POZY T Y WNE STR ONY ŻYCIA
numer 02/2013 (3) M AG A Z Y N B E Z P Ł AT N Y ISSN 2084-1574
Krystyna Kofta Seks jest przereklamowany!
Twarze:
Historia Anny German
Odchudzanie: Trudna jest tylko decyzja
Poland helps Poland
Czy Polskę zaleje ocean?
Ania Wyszkoni
Życie jest w porządku
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
foto: Adam Fedorowicz
od redakcji
20
marca przywitaliśmy astronomiczną wiosnę. Tego samego dnia cała Polska... tonęła w śniegu. Postanowiliśmy więc, że nieco na opak zmiennej aurze pogodowej, oddamy w Państwa ręce zupełnie wiosenne, odświeżone na podstawie Państwa sugestii, wydanie naszego magazynu.
Jesteśmy lżejsi (bo i lżej się niebawem będziemy ubierać), w nieco zmienionym formacie (bo i któż z nas z wiosną nie myśli o odświeżeniu swojego image’u), a przede wszyskim – w gronie naszych Czytelników już całkiem oficjalnie witamy Polonię w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Mamy nadzieję, że nowe „Pragnienie Piękna” przypadnie do gustu zarówno naszym stałym Czytelnikom, jak i tym, którzy magazyn do rąk wzięli po raz pierwszy. W marcowo-kwietniowym numerze czekają na Państwa kolejne wyjątkowe kobiety: zaczynamy wywiadem z piękną i utalentowaną piosenkarką, Anną Wyszkoni, która przekonuje, że życie jest... w porządku; obok niej życiowo o tym, że „Seks jest przereklamowany” rozmawiamy z pisarką, Krystyną Koftą. Razem z bijącym rekordy oglądalności telewizyjnym serialem odświeżamy w tym wydaniu także portret niedocenianej, a będącej jedną z ikon polskiej piosenki Anny German. Ale i panów nie zabraknie: jak trafić z Polski do Polski przez Niemcy, opowiada współzałożyciel niemal kultowego już tria Kroke – Tomasz Lato; Daniel Odija w swoim felietonie kontynuuje temat podróży, a w reportażu trafiamy 20.000 kilometrów od Polski... do zupełnie innej „Polski”, leżącej na mikronezyjskich Wyspach Bożego Narodzenia. W tym i w kolejnych naszych numerach więcej miejsca, niż wcześniej, poświęcimy także zdrowiu i urodzie. Przed urlopami i wakacjami warto pomyśleć o wczasach – my polecamy takie, które oprócz walorów turystycznych przyniosą też zmianę urodową. Podpowiadamy także, jak walczyć z nadwagą i otyłością, obalamy mity na temat iniekcji botoksowych i sposobów picia kawy; poważnie i z przymrużeniem oka opowiadamy też historię diet. Zapraszam do wiosennej lektury! redaktor naczelna
Alicja Kapturska
4
W NUMERZE
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
34 6
8
W WALCE Z NADWAGĄ
ANIA WYSZKONI
Warto wiedzieć: wydarzenia i ciekawostki
LUDZIE 8
Temat z okładki: Życie jest w porządku wywiad z Anią Wyszkoni
13
Wydarzenia: Szczecin Music Fest
16
Twarze: Zanim zaśniesz, pomyśl o mnie historia Anny German
21
Felieton: W tę i z powrotem pisze Daniel Odija
22
Felieton: On, Ona pisze Małgorzata Kalicińska
23
Reportaż: Czy Polskę zaleje ocean? akcja „Poland helps Poland”
ZDROWIE I URODA 28
Piękną Być: Moje doświadczenia z botoksem
31
Na zdrowie: Zachowaj młodość i nie daj się stresow
34
Medycyna w pigułce: W walce z nadwagą
36
Nie tylko medycznie: Pora na wczasy... odchudzające
UMYSŁ I DUSZA
25
POLAND HELPS POLAND
PIĘKNO 46
Reportaż: Pragnienie Piękna w obiektywie
48
Praktyczne i piękne: Gadżety, które spełniają marzenia’ poleca Anna Nowak-Ibisz
50
O sobie: Krystyna Kofta Seks jest przereklamowany
52
Galeria: Portrety Mieczysława Chruściela
MĘSKIM OKIEM 55
Z mojej półki: recenzje literackie
39
Reportaż: Chcesz być piękna... cierp
56
Wywiad: Damian Ukeje
43
Kultura: Z Polski do Polski... przez Niemcy
61
Z mojej półki: recenzje muzyczne
5
WARTO WIEDZIEĆ
Dieta zupełnie inaczej Na co dzień używana jako nowość w leczeniu… zwierząt szałwia argentyńska podbija amerykański i europejski rynek dietetyczny. Coraz częściej korzystają z niej celebrytki dbające o swoją urodę i linię. Jako lek i wysokoenergetyczne pożywienie nasiona chia stosowane były już w czasach Azteków: Indianie z Meksyku mogli spożywać zaledwie 1 łyżeczkę na dzień i maszerować 24 godziny. Ale to tylko jedna z właściwości tej rośliny. Nasiona, które spożywać można w sałatkach lub jako przekąskę, zawierają duże ilości błonnika działającego korzystnie na układ trawienny i zapewniającego długie uczucie sytości. Dzięki błonnikowi oraz zawartości antyoksydantów, witamin z grupy A i B, i minerałów, polecane są przez dietetyków jako wspomagające odchudzanie. Nasiona szałwii chia (argentyńskiej) oraz wytwarzany z nich olej, stosowany m.in. w kosmetyce, znaleźć można w niemal wszystkich sklepach ze zdrową żywnością.
Leczniczy Ketchup O ile smażone na głębokim oleju frytki z ketchupem zakwalifikować możemy raczej do dość niezdrowych fast-foodów, o tyle sam ketchup może zapobiegać powstawaniu i rozwojowi chorób serca. Tak, przynajmniej, twierdzą naukowcy z Uniwersytetu z Maastricht, którzy popularny dodatek do potraw poddali badaniom. A badania wykazały, że połączenie znajdującego się w pomidorach przeciwutleniacza - likopenu oraz witamin C i E powoduje zwiększone właściwości ochronne w porównaniu z indywidualnym działaniem przeciwutleniaczy. To, że pojedyncze, zawarte w pomidorach składniki, chronią serce, wiadomo było już od dawna; pomidorowe przetwory do tej pory uznawane były jednak za ryzykowne. Jak się okazuje, niesłusznie, ponieważ obróbka cieplna powoduje wzrost przyswajalności biologicznej i aktywności likopenu. Zatem… Na Zdrowie! Chociaż najlepiej z umiarem…
6
Tłusty, ale zdrowy Popularny w krajach azjatyckich, a niedoceniany w Europie olej ryżowy, to rozwiązanie problemów z charakterystycznym, obecnym przy smażeniu, zapachem w kuchni i kalorycznością smażonych potraw. Jego wysoka (230°C) temperatura dymienia sprawia, że smażenie potraw odbywa się bez dymu i pryskania. Olej ryżowy ma dodatkowo neutralną woń i delikatny smak, co przy jego niskiej absorbowalności nie zmienia smaku smażonych potraw, a jednocześnie powoduje, że są one znacznie mniej kaloryczne. Dzięki dużej zawartości witaminy E olej ryżowy dobroczynnie wpływa także na ciało: chroni włókna kolagenu i elastyny, odmładza i regeneruje. Można stosować go jako dodatek do sałatek, surówek i dań głównych. Doskonale sprawdza się też w pieczeniu ciast i głębokim smażeniu. Wszechstronny i ogólnodostępny (znaleźć go można w większości sklepów spożywczych), a przy tym zdrowy… czego chcieć więcej?...
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Powrót barda Z końcem 2010 roku, kiedy 76-letni wówczas Leonard Cohen wystąpił w katowickim Spodku i na warszawskim Torwarze, nieśmiało mówiono, że Polskę muzyk odwiedził już po raz ostatni. Na szczęście dla wszystkich fanów kanadyjskiego barda nie okazało się to prawdą. Polska po raz kolejny znalazła się na trasie koncertowej artysty. Jego jedyny tu koncert odbędzie się 19. lipca w łódzkiej Atlas Arenie. Dwa dni wcześniej Cohen wystąpi w Berlinie, dwa dni po koncercie w Łodzi – w Pradze. Siedemdziesięciodziewięcioletni dziś muzyk od momentu zakończenia piętnastoletniej przerwy w występach na żywo i powrotu na scenę w 2008 roku, na koncertach na całym świecie pokazuje, że nie stracił nawet odrobiny energii. Bilety na jego koncerty rozchodzą się niesamowicie szybko, co udowadnia, że na całym świecie ma wierną – coraz większą, zresztą, publiczność. Więcej informacji o polskim koncercie znaleźć można na stronie organizatora: www.paradam.pl
Wirtuozi gitary w Polsce Prezent dla czytelników Dla Państwa - naszych Czytelników – przygotowaliśmy zestawy płyt z muzyką nie tylko polską, ufundowane przez Sony Music Polska oraz ufundowane przez Universal Music Polska płyty Damiana Ukeje z autografem wokalisty. Aby wziąć udział w losowaniu płyt, wystarczy przesłać na adres redakcja@pragnieniepiekna.pl krótki e-mail z imieniem i nazwiskiem, krajem i miastem zamieszkania, oraz krótką recenzją... naszego magazynu. Z wylosowanymi osobami (po jednej z Polski, Niemiec i Wielkiej Brytanii) skontaktujemy się mailowo.
Rok 2013 z pewnością będzie dobrym rokiem dla polskich fanów wirtuozów gitary, których w tym roku w kraju wystąpi dwóch: 6. lipca, zaledwie miesiąc od premiery na rynku nowej płyty „Unstoppable Momentum” jedyny koncert w Polsce, w warszawskiej Stodole zagra Joe Satriani. Ciekawostką tego dnia będzie możliwość spotkania z artystą – organizatorzy zapewniają je w ramach specjalnych, dostępnych już w sprzedaży „Pakietów VIP”. Niecały miesiąc później, 3. sierpnia, w oryginale polscy fani usłyszą m.in. kultową „Sambę Pa Ti” – Carlos Santana z zespołem także na jedynym koncercie w Polsce wystąpi podczas siódmej edycji Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty. Artysta na polski koncert przyleci prosto po koncercie na Wembley.
Opracował: Andrzej Gross foto: sxc.hu oraz udostępnione przez organizatorów koncertów
7
temat z okładki
Życie jest w porządku! Serca fanów podbiła świeżością i otwartością na ludzi. Dziś, jako dojrzała wokalistka, podsumowuje dotychczasową muzyczną drogę ogłaszając na najnowszej płycie, że „Życie jest w porządku”. Mimo, że jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych kobiet polskiej sceny muzycznej, celebrytką nazywać się nie pozwala: „Wolę być artystką, bo celebryta znany jest tylko z tego, że jest znany. Ja nie.” - mówi Ania Wyszkoni. Andrzej Gross: W ubiegłym roku obchodziłaś piętnastolecie swojej pracy artystycznej, którą rozpoczęłaś jako wokalistka zespołu Łzy. Jak wspominasz z perspektywy czasu debiut swój i zespołu? Ania Wyszkoni: Było nam bardzo ciężko, ale było też bardzo przyjemnie. Wszyscy byliśmy wtedy młodymi ludźmi, którzy nie nastawiali się na muzykę, jako źródło zarobku, z którego trzeba będzie utrzymać rodzinę. Byliśmy skupieni wyłącznie na swojej pasji. Nie przeszkadzało nam więc granie koncertów za zwrot kosztów, a czasem i bez tego. Cieszyliśmy się tym, co mieliśmy. I to było chyba najważniejsze w naszej drodze do kariery. Nie zrażając się i po prostu pragnąc grać, powoli posuwaliśmy się coraz dalej: graliśmy w naszym mieście, potem w województwie, a później przyszedł moment , gdy staliśmy się popularni w całej Polsce. Czerpaliśmy dużo energii z każdego koncertu, mimo że nie zawsze spotykaliśmy się z pochlebnymi recenzjami i opiniami branży. Robiliśmy po prostu swoje. Przy tym poznawaliśmy nowych ludzi i dużo się uczyliśmy. Od początku swojej kariery nie zamykałaś się jednak na współpracę z innymi ludźmi, ani na możliwości kariery solowej: w roku 1999, jeszcze przed medialnym sukcesem zespołu, wygrałaś „Szansę na sukces”. Marzyłaś już wtedy o karierze solowej? Wtedy jeszcze nie. Do pewnego momentu bardzo dobrze czułam się w zespole. Mieliśmy wspólny kierunek. Czuliśmy, że to, co robimy, sprawia nam wszystkim dużą przyjemność i właśnie to chcemy razem robić. Ale faktycznie, nigdy nie zamykałam się na współpracę z innymi ludźmi i nie chciałam się do niczego ograniczać. Często brałam więc udział
8
w festiwalach. To wynikało z mojej chęci poznawania nowych ludzi i sprawdzania się w nowych sytuacjach. Ale przyszedł taki moment, kiedy ja postanowiłam współpracować także z innymi muzykami, a zespół chciał pracować wyłącznie w zamkniętym gronie. To był pierwszy sygnał, że idziemy w dwóch zupełnie innych kierunkach. Kiedy pojawił się między nami konflikt artystyczny, wszyscy stwierdziliśmy, że nadszedł czas żeby się rozstać. Dziś bardzo chętnie słucham ludzi, słucham konstruktywnej krytyki, wyciągam z niej wnioski i wiele się wciąż uczę. To wszystko jest dość dużym obciążeniem i fizycznym, i psychicznym, ale dla mnie wciąż jest też pasją i olbrzymią przyjemnością. Wydaliście razem sześć płyt, spędziliście z górą dziesięć lat, razem wspięliście się na szczyty list przebojów. Wielu fanów i zespołu Łzy, i Ani Wyszkoni – wokalistki, po rozstaniu liczyło na to, że jeszcze spotkacie się na jednej scenie. Czy teraz, mimo wielu niepochlebnych słów zespołu pod twoim adresem, dopuszczasz taką możliwość? Nie. Już nie dopuszczam takiej możliwości i myślę, że coraz mniej fanów na to liczy (śmiech). Ale mimo, że dzięki swojej pierwszej płycie udało ci się i zachować dotychczasową i zyskać nową publiczność, zachowałaś piosenki z tamtego okresu i wykonujesz je na koncertach. Bardzo cenne to jest dla mnie to, że fani z okresu „Łez” rozwijają się i dojrzewają razem ze mną. Największym prezentem, jaki od nich otrzymałam jest to, że zostali. Szanuję swoich stałych fanów. Szanuję też tych, którzy dopiero się pojawiają, zarówno po pierwszej, jak i – mam nadzieję – teraz, po drugiej płycie. Staram się dla nich wszystkich tworzyć jak najlepszą muzykę. Piosenki z okresu Łez są częścią mojej artystycznej przeszłości, wiele znaczą i dla mnie i dla moich fanów. Dlatego wciąż je śpiewam. Niemal u szczytu popularności zespołu, 27 grudnia 2001 roku urodził się twój syn. Jako młoda mama dzieliłaś swój czas między ciężką pracę w samym środku medialnego boomu i dom. Jak dziś wspominasz tamten okres?
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Wtedy nie byłam na to gotowa. Z perspektywy czasu wiem, że popełniłam wiele błędów. O zbyt dużej ilości wydarzeń z mojego życia prywatnego mówiłam na łamach gazet. Dziś jestem już bardziej świadoma i odporna. Choć przeżywam właśnie podobną sytuację, kilka miesięcy temu urodziłam kolejne dziecko, zupełnie inaczej reaguję. Mówię tylko tyle, ile chcę, nie zdradzam swoich tajemnic. Mam swoje życie prywatne, które pozostawiam tylko dla siebie i mojej rodziny. Po raz kolejny praca nad nową płytą wiąże się dla Ciebie z oderwaniem od domu. Jak reagują dzieci, kiedy oglądają mamę w telewizji albo na koncertach? Pola reaguje na mój głos i bardzo chętnie ogląda swoją mamę na scenie. Ostatnio opiekunka, która z nami podróżuje, opowiadała mi, jak Pola była zapatrzona we mnie podczas występu. Nie podróżuje z nami Tobiasz, bo nigdy podróżować nie lubił, a poza tym jako jedenastolatek ma już swoje obowiązki szkolne. Rozstania zawsze są bardzo trudne, ale moje dzieci doskonale wiedzą, ile znaczy dla mnie muzyka i jak bardzo jest mi potrzebna. Staram się tylko rozsądnie dzielić czas i nie wyjeżdżać na długo. Są, oczywiście, takie miesiące, kiedy pracuję bardziej intensywnie, wyjeżdżając na koncerty, ale po nich przychodzą miesiące spokojniejsze, kiedy nie wyjeżdżam – wtedy nadrabiamy zaległości, spędzając więcej czasu w domu. Udaje Ci się chronić swoją prywatność? Na tyle, na ile tego chcę – tak. Ja chętnie opowiadam o swoim życiu prywatnym, bo w życiu spotkało mnie wiele dobrego i myślę, że szczęściem nie tylko można, ale należy się z ludźmi dzielić. Jest jednak pewna granica między życiem prywatnym i zawodowym, której staram się nie przekraczać. Na przykład nie wpuszczam do swojego domu mediów i nie pozwalam na to, żeby każdy mógł zobaczyć to, jak mieszkam, gdzie mieszkam i z kim. A czy pracę i życie prywatne udaje się oddzielić w związku? Twój partner, Maciej Durczak, jest jednocześnie twoim managerem, pisze też dla Ciebie teksty piosenek. Kompletnie się nie udaje (śmiech). Ale to dobrze! Praca jest naszą pasją. Potrafimy się wspólnie nakręcać, dążyć razem do osiągnięcia wspólnych celów zawodowych – wszystko to, co dobrego dzieje się w naszym życiu zawodowym, dzielimy – to jest budujące i dla naszej pracy, i dla naszego związku. Nie chciałabym być z kimś, kto nie czuje mojej pasji i nie darzy jej taką samą miłością, jak ja.
9
temat z okładki
Ty piosenkarką chciałaś zostać już jako dziecko. Czy Tobiasz i Pola pójdą w twoje ślady? Tobiasz gra na gitarze i jest bardzo muzykalny, Pola też wykazuje już muzyczne zainteresowania, bo reaguje na muzykę i widać, że ją lubi. Muzyka towarzyszy naszej rodzinie wszędzie, więc uciec od niej nie sposób. Kiedy jako dziecko postanowiłam, że chcę śpiewać, miałam zawsze olbrzymie wsparcie moich rodziców. Ale rodzice zawsze starali się przygotować mnie także na rozczarowania, jakie mogą mnie spotkać w związku z wybranym zawodem. Mama zawsze chciała, żebym poszła na studia i wcale nie była zadowolona, kiedy dla muzyki z nich zrezygnowałam. Teraz wie jednak, że poszłam dobrą drogą. A spotkały cię w karierze muzycznej jakieś wielkie rozczarowania? Do tej pory chyba nie. Ja nie jestem osobą, która lubi wracać do przeszłości i ją rozpamiętywać. Zawsze idę przed siebie. Staram się rozwijać i częściej patrzeć w przyszłość. Oczywiście popełniłam kilka błędów na swojej drodze zawodowej i w życiu prywatnym, ale wyciągnęłam z nich wnioski i staram się iść dalej.
10
Czyli życie jest w porządku? Pewnie, że jest! Właśnie to mówię na swojej nowej płycie! Dziesięć lat temu, jeszcze śpiewając z zespołem Łzy, mówiłaś, że twoim marzeniem jest poszukiwanie muzycznej drogi i eksperymentowanie. Dwie solowe płyty mocno różnią się od siebie. Jaka będzie trzecia? Pozostało jeszcze trochę muzycznych marzeń do spełnienia? Życie jest ciągłym poszukiwaniem, więc nie wiem, co stanie się za kilka lat, kiedy nagram kolejną płytę. Na pewno dam sobie trochę czasu na jej przygotowanie, bo chcę nagrać kolejną płytę, której będę pewna przynajmniej tak samo, jak dwóch poprzednich. Czy na kolejnej płycie dokonam jakiejś muzycznej rewolucji – nie wiem. Na pewno będę chciała się jednak rozwinąć i pokazać słuchaczom coś zupełnie nowego. Jestem marzycielką, więc muzyczne marzenia do spełnienia sobie znajdę. Ale ich nie zdradzę, bo się nie spełnią (śmiech). Powiem tylko, że marzeń mam jeszcze bardzo dużo.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Ania Wyszkoni – wokalistka, kompozytor i autorka tekstów. W latach 1996 – 2010 wokalistka zespołu Łzy, z którym dotarła na szczyty list przebojów i nagrała sześć płyt, które szybko uzyskiwały status płyt złotych i platynowych. Od 2010 roku solistka. Jej debiutancka płyta, „Pan i Pani”, w rok po wydaniu została płytą platynową, a Ania Wyszkoni podczas koncertu TOP na festiwalu TOPtrendy 2011 odebrała nagrodę za zajęcie 6. miejsca w rankingu najlepiej sprzedających się płyt 2010 roku. Tydzień później podczas 48. KFPP w Opolu piosenkarka otrzymała Superjedynkę w kategorii Przebój roku za utwór „Wiem, że jesteś tam”. Jej najnowsza płyta, „Życie jest w porządku”, na rynku ukazała się w listopadzie 2012 roku.
O SWOJEJ PŁYCIE Obraz samotności i nadzieja – niemal wszystkie teksty na płycie można by starać się ułożyć w chronologiczną całość: utraty kogoś bliskiego, tęsknoty za przeszłością, tajemniczości nadchodzących dni, wreszcie afirmacji życia. Nowa płyta to rozliczenie z przeszłością, czy dojrzalsza kontynuacja „Pana i Pani”? Jest to przede wszystkim dojrzalszy obraz mnie samej. Płyta jest bardzo osobista. „Powietrze” miało być początkowo tytułem płyty, który dopiero po pewnym czasie zmieniłam na „Życie jest w porządku”. Oba tytuły oznaczają wolność, świadomość tego kim jestem i kim chcę być. Tego, co chciałabym od życia otrzymać i tego, co sama mogę innym ofiarować. Nowa płyta jest tak inna od „Pana i Pani”, jak inna jestem ja. „Życie jest w porządku”, jest płytą dojrzalszą, bardziej wyciszoną, nie tak lekką w odbiorze, jak mój pierwszy solowy album. Jest to płyta zdecydowanie mniej komercyjna, niż poprzednia. Nie ma tu wpadających w ucho piosenek, jak „ „Zakochaj nas”, „Czy ten Pan i Pani”. Dominują ballady do zasłuchania się i zamyślenia, jak „W całość ułożysz mnie”, czy „Chcę oddychać”. Można zaryzykować tezę, że muzycznie bliżej Ci do ballady, niż piosenki pop.
