Pragnienie Piękna 4/2013

Page 1

POZY T Y WNE STR ONY ŻYCIA

numer 04/2013 (5) ISSN 2084-1574

Egzemplarz bezpłatny - promocyjny

Drupi Piękno, to miłość

Piękno według...

Tomasz Jacyków - Mody trzeba się uczyć

Zdrowie i uroda: Chirurg też jest człowiekiem

Męskim okiem: Krzysztof Skiba - Gotowi do buntu!

Irena Santor Żyję normalnym życiem


ARTPLASTICA

ul. St. Wojciechowskiego 7, 71-476 Szczecin e-mail: info@artplastica.pl, www.artplastica.pl tel. 0048 / 91 4540 442 tel. 0048 / 510 053 545 tel. 0048 / 503 111 068



foto: Adam Fedorowicz

od redakcji

Jesteśmy z Państwem już prawie rok! Przez ten czas do rąk naszych Czytelników w Polsce, Anglii i Niemczech trafiło pięć wydań magazynu „Pragnienie Piękna”. Na ponad trzystu stronach pisaliśmy o pięknie w bardzo różnych jego znaczeniach, a pomagały nam w tym zaproszone do rozmów gwiazdy muzyki, kina i teatru, sportu i modelingu. Nie zabrakło także tematów z zakresu psychologii, medycyny i mody. Oddając w Państwa ręce najnowsze wydanie „Pragnienia Piękna” wiemy już, jakie tematy cieszą się największym zainteresowaniem, dlatego staramy się w nim kontynuować te działy, o które pytacie najczęściej, a jednocześnie wciąż uzupełniamy formułę magazynu o tematy, których, Państwa zdaniem, dotychczas brakowało. Jednym z nich jest właśnie moda, o której powszechnym odbiorze piszą nasi felietoniści, a opowiadają: debiutująca na polskim rynku modowym z kolekcją dziecięcą Szczecinianka, Zuzanna Hofman i jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich stylistów, Tomasz Jacyków. W nowym dziale, poświęconym motoryzacji, na początek przedstawiamy ikonę stylu, luksusu i... piękna: samochód, którego linia od lat nie ulega nowym trendom, a który mimo to pożądany jest przez coraz większą rzeszę fanów i sympatyków: Mercedes klasy S. Ważnymi gośćmi nowego numeru „Pragnienia Piękna” są dwie inne ikony. Ikona piosenki polskiej – zwana jej niekwestionowaną Królową, Irena Santor, i ikona piosenki włoskiej: Drupi, który właśnie teraz świętuje... czterdziestolecie działalności artystycznej. Jak zawsze w „Pragnieniu Piękna”, w nowym wydaniu nie brakuje też wywiadów. Tym razem, obok artystów, ważne miejsce zajęli sportowcy: Irena Szewińska i Otylia Jędrzejczak. W dziale medycznym zawód chirurga od innej, niż standardowo przedstawianej strony omawia praktykujący w Polsce i Wielkiej Brytanii chirurg plastyczny – Arkadiusz Kuna. Zapraszam do lektury! redaktor naczelna Alicja Kapturska

4


W NUMERZE

POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

6

Żyję normalnym życiem

LUDZIE 6

Temat z okładki: Żyję normalnym życiem rozmowa z Ireną Santor

12

Wywiad: Piękno, to miłość - rozmowa z Drupim

15

Wydarzenia: W tanecznym rytmie - 45 lat SGB „Arabeska”

21

18

W SHOWBIZNESIE GŁÓWNYM BOŻKIEM JEST...

56

Felieton: Daniel Odija

Męska moda upałów

22

Felieton: Małgorzata Kalicińska O tempora, o mores! czyli o modzie słów kilka

23

Felieton: Barbara Grabowska ...a moda swoje!

24

Wywiad: Nic nie jest łatwe rozmowa z Otylią Jędrzejczak

27

Reportaż: Fale zawsze wołają rozmowa z kpt. Józefem Gawłowiczem

48

ZDROWIE I URODA 32 36 40

47

Reportaż: Młodzi, a wiara pisze ks. Stanisław Szlijan

PIĘKNO

Na zdrowie: Chirurg też jest człowiekiem - rozmowa z lek. med. Arkadiuszem Kuną Piękno według...: Mody trzeba się uczyć rozmowa z Tomaszem Jacykowem

50

Praktyczne i piękne: Anna Nowak-Ibisz poleca Meble użytkowe

52

Motoryzacja: Inteligencja i luksus Mercedes klasy S

Moda i uroda: Kolekcja smaczna, jak liczi rozmowa z Zuzanną Hofman

54

Galeria: Anna Gulak

MĘSKIM OKIEM

UMYSŁ I DUSZA 44

GOTOWI DO BUNTU

O sobie: Plan wykonałam w 75% rozmowa z Ireną Szewińską Ciekawostki: Kawa

55

Z mojej półki: recenzje literackie

56

Gotowi do buntu! wywiad z Krzysztofem Skibą

61

Z mojej półki: recenzje muzyczne

5


temat z okładki

Żyję normalnym życiem!

Rok 2014 z pewnością przyniesie święto na polskim rynku muzycznym. Nowy, premierowy krążek, nad którym już trwają prace, wyda Pierwsza Dama Polskiej Piosenki – Irena Santor. Nie tylko o muzyce, niedługo po jubileuszowym występie w Opolu, z Ireną Santor rozmawia Małgorzata Maksjan.

6


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Małgorzata Maksjan: 16. czerwca rozpoczęła Pani Wielką Galę Jubileuszowego Koncertu w Amfiteatrze Opolskim piosenką „Powrócisz tu...”. Powróciła Pani do Opola po latach przerwy, w wielkim stylu, zapowiadając jednocześnie oczekiwaną od trzech lat swoją nową płytę. To, co znajdzie się na nowym krążku, a także to, kiedy płyta znajdzie się w sklepach, wciąż owiane jest jednak mgiełką tajemnicy. Jaka będzie nowa płyta Ireny Santor?

Swoją karierę muzyczną rozpoczęła Pani w wieku zaledwie siedemnastu lat i bardzo szybko stała się Pani – dziś powiedzielibyśmy „gwiazdą” – zespołu „Mazowsze”. Zdzisława Górzyńskiego – dyrektora Opery Poznańskiej, który polecił Panią do zespołu, o przesłuchanie Pani poprosiła jedna z nauczycielek. Czy sama Irena, wtedy jeszcze Wiśniewska, myślała poważnie o śpiewaniu na estradzie i scenie, czy był to szczęśliwy splot okoliczności?

Irena Santor: Płyta będzie taka, jaką stworzą autorzy tekstów i kompozytorzy, którzy już nad nią pracują. Na razie, jednak, nic konkretnego nie zostało jeszcze ustalone, oprócz terminu wydania krążka. Niebawem zaczniemy pracę w studiu, a płyta w sprzedaży pojawi się w przyszłym roku.

To był cudowny splot okoliczności. W „Mazowszu” zdobywałam pierwsze poważne umiejętności artystyczne. Będąc solistką zespołu skończyłam średnią szkołę muzyczną i zdałam maturę. Bardzo serdecznie wspominam do dziś moich nauczycieli z tamtych lat, którzy oprócz muzyki, uczyli nas, bardzo młodych ludzi, także życia. Ale, przede wszystkim, weszłam wtedy w magiczny świat muzyki.

Trzy lata temu wyśpiewała Pani słowa: „Kręci mnie ten świat po horyzontu kres. Korci mnie, co jest za zakrętem”. Czy można powiedzieć, że te słowa są Pani artystycznym credo, i że nie zostawi Pani swoich fanów przechodząc na muzyczną emeryturę? Te słowa, trafnie napisane przez Wojciecha Młynarskiego, są nie tylko moim credo artystycznym, ale też życiowym. A na emeryturę już kiedyś odchodziłam i... wróciłam na scenę. Rzeczywiście, niewiele brakowało, żeby Pani muzyczna emerytura rozpoczęła się już 22 lata temu, w 1991 roku zapowiedziała Pani bowiem wycofanie się z czynnego życia artystycznego. Na szczęście powróciła Pani jednak do koncertów i nagrywania płyt. Co Panią najbardziej zmobilizowało? Potrzeba kontaktu z widzami i słuchaczami. Przekonałam się, że mój zawód mocno uzależnia (śmiech). Z wyboru nie koncertuje Pani dziś intensywnie. Pani koncerty mają najczęściej bardzo kameralny charakter. Cieszą się przede wszystkim fani, bo nie od dziś wiadomo, że niewielka sala koncertowa daje niepowtarzalny kontakt z Artystą. A co podczas tych koncertów czuje Artystka? Bliskość ludzi. Zespolenie z widzami i słuchaczami. Czuję się trochę tak, jakbym słyszała, jak oddychają i co myślą. W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że „na emeryturze przeżywa swoją drugą młodość”. Na jakie przyjemności, na które nie miała Pani czasu podczas intensywnego życia estradowego, może sobie Pani teraz pozwolić? Co tak energiczna i pełna życia osoba robi z wolnym czasem? Dużo czytam, spotykam się z przyjaciółmi, słucham tego, co zawodowo robią koleżanki i koledzy, chodzę do filharmonii i do opery, a czasem nawet udaje mi się ugotować obiad. Żyję normalnym życiem (śmiech).

Tadeusz Sygietyński – dyrektor zespołu „Mazowsze”, nie zastanawiał się długo i do zespołu przyjął Panią po pierwszym przesłuchaniu. Pamięta Pani piosenkę, którą wtedy zaśpiewała? Tak. Dołączyłam do „Mazowsza” w rok po powstaniu zespołu. Grupa wyjechała do Warszawy na koncert, a my, nowo przyjęte, stojąc w oknie, podśpiewywałyśmy sobie te piosenki, które śpiewałyśmy na egzaminie. Śpiewałam wtedy ludową piosenkę „Po cóżeś mnie, Matuleńku, za mąż wydawała”. A pod oknem, o czym nie wiedziałyśmy, stał Tadeusz Sygietyński, który słuchał uważnie i podejmował decyzję o naszym dalszym losie artystycznym... W zespole spędziła Pani osiem lat, po czym zdecydowała się rozpocząć samodzielną karierę estradową. Dlaczego? Bo, niestety, w „Mazowszu” nie można śpiewać przez całe życie. Przyszedł taki czas, kiedy trzeba było już samodzielnie zmierzyć się z estradą i pokazać, że potrafi się wykorzystać to, czego się w zespole nauczyło. Przez lata, do dziś, jest Pani uznawana za Królową Polskiej Piosenki. Droga do takiej opinii z pewnością nie była jednak łatwa. Półtora roku temu powiedziała Pani: „Gdybym się jeszcze raz urodziła, to pewnie bym znowu śpiewała. Z tym, że uparcie dążyłabym do tego, żeby skończyć wyższą szkołę muzyczną i szkołę dramatyczną. Żebym nie musiała tak uparcie dociekać sama i uczyć się na błędach, których po drodze popełniałam wiele.” Trudno uwierzyć, że Irena Santor mówi o swoich błędach. Czy jest w Pani karierze coś, czego Pani żałuje? Niczego nie żałuję, tylko chciałabym umieć wciąż więcej i więcej. Nie tylko, zresztą, na estradzie. A z tą „Królową”, to jest przecież żart (śmiech). Zawsze

7


temat z okładki starałam się wykonywać swój zawód najlepiej, jak umiałam. Ale na scenie trzeba wciąż się doskonalić. Tego, czego uczymy się na koncertach z publicznością, nie nauczymy się w żadnej szkole. Każde spotkanie z publiką przynosi nowe wyzwania i nowe pytania: co przekazałam piosenką, a czego nie umiałam przekazać; co już umiem, a czego jeszcze nie umiem; czego brakuje mi technicznie, żeby na scenie i widowni stworzyć jak najlepszą atmosferę... Te pytania pojawiają się zawsze. Jak wspomina Pani swoją solową karierę w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych? Te lata uznać można za nieprzerwane pasmo Pani sukcesów, ale także wytężonej pracy... Z tymi sukcesami, nie przesadzajmy (śmiech). Nie każdy mój występ i nie każda moja płyta były sukcesami. Prawdą jest jednak, że cała kariera estradowa, to wytężona praca. Uprawianie zawodu estradowego wiąże się z ciągłą pracą nad sobą, samodyscypliną i różnymi wyrzeczeniami. Artyści, wbrew pozorom, powinni bardzo dbać o kondycję. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby po udanym koncercie wybrać się na „świętowanie”, bo kolejnego wieczoru musimy zaśpiewać przed publicznością równie dobrze, albo nawet lepiej! Jest więc trochę, jak w zakonie (śmiech). A, jeśli ktoś się dyscyplinie nie podda, z biegiem czasu można to zauważyć po poziomie jego występów. Czy rynek muzyczny w tamtych latach i dziś różnił się w jakiś bardzo konkretny sposób? Wielokrotnie, zasiadając w jury Eurowizji, wielu festiwali, a także w polsatowskim show „Tylko nas dwoje” oceniała Pani młodych wykonawców, jednocześnie uważnie przypatrując się zmianom na polskiej scenie... Rynek muzyczny tamtych czasów był, niestety, tylko rynkiem wewnętrznym. Nie mieliśmy żadnych kontaktów z showbiznesem światowym. Ale to w tamtych czasach powstawały najpiękniejsze polskie piosenki, które do dziś żyją i są przetwarzane przez następne pokolenia. Dziś często zdarza się, że nawet bardzo dobre piosenki pojawiają się na chwilę i znikają wśród innych, nowszych... Podobnie jest z wokalistami i zespołami. Dziś, dzięki ilości mediów, łatwo jest zaistnieć na rynku, ale bardzo trudno jest się na nim utrzymać. W moich czasach radio i telewizja, a były to zaledwie dwa programy telewizyjne i jeden radiowy, lansowały pojawiające się na rynku piosenki, dając i nam, i słuchaczom, możliwość wyboru. Słuchacz, który wysłuchał naszej piosenki kilka razy, akceptował ją, albo nie. Zostawiał nas na estradzie albo nas z tej estrady eliminował. Dziś stacji telewizyjnych i radiowych jest znacznie więcej, i każda z nich ma swoje kryteria doboru muzyki, proponując słuchaczowi i widzowi to, co sama uważa za stosowne. Rzadko

8

zdarza s i ę więc, że


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

piosenka przebija się przez wszystkie media. Poza tym, w Polsce od lat zanika zawód recenzenta muzycznego. Brakuje ludzi, którzy, będąc sami rzetelnie przygotowanymi do swojego zawodu, obiektywnie mówiliby nam – wykonawcom – czy się rozwijamy, czy nie. Młodzieży bardzo łatwo jest więc zaistnieć, ale potem już ratuj się, kto w Boga wierzy i róbta co chceta sami. O rzeczowej opiece artystycznej i krytyce, która często bardzo pomaga, dziś można zapomnieć. Pojawiają się więc na polskiej scenie ludzie utalentowani i... w różnych programach telewizyjnych dostają do zaśpiewania zaaranżowane już piosenki. Śpiewają, więc, tak, jak Pani X, Y, Z z całego świata. Powtarzają to, kalkują, bo tego wymaga formuła programu. A to jest zabójcze dla zawodu! Młody człowiek, który stanie potem przed mikrofonem i ma zaśpiewać nową piosenkę, której nikt nie zna, w swojej własnej interpretacji, często nie wie, co ma zrobić. Nie umie interpretować, bo nikt go tego nie nauczył. Uważa, że śpiewa dobrze, bo nikt konstruktywnie go nie skrytykował. A piosenka, to także rodzaj aktorstwa. Tyle, że aktorzy techniki interpretacji uczą się w szkołach, a wokaliści, nie. Czy są jakieś muzyczne marzenia, których do dziś nie udało się Pani spełnić? Och, wiele jest takich marzeń. Jest wiele piosenek, które śpiewają moje koleżanki i moi koledzy, i chciałabym, żeby były w moim repertuarze, a nie są... Wielu muzycznych marzeń nie udało mi się spełnić, ale ja nie mam o to pretensji, bo jeśli mówię o tym, że wielu pięknych piosenek nie zaśpiewałam, to zawsze mogę ich posłuchać w wykonaniu kolegów i koleżanek. To też leczy duszę! Chciałabym też, żeby młodzi ludzie śpiewali moje piosenki po swojemu, ze swoją interpretacją. W 2006 roku nagrałam płytę „Duety”. Wtedy nie byłam jej redaktorem, ale dziś chętnie nagrałabym krążek, na którym zaśpiewałabym wybrany przez siebie repertuar z wybranymi przez siebie artystami. W roku 2000, dokładnie w Wielki Czwartek, 06. kwietnia, dowiedziała się Pani, że wykryto u niej nowotwór piersi. Jak zareagowała Pani na tę informację? Histerycznie! A to zawsze jest wielki błąd. Kiedy ochłonęłam, po prostu poddałam się opiece lekarzy i ze spokojem zrobiłam wszystko to, co kazali. Moim przewodnikiem, który przeprowadził mnie wtedy przez labirynt strachu, był dr Janusz Meder. Operację czułą i sprawną ręką przeprowadziła dr Monika Nagadowska. Do dziś, a od operacji minęło już trzynaście lat, opiekuje się mną dr Wojciech Załucki, który w palcach ma licznik Geigera. Wszyscy ci lekarze pochodzą z Centrum Onkologii w Warszawie. Nieustająco jestem im wdzięczna za tę opiekę

9


temat z okładki i naprawdę nie wiem, jak się odwdzięczyć. Szkoda, że o lekarzach tak mało się mówi, a naprawdę bardzo dużo się im zawdzięcza. To przecież oni wyciągają nas z tych wszystkich chorób. Ostatecznie zdecydowała się Pani mówić głośno o swojej chorobie, ale dość długo zastanawiała się Pani, czy tę informację ujawnić, czy nie? To prawda. Ale o raku trzeba mówić. I to mówić głośno. Trzeba uczyć się, jak tego skrytobójcę rozpoznawać i co robić, aby się go jak najszybciej pozbyć. Dlatego opowiadam o tym, co sama przeżyłam, żeby najpierw uchronić kobiety od strachu, a potem namówić je do spokojnego leczenia. Przede wszystkim, nie wolno się bać. Rak jest trudniejszy do wyleczenia, niż inne choroby, ale nie musi być powodem do załamania. Czy po związanych z operacją wydarzeniach musiała Pani zweryfikować listę swoich znajomych

i przyjaciół? Z jakimi opiniami spotykała się Pani w tamtym czasie? Nic nie weryfikowałam, przeciwnie! Przyjaciele, znajomi i nawet nieznajomi pomagali mi, jak mogli. Dobrym słowem i serdecznością okazywaną mi choćby przez przekazywany uśmiech. A uśmiech, to bardzo ważny oręż w pokonywaniu tej choroby! Trzeba pamiętać o tym, że ludzi naznaczonych rakiem trzeba trochę otulać własnym ciepłem. Czasami wystarczy po prostu się do nich ładnie uśmiechnąć. Jakie cechy charakteru są dla Pani w życiu najważniejsze? Lojalność. To tyle. „Już nie ma dzikich plaż, na których zbierałam bursztyny...” - śpiewała Pani już w latach osiemdziesiątych. I jest w tej piosence część prawdy, bo bursztyny są Pani pasją, prawda? Bursztyny są najpiękniejszym kamieniem, jaki wydała ziemia. Ale ich nie kolekcjonuję. Wystarczy mi, że je podziwiam w muzeach, w galeriach i na wystawach. Czym jeszcze prywatnie fascynuje się Irena Santor? Radością życia. A, nawiązując trochę do tytułu naszego magazynu, czym jest dla Pani „piękno”? Połączeniem harmonii ducha i ciała. O innym rodzaju piękna mówiąc: opowiadała Pani kiedyś historię z Festiwalu w Zielonej Górze, na którym Czesław Niemen zaśpiewał "Pa dzikim stiepiam Zabajkalia". Pani, mimo wielkiej ochoty zaśpiewania, nie wyszła na scenę, bo... tego dnia była Pani ubrana w sweter. Jest Pani, zresztą, znana z nienagannej elegancji. Jak ocenia Pani obecny image sceniczny młodych wykonawców, którzy często wydaje się, że ubrani bywają... dość przypadkowo? Nie szata zdobi człowieka, ale jego rozum, mądrość. W przypadku zawodu piosenkarza najważniejsze jest, natomiast, dobre rzemiosło i talent. Strój jest ważny na tyle, na ile czujemy się w nim dobrze i na ile dobrze widzą nas w nim widzowie i słuchacze. A wtedy, w Zielonej Górze, ja nie miałam śpiewać. Zazdrościłam tylko Czesławowi, że on tak pięknie śpiewa. Jego zapał do śpiewania udzielił się i mi... też chciałam wtedy wyjść i zaśpiewać piosenkę ludową, nawet pamiętam jaką: „Bandoskę” zespołu Mazowsze. Ale nie zaśpiewałam. I wcale nie dlatego, że byłam nieodpowiednio ubrana (śmiech). Trochę tego potem żałowałam. Niemen miał wtedy taki głos i taką charyzmę, że zarażał swoją piosenką wszystkich dookoła. Ja stałam za sceną, a przed oczami

10


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

miałam dzikie stepy, o których mówiła piosenka. Czesław Niemen był talentem najczystszej wody. To był samorodek, który został oszlifowany i stał się brylantem polskiej piosenki. Podobnie, jak Pani, Czesław Niemen był człowiekiem bardzo skromnym... Nawet powiedziałabym: niedostępnym... ale ja go doskonale rozumiem (śmiech). I wciąż się uczył, eksperymentował ze swoim głosem i muzyką. Jakie powinny być, Pani zdaniem, nieodłączne atrybuty modowe lub atrybuty elegancji kobiety? Nie wiem. Ja ubieram się w zgodzie z tym, co mnie ubiera, a nie przebiera. I taki jest chyba sekret elegancji.

się zabiegami upiększającymi lub poprawiającymi urodę? Każdy robi to, co lubi, co chce i czego potrzebuje. Korzystanie z medycyny estetycznej, to prywatna sprawa każdej kobiety. Ja akceptuję przemijanie i z rozczuleniem przyglądam się moim zmarszczkom (śmiech) Bardzo wiele kobiet stawia sobie Panią za wzór; dlatego zapytam na koniec, co oznacza dla Ireny Santor „być piękną”? Akceptować to, co Pan Bozia dał i w ramach dbałości o zdrowie i higienę tego nie zaprzepaszczać. I mieć poczucie humoru: najlepiej na własny temat (śmiech).

