REDAKTOR NACZELNY Jakub Ciosiński ZASTĘPCA REDAKTORA NACZELNEGO Aleksandra Bąk DESIGN Jakub Ciosiński KOREKTA Katarzyna Romaniuk ZESPÓŁ REDAKCYJNY Aleksandra Bąk, Jakub Ciosiński, Dominik Kowol, Kamil Łukowicz, Jarosław Majętny, Wojciech Mazur, Judyta Patoka, Katarzyna Romaniuk, Damian Wojdyna
Zdjęcia: mat. prasowe
ZNAJDŹ NAS NA FACEBOOKU
;=-…łkl;lm, n
Klub 27 Muzyka Leeds Wywiad: Fair Weather Friends Slim Shady vs. Marshall Mathers Recenzje The Marshall Mathers LP 2 Reflektor Vulcano Shangri-La Free Your Mind Matangi Teraz
Relacja: Ars Cameralis Koncerty
KLUB 27 Judyta Patoka
O każdym członku Klubu 27 można powiedzieć trzy słowa: młody, sławny, nieszczęśliwy. Niesamowicie uzdolnieni ludzie, którzy bardzo szybko zdążyli zdobyć to, o czym wielu może jedynie marzyć. Niektórzy popełnili samobójstwo, inni zostali zamordowani, a jeszcze inni zginęli w sposób przypadkowy, albo niewyjaśniony, jednak zawsze w wieku 27lat. Choć napisano o nich mnóstwo artykułów, nagrano reportaże, a nawet wydano książkę The 27s: The Greatest Myth of Rock & Roll, nadal nikt nie udowodnił powiązania pomiędzy osobami ze, zdecydowanie zbyt długiej, listy członków Klubu 27.
Jimi Hendrix Czy istnieje ktoś, kto nie zna tego nazwiska? Najwybitniejszy i najbardziej wpływowy rockowy gitarzysta w historii. Zrewolucjonizował większość znanych technik gry, a także opracował nowe. Dzięki niemu gitara elektryczna została wyniesiona do rangi instrumentu wirtuozerskiego. Był główną gwiazdą na Woodstocku w 1969 roku, rok później na wyspie Wight, a na jego koncerty przychodziły takie sławy jak George Harrison, Paul McCartney czy Eric Clapton. Sposób w jaki odszedł nie został jasno zdefiniowany. Wiadomo jedynie, że połknął 9 tabletek nasennych (choć zwykle brał dwie) po spożyciu sporej ilości alkoholu. Jego dziewczyna, Monika Dannemann, wezwała karetkę gdy nieprzytomny zaczął dusić się i wymiotować, jednak nie ujawniono, co działo się przez kolejne pół godziny od dotarcia do szpitala, aż do stwierdzenia zgonu. Pozostaje również pytanie, czy Hendrix zaplanował swoją śmierć, czy może został zabity? Troje zamieszanych w sprawę przyjaciół, w tym dziewczyna, popełniło samobójstwo.
Janis Joplin Choć w mediach pojawiła się zaledwie kilka lat przed śmiercią, pozostała w nich po dziś dzień. Umieszczona przez magazyn Rolling Stone na 46. miejscu listy 100 Największych Artystów Wszech Czasów, Joplin rozpoczęła karierę pod koniec lat 60. XX wieku. Od zawsze była określana mianem innej. Najpierw przez rodziców, którzy musieli poświęcać jej więcej uwagi niż rodzeństwu, potem w szkole, gdzie zadawała się z grupą wyrzutków. Miała nadwagę, nie pałała nienawiścią do czarnoskórych kolegów, słuchała mało znanego wtedy bluesa, malowała, a także była hipiską. Zmarła po przedawkowaniu, na ostre zatrucie heroinowomorfinowe.
Amy Winehouse Urodziła się w żydowskiej rodzinie z jazzową tradycją. O jej życiorysie, pełnym wzlotów, upadków i zwrotów akcji, można powiedzieć wszystko, poza tym, że jest nudny. Już mając 13. lat zaczęła pokazywać pazurki, poprzez zrobienie sobie kolczyka w nosie, za co wyrzucono ją ze szkoły. W tym samym roku nauczyła się grać na gitarze, a zaledwie trzy lata później została profesjonalną piosenkarką. Papierosy, alkohol i narkotyki były jedyną stałą w jej życiu, które szybko traciło na wartości. W zamian dostała depresję, bulimię, rozedmę płuc, oraz strach przed dołączeniem do Klubu. Umarła tak, jak żyła, czyli z promilami we krwi. Nie wytrzymała okresu abstynencji, czego skutkiem był wstrząs alkoholowy.
Brian Jones Główny założyciel, pierwszy lider, pomysłodawca nazwy, oraz człowiek, który określił muzyczny kierunek The Rolling Stones. Multiinstrumentalista, grający m.in. na gitarze, fortepianie, harmonijce ustnej, mandolinie, klawesynie, saksofonie, klarnecie i różnych instrumentach perkusyjnych. Przyjaciel takich postaci jak Jimi Hendrix, John Lennon i Bob Dylan. Kiedy Stonesi zaczęli odnosić sukces, Mick Jagger zaczął izolować Briana od zespołu, aby w końcu kazać złożyć mu oświadczenie, że sam z członkostwa w zespole zrezygnował. Niedługo potem, w tym samym roku, znaleziono go martwego we własnym basenie, a tej samej nocy okradziono jego dom. Istnieją dwie hipotezy, Jones albo popełnił samobójstwo, albo został utopiony przez jednego z robotników, remontujących jego dom.
Kurt Cobain Na koniec człowiek - legenda, od śmierci którego, zaczęto dostrzegać istnienie dziwnego zjawiska, nazwanego później Klubem 27. Kurt był raczej typem publicznego introwertyka. Nie potrafił być gwiazdą, a swoje myśli zamieszczał w tekstach piosenek. Z zespołem Nirvana, poprzez zamknięcie w sobie, depresję i uzależnienia, zdobył ogromną publiczność, która lgnęła do niego, czując zjednoczenie z muzykiem. Trasa koncertowa po Europie była ich ostatnią. Zaraz po powrocie Cobain trafił do kliniki na odwyk od heroiny, skąd uciekł po kilku dniach prosto do domu, gdzie strzelił sobie w głowę, pozbawiając się tym samym życia. Artysta pośmiertnie został zakwalifikowany na 12. pozycji listy 100 Najlepszych Gitarzystów Wszech Czasów magazynu Rolling Stone.
MUZYKA
LEEDS Aleksandra Bąk
Leeds to niezwykłe miasto. Znajduje się w środkowej części Wielkiej Brytanii, w otoczeniu malowniczych Gór Penińskich. Obecnie jest głównym ośrodkiem kulturalno-finansowym hrabstwa West Yorkshire, ale na świecie znane jest przede wszystkim z odbywającego się tam co roku Leeds Festival. Nie jest to jednak zwyczajne wydarzenie muzyczne, bo równocześnie w oddalonym o 200 mil mieście Reading trwa bliźniaczy festiwal. Od 1999 roku do Leeds przybywają zatem setki tysięcy ludzi, po to, by wziąć udział w tych wyjątkowych koncertach i posłuchać największych gwiazd muzyki. Skupmy się jednak na artystach, którzy wychowali się w sercu hrabstwa jak często nazywa się Leeds.
ALT-J Kiedy w ubiegłym roku wydali swój debiutancki krążek An Awesome Wave , z miejsca okrzyknięto ich największym objawieniem ostatnich lat. Oryginalne brzmienie, na które składa się wypadkowa wielu różnych gatunków, takich jak folk, hip hop, rock bass czy indie-rock. To wszystko w połączeniu z osobistymi tekstami, nierzadko nawiązującymi do filmów czy literatury, zaowocowało zdobyciem najbardziej prestiżowej nagrody na Wyspach, czyli Mercury Prize. Ich historia rozpoczęła się w 2007 roku, na Leeds Metropolitan University, gdzie cała czwórka studiowała. Unger-Hamilton uczył się literatury angielskiej, natomiast pozostali uczęszczali na zajęcia ze sztuk pięknych. Podczas drugiego roku studiów Newman pokazał Gwilowi trochę swoich utworów i, zainspirowani przez jego tatę-gitarzystę, rozpoczęli nagrywanie w swoim akademickim pokoju. Ich niezwykłe brzmienie wynika z tego, że z uwagi na mieszkających w akademiku kolegów musieli ograniczyć hałas do minimum, więc basowa gitara czy basowa perkusja odpadały. Po ukończeniu studiów przenieśli się do Cambridge, a następnie, po dwóch latach prób, podpisali kontrakt z Infectious Records.