Kiedy piszę, albo wybieram piosenki na płytę, nie zastanawiam się nad stylistyką muzyczną. Piszę i śpiewam piosenki, które czuję, które brzmią mi w sercu. To, czy więcej na płycie znajdzie się ballad, czy porywających do tańca, energetycznych piosenek, zależy przede wszystkim od mojego aktualnego stanu ducha. Nowa płyta jest jesienna i nostalgiczna, ale zarazem niesie ze sobą wiele pozytywnej energii. Ale interpretować można ją na wiele różnych sposobów. Zachęcam do tego. Na swojej nowej płycie sprawiłaś niespodziankę nie tylko swoim fanom. Promujący płytę singiel „Zapytaj mnie o to, kochany”, to pierwsza od dłuższego czasu wspólna piosenka autorstwa Marka Jackowskiego i Kory. To prawda. Droga do nagrania tej piosenki była dość trudna. Większość piosenek, które można znaleźć na mojej płycie, są skomponowane z myślą o mojej twórczości i płycie. „Zapytaj mnie o to, kochany”, nie była przygotowana z myślą o mojej płycie. Marek Jackowski skomponował ją do słów Kory znacznie wcześniej. Ja, kiedy usłyszałam muzykę z tym tekstem, zakochałam się w piosence i od początku nie wyobrażałam sobie, że mogłaby ona brzmieć inaczej. Zadzwoniłam do Kory, porozmawiałyśmy na ten temat, Kora zgodziła się na wykorzystanie jej tekstu. Cieszę się, że mogę ją śpiewać i że mogłam umieścić ją na swojej płycie. Rozmawiał: Andrzej Gross
foto: Marlena Bielińska, Sony Music Entertainment
11
„Nie rób zeza, bo ci tak zostanie” - wielokrotnie słyszeliśmy w dzieciństwie. Specjaliści nie pozostawiają złudzeń. To są bzdury. Jest jeszcze przesąd mówiący, że ciężarnej kobiecie nie wolno patrzeć przez dziurkę od klucza, bo jej dziecko będzie miało zeza i nie powinna wpatrywać się w lustro, by nie dostało oczopląsu. To też nie brzmi poważnie. Główną rolę w schorzeniu odgrywa genetyka. Jeżeli rodzice lub dziadkowie mieli wadę wzroku, to bardzo często dziedziczą ją dzieci. Zez często wiąże się też z nadwzrocznością, czyli wadą potocznie zwaną plusami. Szanse na leczenie zeza u dziecka są bardzo duże. Dziecko dostanie okulary, w których będzie dobrze widzieć i przestanie zezować. Wraz z rozwojem zmniejszy się też nadwzroczność. Choć prawdopodobnie w dorosłym życiu człowiek nigdy nie pozbędzie się całkowicie tej wady wzroku, to jednak zamiast plus osiem, będzie miał na przykład plus cztery. Poza tym, pediatrzy są dziś bardziej wyczuleni na problem wad wzroku, niż jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat temu. Dzięki temu naszymi pacjentami są już czteromiesięczne niemowlaki. Nawet tak małym dzieciom dobieramy odpowiednie okulary. Dzięki temu mają też szanse na widzenie obuoczne, czyli to, co w tej chwili jest bardzo ważne, bo przepisy unijne są w tym względzie bardzo restrykcyjne. Brak obuocznego widzenia praktycznie
12
wyklucza z wykonania wielu zawodów. Z taką wadą nie można zostać zawodowym kierowcą, licencjonowanym ochroniarzem, operatorem wózka widłowego, kosiarki czy maszyny do darcia bruku, a nawet kucharzem. Ale i dorosłych z zezem nie brakuje. Przed laty nagminne było odwlekanie zabiegu... ze strachu. Dziś dorośli ludzie decydują się na operację, bo wada utrudnia im znalezienie pracy. Naszymi pacjentami są więc także osoby w wieku produkcyjnym, po pięćdziesiątce, a nawet siedemdziesięciolatkowie. Oni również mają szanse na operacyjne pozbycie się tej wady. Nasz zespół okulistów wywodzi się ze Szpitala Okulistycznego w Witkowicach. Przyjeżdżają do nas pacjenci z całej Polski. Operujemy dzieci z Gdańska, Białegostoku, Łodzi i Warszawy. Wykonujemy też reoperacje, czyli naprawiamy to, co nie udało się lekarzom w innych ośrodkach w kraju.
Dr n. med. Ewa Wójcik
WYDARZENIA
Szczecin Music Fe(a)st
festiwal inny, niż wszystkie
„Na koncerty światowych gwiazd w Polsce nie można liczyć. Zdarzają się bardzo rzadko. Jeśli chcemy posłuchać ich na żywo, nasz kierunek podróży, to Niemcy.” - niejednokrotnie słyszałem takie zdanie od nie tylko młodych melomanów i słuchaczy. A jednak... niedoceniane sceny polskie nie tylko goszczą największe nazwiska światowych scen i estrad, ale także robią to regularnie i – w dodatku – dynamicznie się rozwijają. Przykładem jest szczeciński festiwal muzyki świata: „Szczecin Music Fest”, który na przestrzeni dziesięciu lat zafundował słuchaczom pięćdziesiąt koncertów z naprawdę górnej półki... Suzanne Vega, the Manhattan Transfer, Mariza, Chick Corea, Cesaria Evora... to zaledwie jedna dziesiąta nazw i nazwisk, które przewinęły się przez szczecińską scenę festiwalową. „Celem Szczecin Music Fest jest prezentacja world music i jazzu na najwyższym światowym poziomie oraz promowanie nowych, wartościowych zjawisk w obrębie tej stylistyki.” - czytamy na oficjalnej stronie festiwalu. Przeglądając wspomnianą, imponującą listę wykonawców, łatwo dochodzimy do wniosku, że nie tylko za granicą znaleźć można wydarzenia, które długo pozostają w pamięci bywalcom koncertów. Przyjeżdżając na szczecińskie koncerty widzimy, natomiast, jak dużym zainteresowaniem cieszą się nie tylko najgłośniejsze, ale także niejednokrotnie debiutujące lub pochodzące z nieznanych czasem regionów świata zespoły i wykonawcy.
założeniach planował przygotowanie cyklicznej imprezy identyfikowalnej z miejscem, w którym miała się odbywać: Szczecinem. Kulturowy tygiel, którym miasto było od zawsze ze względu na szczeciński port (miasto i polskie, i niemieckie nazywane było „oknem na świat”); historia, która po drugiej wojnie światowej wymieszała w Szczecinie mieszkańców różnych regionów oraz tradycja miasta hanzeatyckiego nie zostawiły wątpliwości: festiwal odbywający się w tym miejscu powinien prezentować szeroko pojętą muzykę świata. Już w pierwszych latach na scenie Szczecin Music Fest pojawiły się gwiazdy: w roku 2004 Al di Meola, w 2005 Cesaria Evora (która powróciła z koncertem na festiwal sześć lat później – na zaledwie kilka miesięcy przed swoją śmiercią), w 2006 – Jan Garbarek. Ale w historii szczecińskich koncertów nie zabrakło też nazwisk, które głośne stały się po nich: tu „debiutowali na polskiej scenie” m.in. kameruński multiinstrumentalista Richard Bona i – entuzjastycznie, zresztą, przyjęty Bajofondo (wtedy Bajofondo Tango Club). Na przestrzeni lat festiwal stał się mieszanką koncertów wielkich gwiazd świata ze znanymi niemal wyłącznie koneserom gwiazdami uznanymi w „swoich” regionach (m.in. Bassekou Kouyate, Mulatu Astatke) oraz z debiutantami – wschodzącymi gwiazdami etno/world music. Święto i uczta w jednym: „Fest”, ale też „Feast”. „Święto”, ale i „uczta”. Tak scharakteryzowali organizatorzy nadchodzący (a poniekąd już trwający) dziesiąty – jubileuszowy festiwal.
STAńKO
Historia: Zaczęło się w roku 2004. Pomysłodawca i organizator festiwalu, Dariusz Startek, już w pierwszych
13
WYDARZENIA Nadchodzący – bo największe koncerty odbędą się, tradycyjnie, w okresie wiosenno-letnim. Trwający – bo Szczecin Music Fest nigdy nie odbywał się w zwartej, kilkudniowej formie, a na szczecińskiej scenie w styczniu i marcu wystąpili już: belgijscy rockmani – Triggerfinger i Y'akoto - niemiecko-ghańsko-francuska gwiazda porównywana przez krytyków do Amy Winehouse, Lauryn Hill i Niny Simone. Kolejne koncerty festiwalowe zaplanowane zostały na kwiecień, maj i czerwiec: 20. kwietnia w hali szczecińskiej Opery zaśpiewa Imany, której debiutancki singiel „You will never know” od 2011 roku nie schodzi z list przebojów i radiowych playlist. Jej zjawiskowy głos, mający w sobie
KENT IMANY
KENNEDY 14
melancholię przypominającą Tracy Chapman i klasę Billie Holiday'a szybko przysporzył artystce rzeszę wiernych fanów. Płyta „Shape of a broken heart” cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem słuchaczy na całym świecie, w Polsce ma status multiplatyny i ciagle znajduje się w czołówce sprzedaży. W maju zrobi się klasycznie: na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich kolejno, 21. i 27. zagrają: legenda polskiego jazzu, Tomasz Stańko, który z zespołem New York Quartet zaprezentuje materiał z najnowszego krążka „Wisława” oraz od ponad dwudziestu pięciu lat uznawany za jednego z najwspanialszych wirtuozów skrzypiec na świecie Nigel Kennedy, który wykona na akustycznym koncercie utwory Jana Sebastiana Bacha i nowe aranżacje muzyki Fatsa Wallera – genialnego amerykańskiego pianisty jazzowego i kompozytora tworzącego w I połowie XX wieku.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Czerwcowym numerem jeden będzie koncert irlandzkiej ikony pop rocka, Sinead O'Connor, która na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie zaprezentuje się 20. o godzinie 20. Będzie to jej pierwszy koncert w Polsce po wydaniu ostatniego albumu "How About I Be Me (And You Be You)?" (2012), artystka odwołała bowiem planowany na ubiegły rok koncert we Wrocławiu – tym większą jest więc ten koncert gratką dla wszystkich fanów znanej z kultowego „Nothing Compares 2U” piosenkarki. Szesnaście dni wcześniej w tym samym miejscu zaśpiewa laureatka prestiżowych nagród (m.in. nominowana do nagrody Grammy), jazzmanka, Stacey Kent, a tegoroczną edycję Szczecin Music Fest zamknie 27. czerwca wielka impreza taneczna, czyli koncert jednej z największych gwiazd nowoczesnej sceny world music – nowojorskiego tria Balkan Beat Box. „Na stadionach nas nie będzie...” „Ideą tego festiwalu nigdy nie będzie ilość. Na
stadionach i w olbrzymich amfiteatrach nas nie będzie” - mówi Dariusz Startek. I nie zmieni tego fakt, że z roku na rok bilety na szczeciński festiwal sprzedają się w kilka dni po ogłoszeniu koncertu. Dziś, aby zdążyć kupić bilet na występ gwiazd, trzeba mieć wiele szczęścia i na bieżąco monitorować festiwalową stronę www.szczecinmusicfest.pl, korzystając jednocześnie z dostępnego na niej newslettera. Być może sytuację tę w przyszłym roku zmieni nieco zakończenie budowy w Szczecinie nowej siedziby filharmonii i hali widowiskowo-sportowej, ale... koncerty w kameralnym otoczeniu zamku mają swój niepowtarzalny klimat. Klimat, który razem z nazwiskami wykonawców od dziesięciu lat przekonuje słuchaczy do odbycia muzycznej podróży... do Szczecina.
Tekst: Andrzej Gross foto: udostępnione przez organizatora festiwalu.
O’CONNOR 15
ludzie
ZANIM ZAŚNIESZ, POMYŚL O MNIE… Wspaniała w każdym calu. Płynnie władająca sześcioma językami. Uwielbiana i podziwiana. Anna German. W Polsce nieco zapomniana, ale dzięki emitowanemu w telewizyjnej „Jedynce” rosyjskiemu serialowi ponownie wraca do panteonu największych gwiazd polskiej piosenki. Wśród gwiazd piosenki rosyjskiej jest od dawna. Ma swoje miejsce obok Wysockiego i Okudżawy.
UZBEKISTAN-SZCZECIN-NOWA RUDA-WROCŁAW W sierpniu minie trzydziesta pierwsza rocznica śmierci Białego Anioła Polskiej Piosenki, który swym głosem – naturalnie postawionym, oryginalnym w barwie, lirycznym sopranem – paraliżował muzykologów naszego globu. Anna German urodziła się w Urgenczu, w Uzbekistanie, w dniu Świętego Walentego, na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Zaraz po wojnie, razem z matką i babcią przeniosła się przez Szczecin i Nową Rudę do Wrocławia. Matka – Irma Martens, wykładała na uniwersytecie język niemiecki. Anna podjęła studia na Wydziale Nauk Przyrodniczych. Nie myślała wówczas o śpiewaniu. Chciała być geologiem. W wyuczonym zawodzie nie przepracowała jednak ani jednego dnia. Poświęciła się muzyce. Wielokrotnie nagradzana na festiwalach w Polsce i za granicą, za pierwszym podejściem nie zaliczyła egzaminu przed komisją Ministerstwa Kultury i Sztuki, która przyznawała uprawienia piosenkarskie. Nie zdała teorii. CZAS FESTIWALI Jest pierwszą i jedyną Polką, która wystąpiła na Festiwalu Piosenki w San Remo! A swój publiczny debiut odnotowała na… ślubie koleżanki z roku, która wręcz błagała Annę, by w tym dniu zaśpiewała jej „Ave Maria”. To był pierwszy krok... Potem teatr studencki Kalambur, którego szybko stała się gwiazdą. Pierwsze występy, pierwsze nagrania… Anna związała się z Estradą Wrocławską i Rzeszowską. Wszystko szło, jak burza. W 1963 roku zdobyła nagrodę na III Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. Rok później Sopot również był dla niej szczęśliwy. Wyjechała na koncerty do Związku Radzieckiego. Nieznana „szara myszka” szybko stała się największą gwiazdą ówczesnej… rosyjskiej piosenki. Tam pisali dla niej najlepsi kompozytorzy i autorzy tekstów, a jej płyty rozchodziły się w ogromnych nakładach. Jak sama powiedziała w jednym z wywiadów: „Nakład mojej małej płyty w ZSRR, to suma wszystkich siedmiu płyt długogrających, wydanych w Polsce przez prawie dwadzieścia lat kariery…”.
16
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
WRÓĆ DO SORRENTO
WIELKI POWRÓT
Gwiazda Anny German jaśniała. Dzięki piosence „Wróć do Sorrento” zainteresowano się nią we Włoszech. Pojawił się problem, bo w tym samym czasie nagrywanie płyt zaproponował zachodnioniemiecki Philips. Anna wybrała jednak Włochy. Związała się trzyletnim kontraktem z maleńką wytwórnią fonograficzną Company Discografica Italiana. Nagrała dla niej jedną płytę długogrającą w dialekcie neapolitańskim i trzy single. Jako pierwsza cudzoziemka wystąpiła na Festiwalu Piosenki Neapolitańskiej. Swą skromnością i kulturą artystyczną zjednała sobie szybko włoskich wielbicieli. Dzień przed tragicznym wypadkiem samochodowym na Autostradzie Słońca odebrała Oscara della Simpatia przyznawanego najpopularniejszym i najmilszym piosenkarzom we Włoszech. Było to zaskakujące wyróżnienie, bo włoska kariera Anny German trwała wtedy zaledwie kilka miesięcy! Straszny wypadek przerwał znakomicie rozwijającą się karierę na kilka lat. We włoskim szpitalu Anna German przez tydzień przebywała w śpiączce. Potem trzy lata rehabilitacji i walki o powrót na scenę.
Wróciła na nią w styczniu 1970 roku. Kiedy pojawiła się na scenie, burza oklasków trwała nieprzerwanie przez prawie 30 minut. Na opolskim festiwalu jej powrót nagrodzono podobną owacją. Polacy ponownie pokochali Annę German. Niestety, trzy lata nieobecności na scenie spowodowały, że Katarzyna Gaertner, niegdyś kompozytorka artystki, pracowała już z Marylą Rodowicz. Wtedy German zaczęła komponować sama. Nie były to już przeboje na miarę „Tańczących Eurydyk” czy „Zakwitnę różą”… Ale na wiernych fanów artystka zawsze mogła liczyć. To oni kupowali jej płyty i przychodzili na recitale. Dla nich więc nagrywała, komponowała i koncertowała. PRZEZ KATIUSZĘ PO PIEŚNI SCARLATTIEGO W 1972 roku wyszła za mąż za Zbigniewa Tucholskiego, a kilka lat później, mimo sprzeciwów lekarzy, postanowiła urodzić dziecko. Na świat przyszedł Zbyszek junior. W latach 1972-80 wystąpiła w prawie trzydziestu krajach. Każdy jej koncert był wielkim wydarzeniem
17
ludzie artystycznym. Najgoręcej jednak oklaskiwali ją zawsze Rosjanie (tam była numerem jeden w piosence) i amerykańska Polonia. W Polsce nigdy już nie została doceniona w taki sposób, na jaki zasługiwała. Lata siedemdziesiąte, to muzyczne eksperymenty. Anna próbowała delikatnie wyrwać się z nurtu pieśni sentymentalnych, zaczęła nagrywać piosenki rytmiczne. Robiła to jednak głównie dla Rosjan, bo w Polsce chciano od niej tylko piosenek lirycznych. Dzięki Tadeuszowi Ochlewskiemu zadebiutowała w repertuarze operowym. Jej płyta z ariami Scarlattiego została przyjęta z zainteresowaniem, ale i… z niedowierzaniem. WSZYSTKO W ŻYCIU MA SWÓJ KRES Wiosną 1980 roku odbyła swoje ostatnie tournee po Związku Radzieckim. Podczas koncertu w Ałma-Acie zasłabła na scenie… Pierwsze badania i diagnoza – rak. Trzeba było podjąć natychmiastowe leczenie, ale Anna odmówiła. Nie chciała znów przechodzić gehenny, której doświadczyła po wypadku we Włoszech. Bez sprzeciwu i bez walki przyjęła to, co dał jej los. Jesienią tamtego roku, skrajnie wyczerpana, musiała przerwać występy w Australii. Rak kości w zastraszającym tempie dewastował jej organizm. Odeszła mając 46 lat. Cicho i bez rozgłosu. W Polsce serwisy informacyjne wspomniały o jej śmierci, ale bez większego zaangażowania. Co innego w ZSRR - tam wybuchła istna rozpacz. Ludzie z ogromnym bólem i niedowierzaniem, przyjęli wiadomość o śmierci „swojej Ani”… Publiczna telewizja i radio nadawały, i robią to nadal w każdą rocznicę śmierci, wielogodzinne audycje o Annie. W tle tej wiernej pamięci wybrzmiewała tragicznie nuta jej największych rosyjskich przebojów: „Kiedy zakwitną sady”, „Nadzieja”, „On mi się podoba” czy „Echo Miłości”. Nawet najwyższe władze państwowe zareagowały na wiadomość z nieudawanym smutkiem. Anna German. Biały Anioł Polskiej Piosenki. Ma swoją asteroidę pomiędzy Marsem i Jowiszem. Ma amfiteatr swego imienia w Zielonej Górze i ulicę w rodzinnym Urgenczu. Ma także swoją gwiazdę przed salą koncertową „Rosja” w panteonie najwybitniejszych artystów rosyjskich… Teraz ma także serial o sobie. Zawsze skromna i nieśmiała, nie szukająca zaszczytów, po wielu latach – na nowo – została odkryta. Najwyższy czas!
Rafał Podraza fot. ze zbiorów prywatnych Marioli Pryzwan
18
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Fabularyzowany portret Anny German w dziesięcioodcinkowym serialu od września 2012r. emitowany był w Rosji, gdzie każdy odcinek przyciągał przed telewizory ponad 22 miliony widzów. W roku 2013 emisję serialu rozpoczęła polska telewizja publiczna – pierwsze odcinki obejrzało ponad sześć milionów widzów. Serial o German jest rosyjsko-ukraińsko-polską produkcją, którą reżyserowali: Polak, Waldemar Krzystek i Rosjanin, Aleksandr Timienko.
gdzie realizowaliśmy cztery sceny, panowało skupienie na pracy. Na żarty, rozmowy, czy wydłużony odpoczynek absolutnie nie było czasu. Co innego po pracy – wtedy już górę brała rosyjska dusza. Zawsze będę bardzo miło wspominał czas spędzony na planie „Anny German”. Kim dla Pana jest Anna German? Kiedy moja agentka powiedziała mi o zgłoszeniu do castingu, do serialu o Annie German, o bohaterce wiedziałem tyle, że była polską piosenkarką. Nie mogłem sobie przypomnieć żadnej jej piosenki. To wstyd... ale Anna w polskiej kulturze rzeczywiście jest niesłusznie zapomniana. Zacząłem szukać informacji w internecie i natychmiast kupiłem płytę Anny German, co też nie było łatwe. Kiedy dotarło do mnie, kim była bohaterka serialu, poczułem się dumny, że mogę uczestniczyć w tym przedsięwzięciu. Szkoda, że w Polsce Anna German jest artystką tak niedocenianą. Mam nadzieję, że ten serial pomoże w przywróceniu Annie jej zasłużonego miejsca w Polsce.
Z Mateuszem Jordan - Młodzianowskim, aktorem, odtwórcą roli Hermana Bernera w serialu „Anna German” rozmawia Andrzej Gross. Jak dostał się Pan do obsady rosyjskiego serialu o Annie German? Moją „kandydaturę” do serialu wśród kilkudziesięciu innych propozycji do tej roli złożyła rosyjskiemu producentowi agencja aktorska. Rosjanie najpierw obejrzeli zdjęcia i wyselekcjonowali trzech kandydatów, wśród których byłem również ja. Naszą trójkę poproszono o dosłanie zdjęć w mundurach. Na wykonanie i przygotowanie takich zdjęć miałem zaledwie pół dnia; pobiegłem więc do warszawskiej wypożyczalni kostiumów i do znajomych, którzy mają studio fotograficzne, wziąłem kostiumy i szybko zrobiliśmy sesję. Tego samego dnia wysłałem zdjęcia – jak się okazało, szczęśliwie – bo wybrany zostałem z trójki, w której oprócz mnie znaleźli się topowi polscy aktorzy. Jak układała się współpraca z rosyjskimi aktorami serialu? Niesamowity profesjonalizm – to moje główne wspomnienie z tej współpracy. Mit rosyjskiego aktora jest jak najbardziej prawdziwy. Rosyjskich aktorów cechuje nieprawdopodobne skupienie na planie filmowym. Od rozpoczęcia dnia, czyli zwykle 6 rano do zakończenia (a nie było ram czasowych – pracowaliśmy tak długo, jak było potrzeba) na planie,
19
TWARZE Z Joanną Moro, aktorką, odtwórczynią głównej roli w serialu „Anna German” rozmawia Rafał Podraza.