Nieodłącznym, dla wielu, atrybutem urodowym, jest makijaż. Pani, nieco na przekór modzie, nie maluje się prawie wcale? Maluję się dla sceny. Prywatnie szkoda mi cery (śmiech). Modnymi nie tylko w ostatnich latach stały się wszelkiego rodzaju zabiegi z zakresu medycyny estetycznej. Korzystają z nich, zresztą, coraz młodsze kobiety. Czy, Pani zdaniem, warto wspomagać

Rozmawiała: Małgorzata Maksjan, Foto: Zenon Żyburtowicz

REKLAMA

11


ludzie

Piękno, to miłość. 12


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

To już czterdzieści lat! W roku 1973 dwudziestosześcioletni Giampiero Anelli na Festiwalu Piosenki Włoskiej w San Remo zadebiutował pod pseudonimem „Drupi” piosenką „Vado via”. Piosenka z miejsca stała się światowym przebojem, a sam Drupi na scenie... pozostał do dziś, stając się ikoną włoskiej piosenki. Jego kolejne przeboje, m.in. „Piccola e fragile” i „Sereno è” na stałe weszły do światowego kanonu muzyki rozrywkowej. Nowa płyta Artysty, która na polskim rynku ukazała się w sierpniu 2013 roku, to jubileuszowy prezent dla polskich fanów. Album zawiera dwa krążki: pierwszy z materiałem premierowym, drugi – z na nowo zaaranżowanym zestawem największych przebojów. Andrzej Gross: Pańska nowa płyta, która na rynku ukazała się z początkiem sierpnia, to krążek premierowy, ale także zestaw na nowo zaśpiewanych największych przebojów. Kiedy w roku 2011 spotkaliśmy się w Szczecinie, „odgrażał się” Pan, że taką płytę być może nagra dopiero pod koniec kariery. Podobnie jak Pańscy fani, mam nadzieję, że jej wydanie końca kariery bynajmniej nie oznacza? Drupi: Oczywiście, że nie! I całe szczęście, że tak nie jest… Podwójny album, to nie koniec mojej kariery. O jego wydaniu w takim kształcie zdecydowała

wytwórnia Sony Music, która jest dystrybutorem materiału muzycznego. Podwójna płyta została wydana jako prezent dla moich fanów. I mam nadzieję, że właśnie tak została odebrana. Z którymi swoimi największymi przebojami czuje się Pan szczególnie związany? Dlaczego? Wydaje mi się, że najbardziej jestem związany z piosenką „Vado via”. To piosenka, która otworzyła mi drzwi do sukcesu. Dzięki niej mogłem podróżować po świecie, a przede wszystkim pozwoliła mi ona porzucić pracę hydraulika (śmiech). A, czy piosenki - „kandydatki” na szczególnie dla Pana ważne, można znaleźć także na premierowym krążku? Które z nowo nagranych piosenek wzbudzają największe emocje w ich twórcy? Piosenki z mojej ostatniej płyty są dla mnie naprawdę wyjątkowe. Jest to płyta, która powstała z potrzeby wyśpiewania moich emocji, moich wspomnień, które wciąż do mnie powracają. „Ultimo tango”, to radość, którą szczerze odczuwam....” Tutto quello che ho” to uczucia, miłość dla ludzi, których spotkałem w całym moim życiu i dla rzeczy, które stanowiły dla mnie wyjątkową wartość....”Ho sbagliato secolo”, to refleksja o życiu, a „Queste ossa” to metafora, która opowiada o mnie, jako człowieku i artyście... Także REKLAMA

13


ludzie pozostałe piosenki zawierają cząstkę mojej duszy. Mam nadzieję, że teksty tych piosenek zostaną przetłumaczone na język polski, bo wierzę, że słowa są bardzo ważne... Jedenaście nowych piosenek w albumie „Ho sbagliato secolo”, to romantyzm z nieco drapieżnym, rockowym pazurem. Co nowego pojawiło się na tej płycie w muzyce Drupiego? I, o czym opowiada nowa płyta? Romantyzm stanowi nierozerwalną część mojego jestestwa, więc nie mógłbym bez niego żyć… Jest wszechobecny w każdym moim utworze. Muzyka stanowi przekaz mojej wielkiej woli życia, radośnie i z fantazją, wykraczając trochę poza stereotypy... A rock? Rock te wszystkie elementy łączy w cudowny sposób. Moja płyta opowiada, po prostu, o etapie życia, który obecnie przeżywam... pełnym radości, ale nie pozbawionym zaprzeczeń i nadziei. Mówi się, że śpiewanie o miłości, to trochę banał, bo „o miłości przecież śpiewają wszyscy”. Pan konsekwentnie zaprzecza temu twierdzeniu i o miłości wciąż śpiewa. Jaki jest sekret dobrej piosenki, która oddaje uczucia? Miłość ma wiele odcieni i barw. Tylko szaleniec lub ktoś, kto nigdy jej nie doświadczył, mógłby powiedzieć, że jest banalna… A jaki jest sekret włoskiej piosenki? Szczególnie w Europie Wschodniej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to właśnie piosenka włoska biła rekordy popularności, a i dziś wciąż nowe pokolenia i wracają do włoskich przebojów sprzed lat, i znajdują nowe piosenki, które stają się przebojami... Nie wydaje mi się, żebym był w posiadaniu tajemnicy popularności włoskiej piosenki... o ile w ogóle istnieje jakiś magiczny sekret... Ja zawsze pisałem i śpiewałem o moich emocjach, a jeżeli mogły sprawić, że dzięki nim ktoś poczuł się szczęśliwszy, tym większą przynosi to mi radość. Zdaniem wielu krytyków, w końcówce lat siedemdziesiątych, po występie na festiwalu w Sopocie z piosenką „Sereno é”, stał się Pan w Polsce artystą popularnym i znanym nawet bardziej, niż w rodzinnych Włoszech. Czy Polska także stała się dla Pana szczególnym krajem? Polska natychmiast zajęła bardzo ważne miejsce w moim sercu. Polacy, to naród, który z godnością i bez przemocy odwrócił bieg historii i bardzo wiele dokonał. Nie tylko dla siebie, ale także dla innych. Występuje Pan w Polsce często. Jakie wspomnienia przywozi Pan do rodzinnej Pavii z tego kraju? Czy Polska, którą widział Pan w latach

14

siedemdziesiątych i dziś, zmieniła się? Moje wspomnienia związane z Polską są tak niezliczone, że należałoby napisać książkę, aby je wszystkie opowiedzieć... Koncerty, miasta, ludzie, przyjaciele z Polski zajmują szczególne miejsce w moich wspomnieniach i mojej świadomości. A Polska lat siedemdziesiątych?... Była zupełnie inna, niż ta obecna. Była zbyt ponura, ale byli w niej ludzie pełni życia, miłości i ciekawości poznawania i tworzenia. A to są wartości, które cenię najbardziej! „Dla mnie kobiety są wszystkim” - to zdanie towarzyszy Panu nieodmiennie od początku kariery, i to nie tylko dlatego, że śpiewa Pan o miłości. Najważniejszą osobą w Pańskim życiu jest, oczywiście, żona, Dorina, ale... zapytam przewrotnie, co opowie Pan o Polkach... Nie podoba mi się określenie „Polki, czy Włoszki”. Dla mnie każda kobieta, bez względu na narodowość, jest słodkim cudem tajemnicy uniwersum. Pańskim żywiołem jest scena, na której anioł – Anelli zmienia się w Drupiego – małego diabełka z dziecięcych lat. Przypomnijmy naszym czytelnikom, skąd wziął się Pański pseudonim. Miałem 8 lub 9 lat, kiedy zostałem wybrany do przedstawienia, w którym miałem zagrać małego, leśnego diabełka. Diabełek zabawiał się robieniem różnych psikusów. Ponieważ udało mi się zagrać bardzo wiarygodnie, od tamtej chwili nazywano mnie Drupi (śmiech). Po tym diabełku pozostała mi natura żartownisia i czasami zdarza mi się robić kawały, takie małe, tylko dla śmiechu... (śmiech) Pseudonim dobrze oddaje Pańskie uczucia na scenie? Czym są dla Pana koncerty? Czy cały czas, po czterdziestu latach na scenie, towarzyszą Panu na niej takie same emocje? Scena to dla mnie miejsce magiczne i jestem szczęśliwy, że doświadczam tego zaszczytu, aby na niej występować. Nie każdy ma taki fart! Emocji, które mi towarzyszą podczas występów na scenie nie można porównać do żadnych innych. Nawet po czterdziestu latach serce wypełnia drżenie i magiczne podniecenie, tak, jakby to był wciąż pierwszy koncert w życiu... Na koniec, zgodnie z tytułem naszego magazynu, zapytam, czym jest dla Pana „piękno”? Piękno może mieć wiele form i twarzy, ale słowo, które instynktownie przychodzi mi do głowy, aby je wyrazić, to jedyna i magiczna MIŁOŚĆ. Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: udostępnione przez Sony Music Polska. Dziękujemy Sony Music Polska za pomoc w realizacji wywiadu.


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

W tanecznym rytmie -

45 lat SGB „Arabeska”

Historia, jak ze snu. Kilkanaście tańczących dziewcząt wyjeżdża na pierwszy w swoim życiu występ telewizyjny i... w jeden wieczór zespół staje się gwiazdą, towarzyszącą na koncertach najbardziej rozpoznawalnym artystom polskiej estrady. I nie jest to chwilowa popularność, bo „Arabeskom” na scenie udaje się przetrwać kilkadziesiąt lat. Taniec łączy też pokolenia, bo z każdym kolejnym jubileuszem grupy, na występach oglądać można specjalnie sformowany skład, złożony z kilku pokoleń tańczących dziewcząt i pań...

zainteresowanych organizowaniem ich występów nie ma nawet w rodzinnym mieście. Po dwóch latach „Marionetki” dostają swoją pierwszą szansę: razem ze Stanisławem Kątnikiem ich instruktorka załatwia występ grupy w Powiatowym Domu Kultury. I... zamiast spektakularnego sukcesu spektakularna klapa! Już w pierwszym tańcu dziewczęta nie wiedzieć czemu ustawiają się tyłem do zdezorientowanej widowni, której występ wyraźnie się nie podoba. Na kolejną szansę zespół czekać musi cztery lata. Przez ten czas tylko okazjonalnie występuje na miejskich i wojewódzkich imprezach kulturalnych, ale wciąż ćwiczy i nabiera umiejętności. Zdobywa też pierwsze nagrody w wojewódzkich przeglądach tanecznych. Szansą, którą grupa otrzymuje w 1974 roku, jest wyjazd do łódzkiego ośrodka telewizji i występ przed kamerami w „Turnieju Województw”, w którym już prawie wojewódzki (oficjalnie od 1975 roku) Słupsk rywalizuje z prawie wojewódzkim (także od 1975 roku) Kaliszem. Mało kto pamięta dziś, które z miast wygrało telewizyjny turniej. Ale Słupską Grupę Baletową „Arabeska” - taką nazwę przyjęły niegdysiejsze „Marionetki” na kilka lat przed sukcesem – pamiętają kolejne pokolenia. Gwiazdy mimo woli Telewizyjny występ „Arabesek” przyniósł coś, czego nie spodziewały się ani tancerki, ani instruktorzy, ani desygnujące zespół do występu w ramach Turnieju Województw władze miasta: lawinę zaproszeń z kraju i zza granicy, oraz propozycje niemal stałej współpracy grupy z telewizją, przy organizacji koncertów i przedstawień. Dzięki nowoczesnym i śmiałym na owe czasy układom choreograficznym „Arabeski” zaczęły występować najpierw w całej Polsce,

Trudne początki Jest rok 1968. W powiatowym Słupsku nowo zatrudniona instruktorka tańca, Mieczysława Kętrzyńska, rozpoczyna nabór dziewcząt do kilku grup tanecznych. Po kilku miesiącach pracy jedna z nich: „Marionetki” zauważalnie zaczyna rozwijać swoje umiejętności znacznie szybciej, niż pozostałe. Kętrzyńska zaczyna więc pracować z nimi częściej i intensywniej. Ale, choć dziewczęta tańczą coraz lepiej,

15


WYDARZENIA

a później poza jej granicami. „Ja pamiętam ten okres, kiedy składy „Arabeski” były bardzo młodzieżowe” - opowiada dyrygent i reżyser przedstawień telewizyjnych, Zbigniew Górny. „To były młode, trzynasto- i czternastoletnie dziewczyny, które w dorosłych strojach tańczyły układy zaaranżowane w sposób niemalże rewiowy. Ewoluowały od amatorskiej grupy i konsekwentnie rozszerzały swój repertuar, stając się coraz bardziej profesjonalne. Drugiego takiego zespołu w Polsce nie spotkałem do dziś.” - dodaje reżyser. I rzeczywiście, „Arabeskom” jako jedynemu wywodzącemu się z amatorskiego ruchu zespołowi tanecznemu w Polsce, udało się przez ponad czterdzieści lat istnienia zatańczyć ponad 3000 razy na estradach m.in. NRD, Bułgarii, Czechosłowacji, Związku Radzieckim i na Węgrzech. W roku 1986 grupa uzyskała też zgodę władz kraju na wyjazd do Niemiec Zachodnich (RFN), niestety, był to jedyny wyjazd za „żelazną kurtynę”. Propozycje występów w m.in. Belgii, Francji, Szwecji, Wielkiej Brytanii i Japonii ze względu na uwarunkowania polityczne zespół musiał pozostawić bez odpowiedzi. Najwięcej uczy scena Na szlify wielkiej sceny nie było czasu. Zaraz po pierwszym sukcesie zespół, który występował do tej pory w najlepszym razie przed lokalnymi zespołami muzycznymi, musiał zmierzyć się z tremą i rywalizacją o popularność z ówczesnymi gwiazdami. „Pamiętam widowisko w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca” - opowiada Mieczysława Kętrzyńska - „To był jeden z pierwszych dużych koncertów grupy. Przed nami występowała Irena Jarocka, która wówczas świeżo przyjechała z Zachodu. Nasze dziewczyny bały się wyjść po niej na scenę. Trzeba było je dosłownie siłą zmusić i wypchnąć, ponieważ obawiały się,

16

jak zostaną odebrane występując po takiej wielkiej gwieździe.”. Występ się udał, a ciepło przyjęte dziewczęta od tej pory przestały bać się pracy z gwiazdami. I występowały. Wśród znanych twarzy, z którymi tancerki spotykały się często na ogólnopolskich i światowych scenach, znaleźli się m.in. organizatorzy widowisk - Jerzy Gruza, Zbigniew Górny i Janusz Rzeszewski; projektanci – m.in. Xymena Zaniewska; wreszcie, gwiazdy polskiej sceny – m.in. Czesław


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Niemen, Zbigniew Wodecki, Zdzisława Sośnicka, Maryla Rodowicz, Marek Grechuta i Anna Jantar, a w późniejszych latach Marek Torzewski i Edyta Górniak. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zespół stał się stałym gościem programów telewizji publicznej w Polsce i pokazów mody, m.in. „Mody Polskiej” i „Telimeny”, wystąpił także w kilku filmach fabularnych, m.in. „Hallo Szpicbródka”. W tańcu nie ma granic Przez wszystkie lata istnienia w zespole tańczyło kilkaset dziewcząt. Wiele z nich w „Arabesce” zdobyło nie tylko szereg wspomnień, ale i zawód. „Z reguły praca w zespole kończyła się albo wyjazdem na studia do innych miast, albo zamążpójściem.” - wspomina Mieczysława Kętrzyńska - „Choć bywało i tak, że tancerka studiowała w Poznaniu, a do Słupska przyjeżdżała na próby i na koncerty.”. Przyszłość tancerek też jest różna. Dziewczęta, dziś już Panie, rozsiane są po całym świecie. Część z nich uprawia taniec jako zawód, są tancerkami i choreografkami, a kilka wychowanek grupy tańczyło z gwiazdami, m.in. z Andrzejem Rosiewiczem. „Z tańca zawodowego się wyrasta.” - dodaje założycielka zespołu - „Jakkolwiek jest to rzecz przykra dla dziewcząt, które spędzają po pięć, sześć lat w zespole, taka jest kolej rzeczy. Ale dziewczęta nadal pozostają Arabeskami, mają ze sobą kontakt, a okazjonalnie, przy jubileuszach, spotykają się i wychodzą razem na scenę.”

„Arabeska” dziś Grono sympatyków i fanów „Arabeski” nie maleje, mimo że zespół w ubiegłym roku oficjalnie zakończył działalność. Z chwilą przejścia Mieczysławy Kętrzyńskiej na emeryturę, Słupski Ośrodek Kultury, przy którym grupa działała od 44 lat, zmienił nazwę zespołu (obecnie funkcjonuje przy nim Słupska Grupa Taneczna „Arabeska”) zamykając jednocześnie pewien rozdział w historii najbardziej rozpoznawalnej polskiej grupy tanecznej. Nowa „Arabeska” pod okiem wychowanki zespołu, Marzeny Piołunkowskiej, zaczęła pisać swoją własną historię... Wspomnienia jednak zostają i pozostaną wciąż żywe. Dawne „Arabeski” nie zamierzają, bowiem, zrezygnować ze wspólnych spotkań, a okazjonalnie także i wspólnej pracy. Fani grupy z pewnością ucieszą się z tego, że mimo rozwiązania zespołu, jubileusz 45-lecia powstania grupy nie pozostanie bez echa. 28. września 2013r. w słupskiej filharmonii, zespół sformowany z kilku pokoleń „Arabesek” zatańczy dla publiczności po raz kolejny w towarzystwie gwiazd polskiej estrady, na jubileuszowym koncercie połączonym z benefisem Mieczysławy Kętrzyńskiej.

Tekst: Andrzej Gross Foto: Z archiwum SGB „Arabeska, Tomasz Ziomek”

17


ludzie

W showbiznesie głównym bożkiem jest pieniądz Z Kasią Wilk, piosenkarką i kompozytorką rozmawia Rafał Podraza.

18


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Rafał Podraza: Przebyłaś długą drogę: od występów w lubińskiej „Muzie”, przez Festiwal we Wrześni, współpracę z Mezo... Czego nauczyłaś się przez te lata? Kasia Wilk: To dopiero początek. Mam dużo siły i samozaparcia - wciąż idę. Nie mogę się zatrzymać, bo to oznaczałoby samounicestwienie. Mogę jedynie chwilami odpoczywać. Przez ten czas nauczyłam się wiele, jak każdy przez dekadę… Poznałam smak sukcesów i porażek. Poznałam smak szczęścia, zażenowania, odpowiedzialności za siebie i swoje decyzje. Teraz wiele odpuszczam, a zaczynam zwracać uwagę na zupełnie inne kwestie, to normalne z wiekiem. W zawodach artystycznych dochodzi potrzeba ciągłego rozwoju, potrzeba poszukiwania, sprawdzania, dotykania, jak dziecko, wszystkich ciekawych rzeczy. Młodzieży chcącej coś zrobić w muzyce, powtarzam, że to „coś”, to nie tylko sukces medialny. Mówię o poszukiwaniu siebie, sprawdzaniu swoich zdolności w różnych wydaniach. Mówię o pielęgnowaniu umiejętności, ale przede wszystkim o mozolnej pracy, którą trzeba w to włożyć. Mówię też o roli tekstu w piosence, o tym, że decyzje podjęte na początku ”kariery” muszą być bardzo rozważne, bo mogą albo otworzyć, albo zamknąć wiele drzwi. Najwięcej jednak, w rozmowie z młodymi, skupiam się na definicji słowa „praca”. To dla młodych słowo-widmo, bo chcą mieć szybko i łatwo. Niestety. Jedna lub dwie wygrane nie rodzą następnych, trzeba się o nie postarać i na nie zapracować, jak sportowcy. Dlaczego tak lubisz iść pod prąd? Nie łatwiej byłoby nagrać kilka chwytliwych przebojów i stać się bardziej rozpoznawalną, a co za tym idzie, mieć więcej koncertów, okładek w gazetach i fanów? A idę pod prąd? Idę tam, gdzie niosą mnie moje wybory, dyktowane wieloma okolicznościami. Piszę wciąż proste, melodyjne piosenki, nie odbiegające od mainstreamu, z którym kojarzy się showbiznesowy galimatias. Problem w tym, że robię to, co mnie bawi. Śpiewam, bo lubię i pojawiam się tam, gdzie się dobrze czuję. Reszta jest dla mnie zbędna. Żebym mogła czuć się spełniona artystycznie, nie potrzebuje wzmianki w piśmie modowym. Dlatego nie uczestniczę w fashion imprezach, choć dobrze wyglądać oczywiście lubię. Zawodowo potrzebuję pięknych koncertów. Jednak, żeby na koncerty było zapotrzebowanie, potrzebuję dobrej piosenki. Oczywiście te dobre i chwytliwe często się nie wykluczają. Jednak zazwyczaj są one dalekie od moich preferencji, a w pewnych kwestiach nie mogę się uginać, będąc wykształconym muzykiem i dobrym wokalistą. Słynny wypadek w Opolu… Mimo niefortunnego upadku nie przestałaś śpiewać…

To przypadek, że śpiewałam cały czas. Trema towarzysząca występom na żywo w TV, to dla mnie ogromna mobilizacja. Wyszło dobrze. Ale „upadek Kasi Wilk” w Opolu, na portalu YouTube, obejrzało w ciągu trzech dni 300 tysięcy ludzi… Dla mnie to jest najbardziej przygnębiające. Adam Sztaba starannie dobiera wokalistów, z którymi pracuje. Ty jesteś w stałeś obsadzie. Czym jest to spowodowane: dobrymi kontaktami koleżeńskimi z kompozytorem czy umiejętnościami wokalnymi? Adama poznałam przy okazji współpracy z jego orkiestrą, zaraz po publikacji piosenki „Ważne”. Od tamtej pory miałam kilka udanych utworów, które wykonuję z jego orkiestrą do dziś. Wystarczy wybrać się na któryś z koncertów, żeby posłuchać, że od pierwszych dźwięków słychać kunszt aranżacyjny i wykonawczy. Nie wszyscy to zagrają lub zaśpiewają. Myślisz, że koleżeństwo jest jakąś magiczną różdżką, która dodała tym muzykom talentu? Adam Sztaba, to marka i autorytet, nie może sobie pozwolić na taką nieodpowiedzialność. Wielu muzyków mówi, że showbiznes, to bagno. Od kilku lat funkcjonujesz w tym biznesie. Jak oceniasz branżę? Showbiznes, to długi pociąg, który jedzie bardzo szybko, a w każdym wagonie jest jak u Tuwima… Kiedyś byłam tą walczącą. W przypływie frustracji napisałam nawet piosenkę „Szołbiznes”. Ale wtedy bardziej ufałam ludziom i wierzyłam w to, co mówią. Do dziś nie rozumiem pewnych układów i gier. Teraz, im mniej o tym myślę, tym jestem szczęśliwsza. W „szołbiznesie” pieniądz jest głównym bożkiem. Na ostatnim miejscu jest człowiek i jego oczekiwania. Masz na koncie dwie płyty. Szykujesz kolejną? Oczywiście. Nie pracuję ze sztabem ludzi, doradców i producentów, więc idzie mi wolniej. Wena też nie przychodzi codziennie. Spokój i skupienie są moimi sprzymierzeńcami. Szukam chwil miedzy koncertami, podróżowaniem i sytuacjami dnia codziennego. Dlatego premierę nowej płyty z żalem przesuwam na 2014. Uwielbiasz eksperymenty. Czym jest to spowodowane? Ciągłym poszukiwaniami, czy niepewnością utrzymania się na rynku muzycznym? I jednym, i drugim. Lubię się bawić i eksperymentować, a ludzie lubią być zaskakiwani. To wspaniała kompilacja. Na koncie masz wiele nagród, kilka twoich piosenek stało się przebojami. Dlaczego więc wciąż tak trudno dostrzec twoje nazwisko w zestawieniach najpopularniejszych polskich artystów?

