wszystkie zagrożenia. Po trzecie: medialno-polityczny entuzjazm, jaki wywołały wyniki testów PISA, może być dla naszej przyszłości groźniejszy, niż gdyby się okazało, że polscy gimnazjaliści są w środku europejskiej stawki. Pod ich wpływem premier już zapowiedział, że „szkoła nie potrzebuje rewolucji”. Praktycznie znaczy to tyle, że nic się w niej nie zmieni. Dla polityków i większości nauczycieli jest to dość wygodne. Ale tylko dla nich. Dla reszty jest to niebezpieczne. Bo polska szkoła „produkuje” dziś - jak ujął to Janusz Czapiński - konformistycznych indywidualistów. A są to ludzie najsłabiej pasujący do demokracji i rynku. Cały system oświatowy nastawiony jest na kształtowanie ludzi dla których istotny jest tylko ich indywidualny, relatywny sukces rozumiany tak, że mają być lepsi od innych. Uczeń nie ma być lepszy, niż jest. Ma być lepszy, niż jego koledzy i koleżanki. I to lepszy nie wedle jakichś idealnych wartości, ale lepszy pod względem ocen. Nie ma się cieszyć, że zrobił coś dobrego, ani że się dowiedział czegoś ważnego albo ciekawego. Ma się cieszyć, że został lepiej oceniony, niż inni. Tacy ludzie mogą robić kariery w hierarchicznych, autorytarnych strukturach (władzy, korporacji, armii), ale nie tworzą wspólnot, na których opiera się demokracja, ani kreatywnych zespołów, na których opierają się odnoszące sukcesy nowoczesne firmy. Od lat wiadomo, że system wychowawczy polskiej szkoły jest chory. Jeszcze niedawno wydawało się, że dzięki szerzeniu się tej świadomości jesteśmy już blisko przełomu. Ale zdaje się, że już nie jesteśmy. PISA zaczopowała system. Nikt nie będzie zmieniał zwycięskiego systemu. Po co? Trudno będzie domagać się poważnej zmiany po takim sukcesie. Nawet jeżeli jest to sukces w dyscyplinie, która nie ma wielkiego znaczenia. A w kompetencjach społecznych kolejnych roczników, które mają zasadnicze znaczenie, staczamy się coraz niżej. Tekst: Jacek Żakowski Zdjęcia: Stefan Maszewski/REPORTER; fotolia.com
12
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Chcę rozmawiać z widzem Po jednym z największych polskich aktorów, Jerzym Stuhrze, nie widać dziś cienia niedawnej, ciężkiej choroby. Uśmiechnięty i pełen wigoru opowiedział nam o swoim najnowszym filmie: „Obywatel”, do którego zdjęcia ukończył w listopadzie. Rafał Pawłowski: „Obywatel” to już siódmy film w pańskim reżyserskim dorobku. W prasie pojawiły się opinie mówiące, że Jerzy Stuhr kręci polskiego „Forresta Gumpa”... Jerzy Stuhr: Dziennikarze zawsze lubią sprowadzić coś do wspólnego mianownika. A ja właśnie odwrotnie. Jedno, co mogę powiedzieć na pewno: to, co zrobiliśmy, wymyka się wszelkim opiniom gatunkowym. Siła tego filmu będzie leżała w tym, żeby właśnie do niczego go nie porównać. Machulskiemu też kiedyś powiedzieli, że jest polskim Spielbergiem. A on na to: to tak, jakby mi powiedziano, że robię polskie jeansy. I ja to podzielam. Nie lubię tego typu porównań. Oczywiście, cały czas będę mówił, że gdzieś moją optyką jest iść w stronę Andrzeja Munka.
Czuje pan pokrewieństwo z autorem „Zezowatego szczęścia”? Chcę kontynuować tradycję mieszania gatunków. O rzeczach tragicznych opowiadać w sposób komediowy. Okazuje się, że ten reżyser, którego nawet nie znałem, po latach robi na mnie największe wrażenie. Ma na mnie największy wpływ. A przecież byli też: Kieślowski, Wajda, Feliks Falk i inni... Bierze pan na warsztat historię Polski po roku 1945. Poczułem taką osobistą potrzebę. Może to zresztą już ostatni temat, który z siebie wyrzucam. Siedem filmów. Właściwie rozliczyłem się. Dla mnie siódemka jest szczęśliwą cyfrą. To będzie zamknięcie tych osobistych tematów. Swoiste opus magnum? Zawsze opowiadałem o jakichś rzeczach, które mnie interesowały osobiście. Tutaj interesuje mnie to, że udało nam
13
FILM się szczęśliwie przeżyć jeden z najciekawszych okresów w najnowszej historii tego kraju. W dodatku nie mając wpływu na wydarzenia, bo opowiadam historię z punktu widzenia bohatera, który nie miał wpływu np. na stan wojenny. Nie miał wpływu na 1968 rok. Mój bohater jest wplątany w historię. I szczęśliwie przez wszystkie jej rafy udaje mu się przebrnąć do dnia dzisiejszego. Jak zwykle nie tylko pan reżyseruje, ale równocześnie odtwarza główną rolę. Jak się reżyseruje samego siebie, to jest taka straszna samotność. Nie ma ci kto zrobić uwagi. Brniesz przez tę rolę... Jedyną osobą, która może ci jakoś pomóc, jest operator. On przynajmniej może określić, co widział. Ale musi być to jeszcze operator inteligentny, który umie to sformułować. Dostawałem kiedyś nagrodę w Rydze. Przewodniczącym jury był Klaus Maria Brandauer, który uzasadnił wyróżnienie dla „Historii miłosnych” słowami: „Panu Stuhrowi przyznaliśmy nagrodę, bo jemu trudniej było grać w filmie przez siebie reżyserowanym.” On to rozumiał... Kiedy prawie osiem lat temu kręcił pan „Korowód”, zdjęcia realizowaliście jeszcze na taśmie światłoczułej. Teraz miał pan okazję pierwszy raz pracować na cyfrze. Jest różnica? Leciuśki komfort jest. Jak mam dobry dubel, wpatrzę się w monitor i widzę, że wszystko gra: pierwszy plan, główny aktor, drugi plan, to nie robię kolejnego. Przy taśmie musiałem zrobić dubel. No bo, niech się coś spieprzy w wywoływaniu... Ile razy się tak stało, że wracał materiał, a tam skaza, rysa na kamerze. I już nie powtórzysz, bo wielbłąd wyjechał itd. Także: tu jest komfort. Oczywiście, teoretycznie możesz sobie zrobić pięćset dubli bezkarnie, ale czasu na to nie ma. Ciągle masz na tę scenę dzień i po piątym dublu rezygnujesz. Cudowne było, natomiast, to, że mogłem powiedzieć do operatora Pawła Edelmana: „A jakby to tak teraz zaczęło zanikać? Bohater zamknął oczy i ciemność.” On na to: „Już”. Cyk, cyk, cyk i widzę to na planie. Takie doraźne efekty pozwalające sprawdzić, czy dany pomysł zafunkcjonuje. O możliwość realizacji „Obywatela” walczył pan przez kilka lat. Przy poprzednich filmach byłem za bardzo rozpieszczany. Napisałem i od razu robiłem. Teraz nauczyłem się, że czasem trzeba odczekać. Nie wiem, jak by się potoczyły losy, gdybym udzielając jakiegoś wywiadu nie wspomniał o moich kłopotach... I nagle, w Wigilię 2012 roku dostaję telefon: „Dzień dobry ITI Cinema. Jesteśmy zainteresowani koprodukcją i dystrybucją filmu.” Przekonałem się, że jak wznawiasz pakiet do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i masz wpisane, że jest dystrybutor, to jest zupełnie inna rozmowa. Czy na koproducenta i dystrybutora podziałała historia w scenariuszu, magia nazwiska czy coś zupełnie innego? Myślę, że przede wszystkim to, że występuję razem z moim synem, Maćkiem. I gramy tę samą postać na przestrzeni lat.
14
Dystrybutor z definicji myśli o widzu. A pan pisząc scenariusz i reżyserując zadaje sobie pytanie: „Kto jest moim widzem?” Posłużę się tu zdaniem, które powiedział kiedyś do mnie Andrzej Wajda, a które przyjąłem sobie jako moje motto: „Ja chcę rozmawiać z widzem. Nie udaję, że go nie ma. Tylko chcę, żeby to była rozmowa na moich warunkach.” Oczywiście, gdy się kręci film, cały czas się myśli. Ale nie o tym, czy widz to polubi, tylko czy widz to zrozumie. Czy ja trafiam z klarownym sygnałem. Czy nie wprowadzam widza w błąd. Moja wielka, klasyczna pomyłka, której bym nie przypuszczał, zdarzyła się na projekcji filmu „Duże zwierzę”: tam jest taka scena, gdy pan Sawicki już stracił wielbłąda, znowu go wszyscy miło przyjmują, namawiają, by wrócił do orkiestry... Sawicki wie, że do nich nie przystanie. I idzie sobie dziewczynka przebrana za jakiegoś tam kangurka, czy zajączka, z futrzanej kieszeni na piersi wyjmuje małego plastikowego wielbłąda i mu pokazuje. Sawicki mruga do niej, że się rozumieją. I nagle mi widz mówi, wskazując na kieszonkę, że to jest futro z tego wielbłąda!? I ja drętwieję... Nie!!! Dlaczego?!!! On zniknął!!! Nie ma tam sceny, że on jest zabity!!! Widz ma przedziwne skojarzenia... Jakie pułapki czekają na odbiorcę w „Obywatelu”? Tu mam straszny kłopot, bo skaczę po datach i boję się, że widz będzie miał problem z rozpoznaniem, który to rok. Rozumiem, że pomogą mu napisy. Nie. Łatwizna. W każdej scenie ktoś mówi, który mamy rok. Ale okazuje się, że widz słabo słucha. Nawet w mojej ekipie padały pytania: „Który to jest rok?”. To jednak ostateczność, że będą daty. Czy pański film będzie czytelny także dla widza zagranicznego? Zadaje pan ciekawe pytanie. Moje filmy miały dość dobre przyjęcie na Zachodzie. Jestem znany i lubiany. I od razu myślę – nie. Mój przyjaciel, Włoch, Nanni Moretti, niewiele zrozumie. A on czeka. Mówi: „Jerzy błagam, kiedy film będzie?”. Ciężko mi będzie mu go pokazać, bo trzeba jednak znać tę historię, niuanse, manewry, kluczenia... Ale to wiedziałem od początku. Wydaje mi się, że „Obywatela” mogą dobrze przyjąć w Czechach. Oni mnie tam cenią, niedawno dostałem nagrodę na Febiofest. Pamiętam jak pokazywałem „Duże zwierzę” na festiwalu w Karlowych Warach. Czesi ryczeli ze śmiechu. Rozumieli każdy niuans. Blisko panu do Hrabala? Tak. To ten typ poczucia humoru. Ja trochę jestem stamtąd. Gdzieś w genach mam tę mitteleuropejską mentalność. Jest nadzieja na sukces festiwalowy? Na razie o tym nie myślę. Po prostu musiałem to zrobić. I cieszę się, że ekipa wyrwała mi ten film z głowy. Wiosną wiedzieliśmy, że dopiero jesienią wchodzimy na plan. Miałem bardzo dużo czasu na nauczenie wszystkich, o co mi chodzi. Były nie kończące się dyskusje, szczegółowa dokumentacja. Nigdy nie miałem takiego komfortu, by tak długo przygotowywać film.
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Powiedział pan, że „Obywatel”, to ostatnie dzieło, które pragnął pan z siebie „wyrzucić”. Nie marzy się panu już żaden film?
w temacie”. My musieliśmy szukać ekspresji tego stanu. A ona trwa. Zgwałcona kobieta... To jest tak piękny film. „Dekalog XI”. Takie filmy chciałbym oglądać.
Na razie pustka. Musi się znowu zebrać we mnie jakiś bagaż tego, o czym będę chciał opowiedzieć. Ale, jeżeli Bóg da i zdrowie dopisze, za jakieś 15 lat zrobię film w stylu „Miłości” Michaela Haneke’ego?
Jakie ma pan postanowienia na 2014 rok?
Rozumiem, że jest pan pod dużym wrażeniem tego filmu? Ogromnym. Zwłaszcza, że jak się taki film ogląda w moim wieku, to jest to już bliska przyszłość. I zastanawiasz się: „Czy wytrzymam?” A co jeszcze z filmów zrobiło na panu wrażenie ostatnimi czasy? Też „Miłość”. Ale Sławomira Fabickiego. Nieprawdopodobne wrażenie! Teraz będę głosował na polską nagrodę filmową „Orły” i wszystko oddam na niego. To, co gra Julia Kijowska, niedostrzeżona przez krytyków, to ja to nazwałem aktorstwem XXI wieku. Jak myśmy z Krysią Jandą, w roku bodajże osiemdziesiątym, dostawali nagrodę w Łagowie z uzasadnieniem: „za nowe, twórcze odkrycie stylu aktorskiego” – ona za „Człowieka z marmuru”, a ja za „Wodzireja” - wskazano, że posunęliśmy sztukę polskiego aktorstwa filmowego o krok dalej. To samo, uważam, zrobiła Julia Kijowska. Naszym mottem był behavior - wyrażaliśmy siebie nie przez słowo, ale przez zachowanie informowaliśmy widza o naszym stanie psychicznym. Julia Kijowska ona nic nie gra. Ona jest. Ja to nazywam „uporczywe bycie
Nie czytać żadnej recenzji ze swojego filmu. Nie wiem, czy to się uda, bo ci do łóżka wsadzą, włożą pod drzwi... ale spróbuję. Żeby być wolnym, żeby się nie zdenerwować, nie poddać się.
Rozmawiał: Rafał Pawłowski Zdjęcia: Andrzej Hulimka/REPORTER, ITI CINEMA
Jerzy Stuhr – polski aktor
i reżyser filmowy, i teatralny, profesor sztuki, wykładowca na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, odznaczony za wybitne zasługi dla kultury polskiej złotym medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis” (2009), Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (1997) oraz Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (2011).
15
MUZYKA
Ktoś zbudził mnie... Technologia może zdziałać cuda. Przynajmniej w muzyce. Przekonaliśmy się o tym już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy na rynku muzycznym pojawiły się pośmiertne lub wydane po zakończeniu działalności estradowej płyty m.in. Franka Sinatry, Nata „King” Cole’a, Elvisa Presleya, Freddiego Mercury’ego i Falco. Niedokończone archiwalne nagrania w studiach muzycznych zyskały nowe brzmienie, nowe życie i nową popularność. Czy sami artyści mając wpływ na aranż i wykonanie nagraliby je w taki właśnie sposób? Tego się nie dowiemy. Ale dzięki pasji tych, którzy zdecydowali się nad archiwaliami pracować, nawet po śmierci muzyków i wokalistów możemy cieszyć się ich głosem, stylem i niemal fizyczną obecnością wśród nas. Mistrz piosenki i kabaretu – Jerzy Wasowski – dołączył do elitarnego grona „zbudzonych”. „Ktoś zbudził mnie...”, śpiewa na krążku zawierającym niepublikowane dotąd nagrania i duety, zaaranżowane przez Krzysztofa Herdzina. I nie jest to płyta tylko dla pamiętających Kabaret Starszych Panów...
Andrzej Gross: Do nagrania i wydania płyty z duetami Jerzego Wasowskiego namówił pana syn mistrza, Grzegorz Wasowski. O ile wiem, nie było trudno Pana namówić, a i same okoliczności powstania pomysłu były wyjątkowo ciekawe? Krzysztof Herdzin: Czy trudno było mnie namówić? Sam bym się zgłosił, gdyby nie refleks Grzegorza Wasowskiego. Marzyłem o takim projekcie od dawna. Kocham muzykę Pana Jerzego, analizowałem setki razy jej strukturę, śmiem twierdzić, że wiem o niej dużo więcej niż statystyczny polski muzyk, więc taka gratka nie mogła zostać przeze mnie potraktowana po macoszemu... Zadano mi najpierw
16
pytanie o dopisanie orkiestry do utworu „Ktoś zbudził mnie”, który Grzegorz Wasowski wymarzył sobie jako duet z Anną Marią Jopek. Dowiedziałem się wtedy o istnieniu również innych dokumentalnych nagrań, więc zapaliłem się do wyprodukowania całej płyty według tego scenariusza: taśmy demo z pianinem i śpiewem Pana Jerzego plus sekcja rytmiczna i orkiestra zrealizowana współcześnie. Obiecałem, że zrobię wszystko aby ten projekt doprowadzić do szczęśliwego finału i dzięki pomyślnym wiatrom i ludziom dobrej woli - udało się... Piosenki zawarte na płycie „Wasowski odnaleziony”, to, bynajmniej, nie na nowo zaaranżowane wersje
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
popularnych utworów, ale utwory nowe, do dziś istniejące tylko w prywatnych zbiorach rodziny Wasowskich? Tak, większość z tych utworów jest nieznana. Część z nich pochodzi z musicalu „Pamiętnik Pani Hanki” z 1979 r., część z musicalu „Machiavelli” z 1975 r. Oba te przedstawienia nie zagrzały długo miejsca na warszawskich scenach, więc przepiękne melodie przemknęły jak kometa i słuchacze o nich zapomnieli. Są też kompozycje, których jeszcze nikt do tej pory nie słyszał. Mając do czynienia z nagranymi partiami pianina Pana Jerzego (dokładnymi, wycyzelowanymi formalnie i harmonicznie jak matematyczne równanie), potraktowałem je jako punkt wyjścia do stworzenia orkiestrowego anturażu, charakterystycznego dla Jego estetyki. Brzmienia typowego nie tylko dla Starszych Panów, ale generalnie dla tamtych czasów, lekko swingujących, mocno osadzonych na muzyce wodewilowej i musicalowej.
tnąc na kilkadziesiąt malutkich fragmentów i sklejając ponownie, przepuścić przez szereg nowoczesnych urządzeń zapewniających nam potem bezpieczną „bazę” do nagrań orkiestry. To moje pierwsze tak trudne wyzwanie, a brałem już udział w realizacji ponad 190 płyt CD. Ale efekt końcowy wart jest każdej bezsennej nocy, jaką spędziłem nad tą płytą.... Czy w ślad za „Wasowskim odnalezionym” mogą pójść kolejne płyty z udziałem Jerzego Wasowskiego? Zobaczymy, co nam przyniesie życie... Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: udostępnione przez Sony Music Polska
Irena Santor, Anna Maria Jopek, Dorota Miśkiewicz i Monika Borzym, to wokalistki, które partnerują mistrzowi Wasowskiemu na płycie. Czy od początku, razem z Grzegorzem Wasowskim, wiedzieliście, kto powinien zaśpiewać z mistrzem? Anna Maria Jopek i Dorota Miśkiewicz były pierwszymi propozycjami Państwa Wasowskich. Co do pozostałych solistek – szukaliśmy przede wszystkim osób wyznających podobną wrażliwość, wykonujących podobną muzykę, a przede wszystkim kochających spuściznę Jerzego Wasowskiego. Miałem swoje propozycje i udało nam się osiągnąć pełen kompromis. Zaaranżowaną przez pana płytą Jerzy Wasowski dołączył do panteonu gwiazd, których piosenki zyskały nowe życie, m.in. Elvisa Presleya, Franka Sinatry i Nata Cole’a. Jak wygląda proces twórczy z gotowymi już nagraniami, których nie można poprawić? To niezwykle skomplikowany i arcyniewdzięczny proces... Przede wszystkim: taśmy Sinatry i Nata King Cole’a były w świetnym stanie technicznym. Przez kilkadziesiąt lat przechowywano je w sprzyjających warunkach, jeżeli chodzi o temperaturę i wilgotność, więc niewiele w nich znalazło się zniekształceń, szumów, trzasków i wszelkich oznak starości. Ale, co najważniejsze: były to solowe ścieżki wokalu, zawierające tylko odseparowany głos solisty. Natomiast Jerzy Wasowski nagrywał piosenki w domu, na amatorskim magnetofonie kasetowym, wykorzystując zwykły mikrofonik stojący na pianinie. Słychać więc było hałasy z pomieszczenia, czasem przejeżdżający za oknem samochód, szczekającego psa... Nagrania te przechowywane w szafie na zwykłych taśmach magnetofonowych przez lata straciły pierwotną dynamikę, utraciły selektywność brzmienia tracąc głównie wysokie częstotliwości, a co najdotkliwsze: utraciły pierwotny stabilny strój muzyczny. Każda piosenka falowała, nie nadając się do dogrania jakiegokolwiek instrumentu dostrojonego do początkowych nut utworu, nie było też mowy o stałym pulsie od początku do końca (Pan Jerzy grał solo, więc nie musiał podporządkowywać się metronomowi, czy wyimaginowanemu, równo wybijającemu takt perkusiście). Musieliśmy pieczołowicie odrestaurować poszczególne utwory, zremasterować cyfrowo, odszumić, wyrównać,
Jerzy Wasowski „Ktoś zbudził mnie” Sony Music Polska, 2013
Po pierwsze: muzyka musicalowa i wodewilowa mimo upływu lat nigdy nie straciła swojego uroku. Po swingujące brzmienia z wielkim powodzeniem sięgają coraz młodsi wykonawcy. Po drugie: utwory Jerzego Wasowskiego, zwłaszcza te z Kabaretu Starszych Panów, znają, lubią i śpiewają całe, wciąż nowe pokolenia. Ta płyta byłaby bardzo dobra, gdyby zapomniane piosenki mistrza zaśpiewały zaproszone do nagrań Panie: Irena Santor, Dorota Miśkiewicz, Monika Borzym i Anna Maria Jopek. Byłaby jeszcze lepsza, gdyby do partnerowania paniom lub samodzielnego zaśpiewania piosenek zaproszono polskich wokalistów – mężczyzn. Ale tak się nie stało. Praca Krzysztofa Herdzina doprowadziła do powstania absolutnej muzycznej perełki – nowej, powstałej po z górą trzydziestu latach od amatorskich nagrań płyty samego Mistrza Wasowskiego. To pierwsza polska płyta tak zaawansowana technologicznie w procesie powstawania. Nikt też tak, jak Jerzy Wasowski, na taką płytę nie zasługiwał. A na stulecie urodzin Mistrza to najlepszy prezent dla nie tylko jego fanów... Recenzja: Andrzej Gross
Krzysztof Herdzin – polski pianista i multiinstrumentalista, kompozytor, aranżer, dyrygent, producent muzyczny; autor jazzowych aranżacji muzyki Fryderyka Chopina, orkiestrator nagrodzonej Oscarem muzyki Jana A.P. Kaczmarka.
17
KULTURA I MEDIA
Kim jest ta dziewczyna? Tytułowe pytanie rok temu postawiła sobie cała rzesza nowych fanów „Pani z reklamy”. Tymczasem Barbara Kurdej-Szatan już wtedy całkiem nieznana wcale nie była... miała na swoim koncie udane role teatralne i debiut piosenkarski. Dziś z powodzeniem łączy aktorstwo i piosenkę, gromadząc nowych fanów. Andrzej Gross: Słodka i trochę narwana blondynka pracująca jako konsultantka w salonie operatora komórkowego. Na pozór ot, taka sobie rólka w reklamie, jakich wiele. Wydawałoby się, że zwłaszcza w kontekście zaangażowania gwiazd, m.in. Kuby Wojewódzkiego, Czesława Mozila, Magdaleny Różczki i Małgorzaty Sochy, Pani rola zginie w tłumie... ale nie. Właśnie dzięki reklamie zyskała Pani rozpoznawalność? Barbara Kurdej-Szatan: Poszłam na casting, jak na każdy inny. Była tam scenka do przygotowania: rola ekspedientki miała być energiczna, kobieta miała się ekscytować każdą wchodzącą do salonu gwiazdą. Zagrałam to... i zostałam wybrana! Tak to się zaczęło. Później okazało się, że ma to być kontrakt na cały rok, a reklam ma być sporo. Cieszyłam się, ale - jak zazwyczaj - podeszłam do tego ze spokojem. Pożyjemy – zobaczymy... Nawet trochę się obawiałam, że mnie to w jakiś sposób zaszufladkuje, ale perspektywa pracy z różnymi gwiazdami, poznania ich i obserwacji na planie, a także warunków finansowych mnie przekonała. Po paru miesiącach nagrań zaczęły powstawać moje fanpage’e i ludzie zaczęli się interesować „kim jest ta dziewczyna”. Właściwie to widzowie i internauci narobili szumu wokół mojej osoby i między innymi dzięki nim zaczęły interesować się mną media i prasa. Teraz dałam już sporo wywiadów i pracy mam również sporo. Jest Pani absolwentką krakowskiej PWST, wykształconą aktorką od 2008 roku pracującą w poznańskim Teatrze Nowym. Mówi się, że aktorów teatralnych do kina i telewizji ciągnie rzadko... Dla mnie to był świadomy wybór. Dla każdego aktora praca przed kamerą to bardzo cenne i ciekawe doświadczenie. A reklamy, to dodatkowy zarobek. Jednak, dziś już to wiem, najważniejszy dla mnie jest teatr, który daje mi maksymalne spełnienie zawodowe: emocje i adrenalinę na scenie, gdy wszystko dzieje się na żywo.