Jak dostała się Pani do obsady rosyjskiego serialu o Annie German? Jak często w życiu bywa… przypadkiem. Koleżanka namówiła mnie, żebym spróbowała swoich sił w rosyjskiej produkcji, głównie z tego względu, że znam dobrze język rosyjski. Nie powiem, trochę się ociągałam, szczególnie, że nikt specjalnie nie zapraszał mnie na ten casting. Ale kiedy zobaczyłam jak wygląda Anna German, stwierdziłam, że przynajmniej muszę spróbować i zrobić wszystko, co w mojej mocy, by wygrać. W sercu od razu poczułam, że to jest rola dla mnie. Jak układała się współpraca z rosyjskimi aktorami serialu? Wyśmienicie. To naprawdę mistrzowie swojej pracy! Bardzo się polubiliśmy. Mimo że są wielkimi gwiazdami nie tylko w Rosji, są skromni, ciepli i bardzo serdeczni! Kim dla Pani jest Anna German?
foto: ze zbiorów prywatnych Joanny Moro i Mateusza Jorda-Młodzianowskiego
Anna German jest dla mnie bohaterką. Wszechstronnie utalentowana, mająca niezwykłą siłę w sobie, przepiękny głos, anielski spokój. Miała energię, którą czujemy nawet dziś. Wiele się od niej uczę! Ponadto obie jesteśmy blondynkami i mamy ponadprzeciętny wzrost.
20
Felietony
W TĘ I Z
POWROTEM
Gdy jadę samochodem mogę rozpędzić się do prędkości, która nie pozwala na rejestrowanie tego, co rozmazuje się za oknem. Daje to, co prawda, złudzenie wolności, ale jednocześnie izoluje od wszystkiego, co jest udziałem życia. Oczywiście, jeśli zwolnię, mogę podziwiać widoki, ale z ludźmi już raczej nie porozmawiam. Docierając na miejsce, z założenia będę intruzem, który w czterokołowym opakowaniu wjeżdża nie na swój teren. Co innego podróżowanie pociągiem. Sprzyja zacieśnianiu relacji międzyludzkich. I choć nie należę do osobników dążących do rozmów, prawie zawsze te rozmowy następują. Zazwyczaj ludzie są przekonani, że już nigdy się ze sobą nie spotkają. Często dochodzi więc do swoistych spowiedzi, które odsłaniają delikatną tkankę problemów i radości dotyczących każdego z nas. Ciekawe też są spotkania z najróżniejszymi świrami, których w pociągach jest najwięcej. W pociągu odkryłem też, że gdy siedzę twarzą do kierunku jazdy, a rozciągające się przede mną widoki za oknem przesuwają się do tyłu, sprzyja to myśleniu o przyszłości, planowaniu następnego ruchu, konstruowaniu strategii życia. Gdy siedzę tyłem do kierunku jazdy, a obraz ucieka w zanikającą gdzieś za horyzontem przestrzeń, to i moje myśli uciekają w przeszłość, wspomnienia, analizowanie sukcesów, porażek. Sama podróż też jest mniej narażona na niespodziewane wstrząsy. W pociągach czuję się najbezpieczniej. Dużo czytam, notuję, wreszcie zasypiam kołysany monotonnym rytmem kół, płynną strukturą ruchu. Przeciwne wrażenia gwarantują przepełnione busy. Jeżdżę nimi tylko w ostateczności. Busy docierają tam, gdzie nie dociera już nic. Kierowcy tych blaszanych puszek są odrębną kategorią ludzi. W nosie mają psychofizyczny komfort pasażera. Najważniejsza jest ich własna satysfakcja, płynąca z wciskania gazu do dechy i szarpania kierownicą tak gwałtownie, by wszystkim przewracały się wnętrzności. Wyprzedzanie na trzeciego to jedna z kilku wyznawanych przez nich zasad, których wspólną cechą jest brak wyobraźni, nieumiejętność przewidywania zdarzeń. Ci kolesie powinni być wcielani w szeregi
fot. autor
Dużo podróżuję. I poza statkiem kosmicznym poruszałem się prawie każdym z dostępnych środków transportu. Podczas tysięcy godzin, które spędziłem na docieraniu do celu, nasunęło mi się kilka wniosków...
wojsk japońskich. Jako kamikadze sprawdzaliby się wzorowo. Przynajmniej do tego pierwszego razu. Podczas jazdy busami przyjmuję taktykę rezygnacji z samego siebie. Popadam w wyćwiczone odrętwienie, które zwalnia mnie z wszelkich lęków. Jest mi obojętne co za chwilę się stanie i wtedy przechodzi nerwowe drganie powieki, wyrównuję oddech i nie myśląc o niczym konkretnym, odzyskuję spokój. Podobną taktykę stosuję podczas startu i lądowania samolotu. Co mogę poradzić na ewentualne potknięcie dobrego losu? Prawdopodobnie nie zdążyłbym nawet rozłożyć rąk, nie mówiąc o wysłaniu sms-a do najbliższych, że ich kocham, który w dodatku by nie doszedł, bo brak zasięgu. Dlatego emocje zastępuję rezygnacją i koncentruję się na widokach. A te z założenia są nieziemskie. Jaki obraz może zastąpić bezkresne morze chmur zalanych zmrożonym słońcem? Chyba tylko morze nasycone ciepłymi barwami słońca zachodzącego. Lot samolotem to pożywka dla wyobraźni szybującej w obłokach. Czego nie można powiedzieć o jeździe naszymi autobusami. Komfort jest tu określeniem nieznanym. Za to bolesne fakty odgniecionego tyłka, skręconego kręgosłupa, zdrętwiałych nóg i zesztywniałego karku zaczynają spis przewidzianych tortur. Ale to już temat na odrębną opowieść... Daniel Odija – polonista, dziennikarz; pisarz nominowany w 2004r. do nagrody Nike za powieść „Tartak”. Laureat Pomorskiej Nagrody Artystycznej za debiut roku 2001. Jego twórczość zaliczana jest do tzw. Prozy Północy.
21
fot. Magda Krasińska-Wiśniewska
Felietony
Płeć, wiadomo – chromosomy XY, albo XX czyli chłopiec lub dziewczynka, samczyk lub samiczka. I tak jest od zawsze w caluśkim świecie natury. Niestety ludziska dostali od Bozi rozumek i zaczęło się!... Myślenie abstrakcyjne skazało nas na badanie, definiowanie, podważanie, zgodę lub nie, a kiedy jeszcze kobiety wywalczyły sobie wolną wolę, to już doprawdy zawrzało i wrze tak już stale głównie w dziedzinach naszych wzajemnych stosunków. I nie tylko seks mam na myśli, bo z nim jest najmniej kłopotu. Na razie... i to ku chwale zarówno pań jak i panów. Problemy widzę na polu męskość – kobiecość w życiu. Oczywiście zganią mnie bardzo zdecydowane feministki, że wszelka kobiecość, czyli miękkość w ruchach, zamiłowanie do stroszenia piórek czyli stroje, szpilki, klipsy i koronki, to tylko scheda po naszej zoologicznej przeszłości, mającej na celu zwabienie samczyka, gniazdo, prokreację, te rzeczy. (Nie do końca bo u wielu gatunków bywa odwrotnie – to samczyk się stroi żeby oszołomić samiczkę i dzisiaj też już ten trend obserwuję u ludzi). Mam na myśli zjawisko zastanawiające mnie od jakiegoś czasu – jak na fali zdobyczy feminizmu, czyli akceptacji własnej płci, pokochania siebie jako kobiety, otwartości i afirmacji naszej kobiecości, mamy tendencje do schłopienia! Niby wywalczyłyśmy sobie (w krajach cywilizowanych) naszą pozycję równości w wyborach (politycznych i życiowych), partnerstwa i dostępu do wszelkich stanowisk etc, ale czuję, że wiele z nas ma, względem mężczyzn, kompleksy jak Himalaje. Panie starają się za wszelką cenę, i każdym wysiłkiem wykazać, że są jak faceci, a nawet lepsze! Jak ten głupi slogan reklamowy: X to więcej niż Y. Niejedna chce swoimi wysiłkami wykazać, że jest więcej niż facetem! Czyli nadkobieta mająca w sobie cechy zarówno kobiety jak i faceta. Po, co ? Nie wiem. Kiedyś była to demonstracja – założyć spodnie, czy zapalić cygaro. Ale dzisiaj to już powszechne: wszystko nam wolno, wszystkiego sięgamy, a mimo
22
ON, ONA to towarzyszy wielu nam jakaś frustracja, że wciąż w nas za mało faceta. Więc nie tylko zarzucamy nasze kobiece atrybuty – szpilki, fatałaszki, rzęsy, piękne włosy, manikiur i makijaż (faceci tego właściwie nie analizują, lubią w nas inne rzeczy niż łaszki), ale też zachowujemy się jak faceci – klniemy jak dorożkarze, stajemy się agresywne i chętne do bitki (rośnie w zastraszającym tempie agresja kobiet – odsyłam do danych), a nawet zaczynamy udowadniać sobie i światu, że kochamy namiętnie męskie sporty, kopiemy piłkę, uprawiamy żużel i rwiemy ciężary, a nawet walimy po mordzie na ringu. A też okupujemy męskie, jak dotąd, zawody – pomijam giełdę i wszelkie inne dyrektorsko polityczne, mundurowe. Proszę bardzo – bierzemy wszystko! Tylko kopalnie obchodzimy z daleka i platformy wydobywcze, a też hydraulikę, budownictwo… No, jednak nie! Tam nam za ciężko, niech chłopy się tam popisują! (Panowie mówią że feminizm kończy się tam, gdzie trzeba wnieść szafę na czwarte piętro albo złapać mysz). Nadto złościmy się że „faceci nas nie rozumieją” i niczego nie robimy w tym kierunku, żeby się zrozumieć nawzajem. Raczej przypominamy głupiego rodzica który żąda bezwzględnego posłuszeństwa – „Masz zrozumieć moją kobiecą duszę!”. Tymczasem faceci nie mają ochoty dzielić życia z babochłopem (jeśli są z założenia heteroseksualni). Chcą żebyśmy były kobiece, inne niż oni. I albo zaczniemy rozmawiać o naszych wzajemnych oczekiwaniach, z wzajemnym zrozumieniem oczekiwań, albo ta wojenka przykra i coraz bardziej naszpikowana złośliwością i roszczeniami będzie nas od siebie oddalała, a szkoda, bo możemy równolegle z emancypacją, zdobywaniem dal siebie różnych pozycji społecznych i zawodowych różnić się pięknie! Podniecać nawzajem naszymi atrybutami, uzupełniać i współpracować, zamiast bredzić coś o mężczyźnie, rybie i rowerze. Na szczęście jest wiele kobiet świadomych siebie, swoich celów i pragnień, doceniających owe miłe różnice między nami i żyjących pod jednym dachem z mężczyzną który nie jest dziwaczną obca istotą, „pomyłką pana Boga” a przyjacielem, ojcem, kochankiem, partnerem. Nie chcę świata bez mężczyzn, rozmnażanie przez pączkowanie mi nie w smak, no i ktoś przecież musi wynieść śmieci i złapać mysz! Małgorzata Kalicińska – polska powieściopisarka; autorka bestsellera „Dom nad rozlewiskiem” - współczesnej sagi rodzinnej (książka została nagrodzona „Witryną 2006”).
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Czy Polskę zaleje ocean? we Frankfurcie i Seoulu, do stolicy Fidżi – Nadi dostaniemy się w – bagatela – trzydzieści pięć godzin, uwzględniając ponad dziesięć godzin oczekiwania na przesiadki. Z Nadi, jeśli będziemy mieć szczęście, odlecimy po jednodniowym pobycie (tam najłatwiej zdobyć wizę Kiribati) i po około sześciu godzinach (uwzględniając linię zmiany daty) wylądujemy albo w Tarawie, albo na samej Wyspie Bożego Narodzenia. Podsumowując: Polskę i Poland dzieli około trzech dni podróży samolotami. Podróży, której koszt wyniósłby blisko 10.000 zł. W jedną stronę. Dlaczego Poland?
W 2009 roku podczas szczytu klimatycznego w Poznaniu Tererei Abete-Reema, minister środowiska mikronezyjskiej Republiki Kiribati zmroziła uczestników konferencji informując, że według najnowszych badań Polskę w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat zaleje ocean. Pani minister szybko wyjaśniła jednak, że użyte przez nią angielskie słowo „Poland”, to nie europejska „Polska”, a położona od niej blisko dwadzieścia tysięcy kilometrów wioska na Wyspie Bożego Narodzenia.
Minister Abete-Reema zapytana o to na wspomnianej konferencji po dłuższym zastanowieniu odpowiedziała szczerze: „Nie wiem. Podobno był tam jakiś Stanisław z Polski, którego nazwiska dziś nikt już nie pamięta. Polak pokazał mieszkańcom, jak nawadniać plantacje palmowe.”. Ksiądz Franciszek Bolek, badacz, wydawca m.in. encyklopedii polsko-amerykańskiej ustalił, że Stanisław nazywał się Pełczyński, był starszym mechanikiem okrętowym i dotarł do Wyspy Bożego Narodzenia w początkach dwudziestego wieku na amerykańskim statku transportującym koprę (miąższ orzechów kokosowych). Wieść niesie, że osiedlił się na wyspie, założył tu plantację palm kokosowych i osadę. Warto jednak wspomnieć, że nie jest to jedyna wersja pochodzenia nazwy Poland na Pacyfiku.
Polska na końcu świata Dla Polaków nazwy: „Wyspy Bożego Narodzenia” i „Republika Kiribati”, to niemal niedostępna egzotyka. Polskę i wyspiarskie państwo na Oceanie Spokojnym dzieli blisko dwadzieścia tysięcy kilometrów. W dodatku niełatwo tam dotrzeć. Z samej stolicy Kiribati, znajdującej się na atolu Tarawa, na należącą do wyspiarskiego państwa Wyspę Bożego Narodzenia leci się samolotem siedem godzin. Podróż z Warszawy do Tarawy, to zupełnie inna sprawa. Według podróżników jedną z najlepszych dróg na Kiribati jest lot przez wyspę Fidżi. Z dwoma przesiadkami,
23
LUDZIE Wyspy Bożego Narodzenia ewakuowano na inne archipelagi. Wioska odbudowała się, ale – i to w najbardziej optymistycznych prognozach – globalne ocieplenie może spowodować jej zalanie przez Pacyfik w ciągu 50 – 100 lat. Mieszkańcom liczącej obecnie około trzystu osób wioski Poland postanowili pomóc członkowie Towarzystwa Naukowego Australii, Nowej Zelandii i Oceanii (ANZORA), którzy rozpoczęli objęty obecnie patronatem polskiego MSZ humanitarno-naukowy projekt pod nazwą „Poland helps Poland”. Do projektu przyłączają się znane postacie świata polityki, sportu i kultury. Nieoficjalnym honorowym patronem akcji stała się współzałożycielka znanego na całym świecie polsko-ukraińskiego tria folkowego „Dagadana”, Dagmara Gregorowicz. Ze strony Anzory projekt koordynuje jego pomysłodawca, dr Dariusz Zdziech. Tekst: Andrzej Gross Zdjęcia: udostępnione przez TNANZiO „Anzora”
Polandczycy i Polacy Mieszkańcy Poland żyją głównie ze zbiorów kopry, którą raz lub dwa razy do roku sprzedają firmom z Europy. Statki odwiedzają tę równikową wyspę, by zakupić towar, używany później głównie w przemyśle spożywczym oraz kosmetycznym. Dolar AUS (australijski), którym posługują się mieszkańcy Kiribati, nie jest w Poland zbyt popularny. Króluje tu barter, czyli handel wymienny. Życie mieszkańców wioski jest bardzo proste. Skupia się na pracy, posiłkach i modlitwie, a wieczorem - na wspólnym śpiewaniu miejscowych pieśni. Brak wielu środków higieny oraz niezdrowy sposób odżywiania (większość dostępnych produktów, to produkty z puszek) doprowadza do wielu problemów układu krążenia. Wysoka śmiertelność dzieci na Kiribati, to inny znaczący problem tamtejszej opieki medycznej i braku sprzętu oraz lekarzy. Wioska Poland pozostawała przez długi czas jedną z głównych osad Wyspy Bożego Narodzenia. W końcu lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku Polandczycy przeżyli jednak kataklizm, który wioskę niemal starł z powierzchni ziemi. Wtedy nie zalały jej wody oceanu, ale prawie zmiótł z powierzchni ziemi wybuch bomby wodorowej. Bombę testowała Wielka Brytania, detonując ją w 1957 i 1958 r. Kilka lat później podobną eksplozję w tym rejonie przeprowadzili Amerykanie. Całą ludność
24
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Poland helps Poland Z prezesem Towarzystwa Naukowego Australii, Nowej Zelandii i Oceanii (ANZORA), doktorem Dariuszem Zdziechem rozmawiał Andrzej Gross Andrzej Gross: Kiribati znane jest Polakom przede wszystkim z tego, że co roku materiały filmowe z wyspy widzimy w telewizjach w ostatnim dniu starego roku, kiedy mieszkańcy wyspy już świętują nowy rok. Wtedy wydaje się nam, że jest to miejsce, w którym - na przykład - moglibyśmy spędzać wakacje. Problemem jest odległość, ponieważ od Kiribati dzieli nas... blisko dwadzieścia tysięcy kilometrów, o czym wiedzą już tylko nieliczni. Skąd u Pana wzięło się zainteresowanie tak odległym od nas terenem? dr Dariusz Zdziech: Od dziesięciu lat zajmuję się naukowo regionem Australii i Oceanii. Do tej pory szczególnie dużo uwagi poświęcałem Nowej Zelandii oraz tamtejszej Polonii. Obecnie pragnę poszerzyć swoją wiedzę o regionie Mikronezji. Kiribati jest w tym względzie właściwym krajem. Nie ukrywam, że polskie konotacje odegrały tu niebagatelną rolę. Dodatkowo ujęło mnie ogromne ubóstwo ludzi żyjących w (jak nam się wydaje) raju, gdzie choćby czysta woda oraz podstawowe środki sanitarne są nie lada wyzwaniem.
przywiązaniu mieszkańców do ziemi ojców. Zainicjowany przez Pana projekt „Poland helps Poland” trwa już od ponad roku. Jak rozpoczęła się jego realizacja i - przede wszystkim - jakie są założenia projektu, który łączy w sobie element naukowy z humanitarnym? Podstawowymi celami projektu humanitarno-naukowego ”Poland helps Poland” są: pomoc mieszkańcom Polski leżącej na Pacyfiku, ofiarowana przez Polaków z Europy oraz zbadanie historii wioski Poland leżącej w centrum Oceanu Spokojnego. Z uwagi na odległość i ogromną biedę mieszkańców tamtejszej Polski potrzebne są znaczne kwoty na pomoc. Będziemy je zbierać na sprzęt medyczny, telekomunikacyjny, sanitarny oraz badania naukowe. Dzięki
W 2009 roku media w Europie obiegła wiadomość: „Polskę zaleje Pacyfik”. Tererei Abete-Reema, minister środowiska Republiki Kiribati ostrzegła, że nosząca imię naszego kraju wioska w jej państwie jest poważnie zagrożona, ponieważ co roku poziom oceanu podnosi się o 4 mm. Jak duże jest to zagrożenie obecnie? Czy w dalszym ciągu ocean zagraża wiosce? Pesymiści twierdzą, że Wyspa Bożego Narodzenia przetrwa najwyżej 50 lat, optymiści mówią, że 100 lat. Jedni i drudzy liczą, że nim nadejdzie katastrofa uda im się przeprowadzić do Australii i Nowej Zelandii... Podobnie, jak to ma miejsce na innych wyspach koralowych, sprawa podnoszenia się oceanów spowodowałaby katastrofę dla mieszkańców Tuvalu, Malediwów, czy Kiribati. W mojej opinii największym zagrożeniem dla wioski są fale tsunami, które mogą w nagły sposób zniszczyć Poland. To one, a nie podnoszący się poziom oceanu jest dla nich najgroźniejszy. W sprawie przeprowadzki do Nowej Zelandii czy Australii jako tzw. uchodźcy klimatyczni dla Polandczyków jeszcze daleka droga; rozpoczynając od międzynarodowego prawodawstwa, a kończąc na
25
REPORTAŻ wyprawie, jaką odbyłem we wrześniu tego roku do Poland, wiem już od tamtejszych mieszkańców, czego im potrzeba oraz co im doskwiera najbardziej. Teraz tylko trzeba znaleźć wystarczająco dużo Polaków którzy będą chcieli pomóc ludziom z Poland na Pacyfiku. Czy się wielu takich znajdzie by tworzyć dobre imię naszego kraju na świecie – zobaczymy. Jakie są do tej pory najbardziej wymierne efekty projektu? Spośród wymiernych efektów projektu należy wymienić: znaczące poszerzenie wiedzy historycznej na temat wioski i całej wyspy oraz praktyczną wiedzę dotyczącą realnych potrzeb mieszkańców Poland. Ale to dopiero początek. Jako Polacy do tej pory głównie otrzymywaliśmy pomoc od innych. Już czas, by odwzajemnić się i samemu zacząć pomagać słabszym. Do tej pory zauważalne są ślady pomocy humanitarnej w wiosce Poland ze strony Japonii, Australii i Nowej Zelandii. Może czas na Polskę?
pomóc mieszkańcom Poland na Pacyfiku. Transport pomocy humanitarnej i rozwojowej z Polski na drugi kraniec Ziemi jest niezwykle kosztowne. W planach jest zaopatrzenie miejscowego ambulatorium w podstawowy sprzęt medyczny, wyposażenie przedszkola, dostęp uczniów szkoły podstawowe do komputerów, internetu, boiska wielofunkcyjnego, czystej wody i prawdziwych toalet. Dodatkowo parafia i kościół Katolicki Św. Stanisława Kostki w miejscowości Poland potrzebuje remontu oraz samochodu dostawczego. Znakomitym źródłem zielonej energii we wsi byłyby panele słoneczne, wiatraki i zbiorniki do magazynowania deszczówki. Każdy Polak może pomóc Poland. Pytanie tylko czy zechce ?