19


ludzie Moje nazwisko regularnie pojawia się obok nazwiska Sztaby, Kukulskiej, Badacha, Cugowskiego. Koncertowałam w największych salach w Polsce. W "Machinie" widniałam w zestawieniu pięćdziesięciu najlepszych polskich wokalistek. Czy trzeba wyskakiwać z lodówki, żeby być popularnym? Czy w ogóle trzeba być popularnym? Muzyka ma swoje sposoby komunikacji, płynie falami, neuronami. To ona jest prawdziwą gwiazdą. Kasia Wilk wczoraj – Kasia Wilk dzisiaj… Jaka jest różnica? Mniej ufam. Jestem spokojniejsza, więcej milczę, więcej się bawię. Odsypiam. Otaczam się roślinami i starymi, zaufanymi znajomymi. Ale padają głosy, że ci „odbiło”, że nie utrzymujesz albo wręcz unikasz kontaktów ze znajomymi sprzed lat… Może powinieneś zapytać Juli, czy mi odbiło. Julia, to moja przyjaciółka, z którą się wychowałam. Ona zna mnie najlepiej. I mimo, że mieszka w Hamburgu, mamy taki kontakt, jakbyśmy nadal mieszkały obok siebie. Zawsze otaczałam się wianuszkiem kolegów i koleżanek, ale dziś każdy ma swoje życie, troski i obowiązki, rodziny. To normalne, że z czasem znajomości się weryfikują. Jest kilka osób, z którymi utrzymuję kontakt i nie muszę się tłumaczyć, dlaczego tak jest. Druga sprawa, to znajomi: „Kasia, hej, pamiętasz mnie? Grałyśmy razem w siatkę na WFie. Ja byłam w VIIIb a Ty w VIIIa. Odezwij się, albo najlepiej zadzwoń"… Twoim zdaniem: w branży muzycznej jest szansa na prawdziwą przyjaźń? Tak. Wystarczy spojrzeć na Kayah i jej managera, Tomika, Andrzeja Piasecznego i jego managerkę, Julitę. Od wielu lat razem. Ja też mam to szczęście, że moja przyjaciółka zechciała ze mną pracować. Znamy się, jak łyse konie, przyjaźnimy. I choć minęło już dużo czasu, wciąż mamy świetne relacje. Można? Można. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Rafał Podraza Foto: z archiwum Kasi Wilk

20


Felietony

POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Męska moda UPAŁÓW

Bo nawet nie o to chodzi, że faceci mi się nie podobają. Po prostu nie dostrzegam w nich choćby śladowych ilości piękna. Pal licho, jeśli ubiorą się tak, że wyglądają jak orangutany. Dla mnie mężczyźni zawsze wyglądają jak orangutany. Chodzi o facetów odkrytych – „bezpodkoszulkowców”, czyli takich, którzy paradują po ulicach z odkrytymi brzuchami. I, co ciekawe, najczęściej czynią to grubasy. Wiadomo, im jest gorąco, ale dokoła nich robi się niesmacznie. Oni pocą się z lepszym samopoczuciem, niż świadkowie ich pocenia. Na odbiór ich brzydoty wpływa miejsce. Jeśli taki jeden grubas z drugim pokazuje swój spocony brzuch na plaży, nie ma problemu. Przecież to teren niejako wyznaczony dla spoconych brzuchów. Gorzej, gdy stanie taki za tobą w sklepowej kolejce. Wtedy roznegliżowana moda upału zaczyna poważnie uwierać. Podczas swoich obserwacji zauważyłem też, że młodsze pokolenie facetów chodzi w adidasach i tak zwanych stopkach, odsłaniających kostki. Skarpetki do sportowego obuwia i krótkich spodenek podobno nie pasują. Niech i tak będzie, choć nie rozumiem dlaczego. Wiem, natomiast, że dla zwolenników sportowego obuwia sandały, to obciach. Tymczasem podczas upałów wielu mężczyzn decyduje się na sandały. Należę do tego klubu. Sandały, to luksus swobodnego spaceru. I tu, nauczony przez swoją dorastającą córkę, która posiada zmysł estetyczny niedostępny dla gruboskórnego faceta, zauważyłem dwa typy zwolenników sandałów. Jedni chodzą w sandałach bez skarpetek (należę do nich) i to raczej chodząca większość, drudzy zakładają do sandałów skarpetki, nawet gdy temperatura powietrza przekracza trzydzieści stopni Celsjusza. Czyżby było im zimno w stopy? Nie sądzę. A jednak wybierają wersję

fot. autor

Minęło lato, które zazwyczaj sprzyja lekkiej modzie słońca. A to lato było wyjątkowo upalne. Wysoka temperatura wymusza krótkie spodenki i podkoszulki. Kobiety raczej umiejętnie dobierają spodenki do podkoszulek, choć wolę, gdy ubierają się w cienkie sukienki albo spódnice (odróżniania spódnicy od sukienki nauczyła mnie moja dorastająca córka). Zresztą, to, jak ubierają się kobiety, nie jest dla mnie pretekstem do wnikliwej analizy. Jestem bezkrytycznym zwolennikiem ich urody, bez względu na ich wiek i gust. Są dla mnie niezmiennie piękne. Kłopot mam z facetami.

ciepłolubną. Zacząłem się zastanawiać dlaczego. Być może to całoroczne przyzwyczajenie, które rozciąga się na lato. Wiadomo, że ciężko uwolnić się spod władzy przyzwyczajeń. A może obawiają się przeciągów między palcami albo mają do ukrycia jakąś wstydliwą tajemnicę? Cokolwiek ich do tego skłania, należy podkreślić, że jest to moda wybitnie męska. Nie wiedziałem kobiety, która do sandałów założyłaby skarpetki. Zdarzają się nawet rodziny, gdzie córka z matką idą w sandałach, uwolnione od skarpetek, podczas gdy ojciec z synem drepcą obok, odziani w skarpetki. I są nawet z tego dumni! Ich sprawa. Bo przecież nie ubiór zdobi człowieka, jak powiada wytarte od nadużywania przysłowie. Ważne, żeby się dobrze czuć we własnej skórze i w tym, co ona dźwiga. A skoro nadchodzi jesień, będziemy dźwigać coraz więcej, coraz bardziej stęsknieni za słońcem, które tak mile nas łaskotało. A mnie, ubranego od stóp do głowy chwyci sentyment za grubasami z gołymi brzuchami, którzy są nieodłącznym atrybutem słonecznej pogody. I zatęsknię za sandałami. Daniel Odija – polonista, dziennikarz; pisarz nominowany w 2004r. do nagrody Nike za powieść „Tartak”. Laureat Pomorskiej Nagrody Artystycznej za debiut roku 2001. Jego twórczość zaliczana jest do tzw. „Prozy Północy”.

21


fot. Magda Krasińska-Wiśniewska

Felietony

O, tempora, o, mores! ... ... zawołałaby moja mama, a za nią ciotki i babki. Okrzyk wzniósłby zapewne cały chór moich antenatek, gdyby wiedział, że dzisiaj pospolity magiel czyli miejsce w którym się „obrabiało tyłki” ludziom, miejsce pogardzane przez osoby z klasą i wychowaniem, urosło do rangi salonu. Mamy magle towarzyskie, modowe, urodowe, medyczne... Uff... Wymienić wszystkich nie sposób... Niegdyś, gdy jeszcze uczono dyskrecji, elegancji w zachowaniu i kultury, czyli owej „klasy”, nie do pomyślenia było publiczne omawianie czyichś pantofli, sukienek czy kapeluszy. Doradzać – i owszem, ale publicznie komentować? Passé... Każdy ubierał się więc w to, co miał i na co go było stać, rzucając, oczywiście, okiem na to, co modne. Teraz wszystko się wykręciło podszewką do góry. To, co ma klasę, upadło, sponiewierane tym, co głośne, bez klasy i co bardziej bezczelne, chlaszczące i ssssyczące. W rozmaitych – ogólnie rzecz ujmując – publikatorach urządza się publiczne przedstawienia, w których główne role grają osoby, których o zgodę na to się, bynajmniej, nie prosi. Od dawna jestem tym procederem zniesmaczona, i wypowiadam głośno swoje zdanie: to niskie i niekulturalne! Czary mej goryczy i zdumienia dopełniło ostatnio przedstawienie, w którym na kieł wzięto śliczną, młodą aktorkę, skromną i raczej nie starającą się „błyszczeć”. Owa aktorka publicznie wystąpiła na dość znanej imprezie w pięknej sukni a’la Audrey Hepburn. Z sylwetką, jakiej niejedna by jej pozazdrościła, z piękną fryzurą i czarującym, skromnym uśmiechem. Zjawisko! Ale wszelkie zjawiskowe istoty zazwyczaj wkurzają tych, którzy uważają się za ikony mody i stylu (nie mylić z ikonami prawdziwymi). Aspiranci starają się za wszelką cenę przypiąć zjawiskom łatkę, która pośród słów pełnych lukrecji – „że, owszem, śliczna i piękna, to jednak…” jest jak łyżka dziegciu. Oto okazuje się, że straszną pomyłką są na przegubie pięknej pani sztuczne kamienie

22

(cyrkonie?), bo... zdaniem „Ikon” do tej kreacji pasują wyłącznie prawdziwe brylanty! Pffff… „Ikony” są zniesmaczone! Przecież jeśli aktorki na brylanty (znowu: Pfff...) nie stać, mogła je wypożyczyć... Ta kuriozalna wypowiedź skłoniła mnie do smutnej refleksji. Jak bardzo dzisiaj, w czasach walki o nasze, kobiece punkty widzenia, naszą dumną i piękną kobiecość, nawet w sferze mody i stylu brakuje zwykłego szacunku i taktu dla osób omawianych (oplotkowywanych, a nawet wyśmiewanych) publicznie. Jakby pantofelek, bluzka, czy torebka, miały jakiekolwiek znaczenie! Zwłaszcza gdy te same „Ikony” kilka minut później publicznie mówią, że dzisiaj nosi się wszystko do wszystkiego, quot libet! Dla mnie tabloidyzacja mody, ubioru i szczegółów stroju, omawiana publicznie, jest też publicznym przyznaniem się do tego, że... nie ma się wiele do powiedzenia. Ileż z lubością omawiających celebrytów i nie tylko „Ikon” osiągnęło cokolwiek poza możliwością publicznego krytykowania? Na palcach wśród nich szukać prawdziwych znawców mody i stylu... Prawdziwi znawcy na publiczne plotkowanie nie mają czasu. Wypowiadają się rzadko i... z dystansem! Moda istnieje od bardzo dawna. Owszem, plotkowanie o tym, że czyjaś krynolina była zbyt obcisła, a pantofle bez klamerki są nie do pomyślenia, bywało na dworach, wśród znudzonych i często prymitywnych dworek i dworaków w pudrowanych perukach... ale dzisiaj? Piękna aktorka, sportsmenka, czy piosenkarka, ma prawo czuć się tak, jakby ją ochlapano błotem, i aż dziw, że wszyscy to widzą, wiedzą i znoszą milcząco! Czepiam się? Może, ale to dzisiaj takie normalne, że się tnie, zjeżdża, obgaduje twórczość i wygląd ludzi zamiast… nagrodzić to, co warte uwagi, co ładne, dobre, sensowne i wartościowe. Zwłaszcza osiągnięcia. Krytycy zapomnieli, że powinni tez chwalić i promować. „Ikony” chwalić nie umieją, bo trzeba zadać sobie trud poznania twórczości i osiągnięć, bo ludzie tego nie kupią, bo dzisiaj mamy trend na „nie”. Oceniający kucharzy restaurator MA BYĆ niegrzeczny, prowadząca teleturniej – pomiatać ludźmi (u nas się to nie przyjęło – pamiętacie?), jurorzy powinni wspinać się na szczyty złośliwości, gdy przed nimi zdenerwowane młodziutkie panny, pragnące wejść do świata mody, wysłuchują rzeczy, za które ojcowie owych panien chętnie zmietliby ich z powierzchni studia... Takie czasy, takie „tryndy”, taka moda. Moda na „hejt” zamiast „like”. Szkoda.Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam… No… wysiadłam już dawno.

Małgorzata Kalicińska – polska powieściopisarka; autorka bestsellera „Dom nad rozlewiskiem” - współczesnej sagi rodzinnej (książka została nagrodzona „Witryną 2006”).


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

...a moda SWOJE Może nawet chciałabym być trochę modna, choć nigdy modna nie byłam. Ale w dzisiejszych czasach „być modną” nie jest wcale tak łatwo, jak się wydaje. Do końca bowiem wcale nie wiadomo, co właściwie jest modne, a co niemodne. Oczywiście, w kolorowych gazetach znaleźć można multum informacji na temat nowych trendów, jak połączenie różu z pomarańczem w stroju, szary lakier na paznokciach i szpilki w kolorze „nude”. Problem w tym, że gdy informacja pojawia się w gazetach, z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić można, że lansowany trend właśnie... wychodzi z mody. Problem też w tym, że wspomnianego multum informacji nie przygotowują styliści, o nie! Styliści wypowiadają się rzadko, najczęściej wtedy, gdy prezentują swoje własne koncepcje modowe na określony sezon. A większość informacji przygotowują dwa typy „modoznawców”. Pierwszy z nich, to zazwyczaj Panie, które stylistkami nie są, ani nigdy nie były, ale za to świetnie orientują się w tym, co kto kiedy na siebie założył. Opisując podpatrzone stylizacje owe Panie zwykle do każdej z nich przypinają jakąś łatkę... bo przecież nikt nie może być ubrany lepiej, niż one (choć rzadko zdradzają, w co ubrane były, pisząc swoje porady). Drugi typ, to, natomiast, „szafiarki” prześcigające się w kreowaniu trendów kompletnie nie istniejących, ujawniające przy tym swoją kreatywność i oryginalność. Większość ludzi, po zaczytaniu się w poradach obu typów „modoznawców”, aby poczuć się bezpiecznie, wybiera modowy konformizm. Przynajmniej w Polsce... W Australii pierwszego typu „modoznawców” nie ma. „Szafiarek”, za to, obrodziło w nadmiarze. Może i dobrze. Przynajmniej nikt nie przejmuje się tu modą! Niedawno wracałam późnym wieczorem do domu i nagle... poczułam się, jakby przefrunęło obok mnie stado papug. Młode i niemłode już dziewczęta paradowały wesoło w pastelowych, koronkowych sukienkach z cekinami, koralikami i brokatami. „Jakieś wesele w okolicy albo bal przebierańców” - pomyślałam. Ale, nie... Tak młode kobiety ubierają się tu wychodząc wieczorem do miasta! Australijska ulica wieczorem mieni się feerią kolorów, wzorów i faktur. W oczy rzucają się nieprzebrane ilości kolczyków, wisiorów, breloków i połyskujących rękawiczek. Do tego obcasy, koturny, sandałki, lateksy, cętki, kolce, łańcuchy... WSZYSTKO! Miła to, nawet, odmiana, po

hipsterskiej Warszawie, gdzie aktualnym „mundurkiem” na wieczorne wyjście, są (obowiązkowo markowe) dżinsy. I nieważne, że czasem zbyt pstrokato, że drobne Azjatki ledwo utrzymują się na nogach po założeniu dwudziestocentymetrowych platform, że niektóre spódniczki ledwo zakrywają pośladki i złośliwie podwijają się prawie do pasa, gdy australijskie modnisie przysypiają w pociągu, wracając z imprezy. Tu każdy szuka swojego własnego stylu. I nieważne, co na ten temat powiedzą inni! Nad ranem „imprezowe” dziewczęta znikają w mieszkaniach, a na ulicach pojawiają się „normalni” ludzie. Spokojniejsze kolory, niższe obcasy i dłuższe spódniczki, ale nadal wesoło... W drzwiach sklepu stoi Pani w legginsach Ugga z grubej wełny merynosa, w puchowym bezrękawniku i dzierganej opasce na włosach. Dwa metry dalej, na ławce, siedzi chłopak w klapkach, szortach i t-shircie na ramiączkach. W moją stronę podąża ładna, młoda dziewczyna w gumowych trampkach, króciutkich szortach i... wełnianym swetrze z golfem. Tu wszystko można! I znów nieważne, co ktoś inny ma na ten temat do powiedzenia! Sklepy i styliści, owszem, kształtują trendy i bieżące kolekcje. Ale przyzwolenie społeczne na bycie sobą, eksponowanie własnego, unikalnego stylu, nawet na zrobienie z siebie modowego wariata, jest tu dużo większe, niż w Polsce. Szkoda! Znacznie przyjemniej patrzy się na wesołą różnorodność, niż onieśmielonych „modoznawczymi” komentarzami konformistów. Więcej luzu!... Życie naprawdę stanie się przyjemniejsze!... Barbara Grabowska – córka Małgorzaty Kalicińskiej.

W roku 2012 wydała razem ze swoją mamą debiutancką powieść pt. „Irena”. Wcześniej dosłownie i w przenośni postawiła swoje życie na głowie i przeprowadziła się do Australii.

23


LUDZIE

Nic nie jest łatwe Z Otylią Jędrzejczak, mistrzynią olimpijską i multimedalistką w pływaniu, rozmawia Rafał Podraza.

24


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Rafał Podraza: Emanuje z Ciebie bardzo pozytywna energia. Co jest jej źródłem? Otylia Jędrzejczak: Zawsze staram się być uśmiechnięta i pozytywna. Nie ma konkretnego powodu, choć nie ukrywam, że cieszy mnie fakt przebywania w odpowiednim miejscu i czasie. W pływaniu zdobyłaś wszystko, po co więc ta przysłowiowa kropka nad „i”? Kropka nad „i”, to ponowna droga na szczyt po uśmiech. Dziś czuję się, jak wtedy, gdy miałam 15 lat i dopiero wchodziłam po drabinie na szczyt. Mój szczyt rzeczywiście jest wypełniony po brzegi, są na nim wszystkie tytuły, o których marzy sportowiec, dlatego tym razem jest to wspinaczka z potężnym obciążeniem. Trudno jest wrócić? Nic nie jest łatwe. Wszystko, co osiągnęłam w życiu, było efektem ciężkiej pracy, dlatego i tym razem nie spodziewałam się niczego prostego. Początki, to było zmaganie się z chorobami i kontuzjami. Dziś jest dobrze. Realizuję plan treningowy. Irena Szewińska po powrocie na bieżnię w 1972 roku najbardziej bała się kibiców i ich oczekiwań. Nie masz tych samych obaw? Domyślam się, że wymagania są duże. Moje imię i nazwisko kojarzy się z medalami i rekordami, i kiedy na zawodach nie ma medalu, to następuje u kibiców i dziennikarzy rozczarowanie, wręcz zawód. Jednak ja patrzę na to inaczej, dziś każdy progres mnie cieszy i to próbuję pokazać innym. Ale, uwierz, oczekiwania innych są niewielkie w stosunku do tego, czego oczekujemy od siebie samych… Stany Zjednoczone, Hiszpania... Niewiele czasu spędzasz w Polsce. Przed czym lub przed kim tak uciekasz z kraju? Nie uciekam z kraju. Zawsze powtarzam, że wszędzie jest dobrze, ale w domu najlepiej. Dzisiaj najważniejszy jest, jednak, trening. Te podróże, to szukanie swojego miejsca właśnie w tej dziedzinie. Można powiedzieć, patrząc na sukcesy, że jest jesteś osobą spełnioną… Kiedy więc pojawią się: mąż, dzieci, dom i ogródek? Na wszystko w życiu przyjdzie czas… Ale to już niedługo... Często powtarzam, że moje życie zacznie się po trzydziestce, wtedy zacznę poważnie myśleć o rodzinie. Marzenie dzisiaj już nie do spełnienia? Nie ma takich marzeń! Marzenia są po to, by je spełniać. Jeżeli ktoś mówi, że nie dasz rady tego zrobić, to właśnie wtedy warto się tego podejmować. Nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba tylko chcieć!

25


LUDZIE Powiedziałaś, że w życiu doświadczyłaś tyle samo porażek, ile sukcesów. Co spowodowałoby, że szala z radościami znalazłaby się wyżej? Powiedziałam, że w moim życiu tworzy się constans pozytywnych i negatywnych sytuacji. Nie mam tu na myśli tylko tych dużych, ale także drobnostki. Myślę, że nie będę tej szali przeważała, bo constans jest ważny. Teraz jest pozytywny czas, więc się uśmiecham i czerpię z każdego dnia jak najwięcej. Życie nauczyło mnie doceniać, to co mam. Uczę się od ludzi, których spotykam na swojej drodze. Otylia Jędrzejczak dzisiaj, Otylia Jędrzejczak sprzed lat – jakieś różnice? Wydaje mi się, że się nie zmieniłam. Jestem tak samo ambitna, tak samo pracowita, tak samo uśmiechnięta. Na pewno zmieniły mi się priorytety i przewartościowałam życie, ale uważam, że do niektórych rzeczy dorastamy. Każdy dzień, to kolejna kartka, którą trzeba zapisać. Zapisujemy ją kolejnymi doświadczeniami i uczymy się na błędach. To jest niezmienne wczoraj, dziś i jutro.

Londyn mamy za sobą. Nadal myślisz o startach? Było i minęło. Nie żyję przeszłością. Londyn się skończył, przeanalizowałam swoje starty i tyle. Nie ma potrzeby w życiu patrzeć wstecz. A może odnalazłabyś się w roli działacza sportowego? Nic w życiu nie wykluczam. Dziś skupiam się na kolejnym wyjeździe i kolejnych studiach. Tym razem absorbuje mnie Sochi, które rozpoczynam we wrześniu. Mam wrażenie, że obecnie nadrabiasz czas, który wcześniej zajmował ci trening. Udział w imprezach sportowych, sesje fotograficzne, udział w akacjach charytatywnych. To odpoczynek, czy mobilizacja sił dla dalszych treningów na pływalni? Ostatnich 25 lat życia spędziłam na basenie, więc dziś w pełni zasłużyłam na to, by spokojnie skorzystać z życia i podejmować nowe wyzwania . Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał: Rafał Podraza Foto: VIPhoto/EAST NEWS, SE/EAST NEWS, AFP/EAST NEWS

26


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Fale zawsze wołają!... Andrzej Gross: 42 lata, czyli ponad 350 tysięcy godzin: tyle czasu jest już Pan związany z morzem i wciąż morskie sprawy Pana fascynują i są Panu najbliższe. Jak łapie się morskiego bakcyla, aby był na tyle silny, żeby się nigdy nim nie znudzić?

Ponad pięćdziesiąt lat z morzem związany, ponad czterdzieści spędził na pełnym morzu. Przeszedł wszystkie szczeble morskiej kariery, od starszego marynarza, do Kapitana Żeglugi Wielkiej. O morzu potrafi opowiadać godzinami, a swoje opowieści popiera licznymi pamiątkami i eksponatami. O tym, czym są Morskie Opowieści, a jakie morze jest naprawdę, opowiada Kpt. Józef Gawłowicz.

Józef Gawłowicz: Nie marzyłem o morzu od dziecka. Urodziłem się i wychowałem w Mielcu, który od najbliższego dostępu do morza, w Gdańsku, oddalony jest o 600 kilometrów, a od Szczecina, z którym moje życie związałem – o 800 kilometrów. Pod koniec liceum złożyłem dokumenty do Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie chciałem studiować historię sztuki, ale w tym czasie do naszej szkoły zawitał Kapitan Żeglugi Wielkiej, który opowiadał o swoich podróżach do Argentyny, na Daleki Wschód i do Ameryki. Jego opowieści zafascynowały mnie tak dalece, że szkolny historyk, który namawiał mnie na uniwersytet, sam przyszedł do mnie i powiedział: „Jeśli skończysz historię sztuki, w najlepszym razie wylądujesz w muzeum, albo jako sprzedawca w Desie (sklep z antykami – przypis red.). A przy Twoim temperamencie zanudzisz się na śmierć. Pomyśl o Szkole Morskiej, bo to jest zawód w sam raz dla Ciebie”. I miał rację (śmiech). Moją morską przygodę tak naprawdę zacząłem więc pięćdziesiąt cztery lata temu! Czterdzieści dwa lata, to czas, w którym byłem już zawodowym żeglarzem. Przez ten czas okrążyłem kulę ziemską siedemnaście razy, dwadzieścia cztery razy uciekłem tajfunom, a i dziś ciągnie mnie w morze, mimo że dziś zawodowo związany jestem z Akademią Morską w Szczecinie, więc nie wypływam, tylko wykładam. Dokumenty w 1959 roku złożyłem do Szkoły Morskiej w Gdyni, gdzie na jedno miejsce przypadało dziewięcioro kandydatów, i udało mi się do niej dostać za pierwszym podejściem! To była wtedy trzyletnia szkoła licencjacka, którą skończyć wcale nie było łatwo! Po szkole z piątą lokatą na zaszczytnym stanowisku starszego marynarza wypłynąłem w swój pierwszy prawdziwy rejs. I był to rejs katorżniczy, który wcale nie pasował do morskich opowieści Kapitana z Liceum w Mielcu (śmiech). Płynęliśmy do Chin; po drodze mieliśmy siedem portów: dwa arabskie, cztery chińskie i niemiecki Rostock w drodze powrotnej. Podczas drugiego rejsu było już ciekawiej, a dodatkowo nawiązałem w tym czasie kontakt z paryską „Kulturą”, w której Jerzy Giedroyć zdecydował się opublikować moje „Chińskie Wędrówki”, czyli niemal pierwszy w życiu felieton podróżniczy, który napisałem od pseudonimem Adam Takubar.

27


LUDZIE Znalazł Pan zatem kolejny zawód, który został na całe życie, bo podobnie, jak z morzem, także z pisaniem nie rozstał się Pan do dziś. To prawda. Opublikowałem sporo felietonów i opowieści, ale także powieści marynistyczne i prace naukowe. Ale wtedy pisałem, żeby nie zwariować (śmiech). Po zacumowaniu w Chinach na statek o ósmej rano wchodziło pięciuset dejmanów z młoteczkami i przez osiem godzin ostukiwali go do białego żelaza. Marynarze, o ile w tym nie uczestniczyli, szukali sobie zajęcia, bo po samych Chinach nie wolno było się samodzielnie poruszać. Gdy wychodziliśmy na wycieczki – przyznam, liczne i dość atrakcyjne – byliśmy ponumerowani i chodził za nami przewodnik, który pilnował, żeby nikt nie zboczył z trasy. Ale i tak podczas tych wycieczek udawało nam się poznać nie tylko zabytki i „programowe” informacje, ale także prawdziwą, chińską rzeczywistość. Podczas jednej z wycieczek, w Pekinie, zaproszono nas na bardzo wystawne przyjęcie. Byliśmy zaskoczeni liczbą i ilością przygotowanych potraw. Okazało się, że chińscy organizatorzy za pieniądze od armatora przygotowują tak wystawne przyjęcia dlatego, że... sami mają okazję coś na nich zjeść i wypić. A w Chinach panuje głód! Aż prosiło się o to, żeby o tym napisać! Podczas kolejnych rejsów, poniekąd dzięki chińskiemu agitatorowi partyjnemu, zacząłem szmuglować na statkach do Polski paryską „Kulturę” - i tak nawiązałem z nią dłuższą współpracę.