18
Zobaczymy, co się będzie działo, gdy przyjdzie mi zagrać coś większego i dłuższego w telewizji, bardzo jestem ciekawa! Dziś, mając wybór, przynajmniej do tej chwili nie zdecydowała się Pani na wybranie albo telewizji, albo teatru. Jednocześnie pracuje Pani w warszawskich teatrach: „Roma” i „6. Piętro”, i na planie seriali? Na szczęście nie muszę wybierać, mogę godzić dwie drogi: teatr i telewizję. Niejeden aktor to godzi, więc sądzę, że mi również się uda. Wystarczy tylko dobrze planować czas. Gram w Teatrze Roma, w Teatrze 6. Piętro, z Teatrem Gudejko także zrobiłam premierę „Old love”, z którą jeździmy po Polsce i wystawiamy w Teatrze Kamienica w Warszawie. Od nowego roku zaczynam pracę w serialu „M jak miłość”, miałam też przyjemność zagrać w serialu „Pierwsza miłość” - jak widać, udało mi się jakoś tego dokonać. Mnóstwo moich znajomych ma podobnie - taki zawód … Lepiej mieć więcej, niż mniej! Jak nie będę miała co robić, to wtedy się będę martwić. Dziś grane przez Panią role, to już choć w części spełnienie aktorskich marzeń, czy jeszcze nie? Częściowo na pewno, ale tak naprawdę każda rola jest wyzwaniem i spełnieniem. Nie lubię pracy „po łebkach”, dlatego zawsze staram się tak samo mocno. I wiele, i kilka lat temu wydawałoby się, że nazwisko Barbara Kurdej-Szatan utożsamiane będzie nie z aktorstwem, a piosenką. Śpiewa Pani w „Opole Gospel Choir”, a z zespołem „Soul City” doszła do pierwszej piątki w jednym z wydań „X Factora”. Piosenka, to wciąż trochę nieznany obszar Pani działalności... wciąż znajduje Pani czas na muzykę? Muzyka i śpiew zawsze były dla mnie ważne. Skończyłam Szkołę Muzyczną I. stopnia w klasie wiolonczeli. Śpiewałam w chórze dziecięcym „Legenda” w Opolu, w Opolskim Studiu Piosenki, śpiewam wciąż w chórze gospel Opole Gospel Choir, z którego właśnie wywodzi się nasz zespół Soul City. Znajduję na to czas - oczywiście! To jest to, co kocham, poza tym muzyka to część mojego zawodu! Choćby w musicalu, mogę
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
15.10.2013, Warszawa, Teatr Kamienica, Sztuka „Old Love” . N/z Barbara Kurdej-Szatan, Mateusz Banasiuk łączyć obie pasje - aktorstwo i śpiew. Nie mogłabym bez tego żyć! Zresztą, moja córa również już w kółko śpiewa, a ma zaledwie dwa latka! To chyba między innymi dzięki temu, że po przyjściu na świat słuchała naszych prób z Soul City, harmonia była z nią od pierwszych dni. A my z zespołem wciąż trwamy i śpiewamy, mimo odległości jakie nas dzielą. Koncertujemy i polecamy się – na razie z materiałem coverowym, a niedługo, miejmy nadzieję, jak najszybciej - ze swoim! Barbara Kurdej-Szatan prywatnie jest... pracowita, jak mrówka, czy szalona i nieobliczalna? A może jedno i drugie? Zespół na swojej oficjalnej stronie pisze: „znakomita, utalentowana i piękna młoda aktorka (…) bez pamięci zakochana w córce, Hani (…) uwielbia dobre jedzenie i spotkania z przyjaciółmi.” O tak, to święta prawda! I rzeczywiście jedno i drugie: pracowita i szalona, ale niewątpliwie leniuszkiem też potrafię być.... „Wiem, że muszę jak najlepiej wykorzystać swoją chwilę. (…) Rzadko bywam w domu i ciężko to znoszę” - powiedziała Pani w jednym z wywiadów. Popularność zmienia życie, to podkreślają zgodnie i aktorzy, i piosenkarze, i czasem nawet dziennikarze. Jak Pani życie – nie tylko zawodowe – zmieniło się po udziale w reklamie?
Miałam ciężkie trzy miesiące, kiedy nagle mój telefon zaczął wydzwaniać bez końca... Oprócz prób do nowych premier i wieczornych spektakli były wywiady, spotkania... Byłam w lekkim szoku, ale na szczęście poradziłam sobie ze wszystkim, nauczyłam się godzić to i rozporządzać odpowiednio czasem, żeby nic i nikt nie ucierpiał. I, przede wszystkim, żebym ja nie zwariowała. Po prostu, u innych aktorów, w większości, zainteresowanie mediów i „popularność” chyba rosły sukcesywnie. U mnie to stało się nagle, w ciągu tych dwóch, trzech miesięcy... to było istne wariactwo! Ale opanowane. Cała moja rodzinka ma się świetnie! Popularność, to nie tylko role teatralne i filmowe, fani i więcej publiczności na koncertach, ale też obowiązki... na przykład modowo-urodowe, bo fanki chcą wiedzieć, w co się Pani ubiera, jakich kosmetyków używa, czy korzysta Pani z usług stylistów. Jaki jest przepis na styl Barbary Kurdej-Szatan? Uwielbiam, jak jest mi wygodnie! Staram się tak dobierać rzeczy, żeby zawsze czuć się komfortowo. Co do kosmetyków: ubóstwiam przeróżne balsamy do ciała i peelingi, lubię się rano nasmarować, czuć, że skóra jest nawilżona i pachnieć przez cały dzień! A testuję wszystkie marki. I ciuchów, i kosmetyków. Rozmawiał: Andrzej Gross Zdjęcia: VIPHOTO/East News, Artur Zawadzki/Reporter
19
TWARZE
Dojrzałem
Jest młody. Jest prezenterem i celebrytą. Jest Hiszpanem i Polakiem. Tym pierwszym z pochodzenia, drugim – ze świadomego wyboru. Kiedyś patrzył na Polskę przez pryzmat widzenia „obcokrajowca”, a dziś trochę z perspektywy Polaka patrzy na swoją „pierwszą” ojczyznę... Conrado Moreno po kilku latach mówi: „Przede wszystkim... dojrzałem.”.
Rafał Podraza: Dawno, dawno temu student Collegium Civitas zaczął swoją przygodę z polskim show-biznesem. Jak dzisiaj, z perspektywy lat, oceniasz swoje początki? Conrado Moreno: Kiedy pojawiłem się na Woronicza, byłem na drugim roku studiów. Wszystko było dla mnie nowe, kompletnie nie wiedziałem, czego się ode mnie oczekuje. Słuchałem więc każdych rad od producentów, reżysera, kolegów, od prowadzącej. Brak pewności siebie spowodował, że czułem się totalnie zagubiony w tym wszystkim. Wciąż walczyłem z tremą. Dużo nerwów kosztowały mnie pierwsze występy... Ale było warto! Dziś mogę powiedzieć, że jestem profesjonalnym prezenterem, ale wciąż pracuję nad sobą, pracuję z logopedą, biorę lekcje ruchu i staram się być w tym, co robię, jak najbardziej profesjonalny. Przez dłuższy czas byłeś jednym z najbardziej pożądanych kawalerów w naszym kraju. Czym urzekła cię Kasia, że postanowiłeś właśnie z nią się ożenić? Jestem romantykiem, podobnie, jak Kasia. Zaintrygowała mnie swoją romantyczną duszą. Wysłała do mnie list… i tak się zaczęło. Potem to ja zacząłem o nią zabiegać. Kasia jest romantyczką, ale zarazem osobą twardo stąpającą po ziemi. To mnie w niej pociągało i nadal pociąga. Bardzo mi to w niej imponuje. Zszokowała mnie twoja wypowiedź, że w pewnym momencie zacząłeś stawać się zgorzkniałą osobą i dopiero narodziny syna na nowo pozwoliły ci znów cieszyć się życiem. Można być zgorzkniałym mając niespełna trzydzieści lat? Można. W pewnym momencie miałem wrażenie, że wszystko już było. Zupełnie nie miałem pomysłu na dalsze życie. Brakowało mi celu, radości z tego, co robiłem. Brakowało mi szczęścia. Po narodzinach Gabriela wszystko się zmieniło i codziennie, gdy patrzę na roześmianą twarz syna, chcę cieszyć się każdą chwilą z nim spędzoną. Nagle otworzyła się nowa karta w moim życiu. A co narodziny Gabriela zmieniły w twoim życiu?
20
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Dojrzałem i, co najważniejsze i zarazem najciekawsze, zrobiłem się jeszcze bardziej odpowiedzialny, niż byłem. Niegdyś marzyłeś o dalekich podróżach, o sportach ekstremalnych – lubiłeś ryzyko. Czy dzisiaj, będąc mężem i ojcem, nadal marzysz o tym samym? Kasia pozwala mi spełniać moje marzenia. Nie blokuje mnie, lecz przeciwnie: czuję jej wsparcie. To cementuje nasz związek. Także bycie rodzicem nie jest automatycznym zamknięciem się na swoje potrzeby i pragnienia. Pół roku temu zrealizowałem, na przykład, swoje wielkie marzenie: wyjechałem do Hiszpanii i przez 22 dni szedłem pieszo ponad 800 kilometrów do Santiago de Compostella. Kiedyś byłeś gościem w domu. Wciąż w rozjazdach, w przysłowiowym biegu. Nadal tak jest, czy rodzina cię udomowiła? „Bycie w rozjazdach”, to element mojej pracy, ale teraz bardziej się pilnuję. Po koncertach nie wracam zmęczony, za kółkiem, „na łeb, na szyję”... Mam dla kogo żyć. Ale nie czuję się „udomowiony” - wciąż robię wszystko to, co robiłem przed narodzinami Gabriela. Kiedyś uwielbiałeś jeździć po kraju, spotykać się z dziećmi i młodzieżą w szkołach, szpitalach i domach dziecka. Nadal masz na to czas? Oczywiście! Lubię spotykać ludzi i z nimi rozmawiać. To jest część mnie i trudno byłoby mi przestać to robić. Na szczęście Kasia jest wyrozumiała i pozwala mi na tę moją wolontariacką pasję. Współpracuję z wieloma instytucjami charytatywnymi – potrzebuję tych kontaktów do życia, jak tlenu. Od kilku lat współorganizujesz w Warszawie Festiwal Flamenco, wspierasz też „Hiszpańską Niedzielę” na Solcu – to działania na rzecz popularyzowania Hiszpanii. Zapytam przewrotnie, co w Hiszpanii robisz dla Polski? W Hiszpanii jestem gościem, w Polsce jestem w domu. Tu mogę więcej, stąd moje zaangażowanie w popularyzację kultury i tradycji Hiszpanii. Ale przy okazji próbuję także uświadamiać Polakom, że nie powinni mieć kompleksów. Bo nieprawdą jest, że Hiszpanie są bezpośredni i otwarci, a Polacy to smutasy. Staram się pokazać dobre cechy Polaków, których sami nie zauważają. Polacy są bardziej gościnni od Hiszpanów, mają też większy temperament i większą fantazję. Gdybyś tylko mógł, co wymazałbyś ze swojego artystycznego życiorysu? To trudne pytanie. Uważam, że wszystko, co zrobiłem, musiało się zdarzyć, by dzisiaj robić to, co się robi. Nie ukrywam, że nie słucham z przyjemnością, kiedy przedstawia się mnie jako uczestnika kolejnych programów, w których brałem udział: czy to „Europa da się lubić”, czy to „Gwiazdy tańczą na lodzie”, czy „Taniec z gwiazdami”. Ale, jak powiedziałem, wówczas było to chyba mi potrzebne... Dzisiaj zrozumiałem, że nie warto być wszędzie, nie warto tak łapczywie rzucać się na wszystko i udowadniać, że się na wszystkim zna. Na pewno trudno to wykreślić z życiorysu, ale nie jestem z tego dumny. Obecnie wolę stać z boku.
Pytanie z innej beczki: studia w końcu ukończone? Jestem wiecznym studentem... Studia wciąż nie są ukończone, ale ukończę je na pewno. Obiecałem to swojej babci... Masz za sobą pierwsze udane szlify literackie. Kiedy wydasz tomik poezji? Na razie chciałbym wydać dziennik z mojej podróży do Santiago de Compostella. Na poezję przyjdzie jeszcze czas. Muszę do niej dojrzeć... Rozmawiał: Rafał Podraza Zdjęcia: z archiwum Conrado Moreno
Conrado Moreno – konferansjer, prezenter, jeden z prowadzących „Studio Lotto” w TVP Info; jego ojciec jest Hiszpanem, a matka Polką; dzieciństwo spędził w Hiszpanii, w wieku 12 lat przeniósł się z rodziną do Polski; w latach 2003-2008 brał udział w programach telewizyjnych „Europa da się lubić” promujących wejście Polski do Unii Europejskiej.
21
Felietony
Mama, tata, ja. Laura Esquivel: „Jedyny sposób, by osiągnąć równowagę między elementami: żeńskim i męskim, to uświęcić dom. Na całym świecie ludzie spędzają godziny na dojazdach do pracy, jedzą byle co na ulicach, do domu wracają wykończeni, ich czas z dziećmi, z małżonkami, jest jałowy. Zaburzyliśmy równowagę w naturze i w naszym życiu. Musimy przypomnieć sobie, że nie jesteśmy jedynie konsumentami i producentami. My jesteśmy światłem!”
Autorka „Przepiórek w płatkach róż” powiedziała to, w co wierzę od bardzo dawna. Moja mama, pedagog, powtarzała mi gdy dorastałam i rozmawiałyśmy o dzieciach, że dziecko potrzebuje od rodziców najbardziej na świecie miłości, poczucia akceptacji i poczucia bezpieczeństwa. Jako dojrzewająca kobieta zetknęłam się, oczywiście, z wszelkimi hasłami feminizmu, z singlizmem, a przedtem z hasłami hippie: „Make love, not war”. Zetknęłam się też z modą na życie w komunie, w której „wszystkie dzieci nasze są”. To od początku budziło mój sprzeciw. Wszystko, tylko nie to! Nie wolno dziecka odzierać z bliskiej rodziny i miłości mamy i taty. Mamowe ręce i tatowe ramiona, owo bezpieczeństwo, miłość i akceptację w literaturze znalazłam już jako dziesięciolatka, kiedy przeczytałam i pokochałam na wieki „Dzieci z Bullerbyn”. Rodzice. Dom. Coś niezwykle trwałego i zwyczajnego: biednie, ale słonecznie, serdecznie i przyjaźnie. Chyba każde dziecko czytając książkę Astrid Lindgren czuło, że Lasse, Bosse, Olle, Lisa i ich przyjaciele wychowują się w cieple i świecie bezpiecznym, najlepszym dla dziecka. Potem można iść i zawojować świat! W liceum trafiłam na „Ziele na kraterze” – opowieść o rodzinie Melchiora Wańkowicza. O tym, że mama Królik, to kochane łapki, które głaszczą na noc i dmuchają na stłuczone kolano, ale też mama mająca żelazne zasady, że tatko – King jest „uobziedliwy”, bo śmieje się, podkpiwa... ale kto, jak nie on, pobudza ambicje, zabiera na wyprawy i opowiada świat? W listach Melchiora Wańkowicza i Krysi jawi się miłość bezbrzeżna, wielka, bo prawdziwie rodzicielska i przez Powstanie - tragiczna. Myślę o sobie, jakie miałam szczęście, że w podobnej się urodziłam, że taka jeszcze wtedy panowała moda na szacunek i miłość w rodzinie. Żadnych awantur między rodzicami, mama od surowych zasad, ale i od głaskania na
Małgorzata Kalicińska – polska powieściopisarka; autorka bestsellera „Dom nad rozlewiskiem” - współczesnej sagi rodzinnej (książka została nagrodzona „Witryną 2006”).
noc i zaklejania plasterkiem zranienia, a tatko od zwierzeń dziecka, głośnego czytania, wspólnych wypadów na ryby, rozmów od serca i tajemnic moich dziewczyńskich. On był powiernikiem! Pamiętam mój ciężki stan chorobowy. Sama w domu, chora na odrę, mam jakieś 14 lat. Nagle dostaje ataku wyrostka. Przyjeżdża tatko. Mama ma Radę Pedagogiczną. Mówię w gorączce: „Tatku, zawołaj mamę!”. On na to „Podam ci leki, zaraz dam ci pić, kochanie, mama jest w szkole”, a ja swoje: ”Nie, ty jesteś od hulanek i swawoli, a jak nieszczęście to mama. Dzwoń!”. Zanim mama dała radę urwać się z Rady, tatko wezwał pogotowie i zatamował mi krwotok z nosa swoim ałunem od zacięć przy goleniu. Wzruszyła mnie też opowieść Krystyny Jandy o tym, jak jej starzejący się rodzice zamieszkali z nią, jej mężem i dziećmi. Pani Krystyna po przedstawieniu w teatrze wróciła do domu, pod Warszawę, późno. Drzwi otworzył tata i zaniepokojony powiedział coś w stylu: ”Krysiu, dziecko drogie, tak późno wracasz!? Chcesz herbaty?”... I Pani Krystyna, kobieta pięćdziesięcioletnia już wówczas, napisała, że to było cudowne uczucie, że oto niby dorosła jest, a jej ojciec stale jest troskliwym ojcem Krysi. Zawsze już będę powtarzać za Laurą Esquivel, za mądrymi kobietami, mężczyznami (a może oni też powtarzają za mną?), że dotąd nie wymyślono niczego lepszego. Ludzie mający mądrych i kochających rodziców sami (najczęściej) stają się kochającymi rodzicami, są mocniejsi psychicznie, weselsi. Bo i prawdą jest, że możemy w świecie wojować, pracować do upadu, zdobywać i naprawiać, a regenerujemy się w domu, w którym są: uśmiech, miłość, rosół i aspiryna „jakby co”, żarty rodzeństwa, troska dziadków. Mam dorosłą córkę, mieszka daleko... Mamy świetny kontakt, a bardzo mi brak przytulenia Jej... I tak ma być po wsze czasy!
22
Rysunki: Justyna Domaradzka
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Rodzic contra Dziecko
Na różnorakie natknęłam się w życiu rodziny. I różnorakie w tych rodzinach relacje. Widziałam rodziców przyssanych do swoich dzieci, jak huby, wiszących im na sumieniach i kieszeniach, sączących nieskończony strumień wyrzutów i żali. Widziałam rodziny autentycznie sobie bliskie, gdzie pokolenia szanują się wzajemnie, łakną wzajemnego kontaktu i szanują swoją odrębność. Widziałam rodziny rozsiane po świecie lub kraju, z kontaktem ograniczającym się do krótkiego telefonu na święta lub przeciwnie, nieustannie do siebie tęskniące. Widziałam rodzinne batalie, wojny, dramaty i rozpady... i nieodwracalnie bolesne słowa... Wszystkie te historie miały pewien wspólny mianownik: każda z zaangażowanych osób, jak bardzo by się nie starała, zawsze w jakiejś części była... dokładnie taka, jak jej rodzic – niezależnie: ukochany, znienawidzony, czy obojętny. Kiedyś myślałam, że to klątwa... że odziedziczę po rodzicach wszystkie ich wady, że podczas kłótni z ukochanym usłyszę: „Jesteś taka, jak twoja matka”, że nigdy nie ucieknę od porównań, które niezwykle mnie zawsze irytowały. Chciałam być sobą! Jednostką! Indywidualną, oryginalną i unikalną! Modelem 2.0 – innym, lepszym... Dziś wiem, że to nie jest klątwa, tylko najnaturalniejsza rzecz na świecie. Dziecko jest jak materia, którą formują ręce artysty. Czasem są to ręce geniusza, a czasem partacza... Czasem Artysty chcemy się wyprzeć, nie mogąc zaakceptować faktu, że jego odciski palców widać w każdym atomie naszego bytu. Uwiera nas to, że Artysta stworzył nas na swoje niedoskonałe czasem, czasem wadliwe wręcz podobieństwo. Drażnią nas nasze wady. Milion razy podczas kłótni odkrywałam, że kłócę się... zupełnie, jak moja Mama. Stosuję te same „chwyty”, które kiedyś... doprowadzały mnie do furii... Ale świadomość tego, co
i dlaczego chcemy w sobie zmienić, to już sukces! Tak, jestem, jak moi rodzice! Jestem mieszanką ich wad i zalet, talentów i niedoskonałości. I zawsze będę ich odzwierciedleniem i spuścizną. Tak, jestem modelem 2.0 – niedoskonałym, ale mającym od Boga dar wolnej woli. Mogę sama decydować, co z dziedzictwa moich rodziców zostanie częścią mnie, a co odrzucę. Przez dwadzieścia pięć lat nie umiałam przepraszać... u nas się nie przepraszało, tylko dyskutowało do czasu, aż ktoś wygrał albo ustąpił. Mijał czas, a napotkani na mojej drodze ludzie przeprosin oczekiwali, potrzebowali... Nauczyłam się. Wytresowałam swoją dumę i wytrenowałam aparat mowy. Teraz, ponoć, przepraszam za często... Milion podobnych drobiazgów zauważam w sobie każdego dnia... Siadam wtedy spokojnie i zaczynam się zastanawiać: co mi się we mnie podoba, nad czym powinnam popracować, a czego nigdy robić nie powinnam. Tylko tyle... I aż tyle... „Całe życie starałam się nie być taka, jak moja matka, że nawet nie zauważyłam, kiedy stałam się taka, jak mój ojciec...” - to cytat z jednego z moich ulubionych filmów. Nie walczmy z naszym dziedzictwem. Ono w nas było, jest i będzie. Ale wybierajmy z niego to, co najlepsze.
Barbara Grabowska – córka Małgorzaty Kalicińskiej. W roku 2012 wydała razem ze swoją mamą debiutancką powieść pt. „Irena”. Wcześniej dosłownie i w przenośni postawiła swoje życie na głowie i przeprowadziła się do Australii. Rysunki: Justyna Domaradzka
23
Felietony
PRZEMIANY Pamiętam dokładnie ten dzień. Słoneczny czerwiec. Będę ojcem! Najpierw przestraszyłem się odpowiedzialności. Abstrakcja stała się rzeczywistością. Czy wystarczy mi odwagi i czy w ogóle do bycia ojcem jest potrzebna odwaga? Byłem przecież młodym chłopakiem, który chciał poskakać sobie po świecie, a wizja dziecka kojarzyła mi się z przywiązaniem do jednego miejsca. Ograniczenie perspektyw? Wyobraźcie sobie, że taka myśl wierciła mi mózg. Dziś wiem, jak bardzo wtedy się myliłem.