Jakie są plany na najbliższy rok? W jaki sposób można włączyć się do podjętych przez „Poland helps Poland” działań? Nasza organizacja w tym roku będzie zbierała fundusze na wrześniowy wyjazd na 2 tygodnie do wioski Poland. Każda pomoc finansowa na działania statutowe stowarzyszenia w tym badania wioski Poland będzie mile widziana. Dodatkowo szukamy osób, które potrafią pisać i rozliczać projekty, mogące
26
Więcej informacji na temat projektu „Poland helps Poland” oraz kontakt do jego organizatorów znaleźć można na stronie Towarzystwa Naukowego Australii, Nowej Zelandii i Oceanii (ANZORA): www.anzora.org
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Dagmara Gregorowicz – współzałożycielka folkowej, polsko-ukraińskiej grupy „Dagadana” Pewnego wieczoru wróciłam do domu i postanowiłam znaleźć temat do piosenki, do której wcześniej powstała już muzyka. Postanowiłam z moim starym przyjacielem z czasów studenckich – globusem (studiowałam geografię z informatyką) popracować w najprostszy z możliwych sposobów. Zamknęłam oczy i zakręciłam globusem, po czym wskazałam palcem miejsce, którym okazało się być Kiribati. Aby dowiedzieć się o tym miejscu czegoś więcej, szukałam informacji w internecie – tam znalazłam informację o wiosce Poland. Informacja zainteresowała mnie na tyle, że zaczęłam drążyć temat; tak dotarłam do „Anzory”. Obecnie, już jako cały zespół DAGADANA, chcemy spotkać się z organizacją Anzora, które we wrześniu 2013r. szykuje wyprawę do Poland i zaproponować współpracę. Mamy możliwość promowania całej akcji na naszych trasach i koncertach w całej Europie, co zresztą już robimy. Dodatkowo chcemy nakręcić film z Kiribati, myślimy także o zagraniu koncertu dla mikronezyjskich Polaków. Sądzę, że marzenia trzeba spełniać, a moja wizyta w Kiribati palcem po globusie na pewno nie była przypadkowa.
27
ZDROWIE I URODA
Botoks (toksyna botulinowa, botulinotoksyna, botulina, jad kiełbasiany) jest toksyną pochodzenia naturalnego, wytwarzaną przez bakterie beztlenowe Bacillus botulinus. Nie może się więc pochwalić ani szlachetnym rodowodem, ani budzącą miłe skojarzenia nazwą. To bardzo utrudniło mu wkroczenie na salony. Dopiero pod koniec lat 70. odkryto terapeutyczne właściwości botoksu i zaczęto je wykorzystywać, najpierw w leczeniu zeza, tików nerwowych, migren i nadmiernej potliwości, a potem w medycynie estetycznej...
28
fot. istockphoto.com
Moje doświadczenia z botoksem
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Przeciwzmarszczkowe działanie botoksu polega na osłabianiu, a nawet częściowym paraliżowaniu mięśni mimicznych. Wstrzyknięty bezpośrednio w mięśnie botoks blokuje impulsy nerwowe, odpowiedzialne za pracę mięśni twarzy. Rezultatem jest ich znaczne osłabienie, a nawet paraliż, co wizualnie objawia się natychmiastowym wygładzeniem poddanej zabiegowi części twarzy. Botoks najlepiej sprawdza się na zmarszczkach poziomych czoła oraz pionowych, między brwiami. Może być stosowany także do wygładzenia „kurzych łapek” w okolicach oczu. Czasem stosuje się go na bruzdy w okolicach nosa, należy jednak pamiętać, że efekt botoksu polega na ograniczeniu mimiki poprzez zablokowanie zakończeń nerwowych odpowiedzialnych za pracę mięśni. Ważne jest zatem, by wstrzykiwać go tylko w te okolice, którymi nie musimy energicznie poruszać. Za pomocą botoksu można nie tylko wygładzić zmarszczki, ale także w pewnym zakresie modelować twarz, np. poprzez uniesienie brwi i „otwarcie” w ten sposób oka. W przypadku bruzd wokół nosa zastrzyki aplikowane są do mięśni łączących nos z policzkami, aby zapobiec ich nadmiernej ruchliwości. Możliwe jest także uniesienie za pomocą botoksu kącików ust, jednak większość lekarzy uważa zastrzyki z botoksu poniżej linii oczu za zbyt ryzykowne i woli na te miejsca zalecać inne wypełniacze.
Przebieg zabiegu: Zabieg polega na wprowadzeniu botoksu za pomocą cienkiej igły bezpośrednio w mięśnie odpowiedzialne za mimikę części twarzy, którą chcemy wygładzić. Ze względu na krótki czas trwania zabiegu i niewielki dyskomfort, wykonuje się go bez znieczulenia. Samo wstrzyknięcie bywa porównywane przez pacjentki do ugryzienia mrówki ze względu na krótkotrwałe uczucie lekkiego pieczenia. Można złagodzić je okładem z lodu. W czasie podawania preparatu pacjent powinien leżeć. Przez cztery godziny po zabiegu pacjent nie powinien się kłaść i unikać masowania miejsc po iniekcji. Nie należy również schylać głowy. Zapobiega to przemieszczeniu się toksyny do sąsiednich mięśni. Sam zabieg trwa około 15 minut. Bezpośrednio po zabiegu twarz może być lekko zaczerwieniona i wyglądać na spuchniętą, jednak nie na tyle, żeby nie można się było pokazać ludziom. Na szczególnie wrażliwej skórze mogą być zauważalne miejsca po wkłuciu igły w postaci mikroskopijnych kropeczek, które łatwo można zamaskować korektorem. Lepiej nie wsiadać tego samego dnia do samolotu, gdyż botoks „układa się” zgodnie z siłą grawitacji. Rezultat zabiegu: Kilka dni po zabiegu pacjent zaczyna odczuwać osłabienie mięśnia, co jest dowodem na prawidłowe wykonanie zabiegu. Osłabienie mięśni i w rezultacie
29
ZDROWIE I URODA ustąpienie zmarszczek, jest efektem przemijającym po około 4-6 miesiącach. Po tym czasie można zabieg powtórzyć. Przeciwwskazania: Przeciwwskazaniem do zabiegu z botoksem są choroby złącza nerwowo-mięśniowego (miastenia) i uczulenie na albuminę ludzką. Nie zaleca się stosowania równolegle leków wpływających na złącze, np. antybiotyków z grupy aminogliozydów. Nie aplikuje się botoksu kobietom w ciąży ani w okresie laktacji. Działania uboczne: Powikłania po zabiegu są rzadkie i szybko ustępują. Czasami pojawia się krwiak po urazie, jakim jest zastrzyk, szczególnie u pacjentów zażywających kwas acetylosalicylowy. Niektóre osoby odczuwają krótkotrwały ból głowy. Bywa, że pojawia się przejściowy obrzęk i delikatne mrowienie w miejscu iniekcji. Najpoważniejszą komplikacją jest, ustępujące po kilkunastu dniach, nieznaczne opadanie powieki górnej, zbytnie obniżenie brwi lub zbyt duże uniesienie, w przypadku leczenia zmarszczek czołowych. Może to być wynikiem niedokładnego wybrania miejsca iniekcji.
Tekst: Elżbieta Olechowska
Botoks – doświadczenia pacjentki: Na botoks zdecydowałam się na przełomie listopada i grudnia. Sam zabieg okazał się tak szybki i niewymagający przygotowań, że za znacznie bardziej stresującą uznałam wizytę u dentysty. Doktor po prostu wpadł do pomieszczenia, w którym trzyma lodówki do przechowywania preparatów i po chwili wrócił do gabinetu trzymając w ręku fiolkę. Rozgrzał ją pocierając o skórę, po czym wykonał 7 błyskawicznych wkłuć, które mają pozbawić mnie zmarszczek i zafundować uniesione brwi, a la Sophia Loren, na najbliższe kilka miesięcy. Jestem osobą raczej dociekliwą. Dlatego, zanim zdecydowałam się na zabieg wstrzyknięcia botoksu, przeprowadziłam szereg rozmów ze znajomymi, które mu się poddały i dokładnie wypytałam lekarzy. Zrobiło się z tego wypracowanie z socjologii. Otóż okazuje się, że najwięcej zabiegów wstrzykiwania botoksu przeprowadza się jesienią. Wśród osób, które zdecydowały się na taki sposób odmładzania wyróżniłam 3 grupy. Październikowi botoksowcy to ludzie, którzy wrócili z urlopów, ich skóra straciła już wczasową opaleniznę, nie wygląda tak ponętnie, a ponadto przebywają dużo w pracy, gdzie wzrok współpracowników wiele mówi i mobilizuje ich do działań szybkich i efektownych. Listopadowi botoksowcy to osoby wrażliwe na odczucia duchowe, czujące, że listopad to miesiąc przypominający o przemijaniu i, jak rzadko który, budzący rozpaczliwą potrzebę walki z naturą. To też ci wrażliwcy, którym każdy spadający z drzewa liść szepce do ucha: czas płynie, wszystko odchodzi.... ale ty masz szansę zapanować nad nim na chwilę, zatrzymać. I choć potrwa to cztery – pięć miesięcy... warto! Grudniowi – wiadomo! Ci wiedzą, że sylwestra czas nadchodzi i trzeba olśnić innych promienną twarzą! A może uda się przy okazji zauroczyć, zaczarować nowy rok i pozostanie im przejrzyste oblicze na dłużej... Ponieważ nie życzyłam sobie żadnego znieczulenia, mogę dokładnie opowiedzieć, jak było. Otóż nie bolało, ale miałam wrażenie, że słyszę odgłos przebijanej igłą skóry. Efekt nie występuje od razu. U mnie pojawił się następnego dnia, mniej więcej po upływie doby od zabiegu. Najbardziej istotną sprawą wydaje mi się nastawienie psychiczne. Co tu kryć – nazwa „toksyna botulinowa” czy „jad kiełbasiany” nie brzmią szczególnie pociągająco. Nie zamierzam nikogo namawiać, ale mogę wyrazić moje osobiste zdanie. Ja się do botoksu przekonałam. Wiem jedno – nieważne, że toksyna, ważne, że dobrze robi na twarz.
Rys. Justyna Domaradzka
30
Konsultacja Medyczna: dr Grażyna Nasińska-Jurek – specjalista chirurgii plastycznej
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Zachowaj młodość i nie daj się stresowi! Stres towarzyszy każdemu z nas. Nieustanny pośpiech, wielkie wyzwania w pracy, długie godziny przed monitorem komputera w klimatyzowanych pomieszczeniach, niezdrowa dieta, posiłki spożywane w biegu, zbyt mało czasu na świeżym powietrzu, niedostatek snu – wszystko to prowadzi do odczuwania ciągłego stresu... Pod wpływem stresu obniża się jakość życia. Chodzimy zmęczeni, poddenerwowani i rozdrażnieni. Nawet krótkie przerwy po pracy czy choćby wysiłek fizyczny w porze lunchu lub w weekend nie przynoszą ukojenia. Kiedy atakuje nas stres, nasz organizm przestawia się na tryb gotowości, tryb walki i ucieczki. Osoby żyjące w długotrwałym stresie są podatne na różne choroby. Nawet jeżeli stosujemy dietę dla zdrowia bogatą w witaminy i minerały, możemy cierpieć na ich niedobór. Każdy z nas ma bowiem różny metabolizm i w innym stopniu przyswaja składniki odżywcze z pożywienia. W dodatku życie w zanieczyszczonym, pełnym spalin środowisku miejskim negatywnie wpływa na kondycję naszej skóry, która szybciej się starzeje.
Jak niwelować te efekty? Zamiast stosować kremy i balsamy, które działają doraźnie i powierzchniowo, warto zatroszczyć się o odżywianie naszej skóry „od środka”, pijąc wodę – źródlaną lub mineralną – w minimalnej ilości 1,5 l na dzień oraz zaspokajając dzienne zapotrzebowanie człowieka w drogocenne minerały i składniki odżywcze, w tym kolagen. Na polskim rynku pojawił się nowy produkt, który może pomóc w uzupełnieniu dziennego zapotrzebowania na wodę oraz drogocenne białka kolagenu. To Voda Collagen – pierwsza w Europie woda źródlana z dodatkiem kolagenu, wzbogacona subtelnym smakiem owocu granatu. Zamknięta w butelce z satynowego szkła, nowa Voda Collagen zawiera białko kolagenowe, które odżywia skórę od wewnątrz, dzięki czemu staje się ona zregenerowana i sprężysta. Zawarta w Vodzie witamina C nie tylko dodaje energii i poprawia nastrój, ale także gwarantuje doskonałą wchłanialność kolagenu. Delikatna nuta granatu podkreśla jej oryginalny wyjątkowy smak. Voda Collagen stanowi idealny duet kolagenu oraz zdrowotnych i smakowych walorów cenionej przez
31
ZDROWIE I URODA
konsumentów i restauratorów Vody Naturalnej, pochodzącej ze źródeł w Muszynie. Kolagen (w ilości 2 g na 350 ml Vody Collagen) to „eliksir młodości”, który dzięki właściwościom regeneracyjnym ułatwia zachowanie piękna i hamowanie procesów starzenia. „Voda Collagen pomaga uzupełniać niedobór białek kolagenowych, stając się jednym z kroków do zachowania pięknej i młodej skóry” – potwierdza dr Barbara Jerschina, lekarz medycyny estetycznej z Kliniki La Perla. Kolagen stanowi istotny składnik kremów do pielęgnacji i regeneracji skóry, ale sprzedawany jest również w swojej naturalnej postaci, jako balsam lub kapsułki. Na skórę, która z upływem lat traci białka kolagenowe, a tym samym sprężystość, kremy i balsamy działają jednak tylko powierzchownie. „Do skutecznego zwalczania efektów starzenia potrzebna jest stymulacja produkcji białka we wszystkich warstwach skóry. Z tego powodu medycyna estetyczna coraz częściej zwraca się ku nutrikosmetykom, które odbudowują skórę od wewnątrz” – wyjaśnia dr Barbara Jerschina. Doskonałe wchłanianie i przyswajalność kolagenu zawartego w Vodzie Collagen jest możliwe dzięki jego połączeniu z wodą źródlaną i witaminą C, która również stanowi istotny składnik Vody. Witamina C nie tylko pobudza procesy życiowe i dodaje energii, ale przede wszystkim gwarantuje trwałość i stabilizację struktur białka kolagenu w skórze
32
oraz w całym organizmie. Dostarczanie witaminy C jest bardzo ważne dla zdrowia i ogólnej kondycji psychofizycznej, ponieważ ciało ludzkie nie wytwarza jej i nie magazynuje, dlatego musi ona być codziennie pozyskiwana z pożywienia.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Premiera Vody Collagen, która odbyła się 19. marca w Warszawie, w budynku Wolf Marszałkowska, przyciągnęła uwagę wielu znakomitych gości, wśród których znaleźli się: Anna Czartoryska, Zosia Ślotała, Olga Frycz i Jacek Borcuch, Edyta Herbuś, Tomek Jacyków, Natalia Klimas, Aleksy Komorowski, Plich, Mikołaj Komar i Olga Omeljaniec. Jako pierwsi w Polsce Vody Collagen mogli skosztować także: Agnieszka Jastrzębska, Marcin Cejrowski, Magdalena Stam, Tatiana Sosna-Sarno oraz Kalina Ben Sira. Tekst: informacje producenta foto: materiały prasowe
33
ZDROWIE I URODA
W walce z nadwagą „Kiedy jest się grubym, nic się nie chce. Spada samoocena, wychodząc do miasta myśli się niemal wyłącznie o tym, że przechodzący obok ludzie widzą i negatywnie oceniają wygląd.” - takie słowa usłyszeć można od prawie każdego, komu chociaż raz zdarzyło się walczyć z nadwagą. Ci, którzy wygrali, swoje sposoby na utratę wagi polecają innym. Badania Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) pokazują, że nadwagą na całym świecie dotkniętych jest ponad miliard ludzi. Co najmniej 300 milionów z tej liczby zmaga się z otyłością i nadwagą większą, niż tylko kilka kilo. U przynajmniej połowy z tych 300 milionów z powodu otyłości lub nadwagi zdiagnozowano poważne problemy medyczne, włącznie z cukrzycą, chorobami serca, udarem, rakiem lub nadciśnieniem. Pomóc w zmniejszeniu masy ciała może czasem lekka, a czasem drakońska dieta. Ale nie wszystkim.U części osób z nadwagą diety i leki nie przynoszą bowiem spodziewanych rezultatów. Dla nich najskuteczniejszym ratunkiem pozostaje implantacja balonika żołądkowego. Brzmi groźnie. Słysząc hasło „implantacja” wielu z nas wyobraża sobie skomplikowaną operację, może nawet trwającą wiele godzin, a w dodatku – być może, że z możliwością odrzucenia implantu. Nic bardziej mylnego. Implantacja balonika żołądkowego, to trwający zaledwie 20 – 30 minut zabieg nieoperacyjny, wykonywany pod kontrolą anestezjologa, w krótkim znieczuleniu dożylnym. Do żołądka podczas zabiegu wprowadza się specjalną sondę z balonikiem, który po wypełnieniu solą fizjologiczną, pozostaje w nim. Zabieg jest w pełni odwracalny w każdej chwili balonik można usunąć. Po krótkim, jednodniowym pobycie w klinice, pacjenci wracają do domu z indywidualnie przygotowanymi zaleceniami, programem leczenia oraz terminarzem wizyt kontrolnych. Po 6 miesiącach balon usuwa się z żołądka. Efekty widać znacznie wcześniej. Andrzej Gross fot. archiwum kliniki chirurgii plastycznej „Artplastica”
34
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Z Ireną Światochą, pacjentką po wykonaniu implantacji balonika żołądkowego, rozmawia Magdalena Ferber. Magdalena Ferber: Co sprawiło, że zdecydowała się Pani rozpocząć walkę z nadwagą? Irena Światocha: Chciałam trochę pochodzić w spodniach (śmiech). Jestem osobą niskiego wzrostu. Przy moich 110 kilogramach wyglądałam szerzej, niż wyżej. Kiedy tyle ważyłam, nie odważyłabym się założyć czegokowiek, co podkreślałoby moją tuszę. Ale to nie był jedyny problem. Miałam w tym czasie bardzo wysokie ciśnienie tętnicze i wysoki cukier. Pojawiały się też problemy z chodzeniem, zwłaszcza z wchodzeniem po schodach. Bezpośrednim motywatorem do balonika stało się dla mnie przygotowanie do zabiegu, kiedy zaczęłam mieć problem z biodrami. Na początku próbowałam różnych diet, ale nie skutkowały. W dodatku, kiedy rzuciłam palenie, zastąpiłam je jedzeniem – zwłaszcza w sytuacjach stresowych. Czytając reklamy dowiedziałam się o tym, że zamiast diety można zdecydować się na zabieg... i zdecydowałam się. I to dwa razy. Dlaczego? Ponieważ za pierwszym razem do zabiegu podeszłam nieodpowiedzialnie. Przez pierwszy miesiąc sądziłam, że w ogóle nie przyniósł efektów, a potem niespodziewanie schudłam 25 kg. Wtedy uznałam, że mogę zmienić zalecenia dotyczące diety i zaczęłam podjadać. Ostatecznie moja waga drastycznie się nie zwiększyła, ale – głównie dzięki ćwiczeniom - stanęła w miejscu. Potem poszła do góry... Za drugim razem nie uprawiałam już żadnych ćwiczeń. Przeciwnie, bałam się, żeby za dużo nie spalać, bo bardzo mało jadłam. Efekt wyglądał podobnie. Najpierw miesiąc czekania, a potem spadek wagi – tym razem o 32 kg. Ale tym razem nieoczekiwanie dla mnie samej zmieniło się też moje nastawienie psychiczne: między innymi unikam smażonych potraw i prawie nie jem słodyczy; nawet jeden cukierek sprawia, że czuję się przesłodzona. Jem dużo więcej sałatek, ograniczyłam ziemniaki. A jak może Pani podsumować efekt po kilku miesiącach? Tak, że teraz polecam zabieg wszystkim przyjaciołom i znajomym, którzy tego potrzebują (śmiech). Po pierwsze: usłyszałam mnóstwo
komplementów – od rodziny, znajomych i przyjaciół. Po drugie: lekarze zwrócili mi uwagę na to, że moje wyniki stały się niemal książkowe. Cukier i ciśnienie wróciły do normy i już nie muszę wspomagać się lekami. Nie do przecenienia są też chwile, kiedy zwyczajnie patrzę na siebie w lustrze.
35
ZDROWIE I URODA
Pora na wczasy... odchudzające. 36
Idzie lato... na razie jeszcze pogoda za oknem nie sprzyja odsłanianiu ciała (a bywa, że wręcz przeciwnie), ale ciepło idzie już szybkimi krokami, więc warto zadbać o sylwetkę i wygląd... Zresztą... Która kobieta niemal identycznych postanowień nie składa sobie przy każdej nadarzającej się okazji? Nieważne, czy są to święta, czy Nowy Rok, lato, czy (zwłaszcza!) kolacja z przyjaciółkami. Ale tymczasem idzie lato, więc pora pomyśleć o wczasach – może tym razem odchudzających?...
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
w cenie. Oferty, oparte na zajęciach sportowych są z reguły tańsze niż program kosmetycznych zabiegów wyszczuplających, bazujących na kosztownych produktach i kosmicznej technologii. Wybór jest sprawą indywidualną. Wczasy odchudzające wydają się raczej opcją dla tych, których priorytetem jest poprawa kondycji fizycznej i którzy nie mają nic przeciwko temu, że czasem się spocą. Czasem, czyli codziennie i to sporo! Ci, którzy wolą się zrelaksować w zaciszu eleganckiego gabinetu, poprawić jakość skóry, poczynić pierwsze kroki na froncie walki z cellulitem, wyspać się i wypocząć, wybiorą wczasy z odnową biologiczną. Jak długo? Długość turnusu waha się zwykle od tygodnia do trzech, liczonych od soboty do soboty, jednak z większością ośrodków warto negocjować termin indywidualnie. Dokąd?
Powiedzmy sobie wprost: My, Kobiety, przeważnie chcemy zmieniać tryb życia na zdrowszy: uwzględniający więcej ruchu, lepszą dietę, wymodelowanie ciała oraz – jakżeby inaczej - pozbycie się paru kilo. Kłopot w tym, że mimo postanowień w portfelu pałętają się zawsze jakieś rachunki z baru fast food oraz nienaruszona karta członkowska do fitness klubu. Zmiana w obwodzie ciała sprowadza się więc do... konieczności zakupu ubrań w większym rozmiarze. W takiej sytuacji niezłym rozwiązaniem na początek wydają się wczasy odchudzające lub z odnową biologiczną. Te nazwy często traktowane są wymiennie, jednak nie oznaczają dokładnie tego samego. Co wybrać? Wczasy z odnową biologiczną z reguły zapewniają dietetyczne posiłki, opiekę lekarską oraz zajęcia ruchowe, ale największą wagę przykłada się tam do różnego rodzaju zabiegów odmładzających i odchudzających z wykorzystaniem masaży manualnych, błota z Morza Martwego, alg, kamieni wulkanicznych, kwasu hialuronowego, a nawet kawioru, drobinek złota i pereł. Turnusy odchudzające stawiają natomiast głównie na ruch, traktując zabiegi jako uzupełnienie oferty. Różnica ma swoje odbicie
Mapa Polski usiana jest placówkami oferującymi wsparcie w dziedzinie odchudzania i odnowy biologicznej. Część z nich usytuowana jest w miejscowościach słynących od lat z właściwości uzdrowiskowych, co jest dobrym rozwiązaniem dla tych, których, oprócz masaży i biegów przełajowych, interesuje dobroczynny wpływ klimatu oraz możliwość skorzystania z bazy sanatoryjnej, np. pijalni wód mineralnych. Jeszcze do niedawna infrastruktura uzdrowiskowa dostępna było tylko nielicznym szczęśliwcom, którym udało się zdobyć skierowanie do sanatorium. Obecnie mogą z niej korzystać wszyscy, wystarczy zebrać odpowiednie środki i dokonać rezerwacji. Czego się spodziewać? Przy wyborze oferty warto kierować się zdrowym rozsądkiem i mieć realistyczne oczekiwania. Tygodniowy turnus nie odchudzi nas spektakularnie. Nie panikujmy więc, jeśli się okaże, że po trzech dniach diety i intensywnych ćwiczeń, zapakowane do walizki „motywacyjne” spodnie nadal się nie dopinają. Na efekt trzeba poczekać ciut dłużej. Ważną sprawą jest dobór diety. Ośrodek wczasów odchudzających poda nam do jedzenia co tylko chcemy, o ile tylko zdrowie nam na to pozwala. Można wybierać między dietą 1000 kcal, Dukana, Montignaca, dietą owocowo – warzywną lub kontrolowaną głodówką (a to tylko najpopularniejsze z dostępnych diet). Zawsze warto jednak – po pierwsze – sprawdzić, czy ośrodek nie stosuje stałego menu dla wybranej oferty; po drugie (jeśli menu nie jest stałe) - skonsultować się z personelem, który pomoże dobrać dietę dostosowaną do zaplanowanej przez nas aktywności sportowej.