BONOBO Choć urodził się w Londynie i większość życia spędził w Brighton, to właśnie Leeds miało na niego znaczący wpływ. W tym mieście wychował się i mieszkał aż do uzyskania pełnoletniości. Simon Green, bo tak brzmi jego prawdziwe imię i nazwisko, to wyjątkowo zaradny samouk. Sam wyprodukował swój debiutancki album, dzięki któremu został okrzyknięty nowym pionierem a down tempo. Dzisiaj, ponad dekadę później, na swoim koncie ma już pięć krążków, w tym zbierający same pozytywne recenzje The North Borders z tego roku.
Hadouken! Intrygująca nazwa, ciekawe brzmienie i oryginalne kampanie promocyjne – tak w skrócie można opisać ten zespół. Hadouken! powstali w 2006 r., za sprawą producenta Jamesa Smitha, jego dziewczyny Alice Spooner, Daniela i Nicka Rice oraz Chrisa Purce. W tym samym roku muzycy założyli w Leeds własną wytwórnię Surface Noise i zaczęli tworzyć piosenki. Niewiele później wypuścili własnym sumptem dwie piosenki na limitowanej edycji winylu. Wraz z pierwszym wydawnictwem posypały się propozycje koncertów – wtedy tylko w rodzinnym Leeds i Londynie. Z czasem, głównie dzięki promocji w radiu i telewizji, stali się rozpoznawalni poza granicami Wysp, co poskutkowało setkami tysięcy sprzedanych egzemplarzy płyt i występami na największych światowych scenach.
Kaiser Chiefs Niektóre przyjaźnie mogą nie tylko przetrwać wiele lat, ale także zaowocować ciekawym projektem muzycznym, tak jak to było w przypadku Kaiser Chiefs. Nick Hodgson, Nick Baines i Simon Rix poznali się, kiedy mieli po 11 lat i chodzili do tej samej klasy w katolickiej szkole St. Mary's Menston. Po ukończeniu szkoły, w 1996 roku, Rix i Baines wyjechali na studia, a Hodgson postanowił zostać w Leeds. Wbrew pozorom nie była to zła decyzja, bowiem mniej więcej w tym samym czasie poznał Andrew White'a i Ricky’iego Wilsona, z którymi założył zespół Runston Parva. Kiedy Rix i Baines wrócili ze studiów postanowili dołączyć do kolegów i wspólnie tworzyć pod skróconą nazwą Parva. Momentem przełomowym w ich karierze było porzucenie przez wydawcę – postanowili wtedy powrócić do swoich indie rockowych korzeni, co wyszło im na dobre. Brytyjczycy postanowili wtedy, że będą dążyć do podpisania długoterminowego kontraktu płytowego i zaczęli na nowo, z nowymi utworami i z nową nazwą, pod którą znamy ich do dziś – Kaiser Chiefs.
Fair Weather Friends Aleksandra Bąk
Choć na scenie goszczą od zaledwie dwóch lat, to już nazywani są największą nadzieją rodzimej sceny muzycznej. Nie jest to określenie na wyrost, co potwierdza ich obecność na najważniejszych polskich festiwalach. Z Fair Weather Friends rozmawiamy m.in. o ich nowym albumie, planach na przyszłość i porównaniach do Kings of Leon.
Pochodzicie z niewielkiej Czeladzi. Mieliście kiedyś poczucie, że z tego powodu jest Wam trudniej się wybić niż zespołom z większych miast? Nigdy nie mieliśmy takiego poczucia. Wiele osób traktuje ten fakt w kategoriach egzotyki, natomiast współrzędne geograficzne nie mają większego wpływu na muzykę. Muzycznie działaliście już na długo przed tym zanim powstało Fair Weather Friends. Nie zawsze były to jednak projekty utrzymane w tej samej stylistyce co FWF. Dlaczego wybór padł właśnie na elektronikę i muzykę taneczną lat 70.? Faktycznie, jesteśmy kojarzeni ze stylistyką taneczną, z jednej strony ze współczesną elektroniką, z drugiej z organicznym brzmieniem i niekiedy 80’sową melodyjnością. Ta stylistyka zawsze była nam bliska. Można powiedzieć, że najbliższa naszemu poczuciu estetyki. Jednak wydaje nam się, że w wyniku ewolucji czerpiemy dziś równie wiele z dance’u, soulu i r&b lat 90-tych. Jeśli chodzi o instrumentarium i rozpiętość inspiracji, ciągle się rozwijamy.
W ostatnim czasie muzyka elektroniczna coraz głośniej daje o sobie znać na rynku muzycznym. Kogo Waszym zdaniem należy bacznie obserwować? Faktycznie dużo dobrego dzieje się na polskim rynku muzycznym, co nas bardzo cieszy. Natomiast nie chcielibyśmy wyróżniać żadnego z zespołów. Nie bez powodu nazywani jesteście największą nadzieją 2013 roku. Waszej twórczości nie można jednoznacznie zaszufladkować. Macie pomysł na siebie i trudno przejść obok Waszej muzyki obojętnie. Śledzicie opinie na swój temat, które pojawią się w Internecie, czy jednak staracie się od tego odcinać? Bardzo schlebiają nam wszystkie tego typu opinie i dziękujemy za nie. Cieszymy się, że nasza twórczość jest przyjmowana tak entuzjastycznie i że to przekłada się na przyjęcie podczas koncertów i na znakomitą frekwencję na naszej trasie. Wielu określa Waszą muzykę jako połączenie KAMP! z Kings of Leon. Co Wy na ten temat sądzicie? Denerwują Was takie porównania czy traktujecie je jako komplement? Przyznamy, że pierwszy raz spotykamy się z taką opinią. Ani jeden, ani drugi zespół nie jest naszą inspiracją. To co łączy nas z KAMP! to support ich trasy promującej debiut oraz wytwórnia brennnessel, w której wydaliśmy singla Fly By. Wraz z debiutanckim albumem znikną porównania głosu Michała z głosem Calleba Followila. To wywołuje w nas dokładnie taką mieszankę emocji, jak mówisz: samo porównywanie denerwuje, ale jest też w pewnym stopniu nobilitujące.
Premiera Waszego debiutanckiego albumu zapowiedziana jest na wiosnę przyszłego roku. Za jego realizacje odpowiedzialny jest szwedzki producent Haldor Grunberg. Czego możemy się zatem spodziewać? Cały album utrzymany będzie w stylu singlowego Fake Love? Jeśli chodzi o Haldora, to była to ekscytująca współpraca, na którą – ku naszemu zaskoczeniu – zdecydował się od razu. Być może dlatego, że jego rodzice są polskiego pochodzenia, ma on duży sentyment do tego kraju. Zawartość albumu będzie zróżnicowana, a miejscami wręcz kontrastująca, lecz naszym zdaniem całościowo spójna i uporządkowana. Fake Love reprezentuje taneczną część nowego materiału. Nie zabraknie jednak momentów onirycznych i odrobinę skandynawskich w brzmieniu. Niedawno wyruszyliście w jesienną trasę koncertową, podczas której gracie także premierowe utwory. Jak publiczność na nie reaguje? Ostatnio ktoś napisał na naszym fan page`u, że trudno ustać w miejscu, słuchając tych numerów i to jest chyba najlepsza recenzja nowego materiału. Ktoś powiedział też, że nasza muzyka jest bardzo intensywna i to również bardzo nas cieszy. Miesiąc temu na Waszym fanpage’u pojawiła się informacja o tym, że Mateusz rozpoczyna solową karierę. Nie boicie się, że trudniej będzie Wam teraz pogodzić tworzenie pod szyldem Fair Weather Friends z innymi zajęciami? Nie ma takiej obawy. Mateusz jest bardzo oddany muzyce i uzależniony od procesu tworzenia, stąd założenie projektu Wolf Alpha nie było dla nas żadnym zaskoczeniem.Poza tym jego sety DJ-skie świetnie uzupełniają koncerty FWF. W jakim miejscu chcielibyście być za 10 lat? Odpowiedź jest prosta. Chcielibyśmy robić to, co robimy teraz i w tej samej przyjaznej atmosferze, ale dla znacznie większej liczby osób i na o wiele większych scenach.
Możecie pomóc zespołowi w nakręceniu teledysku. Wystarczy, że klikniecie w poniższy link i wesprzecie finansowo ich projekt.
