POZY T Y WNE STR ONY ŻYCIA
numer 05/2013 (6) ISSN 2084-1574 indeks: 298301
iało Umysł Dusza
cena: 3,99 zł. (w tym 8% VAT)
. Jacek Zakowski Światełko w tunelu, czyli rzecz o polskim dziennikarstwie Zmierzamy w dobrą stronę - piękno według BOHOBOCO KOLOR MÓWI O MNIE - jak umiejętnie farbować włosy? NOS BEZ TAJEMNIC czyli sekrety operacji plastycznych Spełnione marzenia DAWIDA PODSIADŁO
9
772084
157307
11
Loft 37 Buty z naszych marzeń!
ARTPLASTICA
ul. St. Wojciechowskiego 7, 71-476 Szczecin e-mail: info@artplastica.pl, www.artplastica.pl tel. 0048 / 91 4540 442 tel. 0048 / 510 053 545 tel. 0048 / 503 111 068
foto: Adam Fedorowicz
od redakcji
Przede wszystkim serdecznie dziękujemy za listy i e-maile! Wyjątkowo miłe jest to, że dzięki wiadomościom od Państwa wiemy, że jest nas coraz więcej i, że wypracowana przez pierwszy rok formuła pisma przypadła Paniom (i Panom) do gustu. Ponieważ pytań było wiele, wyjątkowo odpowiem na dwa z nich, otwierając bieżące wydanie: - Tak. Wcześniejsze wydania „Pragnienia Piękna” jeszcze są w naszym archiwum. - Tak. Od tej pory będziemy już stale w salonach prasowych, w całej Polsce. Tyle tytułem niewielkiej, korespondencyjnej dygresji. We wstępie o wszystkich artykułach, jakie znajdziecie wewnątrz numeru, tym razem nie napiszę. Napiszę za to o zbliżających się Świętach. Niemal dokładnie rok temu, gdy wydawaliśmy pierwszy numer „Pragnienia Piękna”, rozmawialiśmy z naszymi gośćmi na temat przeżywania Świąt i świątecznych akcji charytatywnych. Obliczyliśmy wtedy, że jeśli połowa dorosłych Polaków przeznaczy w świątecznym okresie na pomoc innym zaledwie złotówkę, zebrane pieniądze wystarczą na dostatnią, świąteczną paczkę dla prawie dwustu tysięcy potrzebujących. To tak, jakby obdarować nagle wszystkich, bez wyjątku, mieszkańców Gliwic, Kielc, albo Torunia... Rozmawialiśmy też o tym, że w te Święta nikt nie powinien być sam. Jak doskonale określił to Jacek Santorski „Natura i kultura sprzęgają się w okresie świątecznym tak, że biologia i psychologia warunkują nas do tego, by się otworzyć, zaangażować, zorientować na to, co dobre, i odwzajemniać, czyli dawać i dzielić się prezentami”. Otwórzmy się na zbliżające się Święta. Zaangażujmy się w nie poprzez świąteczne przygotowania i zakupy, bo i one tworzą klimat Świąt, nie zapominajmy jednak o zorientowaniu się na to, co dobre duchowo: na spędzenie ich w rodzinnym gronie, na zapomnienie o wszystkim, co nas dzieli i pamiętanie o tym, co łączy. Na pamięć o tym, dlaczego w tym rodzinnym gronie, właśnie 24. grudnia się spotykamy... Odwzajemnijmy każdy uśmiech, dobre słowo i sympatyczny gest. Dawajmy tym, których spotkamy na naszej drodze, ciepło i niepowtarzalny klimat Świąt Bożego Narodzenia. Podzielmy się prezentami, wśród których najcenniejszym będzie nasza prawdziwa obecność. Wesołych Świąt!!!
redaktor naczelna
Alicja Kapturska
4
W NUMERZE
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
6 - Temat z okładki: Buty z naszych marzeń rozmowa z projektantkami LOFT 37: Pauliną A. Kalińską i Joanną Trepką 10 - Społeczeństwo: Światełko w tunelu, czyli rzecz o polskim dziennikarstwie wywiad z Jackiem Żakowskim 15 - Warto wiedzieć: Herbata nie jedno ma imię 16 - Muzyka: Piosenka po szafranowemu rozmowa z Lorą Szafran
6
17 - Film: Zbudowaliśmy do siebie zaufanie wywiad z Martą Nieradkiewicz 20 - Warto wiedzieć: Sylwester - święto stare, ale nowe! 21 - Felietony: Strefy czasowe, pisze Daniel Odija
18
BUTY Z NASZYCH MARZEŃ
22 - Felietony: Magia Świąt, czyli Magiel Świąt pisze Małgorzata Kalicińska 23 - Felietony: Rzecz o choince, czyli Świętości się nie rusza! pisze Barbara Grabowska 24 - Twarze: Jutro będzie dobry dzień Helena we wspomnieniach wspomnienia o Helenie Majdaniec 27 - Reportaż: Pocztówka z Afganistanu pisze Borys Specjalski - dziennikarz afgańskiej 1TV 30 - Zdrowie i uroda: Piękno bez przesady rozmowa z Mają Holcman, wizażystką i stylistką 33 - Zdrowie i uroda: Nos bez tajemnic wywiad z chirurgiem plastycznym, lek. Arkadiuszem Kuną
10
...RZECZ O POLSKIM DZIENNIKARSTWIE
27
36 - Zdrowie i uroda: Piękno w strzykawce rozmowa ze specjalistą med. estetycznej, lek. Przemysławem Czyżykiem
POCZTÓWKA Z AFGANISTANU
38 - Moda: Zmierzamy w dobrą stronę wywiad z projektantami BOHOBOCO, Michałem G. Lachem i Kamilem Owczarkiem 42 - Piękną być: Kolor mówi o mnie - koloryzacja włosów w praktyce rozmowa z Mariuszem Baldzińskim, fryzjerem i stylistą 45 - Piękno: Sztuka jest podwaliną kultury wywiad z Anną Gulak, malarką i rzeźbiarką 49 - Praktyczne i piękne: Gadżety, które spełniają marzenia poleca Anna Nowak-Ibisz 52 - Umysł i Dusza: Kiedy Chrystus się narodził? pisze ks. dr Cezary Korzec, teolog i biblista 55 - Recenzje: Książki (Rafał Podraza) 56 - Męskim okiem: Spełnione marzenia rozmowa z Dawidem Podsiadło 60 - Recenzje: Kino (Rafał Pawłowski) 61 - Recenzje: Muzyka (Andrzej Gross)
30
MAKIJAŻ NIE TYLKO SYLWESTROWY
5
temat z okładki
buty z naszych marzeń! Mężczyźni na obuwie zazwyczaj nie zwracają większej uwagi. Idą do sklepu, w którym wybierają klasyczne, sprawdzone kroje. Zadaniem ich obuwia jest wygoda i możliwie najwyższa trwałość, bo kolejna wyprawa do sklepu przecież wcale nie będzie dla nich przyjemnością. Tym w modzie chyba najbardziej różnią się od kobiet, bo marzeniem której z nas nie jest przestronna garderoba, w której obok kreacji na każdą okazję znajdzie się miejsce dla możliwie największej ilości pięknych, stylowych i różnorodnych butów? Paulina Ada Kalińska i Joanna Trepka – projektantki LOFT37 dla siebie i innych kobiet poszły o krok dalej. Proponują każdej kobiecie but unikalny. Taki, jakiego z pewnością nie zobaczymy na stopie koleżanki, sąsiadki, ani - tym bardziej – nieznajomej... Małgorzata Maksjan: Gdy oglądamy buty na sklepowych półkach, rzadko zdarza się nam zastanawiać, kto je zaprojektował i uszył. Stereotypowo przyjmujemy, że stoi za tym jakiś szewc. Za butami LOFT37 ukrywają się, jednak: malarka-stylistka i architekt wnętrz oraz prawniczka. Co spowodowało, że zdecydowałyście zająć się branżą dość odległą od waszego wykształcenia? Paulina Ada Kalińska: Joanna była związana z przemysłem obuwniczym od dziecka. Jej rodzice posiadają firmę, która produkuje buty głównie dla sieci handlowych. Na jednym z towarzyskich spotkań pokazała mi buty wyprodukowane przez rodziców. Generalnie były w porządku, ale czegoś im brakowało. Kolejnym też. Jak fason był ok, to kolor był nie taki... Joanna Trepka: Właśnie wtedy stwierdziłyśmy, że fajnie byłoby kupić gdzieś buty takie, o jakich marzymy. Gdybyśmy mogły dopasowywać według własnego gustu nie tylko model, ale także kolor i fakturę skóry, byłoby idealnie. Tak narodził się pomysł na LOFT37. Paulina Ada Kalińska: Pierwsze modele, które stworzyłyśmy, testowałyśmy na naszych koleżankach. Potem
6
zdecydowałyśmy się wystawić nasze buty na targach młodych projektantów i sprawdzić, czy spodobają się innym. Efekt przerósł nasze oczekiwania. Już pierwszego dnia miałyśmy kilkadziesiąt zamówień. Dlatego zdecydowałyśmy się uruchomić sklep internetowy z możliwością samodzielnego zaprojektowania butów. Rynek obuwniczy na świecie nie tylko ma się całkiem dobrze, ale – zwłaszcza w segmencie kobiecym – wciąż dynamicznie się rozwija. Nie obawiałyście się, że w zalewie butów z sieciówek, ze sklepów projektanckich i szewskich z długą tradycją, wreszcie: butów „hipermarketowych”, wasz projekt może nie mieć szans powodzenia? Joanna: Nasze projekty kierujemy do osób takich jak my. Większość z nas znudzona jest ubraniami i akcesoriami z popularnych sieciówek. Mamy świadomość, że są one niemalże identyczne i niczym się nie wyróżniają. A my przecież lubimy błyszczeć, wybijać się z tłumu i na bazie oryginalnych stylizacji budować swój indywidualizm. Jest spora grupa osób, która myśli podobnie i poszukuje rzeczy unikatowych, bo chce mieć pewność, że za rogiem nie spotka osoby w identycznym stroju. Paulina: Poza wzornictwem cenimy także jakość, a nie bez znaczenia jest także cena. LOFT37, to buty unikatowe, wygodne, o doskonałej jakości i w przystępnej cenie. To nasze główne atuty, którymi wygrywamy z konkurencją. Od czego zaczęła się konkretna część waszej przygody
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
z szewstwem i jaką drogę musiałyście przejść, aby marka zafunkcjonowała w świadomości odbiorców? Wydaje się, że zarówno stworzyć, jak i – co ważniejsze – umocnić na obuwniczym rynku nową markę, nie było łatwo? Joanna: W rozwoju marki było kilka momentów, które umocniły naszą pozycję i za każdym razem te momenty przyciągały nową grupę klientów. W pierwszym roku naszej działalności zostałyśmy wyróżnione prestiżową nagrodą „Doskonałość Roku” w „Twoim Stylu”. Po sukcesie, jakim było uruchomienie butiku on-line, zdecydowałyśmy się na otwarcie pierwszego butiku stacjonarnego. Potem kolekcję damską poszerzyłyśmy o modele dziecięce i męskie. Potem były otwarcia kolejnych butików. Cały czas staramy się też tworzyć nowe rzeczy. Oprócz butów projektujemy torby. Każda nasza kolejna kolekcja jest coraz lepsza. Wprowadzamy nowe modele i udoskonalamy dotychczasowe. Jeździmy po świecie w poszukiwaniu unikatowych skór i komponentów. To ciężka praca, ale też pasja i ogromna satysfakcja. Dziś wasze buty sprzedawane są nie tylko w Polsce, ale także w Szwecji, Danii, Niemczech i Wielkiej Brytanii. W kraju, oprócz sklepu internetowego, otworzyłyście kilka sklepów. Czy to oznacza już produkcję, którą można nazwać masową? Jak powstają buty LOFT37 i gdzie można je znaleźć? Paulina: Rzeczywiście, posiadamy już trzy butiki w Warszawie oraz po jednym w Poznaniu i Katowicach. Poza tym współpracujemy z kilkoma butikami w Polsce, które kupują nasze buty i oferują je swoim klientkom. Produkujemy coraz więcej, ale nigdy nie będzie to produkcja masowa. Sporo butów wykonujemy na zamówienie i są to pojedyncze, unikatowe egzemplarze. Jak wygląda wasza współpraca przy projektowaniu? Skąd czerpiecie inspiracje? Paulina: Zewsząd. O nowych modelach myślimy praktycznie 24 godziny na dobę. Czasem coś nas zaciekawi, zastanowi, a czasem coś się przyśni (śmiech). „Ręcznie szyte buty muszą być drogie. Zwłaszcza, jeśli zrobione są z dobrych gatunkowo materiałów” - niewiele znam kobiet i mężczyzn, którzy nie podpiszą się pod tym stwierdzeniem. Wy, nie tylko się pod nim nie
podpisujecie, ale staracie się przekonać wszystkich, że tak nie jest. W czym tkwi sekret? Joanna: Od początku obalamy ten stereotyp. Owszem, nasze buty są droższe niż buty z sieciówek, ale są lepsze jakościowo i szyte na zamówienie. Naszą jakość można porównać do jakości butów najlepszych światowych marek. A w porównaniu z ich ceną buty LOFT37 wypadają zdecydowanie lepiej. Mamy dobrze wyważony stosunek jakości do ceny. Buty LOFT37 są szyte ręcznie z wysokogatunkowych materiałów. Ale zdecydowałyście się wyjść o krok dalej i klientom zaproponować... personalizację obuwia. Na czym polega ta nietypowa usługa? Czy oznacza ona, że klient może swoje buty zaprojektować, dobierając samodzielnie wszystkie jego elementy (tzn. kolor, krój, rodzaj skóry, rodzaj podeszwy itp.)? Joanna: Właśnie tak. Proponujemy klientom kilkadziesiąt projektowanych przez nas modeli bazowych, w których można samodzielnie dobrać kolor i fakturę skóry, dobrać dodatki, a na końcu jeszcze wyszyć inicjały, bądź inny napis, czy symbol. Na co najczęściej zwracają uwagę wasze klientki? Jak dużym zainteresowaniem cieszy się personalizacja obuwia i jakie buty klientki zamawiają najczęściej? Paulina: Według statystyk zamówień jest pół na pół. Połowa
7
temat z okładki sprzedawanych przez nas butów, to buty personalizowane. Pozostałe, to modele, których kolorystykę i wygląd sugerujemy w każdym sezonie, w naszych kolekcjach. Czy mężczyznom również przypadła do gustu możliwość personalizacji? Joanna: Polscy mężczyźni mają zdecydowane mniej fantazji w tym temacie, niż kobiety. Tu personalizowanych zamówień jest znacznie mniej, ale też są i nawet zdarzają się bardzo ekstrawaganckie pomysły. Elementami waszej kolekcji, oprócz butów, są – o czym już powiedziałyście, torby i dodatki (wstążeczki, breloczki i dodatki do obuwia). Czy, podobnie jak w przypadku obuwia, i w nich klient ma możliwość dokonania wyboru i zmian? Paulina: Oczywiście. Torby można zamówić także w innych skórach, niż te, które proponujemy w kolekcjach. Można też do nich dobrać dodatki. W tym sezonie proponujemy metalowe zawieszki w kształcie koniczynki na szczęście. Można je kupić osobno i nosić jako biżuterię, albo doczepić do torby, czy kluczy, jako efektowny breloczek. Co jest ważniejsze podczas wyboru obuwia: wygląd, czy funkcjonalność? Nawet w przypadku najbardziej znanych marek zdarza się, że buty efektowne nie zawsze oznaczają „wygodne” i „funkcjonalne”... Buty LOFT37 coraz częściej wybierają aktorki, dziennikarki i celebrytki. Na zdjęciach: Zosia Ślotała i Agnieszka Szulim.
Joanna: Jedno i drugie jest istotne. Staramy się, aby obie te cechy charakteryzowały nasze buty. I chyba nam się to udaje, bo dostajemy listy i wpisy na facebooku od kobiet, które piszą, że jeszcze nigdy nie miały tak wygodnych butów. To bardzo miłe i mobilizujące. Pozwolę sobie na bardzo dyletanckie pytanie: czy każdy but można ubrać na każdą pogodę? Czym
LOFT37 – autorska marka obuwnicza Pauliny Ady Kalińskiej i Joanny Trepki; finalista XI polskiej edycji EY Entrepreneur of the Year – Przedsiębiorca Roku (2013). Butik marki w centrum handlowym Arkadia w październiku 2013r. uhonorowany został prestiżową nagrodą Retail Marketing Awards – konkursu na najlepszy sklep branży modowej.
8
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
powinniśmy się kierować w ich dobieraniu pod względem już nie dostosowanego do kreacji wyglądu, a właśnie funkcjonalności? Paulina: Sprawdzonej recepty nie ma, bo każdy ma inne priorytety. Są kobiety, które mają szerokie stopy, inne bardzo szczupłe, czy wysokie podbicie, a jeszcze inne szeroką łydkę. Każda z nich będzie zwracała uwagę na zupełnie coś innego. Ważne jest to, żeby dobrze czuć się w butach. Staramy się wychodzić naprzeciw oczekiwaniom naszych klientek i nawet w niektórych przypadkach dopasowujemy buty tak, aby były jak najbardziej funkcjonalne, np. poszerzamy cholewkę. A jak dobieramy buty do sytuacji? Czy, waszym zdaniem, coraz popularniejsze lansowanie trendu „noszenia wszystkiego do wszystkiego”, ma zastosowanie w przypadku obuwia, czy jednak należy rodzaj buta przyporządkować do „wyjścia do pracy”, „randki” itp.? Paulina: Na szczęście nie ma już sztywnego dress codu. Nawet korporacje stały się bardziej liberalne w tym zakresie. Jesteśmy zwolenniczkami noszenia tego, co nam się podoba, co lubimy i co nam pasuje. Mamy koleżanki, które nie wyobrażają sobie siebie bez wysokich obcasów i nawet na spacer z dzieckiem ubierają szpilki. My kochamy płaskie obcasy, a w tym sezonie polecamy botki i to te o cięższym, motocyklowym wyglądzie. Nakładamy je nawet do subtelnej i zwiewnej spódniczki. Waszym zdaniem: ile par butów bezwzględnie powinna mieć w domowej garderobie kobieta, a ile mężczyzna? Jakie buty są absolutnym „must have” każdej garderoby? Joanna: Naszym zdaniem trzeba ich mieć dużo... (śmiech). Jesteśmy kolekcjonerkami butów i uważamy, że kobiety zawsze mają ich za mało. Faceci są mniej wymagający, więc im wystarczy kilka par. „Modnie i ciepło zimą” - tak po prostu. Wasza nowa kolekcja, to – jak piszecie – odpowiedź na prognozy, że tegoroczna zima mimo dość ciepłej jesieni będzie długa, śnieżna i mroźna. Opowiedzcie, co w taką zimę należy nosić i co będzie się nosić... Paulina: Tak naprawdę w naszej aktualnej kolekcji można znaleźć buty zarówno na lżejszą zimę, jak i na trzaskające mrozy. Mamy sporo propozycji botków i kozaków, które można zamówić w wersji i jesiennej, i zimowej, decydując się na futrzane lub filcowe ocieplenie. Kobiety cenią sobie taką możliwość. Idąc do innych sklepów znajdujemy ciekawy model, ale z żalem stwierdzamy, że nie jest on ocieplony. Tylko w LOFT37 możemy wybrany model ocieplić. Za to właśnie kochają nas klientki. Rozmawiała: Małgorzata Maksjan Foto: udostępnione przez Black&White PR / Po prostu PR
Małgorzata Maksjan – dziennikarka; manager portalu agemode.com – wirtualnej galerii handlowej z poradami i informacjami modowymi
9
SPOŁECZEŃSTWO
10
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Światełko w tunelu, czyli rzecz o polskim dziennikarstwie
„Zostać dziennikarzem” - jeszcze do niedawna marzenie tysięcy młodych ludzi w Polsce. Do niedawna, bo już w tym roku szkoły dziennikarskie nie przeżywają znanego z lat dziewięćdziesiątych i początku wieku boomu, a i w samych redakcjach kryzys widoczny jest gołym okiem. O polskim dziennikarstwie, jego realiach i poziomie, z dziennikarzem i pedagogiem, Jackiem Żakowskim rozmawia Andrzej Gross. Andrzej Gross: „Poziom polskiego dziennikarstwa jest drastycznie niski” i „Dziennikarstwo – ginący zawód” - to tylko dwa wybrane tytuły sygnowanych Pańskim nazwiskiem materiałów prasowych, które mówią o poziomie dziennikarstwa w Polsce. Oba brzmią groźnie i można powiedzieć, że biją na alarm. Czy kryzys w branży, o którym mówi Pan już od lat, jest tak powszechny, że istotnie można mówić o ginącym zawodzie? Jacek Żakowski: Dziennikarstwo w pierwotnym znaczeniu tego słowa, czyli dostarczanie informacji potrzebnych odbiorcom do życia, jest od pewnego czasu na całym świecie wypierane przez rozrywkę i chałturę. W Polsce ten problem jest wyjątkowo bolesny, ponieważ system medialny jest tu bardzo młody i nie ma wypracowanych przez dekady mechanizmów takich, jak w krajach nordyckich, germańskich, czy anglosaskich. Nie mamy dziennikarstwa i dziennikarzy z tradycjami, bo po rewolucji systemowej w latach dziewięćdziesiątych w branży przeważają młodzi dziennikarze, którzy dopiero od dwudziestu lat mają szansę odkrywać, co jest potrzebne do wykonywania tego zawodu. Nie mamy też porządnych szkół dziennikarskich, porównywalnych z tymi, które funkcjonują w starszych demokracjach: takich, które przekazywałyby bardzo solidną wiedzę i warsztatową, i merytoryczną. Obserwowany na całym świecie kryzys cywilizacyjny trafia więc w Polsce na bardzo niedojrzałe kulturowo i pod każdym innym względem struktury, i rozbija je. Mam wrażenie, że istotnie, jest się czego bać. Polscy dziennikarze są więc nieprzygotowani do zawodu? Na ogół tak. Mimo, że wśród dziennikarzy młodego pokolenia potrafiłbym dziś wskazać przynajmniej kilkanaście nazwisk osób kompetentnych, pogłębiających swoją wiedzę i rzetelnych, sądzę, że te nazwiska giną w masie. Powodów jest wiele. Część młodych ludzi przychodzi do redakcji z poczuciem, że wszystko już umieją, więc uczyć się nie chcą. Bywa też, że doświadczeni dziennikarze w redakcjach są tak obarczeni bieżącą pracą, że nie mogą poświęcić młodszym kolegom tyle czasu, ile potrzeba. Oba czynniki wiążą się z trzecim: ponieważ przedsiębiorstwa medialne były na początku bardzo biedne, czuły się zmuszone do rezygnowania z części ideałów na rzecz sukcesu ekonomicznego. A kryzys to pogłębił i powstało błędne koło. Wytworzyła się taka kultura medialna, w której dziennikarze piszą pod dyktando inwestorów, a ci na etapie dziennikarskiego boomu woleli budować
pałace, niż inwestować w ludzi. Gdy więc młody człowiek trafia dziś do redakcji, nie spotyka tam mentorów, tylko trochę starszych kolegów, mających na ogół dość niskie kompetencje, zwłaszcza merytoryczne. Gdybym zapytał Pana, ilu w czterdziestomilionowej Polsce jest kompetentnych dziennikarzy zajmujących się służbą zdrowia albo edukacją... …odpowiedziałbym, że tylu, ilu pracuje w mediach branżowych. Poza nimi dziennikarz dziś zajmuje się służbą zdrowia, jutro ekonomią, a pojutrze polityką. Dziennikarstwo branżowe, to na ogół specjalistyczna prasa o niewielkim zasięgu. A w tzw. wielkich mediach dziennikarzy branżowych lub specjalizujących się w jednej dziedzinie, nie ma. To jest pierwszy problem. Każdy pisze o wszystkim, mając o wielu przygotowywanych przez siebie tematach wyłącznie mgliste pojęcie. Wracamy do redakcyjnych realiów: młody człowiek po dziennikarstwie albo polonistyce, czy np. teatrologii, trafia do redakcji. Koledzy już w pierwszych dniach pracy rzucają go na konferencję prasową w sprawie OFE, bo temat jest ważny i ktoś go przygotować musi. Co ten młody człowiek ma napisać, jeśli o OFE nie ma pojęcia, a czasu na przygotowanie się do tematu ma niewiele? Na ogół jest tak, że starszy redaktor mówi mu: „Dam ci numer telefonu, mamy kolegę-ekonomistę, on ci wytłumaczy, co masz napisać.” Kolega-ekonomista, oczywiście, chętnie pomaga. Mówi to, co z punktu widzenia jego grupy interesów jest najistotniejsze. A młody dziennikarz słucha i bezmyślnie paple za nim, ucząc się dziennikarstwa takiego, w którym zamiast dostarczać ludziom wiedzy potrzebnej do życia, dostarcza ludziom wiedzy, której propagowanie jest w czyimś interesie. A potem uczy tego samego młodszych kolegów. Winni tej sytuacji są, oczywiście, poniekąd sami dziennikarze, którzy kopiują nieprawidłowy wzorzec tworzenia informacji. Ale jest też drugi, poważniejszy problem. W części mediów rezygnuje się z doświadczonych dziennikarzy, a na ich miejsce przyjmuje się ludzi młodych i niedoświadczonych, bo młody dziennikarz albo stażysta pracuje za bardzo niską stawkę, albo w ogóle nie dostaje pieniędzy. Do tego dochodzą redukcje stanowisk dziennikarskich, które całą redakcję ograniczają do kilku lub kilkunastu osób. Dla jakości mediów to jest mordercze, bo nie ma się od kogo uczyć. I ostatni problem, o którym wspomniałem już wcześniej: mit o zarobkach dziennikarskich, który wytworzył się w czasie medialnego boomu lat dziewięćdziesiątych. Jeszcze pięć, sześć lat temu, pod
11
SPOŁECZEŃSTWO wpływem wieści o rajskim życiu dziennikarzy z kupą kasy i sławą, na studia dziennikarskie i do redakcji zaczęli trafiać szukający łatwego zarobku i łatwej kariery pieczeniarze. I w czasie medialnego boomu nie tylko znajdowali pracę, ale też dostawali niemal gwiazdorskie gaże. Dziś takich celebryckich media-workerów jest jeszcze w polskich mediach sporo, bo nadmierne powodzenie ekonomiczne mediów w latach dziewięćdziesiątych powodowało przepłacanie dziennikarzy. Były takie media, które oferowały kosmiczne pieniądze za byle co i przy niskich kompetencjach. Byli więc i pracownicy, którzy spełniali te warunki. A potem zaczęły się masowe zwolnienia i regres zarobków na całym rynku. Ale mit o zarobkach dziennikarskich, bynajmniej, nie znika. Szkoły dziennikarskie jeszcze w ubiegłym roku nie miały powodów do narzekania. Ale w tym roku już mają. W roku 2013 po raz pierwszy od wielu lat wydziały dziennikarstwa na uniwersytetach nie wypełniły planów rekrutacji, a szkoły dziennikarskie
12
padają, przykładem może być bankructwo słynnej szkoły im. Melchiora Wańkowicza, której studentów przejęliśmy na Collegium Civitas. Młodzi ludzie zorientowali się już, że dziennikarstwo to zawód, w którym kokosy się skończyły. Dużo mniej będzie studentów dziennikarstwa, ale i na studiach, i w redakcjach nastąpić powinna naturalna selekcja. Redakcje nie zatrudniają setek osób, więc o pracę w mediach wcale nie jest łatwo, a nawet, jeśli jest, to zarobki początkującego dziennikarza wynoszą tysiąc pięćset złotych na rękę. Dziennikarz z kilkuletnim stażem zarabia dwa tysiące, a ze stażem wieloletnim – trzy do pięciu tysięcy. W takiej sytuacji w redakcjach pojawiać się więc będą ludzie mniej zainteresowani karierą, a bardziej dziennikarstwem. Oczywiście, ta sytuacja jest i pewnie będzie źródłem nieszczęścia dla wielu pracujących dziennikarzy - myślę nawet o sobie, bo kiedy wydawcy zaczną mi proponować np. czterdzieści złotych za artykuł, to nie będzie miłe. A są już koledzy pracujący za takie pieniądze. Ale kryzys w mediach będzie do nich przyciągać ludzi o bardziej etosowym podejściu do zawodu. Już dziś widać, że
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
dziennikarze w większym stopniu reprezentują społeczeństwo, a nie pracodawców, niż np. dziesięć lat temu. Wtedy dziennikarze mieli poczucie, że należą do wyższej klasy średniej, więc wyłącznie jej interesy reprezentowali, co, moim zdaniem, było jedną z przyczyn zerwania więzi między społeczeństwem, a mediami w Polsce. Dziś powracająca „bieda” dziennikarska, spychająca dziennikarzy do niższej klasy średniej, albo do klasy niższej, w sposób widoczny zmienia optykę mediów. Do wysokich standardów na całym świecie i w każdej branży dochodzi się często przez ból. Może z tego bólu powstanie nowa siła mediów, reprezentujących społeczeństwo, a nie interesy pojedynczej grupy. Ale to jest jedna sprawa. Drugą jest to, że wciąż w redakcjach dziennikarzy będzie mało, więc ani na szybki wzrost jakości pracy, ani na szybki powrót kształcenia dziennikarzy w formie tradycji mentorskiej nie ma co liczyć. Podniesienie poziomu dziennikarstwa będzie wymagało czasu. Kryzys spowoduje selekcję ludzi, ale nie wyeliminuje narastających przez lata słabości, w tym narastającej tabloidyzacji.