37
ZDROWIE I URODA Szczerze i od serca Zainspirowana przykładem koleżanki, która regularnie odwiedza jeden z ośrodków „odchudzających”, postanowiłam pojechać razem z nią. Wczasy, które wybrałam, nastawione były głównie na odchudzanie ruchem. Trenerzy szczególnie polecali poranny aqua aerobic oraz półtoragodzinny nordic walking. Stopień trudności uzależniony był od kondycji uczestniczek, dlatego na początku turnusu nastąpił wybór grup – od początkującej do zaawansowanej. Zajęcia w każdej z nich z dnia na dzień stawały się coraz bardziej wymagające, co pozwalało rozruszać wszystkie partie mięśni i rozpocząć mozolny proces budowania kondycji. Nie było łatwo. Ufając swojej kondycji wybrałam grupę zaawansowaną, jednak po trzech dniach wypełnionych gimnastyką w basenie, nordic walkingiem, trzema kwadransami ćwiczeń z obciążnikami, półgodzinnymi zajęciami na piłkach i wieczornym strechingiem, dopadł mnie kryzys. Pielęgniarka, która codziennie po południu obkładała mnie preparatem z kofeiną, owijała w folię i podgrzewała kocem elektrycznym, żeby tłuszcz się wytopił, podpowiedziała mi, że powodem kryzysu może być wypłukanie z organizmu potasu i magnezu, z czym zawsze należy się liczyć przy restrykcyjnej diecie i większej, niż zwykle, ilości ruchu, nie wspominając już o drenażu limfatycznym i innych odchudzających zabiegach. Zakupiony w aptece suplement diety i duża ilość soku pomidorowego postawiły mnie na nogi. Ale to, pochlebiam sobie, opcja dla twardzielek. Widziałam panie, które po kryzysie poddały się i zmniejszyły intensywność ćwiczeń.
Po tygodniowym turnusie wróciłam do domu lżejsza o 2 kilo, z uregulowanym żołądkiem, bez chęci podjadania, odzwyczajona od słodyczy i ze znacznie zredukowanym, dzięki masażom, cellulitem. Tu dodam, że masażyści w ośrodkach odchudzających nie praktykują masaży relaksacyjnych. W ich wydaniu jest to raczej fizjoterapia. „Mój” masażysta szybko zorientował się, że od pracy przy komputerze popsuły mi się barki i uprzedzając, że początkowo będzie gorzej po to, żeby potem było lepiej, doprowadził mnie do stanu podejrzenia, że moje ramiona już na zawsze pozostaną oddzielną częścią ciała, nie podłączoną do reszty. Drugiego dnia po powrocie do domu, po raz pierwszy od wielu miesięcy wstałam z łóżka z miłym uczuciem, że nic mnie nie boli, a barki nareszcie poruszają mi się swobodnie we wszystkich płaszczyznach. Od tamtej pory, a minęły już ponad 3 miesiące, nadal praktykuję wieczorny streching, po którym znacznie lepiej się zasypia i w końcu bez stresu chodzę na osiedlową siłownię, gdzie nie odstaję już dramatycznie od poziomu młodszych ode mnie o ponad dekadę koleżanek. Kiedy zwierzyłam się rodzinie i znajomym, że wybieram się na wczasy odchudzające, pierwszym ich odruchem było zdziwienie. Na miejscu spotkałam jednak kobiety w bardzo różnym wieku, o różnej masie ciała i poziomie wysportowania. Z perspektywy czasu oceniam, że wyjazd na wczasy odchudzające był dobrą decyzją. Turnus stał się dla mnie punktem wyjścia do dalszej, codziennej aktywności i wprowadzania zmian w odżywianiu się. Dziś już nie tylko obiecuję sobie poprawę. Dziś wyraźnie ją czuję!
Elżbieta Olechowska Zdjęcia: sxc.hu, iphotostock.com; Rysunki: Justyna Domaradzka
38
UMYSŁ I DUSZA
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Chcesz być piękna? Cierp! We wtorek i czwartek dwa posiłki dziennie, każdy złożony z jednego bochenka chleba zwanego paksamation oraz niewielkiej ilości gotowanych lub surowych warzyw. Do tego 3-4 kubki wody lub mocno rozcieńczonego wina. W środę i piątek (ewentualnie w poniedziałek) - jeden posiłek (6 uncji chleba) spożywany po godzinie 15. W sobotę - dwa posiłki podobne do tych wtorkowych i czwartkowych. Takie menu mogłoby ukazać się w tabloidzie jako murowany sposób na utratę kilku dobrych kilogramów w ciągu tygodnia. Anachoreci, podobnie jak panie na ścisłej diecie, tak bardzo umiłowali piękno, że dążyli do niego wszelkimi sposobami.
W starożytności wykpiwani, porównywani ze świniami, oskarżani o obżarstwo i pijaństwo starannie maskowane „bladością sztucznie wywołaną”; obecnie również traktowani z nieufnością i rezerwą – zazwyczaj jako dewianci z masochistycznymi skłonnościami – asceci wciąż pobudzają wyobraźnię, inspirując do stawiania diagnoz psychologicznych i psychiatrycznych. Wielogodzinne modlitwy w ekstremalnie trudnych warunkach (i pozach), nocne czuwania, posty, osobliwe czasem umartwienia duszy i jeszcze bardziej wymyślne formy umartwienia ciała, choć wyglądają niekiedy jak akty autoagresji i autodestrukcji, obliczone były jednak na osiągnięcie piękna (nie
tylko wewnętrznego) i przygotowanie całego człowieka – z ciałem i duszą – na wejście w relacje z Bogiem. Wszelkie inne motywacje były, już w starożytności, ostro krytykowane i oceniane jako podszepty szatana. Jeśli ufający w Bożą opiekę asceta osiągnął w czasie postu „bezcielesność”, to dobrze. Rozmiar S czy XS mógł być dla innych przypomnieniem, że łatwiej się wtedy przecisnąć przez ucho igielne i wejść do Królestwa Bożego, niż gdy się przez całe życie siedziało za stołem i napełniało żołądek, dochodząc do imponującego XXXL. Oczywiście, nie chodzi tu o rozmiarówkę, lecz o wiele groźniejsze dla ciała i ducha skutki obżarstwa. Niepohamowany apetyt i zbyt obfity posiłek prowadzi do obciążenia żołądka, a to z kolei, do rozleniwienia i ospałości – twierdzili propagatorzy filokalii. Kto ulegnie i zdrzemnie się, nie zazna spokoju, pełny brzuch jest bowiem źródłem koszmarów i fantazji pobudzających zmysły. A to, jak wiadomo, nie było przez mnichów – nomen omen – pożądane. Ponadto w takich warunkach najlepiej rozwija się acedia (gr. akedia). Określenie to brzmi jak nazwa jakiejś groźnej choroby bakteryjnej czy wirusowej. I rzeczywiście – acedia była traktowana jak choroba, której objawami są gniew, złość, zniecierpliwienie, rozdrażnienie, lęk, gnuśność, połączone ze zniechęceniem i brakiem jakichkolwiek motywacji do podejmowania wysiłku, by zbliżyć się do Boga i Jego Królestwa. Nie ma lekko Już Jezus uprzedzał, że dostanie się do Królestwa Bożego, to nie bułka z masłem. Wymaga wielu wyrzeczeń, samozaparcia, a przede wszystkim nawrócenia (gr. metanoia). Chodzi o zwrot o 180 stopni, odwrócenie się plecami i porzucenie dotychczasowych przyzwyczajeń, które przesłaniały człowiekowi Boga: kto był bogaty, niech się tego bogactwa pozbędzie, kto oddawał się rozkoszom stołu, niech pości, kto
39
UMYSŁ I DUSZA korzystał z innych rozkoszy – niech teraz żyje w seksualnej abstynencji, kto się wysypiał w wygodnym łożu do południa, niech ograniczy sen i nauczy się zasypiać, choćby na gołej ziemi, kto uwielbiał ploteczki ze znajomymi, niech zamilknie, a kto gustował w markowych ubraniach i przebieraniu się co godzinę, niech teraz zadowoli się jedną szatą, najlepiej no name.
najbardziej pożądane i wytrenowane uodpornienie się na wszelkie bodźce i umiejętność pogrążenia się w modlitwie w każdych okolicznościach: gdy doskwiera głód, pali słońce, cierpnie noga, tną komary, nieżyczliwi obgadują i wyśmiewają się, a życzliwsi pukają się palcem w czoło i namawiają do zakończenia tych głupot.
Doskonale ujął to abba Arseniusz, przytaczając osobiste doświadczenia. Zapytany, dlaczego przez rok nie zmienia wody używanej do moczenia włókien palmowych, z których skręcał liny, odparł, że to z powodu kadzideł i wonnych olejków, których używał „żyjąc w świecie”. Teraz zaś, chcąc zerwać z przeszłością, zdecydował się znosić - co tu dużo ukrywać – dotkliwy smród. Trudno się teraz dziwić, że dziedzice wielkich fortun, a takich było sporo wśród pierwszych chrześcijańskich ascetów, wybierając anachoresis (oddalenie, odejście od dotychczasowego życia), zadowalali się jedną, czarną zazwyczaj, suknią, minimalnym locum, gdzie czasem nie można było nawet się wyprostować, spaniem na wiązce słomy lub wręcz wiecznym czuwaniem i bardzo rzadkimi kąpielami (bez olejków, piany i bąbelków).
Od czasu do czasu należało poddać się sprawdzianowi, który pozwalał określić, jak daleko jeszcze do pełni apathei. Jeśli głód, pragnienie, spanie na ziemi sprawiały dotkliwy ból i angażowały psychikę, to znaczy, że potrzeby ciała wciąż nie zostały przezwyciężone i mogą, niestety, pojawić się w najmniej odpowiednim momencie. Podobnie z uczuciami – gdy plotki i oszczerstwa sprawiają przykrość albo – co gorsza – wywołują chęć wzięcia odwetu, gdy pojawia się pokusa oceniania innych i porównywania się z bliźnimi – to znak, że nie wolno zaprzestać ćwiczeń/ascezy. A ćwiczenia bywały forsowne.
Proces zrywania z dawnymi nawykami może być długi i bolesny. Amma Teodora zapowiada: „Tylko przez wiele ucisków i pokus możemy zdobyć dziedzictwo w Królestwie niebieskim”. Na szczęście amma Synkletyka pociesza, że „tych, którzy zmierzają ku Bogu, po wielu początkowych bitwach i cierpieniach czeka niewypowiedziana radość”. Abba Antoni natomiast wyjaśnia, że walka z pokusami służy umacnianiu w wierze i człowieka wystawionego na ich działanie porównuje do drzewa targanego wiatrami: im bardziej wiatr szarpie drzewem, tym głębiej zapuszcza ono korzenie i lepiej rośnie. Po początkowej euforii nawrócenia może dojść do wzmożonej tęsknoty za tym, z czego trzeba było zrezygnować albo ciało zaczyna dopominać się o swoje. Nie pozostaje nic innego, jak nauczyć się eliminować te odczucia, by nie przeszkadzały w obcowaniu z Bogiem. Stan, gdzie nic z zewnątrz (ze strony ciała i jego potrzeb fizycznych) ani nic z wewnątrz (myśli, gwałtowne emocje) nie zakłóca kontemplacji, nazywano apatheią. Nie chodzi o totalny tumiwisizm, ale o jak
40
Ale zbyt wyczerpujące ćwiczenia mogły przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Pachomiusz słusznie zwraca uwagę, że ewangelie nie wymagają ani rozrzutności, ani nędzy, ale właściwej miary. Świątobliwy mnich pisał to akurat w kontekście ubioru – jego uczniowie bowiem nosili charakterystyczne i nie takie znów skromne stroje oraz sandały, by nie ranić stóp kolczastą pustynną roślinnością – ale oczywiście można te słowa odnieść do wszystkiego. Zachowanie umiaru bowiem było jedną z najważniejszych zasad ascetycznych. Długi i surowy post, na przykład, inspirowany bywa przez szatana – twierdzi matka Synkletyka i przestrzega przed... efektem jojo: „Nie należy czynić tak, że nagle pości się przez cztery czy pięć dni bezustannie, a później znów łamie się post przez nadmiar jedzenia. (...) Zawsze bowiem zgubne jest to, w czym nie ma umiaru (...)”. Brak umiaru to prosta droga do samozadowolenia i pychy, a przez to stracenia z oczu prawdziwego celu ascezy. „Wielu umartwiało swe ciało, a ponieważ nie robili tego rozsądnie, nic nie zyskali. Usta nam cuchną od postu, wyuczyliśmy się na pamięć całego Pisma Św., z serca odmawiamy psalmy Dawida, a brak nam tego, czego Bóg wymaga, tzn. pokory” (Apoftegmaty 2; X, 93) – to słowa abby
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Antoniego. Ponadto, aby być dobrym anachoretą, nie potrzeba wcale fizycznie oddalać się od ludzi i pozbywać się kuszących przedmiotów z otoczenia. Konserwacja narzędzia Wczesnochrześcijańskie praktyki ascetyczne nie wynikały z manichejskiego dualizmu i odrzucenia elementu cielesnego z nienawiści do niego. Przeciwnie, święci anachoreci wielokrotnie podkreślali, że metanoia i jej następstwa, powinny obejmować ciało i duszę. Dowodzenie, któremu z nich należy przyznać prymat, zdaje się przypominać spór o pierwszeństwo kury i jajka. Z jednej strony Antoni Pustelnik twierdzi, że pierwsze oczyszcza się ciało poprzez długie posty i długie czuwanie, po nim zaś serce poprzez skupienie i modlitwę, z drugiej – w tym samym zresztą liście – pisze, że to Duch św. poucza serce, by podjąć oczyszczające umartwienia. Oznacza to, że bardzo trudno rozdzielić tu sferę cielesną i duchową, choć neoplatonizm prekursorów chrześcijańskiej ascezy podpowiada, że to duch/dusza ma głos decydujący. O tym, jak istotne jest ciało w życiu ascety, świadczą wypowiedzi nadające ciału status narzędzia walki z demonami. Sam Chrystus w ciele właśnie zwyciężył szatana. Trzeba więc z jednej strony trenować własne ciało, by dzięki niemu pokonywać pokusy, z drugiej odpowiednio je konserwować, z trzeciej – wyznaczyć mu odpowiednie miejsce, by nie dać się zdominować narzędziu. „Naszą bronią jest ciało, a dusza żołnierzem – bojowo powiada amma Synkletyka – Troszcz się o jedno i drugie, byś był gotowy podjąć się tego, co konieczne”. Abba Makary natomiast uważa, że mnich powinien ciągle trwać w gotowości tak, jakby jutro miał umrzeć, a jednocześnie używać swego ciała tak, jakby musiał z nim żyć jeszcze wiele lat. I dlatego, po ponad 20 latach modlitewnego czuwania bez snu, musiał święty mąż porzucić tę formę ascezy, ponieważ czuł, że „wysycha mu mózg”.
prekursor i mistrz życia anachoreckiego – św. Antoni Pustelnik. Nie zaszkodził mu dwudziestoletni pobyt w opuszczonym wojskowym forcie na pustyni. „Jego ciało – jak opisuje Atanazy – nie było ani otyłe z braku ćwiczeń fizycznych, ani wychudzone przez posty” (choć jadł tylko chleb z solą, pił wodę, czasem raz dziennie, a czasem raz na dwa dni). Do późnej starości – a zmarł w wieku 105 lat – Antoni zachował dobry wzrok i nie doświadczył bólu zębów, które z czasem starły mu się aż do dziąseł. I choć może nie należał do kategorii mister universum, bo nie „wyróżniał się wzrostem ani budową ciała”, to dzięki praktykom filokalicznym osiągnął spokój duszy, który sprawiał, że „i w wyglądzie zewnętrznym objawiała się łagodność. Radosna dusza wpływała na pogodę oblicza, a duchowe nastawienie – również na jego ruchy” (Żywot św. Antoniego 67). Wszyscy rozpoznawali go po promieniującym na zewnątrz pięknie. Opłacało się więc spędzić te dziesięciolecia na praktykach ascetycznych, by doczekać się takich słów uznania. Tekst: dr hab. Kalina Wojciechowska - polski teolog i biblista ewangelicki, członek Komitetu Nauk Teologicznych Polskiej Akademii Nauk; publikowała m. in. w miesięczniku „Więź”. Współpracuje z telewizją religia.tv, gdzie występuje jako ekspertka w zakresie biblistyki w programach z cyklu „Biblijna lekcja religii”.
Mająca początek w filokalii asceza, skoncentrowana na osiągnięciu apathei, była ascezą „pozytywną”, polegającą przede wszystkim na przyjmowaniu z wdzięcznością i znoszeniu z cierpliwością i łagodnością wszystkiego, co Bóg zsyła na człowieka. Nawet jeśli Stwórca postanowił zesłać śmierć na ascetę, to i tę Bożą wolę przyjmowano z pokorą. W ten sposób święty anachoreta dawał świadectwo (gr. martyria) swojej wiary i stawał się „białym” męczennikiem (gr. martys), świadkiem (również martys) Chrystusa. Z kolei świadectwem, że poddanie się Bożej woli w każdych okolicznościach jest dla człowieka najlepszą drogą do osiągnięcia piękna ciała i duszy, są przekazy o świetnej duchowej i fizycznej formie ascetów. Praktykując posty, umartwienia, czuwania i modlitwę amma Synkletyka przeżyła ponad 80 lat. Szlachetną urodę ammy Azelli podziwiał sam Hieronim i pisał, że jest dostojna w śmiechu i ujmująca w smutku; jej twarz jest na tyle blada, że znać po niej wstrzemięźliwość, ale nie ostentacyjnie, by nie obnosić się z surowością. Ale najlepszym przykładem filokalii pozostaje
foto: istockphoto.com, sxc.hu
41
Rys. Justyna Domaradzka
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Dieta cud We wtorek i czwartek – dwa posiłki dziennie, każdy złożony z 6 uncji (ok. 150 g) ? czego? chleba? lub jednego bochenka chleba zwanego paksamation oraz niewielkiej ilości gotowanych lub surowych warzyw. Do tego 3-4 kubki wody lub mocno rozcieńczonego wina. W środę i piątek (ewentualnie w poniedziałek) – jeden posiłek (6 uncji chleba) spożywany po godzinie 15. W sobotę – dwa posiłki podobne do tych wtorkowych i czwartkowych. W niedzielę – również dwa posiłki; można jeść wszystko, co jest dozwolone (np. garść fig albo inne owoce i słodycze zwane tragematia), ale z umiarem, biorąc przykład z abby Arseniusza, który, z każdego przyniesionego mu rodzaju dojrzałych owoców, skosztował odrobinę i tylko raz. Ponadto codziennie można do posiłku dodać szczyptę soli i niewielką ilość oliwy, zwłaszcza, gdy ciało pokryje się wrzodami lub grozi utrata wzroku. Takie menu mogłoby ukazać się w tabloidzie jako murowany sposób na utratę kilku dobrych kilogramów w ciągu tygodnia. Być może zadowoliłoby nawet początkującą anorektyczkę, choć zapewne pojawiłyby się pytania o ilość kalorii i węglowodanów w paksamatiach. Takich problemów nie mieli
42
anachoreci, którzy podobnie jak panie na ścisłej diecie, tak bardzo umiłowali piękno, że dążyli do niego wszelkimi sposobami. Nieprzypadkowo jedna z najbardziej znanych antologii tekstów ascetycznych nosi tytuł „Filokalia” (umiłowanie piękna/dobra). Jeśli dobrze poszukać, to w „Filokalii” znajdzie się podobnie skomponowane menu (tu mała podpowiedź: chodzi o pisma ojców z Ksantopoulos – patriarchy Kaliksta i jego przyjaciela Ignacego). Ci, dla których codzienne ważenie porcji chleba i sucharków, czy odmierzanie wody menzurką, wydawało się zbyt długą drogą do filokalii, szukali inspiracji w żywotach anachoretów stosujących dużo bardziej radykalne posty. Hagiografie i zbiory apoftegmatów ojców i matek pustyni dostarczały mnóstwa budujących przykładów. Abba Mojżesz, np. nie jadał niczego gotowanego, abba Makary w czasie czterdziestodniowych postów żywił się wyłącznie listkami kapusty, wcześniej jednak trenował przez siedem lat, jedząc tylko surowe warzywa oraz niewielkie ilości namoczonej w wodzie fasoli. Posiłek abby Dioskura z Namizjas, to jedynie chleb z soczewicy, żadnych owoców, żadnych warzyw, nic gotowanego. Podobnie odżywiał się Ewagriusz, ale chleb z soczewicy zastąpił chlebem z kropelką oliwy. Wszystkich zdaje się wyprzedzać abba Heron, któremu wystarczał posiłek raz na kwartał; w międzyczasie przyjmował tylko komunię, czasami łagodząc post listkami dzikiej sałaty. Bezkrytyczne stosowanie tych ekstremalnych diet groziłoby popadnięciem w anoreksję, w najlepszym razie, w najgorszym – skończyłoby się szybką śmiercią, zwłaszcza na pustyni. Autorzy tego typu przekazów zakładali, że czytelnicy są tego świadomi. Nawet starożytni wiedzieli, że bez jedzenia i picia na pustyni przetrwać się nie da. Chyba, że Bóg postanowi inaczej – jak podkreślał św. Nil Synaita, powołując się na Biblię (Wj 31,18-34,35; 1 Król 13,9; Mt 4,1-2; Mk 1,13). Post nie miał być celem samym w sobie, lecz miał uświadomić poszczącemu, że całe jego życie zależy od Boga, który doskonale wie, czego i w jakich ilościach człowiekowi potrzeba (Mt 6,8.32; Łk 12,29-30). To dlatego Bóg zesłał Izraelitom na pustyni mannę, przepiórki i zapewnił wodę ze skały (Wj 16,12-27; Lb 20,7-11), kazał krukowi codziennie rano przynosić Eliaszowi chleb, a wieczorem mięso, gdy prorok przebywał na pustyni, nad potokiem Kerit (1 Krl 17,1-7). Kiedy potok wysechł, Bóg nakazał Eliaszowi udać się do Sarepty i stołować u pewnej wdowy (1 Krl 17,9); żeby uboga kobieta nie odczuła skutków żywienia dodatkowego lokatora, zapewnił jej codziennie ilość mąki i oliwy wystarczającą do przygotowania podpłomyków dla trzech osób (1 Krl 17,14-16).