W czym pomógł Panu chiński agitator? Agitatorzy, którzy przychodzili do młodych marynarzy, byli świetnie wyposażeni. Rozdawali masę ulotek i broszur w różnych językach, także w języku polskim. My braliśmy od nich broszury w całkiem sporej ilości, i przykrywaliśmy nimi gazety. Nikt tego nie sprawdzał. Agitatorzy cieszyli się, natomiast, że chińska propaganda komunistyczna ma takie wzięcie u Polaków (śmiech). Wiem, że już z pierwszego rejsu do Chin przywiózł Pan pamiątki, które nieoczekiwanie stały się cenne. REKLAMA

28


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Z pewnością cenne wspomnieniowo. Podczas rejsu trafiłem do chińskiego dentysty. Jego syn, młody jeszcze chłopiec, przynosił mi na statek tabletki. Któregoś dnia powiedział, że szybko musi wracać do domu, bo jest przeziębiony, a jego babcia jako lek przygotowuje mu rosół z białego kota. Chłopczyk, mimo że było zimno, chodził ubrany w cajgową koszulę i spodnie, więc dałem mu kupioną w Hong Kongu ciepłą kurtkę ze sztucznym futrem. Na drugi dzień i ja dostałem od niego prezent: przyniósł mi swój dziecięcy, drewniany piórnik. I zwierzył mi się. Gdy chińska propaganda w 1964 roku ogłosiła, że wróble szkodzą, bo zjadają ziarno i w niczym człowiekowi nie pomagają, zaczęto ptaki masowo zabijać. Ten młody chłopiec pomyślał sobie wtedy, że nic nie umie. Umie tylko rysować. Więc jest równie bezwartościowy, jak wróble... Odpowiedziałem mu szybko, że rysowanie i malowanie, to także bardzo przydatna w życiu rzecz. I poradziłem mu, żeby zaczął malować kwitnące wiśnie. Drugim prezentem od chłopca był narysowany przez niego kot. Później dowiedziałem się, że chłopiec kwitnące wiśnie namalował i wysłał na konkurs do Japonii. Został

znanym rysownikiem. A Pan awansował i w dość krótkim czasie ze starszego marynarza stał się Kapitanem Żeglugi Wielkiej. Nie tak krótkim. Kapitanem zostałem dopiero w 1973 roku. Morze oglądane okiem Kapitana różni się od widzianego oczami marynarza? Zdecydowanie tak, choć to zależy od tego, na jakim pływa się statku. W tamtych czasach na statkach zachodnich, o ile ktoś miał w ogóle taką możliwość, można było zaobserwować koleżeństwo całej załogi. W Polsce panowały, natomiast, bardzo sztywne stosunki hierarchiczne. Marynarz był – praktycznie rzecz ujmując – człowiekiem od ciężkiej pracy. Oficer miał znacznie więcej przywilejów. Choćby możliwość schodzenia na ląd znacznie częściej, niż załoga. Czasem nawet nie pod lufą karabinu przewodnika. Jako Kapitan, mogłem sobie, natomiast, pozwolić na to, żeby podczas cumowania w porcie przemieszczać się względnie swobodnie, nie patrząc ani na

29


LUDZIE ograniczenia formalne, ani czasowe, związane z pracą na statku, bo w tym czasie Kapitan pracy ma niewiele. Ponieważ zainteresowań związanych ze sztuką nie zatraciłem, podczas takich wypraw zawsze szukałem ciekawostek, które mógłbym dołączyć do mojej kolekcji. Ale i tak, ze względu na wesołe zabawy marynarzy i oficerów, często musiałem zwracać baczną uwagę na statek. I tu zaczną się, mam nadzieję, prawdziwe, morskie opowieści. Marynarze na statku... …pracują (śmiech). A jak nie pracują, to odpoczywają. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bywało, że ten odpoczynek wiązał się z dość szalonymi, zakrapianymi alkoholem imprezami. I poznawaniem lokalnych „smakołyków”, które niekoniecznie wszystkim wychodziły na dobre. W Ekwadorze razem ze starszym mechanikiem – także fascynatem sztuki i antyków – zeszliśmy na ląd w poszukiwaniu glinianych naczyń i antyków z czasów Pizarra (Francisco Pizarro – konkwistador hiszpański z XV w. - przypis red.). W tym czasie na statku, o czym dowiedzieliśmy się sporo później, pojawiły się wesołe dziewczęta. Gdy wróciliśmy na statek, solidarna załoga nie powiadomiła nas o tym, że elektryk może być niedysponowany, tylko, że odpoczywa, więc wypłynęliśmy w morze. Kilkanaście godzin później, gdy wpłynęliśmy do Kanału Panamskiego, a elektryk nie pojawił się na dziobie, wysłałem umyślnego do kabiny, żeby go obudził. Umyślny znalazł elektryka z krótkim oddechem i słabym tętnem w puściutkiej kabinie. Dziewczyna dosypała mu czegoś do alkoholu lub napoju i ukradła wszystko. Nawet jego ubrania. Szantowe opowieści o wesołych załogach kryją więc w sobie trochę prawdy? Tak i nie. Dziś załogi na statkach są tak małe, że nawet za zgodą dowódcy wypicie alkoholu, niezależnie, czy jest się na pełnym morzu, czy w porcie, niemal nie wchodzi w grę. Co najwyżej kapitan, starszy mechanik i starsi oficerowie mogą wypić lampkę wina przy uroczystym obiedzie. Ale kiedyś bywało różnie. Zdarzyła mi się sytuacja, w której z czterdziestokilkuosobowej załogi połowa wprowadzała statek do portu, a druga odpoczywała po suto zakrapianej kolacji. W mojej książce „Strzał w skroń” opisałem prawdziwy przypadek mojego przyjaciela, kapitana Kurowskiego, człowieka o wielkich walorach intelektualnych,, ale wyjątkowo nadwrażliwego, który zabił się po ekscesach załogi na jego statku. Kapitan Kurowski wypłynął w rejs podczas Świąt Wielkanocnych. W same święta zgodził się na to, żeby załoga wypiła wino. Nie wiedział o tym, że w nowej załodze ma dwóch alkoholików: starszego marynarza i starszego mechanika, którzy, w dodatku, byli z sobą

30

skonfliktowani. Marynarz umizgał się do córki mechanika. Ten uważał i marynarzowi uświadamiał, że taki związek, to dla niego za wysokie progi. Ale do wódki usiedli razem. Pokłócili się i zginęli w pożarze na statku. Kapitan po zakończeniu rejsu i degradującym go wyroku Izby Morskiej, już w domu, wysłał żonę do sklepu i strzelił sobie w skroń. Na szczęście takie sytuacje zdarzają się na morzu niezmiernie rzadko. Morze, to przede wszystkim ciężka praca. Na zabawę pozostaje niewiele czasu. Ale są i zabawowe tradycje, np. Chrzest Równikowy. Jeden z nich stał się najzabawniejszą ciekawostką w moim życiu (śmiech). Na statku do pracy w portugalskiej kolonii wieźliśmy prawie czterdziestu najemnych pracowników w Nigerii. Gdy rozeszła się wieść o imprezie na statku, najemnicy znikli. Szukaliśmy ich po całym statku, znaleźliśmy – w magazynie lin na dziobie, w którym wszyscy się ukryli. Trupio blady szef najemników prosił nas, żebyśmy ich tam zostawili. Kompletnie nie rozumieliśmy, o co chodzi. Wtedy dowiedzieliśmy się, że w ich rodzinnej wiosce opowiada się o plemionach, które, jeśli przygotowują dużą imprezę, zawsze podczas niej... wybierają kogoś, kogo zjedzą (śmiech). A równikowy chrzest, to morska tradycja! W pobliżu Równika z listy załogi i pasażerów wybiera się tych, którzy jeszcze na Równiku nie byli, i ogłasza im się, że muszą się przygotować do Chrztu. Marynarza o najbardziej delikatnej urodzie przebiera się w sukienkę i diadem Prozerpiny, a najbardziej potężny marynarz zostaje Neptunem. Są też astrologowie i diabły morskie. Podczas Chrztu Równikowego aspirant – ofiara musi poddać się serii prób, np. zostaje podnoszony na dźwigu do góry lub musi wypić kieliszek słonej, morskiej wody. Po serii prób otrzymuje morskie imię i, na pamiątkę, dyplom przekroczenia Równika, który zazwyczaj jest cenną pamiątką i wygląda, jak stara mapa z czasów Stevensona i piratów. A zdarzyły się w Pańskim życiu takie chwile, kiedy pomyślał Pan, że morze nie było jednak najlepszym zawodowym wyborem? Trzykrotnie. Kiedy byłem drugim oficerem, podczas nocnej wachty na prawej burcie zauważyłem malutki ogieniek, który przesuwał się prosto na nas. Nadawane sygnały pozostawały bez odpowiedzi, a radar przestał działać. Nie było mi wtedy do śmiechu. Obudziłem Kapitana, który nadał kolejne sygnały... bez efektu. Płynąc wzdłuż brzegu nie mogliśmy wykonać prawie żadnego manewru. Na szczęście światło zaczęło się zmniejszać. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co to było. Innym razem zdarzyła mi się ucieczka potężnym, przewożącym zboże, siedemdziesięciotysięcznikiem, przed tajfunem, który zepchnął nas z kursu do Teksasu i pchał na Meksyk,


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

a my nie mogliśmy nic zrobić. Raz, natomiast, groźna sytuacja spotkała mnie na lądzie. Schodziłem w Peru z portu odległego o 120 kilometrów od Limy. Miałem dostać się do Limy na lotnisko, stamtąd polecieć do Frankfurtu i wrócić do Polski. Po drodze zatrzymali mnie ludzie w kominiarkach, odebrali mi bagaż i kazali się odwrócić. Nie zrobiłem tego, tylko odezwałem się do nich po hiszpańsku. To ich zdziwiło, a mnie prawdopodobnie uratowało. Zaczęli ze mną rozmawiać. Kazali mi oddać wszystko, co miałem przy sobie, włącznie z ubraniem. Zostawili mnie na obrzeżach miasteczka bez moich rzeczy i rozebranego. Na szczęście chwilę potem odjechali i zostawili mnie żywego. Nagi dotarłem do najbliższego baru i zawiadomiłem o całej sytuacji agenta, który przysłał mi ubranie, bilety lotnicze i trochę pieniędzy, żebym mógł wrócić do Polski. Skradzionych rzeczy nigdy nie udało się odnaleźć. Na początku lat dziewięćdziesiątych zszedł Pan z morza, ale z morzem się nie pożegnał. Nieoczekiwanie Kapitan Żeglugi Wielkiej został Kapitanem Portu, a następnie... urzędnikiem. Zupełnie przypadkiem. Powołano mnie na dyrektora Urzędu Morskiego, ale wytrzymałem na tym stanowisku tylko półtora roku. Potem na własną prośbę wróciłem na morze. Teraz pracuje Pan w szczecińskiej Akademii Morskiej. Nie ciągnie Pana z powrotem do pływania?

Pewnie, że ciągnie! Ale mam już ponad siedemdziesiąt lat i związki zawodowe nie bardzo pozwalają wypływać w moim wieku... Chociaż, przynajmniej w dwóch kompaniach greckich drzwi na morze mam otwarte „dopóki mi nogi nie zaczną powłóczyć” (śmiech). Cały czas się nad tym zastawiam. Fale zawsze wołają! (śmiech). Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: archiwum Kpt. Józefa Gawłowicza, fotolia.com

Kpt. Józef Gawłowicz - polski Kapitan Żeglugi Wielkiej, pisarz marynista, podróżnik i kolekcjoner morskich archiwaliów. W swojej zawodowej karierze dowodził wieloma statkami polskimi i statkami pod obcymi banderami m.in. w Hongkongu i Arabii Saudyjskiej. Wykładał astronawigację w Akademii Morskiej, w Szczecinie. W latach 1963-1989 był tajnym kurierem paryskim „Kultury” do Polski. Publikował w „Kulturze” pod pseudonimami: Adam Takubar, Paweł Sowa i Sindbad Żeglarz; jest autorem serii prac naukowych oraz powieści (m.in. wyróżnionej Nagrodą im. Josepha Conrada książki pt. „Opowieści Nawigacyjne”).

31


ZDROWIE I URODA

Chirurg też jest człowiekiem Zawód lekarza w każdej specjalności obarczony jest odpowiedzialnością i stresem. Odpowiadając za zdrowie i życie innych ludzi, trudno jest rozstać się ze swoją pracą choćby na chwilę. Staje się ona stałym elementem życia, a pacjenci stają się jego nieodłącznymi towarzyszami. O zawodzie chirurga plastyka, jego kulisach i o tym, jakie towarzyszą mu emocje opowiada specjalista chirurgii plastycznej, lek. med. Arkadiusz Kuna. Andrzej Gross: Chirurgia plastyczna zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami, kojarzona jest powszechnie przede wszystkim z zabiegami korekcji nosa i implantacji piersi, które statystycznie wykonywane są w klinikach najczęściej. Ale praca chirurga plastyka obejmuje znacznie szerszy zakres umiejętności i czynności. Co chirurg plastyk umieć powinien? Dr Arkadiusz Kuna: W zakres chirurgii plastycznej wchodzą : chirurgia rekonstrukcyjna i chirurgia estetyczna. Pierwsza z nich, to dziedzina bardzo szeroka, wchodząca w zakres innych specjalności lekarskich. Obejmuje leczenie wad wrodzonych, oparzeń, niektórych nowotworów oraz ubytków tkanek i narządów, oraz przywracania ich funkcji. Kooperuje w tym zakresie z onkologią, ortopedią okulistyką, laryngologią i innymi specjalnościami. Druga z dziedzin, czyli chirurgia estetyczna, obejmuje równie ważne operacje i zabiegi, mające na celu korekcję wyglądu. Zdarza się, że zabiegi, takie, jak np. korekta powiek górnych, w Polsce uważane są za zabiegi estetyczne, a nie lecznicze. Związane jest to z ogólnym postrzeganiem chirurgii plastycznej, ale bywa też

32

podstawą opodatkowania zabiegu przy stanowisku, że jest to „naturalny proces starczy”. Tymczasem chirurgia plastyczna w większości przypadków spełnia funkcję leczniczą? Chirurgia plastyczna spełnia wyłącznie funkcję leczniczą. Nawet, jeśli osobie postronnej wydaje się, że przeprowadzany zabieg jest jakąś fanaberią pacjenta, to przed wydaniem orzeczenia warto spojrzeć na zabieg właśnie oczami pacjenta, dla którego jest to najczęściej forma powrotu do normalnego życia: fizycznie i psychicznie, o czym często zapominamy. Dlatego właśnie porównanie operacji tzw. estetycznych do zabiegów kosmetycznych jest nie na miejscu. To nie jest zmiana fryzury, ani malowanie paznokci. To nie jest tylko „upiększanie”. Aby wykonywać te zabiegi musimy być lekarzami, nikt inny nie może takich zabiegów wykonywać. Przykładowo: najczęściej wykonywana operacja z zakresu chirurgii estetycznej - powiększenie piersi - jest zabiegiem wykonywanym w znieczuleniu ogólnym i niesie za sobą ryzyko takie samo, jak każdy zabieg chirurgiczny. Ciągle jest to ingerencja w organizm niosąca ryzyko zakażenia, powstania torebki włóknistej,


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

przemieszczenia implantów, wystąpienia krwiaka i innych jakie nieodłącznie towarzyszą chirurgii. W Polsce zabiegi kwalifikowane prawnie jako „estetyczne”, objęte są podatkiem VAT. Przez to stają się droższe i czasem dla potrzebujących tych zabiegów – niedostępne. W Anglii nie ma VATu od usług chirurgii plastycznej nawet wtedy, jeśli wpiszemy w historii choroby, że zabieg wykonywany jest ze względów wyłącznie estetycznych. Bo te zabiegi poprawiają komfort życia pacjenta, leczą. Jak zakwalifikować pacjentkę, która do chirurga plastyka przychodzi dlatego, że zbyt duży i niekształtny nos utrudnia jej prawidłowe funkcjonowanie w społeczeństwie? Jak zakwalifikować pacjentkę, która zmniejsza nadmiernie obciążające kręgosłup piersi, lub powiększa je, bo od młodzieńczych lat wstydzi się swojego wyglądu? Czy to tylko estetyka? Te problemy wiążą się przecież albo z wpływem na funkcjonowanie organizmu, albo z brakiem komfortu psychicznego, który jest równie ważnym problemem. Pańska praca zawodowa od siedmiu lat podzielona jest między dwa kraje: Polskę i Wielką Brytanię. Czy dostrzega Pan jakieś różnice w opiece medycznej i świadomości medycznej Polaków i Anglików ? Medycyna we wszystkich krajach jest ta sama. Różnice są w mentalności i okolicznościach, w których ta medycyna funkcjonuje. Organizacja formalna jest bardziej zaawansowana w Anglii. To jest jej zaleta i wada. Zaletą jest to, że w medycynę nie ingeruje tak mocno państwo. Środowisko lekarskie samo pilnuje zarówno dostępu do rynku, jak i poziomu usług na rynku. Samo określa także restrykcyjne dla siebie przepisy. Ale wadą tego systemu jest jego skostniała struktura, która uniemożliwia lekarzowi podejmowanie decyzji medycznych wykraczających poza bardzo ściśle opisane procedury. Ja, jeśli zachoruję, wolę być leczony w Polsce. W Polsce lekarz może bowiem podejmować decyzje, które czasem nie są tak ściśle opisane, ale są zgodne z jego wiedzą, wykształceniem, intuicją i mniej go krępują. W Anglii, kiedy wyczerpią się procedury, lekarz nie może zrobić nic. Nawet wtedy, jeśli uważa, że niestandardowa forma leczenia przyniosłaby efekt. Rynek medyczny w Polsce i Anglii różni też pewien dość istotny szczegół: na Zachodzie mamy do czynienia z wielkimi korporacjami, w Polsce częściej spotyka się niewielkie szpitale, kliniki i przychodnie. Jakie są, Pańskim zdaniem, plusy i minusy tych różnic? Organizacja pracy i lepsze wykorzystanie pracy chirurga w pracy stricte chirurgicznej, są lepsze w Anglii. Kiedy jadę tam, jestem tylko chirurgiem. Nie jestem przedsiębiorcą, sekretarką, zaopatrzeniowcem,

organizatorem reklamy, nie jestem nawet lekarzem ogólnym. Dodatkowo: nie nadzoruję swojego pacjenta po operacji, bo robią to inni lekarze i pielęgniarze. Mi bliższy jest jednak system polski, bo tu chirurg identyfikuje się z pacjentem i kontakt na tej linii jest bardzo osobisty. W Anglii w ciągu miesiąca operuję czterdziestu pacjentów. Wychodząc z sali operacyjnej zazwyczaj nie mam już z nimi kontaktu. W Polsce operuję w takim samym czasie dwudziestu pacjentów, pamiętam ich historię choroby i zabiegu, może nie pamiętam nazwiska, ale wiem, jak zabieg przebiegał, czego spodziewać się dalej i, dodatkowo, mam pogląd na to, co z pacjentem dzieje się po zabiegu i w okresie pozabiegowej rekonwalescencji. Porównując Polskę i Anglię zwrócić należy też uwagę na zupełnie inną specyfikę rynku. Tam pacjent szuka firmy o dobrej reputacji. Nazwisko lekarza, który w niej operuje, ma drugorzędne znaczenie. W Polsce jest inaczej. Nawet najlepsze polskie kliniki, jak „Artplastica” w Szczecinie, przyznają, że pacjenci nawet, gdy wchodzą na stronę internetową placówki i sprawdzają jej renomę, najpierw pytają: „Kto u Was operuje?”. I na tej podstawie podejmują decyzję o oddaniu się w ręce lekarza. W rozmowie z „Pragnieniem Piękna” w ubiegłym roku zauważył Pan, że dystans między lekarzem, a pacjentem w Polsce znacznie się skrócił. Czy to oznacza, że w Polsce dostępność do lekarza jest większa, niż w Anglii? Znów: tak i nie. Lekarz w Polsce ma dla pacjenta więcej czasu. Ale polski pacjent, niestety, bywa, że traktuje lekarza zbyt frywolnie. Wyjeżdżając do Anglii obawiałem się „nowoczesności” Anglików, tego, że będą rozmawiać oględnie i roszczeniowo. Zastałem zupełnie odmienną sytuację: w Anglii lekarza traktuje się tak, jak w Polsce traktowało się go przed wojną. Anglicy czują do lekarza dystans, szacunek i zaufanie. Podczas rozmów z lekarzem opowiadają o sobie i o swoim stanie zdrowia bez ogródek i wstydu. W Polsce bywa różnie. Czasem lekarz musi się nieźle nagimnastykować, żeby o pacjencie dowiedzieć się wystarczająco dużo, szczególnie gdy chodzi o sprawę tak ważną jak przyczyny, dla których decyduje się na zabieg z zakresu chirurgii estetycznej, by zgodnie z sumieniem zakwalifikować go do zabiegu. A jednak w Polsce wielu lekarzy postrzeganych jest raczej jako „zdystansowanych do pacjenta”. Relacje na linii „lekarz – pacjent” często pozbawione są zaimka „mój”. Czy lekarz powinien, wykonując swój zawód, zbliżać się do pacjenta mentalnie, poznawać go? Czy lekarz ma na to czas? Specyfiką chirurgii plastycznej jest to, że żeby rozpoznać powód, dla którego przychodzi pacjent, a to jest bardzo ważne w kwalifikacji do zabiegu, bezwzględnie musimy poznać go lepiej. Może się,

33


ZDROWIE I URODA bowiem, okazać, że przyczyna jego przyjścia do chirurga plastycznego ociera się nie o obiektywną, tylko bardzo subiektywną ocenę faktów. Jeśli do chirurga przychodzi ktoś z guzem nowotworowym na głowie, sprawa jest prosta. Ten człowiek potrzebuje pomocy i trzeba go operować jak najszybciej, bo skutki zaniedbania choroby mogą być opłakane. Ale jeśli przychodzi pacjentka, która chce sobie powiększyć piersi, sprawa jest bardziej skomplikowana. Lekarz musi dowiedzieć się, co powoduje chęć powiększenia piersi. Czy nie jest to chwilowy kaprys spowodowany fałszywie postrzeganą „modą”, czego pacjentka oczekuje po zakończeniu operacji i czy oczekiwania te są realistyczne. Jeśli oczekuje awansu w pracy albo poprawy w pokiereszowanym, prywatnym życiu, to przyszła nie pod ten adres, powiększenie biustu nie poprawi, bowiem, ani jej pozycji w pracy, ani relacji osobistych. Ale, jeśli pacjentka mówi: „Kompleks mam całe życie, wstydzę się nawet pokazać piersi mężowi, nie lubię, kiedy mąż mnie dotyka, bo czuję się skrępowana...”; kiedy pytam męża, co on na to i słyszę, że jedynym problemem, który dostrzega, jest właśnie skrępowanie żony, wiem, że motywacja jest dobra, i że przeprowadzony zabieg ma właśnie charakter leczniczy, a nie estetyczny. W Polsce konsultacje są dużo dłuższe, niż w Anglii. W szczecińskiej „Artplastice” spędzamy na konsultacjach nawet godzinę albo dłużej. Nie przechodzimy w rozmowie z pacjentką do części medycznej, zanim nie poznamy jej prawdziwej motywacji. A często nie jest to łatwe. Zdarzyło się Panu, że pacjent wprowadził Pana w błąd co do swojego stanu zdrowia lub jego oczekiwania były zbyt wygórowane? Tak. I po to jest rozmowa. Dlatego też w chirurgii plastycznej, inaczej, niż w innych dziedzinach medycyny, częściej zdarzają się dyskwalifikacje pacjentów. Co czuje Pan, kiedy wchodzi na salę operacyjną? Staram się nie czuć żadnych emocji. Zanim wejdę na salę, zawsze uważnie przeglądam dokumentację. Kiedy już jestem na sali, nie tracę czasu na rzeczy, które mogę zrobić przed operacją, ani na emocje. Po prostu wiem, co mam zrobić. Przemyślenie operacji i zabiegu następuje przed wejściem na salę, wtedy rozważam różne możliwości i zastanawiam się nad tym, co zrobić gdyby... tu lista bywa długa. Czasami, oczywiście, przychodzi pokusa, żeby jakąś czynność podczas operacji wykonać inaczej, niż zaplanowałem, ale nauczyłem się odpędzać te pokusy. Przed zabiegiem, jeśli mamy czas bez emocji przyjrzeć się danemu przypadkowi, zwykle znajdujemy najlepsze dla niego rozwiązanie. Potem każda emocja może

34


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

przeszkodzić. W trakcie zabiegu nie rozmawiam, nie lubię muzyki... jest absolutna cisza i metodyczne działanie.

sobie i swoich dzieciach. Mam jednak nadzieję że będę mógł wykonywać swój zawód jeszcze wiele długich lat.