Jednolite standardy w dziennikarstwie zmieniłyby tę sytuację? A jakie miałyby być te jednolite standardy? Od dziennikarzy tabloidów nie można wymagać przestrzegania standardów pracy dziennikarzy ambitnych mediów. To są innego rodzaju prace. Pojęcie „dziennikarz” stało się zbyt szerokie, jak na dzisiejsze czasy. Media zmieniły swój charakter. Skończyła się epoka, w której w każdym kraju było parę dzienników, dwie stacje telewizyjne i kilka radiowych. Zaczęła się epoka nisz, więc myślenie masowe w stylu „dziennikarstwo” nie ma sensu, bo nie bardzo wiadomo, czym by to ogólnie pojęte „dziennikarstwo” miało być. Kuba Wojewódzki jest dziennikarzem? Jest. A Ryszard Kapuściński? Też był. Obaj są mistrzami, ale w kompletnie czym innym. Sądzę, że debata na temat ogólnych standardów dla całego „dziennikarstwa” nie ma sensu, bo skrajnie różne style pracy powodowałyby ciągłe kłótnie. Co innego, wypracowanie standardów dla poszczególnych rodzajów dziennikarstwa bez wrzucania wszystkich dziennikarzy do jednego worka – to miałoby sens. Musimy sobie jednak powiedzieć, że tzw. ambitne dziennikarstwo pozostanie jedną z nisz, i to niewielką, zarezerwowaną dla mniejszych mediów, bo wielkie media idą – tu wracamy do punktu wyjścia – raczej w stronę showbiznesu i rozrywki. A elementem showbiznesu jest bezużyteczność. Głównym celem staje się epatowanie czymkolwiek, aby pobudzić emocje czytelnika lub widza, i zatrzymać jego uwagę. Tradycyjnym meritum dziennikarstwa jest interesujące opowiadanie o mało interesujących sprawach, ale praca dziennikarska w showbiznesowej pogoni staje się interesującym opowiadaniem o niczym. Przykładem może być sprawa małej Madzi z Sosnowca. Meritum jest tu zabójstwo dziecka, pytanie, dlaczego matka zabija dziecko w XXI wieku, w cywilizowanym kraju. Media prześcigały się tymczasem w przekazywaniu widzom i czytelnikom tysiąca szczegółów związanych z tą sprawą i w przedstawianiu ich w sposób wyłącznie sensacyjny. Tradycyjny etos dziennikarstwa stawia dziennikarza w roli sędziego, który przekazuje informację w sposób kompetentny, oparty na rzeczowej wiedzy i niezależny. A w naszym świecie coś się takiego stało, że indywidualna niezależność dziennikarska się rozpuściła i zamiast dziennikarzy-indywidualistów widzimy stada, biegające w poszukiwaniu dobrze brzmiącego, nieistotnego szczegółu. Do największych mediów mam więc największy żal, bo sądzę, że to właśnie one najsłabiej spełniają swoją rolę. One nieźle spełniają rolę mobilizacji społecznej i aktywizacji, ale bardzo kiepsko radzą sobie w roli dostarczycieli informacji, objaśniania świata. Często są też w objaśnianiu świata bardzo stronnicze. Na tym tle pozytywnie zaskoczony jestem mediami lokalnymi i branżowymi w Polsce, bo właśnie wśród nich znaleźć można takie, które prezentują bardzo wysoki poziom odpowiedzialności społecznej i są relatywnie bliższe wysokim standardom w starszych demokracjach, niż media centralne, mimo że często są tworzone przez zaledwie kilka osób. Największa oglądalność i czytelnictwo pozostaną jednak zarezerwowane dla wielkich mediów, trudno też prasie walczyć z mediami elektronicznymi. Wydaje się, że to one dyktują standardy, choć popularny jest także
13
SPOŁECZEŃSTWO za tym, jak wiadomo, idzie także rozpraszanie się pieniędzy, ale dziś mi się wydaje, że to dobra droga. Kiedy patrzę np. na programy telewizyjne, to kiedykolwiek bym spojrzał, na którymś z polskojęzycznych kanałów zawsze znajdę coś wartościowego. Powstaje w mediach coś takiego, nasuwa mi się druga analogia, jak na rynku książkowym: z jednej strony rynek jest bardzo ciężki, ale z drugiej strony, nigdy nie ukazywało się na nim tyle wartościowych, dobrych książek, co teraz. Wracamy do naturalnego stanu kultury, w którym kultura nie składa się z masy, ale z nisz, nawet powiedziałbym, że im większa wartość, tym mniejsza nisza. Ale miejsce w tych niszach znajdzie się dla każdego rodzaju dziennikarstwa. Dyskusję o standardach i poziomie polskiego dziennikarstwa rozpoczął Pan pięć lat temu. Do nie tylko rzeczowej rozmowy w środowisku, ale nawet głośnej polemiki – nie doszło do dziś. Niepopularny temat?
pogląd, że dziennikarze, którzy chcą rzetelnie wykonywać swój zawód, uciekają z interaktywnej telewizji i radia do prasy. Nie wszyscy są w stanie uciec, bo dziennikarstwo: prasowe i elektroniczne wymagają trochę innych predyspozycji. Poza tym, jeszcze pięć lat temu przyznałbym, że w prasie łatwiej jest uprawiać solidne dziennikarstwo, ale dziś wcale nie jestem już tego pewien. Głęboki kryzys ekonomiczny spowodował, że wszędzie jest trudno... A media elektroniczne zmieniły się przez ten czas. Coraz większą część widowni zbierają telewizyjne kanały tematyczne. Kończy się, więc, epoka produkowania telewizji dla wszystkich, a zaczyna okres produkcji niszowej. Pamiętam wyniki oglądalności mojego programu z Piotrem Najsztubem, gdzie udziały w rynku oglądalności przekraczały 40% - dziś można tylko o tym pomarzyć... taką oglądalność mogłaby zgromadzić chyba tylko transmisja na żywo z lądowania Marsjan na Ziemi... Ten problem można przyrównać do fonografii i spadku sprzedaży płyt. Można. Zwróćmy uwagę: najlepszym czasem dla fonografii był ten, kiedy wielkie koncerny posiadały kilkanaście procent rynku, a resztę stanowiły niewielkie, niezależne wytwórnie. Kiedy niewielkie wytwórnie zsieciowały się w rekach majorsów, nastąpił drastyczny spadek sprzedaży, pojawiły się kreowane boysbandy zamiast ciekawych zespołów, i ludzie powiedzieli: „Nie”. Teraz ten proces się odwraca i znów zaczynają powracać mali wydawcy. Tak samo jest z mediami. Kiedy rynek się rozprasza, media stają się bardziej niszowe. A od tego już tylko krok do wzrostu jakości. Majorsi – w tym przypadku wielkie media, dostrzegają to, i, choćby chcieli, nie mają wyjścia – muszą podążać tą drogą. Polska i polskie media są na etapie jakiejś bardzo poważnej zmiany. Ale punktu zatrzymania się i standaryzacji nie potrafimy sobie jeszcze wyobrazić. Kilka lat temu sam byłem przerażony wizją rozpraszania się rynku medialnego, przede wszystkim telewizyjnego, bo
14
Wszyscy jesteśmy w tej kwestii trochę zakłopotani, bo zawsze pisanie o sobie wywołuje zakłopotanie. Ja mam trochę poczucie, że „Tatuś musi...”. Jestem zakłopotany pisząc o nas, ale jednocześnie widzę interes publiczny w tym, żebyśmy jako media byli transparentni i mówili nie tylko o tym, co w środowisku dobre. Ale wielu kolegów uważa, że „Tatuś nie musi...”. I co więcej, „Niech się Tatuś opanuje”. (śmiech). Problem polega na tym, że środowisko dziennikarskie poza wszystkimi wadami, o których rozmawialiśmy, jest bardzo podzielone. Są to podziały grupowe, polityczne i biznesowe. Małe media nie lubią dużych mediów i odwrotnie, dziennikarze silnie utożsamiają się z partiami politycznymi i biznesem, a nawet z pojedynczymi politykami, tworząc więzi typu mentorskiego... To powoduje, że rozmowa jest bardzo trudna. Na szczęście w pewnych środowiskach dziennikarskich szansa na merytoryczną rozmowę o przyszłości dziennikarstwa jest. Są też konkretne działania, których przykładem jest istniejące niecały rok Towarzystwo Dziennikarskie. Działa już przy nim m.in. Fundacja Mediów, która sponsorować będzie bardziej ambitne prace dziennikarskie, na które redakcje często nie mają dziś pieniędzy. Pojawiająca się niszowość prasy radia i telewizji, w powiązaniu z coraz większą świadomością środowiska dziennikarskiego, że rozrywka nie jest jedyną drogą pozyskania czytelnika, słuchacza, albo widza, to nasze światełko w tunelu. Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: Agnieszka K. Jurek/EASTNEWS; Stefan Maszewski/REPORTER; fotolia.com
Jacek Żakowski – dziennikarz i publicysta; pierwszy prezes Polskiej Agencji Informacyjnej; obecnie związany z tygodnikiem „Polityka”; kierownik Katedry Dziennikarstwa „Collegium Civitas” w Warszawie.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
warto wiedzieć
Herbata nie jedno ma imię W południe: W południe i po południu przychodzi dobry czas na bogate w teinę herbaty czarne, poprawiające zdolność koncentracji i myślenia, oraz trawienie. Ich dodatkowe działanie bakteriobójcze wspomaga system immunologiczny podczas najbardziej wytężonej pracy w ciągu dnia. Dobrze też nie nazbyt wcześnie i nie zbyt późno pić wspomagające odchudzanie herbaty czerwone (Pu-Erh). Pu-Erh, to prawdziwy wzmacniacz metabolizmu: stymuluje pracę jelit, co znacznie przyspiesza spalanie tłuszczu, działa moczopędnie i usuwa toksyny z organizmu, poprawia krążenie, jednocześnie zmniejszając poziom cholesterolu i dostarczając wiele związków mineralnych i mikroelementów fluoru, wapnia, manganu i teiny.
Wieczorem: Towarzyszy nam codziennie. Według statystyk, pije ją regularnie 96% Polaków. Wśród napojów wyprzedza ją tylko woda. W dodatku, na jednej filiżance się nie kończy, bo kolejne statystyki pokazują, że w ciągu roku wypijamy jej prawie kilogram, czyli nie mniej, niż 500 porcji. Co warto wiedzieć o herbacie? Przede wszystkim to, że każdy rodzaj herbaty, o ile nie dodamy do niego cukru i mleka, w ogóle nie posiada kalorii! I to, że duży wybór rodzajów herbaty w praktyce nie ogranicza ilości napoju, jaką możemy wypić w ciągu dnia. Pod warunkiem, że nie ograniczymy się tylko do jednego z rodzajów herbaty, np. czarnej, zawierającej najwięcej teiny... Także to, że każdy z sześciu podstawowych (według najczęściej stosowanej klasyfikacji chińskiej) gatunków herbaty, posiada szczególne właściwości.
Rano: Zamiast porannej kawy warto pomyśleć o zdrowszej alternatywie. Jest nią biała herbata, bogata w kofeinę, orzeźwiająca i wspomagająca koncentrację. Na organizm działa podobnie, jak kawa, w przeciwieństwie do niej nie posiada jednak żadnych szkodliwych związków, zawiera za to dużo witaminy C, posiada też silne właściwości antyoksydacyjne i antymutagenne, przez co szczególnie polecana jest osobom, które mogą być genetycznie obciążone chorobą nowotworową. Zawiera także najwięcej (47%) polifenoli, chroniących organizm przed atakiem wolnych rodników, odpowiedzialnych za proces starzenia się organizmu. Jednak, uwaga – w sklepach można znaleźć mieszanki herbaty białej i zielonej, o obniżonej zawartości ważnych składników. Warto sprawdzać, co kupujemy! Jeśli nie herbata biała, alternatywą może być Yerba Mate, czyli napar z ostrokrzewu paragwajskiego (w Polsce także nazywany herbatą). Napar, podobnie, jak biała herbata, posiada wysoką zawartość kofeiny i polifenoli, jego dodatkowym działaniem jest jednak obniżanie poziomu cholesterolu i przyspieszanie metabolizmu, co pozwala na stosowanie Yerba Mate w leczeniu otyłości.
Najlepsza na wieczór byłaby najszlachetniejsza z herbat – herbata żółta, która posiada niewiele ponad 1% kofeiny, sprzyja trawieniu, ma właściwości tonizujące, a dodatkowo oczyszcza organizm z toksyn. Niestety, nawet w Chinach kupienie szlachetnej, żółtej huang cha, to wyczyn godny wytrwałego zawodnika, herbata ta jest bowiem produkowana w bardzo niewielkich ilościach. W Polsce wieczorem warto pomyśleć więc o herbacie zielonej, turkusowej (oolong – niesłusznie w Europie zaliczana do herbat czerwonych) lub rooibos. Zielona herbata na organizm działa podobnie, jak żółta: także oczyszcza go z toksyn, posiada niewiele kofeiny (choć przyspiesza metabolizm), obniża ciśnienie krwi, jest bogata w witaminy B, C, E, sole mineralne oraz garbniki. Warto pamiętać jednak, że zielona herbata bywa zdradliwa: dopiero w drugim parzeniu działa uspokajająco. Parzenie pierwsze zawiera dużo teiny, zatem może mocno pobudzać. Oolong pod tym względem jest bezpieczniejszy. Zawiera mało kofeiny, uspokaja, ma wyjątkowy, łagodny smak o owocowo-drzewnym aromacie. Herbata turkusowa (oolong) wspomaga organizm przy utracie wagi, pomaga w gospodarce lipidowej oraz regulowaniu ilości cholesterolu. Najważniejszym z jej działań jest jednak zmniejszanie ciśnienia tętniczego, przez co szczególnie polecana jest osobom z nadciśnieniem oraz problemami tętniczymi i sercowymi. Trzecią z wieczornych możliwości herbacianych jest słodki, o lekko miodowym smaku rooibos – napar z ostrokrzewu paragwajskiego (w Polsce podobnie, jak Yerba Mate, nazywany umownie herbatą). Rooibos w ogóle nie zawiera kofeiny i teiny. Zawiera, za to, dużo witaminy C, przeciwutleniaczy, minerałów i... po pierwsze: zaspokajające naturalną potrzebę słodyczy, a nie podwyższające kaloryczności napoju flawonony, po drugie: działające antydepresyjnie, ułatwiające zasypianie, poprawiające samopoczucie i redukujące napięciowy ból głowy inhibitory MAO. Napar wprost idealny przed snem. Tekst: Andrzej Gross Foto: fotolia.com
15
MUZYKA
Piosenka po szafranowemu. Od country, przez funk i latino, po bluesa. Kompozycje Seweryna Krajewskiego i Michała Urbaniaka, i spinające klamrą całą tę różnorodność niepowtarzalne interpretacje wokalne. Na pełnej niespodzianek, najnowszej płycie: „Nad ranem” Lora Szafran sięgnęła do muzycznych kanonów, by wyśpiewać je po swojemu. W trzydziestoletniej karierze wokalistki nie było jeszcze płyty tak zróżnicowanej i tak przebojowej. Pani poprzedni album: „Sekrety życia według Leonarda Cohena” zyskał status złotej płyty i przyniósł niespodziankę w postaci rzeszy nowych fanów. Czy rozpoczął też nowy etap w Pani karierze? Ten sukces wszystkich zaskoczył. W ogóle nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak lista sprzedaży OLIS, a tu okazało się, że przez parę tygodni moja płyta była tam w pierwszej dziesiątce. Bardzo to miłe. Fakt, że podpisałam kontrakt z wytwórnią Sony, też miał znaczenie, bo dzięki temu płyta była odpowiednio zareklamowana. Przecież już wcześniej nagrywałam albumy z dobrymi muzykami, ale brakowało im odpowiedniej promocji. Należę do ludzi z innej epoki, gdy nie dbało się o takie sprawy, ale czasy się zmieniły i ważne aby pokazać swoją pracę. Czy to nowy etap? Być może tak. Ja sama nie mogę tego obiektywnie ocenić. Nowy album: „Nad ranem” idzie za ciosem „Cohena” w stylistycznym otwarciu muzyki. Zdarzało się Pani śpiewać standardy z jazzowymi bigbandami i wykonywać nagradzane na festiwalu w Sopocie przeboje pop, ale „Nad ranem” to ani pop, ani jazz, a raczej
16
wypadkowa wszystkich pani doświadczeń. Po wielu latach chciałam nagrać album, który nie będzie monograficzny. Ostatnią moją niemonograficzną płytą był prehistoryczny już album z piosenkami Jarka Dobrzyńskiego, z początku lat dziewięćdziesiątych. Tamta płyta dała mi bardzo dużo, z tym repertuarem wygrywałam festiwale w Sopocie i Opolu, które na owe lata były bardzo ważne i przyniosły mi popularność większą, niż płyty jazzowe. Teraz pomyślałam, że czas spróbować czegoś innego, chciałam spróbować swoich sił w nowym repertuarze, bez zastanawiania się, czy to pop, czy jazz. To po prostu piosenka po mojemu, zaśpiewana tak, jak ja czuję muzykę. Nie wiem, jak nazwać rezultat: może akustyczny pop ze smaczkami, po szafranowemu (śmiech). Refleksje z „Nad ranem” stworzyły spójną całość. Komponują się w opowieść o przezwyciężaniu trudności i szukaniu harmonii. I o tym, jak ważną rolę odgrywają w tym marzenia. Tak jest. To właśnie moja historia. Przez całe życie muszę walczyć z różnymi problemami, ale cały czas marzę, jeszcze marzę. Jak przestanę marzyć, to będzie znaczyć, że zbliża się koniec mojego bytu.
Opracowanie tekstu: Andrzej Gross na podstawie materiałów dostarczonych przez Sony Music Polska Zdjęcia: Sony Music Polska
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Zbudowaliśmy do siebie zaufanie Rolą w filmie pokazującym miłość i oddanie w najtrudniejszej z możliwych do wyobrażenia sobie chwil urzekła kolejno jurorów trzech festiwali. Młoda polska aktorka, Marta Nieradkiewicz, opowiada o pracy nad filmem „Płynące Wieżowce”, który właśnie wszedł na ekrany polskich kin.
Role w „Płynących wieżowcach” wymagały od Was także udziału w odważnych scenach erotycznych. To nigdy nie jest łatwe, ale mieliśmy z Mateuszem, a także on z Bartkiem takie poczucie, że Tomek nas nie nabija w butelkę i że te sceny nie są tylko po to, by prowokować, ale pokazuje to jakiś akcent związku, jednego i drugiego. Było nam o tyle łatwiej, że naprawdę dość długo przygotowywaliśmy się do tego filmu.. Mieliśmy kilka miesięcy prób, wyjeżdżaliśmy razem. Zbudowaliśmy do siebie zaufanie. Kiedy zaczęliśmy zdjęcia, czuliśmy się bardzo pewnie, wiedzieliśmy o co nam chodzi. Jestem Tomkowi za to wdzięczna, bo to był bardzo cenny czas.
Rafał Pawłowski: „Płynące wieżowce” Tomka Wasilewskiego od wiosennej premiery na festiwalu Tribeca w Nowym Jorku idą jak burza od imprezy do imprezy. Główna nagroda w Karlowych Warach, potem nagroda publiczności we Wrocławiu i wreszcie nagrody w Gdyni: dla młodego talentu reżyserskiego oraz dla Ciebie za drugoplanową rolę żeńską. W październiku doceniono Cię też na branżowym Festiwalu Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa. Spodziewaliście się takiego sukcesu? Marta Nieradkiewicz: Nie, absolutnie nie. Oczywiście wiem, że tak się zawsze mówi, ale to wszystko, co się dzieje, naprawdę przekroczyło nasze oczekiwania. I moje, i grających główne role: Mateusza Banasiuka, Bartosza Gelnera, i Tomka. Stworzenie wiarygodnej postaci dziewczyny, której chłopak zakochuje się w mężczyźnie, nie było, z pewnością, łatwym zadaniem.
Jesteś w trakcie zdjęć do kolejnego debiutu - „Muru” Dariusza Glazera. Grana przez Ciebie bohaterka to także osoba, która wikła się w skomplikowaną relację. To historia dziewczyny z bogatej rodziny, która samotnie wychowuje dziecko. Do apartamentowca, w którym mieszka, wprowadza się chłopak zajmujący się wykańczaniem mieszkań. Zaczynają się spotykać, ale nie udaje im się doprowadzić tego do końca. Czy po tylu festiwalach i nagrodach dla „Płynących wieżowców” odczuwasz jeszcze jakąś tremę przed kinową premierą filmu? Jestem bardzo ciekawa, co się stanie gdy do kina przyjdzie „normalny” widz, który nie jest widzem festiwalowym. W Karlowych Warach pytano nas czy Polska jest gotowa na taki film. Oni uważali, że nie. Co będzie, zobaczymy... Rozmawiał: Rafał Pawłowski Foto: materiały prasowe filmu
Na początku w ogóle nie akceptowałam jej położenia. Było to dla mnie nielogiczne, jak dziewczyna, która czuje, co się dzieje w jej związku, może godzić się na to, by brać udział w jakimś „trójkącie”. Mieliśmy z Tomkiem wiele burzliwych rozmów. Twierdziłam, że jej postawa jest idiotyczna i nieprawdziwa. Szukaliśmy jakiegoś klucza: jednego słowa, które by to przewartościowało. I znaleźliśmy. Ona go po prostu kocha i jest gotowa zrobić dla niego wszystko. To jedno hasło otworzyło mi drzwi i pozwoliło na zbudowanie takiej, a nie innej postaci. Jak tę jej „miłość” odbiera kobieca widownia filmu? Kobiety z większą empatią przyjmują tę postać niż mężczyźni. Dużo mocniej się z nią utożsamiają. Wiele kobiet powiedziało mi, że rozumie Sylwię. To dość zaskakujące, ale nie mają takiego buntu, jaki towarzyszył mi na początku. Myślę, że ona je po prostu wzrusza swoim oddaniem i chęcią walki o tę miłość.
17
REKLAMA Laserowe leczenie wysiłkowego nietrzymania moczu Rozmowa z dr Agnieszką Nowak, specjalistą ginekologii i położnictwa. Ostatnio dużo mówi się o laserowym odmładzaniu pochwy i leczeniu wysiłkowego nietrzymania moczu. Na czym polegają te zabiegi? Problem wysiłkowego nietrzymania moczu dotyczy wielu kobiet w każdym wieku i może mieć różne stopnie nasilenia. Podczas wykonywania zwykłych czynności, takich jak kichnięcie, kaszel, dźwignięcie, czy śmiech, dochodzi do mimowolnego, niekontrolowanego uciekania moczu. Dzięki wiązce laserowej w sposób bezpieczny i bezkrwawy pobudzana jest neokolagenoza, co powoduje zwiększone napięcie przedniej ściany pochwy w wysiłkowym nietrzymaniu moczu i pośrednio zmniejsza kąt nachylenia cewki moczowej , przywracając prawidłowe jej funkcjonowanie. Czy różnicę odczuwa się zaraz po zabiegu? Uzyskanie kontroli nad czynnościami fizjologicznymi następuje stopniowo, a efekty zauważalne są po miesiącu od zabiegu Czy ten zabieg jest bezpieczny? Czy związany jest z nim ból? Zabieg nie boli. Pacjentka podczas zabiegu nie odczuwa żadnego dyskomfortu oprócz tego, że musi w pozycji ginekologicznej leżeć ok. 30-45 minut. Zabiegi wykonują lekarze mający certyfikaty BTL laserowe leczenie nietrzymania moczu oraz ujędrniania pochwy Jakie trzeba wcześniej wykonać badania? Przede wszystkim odbyć wizytę lekarską, na której ginekolog zbiera wywiad, przeprowadza badanie ginekologiczne i na podstawie tego kwalifikuje do zabiegu. Pacjentka powinna mieć wykonaną aktualną cytologię (przynajmniej z ostatniego roku) i aktualne usg ginekologiczne. Ważne jest, aby pacjentka przed zabiegiem była po miesiączce i nie miała żadnej infekcji dróg moczowych i rodnych. A na czym polega zabieg uelastycznienia pochwy? Wykonujemy ten zabieg także wiązką laserową, w sposób subtelny, bezpieczny i bezkrwawy. Pacjentka odzyskuje napięcie i obkurczenie pochwy, poprzez stymulację wiązką laserową kolagenu w ścianach pochwy. Dodam, że dla wielu kobiet, które odczuwają zespół rozluźnienia pochwy, np. po porodzie, jest to bardzo poważny problem w kontaktach intymnych. Warto o nim pomyśleć, tym bardziej, że zabieg ten równocześnie może zapobiegać wysiłkowemu nietrzymaniu moczu. Czy są szczególne zalecenia, których należy przestrzegać po zabiegu ? Po laserowym zabiegu w wysiłkowym nietrzymaniu moczu i obkurczeniu pochwy, zalecenia są jednakowe. Przez tydzień po zabiegu prosimy o nie uczęszczanie na fitness, baseny i nie noszenie ciężkich zakupów. Co ważne dla pacjentek, wśród zaleceń nie znajduje się unikanie seksu, wręcz przeciwnie. Na kontrolę zgłaszamy się po miesiącu, a następnie po sześciu miesiącach od zabiegu. Przypomnijmy jeszcze, jak często kobiety powinny odwiedzać ginekologa? Kobiety kontrolować się powinny przynajmniej jeden raz w roku. Wykonujemy cytologię w ramach profilaktyki raka szyjki macicy, badanie ginekologiczne oraz badanie ultrasonograficzne narządu rodnego.