W oczekiwaniu na dziecko moja energia wzrosła trzykrotnie. Będąc studentem łapałem doraźne roboty, jakiekolwiek (kopanie rowów pod kable telefoniczne, dźwiganie mebli, czyszczenie dalekomorskich transportowców, rozdawanie ulotek, gazet, rozklejanie plakatów…) byle było na życie, na budowanie przyszłego życia. Miałem potrójną siłę i potrójną motywację. Teraz przecież nie byłem sam dla siebie, ale dla mojej żony i życia, które w niej wzrastało. Nadal byłem chłopakiem, ale ukierunkowanym na przyszłość nie tylko swoją. A później, w mroźny poranek lutego, urodziła się córka. Byłem przy porodzie, ale to opowieść na oddzielny tekst. W każdym razie poznałem słabość mężczyzny wobec siły rodzącej kobiety. Ściśnięci w małym pokoiku akademickim próbowaliśmy rozpędzić życie rodzinne. Rozpędzało się samo z siebie. I chwytało przemęczenie. Dużo pracy, mało snu (czujny sen maleństwa) i amok pisania, bo w mojej głowie kłębiły się słowa, które musiały znaleźć ujście, by nie spanikować wobec przemian świata, które mnie ogarnęły. Jedynym odpoczynkiem był spacer z Helenką w wózku. Pchanie przed sobą wózka jeszcze rok wcześniej byłoby dla mnie obciachem, teraz czułem coś na kształt dumy. Wózek naznaczał mnie znamieniem ojca, byłem wszak już kimś o wiele bardziej poważanym, niż młodziak nieokreślony, przedrodzinny, przedojcowski. A później Helenka zaczęła chodzić i mówić. Jej życie coraz bardziej splatało się z naszym życiem. Reagowała i ingerowała, tworzyła sytuacje, wpływała na układ naszych czynności. I wtedy w jej reakcjach na zdarzenia, w jej ciekawości życia, w jej gestach rozpoznałem siebie z czasów, których bez niej nie mógłbym sobie przypomnieć. Rozpoznałem siebie dwuletniego, a później trzyletniego, czteroletniego… Przyglądałem się temu ze zdumieniem.
24
No tak! Ja w podobnej sytuacji tak samo się zdenerwowałem, wtedy, dwadzieścia lat wcześniej! Podobnie się bawiłem, tak samo się śmiałem i rozśmieszały mnie podobne zdarzenia! A gdy do Helenki dołączył o dwa lata młodszy Staś, rozpoznałem w nim siebie, ale uzupełnionego o takiego małego Danielka, którego nie mogła wskrzesić córka, już choćby dlatego, że była dziewczynką. Cofanie się w czasie, to odwieczne marzenie ludzkości. Pisano o wehikułach czasu, ale ich działanie nie wykroczyło poza sferę wyobraźni i pobożnych życzeń. A tu niespodzianka. Właśnie mi zdarzyła się prawdziwa podróż w czasie. Wystarczyła odrobina uwagi, skupienia... i dzieci. Przede wszystkim dzieci. Moje dzieci cofnęły mnie do mojego dzieciństwa. Poprzez ich dorastanie mogłem ponownie obserwować swoje dorastanie, ale tym razem była to obserwacja świadoma, z boku, z zewnątrz. Widziałem siebie w małej Helence, odkrywałem siebie w małym Stasiu. Dziś, gdy moja córka dorosła do panny, a syn przekształca się w młodzieńca, moja podróż w czasie powoli się kończy. A może jednak nie?... Może teraz w swoich dzieciach przypomnę sobie siebie nastoletniego? Prawdę mówiąc, już to widzę. W synu dostrzegam to trochę wyraźniej. Przecież jest chłopakiem. Podobnie jak ja…. byłem.
Daniel Odija – polonista, dziennikarz; pisarz nominowany w 2004r. do nagrody Nike za powieść „Tartak”. Laureat Pomorskiej Nagrody Artystycznej za debiut roku 2001. Jego twórczość zaliczana jest do tzw. „Prozy Północy”. Rysunki: Justyna Domaradzka
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
REPORTAŻ
Indie na co dzień
Fascynacja kulturą Orientu towarzyszy Europejczykom od stuleci. Szczególną pozycję zajmują w niej nazywane krajem kontrastów Indie. Otwartość Hindusów, którzy nie narzucają nikomu swojej kultury, religii, ani punktu widzenia, lecz przeciwnie: cierpliwie słuchają i patrzą, nie zamykając się na obyczaje i poglądy innych kultur, oraz odmienność hinduskiej kultury sprawiają, że miłośników hinduskiej kultury znaleźć można w każdym zakątku świata. O Indiach opowiada pasjonatka i znawca kultury hinduskiej, instruktor i tancerka tańca odissi, Izabela Ishanghri-seva Drążewska. Dzień dobry, Indie W tym kraju wszystko jest inne. Europejczyka na lotnisku w New Delhi wita, co prawda, droga bardziej nawet może nowoczesna, niż w stolicach Europy, ale już podczas pierwszej podróży do hotelu widzimy, że trafiliśmy do takiego zakątka świata, który nie przypomina nam żadnego innego miejsca. Pierwsze spędzone w tym kraju minuty, to całkowite poświęcenie się zaadaptowaniu się do nowych warunków: jest tłoczno, gwarno, niemal „atakują” nas nieznane zapachy i dźwięki, jest gorąco i wilgotno... większość współtowarzyszy na ulicach ubrana jest zupełnie nie po europejsku i ma znacznie ciemniejszą skórę. Jedziemy. Przeciskając się przez drogę pełną samochodów, autobusów, rowerów, riksz i niosących na głowach olbrzymie pakunki tragarzy, mijamy pełne przepychu świątynie i wille hinduskich bogaczy obok slumsów, przy których żebracy wyciągają rękę do każdego przechodzącego z prośbą o kilka rupii. Kraj przeciwności! Po drodze może nas czekać jeszcze jedna niespodzianka. Nagle cały ruch na drodze zamiera. Wyglądając przez okno od razu widzimy powód: wstrzymała nas przechodząca przez drogę krowa. Odgonić nie wolno!
Kraj kontrastów Jeśli po pierwszym „szoku europejczyka” przyzwyczaimy się do tego, co widzimy wokół, zaczynamy ciekawie się rozglądać i zastanawiać, czy przypadkiem potrawa gotowana przez przydrożnego sprzedawcę nie jest na tyle smaczna, żeby zdecydować się na jej spróbowanie. Bo pachnie wyśmienicie! Cechą wspólną wszystkich regionów Indii jest właśnie jedzenie: bogato przyprawione i aromatyczne, ale jednocześnie przygotowane tak, żeby nie zmienić oryginalnego smaku potrawy, ale go podkreślić. Na ulicach, zwłaszcza w pobliżu świątyń, często zobaczyć można także grających, śpiewających i tańczących aktorów i tancerzy – amatorów. I nie zawsze ich „występ” związany jest z chęcią zarobienia pieniędzy. Hindusi tańcem i śpiewem wyrażają swoją ekspresję. Takie obrazki zobaczymy jednak dopiero wtedy, gdy zdecydujemy się wyjechać poza wielkie miasta. W New Delhi, Mumbaju, czy Bangalore tradycyjne stroje będą niemal pół na pół przeplatać się z europejskimi, w które coraz chętniej ubierają się młodzi Hindusi, muzykę i śpiew zobaczymy przy świątyniach, ale dopiero wtedy, gdy wejdziemy na ich teren, a przydrożni sprzedawcy żywności i owszem, będą, ale i w Europie znajdziemy w dużych miastach deptaki z budkami, w których kupić można potrawy... Nazywanie Indii „krajem kontrastów” jest w pełni uzasadnione. O ile nawet nie zaliczymy do nich wspomnianych wcześniej, widocznych gołym okiem różnic ekonomicznych, o tyle dokładne przyjrzenie się codziennemu życiu ludzi pokazuje je wyraźnie. Większość hinduskich domów i mieszkań, to nie wspomniane pałace i slumsy, ale prosto, nawet dość biednie (jak na europejskie oko) wyposażone, niewielkie pomieszczenia, składające się z dwóch lub
25
REPORTAŻ
trzech pokojów. Ale telewizora, komputera, telefonu i innych sprzętów technicznych z pewnością w nich nie zabraknie. Ceniący prostotę Hindusi może nie przywiązują wagi do czegoś, co w Europie nazywamy „designem”, ale technikę zdecydowanie sobie cenią. Pytanie, na ile jest ona dostępna! Sprzęty do użytku domowego, podobnie, jak w Europie, dostępne są niemal dla wszystkich, ale już podróż koleją... niekoniecznie. A właściwie: sama podróż i owszem, tylko w jakich warunkach?... Hinduska kolej należy do najbardziej rozwiniętych na całym świecie. Nic w tym dziwnego: linie kolejowe łączyć muszą oba końce jednego z największych na świecie kraju. Ale po torach jeżdżą różne pociągi: ekskluzywne, klimatyzowane, bogato wyposażone i bardzo drogie składy dla bogatszych i budzące niejaki przestrach przeciętnego turysty kolejki dla biedniejszych. Kolejny kontrast... Spacer po hinduskiej ulicy łatwiejszy będzie dla mężczyzny, którego strój nie przyciągnie uwagi. Europejka w minispódniczce, wydekoltowanej lub obcisłej bluzeczce, albo szortach, z pewnością zainteresowanie wzbudzi na tyle duże, żeby przechodzący obok mężczyźni przystawali i odwracali za nią wzrok tak długo, aż nie zniknie za najbliższym zakrętem. Dopóki nie zrobi pierwszych zakupów i nie przebierze się w nieco inny strój... Wyprawa życia Jadąc do Indii szukamy duchowości albo wrażeń. I w jednym, i w drugim przypadku, z pewnością nie wrócimy zawiedzeni. Jeśli celem naszego wyjazdu jest poznawanie kultury, religii i duchowości, bez problemu możemy odnaleźć i przyłączyć się do jednego z licznych ośrodków medytacyjnych, spędzić czas w świątyni lub zorganizować sobie odprężającą wycieczkę na słoneczną plażę, na której... właśnie odbywają się otwarte ćwiczenia jogi. Jeśli mówimy trochę po angielsku, z pewnością nie będziemy mieć żadnych problemów komunikacyjnych. Znajomość tego języka wśród Hindusów jest znacznie wyższa, niż w wielu krajach europejskich. Przy odrobinie szczęścia (lub jeśli dobrze zaplanujemy termin wyjazdu), wśród hinduskich atrakcji pobytowych może znaleźć się także uczestnictwo w jednym ze świąt religijnych wzbogaconym barwnym spektaklem. Bogactwa wrażeń dostarczy nam jednak samo oglądanie zabytków. Indie, to przede wszystkim kraj świątyń, ale Europejczykowi nie wolno ominąć na trasie wycieczki legendarnego Tadż Mahal – wzniesionego na pamiątkę zmarłej żony przez Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów mauzoleum. Wyprawą życia Indie są też dla każdego zakupoholika,
26
kolekcjonera i pasjonata. Ale nie tylko i pod jednym warunkiem: musimy umieć się targować, bo inaczej obrażony sprzedawca sprzeda nam swój towar po cenie znacznie zawyżonej lub... nie sprzeda go w ogóle. Stulecia temu Europejczycy w Indiach szukali przede wszystkim przypraw. To nie zmieniło się do dziś. Ich dostępność, wyjątkowo niska cena i świeżość nie pozostawiają obojętnym nikogo, kto przejdzie obok bazaru (małych, osiedlowych sklepików, w Indiach nie szukajmy – tam ich nie ma, a i supermarketów niewiele...). Na bazarze można kupić wszystko: oprócz świeżych owoców i warzyw, przypraw, barwnych tkanin i tradycyjnych strojów znaleźć można prawdziwą masę unikalnych pamiątek. Kraj słynie też z półszlachetnych i szlachetnych kamieni oraz ręcznie tkanych dywanów. Faux-pas Hindusi są tolerancyjni i mało konfliktowi. Cenią sobie jednak u odwiedzających choćby elementarną znajomość ich tradycji i zwyczajów. Przed wejściem do świątyni lub prywatnego domu, obowiązkowo należy zdjąć obuwie. O ile w świątyni ma to wymiar tradycyjny, o tyle w prywatnym domu: praktyczny, podłoga bowiem nie jest miejscem, po którym się tylko chodzi, ale na niej również (najczęściej na poduszkach) siadamy, a często także: jemy lub pijemy. Poza tym, w hinduskim domu zwykle stoi ołtarz poświęcony bóstwu... w butach, jak do świątyni – nie wypada. Grzeczność nakazuje składać ręce w powitaniu „namaste” i ukłonić się, choć ten akurat zwyczaj w większych miastach zastępowany jest coraz częściej podaniem dłoni. Nie należy jednak podawać ręki kobiecie, o ile ona sama nie wykona tego gestu. W świątyniach koniecznym może okazać się założenie (a wcześniej nabycie) specjalnego stroju lub dodatku, np. barwnego szala do zakrycia... głowy oraz ramion. Kobiety w meczecie i świątyni nie mogą też przebywać w spodniach, szortach, ani krótkich sukienkach. Konieczna jest długa spódnica lub sari. Niewskazane jest też wnoszenie do nich wyrobów ze skóry – to może zostać poczytane za obrazę. Panuje też zwyczaj wrzucania drobnych datków do świątynnych skarbonek, a dobrze widziane jest rozdawanie drobnej jałmużny przyświątynnym żebrakom. Jedząc, posługujemy się wyłącznie prawą ręką, nie używamy też palca wskazującego do pokazywania kierunku lub przedmiotów. Wskazać drogę możemy całą dłonią. Gorąco i zimno Wyjeżdżając do Indii musimy przygotować się na to, że spotkamy się tam ze zróżnicowanym, jak nigdzie indziej, klimatem. W Himalajach będzie zimno i śnieżnie, w głębi lądu spotkamy się z klimatem kontynentalnym, a na wybrzeżu – z tropikiem. W najczęściej odwiedzanych przez turystów częściach kraju, w najcieplejszych miesiącach roku temperatury oscylują wokół 27 – 30 stopni. Opracował: Andrzej Gross Zdjęcia: z archiwum Izabeli Drążewskiej
Izabela Drążewska – pasjonatka i znawca kultury hinduskiej, instruktor i tancerka tradycyjnego tańca odissi i tańca bollywood
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
O SOBIE
Britney osobiście
28
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Kariera Britney Spears „...Baby One More Time” i „Oops!... I Did It Again”, to dwa do dziś najbardziej rozpoznawalne przeboje Britney Spears. Trzydziestodwuletnia dziś wokalistka zadebiutowała mając lat siedemnaście i od razu stała się idolką nie tylko swoich rówieśniczek. Jej pierwsza płyta na całym świecie sprzedana została w 37 milionach kopii. „Oops!... I Did It Again”, drugi album Britney, zadebiutował... na 1. miejscu Billboard 200 i już w pierwszym tygodniu sprzedaży przyniósł blisko półtora miliona sprzedanych płyt. Sukces był tylko nieco mniejszy od debiutu. 27 milionów sprzedanych krążków postawiło młodą wokalistkę w jednym szeregu z tuzami popu i rocka. Wydane w latach 2001 – 2004 kolejne płyty nie odniosły już tak spektakularnego sukcesu, ale 15 milionów sprzedanych egzemplarzy każdej z nich robi wrażenie, zwłaszcza, gdy w wielu krajach złote, platynowe i diamentowe płyty otrzymują artyści sprzedający zaledwie kilkanaście do kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy albumów. Gorsza passa gwiazdy rozpoczęła się w roku 2005. Promowany w mediach album „Original Doll” nigdy się nie ukazał. Zamiast niego fani artystki otrzymali płytę „Blackout”. Mimo problemów krążek uznany został płytą roku 2007 przez amerykański Billboard i francuski NRJ, został też dostrzeżony i nagrodzony na gali MTV Europe Music Awards. Trzy miliony sprzedanych płyt, to nie był jednak sukces na miarę „...Baby One More Time”. Karierę Britney zdominowały w tym czasie znane z plotkarskich gazet problemy osobiste. Mimo nich, 26. września 2008 roku piosenkarka wróciła na szczyty list przebojów i sprzedaży singlem „Womanizer”, który niespełna kilka dni po premierze stał się numerem jeden m. in. w Australii, Kanadzie, Norwegii, Szwecji, Turcji oraz Polsce. Łączna sprzedaż „Circus”, szóstego w karierze albumu Britney, przekroczyła sześć milionów egzemplarzy. Sukces odniósł także kolejny, wydany w roku 2011 album „Femme Fatale”. Britney Spears nie wzbudza już emocji podobnych do tych z lat dziewięćdziesiątych, jej kolejne albumy potwierdzają jednak, że wciąż ma na scenie muzycznej wiele do powiedzenia i do zrobienia. Ósmy studyjny album Britney: „Britney Jean”, to płyta określana jako najbardziej osobista dla samej piosenkarki. Niespodzianką dla fanów będą: trasa koncertowa oraz film dokumentalny „I am Britney Jean”... Britney Spears o płycie: Dlaczego właśnie „Britney Jean”? Chciałam dać moim fanom coś osobistego. Tak nazywają mnie: moja rodzina i moi przyjaciele. Chcę, żeby moi fani stali się częścią mojego życia osobistego. Jesteś współautorką wszystkich utworów na płycie. To nowość...
Rzeczywiście. Na tej płycie jestem współkompozytorką każdego utworu. Na poprzednich albumach byłam jedynie współautorką kilku piosenek. Opowiedz nam o pracy z will.i.am i Wiliamem Orbit. Will.i.am, to bardzo wesoła postać. Zabawnie jest być przy nim. Ma elektryzującą energię, jest dowcipny i wesoły. Jest współproducentem płyty, dobrze mieć go przy sobie. Wiliam Orbit współpracował z Madonna przy „Ray of Light” i wszystkich jej spektakularnych przebojach. Jego obecność w jednej z moich piosenek na płycie, to coś dla mnie naprawdę wyjątkowego. Kocham jego produkcje, jego muzyka wprowadza cię w trans, pochłania cię i... to jest spoko. Jak będzie wyglądał show w Las Vegas? Show będzie niesamowite. Nie mogę się już doczekać. Już teraz mamy chyba z 10 czy 11 przygotowanych kostiumów, 4 – 5 fryzur. Będzie po prostu świetnie. Jestem podekscytowana tym, że w ogóle będę występować z takim show. Opracował: Andrzej Gross na podstawie materiałów dostarczonych przez Sony Music Polska Foto: Sony Music Polska
Britney Spears „Britney Jean” Sony Music Polska, 2013 To na pewno nie jest ani najlepsza, ani najgorsza płyta Britney Spears, trudno jednak doszukiwać się na niej hitów na miarę piosenek „Ooops, I did it again”, „Baby, one more time”, czy „Womanizer”. Otwierający krążek „Alien” jest dobrym początkiem płyty, ale jest przy tym piosenką nie odbiegającą znacznie od większości obecnych w stacjach radiowych piosenek. Ciekawią: elektroniczny, odbiegający od wcześniejszych piosenek Britney „Work bitch”, utrzymany w stylu przypominającym późne Ace of Base „It should be easy” z will.i.am i przypominający echem późne Prodigy „Passenger”. Czy to wystarczy, żeby ósmy krążek w karierze Britney Spears umocnił jej karierę? Na pewno powinni się nim zainteresować fani tanecznych rytmów i ci, którzy interesują się muzycznym dorobkiem amerykańskiej piosenkarki. Na nowych fanów raczej przyjdzie jednak Britney poczekać do płyty dziewiątej... Recenzja: Andrzej Gross
29
ZDROWIE I URODA
jak... Edukacja z wagą i kalkulatorem, żeby przeliczać każdą substancję dodatkową zawartą we wszystkich spożytych produktach w ciągu dnia. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić również, jakie dodawane do żywności substancje mają właściwości w połączeniu z innymi związkami, i przewidzieć wszystkich interakcji. Nie każda substancja musi mieć szkodliwe działanie od razu, ono może nastąpić w reakcji z inną substancją. W jakim celu dodaje się do żywności dodatki „E”? Jakie korzyści ich dodawanie przynosi. producentom i konsumentom? Z jedzenia nie da się zrezygnować. Trudno także sądzić, że nawet najzagorzalsi fani zdrowego odżywiania nigdy nie zetkną się z żywnością przetworzoną, bo właśnie tej w sklepach jest najwięcej. Tajemniczych „E” w składzie kupowanych przez nas produktów najczęściej albo nie analizujemy, albo – wręcz przeciwnie – boimy się, czasem nawet rezygnując z produktów stworzonych przy ich użyciu. Niebezpieczna dla zdrowia może być i jedna, i druga postawa. Wiele „E” w jednym produkcie nie musi oznaczać nic groźnego. I przeciwnie: jeden dodatek, którego spożyjemy za dużo lub nie bacząc na np. alergię pokarmową może spowodować nawet poważny problem zdrowotny. Jak czytać etykiety i co oznaczają tajemnicze „E” radzi członkini Polskiego Towarzystwa Dietetyki, dietetyk i trener personalny, Joanna Ciszczoń. Andrzej Gross: Oznaczane kodem „E” z numerem dodatki do żywności znaleźć można w większości dostępnych na rynku produktów. Umieszczony na opakowaniu symbol jest deklaracją producenta, że zastosowane substancje dodatkowe są umieszczone na „pozytywnej” liście zatwierdzonej przez Unię Europejską oraz, że „zgodnie z obecnym stanem wiedzy nie stwierdzono ich szkodliwości dla zdrowia”. Nie wszyscy dietetycy i lekarze akceptują jednak tę listę. Dlaczego? Joanna Ciszczoń: Zacznijmy od tego, że nie wszystkie „E” są czymś złym. Producent może na etykiecie użyć pełnej nazwy substancji lub jej symbolu „E”. Dla przykładu: witamina C, czyli kwas l-askorbinowy może być oznaczona na produkcie symbolem „E 300”. Dodatki do żywności znane są już od dawna. Nasze prababki aby przedłużyć trwałość potraw dodawały sól, cukier, przyprawy korzenne lub ocet balsamiczny. Obecnie tych dodatków jest znacznie więcej. Ich użycie wymusiły zmiany cywilizacyjne. Kontrowersje wokół dodatków wynikają z braku rzetelnych, długoterminowych badań nad ich wpływem na nasze zdrowie. Trudno konsumentowi oszacować, ile faktycznie dziennie przyjmuje danej substancji. Normy umieszczane na etykiecie dotyczą informacji o ilości w danym produkcie, ale nie sądzę by ktoś pokusił się, by biegać
30
Arsenał dodatków ma bardzo różne zastosowania w przemyśle spożywczym. Przede wszystkim ułatwia zadania technologiczne, a co za tym idzie, wpływa na barwę, smak, gęstość, a także powoduje, że żywność jest znacznie trwalsza, co pozwala na jej długoterminowe przechowywanie i przewożenie przez setki kilometrów. Innym zadaniem dodatków jest utrzymanie stabilności produktu przez ograniczanie i zapobieganie niekorzystnym zmianom zachodzącym pod wpływem: działania drobnoustrojów, utleniania składników żywności, reakcji enzymatycznych. Kolejnym aspektem jest znaczne zwiększenie efektywności produkcji, a więc: „dużo” za „jak najniższą cenę”.
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
O jakich zagrożeniach dla zdrowia mówimy w kontekście dodatków do żywności? Czy zagrożenia te są równe dla wszystkich konsumentów?
forma natywna dla organizmu jest bezpieczna, jednak niektórzy badacze dowodzą, że w organizmie zmienia on swoją postać.