Emocje przychodzą potem?

Na koniec rozmowy zapytam, co Pana odstresowuje? Jaki jest dr Arkadiusz Kuna prywatnie, czym się fascynuje, jakie ma hobby?

Zawsze... Zabieg, to nie jest równanie matematyczne, które kończy się z chwilą znalezienia prawidłowego rozwiązania. Zabieg się kończy, ale przychodzi wybudzenie, istnieje możliwość powikłań wczesnych, późnych... bo zabiegi chirurgiczne, szczególnie te w zakresie estetycznym, nie są do końca przewidywalne. Możemy powiedzieć, że może w 80 procentach jesteśmy w stanie przewidzieć, co po zabiegu nastąpi, ale zostaje zawsze 20 procent niepewności. Tu nie da się więc wyłączyć głowy. Ja cieszę się pacjentem dopiero wtedy, gdy przychodzi po dwóch miesiącach i mówi, że wszystko jest w porządku. Dopiero wtedy mogę „odłożyć go na półkę”. Nie wierzę w to, że chirurg może wejść na salę, wykonać operację, potem z niej wyjść i zapomnieć. Nie ma takich chirurgów. W Anglii, co prawda, nie nawiązuje się głębszych relacji z pacjentem, ale kontrola pooperacyjna spełnia tę rolę za nas. Pacjenci mają dedykowanych pielęgniarzy albo pielęgniarki. W Polsce chirurg robi więcej, zagląda do pacjentek, sprawdza ich stabilność i stan zdrowia. Czasem pacjent nie wie nawet o tym, że nad nim czuwamy. Kiedy jest jakiś problem, zdarza się, że chirurg denerwuje się bardziej, niż pacjent. Osiem lat temu miałem pacjentkę po liposukcji abdominoplastyce (plastyce brzucha – przypis red.). Krwawiła, spadała jej hemoglobina, toczyliśmy krew i leki krwiozastępcze, znalezienie miejsca krwawienia w obszarze liposukcji jest bardzo trudne, czasem niemożliwe, w związku z czym opóźniałem decyzję o rewizji. W końcu rewizję zrobiłem i jak to często w chirurgii w podobnych przypadkach bywa, nie znalazłem miejsca krwawiącego, ale, jak żartujemy w żargonie chirurgicznym po „przewietrzeniu pacjenta” krwawienie ustało. Z własnej woli spędziłem przy jej łóżku trzy dni. Pacjentka cały czas była przytomna, nawet w dobrym humorze. Ja też udawałem dobry humor, a potem kiedykolwiek podglądałem dreny, to z drżeniem serca czekałem na kolejny wynik morfologii i obserwowałem, czy pacjentka jest stabilna hemodynamicznie. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Chirurgia, to medycyna precyzyjna. Czy jest taki wiek lub stan, w którym należy zaprzestać wykonywania tego zawodu lub na pewien czas przerwać praktykowanie? Chirurgia, to zawód na całe życie, ja emerytury nie planuję. Zresztą Polski ZUS mi emerytury nie zapewni, przecież jest już bankrutem, polegam tu raczej na

Jak się dużo operuje, to człowiek jest piekielnie zmęczony. Nawet jeśli nie operuję, to zawsze myślę o pacjentach, którzy jeszcze nie wylądowali na tej przysłowiowej „półce”. Zawsze jest więc pokusa oderwania się od rzeczywistości, kompletnego wyłączenia się, ale nawet na urlopie nie bardzo się to da zrealizować. Niedawno byłem na Mazurach, na kajakach. Na chwilę dało się nawet zapomnieć o pracy, ale tylko na chwilę... nie było bowiem dnia, ani nawet kilku godzin, w których nie przychodziłaby natrętna myśl, co dzieje się z tym, albo tamtym pacjentem. Ja nie wiem nawet jak wygląda taki wypoczynek, gdzie wyłącza się głowę i nie myśli się o pracy w ogóle. A wypoczywam na kajakach i jeżdżąc motocyklem enduro, który jest moją pasją. W godzinę, dwie, enduro potrafi fizycznie „wypompować” człowieka. I to jest moja ucieczka. Odpoczywam także w podróży, bo od dłuższego czasu moje życie, to życie na walizkach. Ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: archiwum Kliniki „Artplastica” w Szczecinie; fotolia.com

lek. med. Arkadiusz Kuna – specjalista chirurgii plastycznej, absolwent Wydziału Lekarskiego Sląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Od 2006 roku samodzielny specjalista chirurgii plastycznej (konsultant) w Wielkiej Brytanii, współpracownik kliniki chirurgii plastycznej „Artplastica” w Szczecinie.

35


PIĘKNO WEDŁUG...

Mody trzeba się uczyć! Żeby być modnym, nie wystarczy ubierać się u znanych projektantów. Wybór najbardziej ekskluzywnych marek nigdy nie zastąpi dobrego smaku, więc uczyć się mody trzeba już od najmłodszych lat. O polskich realiach modowych, o tym jak i gdzie się ubierać, i o aktualnych trendach opowiada stylista – Tomasz Jacyków. Andrzej Gross: Niezależnie od pory roku, na ulicach miast widzimy codziennie prawdziwą „rewię mody”, ale niekoniecznie w dobrym znaczeniu tego wyrażenia. Patrząc na stylistyczną mieszankę na ulicach można zadać pytanie: Czy Polki i Polacy potrafią się ubierać? Tomasz Jacyków: Wbrew pozorom to bardzo trudne pytanie, bo nie sposób tutaj uogólniać. Ale, co do zasady: jest dramatycznie i większość ludzi wygląda, jak jedzenie dla zwierząt! W większych miastach Polski można znaleźć wykształconych i interesujących się trendami mody Polaków – Europejczyków, ale nawet im zdarzają się wciąż potężne modowe wpadki. A wydawałoby się, że niezliczona ilość modowych porad w Internecie, czasopismach kobiecych i – coraz częściej – męskich, oraz w programach telewizyjnych, edukuje na tyle dobrze, żeby tych wpadek nie było... A jest dokładnie odwrotnie, bo nie może być każdy dla każdego ani nauczycielem, ani lekarzem, ani stylistą. Nagle okazuje się, że wszyscy doskonale wiedzą jak się ubierać! I, co gorsze, swoje rady autorytatywnie przekazują innym. Niedawno włączyłem w telewizji program, w którym sam zwykle występuję i zobaczyłem młodego chłopca, fantastycznie wystylizowanego, który lansował... spodnie ze skórzanymi łatami na kolanach jako stylizację ślubną... Rozumiem doskonale ekstrawagancję w modzie, ale są pewne reguły, których zmieniać nie należy. Jeśli zbierzemy kilka lub kilkanaście takich ogólnodostępnych „stylizacji” i umieścimy je w swojej szafie, bo są „trendy”, to zamiast pysznej stylizacji będziemy mieć w garderobie totalną biegunkę. Stylista, żeby kogoś ubrać, musi go poznać. A ktoś, kto chce zostać ubrany, nie powinien na nikim się wzorować, bo jest sobą. Poza tym, nie wystarczy znaleźć pierwszą

36

lepszą osobę, która na wizytówce pokazuje napis „stylista”. Jeśli chcemy zrobić sobie lifting twarzy albo operację nosa, najczęściej chirurga plastycznego sprawdzamy na 1284 sposoby. Sprawdzajmy też stylistów! To, że ktoś jest sam dobrze ubrany, nie oznacza, że będzie umiał ubrać kogoś innego! Zapytajmy stylistę o portfolio, niech pokaże swoje dokonania. Oceńmy, czy w podobnych stylizacjach będziemy czuć się dobrze i dopiero wtedy korzystajmy z jakichkolwiek jego rad. Czy są więc uniwersalne porady, których można udzielić korzystającym z modowych blogów i porad telewizyjnych, aby nie popadali w modową paranoję? Jedyną radą, jakiej można by udzielić, jest to, żeby nie korzystać bezkrytycznie ze wszystkiego, co się usłyszy albo zobaczy! Człowiek, to nie jest kukła! Jeśli chcemy kogoś wystylizować, to powinniśmy wiedzieć, czy np. kobieta wewnętrznie czuje się szarą, skromną myszką, czy seksbombą; czy jest panienką na wydaniu, czy matką trójki dzieci na wysokim stanowisku zawodowym. I trzeba sobie odpowiedzieć na bardzo wiele takich pytań, zanim zaczniemy doradzać. Mogę powiedzieć na swoim przykładzie: mam właśnie na sobie różne części garderoby, które kompletnie nie powinny ze sobą współgrać, a wyglądają razem dobrze. Ale jeśli w ten sam strój ubiorę Pana, to może się okazać, że będzie Pan wyglądał dramatycznie. Nosić odzież należy od początku. Trzeba na początek bardzo dokładnie wyjaśnić całemu społeczeństwu, co oznacza określenie „dress code”. Dopiero wtedy można powoli wprowadzać ludzi w świat mody. A dlaczego powoli? Ponieważ trzeba pamiętać, że ten świat, to absolutna anarchia, w której jeden sezon zaprzecza drugiemu. „Modne” nie zawsze oznacza też „gustowne”. Co jest więc największym problemem modowym Polaków? Wszystko! Niedołęstwo umysłowe i apatia połączona ze skrajnym zaniedbaniem. Wielu nie tylko Polaków, ale ogólnie ludzi, nie zwraca uwagi ani na modę, ani na gustowne dobranie odzieży i dodatków, tylko na to, żeby było wygodnie. Co bardziej wykształceni dodają do tego ewentualnie: „higienicznie”. Właśnie idę ulicą Warszawy i mijam dojrzałą kobietę w białych, obcisłych rybaczkach. Wygląda, jakby właśnie jej piwnicę zalało, nie wspominając już o tym, że te


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

spodnie względnie dobrze mogłyby wyglądać tylko wtedy, gdyby miała pięć rozmiarów mniej. Mężczyźni nie lepiej: dominują sportowe buty, sandały i sportowe spodenki. Tak można wyjść na jogging, a nie na ulicę... I znów wracamy do tego, że ktoś taki strój tym ludziom doradził. Jeśli nie internetowy stylista, to przynajmniej Pani w sklepie... bo nowe w kolekcji było... Moment... To znaczy, że będąc rasą panującą na Ziemi zachowujemy się w sklepie jak muły, które nie wiedzą, czy mają w danym momencie przeżuwać, ugryźć, czy się zsikać. Sami też mamy oczy i widzimy, jak wyglądamy! Co z tego, że krótkie majtki są nowe w kolekcji? To nie oznacza, że pasują do wszystkiego – nawet, jeśli mają olbrzymią wszywkę ze znaną marką! Raczej upatrywałbym w tej modowej bezsilności zachowań nabytych w dzieciństwie: mama ubiera kilkuletniemu synkowi skarpetki do sandałków, żeby nie zmarzł; synek dorasta i dalej myśli, że to jest fajne... A drugą stroną medalu są tzw. „wzory”: pokazy modowe i celebryci. Na „Fashion Week” w Łodzi jest przepięknie, ale na wielu innych pokazach modowych miewam wrażenie, że ideą całej imprezy jest ustawiony tam gigantyczny namiot, do którego, jeśli chce się wejść, trzeba na siebie założyć coś śmiesznego. Celebryci dzielą się, natomiast, jak wszyscy, na ubranych dobrze i źle. Zanim bezkrytycznie zaczniemy ich kopiować, zastanówmy się jednak, czy np. Magda Gessler – restauratorka wyglądałaby dobrze w stylizacji Dody – rockowej piosenkarki. I pomyślmy czasem, że jak mamy ubierać się bez sensu, to może lepiej chodzić nago (śmiech). Wracając do stylizacji: wystylizować można każdego! Jeśli wiadomo, po co! Przychodzi do stylisty dziewczyna i mówi: „Pracuję w sklepie, nie skończyłam nawet zawodówki, bo nie chciało mi się chodzić do szkoły, ale mam już tę pracę, ogarnęłam się i chciałabym coś ze sobą zrobić. Poznałam faceta, ale on jest adwokatem, jego ojciec i dziadek byli prawnikami, i ja tam nie pasuję”. Pewnie, że ona tam teraz nie pasuje, bo ma gigantyczny tleniony odrost, tipsiory i ubiera się w tandetne miniówki. Ale wie, czego chce! Idzie ze stylistą do fryzjera, który likwiduje odrost i wyrównuje włosy do jednolitego koloru, doprowadza do porządku paznokcie, następnie stylista dobiera jej klasyczne, stonowane ubranie, do tego dodaje np. delikatny, biżuteryjny zegarek... i już jest lepiej. Potem jeszcze nauka siadania, chodzenia, mówienia i nauczenie higieny... i dziewczyna może iść na randkę ze swoim prawnikiem, a rodzice co najwyżej powiedzą, że może i pracuje w sklepie, ale jest OK, bo potrafi o siebie zadbać! Od tego są styliści! A jeśli ktoś ma własny gust i jasno sprecyzowany cel, to nie potrzebuje stylisty, bo sam potrafi o siebie zadbać!

37


PIĘKNO WEDŁUG...

Czym powinni się charakteryzować zadbani ludzie? Przede wszystkim higieną, o którą w naszym społeczeństwie trudno. Nie jest ważne, czy na kilometr czuć brudem, potem, czy perfumami. Ważne jest, że czuć, i że trudno w towarzystwie takich ludzi wytrzymać chociażby kilkanaście minut. I to także jest zaniedbaniem, o którym mówiłem wcześniej, bo nawet najlepiej ubrany człowiek odstraszy od siebie brakiem podstawowej higieny. Drugą ważną cechą jest dostosowanie ubioru do sytuacji. Jeśli idziemy do biura, ubieramy się zgodnie z obowiązującym w nim „dress codem”. Jeśli idziemy do miasta, ubieramy się „miejsko”, a nie „plażowo”. Jeśli ktoś od rana do nocy chodzi w dresie, to także może być modny, ale... pozostanie dresiarzem, bo nie będzie potrafił dostosować się do sytuacji, w której się w danej chwili będzie znajdował. Tak samo o modowym idiotyzmie świadczyć będą nawet najbardziej topowe, markowe i zgodne z aktualnymi trendami szpilki na plaży. Podobnie w kwestii dodatków: nie ubiera się sportowych okularów do garnituru. A gdzie powinniśmy się ubierać? Czy są takie marki, które są, niezależnie od sytuacji, zupełnie passé, i sklepy, które lepiej omijać? Zupełnie passé są wszystkie drugie i trzecie linie wielkich designerów. To są ubrania i dodatki w niezłym gatunku, ale za bardzo duże pieniądze, które lepiej wydać na modne rzeczy z niedrogich czasem sieciówek. O brandzie nie świadczy metka z wielkim

38

nazwiskiem! Tru Trussardi, Iceberg, Armani Jeans, Armani Exchange – to są przykładowe marki, których noszenia raczej nie doradzam. A ubierać się można wszędzie! Świetne ubrania znaleźć można i w drogich, markowych sklepach, i w sieciówkach, i na straganie, czy w lumpeksie. Ważne jest, żeby ze smakiem połączyć ze sobą wszystko, co się kupiło. Czy więc moda na marki jest rzeczą słuszną? Utarł się pogląd, że w markowych sklepach zawsze znajdziemy jakość, której oczekujemy, i że to właśnie najbardziej znane marki są wyznacznikiem mody... Głupotą jest płacenie za firmę i wydawanie w designerskim sklepie czterystu złotych na coś, co w sieciówce można w tej samej jakości kupić za np. osiemdziesiąt złotych. Kiedyś, rzeczywiście, drugie i trzecie linie znanych designerów były znacznie lepszej jakości, niż ubrania z sieciówek, ale jakość tych ubrań w ostatnich latach bardzo spadła i w wielu przypadkach wyrównała się z sieciówkami. Ubrania nie są wieczne. Moda też nie jest wieczna i ciągle się zmienia. Dlatego warto przemyśleć każdy zakup i nie sugerować się tylko marką i wysoką ceną. Ile pieniędzy powinien więc wydać mężczyzna, a ile kobieta, żeby ubrać się dobrze? Tyle samo: raz na kwartał całą swoją miesięczną pensję. Uśrednić się tego nie da. Obliczyć kwotowo – także nie. Jeśli ktoś zarabia 1500zł., wydaje 1500zł., a jeśli 10000zł., to 10000zł. Dzięki temu jest dobrze


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

ubrany w odniesieniu do grupy społecznej, w której znajduje się ze względu na swoje zarobki. Oczywiście, jeśli ktoś, kto zarabia 1500zł. wyda kwartalnie więcej, będzie dobrze ubrany. Ale raczej nie będzie się czuć dobrze w towarzystwie swoich znajomych, którzy przeciętnie zarabiają tyle samo, co on/ona. Taki trend jest na całym świecie od lat i nie warto go zmieniać. Załóżmy więc, że świadomie wydajemy na siebie taką kwotę w sklepie i przystępujemy do wyboru ubrań i dodatków. Co powinno być dla nas ważniejsze podczas wyboru: wygląd, czy funkcjonalność? Zawsze wygląd i jakość. Funkcjonalność, to rzecz drugorzędna. A czy nasze wybory powinny iść w parze z modowymi stereotypami? Dla wielu kobiet wciąż ideałem są wybiegowe modelki... Dobre pytanie! (śmiech) Gdyby zapytał mnie Pan, czy kobiety powinny lepiej się ubierać, czy skuteczniej odchudzać, wybrałbym zdecydowanie drugą odpowiedź. Ale bez przesady! Żyjemy w czasach wszechobecnego tłuszczu. Przechodzimy koło gimnazjum i widzimy czternasto- i piętnastolatki, które mają po kilkanaście kilogramów nadwagi! Jak te dziewczynki będą wyglądać dziesięć lat później? W jakiej kondycji będzie ich skóra i ciało? Wtedy nie pomogą nawet najbardziej drastyczne diety! Jeśli skóra i ciało są w dobrej kondycji, to kilkukilogramowa nadwaga może wyglądać nie tylko nie rażąco, ale nawet seksownie. Ale większa będzie wyglądać zawsze tragicznie. To samo stanie się, jeśli przesadzimy z odchudzaniem. Rozmiar „34” będzie dobry dla szesnastolatki, ale nie dla sześćdziesięciolatki. Zadbana trzydziesto- albo czterdziestolatka będzie nosić rozmiar „36” albo „38”. Panie po pięćdziesiątce mogą dobrze wyglądać w rozmiarze „40”. Powyżej rozmiaru „40” już niekoniecznie... W doborze rozmiaru ważny jest jeszcze, oczywiście, wzrost kobiety, ale w odniesieniu do rozmiarów o których mówiłem, nie gra on już większej roli. Tyle, jeśli chodzi o to, jak powinno być. A jak jest? W dużych miastach można czasem spotkać zadbane czterdziestolatki w rozmiarze „36”, ale przeciętna Polka w tym wieku ma 15 kilogramów nadwagi, nie chodzi na siłownię, ani nie ćwiczy, a dodatkowo z powodu otłuszczenia ma problemy z sercem... Ideał ideałem, a rzeczywistość, jaka jest, każdy widzi... Po ubraniach, higienie, utrzymaniu szczupłej, dostosowanej do wieku, sylwetki, przychodzi czas na inne zmiany w wyglądzie. Tu pojawia się medycyna estetyczna i chirurgia plastyczna... I bardzo dobrze! Ja uważam, że każdy, kto czuje wewnętrzną potrzebę korekty swojego wyglądu,

powinien mieć do niej prawo i powinien mieć taką możliwość! Jeśli chce się długo żyć i czynnie uczestniczyć w życiu zamiast zamykać się w domu, to trzeba dobrze wyglądać i – przede wszystkim – swój wygląd akceptować. Dlatego, jeśli problemem w naszym wyglądzie jest nos, a chirurgia plastyczna daje możliwości skorygowania tego problemu, czemu mielibyśmy z nich nie skorzystać?... Podobnie w przypadku wszelkich zabiegów medycyny estetycznej. Ale wszystko trzeba robić z umiarem i w odpowiednim czasie. Każdy z nas się starzeje i – umówmy się – to nie jest fajne. Jeśli chcemy trochę czas oszukać i na chwilę zatrzymać go w naszym wyglądzie, możemy to zrobić dopóty, dopóki pozwala nam na to np. stan skóry. Bo cofnąć czasu z pewnością się nie da. Kiedy magazyn trafi do rąk Czytelników, powoli rozpoczynać się będzie jesień. Jakie trendy będą obowiązywać w sezonie jesienno-zimowym? W kolorach jesień i zima raczej nie przyniosą dużych zmian. Modne będą niezdecydowane kolory, przechodzące w lekkie brązy, brązy przechodzące w szarości, kontynuacja bordo i ciemnej, butelkowej zieleni. Przebojem sezonu może być kolor wzburzonego oceanu, czyli ciemny zielono-niebieski. Do tego wszelkiego rodzaju miękkie, otulające ciało ubrania i dodatki, i długie, geometryczne, miejskie, skórzane torby. Także torby zaprojektowane przeze mnie dla manufaktury Franco Bellucci, które od września 2013 r. można będzie kupić w limitowanych seriach, w sklepach na terenie całej Polski.

Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: Michał Pawłowicz, Jagienka i Robert Stefanowicz

39


MODA

Kolekcja smaczna jak liczi

„Liczi” to owoc, który dodaje sił i stawia na nogi. Nie jest bajecznie kolorowy i to go od marki nazwanej jego imieniem odróżnia. na pozór szyszkowato niedostępny, w głębi kryje śnieżnobiałą, pyszną niespodziankę. Niespodzianką na polskim rynku modowym stała się marka „Liczi” – niemal pierwsza w Polsce, w stu procentach dedykowana dzieciom kolekcja ubrań i zabawek. Z projektantką i właścicielką marki, Zuzanną Hofman rozmawia Małgorzata Maksjan. Małgorzata Maksjan: Moda dziecięca, nie tylko w Polsce, ale i na świecie, to dość niedoceniana dziedzina. Zajmuje się nią wciąż bardzo niewielu

projektantów. Dlaczego zdecydowałaś się zagospodarować właśnie tę niszę? Zuzanna Hofman: Podstawowym problemem w modzie dziecięcej jest to, że wciąż przez odbiorców jest traktowana nie do końca serio. Tak, jakby była gorsza od mody dla dorosłych. A przecież dzieci są bardzo wdzięcznym tematem. Uwiodła mnie ich naturalność i prawda. One jeszcze nie umieją udawać i to jest w nich najpiękniejsze. Etapem, który najbardziej lubię podczas tworzenia kolekcji są pierwsze przymiarki, kiedy widzę, jak maluchy biegają w moich ubraniach i się śmieją. Jednak nie chciałabym ograniczać „Liczi” tylko do mody dla dzieci. Czy przez to że projektantów dedykowanych wyłącznie dzieciom jest niewielu, konkurencja na rynku jest mniejsza? Nie. Są już na rynku dziecięce marki, które osiągnęły stabilizację. Poza tym jakiś czas temu zaczęła się „moda na modę”. Dużo osób projektuje i chce zaistnieć na rynku, w związku z tym trudno się przebić. Jednak podoba mi się ten trend, ponieważ większą popularnością cieszy się tak zwany „hand-made”, który budzi w ludziach potrzebę indywidualizmu. Naiwnie wierzę, że dzięki temu olbrzymie koncerny odzieżowe, zarabiające na niewolniczej pracy, będą miały coraz mniej klientów. Czym więc charakteryzują się ubrania marki „Liczi”? Dlaczego są wyjątkowe? Co inspiruje Cię przy ich projektowaniu? Czy są wyjątkowe, ocenią klienci. Podobno czuć w nich energię – tyle słyszałam od odbiorców. Najpiękniejszym momentem w tworzeniu jest, kiedy słyszysz, że twoje zamierzenia się spełniły. W kolekcję wszyscy włożyliśmy mnóstwo serca i energii. To wspaniałe, że ludzie to wyczuwają. A jak oceniasz obecne trendy w dziecięcej modzie? Można w nich zauważyć stereotypowe myślenie: niebieski dla chłopców i różowy dla dziewczynek, z dodatkiem postaci bajkowych... i tak od lat... Uważam, że jest w nich trochę nudno. Nie mówię o wszystkich markach, ponieważ na rynku robi się coraz ciekawiej – myślenie ludzi się zmienia. Najmniej lubię trend słodkiego dziecka. To jest właśnie to stereotypowe myślenie. Zdecydowanie stawiam na minimalizm. Najciężej walczy się z ubraniami

40


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

z postaciami z bajek, najnowszych filmów nagłaśnianych przez media. Wszystkie dzieci nagle chcą to samo i z tym nie mam pojęcia jak walczyć, bo nie jestem jeszcze mamą. Czy dzieci powinny być więc stylizowane podobnie, jak dorośli? Uwielbiam ten trend, w którym dzieci stają się miniaturkami dorosłych, ale ja te ubrania czymś bym przełamała. Chłopiec w gangsterkach i garniturku z jakimś żywym akcentem, np. kolorowymi patkami przy kieszeniach będzie wyglądał fantastycznie! Abstrakcją jest dla mnie ubieranie dziewczynek w buty na obcasie, nie mówiąc o makijażu. To już jest skrajność. Nie zabierajmy maluchom dzieciństwa. Ubrania dla dorosłych są stonowane, a marka „Liczi”, to przede wszystkim rzadko spotykana nawet w dziecięcej modzie gra kolorów. Czy tęczowe barwy mogą być użytkowe? Liczi, to ubrania na co dzień, czy moda wybiegowa? Zdecydowanie moda na co dzień. Stawiam na komfort i wygodę. W kolekcji: „Striped Seriously”, faktycznie, kolory są intensywne, ale czy tak będzie w następnej? „Liczi”, to prostota i umiar, a jak rozwinie się historia barw, to dopiero się okaże. Atutem marki ma być nie tylko kolor, ale także krój, wygoda i kompleksowość, bo „Liczi”, to przekrój ubrań oraz buty?... Jestem fanką sztybletów. Nawet pół minuty nie zastanowiłam się, czy inne buty wchodzą w grę. A później zorientowałam się, że takich butów dla dzieci nie ma! A to przecież najwygodniejsze i najbardziej uniwersalne obuwie! Buty w mojej kolekcji są w stu procentach ręcznie wykonane, dzięki czemu są wyjątkowo lekkie, a przy tym dostosowane do wygody dziecka, chociażby dlatego, że maja gumy na kostkach. Można je wsunąć i chodzić w nich bez problemów ze sznurowaniem. Oprócz Zuzy Hofman jest też Alicja Hofman i Elvis Liczynek. Kolekcja powiększa się zatem także o zabawki? Tak. Alicja to moja Mama. Niesamowita osoba z silnym charakterem. Oczywiście, artystka, jednak do tej pory tworzyła dla

41


MODA

siebie. Historia Elvisa jest dość niezwykła, podobnie jak historia „Liczi”. Na święta Bożego Narodzenia robiłam kartki dla najbliższych z moimi autorskimi, wesołymi Mikołajkami. Później Mikołaj przybrał postać detektywa, a później posypało się ich dziesiątki. Moja Mama tchnęła w nie życie – zajęła się ich szyciem. Sama projektuje dla nich ubrania, potrafi całymi dniami siedzieć i tworzyć. Elvis jest największą z lalek „Liczi”, ma aż 140cm i budzi ogromne zainteresowanie! Chyba stał się naszą twarzą. 23. czerwca zadebiutowałaś ze swoją autorską marką na Warsaw Fashion Street. Co się zmieniło po tym pokazie? Czy jesteś usatysfakcjonowana tym, jak została przyjęta kolekcja? Tak, zdecydowanie jestem zadowolona. To duże przeżycie, ale też olbrzymia satysfakcja. Utwierdziłam się w przekonaniu, że to co robię, jest słuszne, że idę właściwą drogą. Czy Liczi będzie kolekcją ekskluzywną, czy masową? Jaką produkcję i jaką dystrybucję planujesz dla swojej marki? „Liczi” na pewno nie będzie tylko modą. Mamy mnóstwo pomysłów! Jestem pewna, że z taką ekipą wszystko uda nam się zrealizować! Oczywiście nie od razu. W przyszłości chciałabym stworzyć mały Dom Mody, gdzie będzie można napić się owocowego shake’a, porozmawiać, przeprowadzić przymiarki, spotkać się z klientem, realizować zamówienia i organizować wykłady oraz warsztaty. Na pewno nie planuję produkcji masowej, bo byłoby to niespójne z ideą marki. Na razie pracujemy nad sklepem internetowym, który ruszy tak szybko, jak będzie to możliwe. Dziękuję za rozmowę. Autorka wywiadu jest managerem portalu agemode.com - wirtualnej galerii handlowej z poradami i informacjami modowymi Rozmawiała: Małgorzata Maksjan Foto: z archiwum Zuzanny Hofmann

42


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

REKLAMA

43


O SOBIE

Plan wykonałam w 75% Nie tylko o sporcie z siedmiokrotną medalistką olimpijską i wice prezydentem MKOL, Ireną Szewińską, rozmawia Rafał Podraza Rafał Podraza: Ponad trzydzieści lat temu pożegnała się Pani z bieżnią. Czy z perspektywy minionych lat zmieniłaby Pani coś w swojej w karierze? Irena Szewińska: Chyba nie... Miałam satysfakcję z tego, co robiłam, kiedy trenowałam, kiedy odnosiłam sukcesy na bieżni. Gdybym to miała teraz powtórzyć, pokierowałabym swoją karierą podobnie. Na pewno nie wykorzystałam w 100 procentach swoich możliwości, ale i tak wiele udało mi się osiągnąć. Plan wykonałam w 75 procentach... Ale zaczęło się od skoku wzwyż? Tak zaczęła się moja przygoda ze sportem. Pierwszy rekord Polski młodzików także pobiłam skacząc wzwyż. Z czasem jednak spróbowałam sił w sprintach i skoku w dal. I, jak się później okazało, to było to! W tych konkurencjach odniosłam największe sukcesy. Najpierw było 100 metrów, potem 200 i w końcu 400 metrów. Ze skoku w dal, po Igrzyskach w Meksyku, musiałam zrezygnować, po poważnej kontuzji ścięgna. Posiadanie siedmiu medali olimpijskich stawia Panią w pierwszej dziesiątce multimedalistów – lekkoatletów na świecie. W planach miały być jeszcze dwa. Na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku (1968): nieudany skok w dal, zgubiona pałeczka w finale sztafet 4x100 metrów. Czy nie ma Pani żalu do losu, że pozbawił Panią tych, wówczas, wydawało się, pewnych, medali olimpijskich? Przyczyną tego wszystkiego były błędy w szkoleniu. Oczywiście, dzisiaj nie mogę powiedzieć, że gdyby nie one, to byłby medal. Ale wówczas byłam w znakomitej formie... Źle ustawiony rozbieg i cóż, pierwszy skok spalony, drugi słaby, bo odbiłam się prawie 6 metrów przed belką, a trzeci minimalnie spalony. O to mogę mieć żal do losu. Ale, z drugiej strony, jaka jest pewność, że miałabym osiem, a nie siedem medali olimpijskich na ścianie? Żadna. Miejsc w sporcie nie da się zaplanować. Można być w szczytowej formie, ale przyjdzie słaby dzień, kryzys i koniec. Przykładowo: sztafeta kobiet na Igrzyskach w Meksyku. Biegłyśmy po złoto, zgubiona pałeczka przekreśliła plany. Inna sytuacja: Grażyna Rabsztyn - znakomita

44

forma, znakomity sezon, rekord świata i co z tego, kiedy w Moskwie była dopiero czwarta... pech, ale właśnie taki jest sport. Tu nic się nie da ustalić, ani przewidzieć. Obok Stanisławy Walasiewiczówny jest Pani najbardziej znaną polską sprinterką na świecie. Działa Pani w światowych federacjach sportu. Jest jedyną Polką, która zaszła tak wysoko w strukturach MKOL. Czy nie jest Pani czasem zmęczona byciem wciąż na przysłowiowym „świeczniku”, i to pod ciągłym obstrzałem nie zawsze przyjaznych kolegów i dziennikarzy? Jestem. Ale takie jest życie. Jako osoba publiczna muszę liczyć się z tym, że nie każdemu będzie odpowiadało moje myślenie, czy moja osoba. Uważam, że jest to normalne, że gorzej byłoby, gdyby mnie tylko kochano. Nie powiem, ludzie przyjmują mnie przyjaźnie, nie o odczułam do tej pory jakieś nasilonej wrogości. Najgorzej było po Igrzyskach w Tokio (1964), gdy nagle z mało znanej lekkoatletki przerodziłam się w rozchwytywaną zawodniczkę. Bankiety, wywiady, sesje zdjęciowe, spotkania z fanami, młodzieżą... To wszystko spadło na mnie nagle, miałam przecież tylko 18 lat – to był szok! Musiałam się w jednej chwili przestawić, zacząć zwracać uwagę na to, co robię, jak się ubieram i co mówię. Dla mnie, osoby, która zbytnio nie lubi zamieszania wokół siebie, było to męczące, ale z czasem się do tego przyzwyczaiłam. A wrogów ma chyba każdy. Wiem, że nie wszyscy moi koledzy, czy koleżanki, przepadają za mną, podobnie zresztą jak dziennikarze, ale powtarzam: kto nie ma wrogów?... Team K-K... Takiego duetu sprinterek jak Ewa Kłobukowska – Irena Kirszenstein (nazwisko panieńskie Ireny Szewińskiej – przypis red.) nie miał nikt inny w historii lekkiej atletyki... To prawda. Może teraz to zabrzmi dziwnie, ale wygrywałyśmy, jak chciałyśmy. W Europie, wówczas, nie było nam równych. Biłyśmy rekordy, każda w swojej koronnej dyscyplinie. Z czasem podzieliłyśmy pomiędzy siebie „strefy wpływów”. Ja specjalizowałam się w 200 metrach, Ewa w setce. Oczywiście, nie znaczy to, że nie walczyłyśmy pomiędzy sobą. Nieraz zdarzało się, że Ewa wygrywała 200, a ja 100 metrów, ale to było dobre i zdrowe. Rywalizacja w sporcie mobilizuje do zdobywania lepszych wyników i poprawiania rekordów, które – podobno – są już nie do


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

45


O SOBIE poprawienia. Wyrządzono Ewie straszną krzywdę, ta sprinterka mogła jeszcze przez wiele lat wygrywać biegi – według specjalistów - nie do wygrania. Nadal się przyjaźnimy, czasem idziemy sobie pobiegać, jak za dawnych czasów. W wolnych chwilach Irena Szewińska... ...Uprawia jogging, czyta zaległe książki, których niestety jest coraz więcej, chodzi do teatru. Ale tego czasu naprawdę mam niewiele. Cały czas pochłania mi praca w PZLA, PKOL-u i tuzinie innych organizacji w kraju, ale na tym nie koniec. MKOL: praca w komisjach, podkomisjach. Do tego dochodzą spotkania wyjazdowe, odczyty. Jednak nie narzekam. Lubię, kiedy się coś dzieje. Zabawne jest to, że kiedyś sporo wyjeżdżałam na treningi kondycyjne, zgrupowania, obozy i było to związane ze sportem, a dzisiaj

46

– trzydzieści lat po zakończeniu kariery – nadal wyjeżdżam, tym razem jako przedstawiciel światowych federacji. Wciąż jestem gościem we własnym domu... Ale jak wspomniałam, ja to lubię. Pani Ireno, marzenia już dzisiaj nie do spełnienia... - Chyba ten nieszczęsny medal, którego nie zdobyłam w skoku w dal na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Rafał Podraza Foto: Janusz Szewiński/REPORTER, Wojtek Laski/EAST NEWS


CIEKAWOSTKI „Spożywana w dużych ilościach może być szkodliwa dla zdrowia.” - najczęściej tę informację o popularnym napoju znaleźć można w jego opisach zarówno w literaturze naukowej, jak i na internetowych forach. I jest to prawda, Ale kawa, która jednym z najpopularniejszych napojów świata pozostaje niezmiennie od XVII wieku, może nie tylko nie być szkodliwa, ale także zdrowie wspomagać.

O

becnie na całym świecie rocznie wypijanych jest blisko czterysta miliardów filiżanek kawy. Nie zmienia to faktu, że popularny napój, podobnie, jak w XVI, XVII, XVIII, XIX i XX wieku, wciąż wzbudza wiele kontrowersji, a podnoszone przy jej omawianiu „nadmierne spożywanie” powoduje, że kawy, choć ją lubimy, boimy się. Tymczasem naukowcy wcale nie są zgodni w kwestii wpływu tego napoju na zdrowie. Nigdy jednoznacznie nie udowodniono, do jakich chorób mogłoby prowadzić jego spożywanie. Zawarta w kawie kofeina trująca dla organizmu człowieka staje się dopiero powyżej 1000 mg. Minimalna dawka szkodliwa dla człowieka, to zatem nie mniej, niż 8 filiżanek kawy (w jednej dawce). Uważać na ilość wypitego napoju (choć niekoniecznie rezygnować z niego w ogóle) powinny osoby z nadciśnieniem tętniczym i chorobami żołądka. Te same osoby powinny jednakże uważać także na ilość wypijanej czarnej herbaty, a tej w Europie pija się dużo więcej. Na podstawie dotychczas przeprowadzonych badań wydaje się, że dobroczynnych działań kawy jest znacznie więcej, niż zagrożeń, związanych z jej piciem. Większość naukowców wręcz zaleca spożywanie do 500 mg kofeiny dziennie. Przekłada się to na cztery filiżanki kawy lub – na przykład – dwie filiżanki kawy i cztery szklanki herbaty. Przy zachowaniu takiej ilości kawa m.in. polepsza pamięć krótkotrwałą i zdolności poznawcze, ułatwia koncentrację, przyspiesza metabolizm, ale także: zmniejsza ryzyko zachorowania na marskość wątroby, chorobę Parkinsona, cukrzycę typu II, raka jelita i wątroby. Może także, pod warunkiem picia kawy bez cukru, ograniczać rozwój próchnicy zębów.

POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

działaniem alkoholu, którego pochodne powodują wypływ ogromnych ilości jonów wapnia z wewnętrznych magazynów w komórkach trzustki. Ten nadmiar wapnia jest niebezpieczny, gdyż inicjuje procesy rozkładu białek i prowadzi do śmierci komórek. Odkrycie angielskich naukowców jest, natomiast, o tyle istotne, że do dziś skutecznych metod leczenia trzustki – nie ma. Badacze podkreślają jednak, że kofeina chroni trzustkę tylko w dużych dawkach, a te, w zależności od ogólnego stanu zdrowia człowieka, mogą mieć również szkodliwy wpływ na zdrowie, zatem „kawowa terapia” skuteczna może być, niestety, tylko dla nielicznych. Ale działania terapeutyczne kawy na trzustce się nie kończą. Jej amatorzy rzadziej zapadają także na... depresję. Zdaniem naukowców z Harvard School of Public Health kilka filiżanek kawy dziennie aż o 50% obniża ryzyko samobójstwa lub ostrej postaci depresji. Naukowcy zwracają uwagę, że kofeina pobudza centralny układ nerwowy, może więc działać jak łagodny środek antydepresyjny, zwiększając produkcję niektórych neuroprzekaźników, jak serotonina, dopamina i noradrenalina. Pamiętać jednak należy, że dobroczynne, a nawet terapeutyczne działanie kawy następuje wyłącznie wtedy, gdy zawarta w niej kofeina dostarczana jest do organizmu w dawce optymalnej. Tekst: Andrzej Gross Zdjęcia: fotolia.com

Najnowsze badania tego napoju wykazują także, że spożywanie kawy chroni trzustkę, jeden z najważniejszych organów trawiennych, obniżając ryzyko wystąpienia stanów zapalnych w tym narządzie. Badacze z Uniwersytetu w Liverpoolu zaobserwowali, że kofeina, obecna w kawie i innych napojach, powoduje częściowe zamknięcie specjalnych kanałów, przez które jony wapnia są uwalniane z magazynów komórkowych. Dzięki temu ważny organ trawienny chroniony przez kofeinę jest m.in. przed negatywnym

47


UMYSŁ I DUSZA

Młodzi, a wiara... Wiara jest istotnym elementem życia każdego człowieka. Jej podstawą jest duchowość, którą określić można jako ukierunkowanie całego człowieka na Boga. Aby to zrealizować, każdy człowiek potrzebuje rozeznania wewnętrznego, które urzeczywistniając się na bazie odniesienia do Chrystusa, umożliwia poznanie swojego wnętrza. Decyzja o „byciu z Bogiem” dokonuje się na poziomie rozumu, uczuć i woli. Niestety, na każdym z tych poziomów można odnaleźć pułapki duchowe, czyhające szczególnie na młodego człowieka. Jak twierdzi Henri Nouwen, wielu młodych ludzi tworzy „pokolenia bez ojców”, co staje się przyczyną zakwestionowania autorytetu dorosłych i przejęcia go przez grupę rówieśniczą. To staje się przyczyną braku zaufania także dla autorytetów duchowych. A brak autorytetu duchowego sprawia zagubienie się młodzieży w wierze, która na tym etapie rozwoju potrzebuje dobrego i doświadczonego kierownika. Skoro go nie ma, współczesna młodzież obiera sobie za idoli modele, które proponuje konsumpcyjny świat. Popkulturowa rzeczywistość ukazuje, natomiast, młodemu pokoleniu cele życia, którymi są: fast food, fast car i fast sex. Skutkiem tego jest napotykany w sobie chaos zachcianek, możliwych pomyłek, niebezpieczeństwa, tkwiącego w tym, że młody człowiek traci rozeznanie, co jest dobre, a co złe. Młody człowiek nastawia się wyłącznie na zdobywanie środków materialnych, zaspokojenie własnych namiętności i żądz. Staje się zwyczajnym egoistą i materialistą, otaczającym się rzeczami zamiast ludźmi. Przyczynia się to do izolacji młodego człowieka od świata kontemplacji, którego każdy człowiek potrzebuje, aby jego życie wewnętrzne było zagospodarowane Bogiem. Współcześnie świat kontemplacyjny w świetle wyżej wymienionych spostrzeżeń jawi się być staroświecki, niemodny, mało atrakcyjny. W praktyce sprowadza się to do zerwania więzi: w pierwszym rzędzie z Kościołem, a z czasem z samym Bogiem, który w tak pojmowanym świecie jest dla młodzieży abstrakcją. Pojawia się wewnętrzna próżność. Jej skutkiem jest analfabetyzm emocjonalny, powodujący kłopoty z właściwym rozeznaniem wewnętrznym.

48


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Wielu młodych ludzi stosuje nieświadomie selekcję uczuć, z jakimi można wchodzić w spotkanie z Bogiem. Radość, wzruszenie, miłość, żal, czy poczucie winy, są przez młodzież kojarzone jako religijne, ale już gniew, smutek i poczucie zagubienia nie posiadają religijnego zabarwienia. Przeciwnie: stają się przyczyną zerwania z modlitwą pod wpływem ich dominacji. Młodzi ludzie tracą motywację do kontaktu z Bogiem, sądząc, że przeżywają kryzys wiary. Nie zmienia to jednak faktu, że życie wewnętrzne jest integralną częścią całego człowieka, nie da się bowiem zaprzeczyć w sobie sfery duchowej. Można jedynie udawać, że jej nie ma, a ponieważ niezaprzeczalnie istnieje, potrzebuje swojej naturalnej realizacji w życiu. Młodzi ludzie zaczynają więc poszukiwania drogi wiary na własną rękę, a to powoduje wejście w zniewolenia. W pierwszym rzędzie zniewolona staje się sfera seksualności: najwrażliwsza sfera życia. Nieograniczony dostęp do erotyki i pornografii, oraz środowiska propagujące obojętność religijną połączoną nierzadko z wczesną inicjacją seksualną dają poczucie, że to, co do tej pory uwa-

żane było za dewiacje, dziś jest wpajane młodzieży jako coś naturalnego i potrzebnego. To daje poczucie wolności. Pozorne. W dłuższej perspektywie życia staje się przyczyną cierpienia wielu ludzi, a tym samym smutku, który zalewa wnętrze człowieka. Kolejnym efektem złego duchowego rozeznania u współczesnej młodzieży jest poszukiwanie prawdy w innych religiach i ruchach religiopodobnych. Młodzież chętnie podejmuje dialog z okultyzmem, ezoteryką i neopogańskimi ruchami, z których jedne są wprost ukierunkowane na kult szatana, inne robią to w sposób zakamuflowany, ale wszystkie prowadzą do duchowej pustki. Wspomagaczami wypełniającymi wyjałowione

wnętrze młodego człowieka stają się używki. Tu również widoczne jest żywe działanie środowisk obojętnych religijnie, które wprost głoszą tezy choćby o braku szkodliwości palenia marihuany... A, czy pustka może wypełnić czyjeś życie? Nie. Przeprowadzone refleksje pozwalają na wyrażenie zasadnego wniosku, że współcześnie potrzeba jest powrotu do źródła wiary, którym jest Jezus Chrystus. To On jako najlepszy wychowawca jest w stanie ocalić pierwiastek wiary nawet w najbardziej pogubionym młodzieńcu. Każdy zaś ze starszych chrześcijan winien wchodzić w duchowość nastolatków przez ich słuchanie, ale i mądre wspieranie wiarą.

Tekst: ks. Stanisław Szlijan Foto: Justyna Domaradzka, fotolia.com

49


PRAKTYCZNIE I PIĘKNIE

Gadżety,

które spełniają marzenia

Anna Nowak-Ibisz - tropicielka gadżetów, bez których nie może obejść się nowoczesna kobieta. Nie boi się wyzwań – specjalnie dla swoich czytelników i widzów testuje żelazka, kremy, sprawdza próg bólu przy depilacji i prezentuje przedmioty idealne dla kobiet, czyli to, co piękne i przydatne.

Pisałam już kiedyś o pięknej, lnianej, belgijskiej pościeli. Tym razem do pościeli dodam łóżko... i to nie byle jakie. A obok niego postawimy polski stół... Dlaczego? Bo muszę się z Państwem czymś podzielić: jeszcze nigdy studio programu „Pani Gadżet” nie wyglądało tak przytulnie, jak wtedy, gdy stanęły w nim dwa meble z linii „4 You by Vox”. Poza gadżetami, uwielbiam dobrze zaprojektowane wnętrza, a łóżko i stół (dwa najważniejsze dla mnie meble) z tej kolekcji, we wnętrzu każdego domu prezentować się będą wyśmienicie! Ale, do rzeczy... Czy łóżko może mieć aż 87 funkcji? Okazuje się, że tak! Mała powierzchnia: 140 cm x 200 cm może bez problemu oferować aż tyle możliwości. Jest idealne do kawalerki, do pokoju dziecięcego i do sypialni rodziców. Jest też idealne na taras w letnie, ciepłe wieczory. Dlaczego? Posiada opcję...