EMINEM SLIM SHADY vs. Marshall Mathers Jakub Ciosiński
Ponad 100 milionów sprzedanych płyt, 13 nagród Grammy, 15 EMA, 12 VMA i Oscar. Eminem nadal jest jednym z najbardziej wpływowych muzyków na świecie. Cały komercyjny sukces zawdzięcza jednak fikcyjnej postaci Slim Shady’ego, która w pełnej klasie powraca wraz z nowym albumem The Marshall Mathers LP 2
E
minem przedstawił się szerszej publiczności w 1999 roku za pośrednictwem piosenki My Name Is. Po raz pierwszy określił się wtedy jako Slim Shady. Alter ego przypisane sobie przez Eminema było uosobieniem wszystkich negatywnych emocji, jakie w nim siedziały. Podczas wywiadów często powtarzał, że Slim Shady jest nieprzewidywalny i robi to, do czego on sam, jako Eminem niebyły się w stanie posunąć. W jednych piosenkach Slim uśmiechał się do nas, pokazując środkowy palec. W drugich był przedstawiany jako facet w masce hokejowej, gotowy zaszlachtować swoją rodzinę piłą mechaniczną. Od razu odpowiadam na pytanie: tak, Eminem napisał wtedy wszystkie teksty biorąc ecstasy. Kontrowersyjna i nieco groteskowa postać Slim Shady’ego wzbudziła zainteresowanie całej Ameryki, która wytrzeszczała oczy ze zdumienia, że biały też potrafi rapować. W jednym momencie Eminem zyskał popularność i zyskał sobie rzeszę fanów, wsłuchujących się w psychodeliczne wersy rapera.
I’m just Marshall Mathers Rok po wydaniu pierwszej płyty The Slim Shady LP przyszedł czas na pokazanie się publiczności z innej strony. Przy premierze The Marshall Mathers LP Eminem odsłonił swoją prawdziwą twarz. W takich utworach, jak The Way I Am oraz Marshall Mathers ukazał siebie jako człowieka, który nigdy nie aspirował do bycia najjaśniej świecącą gwiazdą Ameryki Jestem tylko zwyczajnym facetem, nie rozumiem, po co to całe zamieszanie wokół mnie- śpiewał. Rosnąca popularność i stałe zainteresowanie mediów wcale nie cieszyły rapera. Wszystko, co chciał powiedzieć o sobie i o swoim życiu, przekazywał w utworach. Nie podobało mu się, kiedy prasa przekraczała wyraźnie wyznaczoną przez niego granicę prywatności. Oczywiście w kilku piosenkach na nowym albumie ponownie wybrzmiał Slim Shady, ale ogólna tonacja była zdecydowanie bardziej nastawiona na samego Eminema. Stąd też jego prawdziwe imię i nazwisko w tytule płyty.
I'd like to welcome y'all to The Eminem Show... Płyta The Eminem Show był dla wielu fanów Eminema renesansem jego twórczości i złotym środkiem między skrajnymi postaciami zaprezentowanymi w dwóch pierwszych albumach. Mroczny Slim Shady w idealnych proporcjach połączył się z Marshallem i ukształtował Eminema, którego znamy teraz. Cała płyta stanowiła niezwykle płynne lawirowanie rapera między dwoma charakterami. Jako Slim Shady, Eminem zachowywał się irracjonalnie i skandalicznie w Without Me, a następnie momentalnie wskakiwał w rolę Marshalla Mathersa i śpiewał emocjonalne Sing for the Moment lub Cleanin Out My Closet. Jednak w odróżnieniu od swojej wcześniejszej twórczości, większość jego piosenek mówiła o ówczesnych problemach społeczno-politycznych w Stanach Zjednoczonych. Najlepszym tego przykładem był pierwszy utwór znajdująca się na płycieWhite America.
So Bad W 2004 roku, dwa lata po premierze The Eminem Show, artysta wypuści nieudany Encore, a następnie w 2009 Relapse. Obie płyty były skrajnie zdominowane przez Silm Shady’ego, któremu Eminem tym razem postanowił poświęcić znacznie więcej czasu. Wszystko to kwestia gustu, jednak fani, tak samo jak krytycy, okazali się rozczarowani monotonnym charakterem albumów, które zostały następcami kultowej już trylogii The Slim Shady LP/ The Marshall Mathers LP/ The Eminem Show. Sam raper przyznał się zresztą później do niskiego poziomu płyt. W piosenkach takich jak Not Afraid, Talking 2 Myself oraz The Reunion otwarcie skrytykował Encore i Relapse, a także obiecał fanom, że postara się im to w jakiś sposób wynagrodzić. Formą przeprosin okazał się album Recovery, który jednocześnie był dla rapera głębokim wdechem świeżego powietrza. Emienem nareszcie zwalczył uzależnienie od narkotyków, co niestety wiązało się z całkowitym odcięciem od fikcyjnej postaci, która towarzyszyła mu już od pierwszej płyty. Slim Shady umarł, ale na jego miejsce wszedł znacznie doroślejszy, mający więcej do powiedzenia Marshall Mathers. Wszedł, ale na krótko…
Guess who’s back? Eminem ponownie utlenił włosy i założył dres. Wygląda teraz jak Slim Shady sprzed dziesięciu lat, czyli swojego najpłodniejszego okresu, jeśli chodzi o twórczość hip-hopową. Mogłoby się wydawać, że żarty i specyficzne poczucie humoru, które pasowało do ćpającego, wesołego blondynka, niekoniecznie sprawdzą się w wypadku czterdziestojednolatka, jakim obecnie jest Eminem. To prawda. Do niego to nie pasuje, ale chyba znam kogoś, kto świetnie odnajdzie się w tej roli. Czy ta osoba jest może na sali? Powtórzę: will the Real Slim Shady please stand up? Po śmierci w Recovery, stary Slim Shady zmartwychwstał. Można się jedynie zastanawiać, czy jako Bóg, czy jako zombie. Eminem (mimo, że zazwyczaj bardzo skromny) twierdzi, że to pierwsze. Na najnowszej płycie znalazł się nawet utwór zatytułowany Rap God, który, tak samo jak cały album, zdaje się to bezpośrednio potwierdzać.
Eminem The Marshall Mathers LP 2 Jarosław Majętny Nareszcie! Taka była moja reakcja jako wieloletniego fana, gdy dowiedziałem się, że Marshall Mathers, szerzej znany jako Eminem, pracuje nad płytą, która już samym tytułem sugeruje powrót do początków rapera z Detroit. Od razu zaznaczam, że nie zaliczam się do tych, którzy powtarzali jak stado baranów: Eminem się sprzedał przy okazji ostatniej płyty zatytułowanej Recovery. Uważam, że była ona jak najbardziej dobra, jednak nie ukrywam, że z łezką w oku wspominałem szalone i kontrowersyjne utwory złotych czasów rapera. Czas przejść do najważniejszej części tekstu, czyli odpowiedzieć na pytanie No i co z tego wyszło? Ano wyszło bardzo dobrze, tylko czy bardzo dobrze jest pochlebnym stwierdzeniem w zestawieniu z mistrzowskim The Slim Shady LP, albo The Eminem Show? Myślę, że wszystko zależy od oczekiwań, a te w moim przypadku były (może) za wysokie. Gdy przed premierą płyty zobaczyłem, że Eminem znów tleni włosy, uświadomiłem sobie, że raper naprawdę wziął sobie do serca ożywienie zgubionego gdzieś po drodze Slim
Shady’ ego. Do tego zostałem poczęstowany tak świetnymi kawałkami jak Berzerk, Survival i Rap God, które postawiły moje oczekiwania na ekstremalnie wysoki poziom i sprawiły, że 5 listopada stał się dla mnie najważniejszą datą tego roku. Czy się zawiodłem? Zdecydowanie nie, ale czekałem na utwór kalibru Lose Yourself, When I’m Gone czy Beautiful. A poza wspomnianym wcześniej Survival dostałem utwory de facto tylko bardzo dobre. Kolejnym moim zarzutem jest obecność takich gwiazdeczek jak Rihanna, czy Skylar Grey, które o ile dobrze spełniły swoją rolę, moim zdaniem nie pasują tematycznie do całokształtu płyty. Na plus z kolei można zaliczyć utwór Love Game, a to za sprawą kooperacji Eminema z jednym z najbardziej obiecujących raperów obecnych czasów, czyli Kendrickiem Lamarem. Ogólnie mówiąc, cieszy mnie chęć powrotu rapera do klimatu starszych płyt, a jeszcze bardziej fakt, że Eminem znów bawi się muzyką, mieszając poważne utwory z humorystycznymi. Daleko MMLP2 do tytułu najlepszej płyty z dyskografii, ale bez cienia wątpliwości jest warta uwagi.
8
Arcade Fire Reflektor
Jeśli mam być szczera, to po premierze Aleksandra Bąk absolutnie fenomenalnego The Suburbs sprzed trzech lat nie wierzyłam, że Arcade Fire będą w stanie wydać coś lepszego lub chociaż dorównującego mu poziomem. A jednak Kanadyjczykom udało się sprawić mi psikusa – ich najnowsze dzieło spokojnie może pretendować do tytułu najlepszego albumu tego roku. Rzeczą, która zaskakuje już od pierwszych sekund Reflektora jest niesamowita rytmiczność. Rytm jest bowiem podstawą każdego kawałka na albumie i czymś, co sprawia, że jest on tak spójny. Tym razem muzycy chętniej korzystają z syntezatorów, nie boją się także dłuższych, bardziej rozbudowanych piosenek, które zaskakują zwrotami akcji (doskonałym przykładem jest Here Comes the Night Time). Zespół udowodnił, że potrafi poruszać się w różnych stylistykach z dobrymi efektami. Mamy tu taneczny, niemalże reggae’owy kilmat (Flashbulb Eyes), chwytliwe riffy (Normal Person), a nawet iście punkową energię (Joan of Arc).