Tekst: dr hab. Kalina Wojciechowska foto: istockphoto.com, sxc.hu
UMYSŁ I DUSZA
Z Polski do Polski... przez Niemcy
wywiad z Tomaszem Lato, współzałożycielem zespołu Kroke
Kroke, to marka rozpoznawalna dziś na całym świecie. „Są mrożąco krew w żyłach genialni” - pisze o nich w swojej recenzji Jon Lusk, recenzent BBC. Droga do entuzjastycznych recenzji na całym świecie była jednak długo i zespół, który zadebiutował na krakowskim Kazimierzu do światowej kariery – w tym także do kariery w Polsce – wiodła przez całą Europę. A zaczęło się w Niemczech...
Andrzej Gross: Co spowodowało, że zespół Kroke swoje pierwsze płyty wydał w Niemczech, a nie w Polsce? Ta decyzja spowodowała pośrednio, że zespół w Polsce zaczął być znany dopiero po sukcesie europejskim. Tomasz Lato: Nagrywanie naszych wszystkich płyt odbywało się w Polsce, w Krakowie, wyjątkiem były jedynie płyty koncertowe, które powstawały w różnych miejscach w Europie. Wydawanie płyt, natomiast, od początku odbywało się poza Polską, a doprowadził do tego problem z polskim ZAiKSem. Organizacja do zgody na wydanie płyty wymagała od nas pisemnych zezwoleń od spadkobierców kompozytorów, których kompozycji używaliśmy. Zostaliśmy już na samym początku odesłani do odpowiednika ZAiKSu w Izraelu. Tam, kiedy napisaliśmy specjalną prośbę o pisemne zezwolenie na wykorzystanie utworów, trochę drwiąco odesłano nas z powrotem do Polski, do ZAiKSu. Okazało się więc, że wydanie płyty w Polsce jest rzeczą praktycznie niemożliwą, bo nastąpił pat: ZAiKS wymagał zezwoleń, których inaczej, niż przez ZAiKS nie mogliśmy otrzymać, a instytucja nam w żaden sposób pomóc nie chciała. W międzyczasie początkująca podówczas firma „Oriente” z Berlina, która w jakiś sposób
otrzymała nasze pierwsze nagrania na kasecie magnetofonowej, skontaktowała się z nami i zaproponowała wydanie krążka w Niemczech. Tak też się stało. Wydaliśmy tam pierwszą płytę „Trio” i - siłą rozpędu - płyty kolejne, bo współpraca była naprawdę bardzo udana. Jeśli chodzi, natomiast, o koncertowanie, w naszym przypadku potwierdziło się powiedzenie, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Spotykaliśmy się z wieloma dziwnymi reakcjami na temat naszej twórczości. Ich przykładem może być recenzja z jednego z pierwszych Festiwali Kultury Żydowskiej, na którym się pojawiliśmy: „Zawiódł natomiast zespół Kroke, który jeszcze porządnie nie rozpoczął kariery, a już sili się na udziwnione aranżacje” - napisał w krakowskiej gazecie pewien dziennikarz. Nie zraziliśmy się. Na początku naszej muzycznej drogi koncertowaliśmy w Galerii „Ariel” na krakowskim Kazimierzu. Tam mieliśmy okazję poznać wielu ludzi, którzy pomogli nam w organizacji tras koncertowych poza granicami kraju: m.in. Stevena Spielberga, który po wysłuchaniu naszego koncertu poprosił o kasetę, a następnie posłał ją w świat, przekazując ją m.in. Peterowi Gabrielowi – z tego powstały pierwsze zaproszenia naszego zespołu na poważne koncerty i trasy koncertowe za granicą. Tam też mieliśmy okazję spotykać się, czy też grywać z wieloma
43
UMYSŁ I DUSZA muzykami z całego świata – i stąd wynikły nasze eksperymenty muzyczne, m.in. współpraca muzyczna z Peterem Gabrielem i Nigelem Kennedym. Podsumowując: naprawdę zadebiutowaliście dopiero za granicą, tam zdobyliście popularność i wróciliście do Polski już jako gwiazda. Z tego, co mówisz, wynika, że dwadzieścia lat temu nieprzychylny w kraju był Wam i rynek fonograficzny, i krytyka, i trochę publiczność... Tak i nie, przynajmniej, jeśli chodzi o publiczność. Nie narzekaliśmy na jej brak, choć nie była oszałamiająco duża. Ale na przestrzeni dwudziestu lat, czyli czasu, jaki jesteśmy już na scenie, mogliśmy zauważyć, że obycie muzyczne naszej publiczności zmieniało się. Z jednej strony w tamtym czasie triumfy święciła muzyka disco polo i dance, ale z drugiej – istniały takie festiwale, jak Folk Fiesta w Ząbkowicach Śląskich, istniały takie zespoły, jak Osjan i wiele im podobnych ... i choć muzyka taka, jak nasza, czy Osjana, nie była wtedy w żadnym razie muzyką komercyjną, powoli zyskiwała coraz więcej słuchaczy. Dlaczego powoli? Bo ludzie byli przyzwyczajeni do słuchania zupełnie czegoś innego, byli też przyzwyczajeni, że jeśli mają iść na koncert, to albo wielkiej gwiazdy, albo do filharmonii... ewentualnie za darmo na Dni Miasta... To były czasy, w których gdy do Polski przyjechał po raz pierwszy zespół Level 42, ich koncert w ogóle się nie sprzedał, mimo że byli gwiazdą muzyki pop. Polska publiczność i polski rynek fonograficzny potrzebowały bardzo wiele czasu, żeby otrząsnąć się po latach komuny i przetrawić zmiany na rynku muzycznym. Pojawia się pytanie, czy rynek fonograficzny w tym pomógł – nawet obecnie wielu muzyków mówi o tym, że ciężko było producentom przetrawić przejście muzyki alternatywnej do mainstreamu. Coś się zmieniło, i to bardzo – dowodzi tego choćby nasza bardzo udana współpraca z polskim EMI, gdzie wydaliśmy już kilka płyt: „Avra”z Mają Sikorowską, czy naszą ostatnią „Feelharmony” z udziałem Krzysztofa Herdzina, Anny Marii Jopek, Sinfonietty Cracovia i Sławka Bernego. Na pewno ma na to wpływ fakt, że rynek fonograficzny znajduje się w tej chwili w swoistej zapaści i musi poszukiwać nowych dróg i nowych brzmień. Zmieniły się także zasady, na których wydaje się płyty: wcześniej z artystami podpisywano kontrakty na kilka albo nawet kilkanaście produkcji, w tej chwili o ile w ogóle podpisuje się kontrakt, to dotyczy on jednej albo maksymalnie dwóch płyt. Z naszych doświadczeń wynika, że na całym świecie obecnie bazuje się na produkcjach własnych – tak, jak w naszym przypadku. My sami nagrywamy swoje płyty, potem dopiero wydajemy je w większych wytwórniach, które dają nam w zamian promocję
44
i reklamę, i to, że płyta znajdzie się w widocznych miejscach na półkach sklepowych. Sprzedaż płyt na całym świecie rzeczywiście maleje, czego wynikiem jest choćby obniżanie statusu płyt złotych i platynowych. W Polsce płyta złota, to zaledwie 15000 egzemplarzy. Czy Wy możecie powiedzieć, że ze swoich wyników sprzedaży jesteście zadowoleni? Zdecydowanie jesteśmy zadowoleni z rynku polskiego. Czy jest to zasługa naszej firmy fonograficznej, czy wyłącznie naszych słuchaczy – nie mi oceniać, faktem jest jednak, że po związaniu się z EMI w Polsce sprzedaż naszych płyt tu, w kraju, zauważalnie wzrosła. W Oriente mimo dystrybucji ogólnoświatowej i mimo, że nasze koncerty zawsze sprzedawały się na całym świecie bardzo dobrze, mieliśmy zdecydowanie mniejsze ilości sprzedanych płyt. Tendencja światowego rynku fonograficznego jest, zresztą, taka, że płyty sprzedają się coraz gorzej. Nasze pierwsze płyty, które wydawaliśmy w Oriente, to kilkanaście tysięcy sprzedaży każdego tytułu – czyli już wtedy nie tak bardzo dużo, jak moglibyśmy sobie życzyć od dystrybucji światowej, a każda kolejna płyta sprzedawała się... coraz gorzej. Nastąpił paradoks, w którym zapełnialiśmy na całym świecie coraz to większe sale koncertowe, a sprzedawanych płyt mieliśmy coraz mniej. A internet Wam pomógł, czy raczej przeszkadza? Oczywiście, że przeszkadza – to właśnie chciałem powiedzieć. To, że można w internecie ściągnąć za darmo pliki, przeszkadza wszystkim twórcom, bo mimo, iż ich muzyka jest dzięki temu rozpowszechniona wszędzie, nie przekłada się to w żaden sposób na finanse – a z tego przecież żyjemy i inwestujemy z własnych oszczędności dziesiątki tysięcy złotych w nagrania. A skala piractwa jest ogromna! Zdarza się, że całe płyty pojawiają się w sieci np. w przeddzień premiery! Wystarczy, że jeden człowiek wrzuci płytę na jeden ftp, mija kilka dni i płyta za darmo dostępna jest już w setkach miejsc. Najgorsze jest to, że trzeba przejść nad tym do porządku dziennego, ponieważ też nie możemy nie istnieć w internecie. Facebook, YouTube, czy MySpace, nie mówiąc już o oficjalnej stronie internetowej, to wymóg naszych czasów. Ludzie nie śledzą tras koncertowych, ani informacji o zespołach przez tradycyjną prasę, radio i telewizję. Radio i telewizja, to dodatek do informacji internetowych, a prasa – to luksus. Podstawowym nośnikiem informacji stał się internet, który z jednej strony niesamowicie pomaga w promocji, a z drugiej – niszczy rynek fonograficzny w jego tradycyjnym rozumieniu. Płyta jako taka też staje się dobrem luksusowym. Na świecie zamyka się coraz więcej
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
sklepów płytowych, pozostają wyłącznie sklepy internetowe, a i one sprzedają coraz mniej. Przykład jest prosty: w Polsce pierwsza płyta Edyty Geppert w latach osiemdziesiątych sprzedana została w ilości około miliona egzemplarzy. Wydawałoby się, że jak na czterdziestomilionowe państwo, nie jest to wiele, ale... dziś jest to ilość nieosiągalna. W końcówce lat osiemdziesiątych złota płyta przyznawana była w Polsce za pół miliona sprzedanych egzemplarzy, dziś – to piętnaście tysięcy egzemplarzy i rzadko zdarza się, że zespół osiąga taką ilość sprzedanych płyt. My, biorąc pod uwagę ostatnie trzy polskie płyty, złoto do tej pory osiągnęliśmy z płytą z Edytą Geppert, zbliżamy się do 15.000 egzemplarzy z płytą z Mają Sikorowską, z orkiestrą jeszcze trochę nam brakuje. Wydawałoby się, że koncert z orkiestrą, to ukoronowanie działalności muzycznej, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych wiele zespołów nagrywało takie płyty jako ostatnie w dyskografii. Wy macie jeszcze coś do powiedzenia na scenie muzycznej... Dużo rzeczy, które przez dwadzieścia lat na scenie chcieliśmy zrobić, po prostu ominęliśmy, bo nie było na nie czasu. Mamy nadzieję, że przez kolejne lata
zrealizujemy nasze muzyczne marzenia. Płyta z orkiestrą była jednym z naszym marzeń, stała się podsumowaniem dwudziestolecia pracy artystycznej – prezentem, który przygotowaliśmy sobie na jubileusz. I jesteśmy z tego prezentu dumni!
Rozmawiał: Andrzej Gross foto: Jacek Dyląg
Kroke – krakowski zespół instrumentalny z gatunku world music. W swoim dorobku grupa ma m.in. albumy nagrane z Nigelem Kennedym, Edytą Geppert, Mają Sikorowską i współpracę m.in. z Peterem Gabrielem. W 2006 roku jeden z utworów Kroke znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu Davida Lyncha „Inland Empire”. Na zaproszenie Stevena Spielberga koncertowali na uroczystości Survivors Reunion w Jerozolimie oraz podczas polskiej premiery filmu Lista Schindlera. Są laureatami Preis der Deutsche Schallplattenkritik.
45
PIĘKNO
„Pragnienie Piękna” w obiektywie „Pragnienie Piękna” w reżyserii portugalskiego twórcy Miguela Gaudencio, to dokument wyprodukowany przez Strefę Ciało Sp. z o. o. - Obraz jest owocem ścisłej współpracy ekipy filmowej z renomowaną szczecińską kliniką chirurgii plastycznej Artplastica. Jest to pierwszy nakręcony w Polsce dokument, poruszający budzący liczne kontrowersje temat operacji plastycznych. Bohaterami pionierskiego obrazu jest czworo ludzi, uwikłanych w poważne dramaty życiowe, wynikające z ich głębokiego przekonania, że defekty wyglądu zewnętrznego są znaczącą przeszkodą w realizacji ich marzeń o wartościowym, wolnym od kompleksów, życiu. Bohaterowie filmu wierzą, że wyeliminowanie podstawowej przyczyny ich problemów stanie się początkiem nowego życia, chociaż wiedzą, że zostanie ono okupione fizycznym bólem. Kulminacyjnym punktem zaplanowanych przez nich zmian, obejmujących wszystkie dziedziny egzystencji, stała się sala operacyjna kliniki chirurgii plastycznej.
fot. archiwum Strefa Ciało Sp. z o.o.
Film Miguela Gaudencio w nienatrętny i wyważony
46
sposób naświetla skomplikowane nastawienie społeczne, wymierzające karę dwukrotnie – raz za niedostatki urody i drugi – za chęć ich naprawienia. Widz doświadcza go wielowymiarowo – za pośrednictwem bohaterów, zmagających się ze swoimi kompleksami, a także lękiem przed ingerencją chirurgiczną i reakcją otoczenia, oraz za pośrednictwem autorytetów polskiego życia społecznego, którzy dzielą się z widzami swoimi refleksjami na temat operacji plastycznych. Tło dla fabularnej osi filmu stanowią bowiem wypowiedzi autorytetów z najróżniejszych dziedzin życia społecznego – m.in. religii, sztuki i psychologii – oraz osób związanych ze środowiskiem mody i show biznesu, w którym wygląd odgrywa szczególnie znaczącą rolę. Swoimi opiniami na temat operacji plastycznych dzielą się z widzami m.in. prof. Zbigniew Lew Starowicz, ksiądz Kazimierz Sowa, Piotr Najsztub, Jaga Hupało, Maria Czubaszek, Agnieszka Szulim, Julia Pietrucha i Teresa Rosati. To tylko część nazwisk osób, które zdecydowały się zabrać głos w dyskusji na temat dotąd uważany w Polsce za tabu. To również dzięki ich współpracy film “Pragnienie piękna” tworzy klimat sprzyjający pierwszej w naszym kraju społecznej dyskusji na kontrowersyjny temat operacji plastycznych. Od 22. marca „Pragnienie Piękna” można było oglądać w szczecińskim kinie „Pionier”. Od połowy kwietnia film wyświetlany będzie w kolejnych polskich kinach. W wybranych kinach będzie można także spotkać się z jego reżyserem, Miguelem Gaudencio. Zainteresowane projekcją filmu kina i telewizje mogą kontaktować się z producentem za pośrednictwem naszej redakcji: redakcja@pragnieniepiekna.pl Aktualności dotyczące terminów wyświetleń znaleźć można na stronie: www.pragnieniepiekna.com oraz na facebookowym profilu: https://www.facebook.com/desireforbeauty.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
47
fot.WBF
fot.sxc.hu
Gadżety, które spełniają marzenia
48
Anna Nowak-Ibisz - tropicielka gadżetów, bez których nie może obejść się nowoczesna kobieta. Nie boi się wyzwań – specjalnie dla swoich czytelników i widzów testuje żelazka, kremy, sprawdza próg bólu przy depilacji i prezentuje przedmioty idealne dla kobiet, czyli to, co piękne i przydatne.
Praktyczne i piękne
D
o tej pory myślałam, że wiem jak zaparzyć i pić kawę. Okazało się, że postępuję jak amatorka i barbarzyńca … nie wiem nic... przynajmniej o najnowszych, alternatywnych metodach przygotowania tego cudownego napoju. Okazuje się, że kawa typu „wsypać do szklanki i zalać wrzątkiem”, czyli polska wersja kawy po turecku, to proceder bliski przestępstwu. Kawy nie wolno zalewać wrzątkiem, traci wtedy smak, a z Turcją, ten sposób nie ma nic wspólnego. Na liście zatytułowanej „Skandale w procedurze parzenia kawy” są jeszcze trzy punkty. Po pierwsze, nie wolno trzymać jej w naczyniu do zaparzania dłużej niż cztery minuty. Mowa tutaj o zalewaniu kawy w szklance lub o tzw. french press, czyli przeciskarce zaopatrzonej w metalowe sitko. Dlaczego nie dłużej niż cztery minuty? Kawa za długo parzona zaczyna produkować tzw. cierpkie substancje, które działają drażniąco na żołądek. „Hmm”- pomyślałam, „ja używam french press, zalewam kawę wrzątkiem i idę do swoich spraw, a to zajmuje mi dłużej niż cztery minuty”. Wielki błąd !!! Ja się taką kawą truję, ja tą kawą truję moich gości !!! Teraz pora na najgorsze. Mleko i moja ukochana, mleczna pianka, za którą rano gotowa jestem oddać życie. Niestety, obciążają żołądek i zabijają dobry smak kawy. Od tej pory Asta la Vista Caffe O’le, Caffe Latte oraz Cappucino !!! Czas na zasadę numer trzy: nie wolno kupować kawy zmielonej. To wbrew prawu i religii baristów. Kawę kupujemy w ziarnach i sprawdzamy datę ważności. Nie chcemy przecież pić zwietrzałej, kawopodobnej brei! Ziarna mielimy bezpośrednio przed zalaniem wodą o temperaturze 80 stopni.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Taaak... no właśnie, a co z alternatywą? Pierwsza z nich nazywa się Chemex. To szklane naczynie z papierowym filtrem wynaleziono w 1942 roku w Stanach Zjednoczonych i właśnie przeżywa wielki renesans. Kawa z Chemexu to poezja o pięknej barwie, wyważonym, łagodnym smaku z czekoladową nutą i leciutką goryczką w tle. Piłam ją i nie brakowało mi cukru, a ja zawsze słodzę kawę, cukrem trzcinowym oczywiście, choć nawet taki to profanacja. Chemex w zestawie posiada filtry z naturalnego, niebielonego chlorem papieru, a sposób przygotowania jest prosty. Do naczynia wkładamy filtr i przelewamy go wodą, to go oczyszcza z ewentualnych pyłków, ogrzewa naczynie i pozwoli nam poczuć pełen bukiet zapachów tzw. body. Z kawą jak z winem. Wodę wylewamy precz i dopiero wtedy wsypujemy do filtra kawę, bezpośrednio wcześniej zmieloną w młynku. Można zaopatrzyć się w ręczny, japoński młynek o porcelanowych żarnach, które, co najważniejsze, nie zmieniają smaku kawy. Następnie zalewamy wszystko wodą o temperaturze 80 stopni. Mniej wprawieni mogą zmierzyć temperaturę specjalnym termometrem. Sposób zalania ziaren wodą ma ogromne znaczenie! Bariści używają do tego specjalnego czajniczka, również z Japonii. Ma on cieniutki dzióbek, który wypuszcza strumień kontrolowany, a nie jakiś chaos, jaki leje się ze zwykłego czajnika! Przysięgam Wam, to ma znaczenie! Byłam na naukach u Mistrza Polski w Aero Press 2011, Pawła Trzcińskiego. Teraz metodą drippingu, czyli powolnego kapania przez filtr, doprowadzamy dzieło do końcowego efektu. Warto na taki efekt zaczekać … kawa ma zupełnie inny smak - jest nam wdzięczna za podarowany jej czas i uwagę. Kawowy gadżet numer dwa to Aero Press, czyli duża strzykawka bez igły, za to z filtrem! To urządzenie możemy zabrać ze sobą w każdą podróż, a to mnie bardzo przekonuje! Potrzebujemy tylko wrzątku ostudzonego do 80 stopni i odmierzonej porcji ziaren, zmielonych na odpowiednią grubość, czyli średni poziom na żarnach. Kawę przeciskamy powietrzem, które tworzy się w Aero Press pomiędzy warstwą kawy a tłokiem pchającym ją w dół. Ten właśnie sposób jest wykorzystywany na zawodach Baristów. Ja spróbowałam tylko raz i wyszło doskonale. Smak kawy był zupełnie inny, niż tej z Chemexu i tutaj tkwi tajemnica … ta sama kawa, zmielona na różną grubość ziaren i przygotowana w innym naczyniu, będzie miała zupełnie inny smak! Z kawą jest podobnie jak z nami, kobietami. W zależności od tego, jak się nas traktuje, smakujemy zawsze inaczej, od cierpko gorzkiego piołunu do pięknej, wyważonej, pełnej głębokiej zmysłowości słodyczy. Tekst: Anna Nowak-Ibisz Zdjęcie: udostępnione przez Pawła Trzcińskiego
49
O SOBIE
SEKS
JEST PRZEREKLAMOWANY
Z Krystyną Koftą, pisarką i felietonistką rozmawia Rafał Podraza Czytając Pani książki i felietony mam wrażenie, że w sprawach męsko-damskich poglądy Marii Czubaszek nie są Pani obce... Poglądy w sprawach damsko-męskich zależą u mnie od dnia, kaprysu i pogody. Ale faktycznie, Maria Czubaszek jest mi bardzo bliska. Ostatnio nawet zacytowała mój pogląd na seks. W programie Kuby Wojewódzkiego, zgodziła się ze mną, że „seks jest przereklamowany”. Uważam, że wykazała się przy tym dużą odwagą, bo powiedziała to w programie opierającym się głównie na seksie! Skoro już mówimy o kobietach i mężczyznach... „Kongres Kobiet” trochę przypomina mi sceny z „Seksmisji”. Gabinet cieni, zebrania zaangażowanych działaczek, oddziały w całym kraju. Pani też jest zaangażowaną działaczką?