W świetle obowiązującej ustawy, żadne dozwolone substancje nie są szkodliwe. Działanie określonego dodatku na organizm ludzki jest ściśle uzależnione od wielkości jego spożycia. Niemniej trzeba przyznać, że są osoby bardziej wrażliwe na działanie niektórych substancji. Zaliczamy do nich: małe dzieci, osoby starsze, alergików, osoby o wrażliwym lub niewydolnym przewodzie pokarmowym. Inną sprawą jest zdiagnozowana przez lekarza alergia. Konserwanty i inne chemiczne dodatki zawarte w produktach spożywczych mogą stanowić przyczynę różnych chorób alergicznych lub potęgować ich objawy. Najniebezpieczniejszymi związkami są: benzoesan sodu, dwutlenek siarki, siarczyny, azotany i azotyny. Objawy, to najczęściej zmiany skórne, takie jak: pokrzywka, zaczerwienienie, obrzęk, dolegliwości ze strony przewodu pokarmowego: bóle brzucha, biegunki a także objawy astmy lub nieżytu nosa. Należy jednak pamiętać, że naturalne pochodzenie żywności nie gwarantuje jej nieszkodliwości. Nie bez znaczenia jest jej przechowywanie i sposób przyrządzania.
Unikanie dodatków do żywności nie jest łatwe, ale, jak mówią dietetycy, nie jest też niemożliwe. W jaki sposób możemy zminimalizować ich przyjmowanie do organizmu jednocześnie nie rezygnując z ulubionych przysmaków? Zdrowe odżywianie się jest pracochłonne, czasochłonne i kosztowne... To mit, czy jest w tym stwierdzeniu ziarno prawdy?
Przykładem podnoszonym od dłuższego czasu jest dodatek E-407 (karagen) – surowiec używany do wytwarzania galaret i żeli, spotykany m.in. w polecanych przez dietetyków jogurtach, który zdaniem m.in. IARC (Międzynarodowej Agencji Badania Raka) może powodować owrzodzenia i nowotwory złośliwe. „Może”, czy „powoduje” - to wydaje się być najistotniejsze. Zwracanie uwagi na ten i inne potencjalnie niebezpieczne dodatki, to prewencja, czy udowodnione naukowo fakty? Karagen, to substancja polisacharydowa powstająca z czerwonych alg morskich. Należy on także do grupy substancji nazywanych w technologii żywności „hydrokoloidami”. Ze względu na to, że nie są one trawione w organizmie, mogą być uważane za substancję balastową, podobnie jak błonnik pokarmowy. Mogą być dodawane do żywności niskoenergetycznej jako wypełniacz. Eksperci z FAO/WHO zapewniają, że karagen jako dodatek do żywności jest bezpieczny. Był on badany w różnych formach i w bardzo dużych stężeniach. Wiele badań, jakie wykonano nad karagenem, wskazuje na bardzo rozbieżne wnioski. W eksperymentach in vitro wykazano, np., że karagen może wchodzić w interakcje z komórkami organizmu, jednak wnioski z tych badań zostały unieważnione. Karagen wstrzykiwany nie przechodzi przez barierę krew-jelito by wchodzić w interakcje z komórkami W marcu 2013 r został opublikowany raport Cornucopia Institute, który wskazuje, że karagen jest niebezpieczny dla zdrowia człowieka. Jednym z negatywnych skutków jego spożywania jest reakcja naszego układu immunologicznego, który po pojawieniu się karagenu w jelitach reaguje podobnie jak przy zakażeniu salmonellą: wywołuje zapalenie w układzie pokarmowym. A przewlekłe zapalenie może doprowadzić do znacznie gorszych chorób, z rakiem włącznie. W publikacjach PubMed z 2012 roku możemy przeczytać też, że karagen osłabia pożyteczne enzymy w ludzkich komórkach. Coraz więcej więc doniesień wskazuje, że karagen może sprzyjać rozwojowi nowotworów. Jego
Dla mnie sprawa jest bardzo prosta: produkty kupuję ze sprawdzonych źródeł, większość posiłków przygotowuję dla swojej rodziny sama i wówczas mam pewność, że są bezpieczne i smaczne. Każda przetworzona żywność będzie pociągała za sobą wprowadzanie do codziennego menu sztucznych dodatków. Pozostaje to w gestii nas samych, dobrze jeśli wybieramy świadomie w oparciu o wiedzę, a nie czysty przypadek, kierując się reklamą, wyglądem czy wygodą. Zdrowa dieta nie musi być ani kosztowna, ani pracochłonna. Dla przykładu: mały jogurt naturalny wiodącej marki kosztuje około 1,30 zł. + kiwi 1 szt.: 0.79 zł ( razem 2,09 zł). „Gotowy” jogurt o smaku kiwi kosztować będzie, natomiast... 2,79 zł. Zdrowiej i taniej kupić będzie więc jogurt naturalny i owoc. Jeśli jednak chcemy w sklepie zdecydować się na zakup produktu przetworzonego, co o tym produkcie może powiedzieć nam jego etykieta? Na jakie informacje powinniśmy zwracać największą uwagę? Przede wszystkim na termin ważności. W dalszej kolejności przyglądamy się składowi: im krótsza informacja, tym mniej przetworzony produkt. Ważne, że kolejność umieszczonych tu składników nie jest dowolna. Zgodnie z rozporządzeniami producent musi zachować kolejność od składnika, którego jest najwięcej, do takiego, którego jest najmniej. Szybko wyeliminujemy więc produkty z dużą zawartością cukru czy soli. Dalej przyglądamy się wartości odżywczej, a w niej zawarte są informacje o ilości kalorii, tłuszczu, białka i węglowodanów. Tutaj szukajmy informacji o zawartości cukru czyli węglowodanów prostych. W przeciwieństwie do węglowodanów złożonych mają one niekorzystny wpływ na nasz organizm. Zwracajmy uwagę również na tłuszcze: tu powinna być wydzielona informacja o tłuszczach nasyconych które są odpowiedzialne za podnoszenie poziomu cholesterolu, zwiększanie ryzyka nowotworów i sprzyjanie otyłości. Rozmawiał: Andrzej Gross Zdjęcia: archiwum Joanny Ciszczoń, fotolia.com
Joanna Ciszczoń – dietetyk, instruktor fitness i kulturystyki, trener personalny; członkini Polskiego Towarzystwa Dietetyki, szkoleniowiec i wykładowca.
31
ZDROWIE I URODA
32
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
niebezpieczny
podejrzany
bezpieczny
E 100 - E 199 barwniki E 200 - E 299 konserwanty E 300 - E 399 przeciwutleniacze i regulatory kwasowości E 400 - E 499 emulgatory, środki spulchniające, żelujące itp
n t Wy
a z ij i
j a w o ch 33
ZDROWIE I URODA
Ból ujarzmiony Tego lekarza ze szpitala pamięta się rzadko. Ale bez jego obecności trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek operację. Trudno też w dzisiejszym świecie wyobrazić sobie, że medycyna przez wieki funkcjonowała bez jego specjalizacji. Czym zajmuje się anestezjolog i czym jest ból opowiada w rozmowie z „Pragnieniem Piękna” specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, dr n. med.Marek Zienkiewicz. Andrzej Gross: Anestezjologia jest jedną z najmłodszych dziedzin medycyny, ale we współczesnym świecie nie wyobrażamy sobie bez połączenia z nią, m.in.: chirurgii i intensywnej terapii. Czym w szpitalu, klinice, zespole karetki pogotowia, zajmuje się anestezjolog? Czy anestezjologia to dziedzina, którą ogólnie nazwać możemy „zapobiegającą bólowi i ból leczącą”? dr n. med. Marek Zienkiewicz: Tak i nie. Sama terapia bólu jest już tak obszerną dziedziną medycyny, że zdążyła z anestezjologii wyodrębnić się jako osobna specjalizacja. Ale, rzeczywiście, anestezjolodzy zajmują się bólem. Wiele moich kolegów i koleżanek poświęca się tylko tej dziedzinie, nie mając czasu na pracę w charakterze intensywisty, czy anestezjologa w ogólnym pojęciu. Ból, to jeden element wiedzy i specjalizacji anestezjologicznej. Inne elementy, to: intensywna terapia, okołooperacyjna opieka nad pacjentem i opieka nad pacjentem w stanach bezpośredniego zagrożenia życia. W terapii bólu anestezjolog zajmuje się odpowiednim leczeniem przeciwbólowym chorych operowanych, ale też pacjentów z bólem przewlekłym i z zespołami bólowymi. W intensywnej terapii jest to pełna opieka nad pacjentem w bezpośrednim zagrożeniu życia, wymagającym stałego nadzoru, monitorowania i intensywnych procedur zabiegowych i niezabiegowych. Opieka okołooperacyjna, to przygotowanie pacjenta do operacji, bezpieczne przeprowadzenie przez operację i opieka pooperacyjna. W chirurgii rola anestezjologa jest szczególna. Nie byłoby chirurgii bez anestezjologii. Dopiero możliwość wyłączenia odczuwania bólu i pełnego znieczulenia pacjenta, utrzymywane w dowolnie długim czasie, a także możliwość bezpiecznego wybudzenia pacjenta po operacji sprawiły, że chirurg ma komfort czasu. Lata: 1842 – 1845, to okres, w którym datuje się pierwsze praktyczne zastosowanie środków znieczulających. Jak medycyna radziła sobie z bólem wcześniej? Wszystko sprowadzało się do krótkiego otumanienia pacjenta. Znieczulano tym, co było ogólnie dostępne, najczęściej naparami na bazie alkoholu i narkotyków. Stosowano także schładzanie miejsca operacji tak, aby pacjent nie odczuwał niczego, z bólem włącznie. Spotkałem się z poglądem, że chirurdzy wobec braku skutecznych środków znieczulających, czasem wręcz rezygnowali z zabiegów.
34
W chirurgii nowożytnej? Owszem. Jeśli trzeba było wykonać zabieg nie ratujący życia, chirurg miał wiedzę i pęd ku temu, by się rozwijać... blokowała go pełna lub zbyt mało ograniczona świadomość pacjenta. Nie potrafię sobie bez znieczulenia wyobrazić np. resekcji żołądka... Dziś bez znieczulenia nie wyobrażamy sobie także np. amputacji. Ale akurat amputacje medycynie towarzyszyły zawsze. Różnica jest taka, że w czasach, gdy nie istniały możliwości znieczulania, chorą kończynę po prostu się odrąbywało, a następnie przyżegało wolny kikut ogniem, żeby ograniczyć krwawienie. Potem można było tylko liczyć na to, że krwawienie nie zabije pacjenta, i że nie nastąpi zakażenie. Oczywiście, pacjent z odrąbaną nogą znieczulał się naturalnie... z bólu najczęściej tracił przytomność i przyżegania ogniem już nie czuł. Amputacje były bardzo urazowe. Zmieniła to dopiero anestezjologia. Dziś, po pierwsze: pacjent nie czuje bólu nie tylko podczas operacji, ale także po niej i przed nią. Po drugie: po operacji zostaje zaprotezowany i może funkcjonować w normalnym zakresie. Uznawany za pioniera anestezjologii Horace Wells eksperymentował z chloroformem. Badania Wellsa rozwinęli Wiliam Morton i Charles T. Jackson, którzy jednakże nie doczekali zasłużonej sławy, tocząc batalie o pierwszeństwo rejestracji patentu w zakresie użycia eteru jako środka znieczulającego. W czasie ich sporu używanie eteru upowszechniło się w zabiegach dentystycznych i chirurgicznych. Czy to był początek anestezjologii? Można przyjąć, że Wells, Morton i Jackson, to „ojcowie” anestezjologii, choć było to znieczulanie bardzo prymitywne. Przykładowo: kapanie eterem na maski i znieczulanie przy tym wszystkich dookoła było znieczuleniem niedokładnym, niesłychanie trudnym do miareczkowania. Ale wtedy jedynym. Jak na przestrzeni lat zmieniały się rodzaje znieczuleń i jakie stosowano środki znieczulające? Pierwszy był eter, czyli narkoza. Dziś pojęcie „narkoza” stosujemy także do innych rodzajów znieczuleń, ale robimy to tylko ze względu na łatwość porozumienia się z pacjentem dzięki użyciu tego słowa. Prawdziwym krokiem milowym były: podział znieczuleń na ogólne i miejscowe, oraz możliwość łączenia rodzajów znieczuleń. Rozwój anestezjologii i medycyny w ogóle doprowadził do tego, że dziś mamy pełną kontrolę nad parametrami życiowymi pacjenta i nad głębokością jego znieczulenia. Pacjentowi należy zapewnić równocześnie, w zależności od wskazań medycznych i/lub operacyjnych: analgezję, czyli komfort przeciwbólowy, często amnezję, gdy pacjent nie powinien pamiętać samego zabiegu, hypnosis, czyli sen. Może nastąpić konieczność zniesienia odruchów fizycznych,
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
wegetatywnych, utrudniających wykonywanie operacji. Czasem niezbędne jest zwiotczenie mięśni poprzecznie prążkowanych, np. przy operacji brzucha... Rodzajów znieczuleń w anestezjologii jest wiele i są zależne od potrzeby okołooperacyjnej: od procedury, której poddawany jest pacjent, od rozległości i czasu trwania operacji lub zabiegu, wreszcie: od przeciwwskazań lub wskazań do użycia określonych preparatów. Czy więc anestezja, to tylko środki farmakologiczne? Nie. Leki są bezwzględnie konieczne do przeprowadzenia anestezji, ale równie ważny jest psychologiczny aspekt przeprowadzenia pacjenta przez operację. Przeprowadzamy obszerny wywiad, dowiadując się m.in. czy rozważając leczenie chirurgiczne nie należałoby przeprowadzić dodatkowych badań lub czynności medycznych optymalizujących stan pacjenta, minimalizujących ryzyko związane z pobytem w szpitalu i leczeniem. W krajach zachodnich funkcjonują poradnie anestezjologiczne, do których pacjent, aby wyjaśnić wszelkie wątpliwości, może zgłosić się jeszcze przed podjęciem leczenia w szpitalu. W chirurgii, przy której o anestezjologii mówi się najczęściej, stosujemy, ogólnie rzecz ujmując, dwa rodzaje znieczuleń (uśmierzania bólu): ogólne i miejscowe. I wcale nie jest to prawidłowy podział. Jest zbyt ogólny. Utarło się przekonanie, że znieczulenie miejscowe dotyczy tylko operowanego miejsca, a wyłączenie świadomości następuje tylko podczas znieczulenia ogólnego. To przekonanie jest nieprawdziwe. Jeśli chirurg powie pacjentowi, że zrobi znieczulenie miejscowe, to z pewnością skupi się wyłącznie na znieczuleniu faktycznie operowanego miejsca. Jeśli to samo pacjentowi powie anestezjolog, nie będzie to bynajmniej oznaczało, że pacjent podczas operacji będzie miał pełną świadomość zabiegu. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby znieczulenie miejscowe połączyć z wyciszeniem pacjenta, np. podaniem mu łagodnych środków nasennych. Szczególnie w przypadku tzw. chirurgii jednego dnia, kiedy pacjent po zabiegu ma wstać prawie rześko i w towarzystwie dorosłej osoby wrócić do domu. Takiemu pacjentowi nie podamy przecież leków, które będzie metabolizował i „odchorowywał” jeszcze przez wiele godzin. Jak zmieniało się przez lata rozwoju anestezjologii postrzeganie bólu jako jednostki medycznej? Czym jest „ból” i jakie są jego przyczyny? Przyczyn bólu jest tak wiele, że nie sposób o nich mówić w wywiadzie. Jest to doznanie będące zespołem wrażeń mechanicznych, fizycznych, fizjologicznych i psychologicznych. Dlatego jeżeli nam się wydaje, że ból np. po usunięciu znamienia nie powinien w ogóle mieć miejsca, i że lek, który przepisaliśmy, w pełni znosi objawy, a pacjent przychodzi i się skarży, żelazną zasadą jest uszanować odczucie pacjenta. Ból odczuwany przez dwóch pacjentów: po usunięciu znamienia i operacji brzucha, może być dla nich tak samo silnym i utrudniającym życie doznaniem. Mamy bardzo mało narzędzi, żeby określić jego skalę. Subiektywne odczucie pacjenta jest dla lekarza arbitralne. Pacjentów lekarzy anestezjologów można podzielić na dwie grupy. Pierwsza, to pacjenci z utratą świadomości,
35
ZDROWIE I URODA
na oddziałach intensywnej terapii. Właśnie anestezjologom w medycynie powierza się opiekę nad pacjentami nieprzytomnymi i w stanie zagrożenia życia. Na czym polega w takim przypadku praca lekarza? Intensywna terapia w wielu krajach jest osobną podspecjalizacją . W Polsce jest ona nierozerwalnie związana z anestezjologią. Gama chorych jest bardzo szeroka. Mamy pacjentów m.in. neurochirurgicznych, poparzonych, zatrutych, po urazach i wypadkach, z komplikacjami pooperacyjnymi... Anestezjolog w pierwszym rzędzie dokonuje resuscytacji, czyli przywrócenia funkcji życiowych, skupia się na podtrzymaniu podstawowych funkcji życiowych, takich jak oddychanie i krążenie. Opieka bardzo często zaczyna się na intensywnej terapii, a potem musi być kontynuowana na oddziale np. chorób wewnętrznych, rehabilitacji, czy chirurgii. Ogólnie rzecz ujmując, intensywna terapia, to pierwszy etap leczenia, gdzie zaopatrujemy pacjenta w bezpośrednim stanie zagrożenia życia. Druga grupa pacjentów anestezjologicznych, to pacjenci z pełną świadomością, z ostrym lub przewlekłym bólem, oraz pacjenci wymagający znieczulenia operacyjnego w chirurgii. O czym powinien powiedzieć anestezjologowi pacjent przed przystąpieniem do znieczulenia lub uśmierzania bólu? Każdy pacjent, który poddaje się jakiejkolwiek operacji, będzie znieczulony. Dla nas naistotniejszy jest pełny wywiad, czyli rzetelna informacja o stanie zdrowia, udzielona przez pacjenta, oraz dokumenty zaświadczające historię leczenia ze szczególnym uwzględnieniem pobytu w szpitalu i badań obrazowych. Informacje pomagają nam określić w jakiej kondycji ogólnej jest pacjent. Pomagają
36
często zdecydować, czy zabieg, któremu będzie poddany, można odroczyć tak, aby jego stan zdrowia poprawić, żeby zoptymalizować jego wydolność fizyczną tak, aby to ryzyko, które jest nierozłącznie związane ze znieczuleniem było minimalne. Jeśli pacjent zatai jakąś informację, to sam siebie naraża na powikłania. Mówić należy o wszystkim: o nadciśnieniu, o skokach ciśnienia, o najmniejszych choćby problemach neurologicznych, pulmonologicznych, czy kardiologicznych, o nietolerancji leków, nawet tych dostępnych bez recepty. Anestezjolog jest, oczywiście, przygotowany na nieprzewidziane sytuacje, ale każde zatajenie zwiększa zagrożenie pacjenta i przede wszystkim jego dyskomfort. Trzeba pamiętać, że leczenie chirurgiczne, jest jak wysiłek. To jest olbrzymi stres i fizyczny, i psychiczny. Jeżeli pacjent dobrze toleruje ciężkie prace nawet w domu, duży stres umysłowy, bo jest to związane np. z jego pracą zawodową, to tak samo będzie w szpitalu, kiedy zostanie poddany leczeniu albo nawet pobytowi na intensywnej terapii. Ale jeśli pacjent nie jest do końca samodzielny, wymaga asysty osoby trzeciej, albo męczy się, kiedy wchodzi na pierwsze piętro, to takim samym zmęczeniem zareaguje na operację. Jakim ryzykiem dla pacjenta obarczone są znieczulenia? Ryzyko związane z postępowaniem anestezjologicznym zależy głównie od stanu ogólnego pacjenta. Są to przede wszystkim zaburzenia oddychania, czy to wywołane przez instrumentację na drogach oddechowych, czy też nasilone przez leki, które podajemy: reakcje nadwrażliwości i uczulenia aż do wstrząsu anafilaktycznego oraz zaburzeń krążenia. Sir Robert Macintosh, profesor anestezjologii w Oxfordzie, powiedział sześćdziesiąt lat temu: „Żaden pacjent nie może doznać krzywdy z powodu znieczulenia.”. W 2000 roku opublikowano wyniki narodowego
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
badania we Francji i stwierdzono, że częstość zgonów związana w pełni ze znieczuleniem, wynosiła 1 na 145.500 znieczuleń, a częściowo związana ze znieczuleniem – 1 na 21.200. Czy bywa tak, że lekarz dowiaduje się o schorzeniach mogących mieć wpływ na przebieg anestezji, dopiero w trakcie operacji? Nie. Dowiaduje się po operacji. W jej trakcie może się tylko domyślać. Sytuacje takie, że pacjent zapomniał coś powiedzieć, albo sam o tym czymś nie wiedział, zdarzają się najczęściej. Sytuacje, w których pacjent zataja coś świadomie, są, na szczęście, zdecydowanie rzadsze. Praca anestezjologa z pewnością nie jest łatwa. Duża odpowiedzialność za zdrowie i życie pacjenta z pewnością powoduje wiele stresów. Czy podczas Pańskiej pracy zdarzyły się przypadki szczególne, o których pamięta Pan do dziś? Dobry lekarz żyje pacjentem i przed jego operacją, i w trakcie, i po. Ale mając wielu pacjentów nie wolno przenosić na siebie emocji, zwłaszcza pracując na emocjonalnie wymagających oddziałach, takich jak np. onkologia dziecięca, czy neurochirurgia. Stres jest duży... w anestezjologii jest dodatkowo rzeczą nie przewlekłą, ale nagłą. Pamiętam pacjentkę intensywnej terapii. Była osobą bardzo kontaktową, wydawało się nam, że po kilku tygodniach na oddziale wszystko będzie już dalej przebiegało bez
powikłań, i że niedługo wyjdzie do domu... snuła z nami dalsze plany życiowe... Pewnej nocy nagle jej stan się pogorszył, nasiliła się niewydolność oddechowa i pacjentka zmarła w ciągu godziny. Nic nie można było zrobić. (milczenie) To rzeczywiście psychicznie zostaje i jest dla lekarza dużą traumą. Staramy się we własnym mechanizmie obronnym nie przyjmować emocji rodzin na siebie, do każdego pacjenta podejść w ten sam, rzetelny sposób. W anestezjologii jest tak, że jest godzina spokojnej, ściśle zaplanowanej pracy z planem „B” w zanadrzu, potem stres, który musi się rozpłynąć i zejść z człowieka. Mówi się, że dobry uczeń nigdy nie pozna dyrektora swojej szkoły... Trochę tak samo jest z anestezjologiem. Jeśli praca się powiedzie, to pacjent pamięta nas tylko z konsultacji, a nie z bloku operacyjnego. Wtedy nasza praca jest naprawdę spełniona. Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: z archiwum kliniki „Artplastica”, fotolia.com
dr n. med. Marek Zienkiewicz
– specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, zdał egzamin międzynarodowy, w roku 2010, w Getyndze uzyskał „European Diploma in Anesthesiology and Intensive Care”
37
ZDROWIE I URODA
Zabieg laseroterapii
Nie tylko chirurgia Na Zachodzie Europy popularne jest powiedzenie: „Chirurg plastyczny najlepszym przyjacielem kobiety”. Na wyrost? Może... ale niewiele kobiet nie tylko na Zachodzie, ale także i w Polsce akceptuje swój wygląd w stu procentach i nigdy nie pomyślało o tym, żeby dokonać w nim najdrobniejszej choćby korekty. Co więcej: brak akceptacji swojego ciała – co podkreślają psychologowie – często prowadzi do ukrytych lub jawnych kompleksów utrudniających prawidłowe funkcjonowanie w społeczeństwie, a nawet rodzinie. Wtedy na horyzoncie pojawia się chirurgia plastyczna... ale nie tylko. O tym, jakie sposoby na podniesienie własnej samooceny oferują współczesne: chirurgia plastyczna i medyczna estetyczna, opowiada prezes Kliniki Chirurgii Plastycznej „Artplastica”, Monika Chomiuk.