Sorry Boys Vulcano Aleksandra Bąk
Jeszcze niedawno byli obiecującymi debiutantami, do których przylgnęła łatka grupy, grającej tylko melancholijną, rockową alternatywę. Dziś, po premierze ich drugiego krążka, śmiało mogę powiedzieć, że grają muzykę na światowym poziomie. Wyjątkowe brzmienie w połączeniu z przejmującym wokalem Beli Komoszyńskiej okazały się kluczem do sukcesu. Vulcano to dziesięć klimatycznych, urozmaiconych kawałków, wśród których znaleźć można kilka aspirujących do miana przeboju (singlowe The Sun). Tym razem utwory są mniej mroczne - grupa postawiła bowiem na lżejsze, bardziej dynamiczne brzmienie, co jest jednym z największych atutów krążka. Urokliwe kompozycje, bazujące na różnorodnym, nowoczesnym brzmieniu, chwytliwym refrenie i głosie Beli, który nie pozostawia obojętnym, mają szansę doskonale sprawdzić się podczas
Poszczególne elementy idealnie ze sobą współgrają, a wstawki na początku niektórych utworów (zapowiedzi radiowe lub telewizyjne czy odgłosy fiesty) zmniejszyły dystans między zespołem a słuchaczem i sprawiły, że grupa zerwała z wizerunkiem śmiertelnie poważnych artystów. Refelektor to zdecydowanie najodważniejsze wydawnictwo w dyskografii Arcade Fire. Czuć jednak, że muzycy musieli nieźle się bawić komponując ten krążek. Wpływ na to mieli z pewnością mali, znani pomocnicy – udzielający się w tytułowym kawałku David Bowie czy James Murphy. Słychać tu także echo podróży grupy na Jamajkę i Haiti, które zaowocowały eksperymentalnym, egzotycznym brzmieniem, które wyróżnia Reflektor na tle innych longplay’ów. Arcade Fire nagrali płytę z gatunku tych, które albo się kocha, albo nienawidzi. Ja wybrałam tę pierwszą opcję i Wam radzę to samo – tak oryginalnej i solidnie wykonanej płyty nie mieliśmy już od dawna.
9
występów na żywo, a także podczas samotnego słuchania albumu w zaciszu domowym. Pokłony należą się głównie niesamowitej Izabeli, której głos w jednej chwili jest dramatyczny, by zaraz później zachwycać swobodą i lekkością. Wokalistka ma tę niespotykaną umiejętność interpretacji tekstu, która sprawia, że całość brzmi bardzo spójnie. Warto wysłuchać albumu w całości, bo na końcu czeka na nas miła niespodzianka w postaci polskojęzycznego utworu. Odnoszę wrażenie, że wokal Beli w Zimnej Wojnie brzmi całkowicie inaczej, aniżeli gdy śpiewa w języku angielskim, co nie oznacza, że gorzej. Na szczęście brak tu zbędnych ozdobników oprócz klasycznego instrumentum (świetna solówka gitary w Phoenix!) mamy tu trochę elektroniki, usłyszeć można także dudy, czy fortepian. Choć Sorry Boys nie odkryli tym albumem nic nowego, w szczególności słychać tu inspiracje Niki & The Dove i Bat for Lashes, to bardzo przyjemnie się go słucha. A to najważniejsze.
7
Jake Bugg Shangri-La Aleksandra Bąk
Shangri-La to mityczna kraina, żyjąca swoim własnym życiem, z dala od zgiełku i wyścigu szczurów. Miejsce, w którym artyści bez żadnych przeszkód mogą tworzyć to, co im się żywnie podoba. Mieszkańcy tego utopijnego miasta zamiast spędzać czas przy komputerze, oddają się kultywowaniu mądrości, dzięki czemu żyją w harmonii i są szczęśliwy. Jake Bugg, tytułując tak swój najnowszy album daje nam do zrozumienia, że za pomocą dźwięków chce przenieść nas do krainy marzeń. Jake Bugg w niczym nie przypomina grzecznego chłopca z sąsiedztwa. To raczej typ buntownika, na miarę tych, w których kochały się nasze matki kilka dekad temu. Ten zaledwie 19-letni muzyk ma w sobie to coś. Pisze mocne, osobiste teksty, lubuje się w prostym, rock 'n' rollowym graniu, a jego wygląd sceniczny idealnie współgra z muzyką, którą tworzy. Jego wydany rok temu debiutancki longplay zrobił niemałe zamieszanie na brytyjskiej scenie muzycznej, która od czasów pojawienia się Arctic Monkeys nie miała artysty, który potrafiłby tak trafnie oddać nastroje młodego pokolenia. Na jego drugim wydawnictwie nie brak zatem przebojowego, folk-rockowego brzmienia,
Cut Copy Free Your Mind Damian Wojdyna
Teoretycznie premiera nowego krążka formacji Cut Copy powinna mnie ucieszyć - i cieszy - wszak muzyki nigdy za wiele. Teoretycznie też powinienem w tym fragmencie tekstu zaczynać rozkład krążka Free Your Mind na części pierwsze, z tym że... nie ma zupełnie o czym pisać. Tak jak uwielbiam tego typu dance punkowe zespoły, z nieistniejącym już LCD Soundsystem na czele, tak ekipa Dana Whitforda nie ma na nowym
którym podbił serca słuchaczy. Większość utworów dotyczy romantyzmu i młodzieńczej frustracji, które często bywają niedostatecznie zrozumiane. Już od pierwszych dźwięków rozpoczynającego cały album There's a Beast and We All Feed It mamy do czynienia z charakterystycznym, miejscami wręcz piskliwym głosem Bugga, który od razu nasuwa skojarzenia z britpopem lat ‘60. Co ważne, materiał jest wyważony – nie brak tu murowanych przebojów, podczas których nogi same rwą się do tańca (chwytliwy Slumville Sunrise), ale także nostalgicznych ballad (A Song About Love). Na pochwałę zasługuje również warstwa liryczna – a w szczególności fragmenty, w których Jake zastanawia się, jak rozwijać się w świecie, który ceni niedojrzałość i jak znaleźć miejsce, w którym można być samodzielnym i wolnym. Muzyk wysyła prosty sygnał: wielu młodych ludzi obawia się o swoją niestabilną przyszłość. Brytyjski, jak i każdy inny przemysł muzyczny lubi niegrzecznych chłopców, którzy robią na przekór i nie boją się iść pod prąd. Jake Bugg ma zatem potencjał i szansę, by stać się nowym idolem młodzieży na całym świecie, czego z całego serca mu życzę.
7
albumie nic nowego do zaoferowania. Brzmienie opiera się na oklepanych patentach z Bright Like Neon Live i In Ghost Colour, dając porcję chwytliwych melodii, wpadających w ucho wokali, a czasem wręcz groteskowo kiczowatych wtrąceń. I właśnie w tym kontekście materiał dużo traci w moich uszach, dając również dziką satysfakcję możności porównywania Cut Copy jako zubożonej wersji zespołu Kamp!. Serio, nasze chłopaki z Polski robią to lepiej.
5
M.I.A Matangi Damian Wojdyna Maju! Ile można czekać? - rzekł... nie, wcale nie Gucio, lecz zgodny chór kilkuset tysięcy wiernych fanów, którzy wyglądali tego albumu z utęsknieniem. Premierę Matangi przekładano wielokrotnie, bo a to materiał nie gotowy, a to wydawca kręcił nosem i opóźniał wydanie. W konsekwencji pomogła groźba wrzucenia całego materiału do sieci, wystosowana przez samą artystkę. A że M.I.A zdecydowanie do zadziornych i bezkompromisowych kobiet należy wiadomo nie od dziś. Zupełnie taki sam jest ten krążek. Na próżno szukać układnych i miałkich tekstów. Brzmieniowo także podnosi się z
Te-Tris Pogz
małego dołka, w który na swoje własne życzenie raperka wpadła za sprawą kolaboracji z Diplo i Rusko na płycie Maya. Tym razem artystka wraca do sprawdzonych rozwiązań, łącząc hip hop z dźwiękami azjatyckiego folku, ale także dorzuca kilka współczesnych akcentów, jak choćby lekki flirt z brzmieniami reggae i popularnym w USA trapem. Dodajmy do tego takie singlowe hity jak Bring the Noise i Bad Girl i nagle okazuje się, że mamy do czynienia z jedną z najbarwniejszych płyt tego roku. Cała M.I.A!