50
„Kongres” nie ma nic wspólnego z „Seksmisją”. Tak mówią niechętni i ci, którzy niedoceniają wagi spraw. Brałam udział w panelu na temat stereotypów, to było fascynujące. Stereotypowa jest też niechęć do tej inicjatywy polityków-mężczyzn i facetów typu - pożal się, Boże - macho. Po ostatnich wyskokach ministra Gowina, spiskującego z panami z Platformy, widać, jak potrzebny jest dbający o sprawy kobiet „Kongres”. Poza tym, w „Kongresie” bierze udział coraz więcej mężczyzn. Mężczyzn się nie wyklucza.
oczywiście w języku niemieckim. Do tego wszystkiego kilka lat temu odebrałam za słuchowisko radiowe pt. „Stare Wiedźmy” Grand Prix w Sopocie. Ta nagroda tym bardziej mnie cieszy, że bardzo lubię radio i żałuję, że obecnie ogląda się telewizję, ze szkodą dla radia i... wyobraźni.
Rzadko się dziś zdarza wśród polskich literatów taka twórcza różnorodność. Z powodzeniem pisze Pani książki, felietony, sztuki teatralne, słuchowiska radiowe...
Jest Pani także laureatką Medalu Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”. Kazimiera Iłłakowiczówna, kiedy dostała podobne wyróżnienie rzekła: „No cóż... Zostały mi już tylko Powązki”...
To, co robię, bierze się z tego samego pnia: z literatury. Z tym, że felietonistyka jest trochę bardziej zabawą. Powieść piszę z większą odpowiedzialnością i powagą. Zabawą była parodia poradnika „Jak zdobyć, utrzymać i porzucić mężczyznę”, która stała się bestsellerem, co mnie bardzo zdziwiło. Nie spodziewałam się, że coś tak śmiesznego, zyska aż taką popularność. Do dziś poleca się tę książeczkę w poradniach małżeńskich. Napisałam także dwie sztuki teatralne. Jedna z nich - „Pępowina”, wyszła nawet w tłumaczeniu na język angielski, w tomie pięciu najciekawszych sztuk w Europie Środkowej i Wschodniej. Druga: „Salon profesora Mefisto” grana była z powodzeniem we Frankfurcie nad Odrą,
Ja dostałam srebrny medal, Iłła dostała z pewnością złoto, muszę więc jeszcze trochę poczekać. Ale żeby z marszu na Powązki?! Mnie wystarczy mała urna albo rozsypanie popiołów w moim ogrodzie. Na szczęście, nie mam w domu kominka, więc mąż mnie na nim nie postawi. Nie należę też do żadnej stajni literackiej, nikt mnie szczególnie nie popiera, a czasem nawet wpływowi krytycy, jak Rejtani, kładą się pod drzwiami, za którymi przyznaje się nagrody, wołając: ONA?! Po moim trupie! No to więc czekam... Pisanie felietonów, czy rzeczy popularnych i to w piśmie kobiecym, jest źle widziane. A raczej było, bo dziś wielu „ambitnych”, czytaj nudnych, prosi mnie o protekcję. Mimo to mam wydawców i czytelników.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Osiecka, Kondratowicz, Młynarski, Kofta, to najwybitniejsi współcześni poeci polskiej piosenki. Bycie bratową Jonasza Kofty pomogło Pani na niwie literackiej? - Jonasz lubił mawiać: - Pisz bratowo, ja ci to umieszczę. Na szczęście nic nie musiał umieszczać, radziłam sobie sama. Pierwszą powieść zaniosłam do Czytelnika pod nazwiskiem panieńskim, żeby nikt mnie z nim nie skojarzył. Gdy powieść została przyjęta do druku, wtedy fragment zaniosłam do „Literatury”. Redaktor tam pracujący, który mnie znał i wiedział, że jestem żoną brata Kofty, powiedział: - Dobrze, że publikuje Pani pod nazwiskiem panieńskim, bo nazwisko Kofta, może się źle kojarzyć. Z wiadomym pochodzeniem... - Było to po tym, jak Jonasz głośno powiedział, że póki w Polsce będzie antysemityzm, to on będzie mówił, że jest Żydem, mimo że matka Żydówką nie była. Redaktor tak mnie tym zdenerwował, że zaczęłam publikować pod nazwiskiem Kofta. A co myśli Pani o modzie na pisanie książek, najczęściej autobiografii, przez aktorki, prezenterski, tancerki, piosenkarki… Moda na pisanie jest efektem popytu i podaży. Jest odbiorca, książka się sprzedaje i ktoś ją czyta. To dobrze, bo grozi nam wtórny analfabetyzm. Sama właśnie kończę autobiografię, ale myślę, że będzie inna, niż ta pisana przez celebrytów... Jednak ich pisanie, pod warunkiem, że nie udają pisarzy, mi nie zagraża, ani nie przeszkadza. Na ogół ktoś pisze za te osoby. To też nieźle, bo ma zajęcie i zarabia. A tak naprawdę, to wolna wola, przecież nikt nie musi tego czytać, nikomu to też nie szkodzi. Nikogo nie krzywdzi. A że głód wiedzy o życiu celebrytów nie rozwija osobowości? Trudno. Świat jest pełen pop kultury. Może ktoś po przeczytaniu takiej płycizny sięgnie po coś wyższego lotu? Mój optymizm jest umiarkowany, ale tli się nadzieja… Czy bycie żoną jednego z autorytetów w dziedzinie psychologii osobowości i psychologii społecznej ułatwia życie Kofcie-pisarce czy przeszkadza? Mąż profesor psychologii? Mój Boże, wychodziłam za mąż za studenta trzeciego roku psychologii, który miał na mnie taki sam wpływ, jak ja na niego. Dzisiaj ciągle się ścieramy, ciągle też podsuwamy sobie lektury. Mój mąż jest psychologiem społecznym, a więc nie zajmuje się terapią ani modną dzisiaj psychologią biznesu. Robi badania nad uprzedzeniami, a jest u nas - niestety - co badać... Korzystam oczywiście z jego wyników, ale i ja przydaję mu się przy konstrukcji tekstów. Można powiedzieć, że dobrze obstawiłam, bo chłopak był zdolny i został profesorem. Ja kiepsko się uczyłam przez pierwsze lata studiów, zresztą najpierw studiowałam na Wydziale Sztuk Pięknych, ale doszłam nagle do wniosku, że brakuje
mi książek, że brakuje mi czytania! Urywałam się więc z zajęć plastycznych, i leżąc w akademiku, na piętrowym łóżku, czytałam. Wtedy też zaczęłam pisać. Marzenie Krystyny Kofty-kobiety dzisiaj już nie do spełnienia? Niestety, już nigdy nie będę kompletna... Przez głupotę, przez to, że się nie badałam poszłam na mammografię zbyt późno, w stanie zawansowanym - pozbyłam się piersi. Oczywiście można zrobić rekonstrukcję, wszczepić silikon, ale nie mam na to ochoty. Mówię wszystkim, że piersi mi się zamortyzowały. Proteza wystarczy. Pierś, to nie ogon jaszczurki - nie odrośnie. Gdybym poszła parę lat wcześniej, usunięto by mi tylko guzek! Dlatego opublikowałam fragmenty swoich dzienników, dotyczące choroby. Zrobiłam to ku przestrodze, żeby kobiety nie popełniły mojego błędu. Ja cieszę się, że żyję. Czym jest dla Pani piękno? Piękno jest w zmiennym pejzażu za oknem, widokami w górach, a już z pewnością nad morzem. Kocham pejzaż nadmorski, miejsce, w którym styka się morze z piaskiem i niebem. Piękne są także miasta, lubię nowoczesną architekturę. Piękni są ludzie młodzi i starzy, pod warunkiem, że nie są plastikowi. Pięknem jest umysł, a zwłaszcza pamięć, w której żywe jest to, co odeszło. Napawam się pięknem pamięci pisząc „Aut-bio-foto-grafię”. Wskrzeszam dzieciństwo, rodziców i tamten czas.
Dziękuję za rozmowę.
51
GALERIA wnuki Michał i Mikołaj
Portrety Mieczysława Chruściela
prof. Wenancjusz DomagaŁa
Jerzy Duda-Gracz
52
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Mirosława ChruŚciel
Irena Czerwińska Projekt obrazu beatyfikacyjnego Papieża Jana Pawła II
53
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
„Portrety”
Mieczysława Chruściela
„Najlepiej lubię powiedzenie: Zapisz pan sobie numer telefonu i maluj pan, jak chcesz, he! he! - Takiemu klientowi ze wzruszenia czasem zupełnie normalny portret zrobię za psie pieniądze, jak za Czystą Formę.” - mawiał Mistrz Witkacy. Prawie sto lat po firmie portretowej Mistrza zasady się nie zmieniły – portreciści, to nie rzemieślnicy, a portret, to nie cyfrowe zdjęcie, a prawdziwa sztuka. Ale w epoce powstających w mgnieniu oka cyfrowych zdjęć portret pędzlem malowany, to także niemal rodzinny skarb. Bo i portrecistów coraz mniej... Tym bardziej warto ich cenić.
Pasja w portretach Mieczysław Chruściel portrecistą jest od z górą trzydziestu lat. Prowadzi w Szczecinie firmę portretową. Jest autorem ponad dwustu portretów lekarzy głównie szczecińskich, ale także kolegów z kraju i zagranicy. Maluje aktorów, ludzi kultury, artystów, urzędników, hierarchów kościoła i księży. Jego prace-dary znajdują się szczecińskiej Bazylice Archikatedralnej i w instytucjach państwowych. Wymalował cały poczet rektorów Uniwersytetu Szczecińskiego i poczet prezesów Okręgowej Izby Lekarskiej w Szczecinie, a w jego planach artystycznych znajduje się namalowanie cyklu portretów zasłużonych artystów Filharmonii Szczecińskiej i pocztu Prezydentów Szczecina. Dodatkowo przyjmuje zlecenia na portrety indywidualne, malując prace pozowane oraz wykonywane z dostarczonych zdjęć. To nie wszystko: wśród jego prac znajdują się także olejne pejzaże, martwe natury i akty, a od niedawna malarstwo przeplata się z rzeźbą – także portretową. Malowanie, to sztuka: w 1990 roku brał udział w prestiżowej wystawie europejskiego przeglądu malarstwa lekarzy w Lozannie, uczestniczył w wielu wystawach zbiorowych malarstwa, zorganizował też kilka wystaw indywidualnych. Jego prace znajdują się w zbiorach kolekcjonerów krajowych i poza granicami (Niemcy, Szwecja, Litwa, USA, Australia). Ale malowanie, to przede wszystkim pasja; na co dzień bowiem portrecista malarz i rzeźbiarz jest doktorem nauk medycznych, czynnie praktykującym specjalistą ginekologiem, autorem i współautorem ponad dwudziestu prac naukowych, członkiem Okręgowej Izby Lekarskiej w Szczecinie, Kawalerem najwyższego odznaczenia lekarskiego: Medalu Gloria Medicinae, a także: wykładowcą historii sztuki sakralnej na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Szczecińskiego i publicystą.
Po co komu malujący lekarze? - A na co tam panie komu malujący lekarze? Eee tam, już by lepiej leczyli! - skomentowało wiele lat temu w Drohiczynie nad Bugiem wspólną wystawę lekarzy-artystów kilkoro mieszkańców Drohiczyna. Po co? „Jest taki moment, kiedy maluje się portret.
54
malowanie obrazu beatyfikacyjnego Papieza jana Pawła II.
Krótki, jak olśnienie, radosny, zjawiskowy. Dla niego warto spędzić wiele godzin przy płótnie, choć czasem pojawia się niespodziewanie szybko. To taka chwila, w której jedno dotknięcie pędzla ożywia oko. Sprawia, że czujesz jak przeszywa cię czyjeś spojrzenie. Bacznie ci się przygląda, niezależnie od tego, czy reszta twarzy jest wymalowana, czy zaledwie rodzi się w zarysie szkicu. Od tej chwili portret żyje już własnym życiem. Reszta pracy jest jedynie rozkoszną zabawą, harcami pędzla po szorstkim płótnie, przekomarzaniem się rzeczywistości i wyobraźni.” - odpowiada w swoich publikacjach Mieczysław Chruściel. To odpowiedź portrecisty, ale jest i odpowiedź druga, znacznie ważniejsza: radość każdego portretowanego, radość rodzin, przyjaciół i znajomych portretowanych osób. Bo portret, to nie uchwycona na cyfrowej fotce przypadkowa chwila. Portret ma duszę! Tekst: Andrzej Gross fot. archiwum Mieczysława Chruściela
Z MOJEJ PÓŁKI Rafał Podraza - dziennikarz, poeta, redaktor książek Magdaleny Samozwaniec: „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, „Moja siostra poetka” i jej siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945”; odznaczony medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2013).
Agata Christie
„Autobiografia” Wydawnictwo Dolnośląskie, 2011
Któż nie zna Agaty Christie? Chyba każdy na świecie słyszał o pannie Marple i Herkulesie Poirot, bohaterach książek wielokrotnie wznawianych, i przenoszonych na ekran, książek angielskiej królowej kryminału. Na pewno ciekawostką jest fakt, że w dobie wysypu autobiografii pisanych przez celebrytów, którym nie „stuknęła” jeszcze czterdziestka, pisarka swoje życie zaczęła spisywać, a dokładniej - dyktować, będąc panią po siedemdziesiątce. Kiedy skończyła, oświadczyła krótko dziennikarzom i wielbicielom swego talentu: „To właściwy moment, żeby przestać. Dlatego, jeśli chodzi o życie, to jest to już wszystko, co się da o nim powiedzieć”. Książka napisana interesująco (z drugiej strony wcale mnie to nie dziwi, bo mamy do czynienia z autorką, która POTRAFIŁA pisać), z ogromnym poczuciem humoru i dystansem do siebie. Pełna intryg, jak Jej kryminały, zmusza tym samym czytelnika do myślenia, wysilenia wyobraźni i dokładnego śledzenia treści. W swej „Autobiografii” Agata Christie zdradza sekrety warsztatu, obala mity, że pisała tylko dla przyjemności i w wyniku tzw. weny twórczej. Wielokrotnie podkreśla na kartach biografii, że książki są znakomitym źródłem dochodu. A że pieniądze lubiła, to „produkowała” - jak sama napisała - kolejne tomy na potęgę. Oczywiście, autobiografia ma to do siebie, że jest subiektywna. Pisarka przemilcza wiele spraw, znanych badaczom jej życia, a dla siebie niewygodnych… Mimo to, dla fanów książek Agaty Christie, to lektura, moim zdaniem, obowiązkowa, a dla amatorów przygód panny Marple i Heruklesa Poirot - dobry początek.
Angelika Kuźniak „Marlene”
Czarne, 2010
Dziś mogłoby się wydawać, że o tak wielkiej aktorce, skandalistce, kobiecie o jasno określonych poglądach, jaką była Marlena Dietrich, powiedziano już wszystko. A jednak Angelika Kuźniak, podjęła trud napisania nowej, bo na pewno – po przeczytaniu mogę to powiedzieć - nie kolejnej, książki o Błękitnym Aniele. W tym celu wiele godzin przesiedziała z notatnikiem w muzeum, gdzie zdeponowane są pamiątki po gwieździe. Najwięcej emocji wzbudza w Autorce (i w Czytelniku) notesik z telefonami i adresami znajomych, współpracowników i przyjaciół gwiazdy. Odkryto w nim także polskie akcenty... To dzięki takim informacjom Autorka odnalazła i przeprowadziła szereg rozmów z tymi, którzy pracowali z gwiazdą podczas jej polskiego tournee w 1965 roku. Dzięki nim poznajemy inną, bardziej ludzką Dietrich. W książce „Marlene” widzimy Dietrich – antyfaszystkę, śpiewającą dla aliantów i brzydzącą się Hitlerem. Dietrich – piosenkarkę, która mimo niewielkiego głosu, podeszłego wieku i poważnych problemów z alkoholem, nieustannie jeździ po świecie z koncertami i zawsze ma pełne sale. Dietrich olśniewającą swoją publiczność, ubierając ważące wiele kilogramów kreacje, które mają zachwycać i szokować zarazem. Dietrich – niewolnicę własnego perfekcjonizmu, a w końcu Dietrich - z fanaberiami wielkiej gwiazdy. Książka, choć sprzed kilku lat, warta grzechu! I chyba - to mój bardzo osobisty postulat - lektura obowiązkowa dla rodzimych gwiazdek, którym się wydaje, że są wielkimi artystkami…
55
MĘSKIM OKIEM
Mam duszę krzykacza! W 2011 roku na jednej ze szczecińskich scen organizowałem minikoncert i nagranie telewizyjne lokalnego zespołu rockowego z nowym wokalistą. Spodziewałem się niezłej muzyki na przyzwoitym poziomie... pomyliłem się. Pierwsze zdanie, które przemknęło mi przez głowę, kiedy usłyszałem już pierwsze takty z wokalem, brzmiało: „Chcę ich płytę”... Tym zespołem był nieznany wówczas szerzej Fat Belly Family. Nowym wokalistą – Damian Ukeje. Kilka miesięcy później był „Voice of Poland”... Od Twojego sukcesu w “The Voice of Poland” minął ponad rok. Przez ten czas w Twoim muzycznym i nie tylko życiu wydarzyło się wiele, ale równie wiele elementów Twojej biografii pozostaje nieznanych: strony www.damianukeje.pl do tej pory w internecie nie znalazłem, a i w wywiadach dość niechętnie opowiadasz o swojej – także muzycznej - przeszłości. Chronisz swoją prywatność, czy po prostu nie masz czasu na tego typu promocję?