38
Andrzej Gross: Kobiety chcą być piękne. I dążą do tego od wieków wszelkimi dostępnymi sobie środkami. Chirurgia plastyczna i medycyna estetyczna w dwudziestym wieku stały się najefektywniejszą drogą poprawy swojego wyglądu. Szczególnie popularne są jednak na zachodzie Europy, w części krajów azjatyckich oraz w Brazylii i Wenezueli. Polskie statystyki na tym tle wydają się być niższe. Czy Polki boją się chirurga? Monika Chomiuk: Strach przed lekarzem jest powszechny i występuje na całym świecie. W Polsce chirurgia plastyczna wciąż ma jednak nieuzasadnienie zły PR. O osobach, które poddają się zabiegom plastycznym, mówi się, że „wydziwiają”, piętnuje się tzw. „sztuczność”... Pytanie: „Co
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
ludzie powiedzą?” jest więc jednym z podstawowych, jakie zadają sobie pacjentki i pacjenci. Dlatego osoby z problemami często tkwią bezczynnie ze swoim zakompleksieniem, odbierając sobie swobodę aktywności w życiu lub poddają się operacjom w tajemnicy przed innymi. Z czym kobiety przychodzą do chirurga plastycznego najczęściej? Nieco stereotypowo na chirurgię plastyczną często patrzymy przez pryzmat dwóch zabiegów: rhinoplastyki (korekcji nosa) i powiększania piersi. Czy rzeczywiście te zabiegi dominują wśród operacji wykonywanych przez chirurgów plastycznych? Operacje powiększania piersi oraz plastyki nosa są naprawdę najczęściej wykonywanymi operacjami. To nie stereotyp! W ogólnoświatowych statystykach, w ciągu ostatnich lat dołączyła do nich jeszcze liposukcja, czyli odsysanie tkanki tłuszczowej. Oczywiście, statystyki ogólne nie muszą mieć przełożenia w każdym rejonie świata, i tak na przykład Azjaci najczęściej wykonują plastyki nosa i korekcje powiek, Brazylijki: odsysanie tkanki tłuszczowej i powiększanie pośladków. Krótko mówiąc, częstotliwość wykonywania poszczególnych procedur jest tak różna, jak wzorce piękna przyjęte w poszczególnych kulturach. Lista operacji i zabiegów chirurgicznych jest jednak znacznie dłuższa. Jakie obejmuje zabiegi i jakich części ciała dotyczy? Obecnie wykonuje się operacje niemalże na każdej partii ciała. Twarz, to: lift twarzy, korekcja powiek górnych i dolnych, plastyka czoła, uwydatnianie podbródka, uwydatnianie kości policzkowych, plastyka nosa, powiększanie ust, plastyka uszu. Tułów, to m.in. operacje piersi. W przypadku kobiet: powiększenie piersi, plastyka piersi, redukcja piersi, plastyka otoczek. W przypadku mężczyzn: redukcja piersi, liposukcja klatki piersiowej . W tej części ciała odnajdujemy również plastykę brzucha oraz odsysanie tkanki tłuszczowej, zarówno w rejonie brzucha i bioder, jak pleców. Następnie, idąc w dół, mamy liposukcję, plastykę lub powiększenie pośladków; liposukcję nóg i plastykę ud. Jak wygląda od strony technicznej kwalifikacja do zabiegu? Czy pacjentki mają wpływ np. na wybór lekarza albo jednej z metod wykonania operacji? Wybór lekarza jest niezbywalnym prawem pacjenta; jest bardzo dużo klinik na rynku, wielu lekarzy operujących i o ile operacje są płatne, o tyle pacjent ma pełną swobodę w wyborze placówki i operatora. Ograniczona jest jednak decyzyjność pacjenta, co do metody operacyjnej. Czasami pacjent ma możliwość wyboru: np. wielkości lub kształtu implantu piersiowego, ale nie zawsze. W niektórych przypadkach anatomia pacjentki nie pozwala na różnorodność rozwiązań. Pacjent zawsze ma jednak prawo odstąpienia od zabiegu i kontynuowania poszukiwań odpowiedniej dla siebie metody operacyjnej. Jakie możliwości rehabilitacji pozabiegowej oferują kliniki chirurgii plastycznej i jak wygląda opieka nad pacjenką/pacjentem po wykonaniu operacji? Usługi poszczególnych klinik różnią się między sobą.
Jedne mają wszelkie usługi towarzyszące wliczone w cenę operacji, inne nie. Niektóre w ogóle takich usług nie prowadzą, ze względu na ograniczone możliwości i niedoskonałości infrastruktury. Moim zdaniem, bardzo istotnym jest, by pacjent po operacji miał poczucie bezpieczeństwa. Dokonując wyboru placówki, w której ma się odbyć zabieg, warto zwrócić uwagę na fakt, czy dana klinika ma możliwość hospitalizacji pacjenta i zapewnienia mu opieki medycznej; czy pacjent może zgłosić się do kliniki by zmienić opatrunki, zdjąć szwy, etc. Ważna jest też swoboda wizyt kontrolnych. W naszej Klinice wszystkie wizyty pooperacyjne są bezpłatne. Nie chcemy ograniczać wizyt kontrolnych pacjentów dodatkowymi kosztami. Przeciwnie, pragniemy maksymalnie je ułatwić, by mieć większą pewność, że proces gojenia się będzie przebiegać prawidłowo. Brak akceptacji swojego wyglądu lub chęć jego korekty nie zawsze wiąże się z koniecznością użycia skalpela. Coraz więcej klinik chirurgii plastycznej, w tym kierowana przez Panią „Artplastica”, oferuje bogatą gamę zabiegów niechirurgicznych. Jakich? Medycyna estetyczna jest uznana obecnie za jedną z najprężniej, obok Hi-Tech, rozwijających się dziedzin. To już nie tylko zabiegi anti-aging poprawiające jakość skóry, wypełniające zmarszczki, rozjaśniające przebarwienia, etc. ale także zabiegi kształtujące sylwetkę. Producenci, wykorzystując powszechne obawy przed ingerencją chirurga, brak czasu na rekonwalescencję, prześcigają się w różnorodności preparatów. Lista jest ogromna i trudno je wymienić. Samo wypełnienie zmarszczek, to już nie tylko kolagen, ale również kwas hialuronowy, osocze bogatopłytkowe, mikrocząsteczki wapnia i matryce żelowe; nawet popularna toksyna botulinowa w postaci Botoxu ma już niejedno imię: jest Botox, Dysport, Azzalure, Xeomin i inne. Każdy z nich to „prawie” to samo, ale „prawie”, jak wiemy, czyni czasami dużą różnicę. Medycyna estetyczna, to również bogate w zakres zastosowań terapie światłem, w tym laseroterapia. Zatrzymajmy się na chwilę przy zabiegach z użyciem lasera. Czy rodzaj stosowanego urządzenia ma bezpośredni wpływ na efekty? Kiedy pacjentkom zaleca się zastosowanie właśnie takiej formy zabiegów na skórze? Jest wiele urządzeń działających na pozornie takich samych zasadach. Nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że osiągnięte jednym urządzeniem rezultaty zabiegów są lepsze od innych. Moc działania promieni światła jest ustawiana przez lekarza indywidualnie do każdego pacjenta. Jednak z całą pewnością praca urządzeń różni się w efekcie okresem rekonwalescencji oraz ilością zabiegów potrzebnych dla osiągnięcia oczekiwanych rezultatów. Kiedy pacjentkom zaleca się zastosowanie właśnie takiej formy zabiegów na skórze? Laser jest wskazany wtedy, gdy pacjentka zaczyna zauważać utratę jędrności skóry, ale jest jeszcze za wcześnie na ingerencję chirurga, lub jeżeli zmiany na skórze są zbyt głębokie i jest ich zbyt wiele na poprawę ich poprzez zastosowanie wypełniaczy. Czasami też jest to zwyczajnie nieoperacyjna alternatywa dla drobnych zabiegów
39
REKLAMA
chirurgicznych, takich jak: usuwanie zmian skórnych, czy plastyka powiek. Laseroterapia w ujęciu terapii skóry, to obecnie zabieg niemal bezbolesny i szybki, trwający zaledwie od 10 do 30 minut. Czy jej efekty są widoczne już po jednej sesji, czy potrzeba takich sesji więcej? Kiedy efekt staje się widoczny? Efekty działa lasera są zazwyczaj widoczne już po pierwszym zabiegu. Oczywiście nie bezpośrednio po zabiegu, gdyż wówczas skóra jest mocno zarumieniona, czasami z widocznymi plamkami krwi, ale po wygojeniu się skóry, czyli 5-7 dni po zabiegu. Naturalnie osiągnięty w ten sposób efekt jest wciąż daleki od oczekiwanego rezultatu. Zazwyczaj, ażeby go osiągnąć, należy odbyć od 3 do 6 sesji zabiegowych. Czy efekty uzyskane przy użyciu lasera CO2 są trwałe? Producenci twierdzą, że uzyskane efekty zabiegów są już na zawsze… jednak nie mogę tego potwierdzić, a przynajmniej nie w każdym przypadku. W przypadku poprawy wyglądu blizn, jest to rzeczywiście prawda. Jednakże nie do końca jest to prawdą w przypadku zabiegów poprawiających kondycję naszej skóry. Rezultat nie zniknie niespodziewanie, ale przecież laserem nie zatrzymujemy procesu starzenia się skóry, a jedynie cofamy jego skutki, dając sobie szansę na dłuższe cieszenie się młodym, świeżym wyglądem, opóźniając tym samym potrzebę ingerencji chirurga. Dlatego po takiej sesji laseroterapii zaleca się przynajmniej raz w roku wykonać zabieg przypominający, „odświeżający”. Rozmawiając o medycynie estetycznej w klinikach chirurgii plastycznej muszę zapytać o zakres bezpieczeństwa w np. wspomnianej laseroterapii. Czy jest on większy niż np. w gabinecie medycyny estetycznej lub u kosmetologa?
40
Wszystko zależy od rodzaju sprzętu oraz od tego, kto wykonuje zabieg. Nie należy zapominać, że również i zabiegi laserowe niosą za sobą pewne ryzyko powikłań. Nie jest ono, oczywiście, tak duże, jak w przypadku operacji chirurgicznych, niemniej jednak istnieje. Dlatego tak ważne jest, aby zabiegi te wykonywał lekarz. Jaka, Pani zdaniem, będzie droga rozwoju klinik chirurgii plastycznej w Polsce? Czy będzie to rozszerzanie działalności o możliwie największy zakres usług także z medycyny estetycznej, czy przeciwnie – medycyna estetyczna będzie tylko dodatkiem do chirurgii? Już teraz medycyna estetyczna nie jest tylko dodatkiem do chirurgii plastycznej. Od jakiegoś czasu nie są to tylko drobne zabiegi poprawiające wygląd skóry twarzy, ale również poprawiające kształty sylwetki, czyli lipoliza, smart lipo, etc. oraz uwydatnianie pewnych części ciała: czyli kości policzkowych, pośladków czy piersi. Znakomite tempo rozwoju tej gałęzi medycyny, krótki (lub żaden) czas rekonwalescencji, niewiele przeszkód w kwalifikacji do zabiegu oraz małe ryzyko powikłań, daje jej dużą szansę na rozpowszechnienie się i wydaje się, że stanie się ona w krótkim czasie zjawiskiem tak powszechnym i naturalnym, jak wizyta u kosmetyczki czy fryzjera. Rozmawiał: Andrzej Gross Zdjęcia: Miguel Gaudencio
Monika Chomiuk prezes i wieloletni manager kliniki chirurgii plastycznej „Artplastica” w Szczecinie
REKLAMA
eCO2 Plus – Nowe oblicze lasera
rozmowa z fizykiem, Markiem Mindakiem
Lasery CO2 stosowane są w dermatologii na szeroką skalę od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pierwsze zastosowanie medyczne laserów CO2 to jeszcze lata 60 (!), jednak aparaty były wówczas bardzo drogie i nieliczne. Przez ten czas sposoby ich zastosowania bardzo się zmieniły: od inwazyjnego cięcia i odparowywania tkanek (np. wątroby!) do subtelnych zabiegów dermatologicznych prowadzących do szybkiego i bezpiecznego „odmłodzenia” skóry? To prawda. Pierwszy, wielki boom laserów CO2 ze skanerami do likwidacji blizn i zmarszczek miał miejsce w latach 90-tych za sprawą odkrycia ablacyjnego odmładzania skóry. Metodę tę, mimo dużej skuteczności, zarzucono w Europie ze względu na częste powikłania i nie akceptowalny, długi czas gojenia (mimo to nadal jest popularna w USA i … Australii). W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych lasery CO2 próbowano zastąpić „zimnymi” laserami Er:YAG, te jednak nie wystarczały do przywrócenia jędrności skóry. W roku 2004 na rynku pojawił się laser światłowodowy – FRAXEL™, Er:szkło, którego skaner, po raz pierwszy deponował wiązkę punktowo, zostawiając wokół obszary zdrowej, nie naruszonej skóry. W efekcie takiego sposobu działania, uszkodzeniu ulegało tylko 20-25%skóry a proces gojenia skrócił się z kilku miesięcy do... kilku dni. Tak narodziła się technika punktowej, nieablacyjnej fototermolizy skóry, nazwana „fraksyjną” od nazwy pierwszego lasera pracującego tą metodą. W 2008 roku zaadaptowano technikę działania punktowego do medycznego lasera CO2 ze skanerem,który tworzył setki mikroskopijnych kraterów na każdym centymetrze kwadratowym skóry. Ten sposób działania nazywa się punktową fototermolizą ablacyjną a uzyskane efekty są szybsze i lepsze niż przy laserach światłowodowych, przy zachowaniu krótkiego czasu gojenia. Do czego wykorzystywany jest laser eCO2? Co przemawia za jego zastosowaniem w dermatologii i medycynie estetycznej? Przewagą lasera eCO2 jest precyzja działania a w efekcie bardzo szybki proces gojenia i przewidywalne efekty a co za tym ogromne bezpieczeństwo zabiegów. Uzupełnienie lasera CO 2 o skaner laserowy umożliwia szybkie wykonaniezabiegów na dużych powierzchniach i uzyskanie nieosiągalnego innymi aparatami efektu wygładzenia skóry oszpeconej na bliznami pooparzeniowymi, pooperacyjnymi, czy powypadkowymi. Laser eCO2 Lutronic stosujemy także do m.in. wygładzenia powierzchni skóry oraz likwidacji: zmarszczek, wiotkości, rozstępów, plam pigmentacyjnych i przebarwień. Obecnie laser frakcyjny eCO2 Lutronic jest jednym z najnowocześniejszych, dostępnych urządzeń? Więcej: jest obecnie urządzeniem najnowocześniejszym i niezwykle wszechstronnym. eCO2 Lutronic, to uniwersalny laser fraksyjny pracujący metodą punktowej, ablacyjnej fototermolizy skóry. Energia jednego impulsu może sięgać aż 240 mJ przy gęstości od 25 do 400 punktów na cm2. Każdy impuls wytwarza w skórze krater o minimalnej średnicy 120 mikrometrów, sięgający do głębokości nawet 3 mm. Tak głębokie działanie daje doskonałą odpowiedź kolagenu, jednak im głębszy krater, tym większa średnica i tym dłuższy proces gojenia. Nam zależy na krótkim czasie gojenia, dlatego w laserze Lutronic eCO2 zastosowano niespotykaną w podobnych laserach regulację czasu trwania impulsów przy zachowaniu ich energii. Powstałe kratery są zatem wąskie i głębokie, z cienką strefą przegrzaną. Szczególnie dobre efekty widzimy przy jego zastosowaniu np. w fotoodmładzaniu skóry (remodelingu kolagenu). Laser Lutronic eCO2 w 100% spełnia wymagania lekarza, który pragnie mieć aparat bardzo skuteczny, silny a jednocześnie bezpieczny i dający przewidywalne efekty. Urządzenie posiada też dość niespotykaną wśród tego typu urządzeń cechę: jest wyjątkowo ekonomiczne w użyciu? W odróżnieniu od innych laserów o zbliżonych parametrach eksploatacja Lutronic eCO2 jest... tania. Nie ma w nim żadnych elementów zużywalnych, wpływających na koszt zabiegu. Aparat jest też mały, lekki, nie zawiera ani kropli wody (chłodzenie powietrzem) i jest odporny na wstrząsy. Bez obaw można go transportować w pozycji leżącej, np. na tylnym siedzeniu samochodu. Laser ma cztery końcówki zabiegowe skanera, decydujące o średnicy krateru. Po prostym odłączeniu skanera i przykręceniu końcówki chirurgicznej typu zoom Lutronic eCO2 staje się, doskonałym, precyzyjnym laserem chirurgicznym np. do blefaroplastyki.
41
ZDROWIE I URODA
Takie rzeczy NIE TYLKO w filmach przynajmniej: róż, puder i tusz do rzęs. Barwnik w makijażu permanentnym nakładany jest na oczy, brwi i usta, czyli te części twarzy, które – nie oszukujmy się – zajmują nam rano czasu najwięcej. Makijaż permanentny oczu, to wykonanie kreski na górnej i/lub dolnej powiece. Usta, to wzmocnienie barwy (czerwieni), zaznaczenie i regulacja konturu. Makijaż brwi, to także regulacja kształtu i intensyfikacja koloru. W niektórych salonach wraz z nałożeniem makijażu możliwe jest też wyretuszowanie przebarwień. Czy wykonanie trwałego makijażu możliwe jest u każdej kobiety?
Niezależnie od kraju i czasu produkcji, niezależnie od rodzaju filmu i jego długości, jeśli kobieta wstaje w scenie filmowej rano, zwykle ma na sobie nienaganny makijaż. Oczywiście, to jest tylko film... ale czy na pewno? Makijaż permanentny rozwiązuje problem nie tylko z wczesnym wstawaniem: niezależny od sytuacji i pory dnia pomaga kobietom czuć się zadbanymi i pięknymi. O tym, co warto podkreślić za pomocą makijażu permanentnego i na czym ta forma makijażu polega opowiada kosmetolog, Mirella Niedzielska. Małgorzata Maksjan: Zanim zapytam, na czym polega makijaż permanentny, rozwiejmy filmowe złudzenia: aktorki w scenie snu bynajmniej w makijażu tradycyjnym nie śpią i tego paniom nie polecamy (śmiech). Mirella Niedzielska: Oczywiście, że nie (śmiech). Co prawda na planie filmowym makijaż najczęściej jest tradycyjny, ale w codziennym życiu i w filmie też, aby go wykonać, potrzeba czasu. Wszystkie coś o tym wiemy. Doskonale znamy też sytuacje, kiedy budzik zadzwoni o kilka minut za późno i trzeba wybierać pomiędzy perfekcyjnym makijażem, a nie spóźnieniem się do pracy (śmiech). Tu zaczyna się zadanie makijażu permanentnego, który nie brudzi ubrań, ani poduszki, nie wpływa źle na stan naszej cery (co zdarza się kosmetykom), a w dodatku jest trwały, bo utrzymuje się do 3 lat. Ale można go wykonać tylko na określonych częściach twarzy... Tak, wykonanie makijażu permanentnego nie oznacza, oczywiście, końca używania tradycyjnych kosmetyków. Do wykończenia makijażu zawsze niezbędne będą
42
Nie ma zdefiniowanych przeciwwskazań, jednakże odradzamy makijaż permanentny kobietom w ciąży i karmiącym matkom. Z zasady nie wykonuje się go też osobom z chorobami nowotworowymi, cukrzycą lub różnego rodzaju infekcjami, zwłaszcza tych części, na które ma zostać nałożony makijaż. Możliwe są także reakcje alergiczne na barwnik, ale mogę uspokoić wszystkie panie: alergie zdarzają się niezwykle rzadko. Na co należy zwrócić szczególną uwagę, decydując się na makijaż permanentny? Przede wszystkim na salon, w którym makijaż chcemy wykonać. Powinien być sterylny, a kosmetyczka lub kosmetolog powinna wykonywać wprowadzanie pigmentu w jednorazowych rękawiczkach i używając jednorazowych igieł. Warto przed wyborem salonu dowiedzieć się też, czy kosmetyczka posiada doświadczenie w wykonywaniu makijażu permanentnego. Pod względem estetycznym pamiętać też należy, że jest to decyzja na kilka lat. Tego makijażu nie da się zmyć. Jak przebiega zabieg? Czy jest bolesny? Próg bólu to w tym przypadku sprawa dość umowna, ponieważ zdarzają się kobiety, które mimo nałożenia maści znieczulających odczuwają pewien dyskomfort, a są i takie, które nie czują nic. Zabieg rozpoczyna się od znieczulenia miejsca, do którego wprowadzany będzie barwnik. Następnie etapowo wprowadzany jest do miejsca makijażu igłą barwnik. Po zabiegu na twarz nakładamy najczęściej zimne okłady mające zmniejszyć opuchliznę i zaczerwienienie twarzy. Na tym kończy się wizyta u kosmetyczki, ale proces barwienia trwa dalej. Po około dwóch dniach od nałożenia pierwszej warstwy skóra zaczyna się złuszczać, pojawiają się niewielkie strupki po nakłuciach, które znikają przez kolejnych 7-10 dni. Kiedy znikną, oceniamy stan makijażu i w razie potrzeby wykonujemy jego korektę. Czas potrzebny na wykonanie zabiegu, a potem korekty, jest różny. Najczęściej jest to od 30 do 120 minut.
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Jakich barwników używamy do poszczególnych części makijażu permanentnego? Ponieważ makijaż permanentny jest swego rodzaju tatuażem, teoretycznie możemy pozwolić sobie na szeroko wachlarz kolorów. W praktyce dobiera się barwniki dostosowane do np. karnacji klientki. Czy po wykonaniu tego zabiegu konieczna jest jakaś specyficzna pielęgnacja? Pielęgnacja ostrożna. Przede wszystkim nie należy odrywać tworzących się strupków, bo może to doprowadzić do powstania blizn. Twarz należy przemywać wodą. Wskazane jest też, aby do sześciu – ośmiu tygodni po makijażu unikać sauny, basenu i solarium. Zniweczyć ostateczny efekt może także opalanie się na słońcu, promienie słoneczne mają bowiem właściwości rozjaśniające pigment. Należy też stosować polecone przez kosmetologa maści natłuszczające aż do momentu wygojenia. Jak długo ostateczny efekt utrzyma się na ustach, brwiach i powiekach? Tyle samo: około dwóch do trzech lat. Zalecamy jednak poprawienie makijażu już przy dolnej granicy czasu, czyli po około dwóch latach. W tym czasie nie wykonujemy makijażu w stu procentach od nowa, tylko odnawiamy
i intensyfikujemy barwnik. Wspomniałam wcześniej o opalaniu się na słońcu: to dotyczy, oczywiście, nie tylko kilku tygodni po wykonaniu makijażu, ale całego okresu, w którym go stosujemy. Jeśli zdecydujemy się na intensywne opalanie się, „życie” naszego makijażu może się skrócić i jego odnowienie może być konieczne już po półtora, dwóch latach. Rozmawiała: Małgorzata Maksjan Zdjęcia: fotolia.com, z archiwum Mirelli Niedzielskiej.
Mirella Niedzielska – kosmetolog, właścicielka Centrum Kosmetologii „Essce of Beauty” w Szczecinie
Małgorzata Maksjan – dziennikarka; manager portalu agemode. com – wirtualnej galerii handlowej z poradami i informacjami modowymi
43
PIĘKNO
Stare, jak nowe Historia kołem się toczy... stare stwierdzenie bynajmniej nie jest martwe i nie dotyczy wyłącznie wydarzeń. Więcej: wydarzeń dotyczy ono w najmniejszym stopniu, ponieważ zmiany cywilizacyjne nie pozwalają na tego rodzaju powtarzalność. Zupełnie inaczej jest z elementami naszej kultury: muzyką, literaturą, modą i sztuką, także użytkową. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu w wielu domach znajdowały się stare, poniemieckie meble, elementy wyposażenia domu i kuchni, ramy obrazów... wiele z nich powędrowało na śmietniki: nadbite, porcelanowe sprzęty kuchenne z gotyckimi literami, przemalowane ramy i meble nie wydawały się nikomu atrakcyjne. Dziś specjalnie postarzane, nowe produkty królują w wielu domach, a półki sklepów z designem uginają się od produktów przypominających te niegdyś niechciane. O tym, jak sprawić, by meble i elementy wyposażenia domu, choć zniszczone, zyskały dawną, a może nawet nową świetność, opowiada Ewelina Kowalczyk – renowator, właścicielka studia designu „Ninart”.
swój wiek i oznaki zużycia, a nowe przedmioty celowo są postarzane. Ale ja nie doszukiwałabym się w tęsknocie za modą retro jej źródeł. W obezwładniającej nas ponowoczesności, w ujednoliceniu i umasowieniu nawet sztuki, w natłoku często tandety i jałowości przedmiotów użytkowych, zwyczajnie tęsknimy za pewnym „constans”, za oryginalnością, duszą przedmiotu. Czy wyprodukowany seryjnie z płyty wiórowej kilka lat temu stolik pod telewizor kryje dla nas tajemnicę? To stare meble nazywamy „meblami z duszą”. Kojarzą nam się z solidnością, z czasem, kiedy konkretny mebel był tworzony na zamówienie.