S.P.L.S. MEDICUS Szczecin, Pl. Zwycięstwa 1
Czynne pon. - pt. 7.30 do 19.00; soboty 8.30 do 13.00 Tel. 91 434 73 06, 91 433 35 68
www.medicus.szczecin.pl
18
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
19
warto wiedzieć
Święto stare, ale nowe! Nowy Rok zawsze witamy hucznie. Niezależnie od tego, czy tzw. „Sylwestra” obchodzimy w domu, z najbliższą rodziną, czy na „domówce” z przyjaciółmi, czy na eleganckiej imprezie, nie wyobrażamy sobie powitania Nowego Roku bez szampana, podniosłej, pełnej ekscytacji i wyczekiwania atmosfery i wreszcie radości z wybiciem ostatniego gongu godziny dwunastej...
N
ie oszukujmy się. Tradycja hucznego świętowania Nowego Roku mimo że doskonale wpisała się w tradycyjną historię, wcale nie jest taka stara. Narodziła się na przełomie XIX i XX wieku, i z historią pierwszego „Sylwestrowego” święta, miała wspólnego tylko tyle, że „Sylwestrem” ją nazwano. Organizowane początkowo tylko w najbogatszych domach zabawy z czasem przedostawały się do życia uboższych ludzi. A im większa grupa świętowała, tym więcej na Sylwestra tworzyło się lokalnych tradycji. W Polsce punktualnie o północy pijemy szampana i odpalamy race – to najbardziej rozpowszechniony w Europie zwyczaj, ale nie jedyny: w Danii punktualnie o północy... zeskakujemy z krzesła, na które wchodzimy kilka minut wcześniej, by Nowy Rok przywitać „skocznie”. W tym samym kraju zwyczaj noworoczny każe tłuc jak największą liczbę talerzy, bo każdy stłuczony talerz symbolizuje... nowego przyjaciela, którego zyskamy w Nowym Roku. W Hiszpanii z każdym uderzeniem zegara o północy, zjadamy jedno winogrono, jednocześnie myśląc życzenie, które spełnić ma się w Nowym Roku. W niektórych krajach tradycja idzie jeszcze dalej: nadejście rychłego bogactwa ma zapewnić... wzniesienie toastu z rachunkiem opiewającym na wysoką sumę. Im „droższy” toast, tym większe bogactwo.
Dlaczego akurat Sylwester? Imieniny Sylwestra, które przypadają na 31. grudnia, są wspomnieniem papieża Sylwestra I, jednego z niewielu świętych, którzy nie byli męczennikami. Sylwester I pełnił rolę głowy Kościoła przez niemal 21 lat! Gdy 31. grudnia 335 roku zmarł, postanowiono dzień jego śmierci nazwać jego imieniem. Jako że jest to ostatni dzień w kalendarzu gregoriańskim, obowiązującym na świecie od XVI. wieku, imię Sylwestra na stałe związane zostało z końcem roku. Ale jest i inna historia: przed rokiem 1000 wróżka Sybilla przepowiedziała, że w nocy poprzedzającej nowy, 1000 rok, z wielowiekowego snu wybudzi się uwięziony w lochach Watykanu smok, Lewiatan, który zniszczy całą istniejącą cywilizację. W roku 317 bestię, według ludowych legend, uwięził tam Papież Sylwester I. Przed rokiem tysięcznym na watykańskim tronie zasiadał Sylwester II – w społeczeństwie zrodziło się skojarzenie, że Drugi Sylwester uwolni tego potwora, którego ujarzmił pierwszy... Pamiętnej nocy zatrwożeni ludzie oczekiwali na zagładę. Nikt nie spał. Wszyscy zbierali się w grupy, aby jeszcze przed końcem świata spotkać się z najbliższymi i przyjaciółmi. W końcu wybiła północ. Lewiatan się nie pojawił, a świat nadal istniał. Szczęśliwi ludzie wybiegli na ulicę, aby świętować początek roku tysięcznego. Tego, którego miało już nie być. Rozpacz zamieniła się w euforię, a smutek we wspólną zabawę. Nieważne, która z wersji genezy sylwestrowego szaleństwa jest prawdziwa. Ważne, że zwyczaj przetrwał, a nawet rozwija się (nowych, sylwestrowych tradycji, nie brakuje w żadnym zakątku świata). W dodatku właśnie Nowy Rok jest tym świętem, które ludzkość łączy najsilniej – bez względu na płeć, rasę, wyznanie, jakiekolwiek podziały, to święto potrafimy obchodzić wspólnie. Zatem: wesołej zabawy, przeżycia nadejścia Nowego Roku z najbliższymi i spełnionych, noworocznych życzeń wszystkim życzę! Tekst: Małgorzata Maksjan Foto: fotolia.com
20
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
STREFY
Felietony
CZASOWE
Świętowaliście kiedyś pięć Sylwestrów w jeden wieczór? I to nie ruszając się z miejsca? Ja tak, choć żaden to powód do dumy. Przygoda zdarzyła się w odległych czasach studenckich, kiedy miałem więcej rozumu, niż teraz... choć mniej rozsądku...
Rzecz rozgrywała się w akademiku, który dziś już nie istnieje. Budynek zburzyły: czas i nowe zagospodarowanie gdańskiego Brzeźna. O 19.00 pierwszy toast wzniósł Misza z Omska, potomek polskich zesłańców na Sybir. Tam zawsze północ wybija o pięć godzin wcześniej, niż u nas. Misza miał w oczach niepokojącą nieokreśloność. Po latach dowiedziałem się, że przerodziła się w szaleństwo, gdy jako rosyjski sołdat strzelał na wojnie w Czeczenii. O dwudziestej szampana otworzył Gałym z Kazachstanu. Kiedyś zapytał mnie, jak w Polsce nazywamy tego białego ptaka z długą szyją, który rozłożył przed nami skrzydła, gdy szliśmy brzegiem morza. Mówię, że łabędź, a Gałym na to, że łabędź jest dobry... marynowany w occie. Gałym nie musiał studiować, bo miał bogatego ojca, polityka, w dodatku mieszkał w stolicy. Ale był zachłanny i potrzebował miłości. Przyjechał do Gdańska za Ireną, która nie była bogata i studiować musiała. Ale Irena nie zauważała Gałyma i Gałym cierpiał. Dlatego jego toast był smutny. O dwudziestej pierwszej Szurik z Białorusi przypomniał sobie, że w Sopocie studiuje jego kumpel z Uzbekistanu,
a tam północ zapada o trzy godziny wcześniej, niż u nas. Wypiliśmy więc za Nowy Rok w Uzbekistanie. O dwudziestej drugiej zaczęło się szaleństwo, bo szampan strzelił w Moskwie, a że wśród moich przyjaciół przeważali Rosjanie, przywitaliśmy Nowy Rok, jak na Rosjan przystało. Niektórzy tak zaangażowali się w świętowanie, że nie dotrwali do dwudziestej trzeciej, gdy przyszła pora na Sylwestra w Białorusi i Ukrainie. Szurik szukał w radiu jakiejś stacji ze Wschodu. Nie znalazł Białorusi, ani żadnego przemówienia Łukaszenki, za to doszły nas trzeszczące życzenia z Kijowa. To ucieszyło Siergieja – jedynego Ukraińca w zestawie. Siergiej załatwiał nam pracę w porcie przy czyszczeniu tankowców. Zgubił gdzieś swój ukraiński paszport i od kilku miesięcy waletował w akademiku. W ostatni dzień roku udało mu się skombinować skądś paszport jakiegoś afrykańskiego kraju: Nigerii, Zambii, albo Gabonu – dziś już nie pamiętam. Pamiętam za to, że jako przedstawiciel białej rasy raczej nie przypominał żadnego z obywateli tych krajów. Ale był optymistą i wierzył, że dzięki temu paszportowi wypłynie z Polski na jednym z tankowców, daleko do Ameryki. Piliśmy więc za jego optymizm w Nowy Rok czasu ukraińskiego, o dwudziestej trzeciej polskiego czasu. A gdy wreszcie dotarliśmy do polskiej północy, niektórzy nawet tego nie zauważyli. Ja jednak wzniosłem z Tobą toast, moja kochana, za nasze wspólne życie, które wtedy jeszcze nieśmiało szkicowaliśmy. Dziś to życie dorasta naszymi dziećmi. Córką i synem, które już czas przekształcił w młodzież. Bo choć przez jeden wieczór mieliśmy pięć Sylwestrów, i przez ten jeden wieczór kontrolowaliśmy czas, śledząc strefy, które człowiek wyznaczył z obserwacji obrotów ziemi wokół słońca, choć pięć razy zaczynaliśmy Nowy Rok, wyprzedzając niejako i oszukując czas... tak naprawdę oszukiwaliśmy siebie. Upływu życia nie przechytrzy żadna, najlepsza nawet sztuczka.
Daniel Odija – polonista, dziennikarz; pisarz nominowany w 2004r. do nagrody Nike za powieść „Tartak”. Laureat Pomorskiej Nagrody Artystycznej za debiut roku 2001. Jego twórczość zaliczana jest do tzw. „Prozy Północy”. Rysunki: Justyna Domaradzka
21
Felietony
Magia Świąt,
czyli magiel świąt
O maglu pisałam całkiem niedawno. I to, bynajmniej, nie w pozytywnym kontekście. O Świętach bardzo chciałabym napisać pozytywnie, ale im dłużej myślę o tym, że nadchodzą, tym większy mam z tym problem. Dlaczego?
Bo Święta Bożego Narodzenia, niegdyś święte i wyczekiwane, dzisiaj tak bardzo się skomercjalizowały, że aż mi ich żal. Bo wszystko, co tylko się da, wciągnięte zostaje w atak handlu, jak w lej po bombie. I wtedy cały czar znika! Już około listopada pojawia się zwrot wytarty, jak sprane jeansy starego farmera: „Magia Świąt”, odmieniany przez wszystkie przypadki, wszystkie czasopisma, audycje radiowe i telewizje. I nie da się tego obejść. Każdy redaktor naczelny rozkłada ręce i mówi: „Koniecznie!”. W audycjach śniadaniowych wszelkich telewizji słyszymy więc niezwykle wyjątkowe i zaskakujące pytanie zadawane zaproszonym gościom: „Czy czuje już Pan/Pani magię świąt?” i „Jak spędzicie państwo święta”, „Co Pan/ Pani ugotuje?”? Kolorowa prasa prześciga się w nowatorskim podejściu do maku, ryby i barszczu. Uszka występują w roli gwiazd z okładek... Na szczęście jeszcze nie śpiewają w konkursach... W centrach handlowych, kiedy tylko zostaną uprzątnięte
Małgorzata Kalicińska – polska powieściopisarka; autorka bestsellera „Dom nad rozlewiskiem” - współczesnej sagi rodzinnej (książka została nagrodzona „Witryną 2006”). Rysunki: Justyna Domaradzka
22
znicze świąt zadusznych, pojawiają się ozdoby choinkowe świąt Bożego Narodzenia i... zaciekle mordują ową magię. Będą tak zalegać, a nawet kipieć z palet, do po-świąt. Brrrrrrr!... A jeszcze będą dobarwiane, dowieszane dmuchane Mikołaje i bałwanki, świecące łańcuchy, i założę się, że w połowie listopada w większości hal targowych przez system nagłośnienia popłyną dźwięki kolęd z całego świata (to mnie wkurza najbardziej). Chociaż... powinnam użyć czasu przeszłego. Kiedyś mnie to doprowadzało do furii, bo, choć nie jestem katoliczką, lubię kolędy. Są ślicznymi utworami o bardzo szczególnym charakterze, śpiewane powinny być w kościołach i słuchane/śpiewane w domach, w atmosferze ciepła i intymnej rodzinności, a nie na festiwalu komercji i orgii sprzedaży. Czas przeszły – napisałam – bo dzisiaj dyrektorzy supermarketów i prezesi korporacji handlujących, którzy zaprzęgli socjotechnikę do nagonki na klientów, osiągnęli w moim przypadku niezamierzony skutek: odwróciłam się od tego. Wchodząc do przeładowanych i krzykliwych sklepów nie zauważam jarmarku, nie poddaję się bodźcom podprogowym i ani publiczne pieczenie pierników (zapach ma na mnie działać) ani kolędy (mają wzruszać i rozmiękczać mój portfel) mnie już nie ruszają – jestem zablokowana na to, zniesmaczona i zła. To co, że mój syn – znawca teorii marketingu – tłumaczy mi, że to tak już jest, że dzisiaj jest walka o klienta, że …. Pamiętam czas, gdy Święta Bożego Narodzenia były czymś szczególnym, skromnym i rodzinnym. Dzisiaj zamiast tego widzę ludzi, którzy w przedświątecznym tygodniu tworzą w sklepach wielkopowierzchniowych tłum nad tłumy, a ich wózki wypchane do granic możliwości, mieszczące kupowane dobro, wyglądają tak, jakby groził nam ciężki kataklizm. Poza tym poznałam świat i wiem, że inne narodowości mają swoje równie piękne święta, i jakoś nie czuję się niczemu winna, gdy na ten komercyjnie zawirowany czas, pozbawiony Magii Świąt, wyjeżdżamy sobie do całkiem innych krajów, poznawać inne kultury. Chociaż… W tych czasach właśnie my mamy do spełnienia „misję dziadowską”! Jesteśmy dziadkami i teraz, gdy nasza wnuczka jest dorastającym, trzyletnim Człowiekiem, ciągnie nas do tradycji - pachnącej choinki, faszerowanego karpia i grzybów w pierogach. W tym roku zatrzaśniemy bramę przed komercją i przywołamy ducha domowych świąt. W listopadzie „nastawię” ciasto z miodem i korzeniami na pierniki (powinno leżeć minimum trzy tygodnie), a potem upiekę te pierniki z wnuczką. Dziadek i syn oprawią choinkę, na której nie będzie komercyjnych bombek, tylko zabawki z drewna i słomy, cukierki i jabłka. Będziemy się cieszyć sobą, zadzwonimy na antypody do naszej Basi z życzeniami, a ona zapewne pozłości nas troszkę wysyłając nam najczulsze życzenia z plaży. Zapewne wpadnie szersza rodzina z makowcem, orzechami i winem. W tym roku trwamy na posterunku. Tego wymaga tradycja.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Polska: Na początku był drapak. Klasyczny, plastikowy, tandetny... taki sam, jak u wszystkich sąsiadów. Nie przypominało toto sosny, ani świerka, ale tworzyło choinkopodobny zarys, co mi – sześciolatce, wystarczyło. Tym bardziej, że ozdoby na drapaku były szlachetne: ręcznie robione łańcuchy ze styropianowych wypełniaczy i kulek z folii aluminiowej, pawie oczka z kolorowego papieru, i balon (taki do latania), który moja babcia zrobiła z wydmuszki, papierka i wyszydełkowanej siateczki. Najpiękniejsze, dziecięce wspomnienia Świąt! Potem był już żywy świerk w stojaku („Będzie nam ładnie pachniało lasem...”), żywy świerk w donicy („Po świętach przesadzimy go do ogródka”), wreszcie, żywa jodła („Wytrzyma dłużej, niż świerk”). Inne były też dekoracje: od monochromatycznych („Bo wcale nie wygląda, jak w supermarkecie!”), przez minimalistyczne („Daj same łańcuchy, łatwiej będzie zdejmować”), powrót do ozdób z dzieciństwa („A, wieszaj sobie, co chcesz”) do ekstremalnych („Może by w tym roku jakaś gałąź albo wieniec?”). Ekstremalne, to dla mnie – dużej już dziewczynki – było za dużo! Ja wszystko rozumiem, wiele mogę wybaczyć, wiele przemilczeć... Ale...
Rzecz o choince
czyli: Świętości się nie rusza! CHOINKI RUSZAĆ NIE WOLNO!!! MA BYĆ CHOINKĄ!!! Australia: Kiedy my na białe święta patrzymy przez pryzmat słowa „zimno”, Australijczycy takich właśnie Świąt bardzo nam zazdroszczą. Zazdroszczą tak bardzo, że zorganizowali sobie ich substytut, zwany „Wigilia w lipcu”. Śmieszne i straszne. Śmieszne, bo mimo że lipiec jest w naszym (Nowa Południowa Walia) klimacie środkiem zimy, której tak bardzo Australijczykom na Boże Narodzenie brakuje, temperatura i tak nie ma ochoty spaść niżej, niż do ośmiu stopni. Straszne, bo Chrystus nie rodził się kilka razy w każdym klimacie, więc szafowanie sobie terminem Świąt uważam za nadużycie. Czy to jednak w Australii lipiec, czy grudzień, ja, niestety, nie czuję tu żadnych Świąt. Nie wiem, co boli mnie najbardziej: brak śniegu, całkowicie odmienne smaki i potrawy, Święty Mikołaj w klapkach na plaży, czy – zamiast chuchania na oszronioną szybę w oczekiwaniu pierwszej gwiazdki – Beach Christmas Party. Wiem, że tęsknię za mamą, za pierogami, za faszerowaną rybą w galarecie i za barszczem. I za tą niepowtarzalną, polską atmosferą! W tym roku zorganizuję sobie prawdziwe Święta! I niech wszystkie kangury zobaczą, jak to się robi w Polsce! Będzie ryba po grecku, śledź, kluchy z makiem, barszcz ugotowany ze świeżych buraków, będą prezenty i cynamonowe świeczki na stole. Przy wigilijnym stole zasiądziemy obok kupionego w sklepie... klasycznego, plastikowego, tandetnego DRAPAKA. Nie pójdę na plażę! Wolę w domu posłuchać kolęd i drapaka własnoręcznie udekorować. Są Święta – musi być choinka... bo nie jest istotne, czy na dworze trzaska mróz, czy pęka z gorąca termometr. Pewnych świętości się po prostu nie rusza!
Barbara Grabowska – córka Małgorzaty Kalicińskiej. W roku 2012 wydała razem ze swoją mamą debiutancką powieść pt. „Irena”. Wcześniej dosłownie i w przenośni postawiła swoje życie na głowie i przeprowadziła się do Australii. Rysunki: Justyna Domaradzka
23
TWARZE
Jutro będzie dobry dzień czyli Helena we wspomnieniach
P
isząc książkę o Helenie Majdaniec, Królowej Polskiej Piosenki roku 1963, nie spodziewałem się, że będę miał do czynienia z tak barwną postacią. Wiele w niej śmiałych planów, rozczarowań, niewykorzystanych szans i dramatu ludzkiego. Książka o piosenkarce była dla mnie wyzwaniem, bo do tej pory moje literackie przygody skupiały się wokół rodziny Kossaków. Obawiałem się czy sobie poradzę… Mam nadzieję, że się udało. I wiele przy tym zyskałem. Dziś, znając namiastkę pogmatwanego życia piosenkarki, inaczej słucham jej piosenek. I mam nadzieję, że Helena Majdaniec, królowa twista, ponownie wróci na należne jej miejsce w panteonie polskiego big-beatu. Zapraszam w świat wspomnień... Rafał Podraza
TOMASZ RACZEK dziennikarz Spotkaliśmy się pierwszy raz w Paryżu dwadzieścia lat temu. Wcześniej słuchałem jej piosenek, nuciłem pod nosem „Bilet w jedną stronę”, „Cztery mile za piec” i „Rudy rydz”, ale to były wspomnienia z dzieciństwa, połączone z nostalgią wywoływaną widokiem radioadapteru „Serenada”. Pamiętam też legendę mówiącą o tym, że urodziwa solistka Czerwono-Czarnych (potem Niebiesko-Czarnych) tak bardzo spodobała się podczas gościnnych występów w Paryżu, że firma płytowa „Barclay” natychmiast podpisała z nią kontrakt, co zatrzymało Majdaniec nad Sekwaną. W połowie lat osiemdziesiątych pojechałem tam, by na własne oczy zobaczyć, jak sobie radzą polscy artyści we Francji. Helena Majdaniec była niekwestionowaną królową paryskich kabaretów specjalizujących się w aurze rosyjskiej. Trzy z nich cieszyły się największą sławą: „Rasputin”, „Etoile de Moscou” i „Carewicz”. W każdym z nich Helenę uznawano za oczekiwaną atrakcję. Właścicielka „Carewicza”, pani Paoli, podejmując mnie szampanem mówiła z emfazą: „Helena nie tylko pięknie śpiewa, ale wzbudza zachwyt w eleganckich sferach Paryża. Dzięki niej do naszego lokalu przychodzą najbogatsi i najelegantsi. Przychodzą do niej i dla niej!”. Zostałem w „Carewiczu” na cały wieczór. Szampan lał się strumieniami, kawior jedzono łyżkami, skrzypce rzeźbiły romanse, a Helena Majdaniec,
24
Helena Majdaniec urodziła się 5. października 1941r. w jeszcze polskim Mylsku (obecnie Ukraina, Wołyń). W wieku pięciu lat zamieszkała z rodzicami w Szczecinie. Tu, jako dwudziestojednolatka, zadebiutowała muzycznie, w klubie studenckim „Pinokio”. Jej kariera potoczyła się bardzo szybko. W roku debiutu wystąpiła na II MFP w Sopocie, a rok później, na FPP w Opolu. Współpracowała z zespołami „Czerwono-Czarni” i „Niebiesko-Czarni”, wydawała płyty solowe. W roku 1968 nieoczekiwanie zakończyła karierę muzyczną w Polsce i wyemigrowała do Francji, gdzie występowała w kabaretach oraz pracowała dla radia i telewizji. Z Polską utrzymywała kontakt poprzez cykliczne koncerty oraz powroty do rodzinnego Szczecina. 16. stycznia 2002r. wzięła udział w nagraniu programu telewizyjnego w Polsce, dwa dni później zmarła nagle w swoim rodzinnym domu, w Szczecinie.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
jako gwiazda wieczoru, roztaczała swój czar. Czarnowłosa, urodziwa Polka uwodziła gości „Carewicza”, rozpalając ich wyobraźnię. Chętnie przychodziła do stolików, nachylała się kusząco i śpiewała dumki, romanse i skoczne przeboje. Śpiewała w taki sposób, że mężczyzn doprowadzała do ekstazy, rwali się na estradę, chcieli ją nosić na rękach. Przy „Jadą wozy kolorowe” wtórowała jej cała sala. Bawiliśmy się do rana. O czwartej nad ranem, po występie, Helena zaciągnęła mnie do kabaretu Travestie-Mischou, którego była wielbicielką. Aż trudno uwierzyć, ale tak właśnie upłynęło ostatnich trzydzieści lat Heleny Majdaniec. Powiedziała mi, że tu właśnie, między kilkunastoma stolikami „Carewicza”, znalazła swoje miejsce. Tu cenili ją najprawdziwiej, tu zawsze była pewna, że strumienie szampana leją się tylko dla niej. Dlatego niechętnie korzystała z ofert występów za Atlantykiem. Wybrała Paryż.
ANJA ORTHODOX założycielka i wokalistka grupy Closterkeller Brałam udział w programie „Rozmowy w toku” dzień przed nagraniem odcinka z Heleną Majdaniec. Tego dnia kompletnie nie miałam humoru i zamierzałam zjeść śniadanie w swoim pokoju hotelowym. Szłam już na górę, gdy nagle z kąta sali odezwała się piękna, uśmiechnięta kobieta, która mi to odradziła. Powiedziała, że mamy piękny dzień i nie można zamykać się przed ludźmi. Postanowiłam do niej dołączyć. Zapytała, czym się zajmuję, więc odpowiedziałam, że jestem wokalistką rockową. Ona na to, że też jest wokalistką rockową. Gdy usłyszałam magię jej nazwiska, opadła mi szczęka! Nie wierzyłam, że to ta słynna Helena Majdaniec! Pani Helena była osobą szalenie kontaktową. Była miła i urocza. Chociaż poznałam ją zaledwie na dwa dni przed Jej śmiercią, wydała mi się kobietą rozrywkową, pełną radości, energii, wrażliwą optymistką. Mimo swoich sześćdziesięciu lat, była wspaniałą rockendrollówką. Powaliła mnie na kolana swoją pogodą ducha, bezpośredniością i pewną dziewczęcością, którą w sobie nosiła pomimo wieku. Pani Helena poprosiła mnie o moje nagrania, więc podarowałam jej naszą kasetę w wersji koncertowej. Potem dużo rozmawiałyśmy o dzieciach. Żaliła mi się, że ich nie ma. Po śniadaniu wysłałam mamie SMS-a: „Mamo, jadłam dziś śniadanie z Heleną Majdaniec.” Wiedziałam, że mama za nią kiedyś przepadała. W dwa dni później mama odpisała, że Helena Majdaniec nie żyje. Byłam kompletnie zszokowana!
MARIA SZABŁOWSKA dziennikarka muzyczna To było na Pikniku „Dwójki” w Szczecinie. Podeszła do mnie kobieta w elektrycznie niebieskiej sukni z wielkim dekoltem i w ogromnym, czarnym kapeluszu. Nie poznałam jej, ale przedstawiła się sama: „Jestem Helena Majdaniec. Trochę utyłam, ale już się za siebie biorę, bo chciałabym wystąpić w pani i Krzysztofa Szewczyka programie „Dozwolone od lat 40”. Nie uważa pani, że to mi się należy?”, „Oczywiście!” – Odpowiedziałam. „Helena Majdaniec – legenda tamtych lat! Musi pani wystąpić!”. „Za jakieś dziesięć kilo spotkamy się na planie”, powiedziała Helena. Zostawiła swoje telefony i odeszła. Zaczęłam sobie przypominać, co o niej wiem. Śpiewała w chórze Politechniki Szczecińskiej, skończyła średnią szkołę muzyczną w klasie fortepianu. Grała na organach w zespole Klipsy, który towarzyszył Mieczysławowi Foggowi. Tam poznała Katarzynę Gaertner, która dla niej napisała „Tańczące Eurydyki” (Anna German była drugą wykonawczynią tej piosenki). W 1962 roku znalazła się w finale I Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie i Czerwono-Czarni zaangażowali ją jako solistkę. Potem śpiewała z Niebiesko-Czarnymi. To Helena pierwsza spopularyzowała w Polsce modne wtedy tańce: twista, surfa i madisona. W 1964 roku wystąpiła z recitalem poprzedzającym koncert Marleny Dietrich w Warszawie. O mały włos nie zjadła jej trema, ale udało się. W 1968 roku wyjechała do Paryża na stypendium i tam została. Nagrywała dla „Philipsa”, śpiewała w kabaretach. W „Carewiczu” i „Rasputinie” przedstawiano ją jako Rosjankę ze słynnej białogwardyjskiej rodziny. Lata mijały i Helena coraz bardziej tęskniła za Polską, więc zaczęła wracać do swego rodzinnego Szczecina. Zaczęła przysyłać mi kartki z Paryża, zawsze z wieżą Eiffla. Pisała o wyprzedażach, o tym, co jest modne. Terminy jakoś tak się układały, że nie mogłyśmy się umówić na program. W końcu „Dozwolone od lat 40” przestało istnieć. Pojawiła się „Wideoteka dorosłego człowieka”. Ustaliłyśmy, że będzie naszym gościem 8 lutego. Dzwoniła z Paryża, potwierdzając, że to dobry termin, bo tuż przed koncertem w Sali Kongresowej 12 lutego. Mówiła, że jest w dobrej formie wokalnej i nie może się już doczekać swojego przyjazdu do Warszawy. 19 stycznia 2002 roku, rano dotarła do mnie wiadomość o jej śmierci. Siostra Heleny powiedziała, że był to zator płuc. To był piątek, dzień emisji „Wideoteki dorosłego człowieka”. Wieczorem musieliśmy już mówić o Helenie w czasie przeszłym…
25
TWARZE
WOJCIECH KORDA piosenkarz, kompozytor W czasach istnienia Niebiesko-Czarnych, ja i Helena byliśmy parą. Chociaż spotykaliśmy się zaledwie rok, była szczególną dziewczyną w moim życiu. Dla niej skomponowałem dwie piosenki: „Nie żegnaj mnie” i „Powiedz, że mnie kochasz”. Była niezwykle piękna, serdeczna, gadatliwa i impulsywna. Potem wyjechała do Francji. Paryż stał się przeszkodą w kontynuowaniu naszej znajomości. Po latach, w 1986 roku, spotkaliśmy się w Sopocie na koncercie „Dinozaurów”. Helena nadal wyglądała wspaniale. Byłem nią zauroczony. Jej śmierć była dla mnie szokiem i zaskoczeniem. Dowiedziałem się o tym dopiero w kilka dni po tym zdarzeniu... Foto: archiwum Rafała Podrazy, Katarzyna Tyśnicka, Krzysztof Jastrzębski/EAST NEWS, VIPHOTO/EAST NEWS
P o d naszym patronatem Helena Majdaniec zmarła w rodzinnym Szczecinie, w wieku 61 lat. Do ostatnich chwil nie rozstała się z muzyką, aktywnie koncertowała, mając zaplanowane z wyprzedzeniem występy w Polsce i Francji. Książka Rafała Podrazy „Jutro będzie dobry dzień”, to pierwsze wydawnictwo poświęcone niesłusznie zapomnianej Książka jest już dostępna w księgarniach, w całej Polsce. Jej patronem medialnym jest magazyn „Pragnienie Piękna”.