50

kina domowego dla dwojga. Właśnie za to pokocha je każdy: i nastolatek, i singiel, i mąż z żoną. Ja w swoim łóżku spędzam połowę życia, łączą się z nim tak piękne chwile, jak np. pierwsza noc z moim nowo narodzonym synkiem. Tak. Są ludzie, którzy nie lubią wstawać z łóżka; uwielbiają w nim nie tylko spać, ale jeść, czytać, pracować, oglądać filmy, karmić dziecko... opcji wykorzystania łóżka naliczyłam prawie dziewięćdziesiąt. Kiedy więc zobaczyłam „4 You by Vox”, wpadłam w zachwyt i pomyślałam: „Kupuję! To jest to!”. Kiedy jednak opadły emocje, przypomniałam sobie, że przecież mam już w domu piękne, ogromniaste łóżko z moich marzeń... I go nie oddam! Ale może nowe łóżko wstawię do pokoju syna?... Hurra!!! Będzie idealne: będziemy w nim czytać bajki, oglądać filmy i przytulać się na dobranoc!!! Ale głos rozsądku pojawił się po raz kolejny: mieszkamy w domu i mamy sypialnie ze skosami w dachu... Nie będzie łóżka z baldachimem, regałem na książki, schowkiem na pościel, drugim schowkiem na nasze puchowe kurtki i narty, nie będzie drabinek z pojemnikami na długopisy, ani cudownego, „łóżkowego” kina domowego... Po prostu się nie zmieści... Ale może Państwo skorzystacie z jego multifunkcjonalności? Łóżko „4 You by Vox”, to mebel tak gadżeciarski, że gdybym tylko mogła, przyznałabym mu specjalną nagrodę Pani Gadżet! W dodatku, już docenili je kinomaniacy z Poznania. W sierpniu tego roku, w Poznaniu, odbyła się druga


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

sprzedaje na Allegro. Takim samym ideałem jest dla mnie stół „4 You by Vox”.

edycja jedynego na świecie festiwalu kina łóżkowego „Transatlantyk”. W samym sercu miasta, na placu Wolności, stanęło 60 łóżek z projektorami i pięknymi, przewiewnymi baldachimami. Podświetlone łóżka zmieniły plac w krainę baśni. Pomysł godny kolejnej nagrody! Obok łóżka w studiu programu stanął też, pochodzący z tej samej linii, stół. A dla mnie, jak już mówiłam, stół, to drugi najważniejszy mebel w domu. Mój pierwszy stół zamówiłam u stolarza. Był dla mnie tak ważny, że nie chciałam kupować gotowego mebla. Wtedy nie znalazłam ideału za przyzwoitą cenę, postanowiłam więc ideał zaprojektować i zamówić. Dziś jest idealnym biurkiem dla mojego siedmioletniego syna, bo takich mebli się nie oddaje, ani nie

Podobnie, jak łóżko, jest wielofunkcyjny. Będzie też wyglądał inaczej o każdej porze roku: wiosną i latem zakwitnie kwiatami, jesienią i zimą jego nogi ubierzemy w ciepłe, czerwone getry – oczywiście, w oczekiwaniu na Świętego Mikołaja. Ma kilka wariantów kolorystycznych, ale mi najbardziej spodobał się w bieli. Ma szuflady (a to duży plus), jest tam miejsce na sztućce, serwetki, długopisy... W szufladach możemy sami zdecydować o kolorze frontów, tzn. odwrócić je na dowolną stronę. Najciekawsze jest jednak wycięcie w blacie stołu. Tam możemy wstawić doniczki lub wazony z kwiatami, znajdziemy też wejście na kable do komputera, a jeśli wnęki nie potrzebujemy, możemy przykryć ją deską na wymiar i otrzymamy jednolity, płaski blat. Zachwyciły mnie też rogi stołu, przyjaźnie zaokrąglone, co jest wielką pomocą dla wszystkich rodziców małych dzieci. Nie trzeba ich oklejać, taki róg nie rozetnie łuku brwiowego i nie zostawi, jak na moim stole, wiecznej pamiątki mojego syna. Ja nie zdążyłam okleić rogów na czas, skończyło się szyciem w szpitalu... I wreszcie nogi: lekko wycofane pod blat, odziane w ciepłe wełniane getry... Od razu krzyknęłam: „Jaki fantastyczny pomysł!!! Dzięki temu stół stanie się członkiem rodziny, został uczłowieczony!” Ale gadżet!! Ja też ubiorę nogi mojego stołu na zimę! A może jednak zmienię stół.... Tekst: Anna Nowak-Ibisz Foto: udostępnione przez producenta

51


PIĘKNO

Inteligencja i luksus „Mercedes”, to nie jest zwykła nazwa. Na całym świecie nazwa niemieckiego samochodu stała się w XX wieku synonimem stylu, elegancji i ekskluzywności. Wiek XXI potwierdza ten status. Kolejne auta, pojawiające się na rynku pod kultową marką, zapewniają coraz wyższy komfort jazdy, połączony z innowacyjnością detali i perfekcyjnym designem. Najnowsze wydania Mercedesa klasy S: S 350 BlueTEC, S 400 HYBRID i S63 AMG prezentują zupełnie nową jakość. Pokazują, jak mocna i komfortowa może być limuzyna wpisująca się w segment dużych aut luksusowych. Jednocześnie, zwłaszcza w wersji HYBRID, mamy do czynienia z niespotykanie niskimi w tym segmencie rynku, zarówno zużyciem paliwa (6,3l. / 100km.), jak i emisją spalin. Jak przystało na jedną z najbardziej popularnych limuzyn świata, nowe wydanie Mercedesa S, to zbiór najnowszych zdobyczy motoryzacyjnej techniki. Na prawdziwe nowości techniczne postawiono m.in. w zakresie bezpieczeństwa podróżnych: zaliczają się do nich nadmuchiwane pasy bezpieczeństwa, dzięki którym znacznie zmniejsza się ryzyko odniesienia obrażeń klatki piersiowej, system Road Surface Scan, który korzystając z kamer umieszczonych w lusterku, prezentuje komputerowy obraz 3D drogi przed pojazdem, by na jego podstawie dostosowywać zawieszenie do najbardziej odpowiedniego tłumienia nierówności, zmienna intensywność świecenia świateł hamowania i systemy wykrywające zagrożenia, wpływające na uniknięcie nieoczekiwanych

kolizji przy pokonywaniu skrzyżowań do prędkości 72 km/h. Auto posiada poza tym m.in. adaptacyjne reflektory, urządzenia utrzymujące pojazd na swoim pasie ruchu, czujniki martwego pola, system wykrywający pieszych i zwierzęta, automatyczne hamowanie w celu uniknięcia zderzenia, oraz automatycznych asystentów parkowania, system odczytujący znaki drogowe, i inteligentne oświetlenie oparte na technologii LED. Ale bezpieczeństwo nowego Mercedesa klasy S widoczne jest także po ewentualnym wypadku. Samochód posiada system wzywania pomocy poprzez włączony i połączony z autem telefon, gdy tylko system wspomagania bezpieczeństwa wypadek rozpozna. Cenne okazać się mogą także funkcje automatycznego wyłączania zapłonu, aktywacji świateł awaryjnych i włączenia awaryjnego oświetlenia wnętrza. Zamek centralny otwiera się automatycznie, a szczeliny między drzwiami, a błotnikiem ułatwiają otwieranie drzwi po zderzeniu czołowym. Służby ratownicze mogą także ze strony mercedes-benz.pl pobrać dokładną instrukcję postępowania z autem po ewentualnym wypadku. Bezpieczeństwo połączone jest z luksusem. W zimne dni przyjemne ciepło na wszystkich powierzchniach, z którymi stykają się kierowca i pasażerowie, zapewnia pakiet komfortowego ogrzewania wnętrza, obejmujący podgrzewania foteli, podłokietników i kierownicy. W standardzie znajduje się COMAND Online, czyli system obsługi nawigacji, telefonu, urządzeń audio i wideo, oraz internetu, co czyni nowego Mercedesa... multimedialnym. W opcjach znaleźć można m.in. system mutimedialny Individual Entertainment, umożliwiający pasażerom podróżującym z tyłu korzystanie ze spersonalizowanego programu rozrywkowego: m.in. oglądanie filmów i korzystanie z Internetu, oraz funkcję masażu i wentylacji dla przednich i tylnych foteli. Nowy, luksusowy Mercedes, kryje w sobie znacznie więcej niespodzianek. To samochód dla ludzi, ceniących sobie bezpieczeństwo i komfort jazdy, wyjątkowych... jak On! Tekst: Andrzej Gross Foto: materiały prasowe

52


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Premiera 2013

Oficjalna premiera nowych modeli Mercedesa klasy S odbyła się w Hamburgu, 15. maja 2013r. Niedługo potem samochód mogli obejrzeć fani marki w Polsce. Jednym z pierwszych, autoryzowanych salonów Mercedes-Benz, w którym można było obejrzeć jedno z najbardziej innowacyjnych aut świata, był szczeciński salon DDB Auto Bogacka.

53


PIĘKNO

Anna Gulak

malarstwo i rzeźba Główne obszary działalności Anny Gulak, to malarstwo, rzeźba i grafika, oraz architektura wnętrz i wzornictwo. Jej główną cechą artystyczną jest powiązana z eksperymentowaniem wszechstronność zainteresowań, w której czerpanie z tradycji klasycznej materializuje się w formach i środkach wyrazu współczesnego języka sztuki. W malarstwie artystka działa na polu figuratywizmu i abstrakcji. W obszarze rzeźby czerpie z tradycji sztuki monumentalnej oraz symbolizmu w celu nowatorskich przedstawień rzeźby pomnikowej. Anna Gulak - absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i Accademia di Belle Arti di Brera w Mediolanie. Na jej artystycznym koncie znajduje się już szereg znaczących nagród, m.in. Nagroda Papieskich Akademii („Premio delle Pontificie Accademie”), przyznana w 2012 roku przez papieża Benedykta XVI. W 2003 roku zaprojektowała i wykonała, na zamówienie Stolicy

54

Apostolskiej, papieski medal z okazji 100. Pielgrzymki papieża Jana Pawła II w Roku Jubileuszu 25- lecia Jego Pontyfikatu. Swoje prace z dziedziny malarstwa, rzeźby i grafiki, wystawia głównie za granicą (Włochy, Watykan, USA, Kanada). W Auli Pawła VI w Watykanie można podziwiać na stałej ekspozycji monumentalne popiersie Jana Pawła II jej autorstwa.

Wywiad z Anną Gulak oraz więcej jej prac znaleźć można będzie w listopadowym wydaniu magazynu „Pragnienie Piękna”.

Andrzej Gross Foto: z archiwum Anny Gulak


Z MOJEJ PÓŁKI

O Rafał Podraza - dziennikarz, poeta, redaktor książek Magdaleny Samozwaniec: „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, „Moja siostra poetka” i jej siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945”; odznaczony medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2013).

Angelika Kuźniak

„Papusza”

Wydawnictwo: Czarne , Sierpień 2013

Papuszy pierwszy raz usłyszałem, gdy miałem dziesięć lat. Wtedy zachwyciłem się jej wierszami. Recytowałem je na konkursach, wywołując zdumienie jurorów, a niektórzy wręcz uważali to za afront i zaniżali mi noty. Przecież powinienem sięgnąć po wiersze Słowackiego albo Mickiewicza - grzmieli... Dawne dzieje. Kiedy usłyszałem, że Angelika Kuźniak szykuje książkę o poetce, bardzo się ucieszyłem. Było to w 2010 roku… Oj, długo kazała nam czekać na swoją„Papuszę” Angelika Kuźniak. Kilkakrotnie przesuwane terminy wydania drażniły, ale za to jaki efekt… Wybaczam wszystko. Książka Angeliki Kuźniak, intryguje, zdumiewa, zaskakuje, zmusza do przemyśleń. Ale chyba nie może być inaczej, bohaterką jest przecież Papusza, odkryta przez Jerzego Ficowskiego, a wynoszona na piedestał przez samego Juliana Tuwima, będąca, z początkiem lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, zjawiskiem poetyckim. Oczywiście można by zapytać, czym urzekła Papusza tych znakomitych poetów? Podejrzewam, przeglądając niegdyś oryginalne zapiski poetki, że prostotą. Jej wiersze to piosenki przepełnione tęsknotą za przyrodą, taborem i wolnością. Czyli tym, o czym do dzisiaj mówią i śpiewają Cyganie. Niestety, popularność, która przyniosła jej wielki rozgłos, szybko okazała się przekleństwem. Niesłuszne posądzenie przez Cyganów Papuszy, o czym pisze sam Ficowski, o zdradę plemiennego kodeksu (języka), złamało jej życie. Latami żyła w odosobnieniu i pogardzie. Ostracyzm odbił się głęboko na jej zdrowiu, również psychicznym. Każdy Cygan mógł ją uderzyć, opluć i obrzucić wyzwiskami. Nie zabito, to tylko dlatego, że uważano ją za osobę chorą umysłowo. Kiedy zmarła, pochowano ją z dala od cygańskich mogił… Angelika Kuźniak, która przed laty zaintrygowała mnie książką o Marlenie Dietrich, dotarła do bezcennych materiałów archiwalnych, które rzucają zupełnie nowe światło na los Papuszy czyli Bronisławy Wajs, legendy cygańskiej poezji. Pamiętnik Papuszy, jej listy do Jerzego Ficowskiego czy korespondencja z Julianem Tuwimem, to nieocenione źródło informacji o realiach życia polskich Cyganów. Wędrówki z taborami, rzeź na Wołyniu, przymusowe osiedlanie, nieufność Polaków, a nade wszystko przywiązanie do przyrody i wolności. „Papusza” to znakomita opowieść reporterska, (nie powinno to nikogo dziwić, autorka jest laureatką wielu prestiżowych nagród za swoje reportaże), o świecie, którego już nie ma. I cenie, jaką płaci się za inność. Dzisiaj Romowie coraz chętniej chwalą się Papuszą, sięgają do jej wierszy. Osobiście bardzo się cieszę, że młode pokolenie Polaków, zachęcone książką i filmem, który właśnie wchodzi na polskie ekrany, także sięgnie po tomiki wierszy cygańskiej poetki. Zapewniam, że warto.

55


MĘSKIM OKIEM

Gotowi DO BUNTU

„Jak słodko zostać świrem choć na chwilę” - śpiewał ponad dziesięć lat temu. Dziś mówi, że właśnie ta piosenka jest swego rodzaju ideologicznym przesłaniem istniejącego od ćwierć wieku zespołu „Big Cyc”. Bo lepiej jest nawet o bardzo poważnych rzeczach mówić z satyrycznym zacięciem i uśmiechem, niż nad nimi płakać. Z satyrykiem, muzykiem i felietonistą: Krzysztofem Skibą rozmawia Andrzej Gross. Andrzej Gross: Krzysztof Skiba, to przede wszystkim istniejąca od ćwierć wieku grupa „Big Cyc”. Ale dwadzieścia pięć lat, to rocznica nie do końca ścisła. Wydaje mi się, że początki Pańskiej działalności, także artystycznej, datować można nieco wcześniej: razem z Jackiem Jędrzejakiem, współtwórcą zespołu, stanowiliście bowiem trzon łódzkiej Pomarańczowej Alternatywy. Jeszcze przed „Big Cycem” przygotowywaliście widowiskowe happeningi, m.in. „Galopującą Inflację” i „Klepanie Biedy”... Krzysztof Skiba: Rzeczywiście, już wcześniej działaliśmy razem. Byliśmy związani z Pomarańczową Alternatywą: założonym przez Waldemara „Majora” Fydrycha we Wrocławiu ruchem happeningowym, który jak nikt nigdy przedtem pokazywał absurd polskiego socjalizmu. „Alternatywa” oprócz Wrocławia miała swoje „komórki” m.in. w Warszawie, Lublinie

56

i „naszej” Łodzi. We Wrocławiu uczestnicy Alternatywy przebierali się za krasnoludki i doprowadzali do śmiesznych sytuacji, kiedy Milicja Obywatelska ganiała po mieście nielegalne zgromadzenia krasnoludków, Sierotki Marysi i Misia Uszatka. My, w Łodzi, mieliśmy swoje pomysły. Wspomniana przez Pana „Galopująca Inflacja” polegała na bieganiu grupy ludzi z transparentami „Inflacja” po centrum miasta. Milicja szybko otrzymała sygnał, że na Piotrkowskiej odbywa się nielegalne zgromadzenie i wysłała do nas oddział, który wszystkich biegających zatrzymał. Następnego dnia wydaliśmy ulotkę z oświadczeniem, że tego i tego dnia, przy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi Milicja Obywatelska kierując się instynktem ekonomicznym zatrzymała galopującą inflację. To była właśnie metoda „Pomarańczowej Alternatywy” - każdy przyjazd milicji był zaplanowanym elementem happeningu. Zastawialiśmy pułapki na milicję i władze, a oni w te pułapki wpadali, pokazując jednocześnie, jak bezsensowne obowiązywało wtedy prawo. W Łodzi takich happeningów zorganizowaliśmy kilkanaście. Milicja na początku wysyłała swoje oddziały i rozganiała zgromadzenia, ale potem jej oficerowie zrozumieli chyba, że nam na tym zależy, bo na którymś z kolei happenigu... nikt się nie pojawił. I był to, zresztą, happening, na którym wywiesiliśmy żywe do dziś hasło „Pomóż milicji, pobij się sam!” (śmiech). Zaczynaliśmy od skromnych imprez,


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

w których brało udział kilka lub kilkanaście osób, a w finale, w roku 1989, na happeningach „gościliśmy” nawet po kilka tysięcy osób. Zespół „Big Cyc” powstał, natomiast, 1. marca 1988 roku. Wtedy zagraliśmy pierwszy koncert. Też trochę na bazie Pomarańczowej Alternatywy. Po kilkunastu widowiskowych akcjach kolejny przygotowany przez was happening miał charakter... muzyczny. Na „Uroczystą Akademię z okazji 75-lecia wynalezienia damskiego biustonosza zaprosiliście media. Pomysł chwycił, bo na Turniej Biustów i odsłonięcie pomnika twórcy biustonosza przyjechało ponad czterdziestu dziennikarzy z całej Polski. „Cycków” nie było, był za to „Big Cyc”, a część dziennikarzy ponoć uciekła? Ten happening, to była kolejna pułapka, tym razem zastawiona na media. Nieco wcześniej, z Jackiem Jędrzejakiem, grającym kilka lat w zespole reggae: „Rokosz”, podjęliśmy decyzję, że spróbujemy zagrać razem. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że na koncert nikomu nie znanej kapeli, w najlepszym przypadku przyjdzie paru naszych kolegów i kilka dziewczyn. A na publiczności nam zależało. Gdzieś w prasie znalazłem informację, że od wynalezienia biustonosza faktycznie minęło 75 lat, i że jego wprowadzenie do bieliźniarstwa i mody było wielką rewolucją obyczajową. Natychmiast pomyślałem, że to świetny temat na happening. Zrobiliśmy gipsową rzeźbę, pokazując ją jako pomnik twórcy biustonosza i rozpuściliśmy informacje, że ten pomnik uroczyście na Gali odsłonimy, a imprezie towarzyszyć będzie Turniej Biustów. Lekki temat erotyczny, który dziś nikogo by nie zdziwił, w latach osiemdziesiątych stał się absolutną, kontrowersyjną sensacją. Na koncercie pojawiło się czterdziestu pięciu dziennikarzy z całej Polski, z nadzieją na sensacyjny materiał i zobaczenie rywalizujących dziewcząt z odsłoniętymi piersiami. Kiedy na początku imprezy poinformowaliśmy publiczność i dziennikarzy, że to wszystko są żarty, i że piersi nie będzie, a jedyne, co możemy pokazać podczas koncertu grupy „Big Cyc”, to owłosiony tors Pięknego Romana (Romana Lechowicza, muzyka grupy – przypis red.), większość dziennikarzy wyszła. Ale niektórzy, m.in. Monika Olejnik z radiowej „Trójki” i Piotr Gadzinowski – wówczas ze studenckiego tygodnika „Itd” - zostali. Monika Olejnik po latach przyznała, zresztą, że kompletnie nie wiedziała, na jaką imprezę jedzie; była przekonana, że na Gali zobaczy... prezentację zabytkowych biustonoszy (śmiech). Happening i występ zespołu „Big Cyc” miał być jednorazowy; po nim każdy z nas miał kontynuować swoje sprawy. Chodziło nam przede wszystkim o obnażenie natury mediów, które nie będą się interesować wydarzeniem artystycznym, premierą teatralną albo muzyczną, ale jeśli wyczują

skandal albo katastrofę – przyjadą. Udało się w stu procentach! Wielką radością było patrzeć na smutne miny obwieszonych aparatami fotoreporterów, a byli tacy, którzy na imprezę zabrali trzy, cztery aparaty! Ci dziennikarze, którzy zostali na koncercie, skomentowali go potem słowami: „Polski zespół i ame-

rykańska reklama podali sobie ręce.”. Może i była to, nieskromnie mówiąc, udana akcja PR-owska, ale bardziej chodziło nam wtedy o zwrócenie uwagi na problem pogoni za sensacją. A zwróciliście uwagę na siebie! Przestać grać i śpiewać razem nie pozwoliła Wam publiczność i po pierwszym koncercie zaczęliście koncertować regularnie. Po tym pierwszym koncercie sami postanowiliśmy, że będziemy grać dalej. To był, zresztą, jeden z ostatnich, o ile nie ostatni, projekt, który powstał z potrzeby serca i z wewnętrznej potrzeby śpiewania o tym, co nas wkurza, a co nas bawi. „Big Cyc” nie wykluł się w sztabie firmy fonograficznej, ani nie był cudownym dzieckiem programu telewizyjnego, jak wiele dzisiejszych zespołów. Było po prostu paru kumpli, którzy robili żarty medialne i muzyczne, i happeningi, bo czuli taką potrzebę. Nie myśleliśmy wtedy o tym, że chcemy grać regularne trasy i nagrywać płyty. To było kompletnie poza naszymi wyobrażeniami!... Może właśnie dlatego nam się udało, bo coś, co powstaje na takim spontanie, jak „Big Cyc”, jest autentyczne, prawdziwe. Do dziś czujemy to samo na scenie: kiedy gramy, czujemy autentyczną frajdę i swoją energię ze sceny przekazujemy do publiczności. Wtedy o koncercie zrobiło się głośno i zaczęły nas zapraszać inne kluby, bo też chcieli mieć takich wariatów u siebie. Potem już się potoczyło: zaczęliśmy grać większe koncerty, za własne pieniądze

57


MĘSKIM OKIEM nagraliśmy demo, nasze piosenki trafiły do radiowej „Trójki” i „Czwórki”, i... stały się przebojami. Do telewizji trafiliśmy, za to, późno, bo występowanie w latach osiemdziesiątych w telewizji, która kojarzyła się z cenzurą, kłamstwami i hipokryzją, było zwyczajnym obciachem. Pierwsze teledyski nagraliśmy dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Ale zanim do lat dziewięćdziesiątych dojdziemy: już wcześniej z jednej strony byliście w radiowej „Trójce” i „Czwórce” - mimo wszystko państwowych wtedy mediach - a z drugiej strony na waszych koncertach często pojawiała się milicja, a zdarzało się i tak, że agenci SB albo milicjanci ściągali Pana ze sceny i kończyli koncerty... W radiu pojawiliśmy się dopiero w 1989 roku. Wtedy, gdy od lutego toczyły się już obrady Okrągłego Stołu i atmosfera stała się trochę luźniejsza. A przez cały ten czas obok koncertów zespołu organizowaliśmy happeningi Pomarańczowej Alternatywy. Bywało ciekawie i absurdalnie, bo to samo ZOMO, które tydzień wcześniej zamykało mnie za nielegalne zgromadzenie, tydzień później obstawiało jako „ochrona” legalny koncert „Big Cyca” zorganizowany przez Zrzeszenie Studentów Polskich. Na którymś legalnym koncercie ZOMO i SB się zdenerwowały, przerwano nam koncert, a mnie wrzucono do Nyski, pobito i wywieziono na komisariat Łódź Śródmieście przy ul. Piotrkowskiej. Tam odbyłem dość długą rozmowę z „fanami”, którzy przy pomocy długich gumowych przedmiotów zrobili mi bezpłatny masaż pleców. To był dziwny czas. Władza siadała za stołem i rozmawiała z opozycją. Widziała, że dzieje się coś niebywałego, i że mogą nadejść nieprzewidywalne, duże zmiany. W tym samym czasie w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach ginęli działacze opozycji, palono teczki i niszczono archiwa. Panował chaos. We Wrocławiu i Łodzi milicja, ZOMO i SB nie

reagowały na działania Pomarańczowej Alternatywy, a w Gdańsku i Łodzi na działaczy wypuszczane były oddziały, które siłą rozbijały happeningi. My też nie wiedzieliśmy do końca, co się dzieje. To były czasy rewolucji: równie dobrze, jak rozmawiać, władza mogła zebrać opozycjonistów przy Okrągłym Stole, aresztować i wywieźć do Moskwy. I nikt nie był w stanie przewidzieć, jak potoczą się obrady. Ja długo byłem przekonany, że być może nasze wnuki będą żyły już w wolnym kraju, ale my – nie. Podejrzewaliśmy, że co najwyżej uda się z władzą wywalczyć trochę wolności słowa, zgromadzeń... Na szczęście stało się inaczej. Podziemny „Bic Cyc” może trochę mimo woli, ale wszedł do polskiego mainstreamu muzycznego. Starych zwyczajów mimo to nie zarzuciliście: dalej wyśmiewaliście politykę, branżę muzyczną i co się dało. W dalszym ciągu organizowaliście też happeningi, m.in. „Artyści, Morda w Kubeł”, czy okupację gabinetu Dyrektora Finansowego „Polskich Nagrań”. A do płyty „Miłość, muzyka, mordobicie” dołączyliście prezerwatywę z napisem: „Załóż, zanim włożysz”. Chyba nie zwiększyło to liczby Waszych sympatyków w branży i nie tylko? (śmiech) (śmiech) Różnie to bywało... „Big Cyc” na swój sukces postrzegany w obecnych realiach pracował latami. Co roku nagrywaliśmy nowe piosenki i nowe płyty. Ale przez pierwszych kilka lat naszej działalności branżą muzyczną faktycznie rządzili „piraci”, więc nasze kasety i płyty znaleźć można było na każdym łóżku polowym rozstawionym np. na Stadionie Dziesięciolecia. My z tej sprzedaży nie dostawaliśmy ani złotówki. Stało się więc tak, że rozpoznawalny już zespół „sprzedawał” miliony kaset, ale w niemal stu procentach poza legalną dystrybucją. Stąd „okupacja” w Polskich Nagraniach, bo firma, która wydała naszą płytę, raportowała nam, że sprzedaliśmy bardzo mało, i że wydanie kolejnej płyty może stać pod znakiem zapytania. Ale jest i druga strona