„Stare i zniszczone” - tak niegdyś określaliśmy przedmioty codziennego użytku i meble, które po „zużyciu” trafiały na śmietnik. Dziś cynowe, pokryte sztuczną patyną doniczki, sztucznie „obdrapane” ramy obrazów i pudełka, oraz drewniane meble przestały być passé. Skąd wzięła się moda na tego typu produkty?
Polska jest o tyle ciekawym i specyficznym krajem, o ile nasze zainteresowanie oryginalnym designem wynika ze znudzenia PRL-owską niegdyś meblościanką i potrzeby poszukiwania opozycji do prostej, nieustawnej konstrukcji na wysoki połysk. Właśnie Polska jest sporym odbiorcą starych, używanych mebli z zachodu Europy. I nie są one kupowane tylko ze względu na cenę! Jest taka grupa zwłaszcza młodych ludzi, która pasjonuje się kupowaniem, wymianą mebli i aranżacją wnętrz w starym stylu. Profesjonalnych renowatorów, antykwariuszy i pasjonatów naprawdę starych mebli znajdziemy w każdym większym mieście. Gorzej z odrestaurowaniem meblościanki
Styl retro, vintage, czy prowansalski, rzeczywiście otaczają nas niemalże zewsząd. Oficjalnie wydaje się, że narodziny tej „mody” idą w parze z początkami powstałego w Wielkiej Brytanii, w latach 80-tych XX wieku, stylu „shabby chic”. Meble i wyposażenie są w nim wybierane ze względu na
44
Zapytałem o tę wykreowaną trochę przez designerskie „sieciówki” modę nie bez powodu. Wydaje się, że jej popularność może spowodować, że zamiast stary np. mebel wyrzucić, przyjdziemy z nim do renowatora. Czy tak jest w istocie?
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
– tu najczęściej musimy zdać się na własne zdolności lub znaleźć w internecie pasjonata takiej pracy (śmiech). Czy poddać renowacji można każdy mebel, każdy bibelot, każdy przedmiot? Czy są takie produkty, na których pracuje się lepiej lub gorzej? Renowacji podlegają głównie meble i przedmioty z drewna, sprzęt grający, zegary, maszyny do szycia, ramy obrazów. Największe możliwości i łatwość renowacji daje nam, oczywiście, drewno, ale używając silniejszych środków jesteśmy w stanie odnowić także płytę wiórową, mdf i sklejkę. Biurko syna, pozyskane ze starego biurowego mebla z lat 70tych, okleiłam tapetą winylową z wzorami londyńskich atrakcji turystycznych, polakierowałam, boki zabezpieczyłam cieniutkimi listwami, blat utrwaliłam kilkoma warstwami farby... Wyszło to samo, ale nowe, zaczarowane, nowoczesne biurko! Spotkałem się z tezą, że przedmiot im starszy, tym... lepiej wykonany i łatwiej nad nim pracować. To prawda? Czy przedmioty produkowane w latach 20-tych, 30tych, także: 60-tych były jakościowo lepsze, niż produkowane obecnie? Tak i nie. Prawdą jest, że produkty z przeszłości, to najczęściej doskonała, misterna, rzemieślnicza, a niekiedy wkraczająca na pogranicze sztuki praca. Pozazdrościć producentom możemy czasu, refleksyjności i dokładności. Dziś w większości w sklepach dostępne są meble o niewielkiej trwałości, nieporównywalnej do masywnych, drewnianych komód, czy kredensów babci. Ale bez problemu, choć za odpowiednio wysoką cenę, znaleźć możemy też solidne dębowe meble stylizowane, kuchnie i wypoczynki, których trwałość materiału umożliwi w przyszłości renowację i ponowną adaptację. Jak wygląda sam proces renowacji? Częściej jest to żmudna praca rekonstrukcyjna, czy autorska kreacja? Klasyczna renowacja na zamówienie klienta jest po prostu wykonaniem rzemieślniczego zadania. Ustalamy efekt, jakiego oczekuje odbiorca, ewentualne sugestie co do wykonania, i zabieramy się do pracy. Ale można też inaczej: o ile klient się na to zgadza, bierzemy pod uwagę projekty własne. Ja, widząc przedmiot, mam zwykle własną wizję tego, jak będzie on wyglądał w przyszłości. Kształt krzesła i jego styl często powodują uaktywnienie mojej wyobraźni i wydobycie z niej konkretnego skojarzenia. Każdy renowator ma własny, ulubiony styl. Moim jest tematyka etniczna, religijna i pop-artowa. Jednak, nie oszukujmy się: etap wyjściowy stanowi dekonstrukcja mebla,
szlifowanie, klejenie, a niekiedy dorabianie elementów uszkodzonych, malowanie bądź bejcowanie, lakierowanie. Tkaniny maluję wykałaczką, aby uzyskać trwałość naniesionego wzoru i jest to zwykle żmudna, czasochłonna praca. W Galerii „Ninart” można znaleźć m.in. krzesła, komplety i lustra określane na stronie jako „seria”. Na czym polega seryjność tych mebli? Czy są to Twoje autorskie projekty, budowane od podstaw? Budowanie projektów zaczyna się od pomysłu na dany przedmiot, prowadzi przez mało atrakcyjny etap technologiczny do wykończenia i oceny pracy. Nie buduję mebli „od nowa”. Wyszukuję atrakcyjne, stare meble i przygotowuję je według określonej koncepcji. Wśród tych „seryjnych” prac znajdują się obecnie reminiscencje z moich podróży: seria afrykańska i tajska, pokorne przyznanie się do uwikłania w popkulturę: serie „The Beatles”, „Hendrix” i „Audrey” oraz egzemplarze pojedyncze, inspirowane różną tematyką. Ciekawostkę w kolekcji stanowi podjęcie próby przeniesienia na powierzchnię krzesła twórczości malarskiej: kilka z moich krzeseł i szafa prezentują obrazy bułgarskiego twórcy, Ventislava Piriankowa.. Bywają i pokusy bardziej oryginalne: krzesła z wtopionymi w oparcie komiksami „Spiderman” i „Superman”, żyrandol z koła od roweru i małe krzesełko na ścianie, służące jako kwietnik. Wszystko z odzysku (śmiech). Co skłoniło Cię do takiej właśnie zawodowej drogi? Pamiętasz swoje pierwsze projekty i pierwsze wykonane lub zmodernizowane przedmioty? Kreatywność była mi bliska, odkąd pamiętam. Już jako dziecko odczuwałam dużą satysfakcję z zajęć manualnych. Jako nastolatka tworzyłam grafiki, pierwsze małe rzeźby i - nie wiedzieć czemu - miały one najczęściej
45
PIĘKNO charakter użytkowy. Pamiętam świecznik: figurkę kobiety trzymającej na głowie dzban. Były również podstawki, biżuteria robiona z kawy i guzików, własnoręcznie szyte torby... Niekiedy mam wrażenie, że ta dziecięca potrzeba „zaczarowywania rzeczywistości” towarzyszy mi do dziś. Pewnego dnia, jednego z tych, kiedy człowiek przystaje, pytając samego siebie: „czego pragnę i w jakim zmierzam kierunku?”, poczułam się wystarczająco silna, aby wyrażać własne pomysły materialnie. Zaczęło się od malowania ram, kursów zdobniczych, poznawania technik popularnych już dziś i urokliwych w swej prostocie, jak decoupage, cracle i postarzanie przedmiotów. Z czasem pudełka i wieszaki przestały mi wystarczać, odkryłam w podpoznańskiej wiosce targ staroci, który, niczym sklepik z marzeniami obudził we mnie demiurgiczne moce. Wiązało się to, oczywiście, z nauką, ciężką pracą, seriami prób i błędów w niełatwej obróbce drewna i malowaniu na tkaninach. Blisko trzy lata uczyłam się zastosowania bejc, farb i lakierów, czytałam poradniki, historie krzeseł, wskazówki dotyczące renowacji. I tak zostało (śmiech). Czy dobre wnętrze, to drogie wnętrze? Na jakie wydatki powinien przygotować się ktoś, kto chciałby od podstaw umeblować mieszkanie zgodnie z preferowanym przez Ciebie klasycznym designem? Gdzie należy szukać mebli i dodatków? To od naszego zaangażowania, pomysłowości i chęci otwarcia się na „nowe” zależy, jaki efekt osiągniemy. Dobre wnętrze wymaga jedynie wyobraźni w łączeniu przedmiotów nowych ze starymi, droższych z kupionymi
za grosze, odnowionych z choćby „ikeowskim” regałem. Sama mierzyłam się z tym zjawiskiem meblując blisko dwustumetrowy dom, przy dość przeciętnej zasobności portfela. To jest jedynie kwestia chęci. Meble „z drugiej ręki” kupić można w internecie, na pchlich targach, w antykwariatach. I nie są to meblościanki. Szukając w wielu miejscach, można za okazyjną cenę kupić „ludwiki”, art deco, kredensy, ramy, toaletki... nawet stylową, porcelanową zastawę. Przeciętny koszt krzesła, to maksymalnie 100 zł. Niejednokrotnie udawało mi się kupić dębowe stoliki i komody za 200 - 300 zł., stare zegary za 80zł., wazony i ramy za 10 - 20 zł. 1500zł zapłaciłam za półtorametrowe lustro wraz z konsolą, srebrny, ornamentowany, piękny zestaw łazienkowy w stylu rokoko. Z uwagi na powrót mody retro/vintage, w każdym mieście z łatwością odnajdziemy punkty oferujące renowację, często są to pasjonaci antyków, pomocni również w wyborze mebli. Nie musi być drogo! Twoje zawodowe marzenie, to...? Uchylę rąbka tajemnicy, zdradzając, że przygotowuję się do podjęcia już niebawem pewnej niekonwencjonalnej próby połączenia renowacji krzeseł z techniką tworzenia rzeźby z tkaniny. Zdaję sobie, oczywiście, sprawę, z nowatorstwa, oryginalności oraz śmiałości tak niszowego produktu. Dotychczas mieliśmy możliwość spotkać niekiedy w sklepach kolonialnych meble i dodatki z palisandru, zdobione rzeźbami afrykańskich kobiet, wojowników czy zwierząt. Ja chcę stworzyć meble użytkowe o znamionach sztuki, np. krzesło z podłokietnikami, którego oparcie stanowią skrzydła anioła, otulające nas podczas siedzenia. Mam nadzieję, że ta nowa linia odniesie sukces (śmiech). Rozmawiał: Andrzej Gross Zdjęcia: Z archiwum Galerii „Ninart”, sxc.hu
Ewelina Kowalczyk – właścicielka
Galerii „Ninart”, zajmuje się tworzeniem i renowacją mebli, rękodziełem artystycznym, malowaniem na tkaninach tapicerskich i drewnie, zdobieniem i odnawianiem przedmiotów użytkowych.
46
REKLAMA
Nowoczesna protetyka Najczęściej stosowanymi obecnie ruchomymi uzupełnieniami protetycznymi są protezy akrylowe. Protezy wykonane z akrylu są jednak mało estetyczne, szczególnie uzupełnienia częściowe, w których występują metalowe klamry doginane widocznie na zębach. Wadą akrylu jest również jego mała wytrzymałość i sprężystość, której następstwem mogą być złamania protez. Ponadto struktura akrylu sprzyja rozwojowi bakterii i grzybów. Alternatywą akrylu są obecnie tworzywa termoplastyczne, a szczególnie acetal i nylon. Uzupełnienia protetyczne wykonywane z materiałów termoplastycznych cechują: wysoka estetyka, wytrzymałość i sprężystość. Bardzo istotną cechą, na którą zwracają uwagę pacjenci, jest brak elementów metalowych.
Protezy acetalowe stanowią jednocześnie alternatywę dla klasycznych protez szkieletowych, są bowiem bardziej elastyczne i idealne dla osób z alergią na metal. Podobnie jak metalowe protezy szkieletowe mocowane są na klamrach, a dzięki podparciom nie uciskają dziąseł, dzięki czemu ich użytkowanie jest dużo łatwiejsze i bardziej komfortowe w porównaniu do zwykłych protez akrylowych. Dzięki bogatej gamie kolorystycznej acetalu, klamry wykonane z niego są dopasowane do koloru zęba i nie zaburzają estetyki uzębienia. Spółdzielnia Pracy Lekarzy Specjalistów MEDICUS oferuje Pacjentom pełną gamę uzupełnień protetycznych, zarówno ruchomych jak i stałych, w tym: uzupełnień na implantach.
Wykonujemy: • protezy akrylowe, szkieletowe, acetalowe, nylonowe, • protezy na zatrzaskach i zasuwach, • korony i mosty porcelanowe, i pełnoceramiczne, • odbudowy na podparciach z włókien szklanych.
Do dyspozycji Pacjentów mamy siedem nowocześnie wyposażonych, klimatyzowanych gabinetów stomatologicznych, w których przyjmuje 18 stomatologów, w tym specjaliści z zakresu stomatologii zachowawczej, periodontologii, chirurgii stomatologicznej i protetyki.
Gabinety stomatologiczne S.P.L.S. MEDICUS
Czynne pon. - pt. 8.30 do 19.00; soboty 8.30 do 13.00 Tel. 91 433 99 80, 91 484 65 66, 91 484 65 67
www.medicus.szczecin.pl
47
PRAKTYCZNE I PIĘKNE
Gadżety,
które spełniają marzenia
Anna Nowak-Ibisz - tropicielka gadżetów, bez których nie może obejść się nowoczesna kobieta. Nie boi się wyzwań – specjalnie dla swoich czytelników i widzów testuje żelazka, kremy, sprawdza próg bólu przy depilacji i prezentuje przedmioty idealne dla kobiet, czyli to, co piękne i przydatne.
Jaki prezent może podarować ojciec ukochanej córce w dniu jej ślubu? Zależy kim jest ojciec i jaką ma córkę... zatem zacznę od początku: Ojcem jest Frederik Winkler, człowiek, który razem z Philippe Cazer wskrzesił projekt słynnej lampy Gras - ikony lat dwudziestych. Używali jej wszyscy francuscy architekci z Le Corbusierem na czele, a dzięki Frederikowi i Philippe można ją dzisiaj kupić w eleganckich galeriach i sklepach z designem. Frederik szukał czegoś eleganckiego, praktycznego i trwałego, biorąc pod uwagę własną zasadę: „zero kompromisów”. Nie było to łatwe zadanie... Różne prezenty dostajemy w dniu ślubu od rodziców i zaproszonych gości. Najczęściej sami przygotowujemy listę życzeń i przedmiotów, o których w danej chwili myślimy, że są najlepsze na start. Czasami idziemy na tzw. żywioł, pozostawiając decyzję zaproszonym gościom... Efekt? Mnóstwo powtórek i gadżetów, których gwarancja kończy się po dwóch latach. Bywa, że razem z małżeństwem (wiem, co mówię!). Niedawno zajrzałam do warszawskiego sklepu NAP, na Mysiej 3, gdzie wpadam, gdy chcę poprawić sobie nastrój. W oknie wystawowym stała skrzynia... Jestem estetką, zodiakalną wagą, zapaloną miłośniczką gadżetów.
48
Mam wyrobiony zmysł, który natychmiast rozpoznaje przedmioty wyjątkowe. To cecha po trosze odziedziczona, a po trosze nabyta podczas pracy przy programie „Pani Gadżet”. Natychmiast zaświeciły mi się oczy i pomyślałam: „chcę to mieć”! Może trudno w to uwierzyć, ale przedmioty i meble do domu, kuchni i ogrodu budzą we mnie tyle samo emocji, ile buty, torebki oraz ciuchy u innych kobiet. I jeszcze nigdy nie widziałam prezentu ślubnego tak bardzo pragmatycznego i tak niezwykle zachwycającego! Historia skrzyni jest prozaiczna. Jedyna córka państwa Winklerów wychodziła za mąż. Gdy zbliżał się dzień ślubu, Dalva powiedziała: „Chciałabym zabrać ze sobą z domu korsykański nóż i żeliwny kociołek Sarpaneva, po czym... dodała do tego jeszcze całą listę rzeczy z kuchni. Frederik Winkler i jego małżonka nie byli zachwyceni pomysłem córki, więc wpadli na pomysł, żeby skompletować cały zestaw przedmiotów kuchennych od nowa i zrobić z tego wyprawkę panny młodej. Winkler wyszedł ze słusznego założenia, że jeśli jakiś rzemieślnik sam projektuje dla siebie śrubokręt, który będzie jego narzędziem pracy przez dziesięć godzin dziennie, to będzie to najlepszy śrubokręt na świecie. Takich rzeczy szukał dla córki! Razem z małżonką odwiedził kilkanaście manufaktur i zakładów rzemieślniczych na całym świecie. Osobiście. Wszystko po to, żeby stworzyć coś niezwykłego: skrzynię z 43 przedmiotami z gwarancją na całe życie, opakowaną w ekologiczny karton, wzmacniany drewnem. Prezent dla córki był tak wyjątkowy, że małżonkowie zdecydowali się na „produkcję” skrzyni. Nie jest to tani prezent ślubny, ale duża liczba zaproszonych gości może sprostać zadaniu. Do tej pory 10 sztuk trafiło do nowojorskiego muzeum MoMa, jeden
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
naturalnym korkiem. To młynek do mielenia pieprzu produkowany od 1906 roku przez małą szwedzką odlewnię być może ostatni tego typu zakład w Skandynawii. Pieprz wsypujemy do dolnego pojemnika. Górny ma chropowaty spód, wystarczy przekręcić jedno naczynie w drugim i gotowe. Zmielony pieprz przechowujemy pod korkiem w górnym naczyniu. Jakież to cudownie proste! Patrzę dalej: uwielbiam deski kuchenne, a tutaj jest piękna, wykonana z drewna orzecha włoskiego, zaprojektowana przez rękodzielników z Alp, z warsztatu specjalizującego się od 1885 roku w akcesoriach dla rzeżników. Dalej: mały, owalny, stalowy przedmiot przypomina mydło i... rzeczywiście nim jest, usuwa zapachy. Pora na komplet trzech obieraczek do jarzyn. W 1947 roku Alfred Neweczerzal opatentował genialne obieraczki, których używa się przez całe życie... Urzekły mnie również: normandzka łyżka wazowa i cedzidło z miedzi, produkowane od 1830 roku przez rodzinę Mauviel. egzemplarz sprzedał się w Brazylii, kolejne trafiły do Moskwy, Holandii i Francji, a teraz również do Polski. Po otwarciu skrzyni wstępujemy do raju dla osób kochających niecodzienne narzędzia kuchenne z najwyższej półki. Wszystkie zostały uporządkowane według czynności, którym mają służyć i rozmieszczone na trzech poziomach: Na pierwszym jest moje marzenie: zestaw japońskich noży Shun, wykonanych przez tamtejszych kowali pielęgnujących tradycję wyrabiania mieczy Samurajów. Noże są wykuwane ręcznie z 32 warstwowej stali. Warstwy widać na ostrzu każdego z nich, rękojeść wykonana jest z drewna pakka. Poniżej, w osobnym, skromnym pudełku, kolejny dowód na pragmatyzm: każdy nóż, nawet japoński, musi być regularnie ostrzony, zatem Dalva otrzymała osełki z lawy. Do tego rzecz bez której nie ma gotowania: fartuch, czerwony, wykrojony ręcznie z cielęcej skóry, taki, jakich używali francuscy kowale, projektu samego Frederika Winklera. Miałam go na sobie, ciężko mi było się z nim rozstać, jest bardzo twarzowy i lekki... Kolejny przedmiot zafrapował całą ekipę nagrywającą ze mną program „Pani Gadżet”. Dwa małe, żeliwne pojemniki, włożone jeden w drugi, zamknięte efektownym, dużym,
Najbardziej zazdroszczę rodzicom Dalvy wizyt w manufakturach i spotkań z ludźmi zajmującymi się sztuką robienia rzeczy jedynych w swoim rodzaju. Z wielką przyjemnością wybrałabym się na południe Korsyki, do warsztatu mistrza polowań na dziki, producenta wspaniałych noży, których wykonuje tylko kilkanaście sztuk rocznie, a które inspirowane są nożami pasterskimi zwanymi Curnicciolu. Następna wizyta byłaby w hucie szkła w Ohio, zabrałabym stamtąd ze sobą żaro- i mrozoodporny pojemnik, w którym możemy przechowywać jedzenie, zamrozić je i wprost z zamrażalnika wstawić do rozgrzanego piekarnika! Po porcelanowe naczynie ze stożkiem do pieczenia kurczaka w pozycji pionowej pojechałabym do Niemiec i zatrzymałabym się tam na dłuższą chwilę tym bardziej, że jako osiemnastoletnia rezydentka wiem, że w swojej „Drugiej Ojczyźnie” znalazłabym jeszcze 43 inne przyrządy kuchenne z gwarancją na całe życie. Do skrzyni z Niemiec trafiły jeszcze: trzepaczka do ubijania sosów i kremów, żeliwny rondel, łyżka do spaghetti oraz niemiecki tłuczek do ziemniaków. Pora na Danię: w kuchni nie może zabraknąć przecież misek do mieszania z tzw. „dziubkiem”, które zostały zaprojektowane w 1949 roku przez Sigwarda Bernadottę i są ikoną duńskiego designu. Tak genialnie prosta, że aż wzbudza zachwyt, jest też zaprojektowana przez Duńczyka łopatka z drewna klonowego. Żeliwna brytfanna pochodzi z Finlandii, podstawka pod gorące garnki ze Szwecji, patelnia z wielowarstwowej stali nierdzewnej i garnek do makaronu z sitem, z Francji, jest też francuski cedzak ogólnego użytku. Do tego w kufrze nie zabrakło, oczywiście, ścierek kuchennych, tak dużych, żeby w razie potrzeby przewiązać je w talii jak fartuch kuchenny, są też uchwyty z grubej wełny do gorących garnków... Zapomniałabym o małej patelni sauteuse z Francji - także bardzo praktycznym gadżecie. Gdyby MWT nie kosztowało aż 3200 euro, kupiłabym ten kufer natychmiast... Ale w mojej sytuacji przyjemniej jest pomyśleć o drugim ślubie... w końcu cel uświęca środki... i do trzech razy sztuka! Tekst: Anna Nowak – Ibisz Foto: udostępnione przez producentów
49
UMYSŁ I DUSZA
Qumran: pus