26
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
REPORTAŻ
Pocztówka z Afganistanu Mieszkanie i praca w Afganistanie mają w sobie coś z uzależnienia. Wciągają i zasysają tak bardzo, że człowiek traci kontakt z rzeczywistością, zapomina, że można jeszcze mieć normalne życie: po powrocie z pracy wyjść do kina, spotkać się z przyjaciółmi, czy zorganizować krótki wypad na weekend. Pisząc to siedzę w Singapurze, który, podobnie, jak Afganistan, dość boleśnie mi o tym przypomina...
Z
Polski wyjechałem zaraz po studiach. Po półrocznym stażu w polskiej ambasadzie, w Singapurze, chciałem dalej obserwować inne, niż w Polsce, życie. Kusiła mnie Kambodża i byłem już o krok od wyjazdu, intuicja kazała mi jednak zmienić plany. Afganistan pojawił się przypadkiem. Formalności udało się załatwić w ciągu miesiąca. Niedługo potem siedziałem już w samolocie, czekając na nieznane. Trzy dni przed wyjazdem szukałem jeszcze jak największej ilości informacji z pierwszej ręki, jak w Afganistanie żyje się na co dzień. Trafiłem wtedy na wpis, na blogu mieszkającej w Kabulu Polki. Kobieta pisała o tym, jak została brutalnie napadnięta i okradziona we własnym mieszkaniu. Nie poprawiło mi to samopoczucia przed wyjazdem. Wyobraziłem sobie Afganistan jako kraj, w którym na każdym kroku czyhają zbrodniarze, nad głowami latają bomby, a pas startowy lotniska usiany jest minami, na które trzeba uważać, przechodząc po ulicy. Na miejscu przeżyłem szok. Nie było ani bomb, ani min, ani zbrodniarzy. Widok nie napawał optymizmem:
zobaczyłem setki jednakowych domów, wysokie płoty i brak zieleni, nie było jednak źle. A pierwsze dni w Kabulu wydawały się być wręcz sielankowe. Była wiosna, przyroda właśnie budziła się do życia. O tym jednak, że ta sielanka, to tylko pozory, miałem okazję przekonać się już w ciągu tygodnia od przyjazdu. Kabul, tak, jak inne afgańskie miasta, to nie kończące się mury, za którymi zawsze kryje się tajemnica. Nie raz dałem się zaskoczyć, przechodząc przez obskurny mur z pełnej błota ulicy do wspaniałego ogrodu, podobnego do tych z baśni tysiąca i jednej nocy. Afgańczycy cenią sobie prywatność, więc każda posiadłość otoczona jest wysokim, kilkumetrowym murem. Niestabilna sytuacja tylko ten
27
REPORTAŻ
trend wzmocniła. Mury potrafią więc piąć się do pięciu, sześciu metrów, a każdy musi być obowiązkowo zakończony drutem kolczastym. Praca w Afganistanie wiąże się z tym, że niewiele ma się ostatecznie do powiedzenia na temat samego siebie. Firma zapewnia transport, mieszkanie, wyżywienie i ochronę. Ścisłe zasady bezpieczeństwa powodują że o chodzeniu po mieście nie ma nawet mowy. Im bardziej międzynarodowa jest firma, w której się pracuje, tym zasady są bardziej wyśrubowane. Praca w międzynarodowych organizacjach pozarządowych oznacza między innymi zakaz przebywania poza domem po dwudziestej drugiej. Co innego, jeśli pracuje się w firmie afgańskiej. Wtedy zwiedzanie Kabulu na piechotę i odwiedzanie znajomych w ich domach przestaje stanowić problem. Trzeba tylko nauczyć się, jak trochę wolności sobie zorganizować. Zbudziłem się we wtorek, około czwartej nad ranem. Za oknem słychać było hałasy, wyjące syreny i głos z megafonu, po angielsku. Zbagatelizowałem to. Kilkanaście minut później po raz kolejny zbudził mnie telefon: „Nie czas na spanie. Talibowie zaatakowali lotnisko.” - usłyszałem w słuchawce. Talibowie, nie mogąc zaatakować samego lotniska, zajęli opuszczoną budowę kilka kilometrów dalej i stamtąd prowadzili ostrzał. Było ich ośmiu. Podobnie, jak inni, skoczyłem na równe nogi. Tymczasem... wszystko skończyło się tak szybko, jak się zaczęło. Atak rozpoczął się o 4:17, a już o 9:00 lotnisko poinformowało, że wznawia codzienne loty. Pracownicy lotniska nie czekali.
28
Komunikat ukazał się mniej, niż pięć minut po komunikacie policji, mówiącym o zabiciu ostatnich zamachowców. Tu wszyscy są przyzwyczajeni, że tak jest i tak być musi. Za każdym razem, gdy odbywa się kolejny atak, na ulicach tętni normalne życie, nie widać żadnej paniki, ludzie nie uciekają w popłochu. Dlaczego? „Bo to daleko. Atakują przecież KILOMETR dalej, nie u nas...”. W czasie, gdy wojsko i policja toczą regularną bitwę z Talibami, sprzedawcy lodów kilka ulic dalej oznajmiają swoje przybycie melodyjką „Happy Birthday” z pozytywki. Dźwięki mieszają się z odgłosami strzałów, ale lodziarzy to nie odstrasza. Przeciwnie. Wiedzą, że nieopodal bitwy pojawi się wkrótce... więcej klientów. Inna grupa sprzedawców też zwietrzyła interes. Atak na lotnisko odbył się tak wcześnie, że żaden z dziennikarzy nie zdążył zjeść śniadania. Na pomoc pospieszyli sprzedawcy kebabów, dla których ważniejsze, niż latające dookoła pociski, były pełne brzuchy dziennikarzy i pełna sakiewka.
Kolejnego dnia było wyjątkowo spokojnie. Już miałem wracać do domu, kiedy usłyszałem alarm z ambasady Wielkiej Brytanii. Tym razem atak był dużo większy, lepiej zaplanowany i skuteczniej przeprowadzony. Zamachowiec wysadził samochód obok budynku Sądu Najwyższego. Wybuch nastąpił dokładnie w momencie, gdy wszyscy pracownicy wracali do domów, dokładniej: wsiadali do zaparkowanych nieopodal budynku autobusów.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Tym razem zginęło siedemnaście osób. Trzydzieści dziewięć osób zostało rannych. Większość ataków przeprowadzona została podczas tzw. „wiosennej ofensywy”, gdy Talibowie chcieli pokazać swoją siłę. Od tego czasu było już tylko spokojniej. W przyszłym roku, w kwietniu, Afgan czekają jednak wybory prezydenckie. Wiosna po raz kolejny nie zapowiada się więc spokojnie... Kiedy w Europie słyszymy słowo „Afganistan”, przed oczami od razu stają nam obrazki pokazywane w wiadomościach: piasek i bazy wojskowe. Tu, w samym Afganistanie, obrazki takie, jak opisane przeze mnie wcześniej, choć nie należą do rzadkości, przeplatają się z dniem codziennym i tradycją. Afgańczycy, z którymi rozmawiam co dzień, starają się z optymizmem patrzeć w przyszłość. Ich kraj mimo wojny szybko się rozwija, jest nawet kilka regionów, gdzie ludzie nawet nie pamiętają, co to zamach bombowy. Ale to nie jest twórczy optymizm. Kiedy sytuacja w kraju zaczęła się stabilizować, afgańscy uciekinierzy wracali do kraju w nadziei, że będą mieli tutaj okazję rozwinąć skrzydła. Olbrzymia skala korupcji, nie działające sądy oraz policja, która robi, co chce, powodują jednak, że ciężko bez protekcji prowadzić tutaj jakikolwiek biznes. A wielu Afgańczyków, którzy mieszkali wcześniej w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, czy Szwecji, wie, że można żyć inaczej. Ci ludzie wyjeżdżają na weekendy do Dubaju, Delhi i Duszanbe, żeby tam choć przez chwilę móc pobawić się ze znajomymi w klubach, spędzić czas z chłopakiem, czy dziewczyną, nie myśleć o niemal wojskowym rygorze życia. I tak bardzo przyzwyczaili się do swojego trybu życia, że nie myślą już o tym, jak zmienić swój kraj. A szkoda. Afganistan jest pięknym krajem, usianym licznymi pasmami górskimi, pomiędzy którymi kryją się zielone doliny z szumiącymi rzekami. Niesamowite widoki i możliwość chodzenia po nieskażonych działalnością ludzką górach mogłyby przyciągać tu każdego roku tysiące turystów. Kraj ten ma też bardzo dobre warunki do uprawy winogron, a warzywa i owoce, które tutaj jadłem, smakują i pachną jak te uprawiane przez nasze babcie na działkach. Nawet w supermarketach nie znajdzie się tu „plastikowych” owoców, warzyw, czy mięsa, które znamy z naszych, europejskich sklepów. Drzemie tutaj niesamowity potencjał, który – oby jak najszybciej – mógł zostać wykorzystany. Tekst: Borys Specjalski Foto: autor
Borys Specjalski – z wykształcenia prawnik i specjalista nowych mediów, na co dzień dziennikarz, związany obecnie z afgańską telewizją 1TV.
29
ZDROWIE I URODA
Piękno bez przesady,
czyli makijaż (nie tylko) sylwestrowy
Wielkimi krokami zbliża się jedyna w roku, wyjątkowa, sylwestrowa noc. Noc, podczas której każda kobieta chciałaby być piękna i wyjątkowa. Już w listopadzie zastanawiamy się więc, gdzie i jak spędzimy Sylwestra, jaką założymy kreację, i jak wystylizujemy się na całonocną zabawę, podczas której powitamy Nowy Rok: jakiego użyjemy cienia do powiek, jakich dodatków, jakiej szminki, co w tym sezonie jest najbardziej trendy... Stop! Kobieta powinna być piękna nie tylko przez tą jedną noc. Nie tylko wtedy, gdy wychodzi do eleganckiego lokalu lub na imprezę z przyjaciółmi. Sekretu sylwestrowego makijażu, nie ma. Najlepiej w tę wyjątkową noc być niepowtarzalną, wyjątkową... sobą. O nie tylko sylwestrowym makijażu i stylizacji rozmawiamy z wizażystką i stylistką – Mają Holcman. Andrzej Gross: Mówi się, że makijaż sylwestrowy powinien być tak jedyny i niepowtarzalny, jak niepowtarzalne jest każde przywitanie Nowego Roku. Ale jest i taki pogląd, że i w nim obowiązują jakieś konkretne trendy. Bez czego nie wyobrażamy sobie makijażu na tę konkretną noc? Maja Holcman: Zacznijmy od tego, że makijaż sylwestrowy wcale nie jest czymś nadzwyczajnym. Imprezy w ogóle powinny dawać możliwość pozostania sobą. Ponieważ mamy do czynienia ze strojem wieczorowym, makijaż powinien być, oczywiście, nieco mocniejszy, niż zwykle, ale już przesada w makijażu nie jest szczytem elegancji, niezależnie od tego, na jaką okazję się przygotowujemy. Trendem makijażowym od kilku lat jest świeżość: gładka, ładna skóra. Wiele Pań zapomina o tym, że jeśli chce podkreślić usta lub oczy, najpierw powinna zadbać o skórę, dobrze położyć podkład i utrwalić go na długie, nocne hulanki. Najważniejsza jest podstawa, czyli czysta, równo pomalowana podkładem twarz, dopiero potem myślimy o oczach, ustach i kościach policzkowych. Podkreślone oko lub usta na złym podkładzie nie upiększy, tylko uwydatni niedoskonałości. Kolejnym elementem dobrego makijażu będzie wybór uwydatnienia, czyli nie dopuszczenie do przesady, o której mówiłam wcześniej: nie podkreślamy wszystkiego, tylko to, co mamy najładniejsze. Jeśli są to oczy, od kilku lat bardzo popularny jest smoky eyes, gdzie dobieramy mniej lub bardziej modne, ale pasujące do skóry kolory i stawiamy na błysk albo mat. Jeśli są to usta, modne są jasne naturalne odcienie nude i – wciąż – krwista czerwień. Zbyt uwydatnione brwi i kości policzkowe makijaż częściej psują, niż mu pomagają. W modzie makijażowej mamy teraz idealną sytuację: modne jest wszystko. Warto dostosować makijaż do siebie, a nie sugerować się poradami z kolorowych gazet. Co najczęściej warto makijażem podkreślić, a co zatuszować? Makijaż może świetnie posłużyć do zatuszowania czegoś, jednocześnie właśnie to podkreślając. Jeżeli mamy
30
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
np. małe oczy, możemy je umiejętnie, bardzo mocno pomalować, powiększając optycznie. Gorzej z ustami. Jeśli są bardzo wąskie i nie są na co dzień atutem naszej twarzy, nie podkreślajmy ich. Raczej odwracajmy od nich uwagę, skupiając się na oczach. Taka zasada w makijażu panuje od zawsze i nie jest to żaden trend. Raczej jest to podstawa, pierwsza zasada. Wiem, że wiele Pań zdecyduje się na jakieś błyszczące historie w makijażu sądząc, że to jest trendy... Nie jest. Błysk przykuwa wzrok i nie nadaje się dla każdego. Trzeba wiedzieć jak się nim posługiwać. Możemy zupełnie niechcący podkreślić i zwrócić uwagę na coś, co niekoniecznie jest naszą zaletą. Brokaty, cyrkonie, perełki – nie tylko na twarzy, ale również na skórze, włosach, twarzy i dekolcie – wydają się być w przypadku nocy sylwestrowej absolutnym „must have”. Czy rzeczywiście tak jest? Nie! Powiem raczej, że w całej błyszczącej masie szczególnie wyróżniają się te kobiety, które nie błyszczą w taki właśnie sposób: są eleganckie i z klasą. Elegancka kobieta sama w sobie powinna być błyszczącym diamentem! Wcale nie musi nałożyć na siebie kilograma brokatu i cyrkonii, żeby przykuć uwagę! Brokaty, cyrkonie i błyskotki, to trend, który rzeczywiście w szeroko pojętej modzie jest obecny, ale zaryzykuję stwierdzenie, że jest to trend istniejący w pewnych zamkniętych grupach społecznych. Na pewno nie jest to top class. Cyrkonie w oczach i duża ilość brokatu sprawdzają się na pokazach mody i sesjach zdjęciowych, a nie na imprezie, na której chcemy czuć się dobrze. Wrócę na chwilę do pierwszego pytania, o to, jaki powinien być makijaż sylwestrowy: taki sam, jak
codzienny, z mocniejszą dominantą! Jakich wskazówek można więc udzielić Paniom, które chciałyby z tłumu zdecydowanie się wyróżnić? Wiele Pań decyduje się na dużo przesady, a ja postawiłabym na elegancki, klasyczny wygląd. I wygodę... żeby dobrze czuć się na imprezie, żeby nie przejmować się w trakcie imprezy tym, że czerwona szminka może się zmazać. Jeżeli nie jesteśmy przyzwyczajone do takiego makijażu i robimy to tylko „od święta” nie decydujmy się na takie ryzyko. Zabawa, znów: nie tylko sylwestrowa, to często wiele godzin, okraszonych tym, o czym przygotowując się do niej, zazwyczaj nie myślimy: zmęczeniem, objawiającym się również wzmożoną potliwością skóry. A makijaż powinien być nienaganny od chwili wyjścia z domu do powrotu do domu, a czasem i dłużej. Co można zastosować, aby przedłużyć trwałość kosmetyków? Przede wszystkim należy dobrze przygotować skórę do makijażu. Warto w miarę wcześnie, przed nałożeniem makijażu, dokładnie umyć twarz i minimum pół godziny przed makijażem nałożyć krem – ten, który stosujemy codziennie. Absolutnie nie robić sobie w tym dniu żadnych maseczek, które mogą spowodować reakcje alergiczne lub skórne... Nawet tydzień przed imprezą nie polecam też eksperymentowania z kosmetycznymi nowościami, bo efekt może być odwrotny od zamierzonego. Dalej: jeśli stosujemy codziennie bazę, możemy ją nałożyć, choć ja odradzam, bo jest to dodatkowa warstwa, a należy pamiętać, że im makijaż będzie grubszy, tym ciężej utrzymać go w dobrej kondycji. Niezależnie od bazy, kolejnym
31
ZDROWIE I URODA zadbania o ramiona i dekolt? Tak. I tu mamy szczególne pole do popisu. Makijaż zdecydowanie nie kończy się na brodzie, więc należy zadbać o tak dobre jego rozprowadzenie, żeby płynnie przechodził do koloru czystej skóry szyi. Powróćmy do trendów: jaki makijaż będzie modny na tegorocznej zabawie? Jakie dominować będą kolory i sposoby makijażu? Króluje wspomniany już trend smoky eyes bez dużego kontrastu, połączeń np. czerni i bieli. Skupiamy się na raczej mglistych makijażach. Nadal też bardzo modne są eyelinery i makijaże a’la lata pięćdziesiąte. Jednym z najmodniejszych kolorów oczu sezonu jest fiolet, usta jasne lub bardzo krwista czerwień do eyelinera. Na koniec zapytam o to, co każda kobieta powinna mieć w swojej kosmetyczce – nie tylko od święta i na sylwestrową noc, ale na co dzień?
elementem do zastosowania będzie dobrze kryjący, równomiernie rozłożony podkład, najlepiej sprawdzony, który nie będzie się rozwarstwiał. Na powiekę dobrze jest położyć lekki, sypki puder, który także ułatwi równomierne położenie cienia na powiece i wydłuży jego trwałość. Możemy użyć też olejków czy pudrów nabłyszczających w różnych odcieniach, które dzięki zawartym w nich drobinkom odbijają światło, dzięki czemu skóra wydaje się być o wiele gładsza, maskujemy większość nierówności czy przebarwień. Ich dodatkowym atutem jest to, że nie brudzą mocno odzieży. Należy pamiętać o tym, że w tańcu, jeśli zdecydujemy się na jasną kreację i ciemny makijaż, po paru godzinach hasania nie ma mowy o tym, żeby kreację utrzymać w czystości.
Zacznijmy od tego, że każda kobieta powinna wiedzieć, jakie kosmetyki pasują do niej najbardziej, używając których kosmetyków czuje się dobrze i dobrze wygląda. Przyda się ktoś zaufany w drogerii, kto doradzi, jakie kosmetyki będą najlepsze dla rodzaju i koloru skóry. Jeśli takiej osoby nie ma, a nie chcemy iść metodą prób i błędów, o pomoc należałoby poprosić makijażystkę. Ważne jest jednak to, aby nie ufać bezkrytycznie. Makijaż wykonany w np. drogerii, obserwowany w zimnym świetle może wyglądać rewelacyjnie, ale czar się kończy, gdy w tym makijażu wychodzimy na ciepłe światło słoneczne. Jeśli więc korzystamy z takiej pomocy, przed zakupem czegokolwiek obejrzyjmy siebie w różnych światłach. A w kosmetyczce nie powinno być za dużo. Powinien znaleźć się tam dedykowany do skóry kobiety podkład, tusz do rzęs, róż do policzków i błyszczyk. To jest prawdziwy niezbędnik urodowy. Sama używam na co dzień takich właśnie kosmetyków i, naprawdę, bardzo rzadko prywatnie sięgam po „zawodowe” walizki (śmiech). Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: fotolia.com
Już wcześniej wspomniała Pani, że makijaż do sztucznego światła powinien być mocniejszy, niż zwykle? Bez przesady. Powinien być przede wszystkim makijażem bardzo dokładnym. To nie jest tak, że na sali ktoś oświetli nas reflektorami halogenowymi, bo to nie jest scena teatru, ani studio telewizyjne. Należy spodziewać się atmosfery raczej kameralnej, intymnej. Ale z pewnością będziemy w świetle stroboskopowym lub lustrzanym. A zimne światło ujawnia wszelkie niedociągnięcia makijażu. Reasumując: nie „więcej makijażu”, ale „dokładniejszy makijaż” - to jest sekret dobrego wyglądu na imprezowej sali. Przede wszystkim chodzi tu o podkład, który, o ile jest nierównomierny, niezależnie od dalszych kosmetyków ujawnia prześwity. Do tego oświetlenia preferowana jest też matowa skóra twarzy, z lekkim, co najwyżej, połyskiem. Mówiąc: „makijaż” myślimy przede wszystkim o twarzy, ale dobór kreacji zobowiązuje również do szczególnego
32
Maja Holcman – wizażystka, stylistka. Ukończyła Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych w Szczecinie oraz EAEA Jolanty Wagner w Warszawie. Producent sesji fotograficznych, modowych oraz lifestylowych. Właścicielka firmy Miseko zajmującej się fotografią, makijażem i stylizacją. Współpracuje z wieloma projektantami mody, na swoim koncie ma też wiele publikacji w magazynach miejskich i ogólnokrajowych.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Nos bez TAJEMNIC Rhinoplastyka, czyli operacja plastyczna nosa, to statystycznie najczęściej wykonywany w chirurgii plastycznej zabieg operacyjny. Powody, dla których pacjenci podejmują decyzję o wizycie u chirurga, są różne. Najczęściej jest to dyskomfort estetyczny. Nos jest jednak narządem, w którym estetyka bardzo często łączy się z usuwaniem nie wykrytych wcześniej lub zaniedbanych problemów zdrowotnych. Najczęstszym z nich jest naprawa skrzywionej przegrody nosowej. Chirurg – plastyk ściśle współpracuje w takich przypadkach z laryngologiem. Pacjent po operacji otrzymuje nie tylko wynikający z korekcji wyglądu komfort psychiczny, ale też znacząco poprawiony komfort życia po udrożnieniu nosa. Andrzej Gross: Operacji plastycznej nosa może poddać się niemal każdy. Mimo, że jest to jeden z najbardziej skomplikowanych zabiegów w chirurgii plastycznej, nie występują tu żadne szczególne przeciwwskazania, a i granica wiekowa dla operacji nosa jest bardzo szeroka. Lek. med. Arkadiusz Kuna: Ograniczenie jest jedno: redukcję nosa dobrze jest wykonać przed czterdziestym rokiem życia, ponieważ później znacznie gorzej obkurcza się skóra. Pacjenci przychodzą do chirurga plastycznego głównie dlatego, że nie podoba im się ich nos. Ale nos garbaty, krzywy, skośny, czy wiszący, to często problem nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz narządu. Czy pacjenci, którzy przychodzą do Pana, podają w wywiadzie wyłącznie względy estetyczne, czy poddają się także konsultacjom laryngologicznym? 80% pacjentów do chirurga plastycznego przychodzi ze względów czysto estetycznych. Przeważają osoby oczekujące redukcji nosa. Nie ma konieczności konsultacji laryngologicznych. O ile w wywiadzie lub badaniu chirurg taką konieczność zauważy, sam skieruje pacjenta do laryngologa. Tak dzieje się np. przy stwierdzeniu przerostu małżowin nosowych dolnych albo polipów. Już na podstawie wywiadu i wstępnego badania możemy, natomiast, w dużej mierze określić, czy np. przegroda nosowa jest skrzywiona, czy nie, zwłaszcza, jeśli pacjent sam zgłasza zaburzenia w oddychaniu po jednej ze stron. U około 20% pacjentów zdarza się też, że stwierdzamy nawet istotne skrzywienia, mimo, że pacjent nie zwraca na to uwagi. I korygujemy te rzeczy za jednym razem. „Chciałabym mieć nos, jak Monika Belucci.” - Realne? Jak często zdarzają się pacjenci, którzy przychodzą właśnie z takimi oczekiwaniami? Absolutnie nierealne. Zwłaszcza dlatego, że w porównaniu do innych operacji plastycznych, operacje nosa cechują się dużym, bo aż dwudziestoprocentowym marginesem nieprzewidywalności. Ale z fotografiami przychodzi co piąty pacjent. Naszym zadaniem jest przekonanie go, że zdjęcie należy schować do portfela i zająć się istotnymi problemami. Prosimy o dokładne sprecyzowanie tego, co chciałby zmienić w swoim nosie: mówimy o czubku nosa, o nozdrzach, o słupku, grzbiecie, szerokości, skrzywieniu, o oddychaniu i ewentualnych problemach z nim związanych. Pacjenci zostają podczas konsultacji sprowadzeni
33
ZDROWIE I URODA na ziemię i muszą myśleć konstruktywnie, a nie marzyć. Wspomniane wcześniej skrzywienie przegrody nosowej, powodujące większą lub mniejszą deformację kształtu nosa, to deformacja bardzo powszechna, występująca u znacznej części ludzi. Czy każdy, u kogo deformacja ta zostanie zdiagnozowana, powinien poddawać się operacji? Septoplastyka, czyli korekcja skrzywienia przegrody nosowej, często dotyczy tylko części przegrody w dole, blisko podniebienia, bo właśnie ona jest w procesie oddychania najistotniejsza. Nie ma wtedy potrzeby jednoczesnej rhinoplastyki. Ta potrzeba może pojawić się, gdy następuje skrzywienie wyższej części przegrody, co nie jest już bardzo istotne dla procesu oddychania, ale może deformować nos zewnętrzny. Ważne jest to, w jakim stopniu deformacja ma wpływ na ogólny wygląd twarzy. Decyzję zawsze podejmuje pacjent. Jak często zdarza się, że chirurg odmawia operacji nosa? Jakie są tego najczęstsze powody? Można zaryzykować stwierdzenie, że odmawiamy jednemu na dziesięciu pacjentów. Najczęstszym powodem są nierealistyczne oczekiwania, związane z efektem operacji. Jeśli w moim, subiektywnym odczuciu, operacja nie pomoże w uzyskaniu istotnej poprawy wyglądu nosa i twarzy, muszę odmówić. Pacjenci często obawiają się rhinoplastyki, ponieważ panuje powszechny dość pogląd, że nos operowany, to nos łamany lub nadłamywany przez chirurga. Nos nie jest nadłamywany. Jest łamany i jest to brutalna operacja. Taka, którą gdyby większość pacjentów
34
obejrzała na żywo, to spanikowałaby i odstąpiła od zabiegu. Zaczyna się od wypreparowania szkieletu nosa w części chrzęstnej i kostnej, po czym modelujemy nos albo poprzez redukcję, albo poprzez przeszczepy, albo poprzez korektę istniejących elementów szkieletu, po czym zszywamy rany i liczymy na to, że blizna, która się wytworzy pomiędzy elementami szkieletu oraz pomiędzy skórą, a szkieletem, będzie na tyle mocna, że nie spowoduje przerostu albo obkurczenia. Ale mimo brutalności jest to operacja, która nie powoduje u pacjenta ani dużego dyskomfortu, ani bólu. Według statystyk, od 5 do 15 procent operacji wymaga powtórnego wykonania zabiegu, czyli rhinoplastyki wtórnej. Z czym związana jest konieczność powtórzenia zabiegu: z niezadowalającym efektem estetycznym, czy ewentualnymi powikłaniami wewnętrznymi? Różnie. Ale najczęściej do rhinoplastyki wtórnej dochodzi przy operacjach części chrzęstnej przegrody nosowej. O ile część kostną można połamać i ułożyć, po czym nie dochodzi do ruchów wtórnych, o tyle chrząstka często „pamięta” swój poprzedni kształt i stara się do niego wrócić. Wtedy konieczna jest reoperacja, którą przeprowadzamy najczęściej po dwunastu miesiącach, czyli po zestarzeniu się blizn. Czas przebywania w klinice przy operacji nosa zwykle wynosi zaledwie jeden dzień. Rekonwalescencja trwa jednak znacznie dłużej, a pacjenta obowiązuje szereg wymagań. Jaki jest przebieg leczenia pooperacyjnego? Czego należy unikać? Kiedy można spodziewać się ostatecznego efektu?