58


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

medalu: trochę dzięki tym „piratom” do dziś wielu ludzi mówi nam, że wychowało się na muzyce „Big Cyca”. Wielokrotnie spotkałem się z opiniami, że nasze najostrzejsze nawet płyty: „Wojna Plemników”, „Nie wierzcie elektrykom”, czy „Miłość, Muzyka, Mordobicie” stały się dla wielu słuchaczy częścią ich życia i ich wspomnień. To bardzo cieszy! Co do „starych zwyczajów”: opisywaliśmy i opisujemy świat w sposób bardzo ironiczny, żartobliwy, nawet bardzo złośliwy czasem, ale taką rolę wybraliśmy sobie już na samym początku – rolę obserwatora, który na swój satyryczny celownik bierze wszystko i wszystkich. Bez taryfy ulgowej dla nikogo. Cieszy nas, że nasze piosenki wzbudzają emocje. Gorzej byłoby, gdyby nasza twórczość była dla słuchaczy obojętna. Uważam, że piosenka jest po to, żeby o niej dyskutować. A tymczasem na polskiej scenie muzycznej obserwuję dominację tzw. „płaczliwego rocka”, gdzie śpiewa się, że dziewczyna odeszła, że wróciła, że ktoś kogoś oszukał, że wykorzystał, a w ogóle, to że najlepiej z żalu wyskoczyć przez okno... Co więcej: takie

zespołem. Przykładem może być chociażby to, że nawet niedawno piosenkę „Facet to świnia” cytował premier Piechociński na Kongresie Kobiet (śmiech). A gdyby miał Pan krótko podsumować 25 lat „Big Cyca”: czy jest coś, co szczególnie cieszy Pana i zespół w przebiegu Waszej kariery albo coś, czego Pan i zespół szczególnie żałujecie? I, czy macie jakieś szczególne wspomnienia z ćwierćwiecza na scenie? Naszym największym sukcesem jest to, że gramy do dziś i nadal jesteśmy tak samo zgraną, jak kiedyś, paczką kumpli. I nie ma w tym żadnej kokieterii. Jeśli spojrzymy na polski rynek muzyczny, to zobaczymy, że „Big Cyc” pozostał na placu boju jedynym, który przez ćwierć wieku gra w takim samym składzie, poszerzonym jedynie o dwóch muzyków: klawiszowca, który jest z nami od lat piętnastu i dodatkowego gitarzystę – od siedmiu. W czasach, gdy zespoły na całym świecie kłócą się o to, kto ma być liderem, albo działają pod „starą” nazwą, ale w zupełnie zmienionych składach, to naprawdę osiągnięcie! Nie żałujemy niczego, bo przez 25 lat zdarzyło nam się dużo fantastycznych rzeczy, a wspomnienia... … znaleźć można na Waszej stronie internetowej. Na przykład to, że w roku 1997 zagraliście w Przemyślu najdłuższy w swojej karierze koncert, bo zespołowi zagrożono, że jeśli nie zagra dłużej, to nie zejdzie żywy ze sceny. W tym samym roku uciekaliście z dyskoteki Palermo w Lipnie. To był jakiś feralny rok dla „Big Cyca”?

teksty są uważane za poezję, bo ogólnie w Polakach widzi się jesienną duszę, która woli płakać nad swoim losem, niż coś zrobić, żeby się zmienił. „Big Cyc” odrzucił ten schemat i woli się śmiać, albo nawet naśmiewać. Wybraliśmy trudniejszą drogę, bo przywdziewamy maski, gramy na scenie niepoważnych głupków i świrów mówiąc często o poważnych rzeczach. Mamy w sobie gen buntu, protestu, jeszcze z Pomarańczowej Alternatywy. Nie musimy już walczyć o niepodległość, ale wolność, która dla nas jest najważniejsza, to nie jest coś, co można sobie kupić w hipermarkecie. O wolność tę, która jest, też należy dbać, bo nigdy nie wiadomo, co będzie jutro. Zawsze może pojawić się jakiś dyktator albo hochsztapler, który na tyle wszystkich zmanipuluje, że pójdą za nim w dyktaturę lub totalitaryzm. Z buntu się wywodzimy i trochę spokojniej, ale w buncie trwamy... a przynajmniej jesteśmy na niego gotowi (śmiech). Twórczość „Big Cyca” cały czas porusza ludzi i wzbudza dyskusje, mimo że po dwudziestu pięciu latach nie jesteśmy już „undergroundowym”, a „masowym”

(śmiech). Wprost przeciwnie, to był rok pełen sukcesów! Ale ponieważ po sukcesie „Makumby” graliśmy bardzo dużo, zdarzały się siłą rzeczy także ekstremalne przypadki, takie, jak Pan tu przywołał. W Przemyślu rzeczywiście nam zagrożono, że jeśli nie przedłużymy koncertu, to będą kłopoty, a z Palermo było tak, że przyjechaliśmy na koncert do dyskoteki, gdzie kompletnie nie zapewniono nam wymaganych w riderze warunków technicznych. A publika domagała się, żebyśmy wystąpili na takim sprzęcie, jaki tam był. Atmosfera też robiła się coraz bardziej niebezpieczna, więc ewakuowaliśmy się tylnym wyjściem (śmiech). Na 25. urodziny wydaliście, podobnie jak na 15., składankę największych przebojów. Fani czekają tymczasem na nowy, premierowy krążek „Big Cyca”. Są już jakieś konkretne plany dotyczące nowej płyty? Kilka piosenek na nową płytę jest już nawet gotowych. A pomysły są już na dwie płyty. Pierwsza, to będzie, oczywiście, autorski zestaw piosenek „Big Cyca”. Druga, to piosenki nieżyjącego już satyrycznego barda, Macieja Zembatego, w rockowych

59


MĘSKIM OKIEM aranżacjach. Pomysłów mamy bardzo dużo i jesienią zaczniemy nagrania. Rozmawialiśmy do tej pory wyłącznie o zespole, ale Krzysztof Skiba, to nie tylko „Big Cyc”. Na początku rozmowy o Panu zapytam, ile autentycznego Krzysztofa Skiby jest w znanym ze sceny szydercy i prześmiewcy? O to należałoby zapytać moją rodzinę, albo bliskich znajomych (śmiech). Nie jestem zawodowym aktorem, który na potrzeby koncertów przekształca się w śmiesznego kameleona. Część tej prawdy, która jest na scenie, jest także poza sceną. Na wszystko staram się patrzeć w życiu z filozoficznym uśmieszkiem, ale uważam się za człowieka otwartego i przyjaznego. Rzadko miewam złe humory. Mam nadzieję, że to właśnie widać na scenie! A po 25 latach czuje się Pan spełnionym artystą? Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli malarz namalował już najlepszy w swoim życiu obraz, nie powinien nigdy więcej sięgać po pędzel. W części czuję się spełniony, bo trudno byłoby nie cieszyć się z tego, że zespół sprzedał kilka milionów płyt, że jesteśmy w tej chwili traktowani jak swoista klasyka polskiego rocka, czy, że na koncerty przychodzi publiczność w wieku od lat 6 do 106. Ale myślę, że jeszcze mam sporo do powiedzenia i wiele jeszcze przede mną. Zawsze, kiedy zaczynam pisać, czuję ciśnienie pozytywnych emocji: „A może właśnie ta piosenka będzie światowym przebojem?”, „A może właśnie ta płyta będzie najlepsza w historii zespołu?”... I to motywuje! A czy będzie Pan dalej pisał felietony? Niedawno, po jedenastu latach współpracy, zrezygnował Pan z pisania dla jednego z polskich tygodników...

Dezerter, czy Vader, ale też sporo polskiej klasyki rocka jak Perfect, TSA, Oddział Zamknięty, nie brakuje rekwizytów artystów z kręgu muzyki pop, jest np. złota płyta grupy De Mono czy sukienki należące do Kayah i Urszuli. To nie jest Muzeum Narodowe, gdzie chodzi się w kapciach i nie wolno dotykać eksponatów, ale miejsce, gdzie oprócz możliwości obejrzenia archiwaliów można posłuchać dobrej muzyki, pobawić się i skorzystać z bogato zaopatrzonego baru (śmiech). Muzyka jest Pana pasją bez wątpienia. A jakie są inne pasje Krzysztofa Skiby? Lubię podróżować, czytać książki, grać w szachy i squasha... ale najciekawszą z moich pasji jest chyba kolekcjonowanie różnych nakryć głowy. Mam całą kolekcję kapeluszy, hełmów, czapek itp. W tej kolekcji znaleźć można m.in. milicyjne i policyjne czapki z całego świata, w tym z okresu PRLu w Polsce, kupowane w Londynie zabytkowe kapelusze, czapki wojskowe, a nawet bardzo ekscentryczne nakrycia głowy – takie zawsze kupuję. Co ważniejsze, one nie są po to, żeby leżeć na półce i ładnie wyglądać. Z półki często je ściągam i wykorzystuję na koncertach i w teledyskach. Czasem nawet na koncertach fani mi je zabierają (śmiech). Wtedy kupuję nowe. Na koniec, nawiązując do tytułu naszego magazynu, zapytam, czym jest dla Krzysztofa Skiby piękno? Piękno jest czymś, dzięki czemu ludzie na świecie jeszcze się nie pozabijali (śmiech). Dzięki kulturze: temu, że ludzie wciąż szukają piękna np. pisząc książki, komponując muzykę, nasze mordercze instynkty ulegają osłabieniu. I o to tu chodzi!

Mogę z całym spokojem powiedzieć, że i tak byłem w redakcji “Wprost” wyjątkiem , bo prowadzenie rubryki felietonowej w tym piśmie przez 11 lat, to światowy rekord (śmiech). Na razie moje pasje felietonowe przeniosłem do swojego bloga, który serdecznie polecam! Jest Pan też dyrektorem Muzeum Polskiego Rocka w Gdańsku. Nazwa brzmi dostojnie, ale w spisie muzeów znaleźć jej nie sposób. Bo nie ma. I nie będzie (śmiech). Muzeum Polskiego Rocka, to muzyczny pub, w którym przez lata już gromadzimy pamiątki po naszych kolegach i znajomych – muzykach. Dzięki prywatnym znajomościom udało nam się wyszukać różne gadżety i pamiątki, które warto zobaczyć, m.in. zdjęcia Niebiesko-Czarnych z lat 60-tych, ubiory sceniczne muzyków grupy Kombi, mocno reprezentowana jest scena undergroundowa, mamy ciekawostki związane z grupami

60

Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: z archiwum Krzysztofa Skiby


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

Z MOJEJ PÓŁKI

Andrzej Gross – dziennikarz prasowy i telewizyjny, redaktor; autor nominowanej do nagrody PIKE „Kryształowy Ekran” serii audycji muzycznych: „Tylko o mnie”, w latach 20022012 emitowanej na antenie telewizji regionalnych i lokalnych.

Chris de Burgh

„Moonfleet and other stories”

Universal Music Group, 2010

Od pewnego czasu płytę tę internetowe sklepy muzyczne w Polsce sprzedawały za bardzo niewielkie pieniądze (poniżej dziesięciu złotych). Jeśli ta decyzja związana jest z próbą możliwie najszerszego upowszechnienia dzieła Chrisa de Burgha, rozumiem. Jeśli powody są inne, warto ją kupić, zanim znów wróci do ‚dawnej’ ceny i na wysokie miejsca list sprzedaży. Bo, bez wątpienia, jest jednym z najlepszych krążków irlandzkiego piosenkarza i muzyka. Połączenie ponad dwudziestu różnych elementów muzycznych, stworzenie na bazie książki J. Meade Falknera swoistego słuchowiska z narracją i przebojowymi, przypominającymi czasy ‚Spanish Train’ piosenkami... właściwie ‚piosenką’ (‚Have a care’, ‚Treasure And Betrayal’) i lekkimi, charakterystycznymi dla de Burgha, balladami, powoduje, że płyty słucha się niemal fizycznie wkraczając w świat istniejący w musicalu. Obraz malowany muzyką? Warto ‚obejrzeć’! „Celia Cruz ‚ This Is ... Celia Cruz, The Absolute Collection’"

Sony Music Polska, 2013

Sylwia Grzeszczak

„Komponując siebie”

Parlophone Music Polska, 2013

Pamiętacie „Sen o przyszłości”? … A „Nowe szanse”? … Nieprawda, że nie! Podobnie, jak „Co z nami będzie” i nowe: „Flirt” i „Pożyczony”, te piosenki są doskonale rozpoznawalne nie tylko dla młodego pokolenia. Niestety, radiowo-internetowa rozpoznawalność piosenek do tej pory nie przełożyła się na silną rozpoznawalność wokalistki, ale... po przesłuchaniu trzeciego w jej karierze krążka mam nadzieję, że to się zmieni, podobnie, jak wciąż na plus zmienia się wokal i artystyczna dojrzałość młodej wokalistki. ‚Komponując siebie’, to już dojrzała płyta, będąca jednak kontynuacją stylistyki muzycznej z pierwszych krążków. Na pozór lekkostrawny pop w wykonaniu Sylwii Grzeszczak jest dojrzały brzmieniowo (plus za „żywe” instrumenty) i ciekawy w na pozór prostej linii wokalu. Ogólne wrażenie psują nieco zbyt banalne teksty, ale płyta nadrabia za to... przebojowością, której zabrakło na krążku poprzednim. Tak trzymać! I iść dalej! Szczególnie polecam piosenkę „Młody Bóg”, której, moim zdaniem, nie powstydziłyby się nawet Anja Orthodox i Sharon den Adel. Ja tę płytę z półki zdejmować będę często. I czekam na kolejną!

Sięgając pamięcią wstecz, odnajduję moją fascynację soundtrackiem „Salsy” z 1988 roku i dość obojętne ominięcie światowej fascynacji „Buena Vista Social Club”, jedenaście lat później. A o Celii Cruz, artystce z ponad czterdziestopięcioletnią (!) karierą wydawniczą, nominowanej do siedmiu (!) nagród Grammy, mającej na koncie ponad 30 milionów sprzedanych płyt (!) – o, zgrozo! – tak naprawdę nie wiedziałem nic. Aż do teraz nie słyszałem genialnej „Yo vivire” („I will survive” Glorii Gaynor, w wersji latino) i nie doceniałem ekspresji salsy. Biję się w piersi! Mam jednak nadzieję, że za sprawą odświeżonych przez Sony Music nagrań, Celia podbije jeszcze wiele serc. ‚The Absolute Collection’, to genialna składanka dla wszystkich, którzy rozpoczynają swoją przygodę z muzyką latynoamerykańską, i tych, którzy do tej pory słuchali jej sporadycznie. Połączenie na jednym krążku dwunastu piosenek z różnych okresów twórczości kubańskiej gwiazdy, to niesamowita dawka latynoamerykańskiej ekspresji i radości. To także wspaniały wstęp do zagłębienia się w tej muzyce (sama Celia Cruz wydała w latach 1958 – 2003 aż 72 krążki). Polecam gorąco! I po raz kolejny włączam płytę...

61


MAGAZYN PRAGNIENIE PIĘKNA ZNAJDZIESZ W WIELU WYJĄTKOWYCH MIEJSCACH W CAŁEJ POLSCE, MIĘDZY INNYMI: - Artplastica, Klinika Chirurgii Plastycznej, Szczecin, ul. Wojciechowskiego 7 - Beauty4Ever, Warszawa, ul. Wołodyjowskiego 52 - Centrum Konferencyjno-Wypoczynkowe Camproverde, Łódź, ul. Grabińska 43 - Centrum Medyczne Kaszubska, Szczecin, ul. Kaszubska 59/1 - Chili Cafe, Szczecin, Deptak Bogusława 2/1 - Centrum Leczenia Kręgosłupa, Przecław, ul. Pod Zodiakiem 3/7 - Columbus Coffee Galaxy, Szczecin, CH "Galaxy", II piętro - Concha Aparaty Słuchowe, Szczecin, ul. Kaszubska 17 - Cukiernia Czekoladowa, Szczecin, CH "Ster" - Dolina Charlotty Resort&Spa, Słupsk, Strzelinko 14 - Dr Chruściel Poradnia dla Kobiet, Szczecin, ul. Szafera 190 - Dom Lekarski, Centrum Medyczne, Szczecin, CH "Turzyn" - Fanaberia Salon Rozmaitości, Szczecin, ul. księcia Bogusława X 5 - Gabinet dermokosmetyczny FB Naturalne Piękno, Wrocław, ul. Na Ostatnim Groszu 2 - Hotel Amber Baltic, Międzyzdroje, Promenada Gwiazd 1 - Hotel Atrium, Szczecin, al. Wojska Polskiego 75 - Hotel Aquarius, Kołobrzeg, ul. Kasprowicza 24 - Hotel Kongresowy - Business&SPA, Kielce, al. Solidarności 34 - Hotel Magellan, Bronisławów, ul. Żeglarska 35/3 - Hotel Malinowy Zdrój. Solec-Zdrój, ul. Leśna 7 - Hotel Park, Szczecin, ul. Plantowa 1 - Hotel Radisson Blu, Szczecin, Plac Rodła 10 - Hotel Sarmata, Sandomierz, ul. Zawichojska 2 - Hotel Senator, Dźwirzyno, ul. Wyzwolenia 35 - Instytut Zdrowia i Urody Sharley Medical SPA, Warszawa, ul. Jana Pawła II 75 - Interglobus Tour Biuro Podróży, Szczecin, ul. Kolumba 1 - Kawiarnia Kolonialna, Szczecin, CH "Ster" - Jean Louis David, salon fryzjerski, Szczecin, CH "Ster" - La Mania, Warszawa - Katowice - Laser Studio, Szczecin, ul. Jagiellońska 85/1 - Make Up Institute, Szczecin, ul. Targ Rybny 4 - Medicus, Spółdzielnia Pracy Lekarzy Specjalistów, Szczecin, pl. Zwycięstwa 1 - Modern Design, studio fryzjerskie, ul. Jagiellońska 93/3 - NANTES Nanolaboratory, Bolesławiec, ul. Dolne Młyny 21 - Oddysey Club Hotel Wellnes&SPA, Masłów, ul. Dąbrowska 3 - Polska Filharmonia "Sinfonia Baltica", Słupsk, ul. Jana Pawła II 3 - Sandra SPA, Pogorzelica, ul. Wojska Polskiego 3 - Sekret Day SPA, Kielce, ul. Żytnia 12/2 - Skin Clinic Med&Beauty, Warszawa, ul. Żaryna 7 - SPAandGO, Warszawa, ul. Marynarska 15 - Studio Soul Contour, Wrocław, ul. Gajowicka 170/2 - Unity Line, biuro podróży, Szczecin, Plac Rodła 8 - Zakład Leczniczy "Uzdrowisko Nałęczów", Nałęczów, ul. Małachowskiego 5 - Zespół Zamkowo-Parkowy, Baranów Sandomierski, ul. Zamkowa 20 MAGAZYN DOSTĘPNY JEST TAKŻE w 450 PUNKTACH SPRZEDAŻY PRASY I SKLEPACH POLSKICH w NIEMCZECH i WIELKIEJ BRYTANII

Redakcja: ul. Wojciechowskiego 7 71-476 Szczecin tel. +48 502 592 345 mail: redakcja@pragnieniepiekna.pl Redaktor naczelna: Alicja Kapturska Redakcja: Justyna Domaradzka, Magdalena Ferber, Barbara Grabowska, Małgorzata Kalicińska, Małgorzata Maksjan, Anna Nowak-Ibisz, Andrzej Gross, Daniel Odija, Rafał Podraza, ks. Stanisław Szlijan, Tomasz Ziomek Redakcja językowa i korekta: Róża Czerniawska-Karcz Skład: Tomasz Ziomek tomasz.ziomek@pragnieniepiekna.pl Druk: ARTiS Poligrafia S.C. Wydawnictwo: Strefa Ciało Sp. z o.o. Spółka Komandytowa ul. Wojciechowskiego 7 71-476 Szczecin tel. + 48 502 592 345 Dyrektor Wydawniczy: Andrzej Gross mail: andrzej.gross@pragnieniepiekna.pl Kontakt z Działem Reklamy: mail: reklama@pragnieniepiekna.pl Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam. NA OKŁADCE: Irena Santor fot. Zenon Żyburtowicz

SZUKAJ NAS TEŻ NA STRONIE WWW.PRAGNIENIEPIEKNA.Pl

62


POZYTYWNE STRONY ŻYCIA

PRAGNIESZ SKUTECZNEJ REKLAMY?

ZAMÓW REKLAMĘ W „PRAGNIENIU PIĘKNA” Odbiorcy i prenumeratorzy naszego magazynu mogą skorzystać z preferencyjnych stawek reklamowych. Reklama w dwumiesięczniku „Pragnienie Piękna” gwarantuje dotarcie do profilowanej grupy odbiorców w Polsce, Niemczech i Wielkiej Brytanii, a cykl wydawniczy ustalony jest w sposób umożliwiający długotrwałą skuteczność reklamy. Zmieniamy się dla Państwa - dokładamy wszelkich starań, aby sprostać oczekiwaniom naszych czytelników i partnerów biznesowych.

POZY T Y WNE STR ONY ŻYCIA

numer 04/2013 (5) ISSN 2084-1574

cena: 5,40zł. (w tym 8% VAT)

Drupi Piękno, to miłość

Piękno według...

Tomasz Jacyków - Mody trzeba się uczyć

Zdrowie i uroda: Chirurg też jest człowiekiem

Męskim okiem: Krzysztof Skiba - Gotowi do buntu!

Irena Santor Żyję normalnym życiem

KOLEJNE WYDANIE „PRAGNIENIA PIĘKNA” W SKLEPACH I PUNKTACH SPRZEDAŻY PRASY OD 11. LISTOPADA

Aby dowiedzieć się więcej, wystarczy skontaktować się z naszym biurem reklamy. Nasi specjaliści odpowiedzą na Państwa pytania i przedstawią korzystne warunki współpracy. Biuro Reklamy magazynu „Pragnienie Piękna” e-mail: reklama@pragnieniepiekna.pl Zaprenumeruj „Pragnienie Piękna” i co dwa miesiące otrzymuj nasz magazyn do domu lub biura. Zapytaj o szczegóły: prenumerata@pragnieniepiekna.pl

63


ARTPLASTICA

ul. St. Wojciechowskiego 7, 71-476 Szczecin e-mail: info@artplastica.pl, www.artplastica.pl tel. 0048 / 91 4540 442 tel. 0048 / 510 053 545 tel. 0048 / 503 111 068


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.