Choć tytuł może to sugerować, artykuł nie jest reklamą, skądinąd bardzo pożytecznego sprzętu domowego, jakim jest zamrażarka. „Pustynna zamrażarka” jest próbą oddania przeżycia, które towarzyszy archeologom stojącym wobec odkrytych ruin zasypanego przez pustynię miasta, pałacu, świątyni, czy szczątków ludzkiego ciała spoczywających w piaskach pustyni od tysięcy lat albo różnej wielkości przedmiotów, które pustynia ukryła przed oczami przechodniów. Pustynna zamrażarka przechowała je mimo upływu lat i niszczącego działania warunków atmosferycznych. Jednak nie zawsze jest tak, że to wykształcony archeolog staje wobec zachowanych przez pustynię świadków przeszłości. Tak właśnie zdarzyło się w przypadku leżącego w Palestynie, ojczyźnie Jezusa, na zachodnim brzegu Morza Martwego, Qumran. W roku 1947 młody arabski pasterz Khil poszukując zagubionych owiec, stanął przed grotą ukrytą wśród surowych skał pustyni Judzkiej. Wrzuciwszy do środka kamień, nie usłyszał głosu owiec, lecz odgłos tłuczonych naczyń. Parę dni potem jeden z jego towarzyszy, Muhamed el Hamed, wrócił w to miejsce. Wdrapawszy się do wejścia do groty, w jej wnętrzu, dzięki niewielkiej ilości światła padającego przez otwór, dostrzegł potłuczone gliniane
50
dzbany. Większość z nich była pusta, ale z niektórych wypadły fragmenty skórzanych zwojów. Nie miał świadomości, że jest pierwszym od prawie dwóch tysięcy lat człowiekiem, który zajrzał do tego wnętrza i przerwał stan „zamrożenia” znajdujących się w grocie przedmiotów. Zabrawszy ze sobą parę zwojów udał się do pobliskiego miasta Betlejem, gdzie odsprzedał je antykwariuszowi nazywanemu Kando. Historia drogi jaką przeszły wydobyte zwoje, zanim trafiły w ręce człowieka zdolnego ocenić ich walor, wystarczyłaby na niejedno opowiadanie sensacyjno-humorystyczne. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że po upływie wielu miesięcy, w dniu 29 listopada 1947 roku dwa zwoje zostały zakupione przez Eleazara Sukenika, urodzonego w 1889 roku w Białymstoku Żyda, który w tym czasie był wykładowcą archeologii na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Zaznaczona powyżej konieczność wspomnienia dokładnej daty powinna być przybliżona dla pełniejszego zrozumienia znaczenia odnalezionych tekstów. W dniu 29 listopada 1947 roku na posiedzeniu Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku miało miejsce głosowanie nad rezolucją powołującą do życia na terenie Palestyny państwo
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
stynna zamrażarka
izraelskie. Tego samego dnia, w odległym o tysiące kilometrów od Nowego Jorku Betlejem, Eleazar Sukenik brał do ręki teksty, które zostały ukryte w trakcie dwóch powstań żydowskich przeciw Rzymianom, w pierwszym i drugim wieku naszej ery. Oba wydarzenia: ukrycia i odnalezienia zwojów dzieliły dwa tysiące lat dramatycznej historii tego narodu. Teraz historia zataczała krąg. Kiedy wieczorem wspomnianego dnia Sukenik rozwijał kruche zwoje i powoli czytał zapisane starożytnym alfabetem hebrajskim słowa, na ulicach Jerozolimy już wrzały walki o utrzymanie nowo powstałego państwa. Jego oczom ukazał się tekst mówiący o czterdziestoletniej wojnie „synów światłości” przeciwko „synom ciemności”. Mówił on o konflikcie, który nie jest jedną z wielu toczonych wojen, ale wojną czasów ostatecznych; Bożą bitwą w obronie jego wyznawców zmagających się z mocami ciemności. Ze względu na swą treść zwój otrzymał nazwę „Reguły wojny”. Drugi zwój był zbiorem tekstów poetyckich, wyrażających uczucia religijne jednej osoby. Odbija się w nim sytuacja człowieka otoczonego przez wrogów, którzy toczą z nim podstępną walkę. Nie jest to walka zbrojna; wrogowie, nazywani „fałszywymi tłumaczami” albo „zwodniczymi widzącymi”, zmieniają Boże prawo, aby
51
UMYSŁ I DUSZA
usidlić sprawiedliwego. Ten, pośród tych bolesnych doświadczeń, doznaje Bożej pomocy, dlatego woła do Boga refrenem: „Dziękuję Ci, Panie”. „Pustynna zamrażarka” przechowała na ten ważny moment historii współczesnego Izraela niezwykłe i inspirujące teksty. Choć sam Sukenik uważał się za ateistę, to doskonale rozumiał znaczenie religijne, społeczne i polityczne „przybyłych” z odległej przeszłości Izraela manuskryptów. Stały się one, wraz z resztą odnalezionych w następnych latach ponad 1000 zwojów, świadkami żydowskiej obecności na tej ziemi, o którą w tym momencie, jak dwa tysiące lat wcześniej, toczyła się zażarta walka. Opublikowanie przez Sukenika wstępnych wyników badań wywołało sensację. Teksty wzbudziły zainteresowanie nie tylko uczonych żydowskich, ale także chrześcijańskich. Jeżeli wyniki badań były prawidłowe, a wskazywały one na czas pomiędzy III wiekiem przed Chr. i II wiekiem po Chr., jako okresem powstania odrywanych tekstów, to były one świadkami działalności Jezusa Chrystusa i rodzącego się chrześcijaństwa. Odkrywane na przestrzeni kolejnych dziesięciu lat ukryte w okolicznych grotach zwoje pozwalały odkrywać coraz bardziej kompletny obraz wspólnoty, która je stworzyła. W międzyczasie do znalezionych zwojów dołączyły się odkrycia na płaskowyżu leżącym tuż przy grotach. W pustynnym piasku ekipa archeologów prowadzona przez dominikanina ojca Rolanda de Vaux odnalazła zapomnianą osadę. Odkopane obszerne domostwa z licznymi basenami do obmyć rytualnych potwierdziły wysuniętą przez Sukenika tezę o esseńskim pochodzeniu zwojów i ruin. Ugrupowanie religijne esseńczyków znane było
52
uczonym z pism starożytnych żyjących w I wieku: Filona Aleksandryjskiego, żydowskiego filozofa, Józefa Flawiusza, żydowskiego historyka i Pliniusza Starszego, rzymskiego geografa. Pliniusz tak pisał o esseńczykach: „Na zachodnim brzegu Morza Martwego żyją esseńczycy trzymający się z daleka od jego brzegu ze względu na szkodliwość jego wód. Jest to lud wyjątkowy i godny podziwu w całym świecie: nie mają kobiet, wyrzekli się miłości oraz pieniędzy, a uprawiają palmy”. Wspomniane przez Pliniusza cechy esseńczyków pokrywały się danym płynącymi z tekstów i wykopalisk na terenie Qumran. Choć sprawa nie jest do dziś przesądzona, to jednak sporo uczonych właśnie esseńczyków „typuje” na autorów zwojów i mieszkańców pustynnego osiedla. Inni, ze względu na liczne różnice pomiędzy opisami wspomnianych historyków a odkrytymi zwojami i osadą, proponują określać grupę od nazwy miejsca, qumrańczykami. Sprawa nazwy, a właściwie tożsamości grupy, nie jest jedyną zagadką związaną z odkryciami. Faryzeusze, saduceusze, zeloci są nazwami grup społeczno-religijnych (niektórzy uczeni używają nawet współczesnego pojęcia „sekt”), które działały na terenie Palestyny w czasach Jezusa. Ich poglądy religijne i społeczne znamy z pism Nowego Testamentu. Dzięki nim są znane osobom przynależącym do kulturowego kręgu Zachodu. Jak głęboko wniknęły one w świadomość, świadczy fakt, że słowo „faryzeusz” nie oznacza już tylko członka wspomnianego ugrupowania, ale osobę obłudną. Pismo Święte zawiera także listy jednego z faryzeuszów, który został chrześcijaninem i nosił imię Paweł. Dokładniejszy wgląd w życie tych ugrupowań dają dzieła
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
wspomnianego już żydowskiego historyka Flawiusza. Do roku 70. brał czynny udział w życiu społecznym i politycznym Palestyny. Po upadku powstania żydowskiego, w którym aktywnie uczestniczył, już w Rzymie, jako niewolnik, spisał dla potrzeb rzymskich zwycięzców historię swojego narodu. Wobec tych licznych świadectw Biblii o tych grupach religijnych zagadkowe jest jej milczenie o grupie esseńczyków. W przekonaniu wielu lektorów Ewangelie zawierają dokładny i wyczerpujący obraz życia społecznego i religijnego czasów Jezusa Chrystusa. Do czasu odkryć w Qumran informacje o esseńczykach znajdujące się w dziełach Józefa Flawiusza i innych starożytnych pisarzy uważano za marginalne i nie przywiązywano do nich większej wagi. Dopiero odkrycie zwojów, ich liczba idąca w tysiące, dane płynące z wykopalisk na terenie osady, sprawiły, że trzeba było zweryfikować pogląd na znaczenie grupy w środowisku palestyńskim w pierwszego wieku. A wraz z tą korektą zmienił się też pogląd na świadectwo Ewangelii o życiu społeczno - religijnym tego okresu. Innymi słowy: świat Jezusa w oczach współczesnych dzięki zamrażarce qumrańskiej stał się bogatszy, pełniejszy i jeszcze bardziej barwny. Siłą rzeczy musiały się pojawić pytania o związek Jezusa z esseńczykami. W pierwszym powierzchownym zestawieniu Jezus współdzielił niektóre poglądy tej grupy: negatywny stosunek do świątyni jerozolimskiej, dystans do głównego nurtu życia religijnego swojego czasu, praktykowanie celibatu, życie w miejscach odosobnionych. Z jego ust wyszły słowa o „synach ciemności” i „synach światła”, które znajdujemy także w pismach qumrańskich. Wszystkie te elementy doprowadziły do powstania w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia publikacji o sensacyjnych tytułach w stylu: „Jezus qumrańczyk”, „Jezus esseńczyk”, „Esseńskie źródła nauczania Jezusa”. Najłagodniej w tym zestawieniu brzmią „Jezusa Qumran” „Jezusa esseńczycy”. Postęp w badaniach nad zwojami i wykopaliska prowadzone w osadzie zweryfikowały wiele z postawionych wówczas tez, zwłaszcza tych najradykalniejszych. Choć i dziś nie brakuje „dobrze” poinformowanych „uczonych” odgrzewających „stare bułki” o esseńskich korzeniach Jezusa i jego uczniów. Z czasem zainteresowanie badaczy przesunęło się z osoby Jezusa na inną enigmatyczną postać ewangeliczną, Jana Chrzciciela. Ale i w tym wypadku związek z Qumran i zwojami pozostaje symboliczny. Najbardziej sensacyjnym wątkiem odkryć qumrańskich pozostała jednak sprawa publikacji, czyli udostępnienia szerokiemu gronu badaczy i zwyczajnych ludzi, zwojów. Ograniczenie dostępu do wąskiej grupy uczonych budziło emocje i pytania. Podobnie działo się już w XIX wieku, kiedy do rąk uczonych trafiały starsze od qumrańskich teksty z egipskiego El-Amarna, a na początku wieku XX tabliczki z mezopotamskiego Mari czy fenickiego Ugarit. Starożytne teksty rozpalają umysły i w przedziwny, a często i humorystyczny, sposób dotykają spraw współczesnych ludzi bez względu na ich wykształcenie. To samo miało miejsce przy publikacji zwojów qumrańskich. Kolejne grupy uczonych badające teksty, bez względu na proweniencję narodową czy religijną uczonego, były oskarżane o ukrywanie tekstów, opóźnianie ich publicznego udostępnienia w celu zakrycia prawdy o początkach judaizmu czy chrześcijaństwa, czy zatajenia
faktu istnienia starożytnej cywilizacji (zabrakło tylko wielokrotnie wysuwanej przy okazji takich znalezisk tezy o kosmitach, którzy zostawili swój ślad). Te sensacje miały częściowe uzasadnienie w ślimaczącej się publikacji kolejno odczytywanych zwojów. O ile udostępnienie pierwszych odkrytych manuskryptów, tych najlepiej zachowanych, nastąpiło szybko i umożliwiło powyżej wspomnianą dyskusję nad tożsamością grupy, o tyle publikacja mniejszych fragmentów, często mniejszych od pudełka zapałek, zakończyła się dopiero po roku 2000. I nie obyło się to bez licznych akademickich skandali. Jeden z ostatnich tomów zawierających fragmenty biblijnej Księgi Judyty został przygotowany przez polskiego wybitnego badacza starożytności i qumranologa Józefa T. Milika. Inny wybitny polski qumranolog, Zdzisław Kapera, na początku lat dziewięćdziesiątych poprzez publikację, mimo nałożonego embarga, tekstu oznaczonego sygnaturą 4QMMT, wywołał poruszenie w środowisku naukowym. Ta nielegalna publikacja wywołała falę, której już nikt nie mógł zatrzymać. Pod naciskiem opinii publicznej oraz uczonych z całego świata, w roku 1993 dostęp do znalezionych pół wieku wcześniej tekstów, dzięki wykonanym zdjęciom, otrzymali nie tylko uczeni, ale i każda interesująca się Qumran osoba. Zawartość „pustynnej zamrażarki” okazała się na tyle obfita, że kolejne już pokolenia uczonych z całego świata, dzięki studium zwojów, są przenoszone w świat sprzed dwóch tysięcy lat. Jest to świat pobożnych Żydów, którzy na pustyni, w oddaleniu od zgiełku rzymskiego imperium, poprzez lekturę i rozważanie Biblii, znajdowali odpowiedzi na najważniejsze ludzkie pytania: o Boga i jego obecność w skomplikowanym współczesnym świecie, o człowieka zagubionego i odnajdującego siebie dzięki słowu Boga, o świat, w którym zanurzony człowiek może odnaleźć siebie i Boga. Tekst: ks. dr Cezary Korzec Zdjęcia: fotolia.com
ks. dr Cezary Korzec – teolog i biblista, wykładowca Starego i Nowego Testamentu na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Szczecińskiego.
53
UMYSŁ I DUSZA
POLSKI nie jest obcy
„(...) Polacy nie gęsi, iż swój język mają”, napisał w XVI wieku Mikołaj Rej. Sentencja mistrza Reja z wiersza „Do tego, co czytał” była aktualna wtedy, jest aktualna dziś i będzie zapewne po wielu kolejnych wiekach. Pod warunkiem, że język nie będzie dla nas tylko zwyczajową formą porozumiewania się, bo tę zastąpić może język inny, ale także źródłem fascynacji, wynikającej z poznawania jego historii, zmian zachodzących na przestrzeni wieków i analizy języka nam współczesnego. Andrzej Gross: Historia języka polskiego ze względu na niewielką ilość źródeł owiana jest nieco mgłą tajemnicy. Tak mogłoby wydawać się każdemu z nas, kto w zagadnienie genezy języka polskiego nie wdawał się bardziej, niż uczęszczając na zajęcia szkolne. Wszyscy znamy zapisane w Księdze Henrykowskiej zdanie „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj” i... przeciętnie na tej wiedzy nasza znajomość historii języka się kończy. Co każdy Polak o historii swojego języka wiedzieć powinien? Prof. Jan Miodek: Powinien wiedzieć, że należymy do słowiańskiej wspólnoty językowej. Ściślej: do grupy zachodniosłowiańskiej, razem z językami: czeskim, słowackim oraz obecnymi na obszarze wschodnich Niemiec, w okolicach Bautzen (Budziszyna) i Cottbus (Chociebuża) dolno- i górnołużyckim. Ale to nie wszystko. Wywodzimy się z korzeni praindoeuropejskich, z których nie wywodzą się tylko mówiący językami ugrofińskimi: Węgrzy, Finowie
54
i Estończycy. Z polszczyzną spokrewnione są więc języki wszystkich ludów od Portugalii po Indie. Wspólnotę praindoeuropejską ukazuje nam podobieństwo słów, choćby „siostra” (niem. „Schwester”, ang. „sister”), „brat” (niem. „Bruder”, ang. „brother”), „stać” (niem. „stehen”), „leżeć” (niem. „liegen”). Ta wiedza relatywizuje nam pojęcie „wyrazu obcego” w języku. Wiele tych wyrazów nie jest nam całkiem obcych, przeciwnie: mają wspólną genezę i są dziedzictwem praindoeuropejskim, o czym przeciętny Polak nie za dobrze wie. Przeciętna wiedza Polaka o pochodzeniu języka ojczystego jest, zresztą, dość mierna. Mamy także swój megalomański mit, mówiący o tym, że polska ortografia jest bardzo trudna. A jest znacznie łatwiejsza, niż ortografia niemiecka i angielska. Tamte ortografie oparte są na stanach językowych wczesnego średniowiecza, dodatkowo języki romańskie i germańskie zmieniały się znacznie szybciej, niż słowiańskie, co dziś powoduje większy rozdźwięk między mową, a pismem. My mamy ortografię młodą. Proszę wierzyć, że robienie przeszkody nie do pokonania z „o” z kreską i „u”, czy „rz” i „ż” jest naiwnością i hiperbolą. Wspomniane już, najstarsze znane nam polskie zdanie, do swojej żony, Ślązaczki, wypowiada w XIII wieku Czech, Boguchwał - Brukała. Czy zdanie to uznać można już za zdanie wypowiedziane w języku polskim, czy raczej za dialekt z elementami napływowymi? Kiedy należy datować narodziny języka polskiego?
Zdanie z całą pewnością jest wypowiedziane w języku polskim. Dodatkowo jest kwintesencją dziejów Śląska, który w swej historii był czeski, polski, habsburski, pruski, wreszcie znów polski. Po łacinie, w języku elity tamtego czasu, polskie zdanie, wypowiedziane przez męża – Czecha do żony – Ślązaczki, zapisał niemiecki opat klasztoru w Henrykowie, Piotr. W Księdze Henrykowskiej mamy do czynienia z pierwszym zapisanym tekstem polskim, z ośrodkiem tego zdania – czasownikiem. Wyrazy polskie, nazwy miejscowe i osobowe, znaleźć można jednak już w Bulli Gnieźnieńskiej z XI wieku. Dokładnie datować narodzin języka polskiego nie sposób. Sądzę, że język ukształtował się na poziomie VII, VIII wieku, gdy różnicowała się wspólnota prasłowiańska. Kilka wieków później formę porozumiewania się w Polsce zdominowała łacina, później francuszczyzna. Czy ich powszechne używanie było zagrożeniem dla języka rodzimego? Ja wierzę w myśl wypowiedzianą przez Johanna Wolfganga Goethego: „Ile znasz języków, tyle razy jesteś człowiekiem”. Jesteśmy przyzwyczajeni do szkolnego stereotypu, że łacina dusiła polszczyznę, ale to nie jest prawda. Język obcy nigdy nie jest zawężeniem horyzontów, owszem, jest ich poszerzeniem. Ci sami Polacy, którzy biegle władali łaciną, mówili perfekt w swoim języku. Łacina i greka ten język ubogacały, dzięki nim stworzyliśmy całą
międzynarodową terminologię, choćby medyczną, matematyczną, językoznawczą. Tą terminologią posługujemy się do dziś. Wyrazy łacińskie i greckie przez wieki zostały spolszczone i dziś czasem nawet nie wiemy o tym, że posługujemy się słowem o rodowodzie łacińskim. Inną sprawą są obecne i wtedy, i dziś, manieryczne zachowania stylistyczne. Wtedy popisywano się łaciną, później francuszczyzną, dziś – angielszczyzną. Snob pojawiał i pojawia się w każdej epoce, i zachowuje się idiotycznie pod względem stylistycznym, epatując znajomością obcego języka. Ale ta przywara nie ogranicza rozwoju języka ojczystego. Język polski, w przeciwieństwie do łacińskiego, z którego przejęliśmy alfabet, zawierał nosówki. Jak szybko zostały one wprowadzone do zapisu? Ostateczne wykształcenie się grafiki języka standardowego, zwanego literackim, to jest trud i mozół. Proces trwa wieki i jest czasem nieprzewidywalny, a bywają w nim i rzeczy trochę humorystyczne. „Ę”, czyli „e” z ogonkiem, to zapis wierny fonetyce. W wyrazach „wędzidło”, „kęs”, „męski”, „e” z ogonkiem, to rzeczywiście nosowe „e”. Ale w wyrazach „mąż”, „wąski”, „kąsać”, nie słyszymy nosowego „a”, tylko nosowe „o”. Logicznym byłby zapis tych wyrazów przez „o” z ogonkiem – samogłoskę w zapisie znaną tylko polonistom i studentom polonistyki, którzy już na pierwszym roku studiów mają za jedno z zadań transkrypcję
55
UMYSŁ I DUSZA fonetyczną, czyli pisanie tak, jak słyszą. Ale oto w czternastym wieku, przez sto, może sto pięćdziesiąt lat, w ogóle nie było nosowego „e” – „ę”, i nosowego „o” – „ą”. Było tylko nosowe „a”. Pisarze tamtego czasu próbowali je oddać w piśmie i w grafii językowej pojawiło się coś, co można nazwać prototypem dzisiejszego „a” z ogonkiem. Od piętnastego wieku nosowe „e” i nosowe „o” wróciły do języka, a nosowe „a” zanikło, ale zapis „a” z ogonkiem umocnił się już na tyle, aby w językowej grafii oddać nosowe „o”. Sześć wieków później całkiem spora liczba ludzi nosowego „a” używa w zastępstwie „ą” w wyrazie „włączać”... Ten błąd bierze się z czegoś innego. W większości czasowników różnicę między aspektem dokonanym i niedokonanym, między czynnością jednokrotną i wielokrotną, wyrażamy w cząstce rdzennej: raz: „wrócić”, wiele razy: „wracać”, raz: „skrócić”, ciągle: „skracać”, raz ostatecznie coś „wykończyć”, długo coś „wykańczać”. Czując tę regularną potrzebę do formy regularnej „włączyć” część ludzi chce dołączyć tę niedokonaną, trwającą, czyli ciągle: „włanczać”. Zapominamy, że czasem tę różnicę aspektową można wyrazić także w części końcówkowej: „zakąsić” raz, ciągle: „zakąszać”, „strącić” raz, ciągle: „strącać”. Tak samo tu: „włączyć” się raz, ciągle się „włączać”. Nosowe „a” w tym przypadku jest błędem językowym.