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Bezpośrednio po operacji należy bezwzględnie unikać urazów. Nawet niewielki uraz w krótkim czasie od operacji może całkowicie zniweczyć pracę chirurga. Unikać należy także wysiłku, schylania się, prowokowania do wzrostu ciśnienia. Powrotu do normalnego życia spodziewamy się po dwóch, trzech tygodniach. Standardowo robimy kontrolę po ośmiu tygodniach i jest to już efekt zbliżony do ostatecznego, przy czym występuje jeszcze odrętwienie nosa, stwardnienie blizn, zaburzenie czucia w obrębie czubka nosa, nawarstwienie okostnej, bywa też, że jeszcze utrzymuje się minimalny obrzęk. To wszystko mija w ciągu kolejnych dwóch tygodni, ale ostateczny efekt estetyczny uzyskujemy przeciętnie po roku od operacji. Czy rhinoplastyka jest operacją bolesną? Jak długo po zakończeniu operacji utrzymuje się ból? Jakie jest jego nasilenie? Jaki inny dyskomfort odczuwa pacjent w okresie rekonwalescencji pooperacyjnej? Paradoksem tej operacji jest to, że po jej zakończeniu nic nie boli. Pacjent czasem wygląda, jak po okrutnym pobiciu, ale nie wymaga leków przeciwbólowych. Jedynym cierpieniem jest to, że przez kilka dni po zabiegu trzeba oddychać przez usta, bo nos jest zatkany paskami gazy. Czy wynik operacji utrzyma się już przez całe życie? Tak. Ale należy pamiętać, że nos zmienia się w wyniku starzenia. Tego procesu nie umiemy zatrzymać. Rozmawiał: Andrzej Gross Zdjęcia: Miguel Gaudencio/z archiwum kliniki „Artplastica” w Szczecinie
Rodzaje operacji nosa: - operacja miękkich części nosa - operacja twardych części nosa - operacje czubka nosa - operacja szerokiego nosa - operacja garbu nosa - septoplastyka – operacja przegrody nosowej - skrócenie nosa i odwrócenie czubka nosa do góry - operacja nosa poruszającego się w czasie ruchów mimicznych
Septoplastyka – korekcja skrzywienia przegrody nosowej. Zabieg wykonywany niezależnie lub łączony z operacją plastyczną. Jedną z technik zabiegu jest nadłamanie części kostnej przegrody nosowej oraz jej unieruchomienie (tamponadą lub innymi dostępnymi środkami) we właściwym położeniu. Inną, rzadziej stosowaną metodą, jest wypreparowanie chrząstki, następnie jej uformowanie poza polem operacyjnym i późniejsze wszczepienie we właściwe miejsce. Najbardziej znaczącą i najważniejszą jest technika tzw. drobnych nacięć, które pomagają chirurgowi dobrze wymodelować przegrodę nosową. W niektórych przypadkach w przegrodzie nosowej występują wyrostki lub garbki, które mogą być w czasie zabiegu usunięte.
lek. med. Arkadiusz Kuna – specjalista chirurgii plastycznej, absolwent Wydziału Lekarskiego Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Od 2006 roku samodzielny specjalista chirurgii plastycznej (konsultant) w Wielkiej Brytanii, współpracownik kliniki chirurgii plastycznej „Artplastica” w Szczecinie.
35
ZDROWIE I URODA Piękno wymaga czasu... to ogólnie utarty pogląd, ale nie zawsze jest on zgodny z rzeczywistością. Medycyna estetyczna zna i stosuje bowiem takie zabiegi, które pozwalają szybko uzyskać pożądany, upiększający efekt, a przy tym nie wymagają wielogodzinnego pobytu u specjalisty. Gładka cera i ujędrniona, zrewitalizowana skóra bez zmarszczek, to podstawa piękna każdej kobiety. I warto o niej pomyśleć jeszcze przed sylwestrowym szaleństwem. A pomagają ją uzyskać niewielkie ilości zamkniętego w strzykawce preparatu... Małgorzata Maksjan: Strzykawka mało komu kojarzy się dobrze. Trochę to atawizm z czasów, gdy służyła ona jedynie do mniej lub bardziej bolesnego podawania leku. Trochę to także lęki dzieciństwa, kiedy szczepionka lub zastrzyk budziły nieokreślony strach przed bólem. Dziś rola strzykawki nieco się odwróciła, bo za jej pośrednictwem w sposób niebolesny możemy się... upiększyć? Lek. Przemysław Czyżyk: Nie tak całkiem bezbolesny. Wypełnienia preparatami zawierającymi kwas hialuronowy bywają bolesne, ale ból w tym przypadku zredukowany jest do absolutnego minimum dzięki zawartym w preparacie lub miejscowo działającym lekom przeciwbólowym, które stosowane są na skórę przed zabiegiem. Nie brzmi dobrze „strzykawka”, nie brzmi i „wypełniacz”, a taką właśnie nazwę stosuje się dla dwóch najpopularniejszych preparatów stosowanych w medycynie estetycznej: toksyny botulinowej (botoksu) i kwasu hialuronowego. Dodam, że „toksyna” i „kwas” też nie brzmią zachęcająco. Czy jest się czego bać? Zupełnie nie. Oba zabiegi są w pełni bezpieczne. Od razu dodam jednak, że wypełniaczem jest tutaj tylko kwas hialuronowy. Toksyna botulinowa, to substancja, powodująca zmniejszenie mimiki i tym samym redukcję zmarszczek tzw. „mimicznych”. Oba preparaty używane są w medycynie estetycznej przede wszystkim do usuwania zmarszczek, wydawałoby się, że mogą być zastosowane zamiennie – czy tak jest w istocie? Jak działają obie substancje po zaaplikowaniu ich do organizmu? Toksyna botulinowa służy do redukcji zmarszczek głównie mimicznych. Kwas hialuronowy jest używany do wypełniania już istniejących zmarszczek statycznych, czyli tych, które widać bez aktywnej mimiki. Nie stosuje się ich zamiennie. U osób młodych usuwamy zmarszczki stosując preparaty toksyny botulinowej. To najczęściej wystarczy. Kwas hialuronowy potrzebny jest skórze starszej. U osób, u których zmarszczki są już dość zaawansowane, często łączy się oba zabiegi. Kto nie powinien korzystać z zabiegów wypełniania? Czy w tym przypadku istnieją jednolite wskazania zdrowotne lub dotyczące wieku? O czym należy powiedzieć lekarzowi przed poddaniem się zabiegowi? Ogólne przeciwwskazania przy tych zabiegach, to alergie na podawany preparat i okres ciąży. W tym drugim przypadku unika się zabiegów względu na brak badań klinicznych wśród kobiet ciężarnych. Kobietom w ciąży po prostu zachowawczo nie zaleca się korzystania z wyżej wspomnianych zabiegów medycyny estetycznej. Nie stosuje się też preparatów w miejscach objętych stanami zapalnymi i zakażeniami. Ponieważ oba preparaty są dla zdrowia
36
Piękno w człowieka bezpieczne, nie ma żadnych innych przeciwwskazań: ani zdrowotnych, ani dotyczących wieku. W poprzednim pytaniu użyłem słowa „lekarz” - nie bez powodu. O obu zabiegach iniekcyjnych mówi się najczęściej w kontekście nie chirurgii plastycznej, a medycyny estetycznej, której granica z kosmetologią bywa w świadomości ogólnej dość umowna. Kto powinien i kto może w Polsce wykonywać wypełnienia? Zabiegi z naruszeniem ciągłości skóry, a wypełnienia i podanie toksyny botulinowej do nich należą, w Polsce wykonują wyłącznie lekarze. Dodam, że powinien to być lekarz, który odbył kursy medycyny estetycznej w akredytowanych ośrodkach i jest przeszkolony w zakresie podawania tych preparatów. W innych krajach niestety, rzeczywiście bywa różnie. Czy substancje używane do wypełnień niosą ze sobą jakieś ryzyko? Czy są możliwe efekty uboczne? Jak preparaty wpływają na zakres mimiki? Kwas hialuronowy jest naturalną substancją występującą w ciele człowieka. Preparat z biegiem czasu ulega całkowitemu wchłonięciu. W miejscu podania pozostawia skórę zregenerowaną, gładszą i zdrowszą. Reakcje niepożądane zdarzają się niezmiernie rzadko. Toksyna botulinowa substancją naturalną dla organizmu nie jest, ale podana przez lekarza z zachowaniem odpowiednich środków ostrożności nie wywołuje niepożądanych efektów. Jedyne, czego możemy się spodziewać, to szybko ustępujące zaczerwienienia skóry i niewielkie zasinienia, które w ciągu kilku dni samoistnie znikają. Na zakres mimiki kwas hialuronowy nie ma wpływu, gdyż nie oddziałuje na mięśnie. W przypadku
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
toksyny botulinowej istnieje zależność między wielkością zastosowanej dawki, a efektem końcowym. Są pacjenci, którzy oczekują całkowitego zniesienia mimiki czoła i tzw. „lwiej” zmarszczki między brwiami. A są i tacy, którzy chcą wygładzić czoło, ale z zachowaniem mimiki. Obie opcje są wykonalne i bezpieczne. Z czasem działanie toksyny botulinowej ustępuje i powraca naturalna mimika. Do tej pory mówiliśmy o zmarszczkach, ale zabiegi dokonywane obiema substancjami nie ograniczają się tylko do nich. Tu zaczyna się różnica między botoksem i hialuronem. Toksyna botulinowa na początku była preparatem używanym w medycynie do leczenia różnych zaburzeń mięśniowych i neurologicznych np. przykurczy. Właśnie podczas takiego jej stosowania zauważono, że w małych dawkach może być stosowana
strzykawce
do poprawiania kosmetyki twarzy. Innym jej zastosowaniem jest np. ograniczanie potliwości rąk, pach, czy stóp. W Stanach Zjednoczonych toksyna botulinowa znajduje zastosowanie także w leczeniu trądziku, ponieważ hamuje wydzielanie sebum (łoju skórnego – przypis red.). W Polsce nie słyszałem jeszcze o takim przypadku. Przy trądziku mamy do czynienia z nadkażeniami bakteryjnymi. Ja, obawiałbym się zastosowania toksyny botulinowej ze względu na możliwość rozprzestrzenienia się zakażenia bakteryjnego w trakcie podania preparatu. Zmiany bakteryjne i zapalne w miejscu zastosowania preparatu są przeciwwskazaniem do jego użycia, o czym mówiłem wcześniej. A jakie są inne, niż rewitalizacja skóry i wypełnianie zmarszczek, zastosowania kwasu hialuronowego? Kwas hialuronowy jest wypełniaczem stosowanym także do tzw. wolumetrii, czyli zwiększenia objętości w okolicy podania: stosuje się go np. do powiększania okolic kości jarzmowych, czyli policzków, oraz powiększania ust. Czy zabiegi ostrzykiwania i wypełniania są bolesne? Jak szybko po nich można powrócić do codziennych zajęć? Wprowadzanie toksyny botulinowej jest prawie bezbolesne. Wykonuje się je bez zastosowania znieczulenia. Igła, którą stosuje się przy tym preparacie jest bardzo cienka i jej wprowadzenie pod skórę czują tylko bardzo wrażliwi pacjenci. Kwas hialuronowy, w zależności od miejsca podania i wrażliwości pacjenta może dawać różnie nasilone odczucie bólu. Większość lekarzy przy wypełnianiu preferuje użycie kremu znieczulającego na kilkanaście minut przed
zabiegiem. Do codziennych zajęć wracamy bardzo szybko. O toksynie botulinowej całkiem słusznie mówi się, że jest to zabieg wykonywany w trakcie przerwy śniadaniowej. Jak szybko widzimy ostateczny efekt działania substancji? Toksyna botulinowa do wywołania ostatecznego efektu potrzebuje od pięciu do siedmiu dni. Kwas hialuronowy daje szybszy efekt jednak należy pamiętać o obrzęku, który może wystąpić bezpośrednio po zabiegu. Ustąpienie obrzęku w zależności od okolicy może trwać do dwóch dni. Nie uzyskujemy ostatecznego efektu zaraz po wyjściu z zabiegu. Trzeba o tym pamiętać. Czy zabiegi z użyciem toksyny botulinowej i kwasu hialuronowego są trwałe, czy konieczne jest ich powtarzanie? Jak często możemy stosować zabiegi wypełniające? Zabiegi z zakresu medycyny estetycznej są zabiegami, które wymagają powtarzania. W zależności od tego, jakie preparaty są używane do zabiegów i jak dana osoba je metabolizuje, okresy trwałości są różne. Nigdy nie jesteśmy w stanie dokładnie określić, z jaką częstością zabieg powinien być powtarzany. Należy jednak wspomnieć, że w przypadku toksyny botulinowej każde ponowne podanie wywoła efekt trwalszy od poprzedniego. Na toksynę botulinową czynniki zewnętrzne, jak choćby opalanie się w solarium, nie mają wpływu. Z wypełniaczami jest chyba dokładnie odwrotnie? Tak. Zarówno opalanie się w solarium jak i ekspozycja na promieniowanie słoneczne powodują szybszy rozkład kwasu hialuronowego. Intensywnego opalania nie polecam . Wśród pacjentek panuje pogląd, że przedłużyć życie wypełniacza może przyjmowanie dużych ilości wody? Mit. Kwas hialuronowy przy podaniu zwiększa swoją objętość, ponieważ wiąże cząsteczki wody. Dobre nawodnienie w naturalny sposób poprawia ten efekt i stąd może wziął się ten pogląd. Panuje też pogląd, że wypełnienia i botoks uzależniają... Jak wszystko, co dobre. Choć zadowolone z efektu pacjentki czasem rzeczywiście myślą, że „częściej” lub „więcej” znaczy „lepiej”, co nie zawsze jest prawdą. Zdarza się, że osoba pragnie poddać się kolejnemu zabiegowi zbyt wcześnie. Wtedy po odpowiednim wyjaśnieniu można odstąpić od wykonania zabiegu i wyznaczyć odpowiedni termin. Podanie zbyt dużej ilości kwasu hialuronowego może spowodować efekt odwrotny od zamierzonego. Dlatego dobrze, że w Polsce nie ma wolnego dostępu do tych środków, a podawane są one pod kontrolą lekarza. Rozmawiała: Małgorzata Maksjan Foto: Przemysław Czyżyk, fotolia.com
Przemysław Czyżyk – lekarz, chirurg ogólny,rezydent, specjalista w zakresie medycyny estetycznej, współpracownik szczecińskiej Kliniki Chirurgii Plastycznej „ARTPLASTICA”
37
MODA.
Zmierzamy w dobrą stronę! Na kolejnych pokazach BOHOBOCO spotkać można tłumy gwiazd, wielbicieli mody, a nawet innych projektantów, zainteresowanych tym, jakie trendy młoda, ale rozpoznawalna i pożądana już marka, przedstawi w nowym sezonie. Istnieją zaledwie kilka lat, ale przez ten czas znaleźli tysiące wielbicielek.
38
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
REKLAMA
39
MODA Andrzej Gross: Marka BOHOBOCO przez zaledwie cztery lata od powstania uplasowała się w Polsce wśród marek najbardziej pożądanych i najczęściej noszonych przez gwiazdy i celebrytów. Jest też jedną z niewielu marek znajdujących uznanie u najbardziej wyrafinowanych znawców mody. Na rynku modowym zaistnieć jest niełatwo. Jaki był wasz sposób na sukces? BOHOBOCO: W branży modowej pracujemy od wielu lat. Zdobyte wcześniej doświadczenie i wiedza o tym, jakimi prawami rządzi się świat mody, bardzo nam pomogły w rozwoju Bohoboco. Nasz przepis na sukces składa się z kilku składników. Pierwszym z nich jest ciężka praca. Zdarza się, że zarywamy noce, pracując do późna. Drugi, to konsekwencja, bo uparcie dążymy do wyznaczonych celów, mimo przeszkód i porażek. I trzeci, najważniejszy: pozytywne nastawienie, bo wiara w to, że się uda, potrafi zdziałać wiele. I jeszcze odrobinę szczęścia (śmiech). Jak wygląda codzienna praca projektanta – kreatora mody? To pytanie na osobny wywiad. Na pewno nie ma monotonii i nudy, bo każdy dzień to mnóstwo nowych wyzwań. Projektowanie, spotkania biznesowe, rozmowy z pracownikami, odpisywanie na korespondencje, rozmowy z kontrahentami, podróże służbowe i… całe mnóstwo innych obowiązków. Co Was inspiruje? Inspiruje nas ulica i jej klimat. Uwielbiamy podróże, zwłaszcza te do dużych miast. W ich trakcie nie tylko odpoczywamy, ale przede wszystkim chłoniemy wszystko to, co dzieje się dookoła nas. Przyglądamy się ludziom. W pracy nad zimową kolekcją inspiracją był Paryż. Pokaz był nastrojowy i melancholijny. Wcześniejsza, letnia kolekcja była bardzo dynamiczna, a na wybiegu panował zgiełk, jak na Manhattanie. Pamiętacie pierwsze zaprojektowane przez siebie stroje? Jak wyglądały, co zainspirowało Was do ich przygotowania, i jak czuliście się, gdy po raz pierwszy zobaczyliście zaprojektowany przez siebie strój na modelce? Pierwsza powstała sukienka z charakterystycznym podłapaniem, które tworzy asymetryczną draperię na przodzie. Byliśmy dumni, kiedy spotykaliśmy klientki ubrane w ten projekt. Historia marki, mimo że rozpoznawalnej i uznanej, owiana jest mgiełką tajemnicy. Jak doszło do waszego spotkania i rozpoczęcia wspólnej pracy nad nową marką? Jak zwykle w takich sytuacjach, zaczyna się banalnie. Ludzie poznają się, rozmawiają o życiu, zainteresowaniach... A potem dochodzą do wniosku, że fajnie byłoby spróbować wspólnie coś zrobić. Nasze pierwsze wspólne próby dobrze wróżyły na przyszłość, więc zapadła decyzja o rozpoczęciu współpracy na szerszą skalę. Pierwszym naszym projektem była firma, która zajmowała się poprawkami krawieckimi. Ponieważ krawcowe, z którymi pracowaliśmy, były niezwykle sprawne i zdarzało się, że nie miały nic do roboty, zaczęliśmy podrzucać im nasze autorskie pomysły. Pierwsze projekty sprzedawaliśmy... w salonie fryzjerskim naszego przyjaciela. Szybko okazało się, że kobietom
40
spodobał się nasz styl i nasze propozycje. Potem zdecydowaliśmy się pojawić na targach promujących polskich projektantów, gdzie już pierwszego dnia sprzedaliśmy 80 procent kreacji z oferty. Wtedy zapadła decyzja o otwarciu pierwszego butiku, w Warszawie, na Mokotowskiej. O ile wiem, ciekawą historię ma także nazwa marki? Tak, BOHOBOCO, to efekt gry słownej. W trakcie jednej z naszych podróży do Nowego Jorku, gdzie niezwykle modny stał się styl boho, bawiliśmy się z przyjaciółmi w rymowanki słowne. W pewnym momencie któryś z nas powiedział - boho, bo co? Wtedy stwierdziliśmy, że ten zbitek słów czytany po angielsku, fajnie brzmi. I tak powstała nazwa BOHOBOCO. Wcześniej pytałem o to, jak wygląda codzienna praca projektanta. Teraz zapytam, jak wygląda proces tworzenia w duecie BOHOBOCO? Jesteście zgodnym duetem, czy proces tworzenia przypomina burzę? To zależy. W niektórych kwestiach się zgadzamy, a w innych ostro spieramy. Ale najlepsze projekty rodzą się, rzeczywiście, w czasie zajadłych dyskusji. Oczywiście, po jakimś czasie osiągamy kompromis. Ale też zdarzyło nam się kilka razy tak, że nie byliśmy w stanie się dogadać w kwestii jakiegoś projektu. W rezultacie powstawały dwa odmienne projekty. Przede wszystkim zimne, eleganckie kolory: biel, czerń, szarości, zimna zieleń – to jeden z Waszych znaków rozpoznawczych. Dlaczego decydujecie się na stonowaną kolorystykę? Nie jesteśmy buntownikami modowymi i nie planujemy modowej rewolucji, dlatego sięgamy po podstawową paletę barw. Takie mieliśmy założenie, kiedy powstawała marka. Poza tym nasze projekty są ponadczasowe i uniwersalne. Sukienka od BOHOBOCO aktualna jest nie tylko przez jeden sezon. Doskonale nadaje się zarówno do pracy, na randkę, jak i na oficjalny bankiet, gdy dobierzemy do niej inne dodatki. Ile osób pracuje obecnie nad ubraniami i promocją marki? Zaczynaliście, o ile pamiętam, od trzech osób, czyli dwóch projektantów i jednej krawcowej? Ile ubrań powstaje w jednej kolekcji – czy BOHOBOCO to wciąż stroje produkowane w niewielkiej liczbie?
Aktualnie zatrudniamy kilkadziesiąt osób, od momentu powstania marki znacznie powiększyła nam się rodzina BOHOBOCO. W każdej kolekcji tworzymy blisko 60 modeli pokazowych oraz kilkadziesiąt sprzedażowych, które potem można kupić w butiku. Ale mimo rozwoju staramy się, aby każdy model był produkowany w krótkiej serii. Czy znajdujecie jeszcze czas na bezpośredni kontakt z klientami i wcielanie się w rolę stylistów? Czy oprócz kolekcji powstają w waszym atelier unikalne ubrania dla wybranych osób? Oczywiście, że znajdujemy. Niemalże codziennie mamy klientki, dla których projektujemy kreacje na zamówienie. W butikach także rozmawiamy z klientkami i doradzamy im w zakupach. Takie rozmowy są dla nas niezwykle ważne i inspirujące. Dzięki nim poznajemy oczekiwania oraz potrzeby kobiet. Zapytam więc, czy polski klient przychodzący do projektanta wie, czego chce? Jak oceniacie polski rynek mody i – przede wszystkim – świadomość własnego stylu u Polaków? Każdą klientka, to inna historia. Zdarza się, że klientki przychodzą do naszego butiku po konkretną rzecz: na przykład sukienkę, którą widziały w kolorowym magazynie. Ale wiele kobiet potrzebuje rady i pomocy w zakupach. Nareszcie można śmiało mówić o rynku mody w Polsce. Póki co, wszystko jest, oczywiście, na etapie intensywnego rozwoju, ale my mocno wierzymy, że wreszcie Polacy docenią modę. Styl Polaków ciągle ewoluuje, ale zmierza w dobrą stronę. Dziś, mając już ugruntowaną pozycję na polskim rynku, wydaje się, że „płynąc na fali” możecie pozwolić sobie na nowości: np. wprowadzenie kolekcji męskiej albo... podbijanie rynków zagranicznych z modą damską. Która z tych dwóch dróg jest Wam bliższa? Jakie są plany
BOHOBOCO, to marka wyjątkowo często wybierana przez aktorki, piosenkarki, dziennikarki i celebrytki. Na zdjęciach: Agata Kulesza i Małgorzata Kożuchowska.
rozwoju marki? Zawsze w wywiadach pada pytanie o modę męską. Szczerze mówiąc, byłoby nam wygodnie, gdybyśmy projektowali dla mężczyzn, przynajmniej sami nie mielibyśmy problemu z ubraniem się (śmiech). Być może kiedyś pokusimy się o przygotowanie męskiej kolekcji, ale na razie chcemy zdobyć silną pozycję w modzie damskiej. Dopiero potem będziemy myśleć o rozszerzeniu oferty i o wyjściu poza granice Polski. Wasze kreacje na razie można znaleźć w sklepie internetowym, w trzech butikach własnych: w Warszawie i Poznaniu. Czy planujecie otwieranie nowych butików pod marką BOHOBOCO? Tak, otwieranie kolejnych butików to główny kierunek naszego rozwoju, który konsekwentnie realizujemy. Już pod koniec listopada w warszawskim centrum KLIF otworzymy nowy salon. Poza tym jest jeszcze kilka miast w Polsce, w których chcielibyśmy być, więc rozglądamy się za ciekawymi lokalizacjami. Na koniec zapytam o zbliżającą się wielkimi krokami kolekcję wiosenno-letnią. Co zaproponujecie na letnie miesiące; jaki styl będzie dominować w Waszej kolekcji? Proces twórczy nad kolekcją wiosna-lato trwa, zbieramy inspiracje, szkicujemy i szyjemy pierwsze modele, ale tak naprawdę jeszcze trudno jest dostrzec w tym spójną kolekcję. Na pewno będzie klasycznie i nowocześnie, bo to sprawdzona modowa kompilacja.
Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: udostępnione przez Black&White PR / Po prostu PR
BOHOBOCO – autorska marka modowa Michała Gilberta Lacha i Kamila Owczarka. Obaj projektanci jeszcze przed powołaniem do życia własnej marki mieli na koncie modowe sukcesy. Michał Gilbert Lach jest stylistą czynnie biorącym udział w sesjach zdjęciowych i kampaniach reklamowych, na swoim koncie ma udany udział w serii międzynarodowych konkursów dla młodych projektantów; Kamil Owczarek zasłynął m.in. współpracą z marką Emporio Armani, a jego studenckie jeszcze projekty znalazły uznanie m.in. na targach Bilioneurobab.
41
MODA
Kolor mówi o mnie
„Koloryzacja włosów, to nic trudnego! Instrukcje dołączane do farb są bardzo szczegółowe i jeśli dokładnie się z nimi zapoznasz, nie powinnaś mieć problemu z farbowaniem!” - taką informację znaleźć można na popularnym portalu poświęconym koloryzacji i wizażowi. Rzeczywiście, farbowanie włosów w domu, dzięki bogatej ofercie farb i szamponów stało się niemal powszechne. Czy oznacza to, że fryzjerzy zajmujący się koloryzacją włosów, mają mniej pracy?...