9
Teraz Kamil Łukowicz
Zabierając się do recenzji Teraz nie mogłem się powstrzymać od tego, aby swoim zwyczajem nie popastwić się nad ocenianym materiałem. I jak zacząłem, tak skończyć musiałem niestety bardzo szybko. Bo gdy skrytykowałem wstępnie długość trwania albumu, (23 tracki,92 minuty) czy zbytek w postaci jednego, bądź dwóch numerów , to nie zostało mi już nic innego. Dobry wieczór państwu, o to płyta roku AD 2013, jeśli chodzi o nadwiślański rap. Przed wydaniem tego dwupłytowego albumu chodziły słuchy, że Pogz jako ten mniej doświadczony MC ma obniżać wartość albumu i dać się zepchnąć na drugi plan. A tutaj pierwszy psikus – raper na swoim legalnym debiucie nie ustępuje bardziej doświadczonemu (trzecia legalna płyta) koledze ani na krok. Poprzeczkę, oprócz świetnych tekstów zarapowanych w sposób absolutnie ekstraklasowy, podwyższają bity. Produkcje, które zdominowali jedni z
najlepszych polskich producentów, BobAir oraz Młody G.R.O. to ścisła czołówka. Podkłady w miarę nowoczesne, z wyraźnymi wpływami oldschoolu, to coś, co genialnie buduje podniosłość albumu. Tak, piszę o podniosłości, gdyż w tej dziedzinie siemiatyczanin Te-Tris jest absolutnym mistrzem. Czy to mocne gitary, (potężne Strachy) czy zapadające w pamięć skrzypce (niesamowite Ciary) popychają nas w ramiona pewnej zadumy i emocjonalności, która nie puszcza tak łatwo. Na pewno nie zostawi was w trakcie tych 92 minut, gdyż materiał jest piekielnie równy, co tylko uwypukla skillsy obu twórców. Jednak niesamowicie ważnym elementem są goście, czyli Justyna Kuśmierczyk oraz Rzeźnik, (na refrenach, które również zwalają z nóg, o co w hip-hopie bardzo trudno) Zeus, Queobonafide i Tede. Jedyne co mogę zrobić w takim wypadku, to słuchać i prosić, aby Ci dwaj panowie w końcu otrzymali należną im atencję. Bo należy im się, oj tak.
9
Ars Cameralis Judyta Patoka Klikanaście zespołów. Zagraniczni goście. Trzy tygodnie wypełnione muzyką, literaturą, filmem i sztuką. To właśnie Ars Cameralis, a dokładniej XXII edycja tegoż Festiwalu. Najwięcej wydarzeń odbyło się w Katowicach, ale także w Bielsko-Białej czy Bytomiu, a opisane niżej koncerty w klimatycznej Hipnozie, zapewniającej magiczny klimat. Przez kilka dni, opieczątkowana, wchodziłam do klubu, a po kilku godzinach wychodziłam z uśmiechem na twarzy. Działo się! Na początek kubeł zimnej wody. Choć jest to wydarzenie nietuzinkowe, nie brak tu wad organizacyjnych. Jest sobota, dostaję maila z informacją, że o godzinie 19 odbędzie się spotkanie literackie NaDziko, a godzinę później na scenę wejdzie Trupa trupa i rozpocznie się półtora godzinny koncert. Jak się okazało, było półtorej godziny, ale opóźnienia. Spotkanie rozpoczęło się 30 minut później i z godziny przeciągnęło się do dwóch. Tym samym koncert trwał zaledwie trzy kwadranse i to już z bisem. Jednak w tym przypadku można stwierdzić, że liczy się nie ilość, ale jakość, bo panowie dali koncert tak świetny, że część publiczności wstała i zaczęła tańczyć. W tle towarzyszyły nam wyświetlane animacje, zmieniane po każdej piosence, które nadawały całości psychodelicznego charakteru. Jednym słowem: genialnie! A to był dopiero początek. Śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie, że Nanna Øland Fabricius była najbardziej uroczą osóbką na całym festiwalu. Śliczna, niesamowicie utalentowana i bardzo sympatyczna. Energetyczne kompozycje, mocny bas i charyzmatyczny wokal
sprawiały, że niemożliwym stało się skupienie na czymkolwiek innym niż muzyka, a wszystko to w oprawie tęczowych i pastelowych świateł. Oh Land jest zespołem wyjątkowym i bajecznym, który coraz sprawniej pędzi do przodu. I bardzo dobrze, bo na rynku muzycznym widać braki jeśli chodzi o ambitną i inteligentną muzykę gatunku pop.
Thank you for clapping . That's why we play music. Muszę przyznać, że nie słyszałam o nich nigdy wcześniej. I żałuję. Już dawno nie słyszałam tak dobrego elektro-popu. Jeśli nie lubisz tego gatunku, posłuchaj When Saints Go Machine, którzy są w stanie zmienić Twoje zdanie. Koncert zaczął się dość niepozornie. Na scenie pojawiło się czterech facetów. Jedynymi instrumentami były perkusja i wokal, reszta to syntezatory. Spokojny wstęp i moja myśl: takie do kiwania sie. Jak się okazało, to co razem stworzyli przerosło moje oczekiwania. Chyba największą zaletą WSGM jest to, że nigdy nie wiadomo w którym momencie uderzy w nas bas. Podczas koncertu wibrowało wszystko. Szklanki, ludzie, cała Hipnoza, a także sami muzycy. Jak sami powiedzieli, wyjazd do Polski był pierwszym od 4 lat koncertem poza ojczystą Danią. Choć na początku odrobinę spięci, kiedy po pierwszych kawałkach usłyszeli brawa, od razu się rozluźnili. A pod koniec w ich i naszych uśmiechach widniało czyste szczęście.
W.E.N.A. Relacja
Reprezentant Aptaun Records nie miał tego dnia szczęścia do publiki, gdyż sporo „prawdziwych fanów rapu” wybrało się wtedy do sąsiedniego Spodka na Mayday, czyli festiwal muzyki elektronicznej. Lecz to oni mogą być teraz niezadowoleni. Przez cały czas trwania koncertu W.E.N.A. pokazał swoje znakomite talenty do.
występów na żywo, którymi nie każdy z raperów głównego nurtu jest obdarzony Świetnie „kupił” sobie publiczność, poprzez nie tylko świetne i przepełnione pewnością siebie wykonanie, ale również bezpośredni kontakt z widownią, maksymalnie skracając dystans na linii słuchacz-artysta.
Warszawa 26.11 The 1975, Proxima Muchy, Hard Rock Café 27.11 Imany, Stodoła 29.11 Fenech-Soler, Basen Gaba Kulka, Teatr Studio 30.11 John Talabot, 1500 m2 do wynajęcia 06.12 Kamil Bednarek, Palladium Kele Dj set, 1500 m2 do wynajęcia 07.12 Woodkid, Arena Ursynów 08.12 Drekoty, Kosmos Kosmos 11.12 Misia Ff, Basen 20.13 Ayo, Palladium
Kraków
Poznań
25.11 27.11 29.11
24.11
01.12 08.12 13.12 14.12 15.12 19.12
Domowe Melodie, Rotunda Harlem, Lizard King Ania Dąbrowska, Klub Studio Imany, Auditorium Maximum Ania Rusowicz, Lizard King Skubas, Lizard King Another Pink Floyd, Rotunda Dawid Podsiadło, Klub Studio Maria Peszek, Klub Studio Ayo, Kwadrat
28.11 29.11 01.12 06.12 08.12 12.12 13.12
Waglewski Fisz Emade, CK Zamek Jazzpospolita, Meskalina Czesław Śpiewa, CK Zamek Steven Wilson, MTP Drekoty, Dragon Vitalic, SQ Klub Mela Koteluk, Eskulap Skubas, Meskalina Muchy, Pod Minogą
WOODKID Zapowiedź
Po fantastycznym występie, który miał miejsce podczas tegorocznego FreeFormFestival, Woodkid wraca do Polski w ramach trasy koncertowej The Golden Age Tour. Yoann Lemoine, bo tak brzmi jego prawdziwe imię i nazwisko, to prawdziwy człowiek renesansu. Oprócz tworzenia muzyki zajmuje się m. in. reżyserią, grafiką i animacją, a nawet udaje mu się wygospodarować czas na szydełkowanie.
Wrocław 25.11 28.11 04.12 10.12 18.12
Très.B, Łykend Waglewski Fisz Emade, Alibi Kaliber 44, Klub Eter Skubas, Łykend Kayah & Transoriental Orchiestra, Teatr Polski Ayo, Klub Eter The Dumplings, Szajba
Yoann Woodkidem stał się dwa lata temu, kiedy to w marcu 2011 roku wydał swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną Iron. Tytułowy utwór zrobił spore zamieszanie, a na artystę spadła sława, o jakiej nie mógł wcześniej nawet marzyć. Woodkid kuł żelazo póki gorące i tym sposobem w marcu na półki sklepowe trafił jego pełnoprawny debiut pt.: The Golden Age.