My mamy ortografię młodą. Proszę wierzyć, że robienie przeszkody nie do pokonania z „o” z kreską i „u”, czy „rz” i „ż” jest naiwnością i hiperbolą. Głośno o nosówkach zrobiło się w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy zdarzało się, że nawet zajmujące eksponowane stanowiska osoby zamiast nich używały samogłosek „o” i „e”. To był ewidentny błąd językowy, czy regionalizm? Jakiej przyszłości możemy się spodziewać dla nosówek w języku polskim? Czy zanikną tak, jak w innych językach? Tu dotknął Pan bardzo intymnego mojego przeżycia. 1952 rok. Mam sześć lat, bez miesiąca. Bolesław Bierut pierwszego maja wygłasza przemówienie: „Imperialiści grożo światu nowo straszliwo rzezio wojenno”. Roześmiałem się, a moja mama, polonistka, mówi mi: „Synku, gdyby mój tata, a twój dziadek żył, a pochodził spod Płocka, to zobaczyłbyś, że on też tak mówił: ido, chodzo z to ładno dziewczyno, robio, słyszo...”. Jeszcze w tamtym czasie w Polsce były takie obszary, na których nosówek w ogóle nie używano. I ten regresywny kierunek ewolucyjny przyjęła większość języków. W Polsce paradoksalnie przez działanie środków masowego przekazu i powszechnej szkoły nastąpiła integracja językowa społeczeństwa i nosówki nie tylko nie zanikły, ale mają się o wiele lepiej, niż kilkadziesiąt lat temu. Ale język polski, co warto podkreślić, jest jedynym językiem słowiańskim z nosówkami. Ludzi, którzy mówią „robio”, „słyszo” jest niewielu. Gorzej, że nawet ludzie o wysokiej kulturze języka mają skłonność
56
tę samą konstrukcję, którą ja zacytowałem za Bierutem wymawiać: „grożoł światu nowoł straszliwoł rzezioł wojennoł”. Wymawiają „ą” jako „oł”, co też jest bardzo rażące. Czy w języku polskim zachowały się błędy – ortograficzne i etymologiczne? Podobno niektóre, niegdyś błędy, funkcjonują dziś w języku jako forma poprawna? Proszę bardzo: z języka bardzo egzotycznego, perskiego, ze słowa „angurion” przyszedł do nas „ogórek” - przez „u” zwykłe, logicznie, w zgodzie z etymologią perską zapisany. Tak zapisał wyraz „ogórek” Jan Stanko, autor pierwszego słownika przyrodniczego. Pisownię przez „u” zwykłe przyjęli m.in. Niemcy i Szwedzi („Gurke”). W Polsce, przez skojarzenie z „górą”, „ogórek” w jakimś momencie zaczęto pisać przez „ó”. Ten ewidentny błąd etymologiczny jest dzisiaj normą. Ale są i o wiele zabawniejsze błędy. W 1936 roku dała w językoznawstwie polskim o sobie znać hipokryzja, obłuda i pruderia. Oto do 1936 roku wyraz „pasożyt”, wiadomo, co znaczący, był pisany przez „rz”. Bo nasi przodkowie byli dowcipni. Żyjątko nazwali tak, mając na uwadze to, że on się „pasie w rzyci”, czyli w „dupie”. Był więc ten „pasożyt” w zgodzie z frywolną, żartobliwą etymologią pisany przez „rz”, ale pruderyjni językoznawcy tamtego czasu w 1936 roku zmienili „pasożyta” na tego przez „ż”, jednocześnie zmieniając motywację słowotwórczą: nie – „pasie się w rzyci”, ale „pasie się kosztem czyjegoś życia”. Inne błędy etymologiczne, to „nuta” i „but”. Zgodnie z etymologią francuską powinniśmy te słowa jako wymienne na „o” kreskować, ale ci sami językoznawcy, którzy zmienili „pasożyta”, uznali, że ich nie kreskujemy. Błąd stał się normą. Wspomniał Pan, że rozwój komunikacji stabilizuje normę gramatyczną języka. W dzisiejszych mediach i literaturze dominuje język potoczny... Niestety. Po roku 1989 język w mediach cechuje nieprawdopodobna wręcz potocyzacja, nawet na granicy niedoborowości. Do oficjalnych tekstów wkradają się już nie tylko konstrukcje rażące swym potocznym charakte-
Gdybym ja, człowiek już nieco starszy, zaczął mówić: „impra”, „do zo”, „nara”, „spoko”, byłbym groteskowy.. rem (z „facetem”, z przysłówkiem „ciężki” i przymiotnikiem „ciężko” na czele, z „ogrywaniem” zamiast „wygrywaniem”), ale także wyrazy ocierające się o wulgarność albo wręcz wulgarne. Nikt w prasie nie ma zahamowań przed nagłówkiem: „Trzeba się wkurzyć”. Pełno jest w mediach „wkurzenia”, „olewania” i „zajebistości”. I, niestety, dotyczy to nie tylko tabloidów, ale coraz poważniejszych redakcji. Potocyzacja i wulgaryzacja języka czasem przybierają szczególnie rażące formy. Przed kilkoma laty, jeszcze w czasach „Ojczyzny Polszczyzny”, w pewnej gazecie wojewódzkiej ukazała się wiadomość, że profesor Miodek powiedział w swoim programie telewizyjnym, że słowo „zajebisty” całkowicie już zneutralniało i można z nim iść na salony. Ja to, oczywiście, natychmiast sprostowałem,
57
UMYSŁ I DUSZA Ja mogę tylko powiedzieć: „To nie ja”. Głęboko wierzę w to, że większość czytających wie, że nie ja to napisałem. bo to słowo doprowadza mnie do furii. Nienawidzę go nie tylko dlatego, że staje się synonimem słów „dobry”, „piękny”, ale też dlatego, że jest dla mnie obrzydliwe fonetycznie, podobnie, jak zwrot „Obyśmy nie obudzili się z ręką w nocniku”. Sprostowanie niewiele dało. Wkrótce po tej informacji w gazecie była matura, podczas której odebrałem kilkadziesiąt telefonów z całej Polski, że maturzyści, gdy podczas egzaminu wylosowywali temat „Życie wyrazów”, powołując się na mnie, mówili o tym, jak słowo „zajebisty”, niegdyś wulgarne, stało się neutralne. W internecie takich pseudodowcipnych wykładów na temat słów „kurwa”, „dupa”, jest sporo. Ktoś umieścił je w sieci i podpisał moim nazwiskiem. Ja mogę tylko powiedzieć: „To nie ja”. Głęboko wierzę w to, że większość czytających wie, że nie ja to napisałem. Wracając do języka w mediach i jego wpływu na język standardowy: słowa, które były niegdyś zdecydowanie wykluczone z języka pewnych kręgów społecznych, z inteligencją na czele, stały się dziś chlebem powszednim. I to nie tylko tzw. „nizin społecznych”, ale też elit. Nad taką polską rzeczywistością językową ubolewam. Kilkanaście lat temu, kiedy umarł profesor Aleksander Gieysztor, jedna z gazet już na drugi dzień po śmierci profesora pochwaliła się, że przeprowadziła ostatni z nim wywiad. I ten wywiad opublikowała. W wywiadzie, w usta profesora Gieysztora zostało włożone zdanie: „Lubię młodzież, ale wkurzam się, kiedy maluje mi po ścianach Zamku Królewskiego”. Kiedy to przeczytałem, pomyślałem: „Człowieku, ty walczysz z dziennikarzami o to wkurzanie się, masz im to za złe, a tu arbiter elegantiarum, stary profesor Gieysztor się wkurza...”... W kolejnym wydaniu gazeta musiała opulikować list, protest rodziny profesora Gieysztora, ze słowami: „Nasz mąż i ojciec nawet w domu nie pozwalał sobie na używanie takiego słownictwa”. Wulgaryzmy były od zawsze i spotykamy je nawet w literaturze. Kiedy ich użycie w języku możemy rozgrzeszyć, a kiedy jest ono absolutnie niedopuszczalne? Możemy rozgrzeszyć wulgaryzmy w dowcipie. Ewentualnie, w sytuacjach skrajnie emocjonalnych. Ale stary dżentelmen, zwłaszcza w obecności kobiety, nie przeklnie nigdy. Może pozwoli sobie co najwyżej na soczysty dowcip w męskim towarzystwie... To powinniśmy mieć we krwi. Potocyzacja języka, to język niejednokrotnie naszpikowany skrótami. Czy np. „impra” zamiast „impreza”, „spoko” lub angielskie „OK” na oznaczenie wyrażenia „dobrze, niech tak będzie”, to przyszłość polskiego języka? Gdybym ja, człowiek już nieco starszy, zaczął mówić: „impra”, „do zo”, „nara”, „spoko”, byłbym groteskowy. Jeśli jednak młodzi mówią tak w swoim gronie, bronię ich. Byleby tylko nie byli stylistycznie nudni. A bywają. Jak ktoś się np. uczepi słowa „spoko”, to dla niego wszystko jest „spoko”.
58
Synonimów nie używa. Jeśli jednak to „spoko” będzie w wypowiedziach przeplatane z np. „super”, czy nawet: „OK”, będzie stylistycznie poprawne. Co innego styl wypowiedzi w określonych sytuacjach. Mam czasem smutne wrażenie, że kiedyś prości ludzie, którzy chodzili trzy lata do szkoły podstawowej, obycia językowego mieli więcej, niż przedstawiciele nowej, polskiej inteligencji. Od ćwierć wieku jestem dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Moje biuro sąsiaduje z sekretariatem. Kiedy słyszę np. „Dobra, dzięki!”, mam ochotę się poderwać i wykrzyczeć do mówiącego: „Rozmawia Pan z osobą, z którą łączą Pana oficjalne relacje towarzyskie. Powinien Pan powiedzieć: „Dobrze. Dziękuję.”. „Dobra, dzięki”, można powiedzieć do kolegi, koleżanki, siostry albo brata.”. Pod tym względem robi się coraz gorzej. Zdarza się, że ktoś widząc Pana profesora, na siłę stara się mówić poprawną polszczyzną? Dość często. Ale doskonale rozumiem ludzi, którzy na mój widok starają się przypomnieć sobie całą swoją wiedzę o języku i usprawiedliwiają się, że w obecności profesora Miodka są zestresowani, i się w ogóle nie odezwą. Też mam w życiu takich ludzi i takie sytuacje. Kiedy prowadzę jakiś wykład i wśród mojego audytorium znajdują się: żona, syn, synowa, wnuk, mnie to w straszny sposób paraliżuje. Jaka czeka nas przyszłość języka polskiego? Spokojna. Język w swojej systemowej istocie pozostanie taki sam. Oczywiście, czeka nas coraz powszechniejsza znajomość języka angielskiego, będziemy społeczeństwem dwujęzycznym, jak dziś każdy Skandynaw. Polszczyzna się jednak obroni. Musimy pozbyć się tylko groteskowej, neofickiej nadgorliwości w stosunku do języka angielskiego, którą obserwuję, niestety, nawet w najbliższym mi środowisku akademickim. Przed parunasty laty, na uroczystości jubileuszowej pewnej uczelni w Wilnie, wysłuchałem w mieście, w którym prawie każdy mówi perfekt po rosyjsku, litewsku i polsku, życzeń, gratulacji od rektora uniwersytetu w Sankt Petersburgu, na żywo tłumaczonych na język angielski. We Wrocławiu zaś, uczestniczyłem w międzynarodowej konferencji, na której byli sami Polacy i jeden Węgier. Wszyscy mówcy męczyli się tam, mówiąc wyłącznie po angielsku. Po angielsku mówił nawet odznaczony medalem profesor, zwracając się do swojej żony i dziękując jej za wsparcie w pracy i wspólne lata małżeńskie. Dopiero po całej oficjalnej części, kiedy miałem wygłosić wykład inauguracyjny, prowadząca przeszła na język polski. Mam nadzieję, że takich sytuacji w Polsce będzie coraz mniej. Rozmawiał: Andrzej Gross Zdjęcia: Krzysztof Zatycki/REPORTER, Leszek Kotarba/EAST NEWS
prof. Jan Miodek – językoznawca, profesor i dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członek Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk i Rady Języka Polskiego; popularyzator wiedzy o języku polskim, ekspert i współautor programów telewizyjnych „Ojczyzna, polszczyzna” i „Słownik polsko-polski”.
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Z MOJEJ PÓŁKI
Maciej Wasilewski „Bogusław Mec Bim, bam, bam, mogę wszystko” AGORA 2013
Rafał Podraza - dziennikarz, poeta, redaktor książek Magdaleny Samozwaniec: „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, „Moja siostra poetka” i jej siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945”; odznaczony medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2013).
Bogusława Meca znałem do tej pory z dwóch, może trzech piosenek. Nie ukrywam, że nigdy nie zachwycał mnie jego głos. Nie wydawał mi się też artystą charyzmatycznym. Ale, oczywiście, to tylko moja opinia… Sięgając po książkę Macieja Wasilewskiego, byłem przygotowany na słodką opowieść o wielkim, wybitnym, wspaniałym, słowem – genialnym artyście. Pomyliłem się. Autor zupełnie nie sili się na chwalenie piosenkarza., a momentami jest nawet wobec niego zbyt ostry! Bez pardonu wytyka mu błędy, które popełnił w życiu prywatnym i zawodowym. Książka „Bogusław Mec. Bim, bam, bom, mogę wszystko” na pewno opowiada o gwieździe polskiej piosenki, jednej z najpopularniejszych w latach siedemdziesiątych. Opowiada także o ówczesnym polskim światku artystycznym, o zależnościach w nim panujących. To także opowieść o kimś, kto nie do końca był w stanie pogodzić się z tym, że świat nie jest tak kolorowy, jakby tego chciał. Bogusław Mec, pamiętajmy, to nie tylko piosenkarz, ale także artysta-plastyk, którego obrazy znajdują się w wielu prywatnych galeriach i z którego rad stylistycznych korzystała cała rzesza koleżanek-piosenarek z Anną Jantar na czele. Mec z książki Wasilewskiego, to człowiek żyjący w innym wymiarze, świadomie stroniący od tego, co niemiłe, próbujący wręcz tworzyć przez całe dorosłe życie, swój nierealny, ale za to idealny świat. Mam wrażenie, że dopiero choroba (rak krtani) i nieuchronna śmierć, uświadomiły artyście, że czasem trzeba spojrzeć na drugiego człowieka niekoniecznie z góry, że nie można być egoistą, a ten cały wykreowany, idealny świat, to tak naprawdę tylko jego pobożne życzenie. Bogusław Mec niewątpliwie chciał osiągnąć sukces. Chciał się wybić, zaistnieć. Chciał udowodnić wszystkim: znajomym i rodzinie, że coś potrafi. Dzięki Wasilewskiemu widzimy więc artystę raczkującego w show-biznesie, artystę, któremu uderzyła woda sodowa, potrafiącego być zgryźliwym, ale także poznającego smak porażki. Z kart książki wyłania się ładnie podana historia, choć – dla mnie – momentami zbyt tkliwa, wręcz melodramatyczna… Mimo to rzecz warta przeczytania. Nie jest to jednak literatura porywająca, podejrzewam, że w dużej mierze to samo życie bohatera nie pozwalało, by Wasilewski mógł napisać taką książkę. Na pewno na Bogusława Meca patrzę inaczej. Może nadal nie jest dla mnie ikoną polskiej piosenki, ale ujrzałem nie do końca szczęśliwego i zrealizowanego człowieka. Człowieka, który momentami sam nie wiedział, czego chce.
59
Z MOJEJ PÓŁKI Rafał Pawłowski – Krytyk i dziennikarz filmowy. Publikował m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, „Kina”, „Cinemy”, „Machiny”, „Filmu”, „Magazynu Filmowego SFP” i serwisu portalfilmowy.pl. Miłośnik jazzu i wegetariańskiej kuchni.
60
„Kamerdyner”, reż. Ja Lee Daniels
premiera polska - 26 grudnia 2013r., dystr. Kino Świat
„Biegnij chłopcze biegnij” , reż. Pepe Danquart premiera polska -10 stycznia 2014r., dystr. Kino Świat
Początek roku to czas, w którym na ekranach królują produkcje aspirujące do Oscarów. Nie inaczej jest w przypadku „Kamerdynera” - nowego filmu afroamerykańskiego reżysera Lee Danielsa, twórcy, wyróżnionego przed kilku laty nagrodami Akademii, przejmującego dramatu „Hej, Skarbie”. W swoim najnowszym obrazie Daniels, podobnie jak we wcześniejszych produkcjach, podejmuje temat wzajemnych relacji białej i kolorowej społeczności Stanów Zjednoczonych. Tym razem stara się zilustrować historię ruchu emancypacji Afroamerykanów na przestrzeni ostatnich sześćdziesięciu lat. Walkę o prawa czarnoskórych mieszkańców USA oglądamy z perspektywy Cecila Gainesa (Forest Whitaker) – autentycznej postaci tytułowego kamerdynera, który od 1957 roku przez pół wieku nieprzerwanie usługiwał kolejnym mieszkańcom Białego Domu. Jego pracodawcami byli amerykańscy prezydenci – od Eisenhowera, przez Kennedy’ego, Johnsona, Nixona, Forda, Cartera, po Regana. Gaines był milczącym świadkiem podejmowanych w ich gabinetach decyzji, a także wielu osobistych dramatów. Sam także zmagał się z własnym. Wychowany w pokorze dla istniejącej rzeczywistości przez lata nie potrafił znaleźć wspólnego języka z synem Louisem (David Oyelowo) – aktywistą ruchu na rzecz swobód obywatelskich. „Kamerdyner” to historia Czarnej Ameryki i historia dwóch postaw, których wypadkowa doprowadziła do tego, że po zaledwie kilkudziesięciu latach od momentu, gdy Afroamerykanie upomnieli się o swoje prawa wyborcze, w Białym Domu zasiadł ich reprezentant – Barack Obama. Kamerdyner -koncertowo zagrany przez Whitakera oraz, wcielającą się w jego żonę, Oprah Winfrey i naszpikowany w drugim planie gwiazdami: od Jane Fondy po Robina Williamsa- film Lee Danielsa o Oscarowe nominacje ścierał się będzie m.in.: z, także poświęconym Afroamerykanom, dramatem Steve’a McQueena „Zniewolony”. Niezależnie od wyniku tej rywalizacji, warto wybrać się do kina na tę przejmującą lekcję historii i demokracji.
Taki mały chłopiec i taka wielka historia – chciałoby się rzec, patrząc na plakat promujący nagrodzony przez publiczność festiwalu w Cottbus obraz „Biegnij chłopcze biegnij”, niemieckiego reżysera Pepe Danquarta. To, oparta na opisującej autentyczną historię, książka izraelskiego pisarza Uri Orleva, opowieść o ośmioletnim Jurku – uciekinierze z warszawskiego getta, który przez dwa lata ukrywał się w podwarszawskich wsiach, korzystając z przychylności polskich gospodarzy. Jako jedynemu z rodziny udało mu się przetrwać i po wojnie wyemigrować do Palestyny. Historie ocalonych z Holokaustu to w kinie temat nienowy, by przywołać choćby niedawnego polskiego kandydata do Oscara - „W ciemności” Agnieszki Holland. Obraz Danquarta nie ma aż tak wielkich aspiracji. To dzieło dużo skromniejsze, którego głównym atutem jest opowiadanie wojennej historii z perspektywy dziecka. W głównego bohatera rewelacyjnie wcielili się bracia Kamil i Andrzej Tkacz. Pierwszego z nich, bez przesady, nazwać można aktorskim odkryciem roku. Nie tak dawno mogliśmy bowiem podziwiać jego kreację u boku Dawida Ogrodnika w głośnym „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy. Rodzeństwu partneruje śmietanka polskich aktorów. Rola ojca Jurka przypadła Zbigniewowi Zamachowskiemu, a wśród pomagających chłopcu Polaków znajdziemy Mirosława Bakę, Izę Kunę, Przemysława Sadowskiego, Grażynę Szapołowską i Olgierda Łukaszewicza. Niemieckiemu reżyserowi udało się zgrabnie zapanować nad międzynarodową ekipą. Efektem tego jest wzruszająca, dobrze opowiedziana historia. W dodatku, w przeciwieństwie do głośnego, oprotestowanego w Polsce, niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, zdecydowanie rzetelniej oddająca realia II wojny światowej i towarzyszącą im paletę ludzkich postaw. Dobrze byłoby, gdyby o „Biegnij chłopcze biegnij” mówiono równie głośno.
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
Z MOJEJ PÓŁKI
Andrzej Gross – dziennikarz prasowy i telewizyjny; autor nominowanej do nagrody PIKE „Kryształowy Ekran” serii audycji muzycznych: „Tylko o mnie”, w latach 2002-2012 emitowanej na antenie telewizji regionalnych i lokalnych.
Bruce Springsteen
„High Hopes” Sony Music Polska, 2013
Scorpions
„Live in Athens” Sony Music Polska, 2013
Boss zaskoczył. Pokuszę się o trudne porównanie: zaskoczył tak, jak w ubiegłym roku David Bowie. Przede wszystkim, przełamał pewną niepisaną konwencję. Pierwszy odbiór płyty, to nieuchronna myśl: „Już to słyszałem”, która pojawia się nie tylko przy coverach, znanych z koncertów Springsteena. Niejednorodność stylistyczną nietrudno jednak wytłumaczyć: „High Hopes”, to płyta z najlepszymi z „najgorszych”, czyli nie wydanymi na poprzednich płytach piosenkami, tworzonymi przez Bossa w czasie ostatniej... dekady! Do tej pory piosenki „spadające” z innych sesji wszyscy umieszczali co najwyżej na składankach, Springsteen zrobił z nich płytę, która w swojej stylistyce bliższa jest konwencji „The best of...”, niż concept albumu, ale – mimo przypadkowości - „słucha się” nadspodziewanie dobrze. Na tyle dobrze, żeby zdecydować się na umieszczenie krążka na dobrym miejscu półki z płytami. I do niego wracać!
Il Divo
„A musical affair” Sony Music Polska, 2013
Trudno w to uwierzyć, ale niemieccy hardrockowcy spod znaku Skorpiona na scenie są już czterdzieści osiem lat! Zakończenie działalności po kilkuletniej trasie koncertowej Scorpionsi zapowiedzieli już w 2010 roku. Trasa, na szczęście, wciąż się jednak przedłuża, a na niej... pojawiają się perełki, takie, jak akustyczny koncert w Atenach. Dwupłytowy album budzi bardzo mieszane uczucia. To, co dla wielu jest perłą w koronie niemieckiej grupy: ballady, w wersji akustycznej nie brzmi najlepiej. Brakuje charakterystycznych gitar, które choćby w „Wind of change”, ale przede wszystkim w „Still loving you”, czy „When the smoke is going down” budują napięcie piosenek. Dużo lepiej jest z piosenkami ostrzejszymi. Nowe, akustyczne brzmienie, przypomina nieco brzmienie Dire Straits. Lekko oscylująca w brzmieniu country aranżacja z harmonijką ustną i gitarą hawajską, znakomicie sprawdza się w takich utworach, jak „Where the river flows”, „Hit between the eyes”, czy „Big City Nights”. Co więcej: akustyczna aranżacja przekona do muzyki Scorpionsów nie tylko tych, którzy już są fanami grupy. Koncert na naprawdę światowym poziomie! Sprzedali ponad 26 milionów płyt, na swoim koncie mają ponad 160 złotych i platynowych płyt w ponad 30 krajach. Na koncert w Polsce (wrzesień 2014) prawie nie ma już biletów... Jeśli to niewystarczająca rekomendacja, parę słów o nowym krążku: szwajcarsko-francusko-amerykańsko-hiszpański kwartet tym razem zdecydował się na nagranie zbioru najbardziej znanych utworów musicalowych. Wydawałoby się, że niewiele można zrobić, aby tchnąć w nie świeżość, tym bardziej, że niemal wszystkie śpiewane były już przez rzesze wykonawców. Nieprawda! Unikalnej treści nadali płycie zaproszeni goście: od Nicole Scherzinger w rozpoczynającej krążek „Memory”, do kończącej płytę „Music of the Night” z Barbrą Streisand. Mimo, że płyta nie jest stricte koncertowa, słuchając jej możemy poczuć się przez chwilę, jak na Broadway’u. I o to chyba chodzi najbardziej! Pozycja obowiązkowa. Dla każdego!
61
POZYTYWNE S T RO N Y Ż Y CIA
PRAGNIESZ SKUTECZNEJ REKLAMY?
ZAMÓW REKLAMĘ W „PRAGNIENIU PIĘKNA” Odbiorcy i prenumeratorzy naszego magazynu mogą skorzystać z preferencyjnych stawek reklamowych. Reklama w dwumiesięczniku „Pragnienie Piękna” gwarantuje dotarcie do profilowanej grupy odbiorców w Polsce, Niemczech i Wielkiej Brytanii, a cykl wydawniczy ustalony jest w sposób umożliwiający długotrwałą skuteczność reklamy. Zmieniamy się dla Państwa - dokładamy wszelkich starań, aby sprostać oczekiwaniom naszych czytelników i partnerów biznesowych.
ZAPRASZAMY NA NASZĄ STRONĘ INTERNETOWĄ I KANAŁ FACEBOOKOWY
www.pragnieniepiekna.pl Redaktor naczelna: Alicja Kapturska Redakcja i współpracownicy: Róża Czerniawska-Karcz, Justyna Domaradzka, Magdalena Ferber, Barbara Grabowska, Małgorzata Kalicińska, Małgorzata Maksjan, Anna Nowak-Ibisz, Andrzej Gross, ks. Cezary Korzec, Daniel Odija, Rafał Pawłowski, Rafał Podraza, Jacek Żakowski, Tomasz Ziomek
Wydawnictwo: Strefa Ciało Sp. z o.o. spółka komandytowa Druk: ARTiS Poligrafia S.C. Kontakt: Magazyn „Pragnienie Piękna” 70-428 Szczecin ul. Niedziałkowskiego 24 redakcja: tel. +48 503 111 066 ; e-mail: redakcja@pragnieniepiekna.pl biuro reklamy: e-mail: reklama@pragnieniepiekna.pl Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zawartych w wydaniu reklam.
63