Andrzej Gross: Farby do włosów o niemal każdym odcieniu można kupić nawet w małych sklepikach. Producenci farb, a za nimi część środowiska modowego, zachęcają kobiety do eksperymentowania w znalezieniu „swojego” koloru włosów. A kobiety często tym zachętom ulegają. Słusznie? Mariusz Baldziński: Jeśli pod uwagę weźmiemy to, że w „sklepowych” barwach klientki znajdują kolory, których wydaje im się, że nie znajdą w salonach fryzjerskich – słusznie. Ale w większości przypadków problemem staje się sam proces koloryzacji. Łatwo popełnić błąd wynikający z nieprawidłowej interpretacji opisu koloryzacji, czy danego produktu, i uzyskać na swojej głowie efekt inny, często odwrotny od zamierzonego. Farba sklepowa sama w sobie nie jest zła. W sklepach znaleźć można również serie kosmetyków do pielęgnacji włosa po koloryzacji. Ale i jedne, i drugie – to musimy sobie powiedzieć – nigdy nie dadzą takiej samej gwarancji, jak farba fryzjerska położona przez profesjonalistę. Pierwszym elementem, jaki podnieść możemy przy decyzji o koloryzacji jest to, że nie ma farb stuprocentowo bezpiecznych. Niezależnie od tego, czy farbujemy włosy u fryzjera, czy w domu, należy najpierw sprawdzić, czy zawarte w farbie substancje chemiczne nie uczulają. Test alergiczny zaleca się zawsze przed użyciem nowej farby. Polega on na nałożeniu na skórę odrobiny farby z wodą utlenioną i odczekaniu. Zalecane są dwadzieścia cztery godziny, ale już po pięciu, ośmiu minutach, można
42
z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, czy ktoś jest uczulony, czy nie. W takim czasie przy uczuleniu powinno pojawić się swędzenie lub pieczenie. Niezależnie od tego, czy test wykonujemy w salonie, czy w domu, należy też pamiętać, żeby farbę nakładać w niewidocznym miejscu, np. za uchem lub w okolicach łokci. Uczulenie powoduje także zaczerwienienia lub reakcje skórne. Załóżmy, że mamy do czynienia z osobą uczuloną. Czy alergia oznacza, że nie ma dla niej szans na koloryzację? Nie. Ale nie polecam osobom uczulonym koloryzacji w domu. W salonach staramy się wyodrębnić składnik
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
uczulający i dobrać farbę, która tego składnika nie posiada lub zastosować technikę farbowania, która powoduje jak najmniejszy kontakt ze składnikiem. Są takie farby, które nie niszczą włosów. Mit, czy prawda? W dużej mierze prawda. To, że każda farba oblepia łuskę włosa i go niszczy, jest mitem. Oblepiają koloryzacje półtrwałe: szampony i tonery, ale i one obecnie nie mają już właściwości destrukcyjnych. Farby utleniające prowadzą do uzyskania efektu wytrącenia naturalnego pigmentu, czyli procesu, który następuje wewnątrz włosa, i zastąpienia go swoim. Farba otwiera łuskę włosa i wnika do wewnątrz, a pigmenty pozostają we włosie. Niestety, do tego, żeby w sklepie dobrać odpowiednią farbę, potrzebna jest wiedza związana z kolorymetrią i koloryzacją. Warto przed wyborem sklepowej farby zapytać o zdanie swojego fryzjera. Żaden fryzjer nie powinien odmówić pomocy. Warto też nie mieć oporów przed przyjściem do fryzjera z farbą i zapytaniem, jak ją położyć, dzięki temu uniknie się niemiłej niespodzianki, o której mówiłem wcześniej. Problem pojawia się przy koloryzacjach powtórnych. O ile nie stosujemy po koloryzacji prawidłowych produktów pielęgnacyjnych i/lub farbujemy włosy zbyt często, musimy pamiętać, że włos ma swoją wytrzymałość. Przyjdzie taki czas, kiedy koloru już nie przyjmie. Blond – Rudy – Czarny. Trzy podstawowe kolory różnią się nie tylko wyglądem, ale – może nawet przede wszystkim – sposobem ich uzyskania na włosach i stopniem zniszczenia włosa po koloryzacji. Na co należy zwracać szczególną uwagę decydując się na określony kolor? Przy ciemnych kolorach mamy do czynienia z farbowaniem całkowitym. Włos jest obciążony, bo dostaje więcej pigmentów i w wielu przypadkach, kiedy włos jest delikatny, cienki, taka koloryzacja dodaje charakteru i zwiększa wizualną objętość włosów, pogrubiając je. Przy rudościach mamy do czynienia z pigmentem czerwieni, czyli z pigmentem też bardzo ciepłym. Ktoś, kto decyduje się na taki odcień, powinien być w zgodzie ze sobą. Twarz nie może być zbyt blada, nie może być takiej sytuacji, w której na twarzy występują mankamenty typu: zaczerwienienia, popękane naczynka, które będą bardzo widoczne przy takich kolorach i będą powodowały, że to będzie jeszcze wyraźniejsze. Największym problemem z tych trzech kolorów jest blond, który dość często w warunkach domowych jest robiony źle: przede wszystkim jest do niego używana zbyt mała lub zbyt duża woda, dodatkowo kładziona w zbyt małym lub zbyt dużym czasie. Na włosach rozjaśnianych, które znowu są przeciągane rozjaśnieniem, miewamy do czynienia z całkowitym zniszczeniem. Włosy stają się całkowicie wytrącone z życia, martwe. Duży problem pojawia się też wtedy, gdy za jednym razem chcemy pofarbować zbyt duży odrost. Przy blondach jest to nagminne. W salonach spotykamy się z blondynkami, które przychodzą po ośmiu tygodniach od koloryzacji, nie zwracając uwagi na to, że prawidłowo działająca temperatura występuje na odcinku jednego lub półtora centymetra. Czym farba sklepowa różni się od farby fryzjerskiej?
Farby domowe, sklepowe, są zawsze produktami ekspresowymi, szybkimi, a przyspieszanie koloryzacji nie zawsze wychodzi na dobre. Farba salonowa ma przede wszystkim bogatszy, pielęgnujący skład. Dużo większy nacisk jej producenci kładą na to, żeby kolor był trwały, bardziej wypielęgnowany, miał w sobie komponenty zabezpieczające i olejki wzmacniające, które będą odbudowywały podczas koloryzacji całą strukturę włosa. Zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli farba fryzjerska jest lepsza, a także bez problemu można ją nabyć w części drogerii i hurtowniach fryzjerskich, to także do fryzjera, czy stylisty iść nie trzeba. Powiedziałem, że zaryzykuję, bo dla każdej kobiety, która fryzjerskiej farby samodzielnie użyła nie jest to takie oczywiste... Farba fryzjerska jest znacznie trudniejsza do położenia. Poza tym ilości, jakie można dostać w hurtowniach, znacznie przekraczają potrzeby klientek. Dla jednej koloryzacji kupuje się litrową butelkę oksydantu, co jest bez sensu – nawet, jeśli hurtownik da rabat, to będzie to kosztować tyle samo, co w salonie. Załóżmy, że jednak klientka tę farbę kupiła. Problem. Bo trzeba dokładnie dostosować jej ilość do koloru. Pewnością farby sklepowej jest to, że bierzemy produkt do ręki, kładziemy, i ma nam wyjść taka, jak na opakowaniu. I wracamy do umiejętności (śmiech). Zacznijmy od podstaw. Na czym polega koloryzacja? Jak często można zmieniać kolor włosów? Jakich reguł należy przestrzegać, decydując się na koloryzację? Na sklepowych farbach widzimy trzy odcienie: odcień główny, odcień o ton wyższy i odcień o ton niższy. Ale one są możliwe do uzyskania tylko na konkretnym poziomie włosów, także pokazanym na fotografii. Dla osoby nie znającej się na koloryzacji, jej aktualny poziom jest prawie nie do rozróżnienia. Na początek musimy więc wiedzieć, czy jesteśmy blondynką, brunetką, czy szatynką. Potem powinniśmy już wiedzieć, jaki mamy poziom włosów – i najprościej o to zapytać fryzjera. Jak często farbujemy? Jeśli jest to produkt półtrwały, nie widzę przeszkód w farbowaniu nawet co dwa tygodnie. Jeżeli jest to rozjaśnianie, zwłaszcza wodami wyższymi, niż 3%, mocno zastanowiłbym się nad częstotliwością”.
43
O SOBIE Natomiast dekoloryzacja powinna być stosowana tylko przez fryzjerów. Jeśli decydujemy się na dekoloryzację i siadamy na fotelu fryzjerskim, wychodzimy, co prawda, ze „swoim” kolorem włosów, ale nie jest to kolor naturalny, dlatego w warunkach domowych proces jest niewykonalny. Jeśli na włos działa jakakolwiek chemia, kolor naturalny się zmienia. To jest proces nieodwracalny. Naturalny kolor włosa zmieniają nam też: słońce, woda morska, woda chlorowana. Oczywiście, powrót do koloru naturalnego jest możliwy, ale nie w stu procentach, a przynajmniej – jak powiedziałem – nie w stu procentach naturalnie. Czy słusznym jest wypracowany przez obserwowanie odcieni na sklepowych farbach pogląd, że na każdych włosach da się uzyskać każdy kolor? Na każdym naturalnym włosie istnieje pewność, że da się uzyskać każdy kolor, nawet w warunkach domowych. Ale jeśli włos był już farbowany, to zdarza się, że nawet fryzjer nie osiągnie oczekiwanego efektu za jednym razem. Trzymamy się cały czas założenia, że kobieta do fryzjera nie poszła. Użyła farby sklepowej i... efekt zamiast pięknego koloru z pudełka przypomina jesień średniowiecza. Co wtedy? Ufarbować się na czarno i przekonać siebie, i innych, że to najbardziej twarzowy kolor, natychmiast przyjść do fryzjera, czy czekać na dekoloryzację po odpowiedniej ilości myć? Przyjść do fryzjera. Tu nie ma żadnej alternatywy. Nie wstydzić się, nie bać, nie stosować domowych sposobów, nie myć na siłę, bo się szybciej nie wypłucze. Jak długo na włosach utrzymuje się wykonana w domu koloryzacja farbą sklepową, a jak długo wykonana przez fryzjera farbą fryzjerską? Po pierwsze: i jedna i druga nigdy nie zejdzie do końca. Ingerencja jakąkolwiek chemią na włosy spowoduje zawsze, że część pigmentu, koloru, zachowa się. Farby fryzjerskie „trzymają się” od pięciu do ośmiu tygodni, choć granica, to sześć tygodni. Farby sklepowe – bardzo różnie. Czy po koloryzacji konieczne jest stosowanie dedykowanych kosmetyków? Generalnie tak. Używamy kosmetyków do włosów farbowanych, rozjaśnianych lub z pasemkami. Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: z archiwum Mariusza Baldzińskiego, fotolia.com
Mariusz Baldziński – fryzjer, stylista, szkoleniowiec firmy „Matrix”. Arkana koloryzacji poznawał pod okiem szefowej firmy „Matrix”, Cynthii Pitchford, a techniki strzyżeń doskonalił u stylisty amerykańskich gwiazd, Daniela Roldana. Współpracował także z mistrzem brytyjskiego stylingu, Markusem Shaminem. Regularnie współpracuje przy stylizacji fryzur uczestników m.in. Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, Warsaw Fashion Street i New Look Design.
44
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Sztuka jest podwaliną kultury Cztery dziedziny sztuki. Jedno nazwisko. Seria prestiżowych wyróżnień i nagród. Ekspozycje w Polsce i poza jej granicami. I wielka miłość do sztuki... O swojej artystycznej drodze opowiada malarka i rzeźbiarka, Anna Gulak. Andrzej Gross: Malarstwo, rysunek, rzeźba i design, to dziedziny pokrewne, ale rzadko z powodzeniem łączone przez Artystów. Powody są różne: zamiłowanie do jednej dziedziny, spowodowany wciąż nowymi inspiracjami brak czasu na artystyczne spełnianie się w kilku dziedzinach – to te najczęściej przez artystów podnoszone. Pani się udało połączyć formy, co więcej, w obszarze Pani pracy znalazło się też rzadko uprawiane medalierstwo. Skąd wzięła się u Pani taka różnorodność artystycznej formy? Która z form jest Pani najbliższa? Anna Gulak: W sztuce zawsze fascynowała mnie różnorodność form ekspresji, odpowiadająca mojemu charakterowi, oraz możliwość wypowiedzi artystycznej, nie ograniczającej się jedynie do danej formy czy przestrzeni. Monumentalizm form rzeźbiarskich, zaobserwowany w muzeum w Chicago w wieku około jedenastu lat, wywarł na mnie ogromne wrażenie i spowodował zafascynowanie rzeźbą, jej majestatycznością oraz wzniosłością; w malarstwie: kolor, przejścia tonalne, zestawienia palet barwnych na płaskiej płaszczyźnie płótna, czy skrawka papieru za pomocą którego można „budować” iluzję danej formy i wywołać tym wszystkim miłe dla oka, harmonijne zestawienia kolorystyczne. W rysunku zafascynowała mnie możliwość „konstruowania” za pomocą kreski danej formy: aktu, portretu, bryły. Wszystko to ma odzwierciedlenie w mojej potrzebie wypowiedzi artystycznej, chęci wywołania odczucia estetycznego u widza i przyjemności czerpanej z piękna. Nie mogę powiedzieć, że ta czy inna dziedzina jest mi najbliższa. Wszystkie są tak samo ważne i służą ukazywaniu piękna i harmonii form i układów kompozycyjnych, oraz piękna prawdy w portretowanych osobach. Nie wszystkim udaje dostać się do Akademii Sztuk Pięknych. W Polsce panuje dość powszechne przekonanie, że studiowanie sztuki, podobnie, jak aktorstwa, to wypadkowa talentu i szczęścia, z przewagą tego drugiego, bo subiektywna ocena talentu i dokonań artystycznych młodych ludzi przez wykładowców, mentorów i krytyków prowadzi czasem do... ich artystycznej alienacji. Zgodzi się Pani z tym poglądem? Co zrobiła Anna Gulak, żeby osiągnąć sukces? Czy sztuka towarzyszyła Pani od dziecka? Sztuka już dawno odeszła od klasycznych wzorców oraz form wypowiedzi. Dawne kanony i zasady już dawno stały się nieaktualne. Sztuka dzisiaj jest dosyć obszernym i niewymiernym polem, którego nie da się często zakwalifikować w jakieś określone materialne wytyczne. Trzeba się liczyć z tym, że indywidualna wrażliwość i odczucia danej jednostki nie są współmierne z odczuciami osoby
oceniającej. Prawdą jest, że artysta, już jako student, jest zależny od subiektywnych gustów, ocen i postaw mentorów i wykładowców a później krytyków, których opinie niejednokrotnie są różne, ale tak jest nie tylko w świecie sztuki. Jako studentka zawsze byłam wdzięczna za rady i korekty techniczne osób doświadczonych, ale należy odróżniać swoje cele artystyczne od danych wytycznych, panujących w określonym środowisku akademickim, czy artystycznym. Profesorowie zawsze dawali studentom dużo wolności w realizacji zadań na studiach, co najwyżej końcowa ocena danego mentora różniła się zdecydowanie od oczekiwań młodego adepta sztuki. Należy posiadać świadomość własnych wyborów i dużą tolerancję, słuchać z pokorą rad mądrzejszych i być wiernym wybranej przez siebie drodze twórczej, nawet jeśli odbiega ona od obecnie przyjętych wzorców antysztuki, antyestetyki i przefilozofowanych pseudoartystycznych, krzykliwych trendów współczesności. Sztuka była zawsze obecna w moim życiu, od najmłodszych lat, tylko można by rzec, czynnie, inne jej dziedziny: łyżwiarstwo figurowe oraz taniec. Zwiedzanie najważniejszych muzeów kontynentu Północnej Ameryki i obcowanie z pięknem bogactwa naturalnych pejzaży tego kontynentu, gdzie mieszkałam z rodziną przez kilka lat, przyczyniły się w znaczącym stopniu do ukształtowania się u mnie potrzeby zgłębiania materii sztuki. Pani kariera nabrała rozpędu już na pierwszym roku studiów. Nagroda Senatu ASP na Festiwalu Warszawskich Uczelni Artystycznych zaowocowała stypendium
45
PIĘKNO w stolicy sztuki – Mediolanie. Już w tym czasie stała się Pani pierwszą Polką, która na zamówienie Stolicy Apostolskiej wykonała projekt Medalu Papieskiego. Jak doszło do tej współpracy?
graficznych tworzą wystawę, która począwszy od Watykanu, odwiedziła już kilka miast włoskich, kontynuując ekspozycję w najbliższym czasie w Jerozolimie i na innych kontynentach.
Miałam to wielkie szczęście, że po pierwszym roku studiów kardynał, ówcześnie jeszcze biskup Dziwisz, zobaczył moje pierwsze prace rzeźbiarskie. Bardzo mu się spodobały i zaproponował mi wykonanie medalu papieskiego. Nie wiedziałam wówczas, że projekty medali wybierane są drogą konkursową, i że wielu uznanych już twórców z całego świata prezentuje tam swoje prace. Dowiedziałam się o tym dopiero po wysłaniu mojego projektu. Gdy po pewnym czasie usłyszałam, że pomimo tak dużej konkurencji wybrano mój projekt, byłam bardzo wzruszona.
Zastanawiam się, czy w kontekście trwającej cały czas współpracy ze Stolicą Apostolską, mogę nazywać Panią artystką polską, włoską, czy watykańską? Przypomnę naszym Czytelnikom, że kolejny Medal Papieski wykonała Pani dla Benedykta XVI, w 2012 roku uhonorowana została Pani prestiżową Nagrodą Papieskich Akademii, w Watykanie można oglądać też cyklicznie Pani prace...
Skąd u młodej dziewczyny tak poważne zainteresowanie osobą Jana Pawła II? Medal Papieski, to nie jedyna Pani praca z wizerunkiem polskiego Papieża, kolejnymi były monumentalne popiersie, cykl portretowy, a wreszcie: pomnik. Rzeczywiście, osoba Jana Pawła II wywarła wpływ nie tylko na moje życie, jako osoby wierzącej, ale także na moją sztukę. Zawsze fascynował mnie człowiek, jako Centrum Stworzenia, nie tylko fizjonomia formy ludzkiej ale także wymiar duchowy. Twarz człowieka jest nieskończonym źródłem inspiracji. Wśród milionów twarzy na całej kuli ziemskiej nie sposób znaleźć dwóch takich samych. Każda jest żywa i niepowtarzalna, niczym zapisana księga danej osobowości. Niektórzy posiadają umiejętność czytania z ludzkiej twarzy, jako wrodzony dar, intuicyjne zdolności lub wskutek głęboko rozwiniętej empatii. Cechy te, moim zdaniem, są niezbędne artyście, chcącemu wiernie przedstawić obrazowanego modela. I właśnie Jan Paweł II wywarł na mnie ogromne wrażenie przede wszystkim jako Człowiek. Nie był tylko papieżem Polakiem, ale przede wszystkim współczesnym człowiekiem o wielu charyzmatach i fascynującej osobowości: silny, lecz cierpiący, nieugięty moralnie, a jednocześnie współczujący, wybitny dyplomata i lider z duszą artysty, filozof, poeta, aktor, sportowiec... Przykładów można by mnożyć wiele. Jednym słowem: dla mnie był i jest przykładem pełni humanizmu. Fascynowały mnie: jego energiczny chód, sposób mówienia, gesty. Jego postawa i osobowość były uosobieniem piękna, majestatu i dobroci Boga Stwórcy. Po wyrzeźbieniu papieskiego medalu, przeglądając tysiące zdjęć, zostałam zainspirowana, aby zaprojektować monument w hołdzie temu Wielkiemu Człowiekowi, pomnik „Tu es Petrus”, który swoją formą wyrażał to, kim dla mnie był Wielki Papież i Myśliciel. Monumentalne popiersie stanowiło początkowo studium portretowe twarzy Jana Pawła II, w którym pragnęłam ukazać siłę płynącą z cierpienia, ogromną moc Ducha. Pragnęłam ukazać go nie tylko jako papieża, ale przede wszystkim jako wielkiego filozofa i myśliciela współczesnych nam czasów. Cykl monumentalnych portretów zapoczątkowałam jako studia portretowe do rzeźby, następnie kontynuowałam, zainspirowana pięknymi i uniwersalnym myślami Jana Pawła II, nadal aktualnymi dla współczesnego społeczeństwa. Cykl liczy obecnie dwanaście prac, ukazuje wszechstronność Jego Świętej Osoby, niosąc przesłanie pokoju, dialogu i miłości bliźniego. Obie rzeźby są na stałej ekspozycji w Watykanie, natomiast kopie rzeźb i portretów
46
Tak, rzeczywiście, czas dzielę w ostatnich latach pomiędzy moją pracownią w Warszawie, gdzie mogę w spokoju odizolować się od świata i tworzyć prace na kolejne wystawy. W ubiegłym roku miałam zaszczyt być uhonorowana „Premio delle Pontificie Academie 2012”, prestiżową nagrodą Akademii Papieskich, tzw. „Oskarem Watykańskim”, który jest przyznawany przez jury, w skład którego wchodzą wybitne osobistości świata nauki i sztuki, oraz członkowie Akademii Papieskich. W ubiegłym roku kolej na przyznanie tejże nagrody przypadł na Papieską Znamienitą Akademię Sztuk Pięknych i Literatury Wirtuozów przy Panteonie i spośród kilkudziesięciu architektów, rzeźbiarzy i malarzy z całego świata, zostałam wybrana jako laureatka, za osiągnięcia w sztuce oraz za szerzenie wartości estetycznych oraz humanizmu chrześcijańskiego. Nagroda została mi wręczona z woli papieża Benedykta XVI i przyznana na publicznym posiedzeniu Akademii Papieskich w listopadzie ubiegłego roku. Jest to wielki honor i wyróżnienie dla mnie jako młodego twórcy oraz utwierdzenie mnie w przekonaniu, że to co robię, cały ten trud i wysiłek ma sens i spotyka się z pozytywnym odzewem. Sztuka sakralna nie cieszy się w ostatnich latach dużym zainteresowaniem. Trochę przyczyniło się do tego rozejście się dróg Kościoła – wieloletniego przecież mecenasa sztuki i sztuki współczesnej. Czy istotnie można mówić w sztuce sakralnej i niemal konflikcie na linii „Kościół – Sztuka Współczesna” o czyjejś winie? Kościół jest zbyt konserwatywny, czy sztuka zbyt liberalna? Nie można orzekać o winie w ogóle. Drogi Kościoła i sztuki współczesnej rozeszły się w momencie obrania przez tę drugą zupełnie innych celów, podporządkowania jej innych praw niż te, które przyświecały sztuce klasycznej, sztuce europejskiej, którą stanowiła sztuka chrześcijańska, a mecenat nad nią sprawował Kościół. Obecnie, gdy sztuką mainstreamową rządzą prawa biznesu i obiekt sztuki jest traktowany niczym marketingowy produkt, a poszczególny talent jednostki, czy wartość artystyczna danego dzieła nie ma w tej przestrzeni prawa bytu, można mówić tylko o konflikcie odnośnie przypadków krzykliwych, obrazoburczych prób zaistnienia pseudoartystów, oraz na polu wytycznych estetycznych, które w sztuce współczesnej dawno przestały obowiązywać. O innych konfliktach mówić nie ma sensu, gdyż są to dwa różne pola działalności twórców, charakteryzujące się innymi wytycznymi i służące innym celom. Swój czas dzieli Pani między trzy kraje. Który z nich dziś jest Pani najbliższy nie tylko artystycznie, ale jako miejsce do życia?
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
47
PIĘKNO Wszystkie trzy miejsce mnie dopełniają: cisza warszawskiej pracowni, kolorystyka i piękno architektury rzymskiej oraz magia i majestat sacrum Watykanu. Już na początku zapytałem Panią, skąd wzięła się u niej taka różnorodność zainteresowań i prac. Ale temat muszę drążyć. Zatrzymajmy się na początku rozmowy o formach, przy malarstwie i rysunku. Anna Gulak jest portrecistką, maluje akty, pejzaże i abstrakcje. Na polu figuratywizmu dostrzegam surową, niemal rzeźbiarską prezentację ludzkiego ciała, z niedostrzegalnymi w klasycznej percepcji żywej jednostki detalami światłocienia. Czy malarstwo i rzeźba zespalają się w Pani pracach? Tak. Zespala je... przestrzeń oraz cel mojej twórczości: Piękno, które zarazem stanowi łącznik wszystkich dziedzin. Pragnę odkrywać je przed widzem i uczynić jego obecność silnie percypowanym bodźcem, niezależnie od tego, czy obiektem patrzącego jest obraz, rysunek, czy też dzieło rzeźbiarskie. Pragnę ukazywać jego wszystkie wymiary, m.in.: piękno kobiecego ciała jako apoteozę Stworzenia, piękno jako weryzm postaci, czyli ekspresyjny romantyzm w ukazaniu portretowym jako umiejętność w tworzeniu estetycznego warsztatu i odwzorowania szczegółów rzeczywistości, oraz jako piękno form i układu kompozycyjnego, porządkującego daną rzeczywistość. Malarstwo, rysunek oraz rzeźba współgrają ze sobą harmonijnie także poprzez moją świadomość przestrzeni, przez którą pragnę wywołać w widzu wrażenie ożywionej, dynamicznej rzeczywistości i napiętego momentu poruszenia lub zapowiedzi ruchu. Dwuwymiarowość malarstwa i rysunku jest uzupełniana przez chęć wywołania w widzu impresji rzeczywistości, iluzorycznego trzeciego wymiaru. Płaszczyzny i zestawienia „brył” kolorów i odcieni moich obrazów, konstrukcja i misterna architektura kresek w rysunku oraz malarskości materii moich rzeźb przenikają się wzajemnie i dopełniają. W medalierstwie pozostała Pani przy medalach watykańskich i ze Stolicą Apostolską związanych. To świadomy wybór, czy chwilowa konieczność? Czy ma Pani plany związane z rozwojem własnych prac w tej dziedzinie? Wykonanie medali papieskich jest wielkim wyróżnieniem dla twórcy i zabiega o to duże grono artystów z całego świata. Dodatkowo dla mnie, jako osoby wierzącej, było to ogromnym przeżyciem: móc wykonać medale dla tak Wielkich Papieży. Medalierstwo, jako formę rzeźbiarską, traktuję niczym precyzyjną biżuterię, która wymaga wzmożonych nakładów cierpliwości. Wykonanie medali ograniczam tylko do znaczących zamówień. O design i architekturę wnętrz przyznam, że ciężko mi zapytać, bo... jest to zdecydowanie najmniej eksponowana część Pani twórczości. Zapytam więc nieco przewrotnie: czy jeśli znajdą się wśród naszych Czytelników osoby zainteresowane zaprojektowaniem przez właśnie Panią np. wnętrza domu lub unikalnego mebla – jest na to szansa? Tak, okazjonalnie projektuję unikatowe meble lub rozwiązania przestrzenne na zamówienia, kiedy tylko czas na to mi pozwala. Uogólniając: sztuka dziś, to piękno i natchnienie? Czy biznes? A może jedno i drugie?