Katowice 25.11 30.11 06.12 07.12 15.12
Stranded Horse Quintet, Kinoteatr Rialto COMA, Jazz Club Hipnoza Kamil Bednarek, Mega Club Grubson x Jamal, Mega Club Luxtorpeda, Mega Club Mela Koteluk, Mega Club Club
Trójmiasto 28.11 29.11 01.12 07.12 21.12
Ólafur Arnalds, Klub Żak Domowe Melodie, Mjazzga Sorry Boys, S.F.I.N.K.S 700 Julia Marcell, S.F.I.N.K.S 700 Mela Koteluk, Parlament Ayo, Parlament
Muzycy po godzinach Gwiezdne Wojny lat 80. Nie oceniaj książki po… ekranizacji Recenzje Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia Kapitan Phillips Don Jon Wyścig Wenus w futrze
MUZYCY PO GODZINACH Aleksandra Bąk
Mówi się, że idealny aktor powinien umieć zagrać każdą rolę, mieć charyzmę i głos jak dzwon. Wielu aktorów może pochwalić się ciekawą barwą głosu, która nie raz przydała im się podczas grania – wystarczy wspomnieć kultowe już wykonanie I Wanna Be Loved By You przez Marilyn Monroe w Pół żartem, pół serio. Są jednak i tacy, którzy muzyką zajmują się na poważnie i to z całkiem niezłym efektem.
Jared Leto Jared to z pewnością najbardziej znany śpiewający aktor. Oddaje się zarówno grze w filmach, jak i występowaniu ze swoim zespołem 30 Seconds to Mars. Jared jest aktorem, który w pełni angażuje się w role. Za każdym razem stara się wejść w skórę postaci, którą ma zagrać – dla roli Harry’ego w Requiem dla snu schudł ponad 13 kg i przez jakiś czas zamieszkał na ulicy. Gra w 30STM jest dla niego równie ważna, co często podkreśla. Wraz z bratem Shannonem i Tomo nagrali cztery albumy i klikanaście rozbudowanych teledysków, które za każdym razem opowiadają jakąś spójną historię. Co ważne, Jared ma naprawdę dobry głos, co udowodnił nie raz podczas występów na żywo. Ma także tę rzadką umiejętność tworzenia wartościowych utworów z komercyjnych kawałków (koniecznie posłuchajcie Bad Romance w jego wersji).
Jennifer Hudson
Jej kariera rozpoczęła się wraz z udziałem w 3. serii amerykańskiego Idola. Zanim jednak nagrała debiutancki krążek, zdążyła zdobyć Oscara. Choć może wydawać się to niewiarygodne, to tak właśnie było – za drugoplanową rolę Effie White, w którą się wcieliła w filmie Dreamgirls zdobyła tę najważniejszą nagrodę przemysłu filmowego. Artystka nie zapomniała jednak o muzyce, która wyniosła ją na szczyt. Wydana w 2008 płyta zebrała wiele przychylnych recenzji i nagród, w tym Grammy dla najlepszego albumu R&B. W międzyczasie ukazał się jeszcze jeden longplay wokalistki, a niedawno dzięki pomocy T.I.-a i Pharrella Williamsa nagrała nowy utwór.
Ryan Gosling Jennifer Hudson
Bożyszcze zarówno nastolatek, jak I ich matek. Niewielu jednak wie, że Ryan ma na swoim koncie bardzo udany epizod z muzyką. W 2005, czyli rok po premierze Pamiętnika, na jego drodze stanął Zach Shields. Co ciekawe, poznali się dzięki dwóm siostrom, z którymi obaj się wtedy umawiali. Szybko okazało się, że mają ze sobą wiele wspólnego – obaj byli zafascynowani duchami i upiorami. Początkowo chcieli wystawić spektakl, który miał opowiadać o miłości w tych kręgach. Budżet całego przedsięwzięcia okazał się jednak na tyle wysoki, że musieli z niego zrezygnować. Miłosna historia o duchach nadal siedziała im w głowach, toteż zaczęli tworzyć piosenki. Tak powstał zespół Dead Man's Bones - jeden z najciekawszych projektów ostatnich lat. Na półki sklepowe trafił niestety tylko jeden ich album, a mianowicie wydawnictwo zatytułowane po prostu Dead Man's Bones. W nagraniach uczestniczył dziecięcy chór Silverlake Conservatory of Music, co przełożyło się na oryginalne brzmienie utworów. Ten Ryan to faktycznie idealny facet – robi na drutach, występuje w filmach, świetnie śpiewa, a do tego wszystkiego jest przystojny. I od niedawna wolny.
Hugh Laurie Dzięki głównej roli w Dr House’ie przylgnęła do niego łatka specyficznego lekarzageniusza. W prawdziwym życiu Laurie także stara się pomagać ludziom, ale już nie za pomocą trafnych diagnoz, tylko przy pomocy muzyki. Gra na perkusji, gitarze, pianinie, harmonijce i saksofonie, a do tego jest wokalistą. Początkowo okazjonalnie występował w charytatywnej grupie Band From TV. Dwa lata temu przyszła jednak pora na solowy album, który utrzymany był w stylistyce, która jest mu najbliższa, czyli bluesie. Muzykowanie tak mu się spodobało, że postanowił nie poprzestać na jednym krążku i takim sposobem w tym roku na półki sklepowe trafiło wydawnictwo zatytułowane Didn't It Rain.
GWIEZDNE
WOJNY LAT OSIEMDZIESIĄTYCH Jakub Ciosiński
Wszyscy doskonale wiemy, że akcja oryginalnej trylogii Gwiezdnych Wojen rozgrywała się dawno, dawno temu w odległej galaktyce. Jak jednak wyglądałaby kultowa seria, gdyby została osadzona w nieco innym miejscu i czasie, na przykład w realiach amerykańskiej szkoły z lat osiemdziesiątych? Na to pytanie odpowiedział artysta Denis Medri - członek Deviant Art. W szkole wypełnionej postaciami z uniwersum Gwiezdnych Wojen Luke Skywalker pewnie zamiast starać się opanować moc, uczyłby się nowych trików na deskorolce. Han Solo razem z kumplem Chewbaccą rozbijaliby się po mieście swoim samochodem wyposażonym w nitro. Yoda byłby nauczycielem wf-u, natomiast Imperator zająłby stanowisko dyrektora szkoły. Jako woźny, z mopem zasuwałby Jabba. Z kolei Darth Vader wraz ze Szturmowcem i Boba Fettem tworzyliby szkolny gang, bijący chłopców z młodszych klas.
NIE OCENIAJ KSIĄŻKI PO…
EKRANIZACJI Katarzyna Romaniuk
L
ektura średniej długości książki (zależnie od determinacji czytelnika) zająć może od kilku dni do kilku tygodni. W tym czasie w dowolnych porcjach zagłębiamy się w świat przedstawiony, właściwie tworzymy na swój użytek jego własną wersję, posiłkując się jego wizją, przedstawioną przez autora. Tworzymy od zera każdą postać, z jej usposobieniem, charakterystycznymi cechami, wyglądem, upodobaniami, nawykami, w pewnym momencie, chcąc, nie chcąc wybieramy spośród bohaterów swoich ulubieńców, śledzimy prawie każdy ich krok, mamy wgląd w ich najskrytsze myśli, czasem wręcz zżywamy się z nimi, by tęsknić po zakończeniu ostatniego rozdziału. W wyobraźni odtwarzamy akcję, jej czas i miejsce, wszystkie płaszczyzny, w których poruszają się nasze postaci. Wszystko to stopniowy, skomplikowany, dość abstrakcyjny, lecz jakże przyjemny proces. Czy możliwe jest zatem skrócenie go z kilku tygodni do około dwóch godzin? Czy można realnie przedstawić obrazy wymieniane do tej pory jedynie pomiędzy kartami powieści a wyobraźnią czytelnika? Jak szukać miejsc i osób, które możliwie najwierniej odwzorują te książkowe? I wreszcie czy przeniesienie historii na ekran kinowy w ogóle jest możliwe, może się udać? Na te i wiele innych pytań, z różnym skutkiem, próbują udzielić nam odpowiedzi twórcy ekranizacji powieści. Przyjrzyjmy się zatem najpopularniejszym z nich.