56
The Voice of Poland... Ciekawy okres w moim życiu. Wtedy dużo się pozmieniało… Moi bliscy wiedzą, że nie lubię niczego zakładać. Lubię, żeby sprawy rozwijały się naturalnie. Nie zakładałem więc, że mogę wygrać. Zakładałem, że chcę pokazać, co kocham robić. I tak zrobiłem. Własnej strony, faktycznie, nie mam do dziś. Żyjemy w świecie szybkich informacji, które stają się newsem wczorajszym już w momencie ich zaistnienia. Wydaje mi się, że jedyną formą, by informacja przetrwała, jest jej faktyczna wartość. Myśląc o sobie staram się pokazać wartość artystyczną, bo tego typu wartość jest ponadczasowa. Do utworu zawsze można wrócić. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy moi fani, chcą wiedzieć, co jadłem na śniadanie albo gdzie ostatnio piłem kawę. Nie oznacza to jednak, że całkowicie schowałem swoje życie prywatne. Na swoim FanPage’u dzielę się pewnymi newsami. Pamiętajmy jednak, że to nie Big Brother i wszystko ma swój umiar. Ostatnie tygodnie nagrań programu, jak sam mówiłeś, były okresem bardzo ciężkim: w Warszawie po 12 godzin spędzałeś przy programie, wracałeś
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
pokazania światu, co mi w duszy gra. Chłopaki są ze mną. Wspólnie podjęliśmy decyzję o moim udziale w The Voice of Poland. Braliśmy pod uwagę różne scenariusze, a projekt solowy był jednym z nich. Chciałbym, aby UKEJE nie był w 100% traktowany jako moje nazwisko. Sam koncertu nie zagram, do tego potrzebny jest Band. “Fuzja buntu i rockowej szarpaniny” - tak scharakteryzowałeś krążek “Ukeje” jeszcze przed jego oficjalną premierą. “Bezkrólewie”, to przebojowy hardrockowy kawałek w stylu, który scharakteryzowałbym brzmieniowo jako mieszankę Ilussion, CETI i... Lady Pank. Czy pierwszy singiel oddaje charakter całej płyty? Przyznam, że zaskoczyły mnie porównania do takich gigantów. Nie chciałbym mówić, że Bezkrólewie w pełni oddaje charakter krążka. Wraz z moim producentem zadbaliśmy o to, by płyta była mocno zróżnicowana. Dokopiemy się do cięższych brzmień, aczkolwiek jest też miejsce dla fanów rockowych ballad… Jak będzie wyglądać promocja płyty i trasa koncertowa – czy możesz zdradzić już przynajmniej kilka szczegółów? do Szczecina na próby z Fat Belly Family, jeszcze przed zwycięstwem planowałeś wyjazd do rodziny, powstały też plany wspólnego projektu z Nergalem... Udawało Ci się połączyć dwie, a nawet trzy działalności z życiem prywatnym tak, żeby na wszystko mieć czas? Czasu jest zawsze brak! Staram się realizować pewne założenia, ale wiem, że trzeba robić rzeczy po kolei. Właśnie wydałem płytę, rozpocząłem trasę koncertową, a to oznacza liczne próby z moim składem. Wyjazd do rodziny w Nigerii musi więc poczekać, a Nergal? Adam czekać tak bardzo nie musi. Spotykamy się od czasu do czasu i komponujemy w naszym mniemaniu fajny kawał rdzennego rzępolenia. Każdy z nas ma jeszcze inne plany, ja mam UKEJE on Behemoth. Pewien jestem jednak, że już niedługo usłyszycie, co powstało w zaciszu gdańskiego studia… ;) Jeszcze w 2012 roku, w wywiadach, deklarowałeś, że nie ma mowy o rozstaniu z marką Fat Belly Family i – tym bardziej – z muzykami zespołu. 7. stycznia na oficjalnym profilu zespołu pojawiła się informacja o... zakończeniu działalności. Przetnijmy spekulacje: nie rozstajecie się, prawda? Można powiedzieć, że nie. Biorąc pod uwagę, że cały czas komponowałem własną muzykę, która nie do końca wpisywała się w styl FBF, skorzystałem z opcji
Jestem rockowym wokalistą, więc trzeba pewne rzeczy zrobić po staremu. Cieszę się, że dzięki VoP mogłem nagrać krążek. Ale teraz trzeba dać kilka kroków w tył. Najlepiej czuję się na scenie, więc, zaczynamy normalną, klasyczną trasę po klubach. Oczywiście, dzięki wsparciu wytwórni, pokażemy się też w kilku stacjach telewizyjnych. Jest co robić. Wcześniejsi zwycięzcy programów telewizyjnych pojawiali się na scenie muzycznej na chwilę, po wydaniu pierwszej płyty najczęściej mieli swoich kilka minut i... znikali. Ty, wydaje się dziś, że postanowiłeś swoje minuty umiejętnie dozować. Przeforsowałeś w wytwórni wydanie autorskiego materiału, mimo upływu czasu wciąż jesteś obecny w mediach. Nie obawiasz się dziś, że łatka “VoP” będzie Ci towarzyszyć jeszcze długo? I czy w ogóle ta łatka Ci przeszkadza? Udział w programie był świadomym wyborem. Na pewno jeszcze długo będę postrzegany jako koleś z talent show, niemniej jednak mi to nie przeszkadza. Wiem, co mam robić i to robię. Udało mi się zrobić płytę po swojemu z autorskim materiałem. Teraz jest czas na budowanie pozycji, a samo to się nie stanie. Są w Polsce artyści którzy przez pryzmat ciężkiej pracy i dobrego materiału oderwali sobie metki talent show. Monika Brodka i Ania Dąbrowska są tego najlepszym przykładem. UKEJE jest następny w kolejce…
57
MĘSKIM OKIEM W 2012 roku, zaraz po VoP, powiedziałeś w jednym z wywiadów: “Wiem, że nie możemy czekać rok na płytę, bo zaraz będzie kolejny talent show. Musimy wykorzystać szansę na promocję naszej muzyki na fali tego programu.” Twoja płyta na rynku ukazuje się po 15 miesiącach od wygranej w programie – nadal uważasz, że to za późno? Co spowodowało tak długi cykl wydania, skoro już w 2011 roku mieliście z FBF gotowy materiał? I ile z tego materiału zostało na krążku, który możemy znaleźć w sklepach? Bardziej chodziło mi o fakt, że wiecznie nie można bazować na popularności programu, bo za chwilkę będzie druga edycja i kolejny zwycięzca. Materiał autorski wymaga czasu. Słuchacz wychwyci, czy coś jest robione na szybko, czy muzyka jest przemyślana. Owszem w 2011 mieliśmy już gotowy materiał, ale wymagał on jeszcze wielu poprawek. Część osób w zespole uniosła się honorem i to był dla mnie sygnał, że nie ma co zwlekać z pokazaniem ludziom tego, co mi siedzi w głowie.. Czułem, że to jest ten moment, więc założyłem spodnie i podjąłem męską decyzję. Poprzeczka została postawiona wysoko – płyta autorska. Ale czuję, że tak musiało być. Możesz pozwolić sobie dziś na to, żeby żyć już tylko z muzyki? Jeszcze w 2012 roku kontynuowałeś razem z muzyką pracę w charakterze przedstawiciela handlowego... Nie uznaję półśrodków. Szansa na wydanie albumu nie zdarza się codziennie. Nigdy nie czułem się spełniony biegając w garniturze. Mam duszę krzykacza i głupotą byłoby z tym walczyć. Rzuciłem pracę, stawiając tym samym wszystko na jedną kartę. Są sytuacje lepsze i gorsze ale jeszcze żyję. Wolę przymierać głodem ale grać, a niżeli walczyć ze swoją naturą. Zastanawiam się, czy nie obawiasz się obciążenia związanego z promocją płyty, kontynuacją projektu z Nergalem i innymi działaniami. Chodzi mi zwłaszcza o Twoje zdrowie – w marcu 2012 roku, niemal u szczytu popularności po programie, w ciężkim stanie trafiłeś do szpitala. Na portalu “Facebook” napisałeś wtedy: “We wtorek rano w wyniku komplikacji zdrowotnych, a także pewnego błędu w naszej kochanej służbie zdrowie, trafiłem w stanie ciężkim do szpitala”. Co takiego się wtedy stało i czy dalej masz problemy ze zdrowiem? Nie jest to żadna tajemnica. Miałem, zapalenie mózgu, opon mózgowych oraz posocznicę. Sam zgłosiłem się do szpitala już w kiepskim stanie. Odesłano mnie do domu z kwitkiem, bagatelizując objawy. Bez badania stwierdzono, że mam grypę. Kilka godzin później w stanie ciężkim, wylądowałem w szpitalu, kompletnie nieprzytomny. Lekarze oficjalnie powiedzieli, że mogę nie przeżyć. Na szczęście finał
58
był inny. Wiem, że ogrom spraw jest przytłaczający, co ma wpływ na odporność. Dlatego w miarę możliwości dbam o siebie. Chodzę na siłownię, zdrowo się odżywiam itp. Wiedziałem na co się porywam, ale pamiętajmy o jednym, krzywdę można sobie zrobić nawet pod prysznicem. Staram się robić wszystko z głową. Zdarzają się takie sytuacje, w których zdrowie każe Ci przerwać pracę i np. odwołać koncert lub zaraz po koncercie zamiast wychodzić do fanów szybko chronić się w domu i odpoczywać? Jest różnie. Powrót do formy zajął mi kilka miesięcy. Wciąż mam słabsze dni, ale fakt, że wyszedłem z całego zamieszania bez szwanku daje mi motywacje, że to nie ten czas i miejsce na rozstawanie się ze światem. W granicach rozsądku staram się spełniać zawodowo, ale młynu nie da się uniknąć. Nasze czytelniczki oprócz Twojej muzyki i Twojego
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
A czy masz swoje ulubione marki ubrań i kosmetyków? Po jakie ubrania, buty i kosmetyki sięgasz najczęściej? Czy są takie, których unikasz? Lubię szukać. Nie mam ulubionej marki. Czasami natknę się na coś świetnego w sieciówce, czasem w jakimś butiku. Lubię rzeczy nietuzinkowe, Charakterne. Wciąż szukam ciekawostek by nie zostać w tyle. Z perfumami jest inaczej, mam swój ulubiony zapach niejakiego HUGO. Jednym z Twoich znaków rozpoznawczych w wyglądzie scenicznym jest fryzura, ale – o ile wiem – nie jest to w żadnym razie image sceniczny? Ale pytanie i tak rozwinę: masz stałego fryzjera i salon, z którego korzystasz? Czy noszenie fryzury takiej, jak Twoja, wymaga specjalnych zabiegów dla włosów? Ahhh Irokez. Początkowo na niedzielnych obiadkach Mama nie mogła się przyzwyczaić. Image sceniczny jest składową wielu rzeczy: Zachowań, ubrań, fryzura także wpisuje się w to hasło. Owszem mam swojego fryzjera, z którym widzę się raz na tydzień. Nie używam jednak żadnych specyfików ani zabiegów. Nie mam do tego „głowy”. Pomysł na Irokeza powstał spontanicznie i możliwe, że spontanicznie z niego zrezygnuję. Mam milion pomysłów na minutę. Pytanie drażliwe dla każdego mężczyzny: zdarzyło Ci się stosować jakąś dietę? Masz swoje ulubione potrawy lub – na odwrót – coś, czego nie ruszysz ze stołu?
zdrowia zainteresuje z całą pewnością jeszcze jeden aspekt Twojego życia. O polskich mężczyznach – także muzykach rockowych - niestety dość rzadko mówi się coś dobrego w kontekście stylizacji – Ty nie miałeś z tym problemu, od początku miałeś swój własny styl więc... zdradź kilka szczegółów. Na początek: czy masz swojego stylistę lub, czy ktoś doradza Ci, jak się ubierać i jak dbać o siebie? Miło mi, że nie odstraszam wyglądem. Nigdy nie miałem stylisty, nie zastanawiałem się nad tym czy kogoś takiego potrzebuję. Wszystko jest kwestią pomysłu na siebie. Reszta idzie z górki. Wiem, że obraz powinien być spójny z muzyką. Jest wiele ikon, które pokazały mi, że fajnie jest mieć pojęcie o tym jak dbać o swój wizerunek. Nie trzeba szukać za oceanem. Idealnym przykładem jest Nergal.
Widać, że do drobnych osób nie należę. Staram się zwracać uwagę na to co jem, ale mam swoje słabości, bez wątpienia należy do nich czekolada. Uwielbiam też eksperymenty kulinarne, więc czas spędzony w kuchni zazwyczaj kończy się jakimś fajnym wynalazkiem. Nie mam oporów by próbować nowości. Ok; koniec pytań drażliwych – wracam do początku. Do dziś, mimo, że po programie stałeś się popularnym i znanym wokalistą, niewiele wiemy o Damianie Ukeje jako człowieku: masz 27 lat, urodziłeś się, dorastałeś i mieszkasz w Szczecinie, masz polsko-nigeryjskie korzenie – takie informacje można znaleźć o Tobie bez trudu. Ale o inne informacje trudniej... więc zacznijmy od początku: czy dorastałeś w rodzinie kultywującej tradycje obu krajów? Nie do końca. Przez większą część mojego życia, dorastałem tylko z Mamą, więc wiem o naszej pięknej ojczyźnie, tyle co każdy Polak. Tata, nauczył mnie kilku nigeryjskich potraw więc, jak najdzie mnie ochota, robię niespodziankę swoim najbliższym kuchnią z czarnego lądu. Jakim byłeś dzieckiem? Na scenie jesteś wulkanem
59
MĘSKIM OKIEM z wiosłem na kolanach i gram bluesa, więc nie jest powiedziane, że gdzieś kiedyś nie padnie pomysł innego projektu. Wielu młodych ludzi, także z większych miast, podczas studiów wyjeżdża do... jeszcze większych. Ty zostałeś w Szczecinie. To był sentyment, konieczność, czy wybór – bo widziałeś w tym mieście perspektywy przyszłości? Sam nie wiem. Wiele rzeczy mogłem zrobić inaczej. Mieszkałem przez 3 lata w Poznaniu, tam ponoć są większe możliwości , ale los chciał żebym wrócił. Gdyby tak się nie stało, nie poznałbym chłopaków z Fat Belly Family, możliwe, że nie zgłosiłbym się do The Voice of Poland itp. Mam zasadę, że niczego nie żałuje. Cytując Ryśka Riedla „Wehikuł czasu to byłby cud”, ale, że wciąż go brak, nie zakrzątam sobie głowy dawnymi wyborami. Cieszy mnie obecny stan rzeczy i mam bardzo ambitne plany dotyczące rozwoju kariery. Jest co robić. Teraz, z perspektywy kariery muzycznej, dalej myślisz o pozostaniu w Szczecinie, czy planujesz migrację do Warszawy?
energii, w “Szansie na sukces” wyznałeś, że dwójka (numer piosenki wylosowany przez Wojciecha Manna – przypis red.) często witała Cię w szkole... Damian Ukeje był grzeczny i poukładany, czy wprost przeciwnie? To pytanie należy zadać rodzinie, przyjaciołom a najpewniej - nauczycielom. Kiedy byłem dzieckiem, można było określać mnie na wiele sposobów, ale na pewno nie pasowałem do hasła „Grzeczny i Poukładany”. Byłem, jestem i będę wariatem. O niezliczonych pokładach energii świadczy liczba urazów tj. złamań, skręceń, wybić itp. W szkole natomiast, nie byłem najgorszym uczniem, ulubionym przedmiotem był język polski i religia – ksiądz był fanem muzyki rockowej i dzielił się ze mną dobrymi albumami. Kiedy w Twoim życiu pojawiła się muzyka? To, że chcesz śpiewać, wiedziałeś od dziecka, czy muzyka pojawiła się “przy okazji?”. Przypomnijmy – o inne zawody w CV zadbałeś: m.in. pracowałeś jako przedstawiciel handlowy i studiowałeś stosunki międzynarodowe... Muzyka była obecna w moim życiu od zawsze. Jako sześciolatek, tańczyłem hip hop, byłem wielkim fanem Michaela Jacksona i MC Hammera. Szybko jednak dotarło do mnie, że chcę zagłębić się w dźwięki i spróbować wysmarować coś własnego. Najpierw były to teksty hiphopowe, później blues, aż do teraz. Teraz nie mogę do końca określić się muzycznie gdyż w/w style wciąż są mi bliskie. Często siadam
60
Kolejne z serii trudnych pytań. Ze względów ekonomicznych taniej jest jeździć na trasy koncertowe z Warszawy. Niestety, obecna lokalizacja sprawia, że wszędzie mamy daleko, co sprowadza się do większych wydatków. W Stolicy łatwiej byłoby też rozwijać się muzycznie, obcować z różnymi środowiskami. Mam jednak sentyment do Kochanego Szczecina. Może uda się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Jakie są Twoje muzyczne i prywatne marzenia? Dominacja nad światem – jak napisałeś na facebooku, czy nieco skromniej i konkretniej? Z racji mej wielkiej miłości, którą jest muzyka, marzenia prywatne niejako łączą się z zawodowymi. Fajnie będzie odejść z tego świata ze świadomością , że zrobiłem wszystko co mogłem zrobić, by zarazić planetę swoją pasją / dźwiękami. Na pewno chcę nagrywać kolejne płyty w projekcie solowym. Marzy mi się, żeby projekt z Nerem także wypalił. Pomysłów na muzykę mi nie brakuje, na życie tym bardziej…
Rozmawiał: Andrzej Gross fot. archiwum Damiana Ukeje, Universal Music Polska
Damian Ukeje – polski piosenkarz, kompozytor i autor tekstów; zwycięzca I edycji The Voice of Poland. 5 lutego 2013 roku odbyła się premiera jego pierwszej płyty pt. Ukeje, wydanej przez Universal Music Polska.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Z MOJEJ PÓŁKI
Andrzej Gross – dziennikarz prasowy i telewizyjny, redaktor; autor nominowanej do nagrody PIKE „Kryształowy Ekran” serii audycji muzycznych: „Tylko o mnie”, w latach 20022012 emitowanej na antenie telewizji regionalnych i lokalnych.
David Bowie „The Next Day”
„Ukeje”
Columbia / Sony Music Polska, 2013
Zaczęło się w styczniu. Ósmego, dokładnie w sześćdziesiąte szóste urodziny artysty, zapowiedziano jego nową płytę pierwszym po dziesięciu latach singlem „Where are we now”. Lekko jazzująca, przywołująca Berlin lat siedemdziesiątych ballada razem z okładką płyty, nawiązującą do „Heroes” z 1977r. o nowym albumie kazała myśleć raczej w kategoriach podróży w czasie i rozliczenia milczącego od lat Davida Bowie z przeszłością. Ale nie... Duet Bowie & Visconti (producent płyty) doskonale odnalazł się w 2013 roku serwując muzyczną podróż przez brzmienia znane z dwudziestu trzech płyt brytyjskiego gwiazdora. Tytułowy „The Next Day” pokazuje, że płytą się nie zawiedziemy, choć razem z „Dirty Boys” rozpoczyna krążek bez specjalnych emocji. Rozkręca rock and rollowy „The Stars (Are Out Tonight)”, a „Love is lost” całkowicie zmienia brzmienie krążka, przechodząc w klimat zbliżony do elektropopu. Po nim – z wyjątkiem brzmiącego w tym zestawie dość przypadkowo ze swoim policyjno-detektywistycznym tematem „If you can see me” podążamy w stronę przebojowego rocka („You will set the world on fire”), popowych ballad w stylu lat 80 („Valentine's Day”) i new wave z lekkim echem rocka psychodelicznego („I'd rather be high”). Przyciągającą, choć pewnie nie zamierzoną ciekawostką są echa „Apache” The Shadows w „How does the grass grow”, a wisienką na torcie: przeniesiony żywcem z zadymionego baru lat sześćdziesiątych „You feel so lonely, you could die” i zaskakujący, mroczny „Heat”. Trudno znaleźć na „The Next Day” dwa podobne utwory. David Bowie po raz kolejny udowodnił swoją artystyczną klasę, a krążek... jest obowiązkową pozycją dla każdej płytoteki.
Universal Music Polska, 2013
„Fuzją buntu i rockowej szarpaniny” miał być debiutancki krążek zwycięzcy I edycji „The Voice of Poland”, Damiana Ukeje. I jest. Na koncertach. Na płycie najostrzejsze numery, to promujący krążek singiel „Bezkrólewie” razem z niespełna trzyminutową „Moją Małą Ameryką”. Pozostałych osiem piosenek, to „radiowe” utwory w klimacie między Irą, Human, a Lady Pank z połowy lat dziewięćdziesiątych, czyli – jak się wydaje – kompromis między drapieżnym jeszcze w Fat Belly Family Ukeje, a oczekującym od wygrywających telewizyjne talentów łowy zwykle stonowanego, popularnego materiału, wydawcą. Pewne jest jednak to, że Ukeje ani nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ani nie dołączy do „wygranych bezimiennych” - raczej znajdzie się w gronie, w którym już doskonale radzą sobie: Monika Brodka i Ania Dąbrowska („Idol”), oraz Kamil Bednarek („Mam Talent”). Dlaczego? Bo nie ulega wątpliwości, że Ukeje, to jeden z najlepszych od lat polskich głosów męskich na nie tylko rockowej scenie. Dlatego właśnie warto mieć jego debiutancką płytę w swojej kolekcji. I porównać ją z tym, co Ukeje pokazuje na koncertach. A pokazuje więcej, niż na płycie, bo i repertuarem może się pochwalić znacznie większym. Dodawane na koncertach „To-Masz” i „Żołnierz” z repertuaru Fat Belly Family z pewnością na krążku stanowiłyby dobry i ciekawy zestaw „bonus tracks”, a nieco zapomniane „Tchnienie”, to materiał na przebój... Ja czekam na kolejną płytę i mam nadzieję, że pojawi się szybciej, niż za rok-dwa, pokazując prawdziwą fuzję buntu i rockowej szarpaniny.
61
MAGAZYN PRAGNIENIE PIĘKNA ZNAJDZIESZ W WIELU WYJĄTKOWYCH MIEJSCACH W CAŁEJ POLSCE, MIĘDZY INNYMI: Artplastica, Szczecin, ul. Wojciechowskiego 7 Air Charter Professional, Warszawa, Al. Jerozolimskie 96 Art. Clinique, Kraków, ul. Krakowska 39 Ambra Group, Kraków, ul. Pańska 20 A /2 Beauty4Ever, Warszawa, ul. Wołodyjowskiego 52 BIKOR, Gdańsk, ul. Piastowska 52 Centrum Konferencyjno-Wypoczynkowe Camproverde, Łódź, ul. Grabińska 43 Dolina Charloty Resort & Spa, Słupsk, Strzelinko 14 Gabinet dermokosmetyczny FB Naturalne Piękno, Wrocław, ul. Na Ostatnim Groszu 2 Helicopter.pl S. A., Warszawa, ul. Księżycowa 3 Hotel Amber Baltic, Międzyzdroje, Promenada Gwiazd 1 Hotel Atrium, Szczecin, al. Wojska Polskiego 75 Hotel Aquarius, Kołobrzeg, ul. Kasprowicza 24 Hotel Kongresowy - Business & SPA, Kielce, al. Solidarności 34 Hotel Magellan, Bronisławów, ul. Żeglarska 35/3 Hotel Malinowy Zdrój, Solec-Zdrój, ul. Leśna 7 Hotel Park, Szczecin, ul. Platanowa 1 Hotel Radisson Blu, Szczecin, pl. Rodła 10 Hotel Sarmata, Sandomierz, ul. Zawichojska 2 Hotel Senator, Dźwirzyno, ul. Wyzwolenia 35 Klinika Model – Med., Warszawa, ul. Mierosławskiego 19 Instytut Zdrowia i Urody Sharley Medical SPA, Warszawa, ul. Jana Pawła II 75 Jadwiga, Instytut Kosmetyczno-Medyczny, Laboratorium Bioodnowy, Dobroszyce, ul. Wojska Polskiego 25 La Mania, Warszawa, ul. Wołoska 12 La Mania, Katowice, ul. Chorzowska 107 Make Up Institute, Szczecin, ul. Targ Rybny 4 NANTES Nanolaboratory, Bolesławiec, ul. Dolne Młyny 21 Odyssey Club Hotel Wellness & SPA, Masłów, ul. Dąbrowska 3 Ośrodek Chirurgii Plastycznej Dr. Macieja Kuczyńskiego, Lublin, ul. Jaczewskiego 2 Ośrodek Chirurgii Plastycznej Dr. Macieja Kuczyńskiego, Nałęczów, al. Kasztanowa 6 Ośrodek Chirurgii Plastycznej Dr. Macieja Kuczyńskiego, Rzeszów, ul. Moniuszki 8 Pałac Mierzęcin, Dobiegniew, Mierzęcin 1 PAWO Sp. z o.o., Pabianice, ul. Sikorskiego 23/39 Polska Filharmonia „Sinfonia Baltica”, Słupsk, ul. Jana Pawła II 3 Sandra SPA, Pogorzelica, ul. Wojska Polskiego 3 Sekret Day Spa, Kielce, ul. Żytnia 12/2 Skin Clinic Med & Beauty, Warszawa, ul. Żaryna 7 SPAandGO, Warszawa, ul. Marynarska 15 Studio Soul Contour, Wrocław, ul. Gajowicka 170/2 Sun Flower, Police, ul. Piotra i Pawła 45 E Zakład Leczniczy „Uzdrowisko Nałęczów”, Nałęczów, Małachowskiego 5 Zespół Zamkowo–Parkowy, Baranów Sandomierski, ul. Zamkowa 20 MAGAZYN DOSTĘPNY JEST TAKŻE w 450 PUNKTACH SPRZEDAŻY PRASY i SKLEPACH POLSKICH, w NIEMCZECH i WIELKIEJ BRYTANII SZUKAJ NAS TEŻ NA STRONIE WWW.PRAGNIENIEPIEKNA.PL
62
Numer 02/2013 (3) Magazyn bezpłatny www.pragnieniepiekna.pl Redakcja: ul. Wojciechowskiego 7 71-476 Szczecin tel. +48 91 831 54 57 mail: redakcja@pragnieniepiekna.pl Redaktor naczelna: Alicja Kapturska Redakcja: Justyna Domaradzka, Magdalena Ferber, Małgorzata Kalicińska, Anna Nowak-Ibisz, Elżbieta Olechowska, Kalina Wojciechowska, Andrzej Gross, Daniel Odija, Rafał Podraza, Tomasz Ziomek Redakcja językowa i korekta: Róża Czerniawska – Karcz Skład: Tomasz Ziomek tomasz.ziomek@pragnieniepiekna.pl Druk: ARTiS Poligrafia S.C. Wydawnictwo: Strefa Ciało Sp. z o.o. Spółka Komandytowa ul. Wojciechowskiego 7 71-476 Szczecin tel. +48 91 831 54 57 Dyrektor Wydawniczy: Andrzej Gross, tel. 502 592 345 mail: andrzej.gross@pragnieniepiekna.pl Dział Reklamy: Małgorzata Maksjan, tel. 503 111 066 mail: reklama@pragnieniepiekna.pl Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam. NA OKŁADCE: Ania Wyszkoni / fot. Marlena Bielińska
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
PRAGNIESZ SKUTECZNEJ REKLAMY?
ZAMÓW REKLAMĘ W „PRAGNIENIU PIĘKNA” Odbiorcy i prenumeratorzy naszego magazynu mogą skorzystać z preferencyjnych stawek reklamowych. Reklama w dwumiesięczniku „Pragnienie Piękna” gwarantuje dotarcie do profilowanej grupy odbiorców w Polsce, Niemczech i Wielkiej Brytanii, a cykl wydawniczy ustalony jest w sposób umożliwiający długotrwałą skuteczność reklamy. Zmieniamy się dla Państwa - dokładamy wszelkich starań, aby sprostać oczekiwaniom naszych czytelników i partnerów biznesowych.
Aby dowiedzieć się więcej, wystarczy skontaktować się z naszym biurem reklamy. Nasi specjaliści odpowiedzą na Państwa pytania i przedstawią korzystne warunki współpracy. Biuro Reklamy magazynu „Pragnienie Piękna” e-mail: reklama@pragnieniepiekna.pl Zaprenumeruj „Pragnienie Piękna” i co dwa miesiące otrzymuj nasz magazyn do domu lub biura. Zapytaj o szczegóły: prenumerata@pragnieniepiekna.pl
63