48
We współczesnej kulturze widać, że największe, najbardziej znaczące dokonania i osiągnięcia ludzkości sąsiadują z byle jakimi, małowartościowymi i często przypadkowymi zjawiskami, podniesionymi do rangi wielkich wydarzeń kulturalnych. Wszystko zależy zatem od podmiotu (dzieła sztuki) oraz odbiorcy. Wartościowe dzieło sztuki może stanowić natchnienie i zachwycać estetyką i harmonią odbiorcę o cechach estety lub znawcę sztuki, którzy są w stanie docenić jego wartość. Nie wyklucza się też z tego aspektu biznesowego. Natomiast sztuka mainstreamowa ma na celu zupełnie innego odbiorcę i jako podmiot, z punktu kategorii oceny klasycznego dzieła sztuki, jest artystycznie uboga. Sztucznie wywindowana do rangi „dzieła sztuki” jest ekskluzywnym produktem handlowym dla wybranych elit. Czy w zinformatyzowanym i stabloidyzowanym świecie dostrzega Pani dziś miejsce dla Wielkiej Sztuki? Czy jest i – co ważniejsze – czy będzie na nią popyt i zainteresowanie? Współczesny postęp w komunikacji danych i obecna era internetu, a co za tym idzie, łatwość odbioru informacji i śledzenia wydarzeń socjologicznych, jeszcze kilka dekad temu nie wszystkim dostępnych, przyczyniły się w znacznym stopniu do wymieszania kultur, a co za tym idzie wymieszania tradycji i pojęć oraz subiektywizacji percepcji. Niestety, układ ten, w ostatnich latach, wykazuje tendencję ku wzrastającemu nieuporządkowaniu i chaosowi. Popyt i zainteresowanie na tzw. Wielka Sztukę jak najbardziej nadal istnieje u prawdziwych koneserów. Widać choćby powrót do figuratywizmu i nieśmiałych prób protestu niektórych krytyków przeciwko „hosztaplerstwu” mainstreamu. Sztuka jest podwaliną kultury. Wszystko zależy od edukacji mas. Od edukacji zależy kształtowanie się zapotrzebowań społeczeństwa. Rozmawiał: Andrzej Gross Foto: Z archiwum Anny Gulak
Anna Gulak
- absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i Accademia di Belle Arti di Brera w Mediolanie. Na jej artystycznym koncie znajduje się już szereg znaczących nagród, m.in. Nagroda Papieskich Akademii („Premio delle Pontificie Accademie”), przyznana w 2012 roku przez papieża Benedykta XVI. W 2003 roku zaprojektowała i wykonała, na zamówienie Stolicy Apostolskiej, papieski medal z okazji 100. Pielgrzymki papieża Jana Pawła II w Roku Jubileuszu 25- lecia Jego Pontyfikatu. Swoje prace z dziedziny malarstwa, rzeźby i grafiki, wystawia głównie za granicą (Włochy, Watykan, USA, Kanada). W Auli Pawła VI w Watykanie można podziwiać na stałej ekspozycji monumentalne popiersie Jana Pawła II jej autorstwa.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Gadżety,
które spełniają marzenia
Anna Nowak-Ibisz - tropicielka gadżetów, bez których nie może obejść się nowoczesna kobieta. Nie boi się wyzwań – specjalnie dla swoich czytelników i widzów testuje żelazka, kremy, sprawdza próg bólu przy depilacji i prezentuje przedmioty idealne dla kobiet, czyli to, co piękne i przydatne.
Ostatnio przygotowałam materiał o garnkach ceramicznych i garnkach z powłoką ceramiczną. Odkryłam, że wbrew pozorom, te naczynia naprawdę się różnią. To trochę jak z parówkami: są parówki z cielęciny i z cielęciną. Te drugie mogą zawierać 5% cielęciny, a te pierwsze zawierają tylko mięso cielęce. Podobnie rzecz się ma z ceramiką. Zaraz po programie rozpętała się dyskusja, czy PTFE, czyli sztuczna powłoka polimerowa, jest niedobra... PTFE jest dobre dopóki nie spalimy garnka albo nie porysujemy powłoki. Jeśli pojawi się efekt powstającego dna, garnek należy wyrzucić i kupić nowy. Tylko kto tak robi? Zła wiadomość jest jednak taka, że wszyscy ci, którzy tak NIE robią (czyli większość z nas), przyjmują z jedzeniem toksyczne związki. Najnowszym trendem w dbaniu o zdrowie są garnki z powłoką ceramiczną wykonaną w technologii high -tech. Można ich używać do każdego rodzaju płyty grzewczej: indukcyjnej, ceramicznej, sensorowej i elektrycznej, a także do kuchenki gazowej, piekarnika i mikrofali. Szefowie kuchni uwielbiają je również dlatego, że ceramika nie przyjmuje tłuszczu ani bakterii, nie wchodzi w reakcję z jedzeniem, nie przenosi zapachów i można w niej bez obaw przechowywać jedzenie. Ceramika, to bowiem naturalna, nieprzywieralna powłoka. Jest wolna od metali ciężkich, takich jak np. alergizujący nikiel i chrom. Możemy ją wstawić bezpośrednio do lodówki lub zamrażalnika, a bezpośrednio po wyjęciu postawić na gazie, jest bowiem odporna na zmiany temperatury.
Koniec roku zbliża się nieubłaganie, a już za chwilę Wigilia… Dla dzieci to piękny i magiczny czas, ale dla nas, dorosłych - morderczy wyścig z czasem. Zakupy, gotowanie, smażenie, duszenie. Pierogi, karp, barszcz, bigos, kutia. Skąd brać na te wszystkie potrawy garnki? Pożyczacie? Ja garnki kolekcjonuję. Dwa z nich czekają cały rok w spiżarni na Wigilię. W jednym zawsze robię barszcz, a w drugim karpia po żydowsku. Co roku dochodzę, jednak, do wniosku, że nowy rondel lub patelnia bardzo by mi się przydały. Używam naczyń z powłoką nieprzywieralną, więc, niestety, często się niszczą... I nareszcie wpadłam na trop powłok zarówno w 100% naturalnych, jak i oferujących zupełnie nowe możliwości w kuchni. To ceramiczny high-tech, czyli garnki eko.
Jednym z wiodących niemieckich producentów garnków ceramicznych jest firma Silit.
„Jesteś tym, co jesz” - głosi tytuł książki Gillian McKeith. A ja dodałabym jeszcze: jeśli zadbasz o odpowiedni garnek, wyciągniesz z potrawy więcej witamin i to w najlepszym smaku. Ceramika go z pewnością nie popsuje.
49
PRAKTYCZNIE I PIĘKNIE
Niemcy oferują, jak zwykle, to, co mają najlepszego – solidność, perfekcyjne wykonanie i niezniszczalność powłok ceramicznych z gwarancją od 10 do 30 lat. Niemieckie powłoki ceramiczne, zwane Silarganem, to stal ferromagnetyczna z dodatkiem antybakteryjnego srebra. W procesie produkcyjnym najpierw odlewany jest cały kształt ze stali, następnie garnek zanurzany jest trzykrotnie w ceramice i wypalany w piecu. Wkład pieca produkcyjnego jest wymieniany już po wypaleniu jednego garnka... To wpływa na cenę produktu, ale standard jego wykonania jest wyjątkowo wysoki. Silargan jest prawie niezniszczalny i odporny na zadrapania - możemy używać do gotowania w nim metalowych sztućców, a tę właściwość sama z chęcią wykorzystuję. Efekt zadrapanego dna jest tu wykluczony. Garnki wyśmienicie przewodzą ciepło i nadają się do smażenia w wysokich temperaturach. Bez najmniejszych obaw możemy podgrzewać w nich zamrożony, świąteczny bigos. Powłoka nie uszkodzi się nawet po wyciągnięciu go prosto z piekarnika. Mimo wszystkich zalet ceramiki, musimy jednak zwracać uwagę na dwie ważne rzeczy. Po pierwsze: garnków ceramicznych nigdy nie nagrzewamy bez tłuszczu. Tłuszcz nawilża ceramikę, która bez niego szybko wysycha i ulega uszkodzeniu. Po drugie: przy używaniu garnków ceramicznych na kuchenkach gazowych należy zwracać uwagę, aby ogień nigdy nie wychodził poza spód garnka. Pora na francuską manufakturę Revol. Ta fabryka produkcją ceramiki zajmuje się od ponad dwóch wieków.
50
Uwielbiam takie miejsca z tradycją… A po Francuzach można spodziewać się zarówno wyśmienitej jakości jak i… rewolucji. Te garnki zapewniają skład w 100% pochodzący z naturalnych materiałów. Można ich używać także na płycie indukcyjnej. Revol z serią Revolution, to nieskazitelna, biała baza i kolorowe, ceramiczne pokrywki. Duża część produkcji wykonywana jest ręcznie. Wykorzystywana jest tu ceramika High-performance, która spełnia oczekiwania najbardziej wymagających klientów. Ta seria zachwyciła mnie w szczególności wyrafinowaniem, połączonym z prostotą form. Zakochani w gotowaniu i smakowaniu Francuzi stworzyli dzieło sztuki, które nada niepowtarzalnego charakteru każdej kuchni. Natychmiast zapragnęłam mieć wszystkie garnki, choćby z powodu samych nazw kolorów: Seychelles Yellow, pepper Green, Lime Green, Black or White Satin and Magma Red... Ustawione obok siebie w jednym rzędzie wyglądają pięknie, jak marzenie o innym wymiarze gotowania.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Revolution, to linia tak piękna i unikatowa, że z łatwością podbiła cały świat – od Paryża po Nowy Jork garnki Revolution są używane przez najwybitniejszych szefów kuchni w restauracjach i hotelach, a dania kuchni śródziemnomorskiej serwowane prosto z garnków wyglądają w nich tak oszałamiająco, że zaczęłam na poważnie myśleć o wycieczce do Paryża. Na koniec duńska kolekcja garnków ceramicznych Scanpan z linii IQ. Marka istnieje od 60 lat. Duńczycy są świetni w szeroko pojętym wzornictwie: od mebli, przez produkcję garnków, na biżuterii kończąc, więc... nie mogłam ich pominąć. Scanpan bardzo dba o zdrowie i ochronę środowiska. Do procesu produkcyjnego garnków nie używa związków zawierajacych PFOA oraz PFOS. Produkty tej firmy są wykonane w 100% z aluminium, z recyklingu, doprowadzonego do pierwotnie występującej w naturze postaci. Opatentowana tytanowo-ceramiczna powierzchnia pozwala na korzystanie z metalowych przyborów i nie traci swoich właściwości nawet wtedy, gdy pojawią się na niej zarysowania. Posiada cechy nieprzywieralności ceramiki, ale jest wzmocniona i ulepszona tytanem, dzięki czemu powłoka jest trwała i nie przypala się. Naczynia i garnki są ręcznie odlewane, dzięki czemu cząsteczki aluminium układają się w sposób naturalny i nie są zniekształcane pod wpływem nacisku prasy. Wszystko to
wpływa na jakość powłoki, i na cenę, oczywiście. Opatentowany system mocowania uchwytów (nie są nitowane, tylko odlewane w całości, a do odlewu mocowana jest rączka) jest unikalny w swojej prostocie i funkcjonalności. Scanpan jest też żaroodporny, wytrzymuje temperaturę do 260 stopni, dzięki czemu jest idealny do pieczenia chleba. Pokrywka wykonana jest z hartowanego szkła, jej brzegi są wykończone najwyższej jakości silikonem, a specjalne otwory odprowadzają parę z garnka. Mam jedną sztukę z kolekcji IQ w domu. W zeszłym roku, na Wigilię, przygotowałam w nim przepyszną, postną kapustę z jagodami goji i soczewicą. W tym roku zrobię dokładnie to samo i... pokuszę się o kolejny gadżet – Scanpan do wypiekania chleba. We francuskim Revolution podam Wigilijny barszcz i kutię. Zawsze nastawiam zakwas na barszcz, Revol ze swoja pokrywką w kolorze Magma Red, będzie się do tego nadawał idealnie. Z garnkami, tak jak z innymi akcesoriami kuchennymi, należy postępować wedle zasady: do każdego zadania możliwie jak najlepsze narzędzie, w możliwie najlepszej jakości. W końcu jesteśmy nie tylko tym, co jemy, ale także tym, czym się otaczamy.
Tekst: Anna Nowak – Ibisz Foto: udostępnione przez producentów
REKLAMA
51
UMYSŁ I DUSZA
Z
bliża się Boże Narodzenie. Świadczą o tym mnożące się, uliczne epizody. Już 2. listopada, wieczorem, spotkałem mężczyznę w średnim wieku, który niósł ulicami miasta... świeżą choinkę. Można wskazać też epizody kolejne, o wiele bardziej widoczne i powszechnie odbieralne: zmieniający się „wystrój” miast, wprowadzanie nowego, „świątecznego” asortymentu do sklepów, przeliczanie domowych budżetów, rezerwacje w hotelach itd. Wobec tych oznak Świąt, postawione w tytule pytanie może być, co najwyżej, prowokacją do zatrzymania się na chwilę nad sensem Bożego Narodzenia. Ale nade wszystko jest ono zaproszeniem do odbycia drogi innej, niż ta wyznaczona rozświetlonymi i kolorowymi witrynami, czy długimi ciągami sklepowych półek, pośród melodii znanych i nieznanych kolęd, i pastorałek. Odbyć tę drogę, znaczy odnaleźć w swoim umyśle światło i pozwolić, aby sięgnęło ono do naszego serca. A chodzi o drogę przedświątecznej refleksji...
52
Odpowiedzi na pytanie o czas, a to znaczy właśnie tytułowe „kiedy”, narodzin Bożego Narodzenia można zebrać w trzech grupach. Do pierwszej należą wszystkie odpowiedzi stwierdzające, że Święta Bożego Narodzenia narodziły się wraz z Jezusem. Do drugiej grupy należałyby stwierdzenia, że dzisiejsze obchody Świąt Bożego Narodzenia nawiązują do wydarzeń z Betlejem. Trzecią grupę stanowią odpowiedzi, które akcentując aktualność narodzin Jezusa zwracają uwagę na to, czy dziś przeżywamy Święta jako czas Jego narodzin. Każda z tych odpowiedzi jest warta rozważenia, bo nie tylko może przynieść nam wiedzę o Świętach Bożego Narodzenia i narodzinach Jezusa, ale także pokazać nas samych wobec tych spraw. Zaczynamy więc naszą drogę od pierwszej grupy odpowiedzi: święta Bożego Narodzenia narodziły się wraz z Jezusem. Ta odpowiedź odsyła nas do wydarzenia, które miało miejsce w Betlejem, niewielkim mieście w rzymskiej
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Palestynie. W wieczór poprzedzający obchód tych Świąt, czyli w Wigilię, przy świątecznym stole czytamy następujące słowa świadectwa złożonego przez jednego z uczniów Jezusa w Ewangelii: „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Ewangelia wg św. Łukasza). Dla wielu słuchaczy informacje znajdujące się w Ewangelii, choć bardzo skąpe, wydają się wystarczające do określenia daty narodzin Jezusa. Słowa o „rozporządzeniu Cezara Augusta” i „spisie wielkorządcy Kwiryniusza” sprawiają wrażenie pewnych latarni na morzu historii. Jednak dla wielu, i nie są to tylko specjaliści od Pisma Świętego i historycy, powyższe dane o rządach Cezara Augusta i działalności Kwiryniusza, tylko z trudem się zazębiają. Pierwsze spojrzenie na problem wydaje się obiecujące: Gajusz Juliusz Cezar Oktawian, który ukrywa się za znanym z historii tytułem Cezar August (Caesar Augustus), żył w latach od 63. roku przed Chrystusem do 14. roku po Chrystusie, a czas jego panowania przypada pomiędzy 27. rokiem przed Chrystusem, a 14. rokiem po Chrystusie. Publiusz Sulpicjusz Kwiryniusz, którego ewangelista nazywa po prostu Kwiryniuszem, żył w latach pomiędzy 51. rokiem przed Chrystusem, a 21. rokiem po Chrystusie. Dalsze dane płynące ze źródeł historycznych wydają się potwierdzać to, co czytamy w Ewangelii. Kwiryniusz pełnił urząd namiestnika Syrii i zarządził potwierdzony w źródłach historycznych spis ludności. Czas tego spisu przypada na 6. rok po Chrystusie. I ta ostatnia informacja rodzi problemy, w kontekście danych podawanych przez ewangelistę Łukasza i drugiego z ewangelistów, świętego Mateusza. Otóż obaj stwierdzają, że Jezus przyszedł na świat za czasów Heroda: „Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy.” Herod, zwany Wielkim, gdyż do tego założyciela dynastii herodiadów nawiązują obaj ewangeliści, żył w latach pomiędzy 73. rokiem przed Chrystusem, a 4. rokiem przed Chrystusem. Judeą, o czym także wspominają zgodnie ewangeliści, rządził od roku 37. przed Chrystusem do momentu swojej śmierci. Ta ostatnia data powoduje, że synchronizowanie daty spisu ludności, przeprowadzonego przez Kwiryniusza w roku 6. po Chrystusie, a także lat jego namiestnictwa w Syrii, z rządami Heroda jest niemożliwe. Wysunięte liczne hipotezy rozwiązania tego problemu do tej pory nie znalazły ostatecznego potwierdzenia i konsensusu uczonych. Pierwsza próba odpowiedzi na tytułowe pytanie wydaje się więc być drogą prowadzącą do nikąd. Ale jest to tylko pierwsze wrażenie. Nawet, jeżeli nie możemy dzisiaj
udzielić ostatecznej odpowiedzi na pytanie o „kiedy” narodzin Jezusa, to jednak o narodzinach Bożego Narodzenia możemy powiedzieć wiele. W te Święta wielkie sprawy tego świata wracają do swojego źródła, „wracają do kołyski”. Choć historia nie pamięta roku, miesiąca czy dnia narodzin Jezusa, to jednak tym, co kształtuje życie wielu współczesnych ludzi, są Święta Jego narodzin. Znamy datę śmierci Augusta (19. sierpnia 14. roku po Chrystusie), z pewnością podajemy rok śmierci Kwiryniusza (21. po Chrystusie), a żyjący na przełomie XVI i XVII wieku astronom Jan Kepler, twórca prawa o eliptycznych orbitach planet i pierwszy badacz supernowej w oparciu o dane historyka żydowskiego, Józefa Flawiusza, wyznaczył datę śmierci Heroda Wielkiego na dni pomiędzy 12. marca, a 11. kwietnia 4. roku przed Chrystusem. W świetle tej precyzji nieznajomość daty narodzin Jezusa jest tym bardziej znacząca. Ewangeliści nie mają wątpliwości, że dzieło Jezusa nie rozpoczęło się wraz z momentem jego narodzin, a nawet poczęcia. Nie zostało zakończone w momencie Jego śmierci, ani nawet zmartwychwstania (należy dodać, że także i z wyznaczeniem dat tych wydarzeń jest problem). Znaczenie tego dzieła nie wynika z chronologicznej precyzji. Zawsze istnieje ryzyko, że umieszczone w ramach dni, miesięcy, lat, mogłoby zostać uznane za przestarzałe i nieskuteczne dziś. Czytając w wigilijny wieczór słowa Ewangelii możemy być pewni, że to o czym słyszymy, ma moc dziać się dzisiaj. Zgromadzeni przy wigilijnym stole możemy to przeżywać i stać się nawet uczestnikami betlejemskich narodzin. I tu otwiera się droga do drugiej grupy odpowiedzi: Święta Bożego Narodzenia nawiązują do wydarzeń z Betlejem. Ubierając to zdanie w formę pytania, mogłoby ono brzmieć następująco: dlaczego, jeżeli nie znamy daty narodzin Jezusa, świętujemy to wydarzenie każdego roku w dniu 25. grudnia? Próba prześledzenia, jak się dokonał wśród chrześcijan wybór tego właśnie dnia na obchód narodzin Jezusa, napotyka na trudności związane z brakiem źródeł. Pierwsza informacja pochodzi z IV wieku, z terenu Włoch i zachowała się w „Chronografie” z roku 354., w którym czytamy: „Chrystus narodził się ósmego dnia Kalend styczniowych (=25 grudnia)”. Wybór tej daty ze strony chrześcijan jest powiązany w jakiś sposób z obchodem rzymskiego święta „Sol Invictus” (w Rzymie obchodzono je w dzień przesilenia pomiędzy nocą, a dniem, czyli 25. grudnia, dziś byłby to 21. grudnia) i Saturnaliami (obchodzono je pomiędzy 17. a 23. grudnia). Była to odpowiedź chrześcijan na pogańskie święta i pogańską koncepcję świata. Wydaje się jednak, że prawdziwe źródło tego obchodu, znajduje się w pierwszym chrześcijańskim święcie, jakim jest Wielkanoc. W starożytności świętowano ją po dniach równonocy wiosennej tj. po 25. marca (dziś 21. marca). Dla wielu chrześcijan dzień śmierci był dniem narodzin dla nieba. Dzień śmierci Jezusa był przeżywany jako dzień jego prawdziwych narodzin. Z czasem uświadomiono sobie, że istotą narodzin jest ukazanie światu tego, co dokonało się już znacznie wcześniej, 9 miesięcy wcześniej,
53
UMYSŁ I DUSZA połączenia duszy i ciała. Dlatego dziś, w Kościele, dzień 25. marca jest dniem Uroczystości Zwiastowania Pańskiego, czyli tego wydarzenia, w którym Syn Boży stał się w łonie Maryi człowiekiem. Ustanowienie tej uroczystości pozwoliło następnie, po 9 miesiącach obchodzić uroczystość narodzin Jezusa. Pogańskie święta z pewnością, jak już zaznaczono, miały na to jakiś wpływ, ale zasadnicza inspiracja wyszła z innego, chrześcijańskiego, źródła. Jakie może mieć to znaczenie dla nas, przeżywających dzisiaj Boże Narodzenie? Opłatek, puste miejsce przy stole, smakowanie wszystkich potraw stanowią integralną część Wigilii. Te tak dobrze znane nam wigilijne zwyczaje mają swoje źródło w obchodach słowiańskich zimowych biesiad zadusznych. Pamiętał o tym jeszcze XIX-wieczny poeta Wincenty Pol: „A trzy krzesła polskim strojem koło stołu stoją próżne i z opłatkiem każdy swojem idzie do nich spłacać dłużne, I pokłada na talerzu anielskiego chleba kruchy, bo w tych krzesłach siedzą duchy”. Polska Wigilia obfituje w znaki obecności nieobecnego. Kiedyś tym nieobecnym był zmarły przodek. Światło Ewangelii przyniesione na nasze ziemie pozwoliło na nowo zrozumieć to, co było źródłem bojaźni i lęku. Świat duchów został wypełniony nową obecnością, już nie złowrogą i rodzącą lęk, ale miłującą obecnością Boga ukazującą się w Jego Synu, Jezusie Chrystusie. Ta obecność przezwyciężyła i ciągle przezwycięża pogańską nieufność każdego człowieka wobec miłości Boga. I tu już ostatni krok w naszej wewnętrznej drodze ku Świętom Bożego Narodzenia. Rodzą się one dziś, kiedy w naszych sercach rodzi się Jezus. A rodzi się tam, gdzie śpiew kolęd „Dzisiaj w Betlejem”, „Pójdźmy wszyscy do stajenki”
54
łączy czas narodzin w Betlejem z domowym przeżyciem świąt. Wigilię rozpoczynamy z opłatkiem w ręku. Łamiąc chleb, opłatek, wypowiadamy życzenia. Mogą one być czymś zwyczajowym, formalnym i potwierdzającym obojętność. Ale przecież ten przełamany chleb i nawet nieśmiało wypowiedziane najbardziej banalne życzenia: „Wesołych Świąt”, mogą być znakiem głębokiego przełamania w sercu każdego. Z tego przełamania rodzą się Święta Bożego Narodzenia. Jedna ze znanych polskich kolęd zaczyna się od słów: „Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi.”. Opowiada ona o cudzie bożonarodzeniowej nocy: „Ciemna noc w jasności promienistej brodzi.”. Ten cud, to nie fenomen astronomiczny, ale autentyczne światło zaglądające do naszych serc. Nie dokonuje się już gdzieś w odległym Betlejem, ale rzuca światło na nasze życie. Daje moc do zasiadania przy jednym stole, odnajdowania i łatania zerwanych więzi, i do wzajemnego obdarowywania się. Prezenty to przecież jeszcze jeden, ulubiony nie tylko przez dzieci, cudowny zwyczaj betlejemskiej nocy... Wesołych Świąt! Tekst: ks. dr Cezary Korzec Foto: fotolia.com
ks. dr Cezary Korzec – teolog i biblista, wykładowca Starego i Nowego Testamentu na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Szczecińskiego.
Z MOJEJ PÓŁKI
Marcin Szczygielski
„Filipinki, to my” Rafał Podraza - dziennikarz, poeta, redaktor książek Magdaleny Samozwaniec: „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, „Moja siostra poetka” i jej siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945”; odznaczony medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2013). Dawno, dawno temu, w 1959 roku, w szczecińskim Technikum Handlowym, Jan Janikowski – nauczyciel muzyki, kompozytor i pianista, postanowił powołać do życia grupę wokalną, złożoną z uczennic technikum. Czy zdawał sobie wówczas sprawę z tego, że powołuje do życia pierwszy w Europie girlsband? Podejrzewam, że nie. „Filipinki, to My”, Marcina Szczygielskiego, to barwna, lekko podana historia młodzieżowej formacji, której piosenki w latach sześćdziesiątych śpiewała cała Polska. To kolorowa historia życia Krystyny Sadowskiej, Krystyny Pawlaczyk, Anny Sadowej, Iwony Racz, Zofii Bogdanowicz, Elżbiety Klausz i Niki Ikonomu. Historia, zobrazowana mnóstwem zdjęć, dokumentów, plakatów, artykułów i wycinków prasowych, uwiarygadniających ogromną popularność „Filipinek”, czyli żeńskiej formacji, która sprzedawała w Polsce
płyty w wielotysięcznych nakładach. Która zjeździła z koncertami prawie cały świat i dała ponad 4 tysiące koncertów. Żeńskiego zespołu, którego członkinie miały w świecie legiony adoratorów. Książka warta przeczytania, a jeśli ktoś nie lubi czytać, to przynajmniej obejrzenia. Autor, prywatnie syn jednej z „Filipinek”, oddał książce swoje serce i graficzny kunszt. Książka jest dopieszczona pod każdym względem. Całości dopełnia dołączona do niej płyta z, dotąd niepublikowanymi, nagraniami zespołu! Prywatnie, podziwiam Marcina Szczygielskiego za cierpliwość… Zobrazowanie zdjęciem okładki każdej płyty zespołu, łącznie z płytami wydanymi współcześnie, na pewno zabrało mu wiele czasu. Zdaję sobie sprawę, że kariera tego zespołu nie była spektakularna, jak Anny German, a piosenki „Filipinek”, choć chwytliwe, pogodne i dziewczęce, były momentami zbyt proste, a w tekście naiwne, jednak będę głośno mówił każdemu, że książka „Filipinki, to My” jest godna uwagi. Serce rośnie, kiedy czyta się taką rzecz! A, poza tym, to kawał historii polskiej popkultury!