Harry Potter Zapewne jedną z pierwszych ekranizacji, o jakiej pomyślicie będzie seria o Harrym Potterze. I słusznie. Z perspektywy czasu trudno powiedzieć, czy to film wylansował książkę, czy to fala jej popularności przyciągała widzów do kin. Trudno też wyobrażać sobie bohaterów inaczej, niż przedstawiła to ekranizacja- za dobór obsady należy się owacja na stojąco. Osobiście nie potrafię nadziwić się, jak ekipa ‘werbująca’ potrafiła dostrzec w aktorach predyspozycje do odtworzenia danej roli, gdy nie mieli oni jeszcze na sobie charakteryzacji, która potrafiła diametralnie wszystko zmienić. Hagrid bez brody, Voldemort z nosem czy Snape z naturalnymi blond włosami w ogóle nie przypominają filmowych siebie. Być może udział w tym sukcesie miała sama Rowling, która, jeśli wierzyć plotkom, brała udział w selekcji, a odtwórcy głównej roli udzieliła ponoć osobistego błogosławieństwa. Tło wydarzeń także zaliczyć można do tych udanych- Zamek Hogwartu, wioska Hogsemade, wszystkie inne magiczne lokalizacje, czy prowincjonalne miasteczko, w którym mieszkał Harry prezentowały się naprawdę przyjemnie i klimatycznie. Efekty komputerowe, jak na możliwości początku XXI w., także można uznać za bardzo przyzwoite, chociażby animacja Zgredka czy innych Magicznych stworzeń wypada całkiem realistycznie. Jedynym znacznym minusem całej produkcji jest pojawiający się czasem niedosyt. Dlaczego tylko tyle? Dlaczego tak znacznie skrócili książkową fabułę, tyle pominęli? Niektórych wątków nie da się wręcz odżałować. Jednak w ogólnym rozrachunku właściwie każdy z filmów o przygodach młodego czarodzieja jest możliwie najwierniejszym odwzorowaniem książki, niezłą ekranizacją i widowiskiem.
Stowarzyszenie Wędrujących Jeansów Po słodzeniu kolej na mniej pochlebną opinię. Zapewne większość tych, którzy mieli okazję przeczytać Stowarzyszenie Wędrujących Jeansów wspomina książkę mile, jako lekką i wciągającą, darzy sentymentem. A więc jeśli jeszcze nie oglądaliście ekranizacji- nie róbcie tego, z pewnością czeka Was spore rozczarowanie. Sama formuła szczerze mnie zastanawia- pierwsza część książki pokrywa się z pierwszą częścią filmu, natomiast kolejne trzy powieści reżyser postanowił zmieścić w jednym filmie. Jak nietrudno się domyśleć, nic dobrego z tego nie wyszło. Jeżeli oglądamy filmy nie mając pojęcia o książce, wrażenia mogą być dość sympatyczne. Gorzej gdy jesteśmy fanami serii z jeansami na okładce i mamy ogląd tego, co powinno być, a nie zostało przedstawione w filmie i jaka była pierwotna kolejność wydarzeń. O ile wspomniana pierwsza część może nosić miano ekranizacji, o tyle o drugim filmie można zaledwie powiedzieć, że powstał na motywach powieści. Jest to po prostu wyrywkowe, chaotyczne i niedbałe przedstawienie losowych wydarzeń z każdej z trzech części. Odczucia dotyczące postaci także mam dość mieszanekażda z książkowych dziewczyn miała coś w sobie, była wyjątkowa i na swój sposób wyrazista. W stosunku do nich, postaci filmowe są pozbawione charakteru i wyrazu, jedynie America Ferrera, odtwarzająca rolę Carmen wydaje się do niej starannie dopasowana i jakoś broni honoru całości. Reszta sprawia wrażenie, jakby na plan trafiła właściwie z przypadku, bo nikt odpowiedniejszy się nie napatoczył.
Zmierzch Hasło: Zmierzch części widowni (tej żeńskiej, w przedziale wiekowym 13-15) przywodzi na myśl zapierające dech w piersi wyczyny niesamowicie seksownego wampira, który robi wszystko, by uczynić swą ukochaną najszczęśliwszą wśród kobiet (oczywiście każda z nich marzy o zajęciu jej miejsca), zaś dla drugiej części jest powodem do drwin z tej pierwszej i z całej produkcji. Mnie natomiast nasuwają
się dwa słowa: zaprzepaszczony potencjał. Właśnie tak. W obliczu tak skrajnych ocen filmu wszyscy zapominają o książce, która, jeśli obiektywnie, bez uprzedzenia się jej przyjrzeć, jest napisana całkiem inteligentnie, nie jest typową miazgą dla niewymagających, głupawych nastolatek. Owszem, postać Belli tu i tu jest wielką pomyłką- niemrawa i rozmemłana, przeciętna do granic przyzwoitości, cały czas niedowierzająca, że trafił jej się aż tak dobry towar jak Edward Cullen. W filmie dodatkowo irytuje Kristen Stewart, której twarz nie wyraża właściwie żadnych emocji, a wiecznie półotwarte usta zdają się wabić przelatujące nieopodal owady. Nie mogę natomiast przeboleć Edwarda- miesiącami czytasz, jaki to z niego przystojniak, by potem oglądać w tej roli Roberta Pattinsona… Jednak, całkiem poważnie, w filmowym Edwardzie zabrakło jego książkowej elegancji, elokwencji, staroświeckości, skłonności do patosu i poetyckości. Zamiast tego wykreowano go na idola nastolatek, z dziwną fryzurą i postawionym kołnierzem płaszcza. Równie kiepskim, niemającym zbyt wiele wspólnego z pierwowzorem Jacoba, był Taylor Lautner. O ile w pierwszej części był, zgodnie z planem, długowłosym chłopaczkiem z sąsiedztwa, z czasem przedzierzgnął się w mięśniaka, zainteresowanego jedynie naprawą motocykli i zajęciem miejsca po Edwardzie. Tyle w Lautnerze Indianina, co orzechów arachidowych we właściwie każdym produkcie. Właściwie jedynym jasnym punktem w katalogu postaci jest Jasper, który rzeczywiście wyraża swoją mimiką jakieś emocje, w tym przypadku zgodne z założeniem nieustanne napięcie, mieszające się ze zdziwieniem, wręcz szokiem, jakby właśnie ktoś otworzył drzwi kilka centymetrów od jego twarzy, przypominające nieco grę Johnnego Deppa w Edwardzie Nożycorękim.
Igrzyska śmierci A teraz znów pora na pozytywy. Kolejną ekranizacją, którą śmiało można zaliczyć do naprawdę udanych są stosunkowo nowe Igrzyska Śmierci, których pierwszą część mieliśmy okazję oglądać niecałe dwa lata wstecz. Zgodności fabuły książkowej z filmową przyczepić się nie ma jak, wydarzenia na ekranie idealnie pokrywają się z tymi z kart powieści, z wyjątkiem dłużyzn, podczas których Katniss siedzi na drzewie i rozmyśla nad swoim dalszym losem, których reżyser postanowił oszczędzić widzom. Obsada także została dobrana bez najmniejszego zarzutu, szczególnie dobrze w swojej roli wypada Jennifer Lawrence, oddająca doskonale charakterystyczną dla Katniss nieufność, maskowaną nonszalancją, wręcz bezczelnością. Również jej cechy fizyczne zgadzają się w znacznej większości z książkowym opisem. Peeta i Gale także są tacy, jacy być powinni: pierwszy jest uroczym misiem- bidulą, drugi jest oschły i nieobecny. Także Haymitch i Effie pozytywnie się wyróżniają. Twórcy filmu doskonale wczuli się w książkowe realia, wspaniale odtwarzając dysproporcje pomiędzy dystryktami totalitarnie rządzonego państwa Panem- w jednej jego części obywatele giną w kopalniach i przymierają głodem, podczas, gdy największym problemem mieszkańców najzamożniejszego Kapitolu, nieświadomych istniejącej po sąsiedzku nędzy, jest kolor nowych butów czy peruki. Doskonale przedstawili także tytułowe igrzyska, dla jednych będące walką na śmierć i życie lub nieustającym lękiem o
najbliższych, dla innych zaś doskonałą rozrywką, gdzieś pomiędzy meczem piłkarskim a teleturniejem, co dosadnie ukazuje znieczulicę naszych czasów. Przez znaczną część seansu wręcz na własnej skórze odczuwa się niesprawiedliwość tej corocznej, krwawej rzezi dokonywanej na tak młodych obywatelach. Drżymy o życie Katniss i Peety, kibicujemy im. Tutaj niecałe dwie godziny wystarczają, by wczuć się w sytuację bohaterów, współodczuwać ich napięcie i strach przed mogącą nadejść w każdej chwili śmiercią. Uczucia są potęgowane przez ciekawe efekty: po wybuchach dzwoni nam w uszach, po ukąszeniach morderczych os obraz przed naszymi oczami rozmazuje się i faluje, a dźwięk jest niewyraźny i przytłumiony. Krótko mówiąc, tu potencjał książki nie został zmarnowany, wręcz przeciwnie, okazał się niezłym motorem dla pierwszej części filmu. Pozostał spory niedosyt- jestem pewna, że Ci, którzy czytali Igrzyska lub obserwowali ich przebieg na ekranie (a może jedno i drugie) odliczają już z niecierpliwością dni do kolejnej premiery, W pierścieniu ognia. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że sprosta ona sporym oczekiwaniom czytelników i widzów pierwszej części.