Wydawnictwo: IW Latarnik, 2013
55
MĘSKIM OKIEM
Spełnione marzenia W wieku niespełna 20 lat Dawid Podsiadło czuje się spełniony. To nie młodzieńcze fanaberie, ale fakty: wygrał „X-Factor”, zaśpiewał ze swoją idolką, wydał debiutancki album „Comfort and Happiness”, z którego może być naprawdę dumny i który szturmem podbił listy przebojów w całym kraju. Wielka jest siła talentu i… zdrowego rozsądku. Jaka jest płyta „Comfort and Happiness”? Po raz pierwszy uchyliłeś rąbka tajemnicy wykonując w telewizji „Nieznajomego”. To bardzo piękny utwór, ale dosyć mroczny. Dawid Podsiadło: Nie wiem, czy mroczny. Ale rzeczywiście, to nie jest wesoła piosenka. I większość utworów, które trafiły na płytę jest taka, choć mamy i kilka promyków słońca. Skąd w tobie potrzeba pisania takiej muzyki, muzyki o dużym ładunku emocjonalnym? To nie są łatwe kawałki, które można sobie puścić w samochodzie i podziwiać wiosenny krajobraz. Kiedy piszę muzykę, nie myślę o tym, jaka będzie. Nie zastanawiam się, czy jakiś utwór ma być bardziej emocjonalny, czy ma być przyjemny i prosty. Po prostu mam jakiś pomysł, jakąś linię melodyczną, z której kleję coś, co chyba angażuje emocjonalnie zarówno mnie, jak i słuchacza. Na tym właśnie mi zależy: żeby ktoś, kto tego słucha, nie był obojętny, żeby poświęcił temu chwilę. Twoi rówieśnicy rzadko piszą takie piosenki. To raczej etap buntu, krzyczenia na zły świat, albo niemal dziecięcej jeszcze naiwności. Skąd się to u ciebie bierze? Mam tę komfortową sytuację, że możliwość wykrzyczenia wszystkiego, co mnie boli, daje mi zespół Curly Heads. Poznałem chłopaków kiedy poszedłem do liceum i tam zacząłem krzyczeć. W Curly Heads wychodzi ból egzystencjalny, jakieś polityczne aspekty… A w domu mam chwilę odpoczynku, mogę po prostu usiąść i zrobić muzykę bardziej melodyjną, bazującą na nostalgii. Masz w rodzinie muzyczne tradycje? Raczej nie. Mój brat jest instrumentalistą, gra na gitarze, ale poza tym niewiele… Muzyka interesowała mnie jednak od dziecka. Do dziesiątego roku życia chciałem być perkusistą: grałem na taboretach i cieszyłem się z tego bardzo. Mieliśmy z bratem jeden pokój, ja chodziłem wcześniej spać, bo jestem osiem lat młodszy, i zawsze usypiałem do puszczanej przez niego muzyki. Czego słuchał brat? Mój brat był wtedy w liceum, na etapie grunge’owym. Zasypiałem przy Alice in Chains, Nirvanie, ale też przy
56
muzyce Queen i Pink Floyd. Być może rozwiązaliśmy właśnie zagadkę twojej przedwczesnej muzycznej dojrzałości. Jak tworzysz muzykę? Pianino? Komputer? Najczęściej siadam do klawisza. Na nim najlepiej sobie radzę. Na gitarze słabiej, chociaż jeden utwór z płyty powstał na gitarze. Poza tym jestem dość mało techniczny, nie rozumiem sprzętu i zawsze potrzebuję z tym pomocy. Kiedyś dostałem bardzo fajny dyktafon, na niego nagrywam pomysły. Mam też klawisz Rolanda z lat 90., który ma trzysta różnych brzmień i jakieś podkłady perkusyjne. Miałem taki patent, że mikrofon, który kupiłem chyba za 15 złotych, przyklejałem taśmą do jednego głośnika w tym keyboardzie i nagrywałem każdą ścieżkę pojedynczo, aż zebrało się z 10 ścieżek klawiszy, cztery wokale… tak powstało kilka pomysłów na tę płytę. Teraz rzadziej aranżuję całe utwory, najczęściej komponuję tylko z pianinem. „Nieznajomego” zaśpiewałeś w „X-Factor” po polsku i wyszło świetnie. Ale niezmiennie twierdzisz, że lepiej czujesz się w angielskim i ten język dominuje na płycie, prawda? Tak, są na niej dwa utwory po polsku, do których teksty napisała Karolina Kozak, ale większość jest po angielsku. Wierzę jednak, że muzyka będzie miała dla ludzi większe znaczenie, niż język. Wolisz śpiewać po angielsku dlatego, że ci się lepiej w tym języku pisze teksty, czy lepiej śpiewa? Na pewno lepiej mi się pisze teksty, bo potrafię po angielsku napisać coś, co nie jest bardzo banalne i pretensjonalne, nie jest tanie. I śpiewa mi się też lepiej po angielsku, co wynika głównie z przyzwyczajenia. Ale to wykonanie „Nieznajomego” w programie brzmiało dobrze i dojrzale, było w porządku. I to mi trochę pomogło uwierzyć w mój polski (śmiech). Mam nadzieję, że kiedyś będę w stanie samodzielnie napisać po polsku równie dobry tekst i zaśpiewać go z pełną świadomością, że to dobry wybór. Tytuł płyty brzmi „Comfort and Happiness”. Ponoć bardzo się przy nim upierałeś? „Comfort and Happiness” to cytat z pewnej historii, która miała na mnie duży wpływ i na swój sposób pozwoliła mi dojrzeć. Jest to fragment rozmowy dwójki głównych bohaterów: mężczyzny i kobiety, całkowicie odmiennych charakterów. Na początku nic nie zapowiada, że będą bliżej siebie, ale okazuje się, że pasują do siebie lepiej, niż ktokolwiek inny. W pewnym momencie dochodzi między nimi do rozmowy. Kobieta mówi, że kiedyś przy rodzicach czuła spokój i radość, komfort, a teraz on jest dla niej ostoją i szczęściem. Ale również rozczarowaniem. Uwielbiam
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
57
MĘSKIM OKIEM
„Comfort and Happiness” - debiutancka płyta Dawida Podsiadło po zaledwie dwudziestu tygodniach od wydania uzyskała status podwójnej platyny. Od 19. listopada w sklepach dostępna jest specjalna edycja krążka w wersji CD+DVD, zawierająca niepublikowane dotąd utwory i film, dokumentujący pierwszą trasę koncertową artysty.
58
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
tę ich relację, ale ja w ogóle lubię romantyczne historie. Obejrzałem chyba wszystkie komedie romantyczne, bo dobrze się na nich bawię. To serial? Nie, to gra komputerowa „Final Fantasy VIII”. Ten cytat jest taki piękny, tak doskonale pasuje do tej płyty i do czasu, który spędziłem z Bogdanem i Karoliną... Będąc u nich w domu, pracując z nimi przez dwa miesiące nad płytą, jedyne co czułem to „Comfort and Happiness”. Mowa, oczywiście, o producencie muzycznym Bogdanie Kondrackim i Karolinie Kozak, która zajęła się polskimi tekstami. Nagrywałeś z nią w duecie piosenkę „Heart Pounding” na jej płytę i po tej przygodzie sprzed roku zdecydowałeś się z nimi pracować nad własnym albumem? To był bardziej przypadek, niż moja decyzja. Mój wybór polegał na tym, że kiedy padła propozycja ze strony Sony Music, powiedziałem: „Super, bardzo mi się podoba.” (śmiech) Mam ogromne szczęście, że mogę z nim współpracować, podobnie jak z Karoliną, która jest idealnym uzupełnieniem Bogdana. Razem tworzą niesamowitą całość. Wydałeś debiutancką płytę solową, ale twoje dwa zespoły: „Curly Heads” i „Reaching For The Sun” wciąż funkcjonują. Jakoś to godzimy. Wiadomo, że nie można być wszędzie w tym samym momencie, więc mam taki harmonogram, że teraz moja solowa płyta jest na samym szczycie listy priorytetów, Curly Heads jest na drugim miejscu, a Reaching For The Sun, niestety, na trzecim. Ale cały czas staramy się odbywać regularne próby i z Curly Heads grywamy nawet koncerty. Wybacz brutalnie postawione pytanie, ale po co ci te zespoły? Na „Comfort and Happiness” masz przecież okazję wypowiedzieć się artystycznie pełnym głosem. To jest inny świat. Curly Heads jest trochę undergroundem, tam występuję w innym wcieleniu. To brytyjski rock, trochę mocniejszy niż to, co znalazło się na płycie. Na koncertach wytwarza się niesamowita atmosfera, jest mnóstwo energii. Poza tym, to była pierwsza kapela w której miałem okazję w ogóle zacząć myśleć o muzyce. Kiedy nasza szóstka zebrała się w jednym pomieszczeniu i zagraliśmy coś razem, myśleliśmy, że jest to najlepszy utwór na świecie. Mieliśmy ogromne marzenia i osiągnęliśmy naprawdę wiele, jak na zespół z liceum. Reaching For The Sun powstało później, bo za mocno było w Curly Heads - za dużo skakania, za dużo krzyków, potrzebowaliśmy chwili oddechu i użycia innej mojej barwy. Po co więc talent show? Jestem pewien, że gdyby nie ten program, dzisiaj nie rozmawialibyśmy o mojej muzyce. To była ogromna trampolina. Wzięcie w nim udziału i dostanie się do finału, było ogromnym sukcesem, i umożliwiło pracę nad moim marzeniem, czyli płytą. Mógłbym sobie śpiewać, tak jak śpiewałem przez ostatnich osiem lat, na każdej imprezie w moim mieście i dostawać wyróżnienia z Curly Heads, jak
to w Jarocinie, i pewnie nigdy byśmy się nie poddali, ale to dopiero program sprawił, że nagrałem płytę mając zaledwie dwadzieścia lat. A dodatkowo udało mi się spełnić największe muzyczne marzenie i zaśpiewać w duecie ze swoją muzyczną inspiracją. Chodzi o Katie Melua? Tak. Nie wiem, jak do tego doszło, ale cieszę się, że się udało. Katie to osoba, w której jestem obłędnie, dozgonnie zakochany. Nie tylko muzycznie, ale też w całym jej wizerunku. To naprawdę było jedno z najpiękniejszych przeżyć w moim życiu. Spotkaliście się wcześniej, czy dopiero na scenie? Na szczęście wcześniej. Byłbym załamany, gdybyśmy widzieli się tylko przez te trzy minuty i koniec. Katie przyleciała chyba dzień wcześniej, a do studia przyjechała w południe. Mieliśmy trzy próby. Katie też miała chwilę, żeby ocenić, jak jej się podoba interpretacja orkiestry i... bardzo jej się podobała. Musieliśmy wydłużyć utwór, żeby był dodatkowy refren, którego nie było w oryginale, ale na wszystko się zgodziła, w przeciwieństwie do innych gwiazd tego odcinka. Zaprosiła mnie do swojej garderoby, dałem jej płytę ze wszystkimi swoimi demówkami, które nagrałem odkąd w ogóle włączyłem komputer. (śmiech) Parę miesięcy później przypadkowo wpadłem na nią w hotelu, jak wracała ze swojego koncertu, a ja byłem z Tatianą na promocji naszego wspólnego numeru. Zacząłem ją gonić, a ona uciekała chwilę, a później mnie poznała i już się nie bała. (śmiech) Powiedziała, że i tak musi iść na lotnisko, ale pogadaliśmy chwilę (śmiech). Znalazłeś już mieszkanie w Warszawie? Nie, jeszcze nie i na razie nie szukam. Nie chcę się przeprowadzać. I zamierzasz z Dąbrowy Górniczej dojeżdżać do kariery? Na razie to działa. A dopóki działa, nie myślę o tym, co będzie, jak przestanie. Tutaj jest całe moje życie. Tu mam rodzinę, miłość, zespoły, tu jest naprawdę wszystko. Studia też mam tu na miejscu. Bardzo lubię Warszawę i czuję się tam dobrze. Każdy wyjazd tam to dla mnie fajna przygoda, ale zawsze chętnie wracam do Dąbrowy, bo tu jest mój dom. Jak sam mówisz, twoje marzenia spełniły się wcześniej niż mógłbyś się spodziewać. I co teraz? Ciągle masz o czym marzyć? Chciałbym… wpłynąć jakoś na świat. Może brzmi to patetycznie i niewiele mówi, ale takie mam marzenie. Żeby zrobić coś, co zostanie, gdy nas już tu nie będzie. Zrobić coś, co w ostatnich minutach życia, za parędziesiąt lat, pozwoli mi uśmiechnąć się, a może nawet zapłakać i powiedzieć: OK, więcej się nie dało, idę… Fajnie byłoby też wystąpić w historycznym miejscu – na Wembley. Są jeszcze takie marzenia, których spełnić się nie da, jak na przykład spotkanie z Freddiem Mercurym. A poza tym? Chciałbym po prostu robić muzę. I żeby dało się żyć normalnie. Żeby było tak, jak jest teraz. A teraz jest idealnie…
Opracowanie tekstu: Andrzej Gross na podstawie materiałów dostarczonych przez Sony Music Polska Zdjęcia: Łukasz Ziętek, Sony Music Polska
59
Z MOJEJ PÓŁKI Rafał Pawłowski – Krytyk i dziennikarz filmowy. Publikował m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, „Kina”, „Cinemy”, „Machiny”, „Filmu”, „Magazynu Filmowego SFP” i serwisu portalfilmowy.pl. Miłośnik jazzu i wegetariańskiej kuchni.
„W ukryciu”, reż. Jan Kidawa-Błoński,
„Płynące wieżowce”, reż. Tomasz Wasilewski,
Polskie kino w tym roku postawiło na odwagę. Po głośnym „W imię...” Małgośki Szumowskiej o poszukującym miłości księdzu oraz „Płynących wieżowcach”, „W ukryciu” to kolejny obraz dotykający relacji między osobami tej samej płci. W odróżnieniu od poprzedników, Jan Kidawa-Błoński nie oferuje nam jednak kina społeczno-obyczajowego, lecz ubiera wszystko w konwencję miłosnego thrillera. Opowiada w nim historię dwóch kobiet, które połączy hitlerowska okupacja oraz towarzyszące jej: strach i potrzeba bliskości. Janina (Magdalena Boczarska) jest skrytą, wychowaną przez ojca (Krzysztof Stroiński) nauczycielką muzyki. Pewnego dnia do ich domu trafia Ester (Julia Pogrebińska) – uratowana z radomskiego getta córka przyjaciela. Początkowo nieufna Janina, po jakimś czasie przełamuje swoją niechęć do pięknej Żydówki. Gdy i jej ojciec znika aresztowany w niemieckiej łapance, kobiety zbliżają się do siebie... Nowy obraz twórcy, nagrodzonej przed kilku laty Złotymi Lwami w Gdyni „Różyczki” to rasowe kino gatunku, dla którego wojna jest tłem do sportretowania niejednoznacznej relacji między prześladowaną kobietą, a jej wybawczynią. Nabierająca coraz bardziej chorobliwych cech zaborczość Janiny sprawi, że nie cofnie się przed niczym, by zachować Ester tylko dla siebie. Choć na ekranie w epizodach pojawiają się m.in. Tomasz Kot, Agata Kulesza i Jacek Braciak, to „W ukryciu” jest aktorskim popisem Magdaleny Boczarskiej i Julii Pogrebińskiej. To właśnie ze względu na niezwykły magnetyzm tego duetu oraz prowadzoną przez reżysera z widzami swoistą emocjonalną grę warto wybrać się do kina.
Kiedy wiosną tego roku Polskę obiegła wieść, że film Tomka Wasilewskiego „Płynące wieżowce” będzie miał swoją światową premierę na firmowanym nazwiskiem Roberta De Niro nowojorskim Tribeca Film Festival, nikt nie sądził, że mający dotąd na swoim koncie zaledwie skromny, debiutancki obraz: „W sypialni”, młody reżyser, za chwilę okrzyknięty zostanie filmowym odkryciem. Tymczasem zachwyty zagranicznej branży i krytyki przerodziły się w liczne nagrody i, co ważniejsze, znalazły potwierdzenie także w opiniach festiwalowej publiczności w Polsce i za granicą. „Płynące wieżowce” to historia Kuby (Mateusz Banasiuk) – młodego sportowca, który czuje się przytłoczony presją oczekiwań trenera (Mariusz Drężek), nadopiekuńczej matki (Katarzyna Herman), a także, nie do końca akceptowanej przez matkę, swojej dziewczyny, Sylwii (Marta Nieradkiewicz). Poznany przypadkowo na imprezie Michał (Bartosz Gelner) okazuje się przyjacielem, którego wsparcia tak mocno potrzebował. Intensywna znajomość przeradza się jednak w coś więcej niż przyjaźń. Ta opowieść o dojrzewaniu i miłosnych wyborach uwodzi świadomością filmowego warsztatu i przekonującym aktorstwem. Dotykając niełatwego tematu reżyser nie wpada w pułapkę taniej sensacji i, choć nie unika odważnych scen, to czuć, że doskonale wie, dlaczego się na nie zdecydował. „Płynące wieżowce”, to kino, któremu nie tylko udaje się dotknąć współczesnej rzeczywistości, ale wręcz nią poruszyć.
film wojenny prod. polskiej (Monolith Films) premiera światowa: 14 października 2013r. premiera polska 14 października 2013r.
60
dramat prod.polskiej (Alter Ego Pictures) premiera światowa: 18 kwietnia 2013r. premiera polska: 22 listopada 2013r.
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
Z MOJEJ PÓŁKI
Andrzej Gross – dziennikarz prasowy i telewizyjny; autor nominowanej do nagrody PIKE „Kryształowy Ekran” serii audycji muzycznych: „Tylko o mnie”, w latach 2002-2012 emitowanej na antenie telewizji regionalnych i lokalnych.
Tomasz Makowiecki
„MOIZM”
Monika Borzym
„MY PLACE (In New York)” Sony Music Polska, 2013 Sony Music Polska, 2013
Jedna z najciekawszych płyt 2013 roku! Urodzony w roku 1983 muzyk wydał płytę, która bez przeszkód mogłaby ukazać się w roku jego urodzenia. Stylistyka i instrumentarium zaskakują hipnotyzując i przenosząc słuchacza kolejno w klimaty el-muzyki („Dziecko księżyca” z Józefem Skrzekiem, „Zabierz mnie”, „Ostatni brzeg II” z Władysławem Komendarkiem i Danielem Bloomem), synth-popu („Your foreign books”, „Holiday in Rome”), ambient („What’s new in heaven”), transowego soft rocka („Las i beton”) i nieco kiczowatego elektropopu („A summer sale”, „Na szlaku nocnych niedopałków”, „Ostatni brzeg”), który mimo kiczu brzmi... wyjątkowo interesująco, a w przypadku „Ostatniego brzegu” wręcz hipnotyzująco. Wszystko w stylistyce połowy lat osiemdziesiątych, z brzmieniem charakterystycznym głównie dla polskich wykonawców tego nurtu. Ale, bynajmniej, nie dla gości płyty - „Moizm” ze stylem Komendarka, Blooma i Skrzeka ma wspólnego tyle, ile oni sami na krążku zagrali. Na płycie Makowieckiego odnaleźć można raczej unowocześnione echa Kapitana Nemo z LP „Kapitan Nemo” (1986) i „Jeszcze tylko chwila / In a little While” (1989), wyszukać dźwięki charakterystyczne dla Andrzeja Korzyńskiego, czy (spoza Polski) Classix Nouveaux. Z wyjątkiem niestrawnej stylistycznie balladki „Na szlaku nocnych niedopałków” (w innej aranżacji mogłaby znaleźć się na poprzednich, indie-rockowych płytach Makowieckiego), już po pierwszym przesłuchaniu wraca się do wszystkich pozostałych, mając wrażenie, że już gdzieś, kiedyś... Moje typy na płycie, to „Your foreign books”, „Las i beton”, i „Ostatni brzeg”. Mam nadzieję, że Tomasz Makowiecki na kolejnych płytach nie wróci do czasów „Makowiecki Band”, tylko rozwinie „Moizm”. Warto. Mimo ewidentnych stylistycznych poszukiwań, jest to płyta na dobrym, światowym poziomie. Należałoby życzyć sobie więcej takich płyt, nie tylko na polskim rynku. Gorąco polecam!
Do wydanej w 2011 roku debiutanckiej płyty artystki: „Girl Talk” podchodziłem z umiarkowanym optymizmem, bo mimo znakomitych muzyków, aranżacji i wykonania, zraziła mnie jej odtwórczość. Coverów ogólnie nie lubię i sądzę, że bardzo niewielu wokalistów powinno porywać się na nagrywanie krążków z repertuarem kolegów i koleżanek. Czekałem na prawdziwą Monikę Borzym. I doczekałem się. Już otwierający krążek „Falling”, ze świetną solówką gitarową Johna Scofielda (!), to uczta dla ucha i fantazji. Młoda, dwudziestotrzyletnia wokalistka, już znalazła na scenie swoje miejsce obok Grażyny Auguścik, Urszuli Dudziak i Anny Marii Jopek. Dodam: wyjątkowo umiejętnie, bo „My Place”, to płyta ciekawa brzmieniowo, z bardzo dobrym wyśrodkowaniem stylu między jazzową balladą, a ambitnym popem, co sprawia, że krążek z pewnością spodoba się szerszej publiczności. Nie tylko w Polsce.
Prezent dla czytelników
Zapraszam do udziału w muzycznym konkursie, w którym do wygrania tym razem ufundowane przez Sony Music Polska płyty Dawida Podsiadło i Lory Szafran – bohaterów muzycznych wywiadów. Na odpowiedzi, na pytanie: „W jakim, historycznym miejscu, chciałby wystąpić Dawid Podsiadło?” czekamy pod adresem e-mailowym redakcja@ pragnieniepiekna.pl do 15. grudnia 2013r. W treści maila prosimy o podanie odpowiedzi na pytanie, swojego imienia i nazwiska, oraz miejsca i kraju zamieszkania.
61
MAGAZYN PRAGNIENIE PIĘKNA ZNAJDZIESZ W WIELU WYJĄTKOWYCH MIEJSCACH W CAŁEJ POLSCE, MIĘDZY INNYMI: - Artplastica, Klinika Chirurgii Plastycznej, Szczecin, ul. Wojciechowskiego 7 - Beauty4Ever, Warszawa, ul. Wołodyjowskiego 52 - Centrum Konferencyjno-Wypoczynkowe Camproverde, Łódź, ul. Grabińska 43 - Centrum Medyczne Kaszubska, Szczecin, ul. Kaszubska 59/1 - Chili Cafe, Szczecin, Deptak Bogusława 2/1 - Centrum Leczenia Kręgosłupa, Przecław, ul. Pod Zodiakiem 3/7 - Columbus Coffee Galaxy, Szczecin, CH "Galaxy", II piętro - Concha Aparaty Słuchowe, Szczecin, ul. Kaszubska 17 - Cukiernia Czekoladowa, Szczecin, CH "Ster" - Dolina Charlotty Resort&Spa, Słupsk, Strzelinko 14 - Dr Chruściel Poradnia dla Kobiet, Szczecin, ul. Szafera 190 - Dom Lekarski, Centrum Medyczne, Szczecin, CH "Turzyn" - Fanaberia Salon Rozmaitości, Szczecin, ul. księcia Bogusława X 5 - Gabinet dermokosmetyczny FB Naturalne Piękno, Wrocław, ul. Na Ostatnim Groszu 2 - Hotel Amber Baltic, Międzyzdroje, Promenada Gwiazd 1 - Hotel Atrium, Szczecin, al. Wojska Polskiego 75 - Hotel Aquarius, Kołobrzeg, ul. Kasprowicza 24 - Hotel Kongresowy - Business&SPA, Kielce, al. Solidarności 34 - Hotel Magellan, Bronisławów, ul. Żeglarska 35/3 - Hotel Malinowy Zdrój. Solec-Zdrój, ul. Leśna 7 - Hotel Park, Szczecin, ul. Plantowa 1 - Hotel Radisson Blu, Szczecin, Plac Rodła 10 - Hotel Sarmata, Sandomierz, ul. Zawichojska 2 - Hotel Senator, Dźwirzyno, ul. Wyzwolenia 35 - Instytut Zdrowia i Urody Sharley Medical SPA, Warszawa, ul. Jana Pawła II 75 - Interglobus Tour Biuro Podróży, Szczecin, ul. Kolumba 1 - Kawiarnia Kolonialna, Szczecin, CH "Ster" - Jean Louis David, salon fryzjerski, Szczecin, CH "Ster" - La Mania, Warszawa - Katowice - Laser Studio, Szczecin, ul. Jagiellońska 85/1 - Make Up Institute, Szczecin, ul. Targ Rybny 4 - Medicus, Spółdzielnia Pracy Lekarzy Specjalistów, Szczecin, pl. Zwycięstwa 1 - Modern Design, studio fryzjerskie, ul. Jagiellońska 93/3 - NANTES Nanolaboratory, Bolesławiec, ul. Dolne Młyny 21 - Oddysey Club Hotel Wellnes&SPA, Masłów, ul. Dąbrowska 3 - Polska Filharmonia "Sinfonia Baltica", Słupsk, ul. Jana Pawła II 3 - Sandra SPA, Pogorzelica, ul. Wojska Polskiego 3 - Sekret Day SPA, Kielce, ul. Żytnia 12/2 - Skin Clinic Med&Beauty, Warszawa, ul. Żaryna 7 - SPAandGO, Warszawa, ul. Marynarska 15 - Studio Soul Contour, Wrocław, ul. Gajowicka 170/2 - Unity Line, biuro podróży, Szczecin, Plac Rodła 8 - Zakład Leczniczy "Uzdrowisko Nałęczów", Nałęczów, ul. Małachowskiego 5 - Zespół Zamkowo-Parkowy, Baranów Sandomierski, ul. Zamkowa 20 zapraszamy także do salonów prasowych: EMPiK, RUCH i ABRAWA ŚWIAT PRASY w całej Polsce, oraz polskich sklepów w WIELKIEJ BRYTANII i NIEMCZECH
SZUKAJ NAS TEŻ NA STRONIE WWW.PRAGNIENIEPIEKNA.Pl
62
Redakcja: ul. Wojciechowskiego 7 71-476 Szczecin tel. +48 503 111 066 mail: redakcja@pragnieniepiekna.pl Redaktor naczelna: Alicja Kapturska Redakcja: Justyna Domaradzka, Magdalena Ferber, Barbara Grabowska, Małgorzata Kalicińska, Małgorzata Maksjan, Anna Nowak-Ibisz, Andrzej Gross, ks. Cezary Korzec, Daniel Odija, Rafał Podraza, Borys Specjalski, ks. Sławomir Zyga, Tomasz Ziomek Redakcja językowa i korekta: Róża Czerniawska - Karcz Skład: Tomasz Ziomek mail: tomasz.ziomek@pragnieniepiekna.pl Druk: ARTiS Poligrafia S.C. Wydawnictwo: Strefa Ciało Sp. z o.o. Spółka Komandytowa ul. Wojciechowskiego 7 71-476 Szczecin tel. +48 503 111 066 Dyrektor wydawniczy: Andrzej Gross mail: andrzej.gross@pragnieniepiekna.pl Kontakt z Działem Reklamy: mail: reklama@pragnieniepiekna.pl Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam. NA OKŁADCE: Paulina Ada Kalińska i Joanna Trepka fot. Black&White PR
POZYTYWNE STRONY ŻYCIA
PRAGNIESZ SKUTECZNEJ REKLAMY?
ZAMÓW REKLAMĘ W „PRAGNIENIU PIĘKNA” Odbiorcy i prenumeratorzy naszego magazynu mogą skorzystać z preferencyjnych stawek reklamowych. Reklama w dwumiesięczniku „Pragnienie Piękna” gwarantuje dotarcie do profilowanej grupy odbiorców w Polsce, Niemczech i Wielkiej Brytanii, a cykl wydawniczy ustalony jest w sposób umożliwiający długotrwałą skuteczność reklamy. Zmieniamy się dla Państwa - dokładamy wszelkich starań, aby sprostać oczekiwaniom naszych czytelników i partnerów biznesowych.
KOLEJNE WYDANIE „PRAGNIENIA PIĘKNA” W SKLEPACH I PUNKTACH SPRZEDAŻY PRASY OD 27. STYCZNIA 2014 r.
Aby dowiedzieć się więcej, wystarczy skontaktować się z naszym biurem reklamy. Nasi specjaliści odpowiedzą na Państwa pytania i przedstawią korzystne warunki współpracy. Biuro Reklamy magazynu „Pragnienie Piękna” e-mail: reklama@pragnieniepiekna.pl Zaprenumeruj „Pragnienie Piękna” i co dwa miesiące otrzymuj nasz magazyn do domu lub biura. Zapytaj o szczegóły: prenumerata@pragnieniepiekna.pl
63