IGRZYSKA ŚMIERCI: W PIERŚCIENIU OGNIA Aleksandra Bąk
P
ierwsza część The Hunger Games, w Polsce znana jako Igrzyska Śmierci, biła rekordy popularności, a grających w niej aktorów wyniosła na szczyt. Zaskoczyła wszystkich, którzy myśleli, że będzie to kolejna kiepska ekranizacja w stylu Zmierzchu. Wbrew pozorom nie była to ckliwa historia dla gimnazjalistek, co jest z pewnością zasługą niezłej gry aktorskiej i spójnego scenariusza. Oczekiwania wobec drugiej części były zatem ogromne, szczególnie, że grająca główną rolę Jennifer Lawrence zdobyła w ubiegłym roku Oscara. Zasada wszelkich sequeli jest prosta: ma być lepiej i więcej. Druga część utrzymana jest w podobnej konwencji, co poprzednia. Igrzyska się skończyły, ale polityczna rozgrywka trwa nadal. Heroizm i oddanie głównych bohaterów wzbudziło falę zamieszek, więc prezydent Snow postawił im ultimatum. Katniss i Peeta muszą odbyć obowiązkowe Tournee Zwycięzców. To opowieść o odwadze, szlachetności i poświęceniu, a także o tym, jak trudno jest żyć
w państwie, w którym nie ma wolności, a wszyscy są poddani dyktaturze. Twórcom udało się uniknąć zbędnego patosu, dzięki czemu jest to prosta, ale wciąż mocna historia. Dostrzec można wyraźny związek między środkami masowego przekazu a polityką, która nie znosi sprzeciwu. Nie zabrakło tu także wątku miłosnego, który swój początek miał już w pierwszej odsłonie Igrzysk. W państwie Panem każdy czyn niesie za sobą konsekwencje, toteż i tym razem bohaterowie nie mogą podjąć żadnej decyzji kierując się wyłącznie sercem. Obraz łączy w sobie rozrywkę na wysokim poziomie, przesłanie o potrzebie wolności i doskonałe aktorstwo. Na pochwałe zasługują oczywiście jeszcze widowiskowe sceny walki, ekstrawaganckie kostiumy i muzyka, która idealnie wpasowuje się w klimat filmu. Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia nie idą po najmniejszej linii oporu, dając nam dobrze zrealizowany film akcji, który trzyma w napięciu do ostatnich sekund.
8
KAPITAN PHILLIPS Jarosław Majętny
W
yobraź sobie, że jesteś marynarzem na ogromnym statku towarowym, płynącym po najniebezpieczniejszych wodach Afryki. Wyobraź sobie, że pomimo pozornej pustki otaczającej Cię z każdej strony, tysiące oczu śledzą twoje ruchy, czekając na idealny moment do ataku. Wyobraź sobie, że jesteś zdany na łaskę nieobliczalnych ludzi, będacych pod wpływem narkotyków, dla których jakiekolwiek poczucie moralności jest pojęciem obcym. O ile sam film nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń z 2009 roku, kiedy to somalijscy piraci porwali amerykański statek towarowy, to już po samym tytule można wywnioskować, że skupia się on głównie na mistrzowsko zagranym przez Toma Hanksa Richardzie Phillipsie. O ile na samym początku mogłoby się wydawać, że „drugim bohaterem” filmu będzie załoga w/w kapitana, to w pewnym momencie ten balast zostaje przerzucony na samych piratów, którzy również są zagrani i ucharakteryzowani z wręcz
Oskarową precyzją i mistrzowską wiarygodnością. Pomimo, że w tej produkcji nie uświadczymy strzelanin, pościgów ani wybuchów, to film trzyma w napięciu do ostatniej minuty i naprawdę sprawia, że zależy nam, aby tytułowy kapitan przeżył (z pewnością pomogło to, że nie znałem losu prawdziwego Richarda Phillipsa). Co jednak uderzyło we mnie w pewnym momencie filmu, to spostrzeżenie, jakoby ta produkcja była kolejnym sposobem na pokazanie bohaterskości i skuteczności amerykańskich sił specjalnych. Oczywiście nie można im tych cech odmówić, jednak miałem wrażenie, jakby w późniejszym etapie film był bardziej nastawiony na promocję Navy SEALs, a nie samego bohatera. Pomimo, że sam film nie wywołał u mnie wielkiego zachwytu, trzeba przyznać, że temat, który podejmuje jest bardzo ciekawy i dotąd raczej niespotykany. Ogromny wpływ na odbiór produkcji miała na pewno obsada, gdyż sam Tom Hanks uratował biografię Richarda Phillipsa przed monotonią i przeciętnością.
7
DON JON Dominik Kowol
D
on Jon jak na pełnometrażowy (reżyserski) debiut Josepha Gordona-Levitta spisał się świetnie. Jest to jeden z niewielu filmów, do których obejrzenia zachęcił mnie już sam zwiastun i od razu byłem przekonany, że będzie warto wydać kilka złotych na bilet. Jeśli mamy ochotę pośmiać się, a przy okazji wysłuchać nieskomplikowanego morału o miłości i wartościach życia - zapraszam do kin. Nasz główny bohater, tytułowy Jon (sam GordonLevitt) jest typem napakowanego, napalonego i prostego Amerykanina z iście włoską krwią, który, owładnięty epatującą zewsząd erotyką, zapomina o uczuciach wyższych i jak ta małpka na drzewie, myśli tylko o jedzeniu i prokreacji (oczywiście kontrolowanej). Wiedzie nieskomplikowany żywot i buja się swoją furą od siłowni, przez dyskoteki, aż do kościoła; każda dziewczyna to tylko przygoda na jedną noc, a rodzina i kumple to jedyne autorytety. Niepostrzeżenie, w tej sielance odnajdujemy źródło wszelkich problemów Jona – pornografię. Nałóg tak często pomijany w poważnych produkcjach, a w komediach traktowany wyłącznie jako humorystyczny akcent, tutaj okazuje się być realnym problemem i niejako fabularnym trzonem filmu. Monotonię zaburza Scarlett Johansson w roli seksbomby, niepoprawnej marzycielki zakochanej w filmach o miłości (nie tylko fizycznej). Cieszę się, że nie tylko główny bohater został ukazany jako dziecko żyjące w świecie fantazji, bo po drugiej stronie barykady stoi jego romantyczna kochanka, która tak samo jak on, ślepo wierzy w to, co zobaczy na ekranie.
No dobrze, ale czy ten film kręci się tylko wokół seksu? Nie, tak jak każda porządna komedia, próbuje wcisnąć nam prosty i niewymyślny morał. Nie narzekam tutaj na dydaktyczny aspekt tego filmu, wręcz przeciwnie. Większość czasu patrzymy na całą sytuację jak na pewnego rodzaju parodię życia realnego. Główny bohater jest nieco przerysowany (cały czas będąc sympatycznym łobuziakiem), niektóre sytuacje są przesadzone i nawet montaż co jakiś czas przypomina nam, że to tylko film i nie możemy brać wszystkiego na poważnie. Ponad połowa Don Jona to jedna wielka satyra, która, chcąc nie chcąc, uświadamia nam, że każdy z nas ma swój świat fantazji, który odbiega od rzeczywistości i kiedy przychodzi co do czego, musimy przejrzeć na oczy i widzieć życie takim, jakim jest. Kiedy już w głowie widza zaczynają kiełkować pierwsze wnioski wyciągnięte z historii, dostajemy jak na tacy moralizatorską gadkę i złote myśli, które moglibyśmy wrzucić do wora z napisem „wszystkie nieambitne komedie romantyczne”- niedosyt zapewniony. Nie jest źle, ośmielę się powiedzieć, że jest nawet bardzo dobrze. Może właśnie dlatego koniec tak rozczarowuje – dostajemy materiał na inteligentny, wyjątkowo śmieszny i dobrze przemyślany film o kontaktach międzyludzkich, miłości, nałogach i specyfice ludzkiego umysłu, a na koniec po raz kolejny zostajemy z tym, co znamy na wylot i już chyba nigdy nas nie zaskoczy (a może jest to tylko satyra na inne komedie romantyczne? Możemy tylko spekulować). Mimo niedosytu, Don Jona polecam – śmiałem się i kontemplowałem, więc czas na sali kinowej uznaję za dobrze zagospodarowany.
7
WYŚCIG Jarosław Majętny Nie trzeba być fanem Formuły 1, żeby znać tak kultową postać jak Niki Lauda. Zauważyłem, że w ostatnim czasie bardzo często pojawiają się na ekranach kin biografie bardziej lub mniej znanych postaci. Czy w tym przypadku udało się uchwycić całe życie tego sportowca w zaledwie 2 godzinach filmu, czy może film został zrobiony „po łebkach”, pozostawiając niedosyt? Wyścig opowiada historię dwóch wspaniałych kierowców, którzy zapisali się w historii Formuły 1 w latach 70-tych. Pierwszy z nich to nieżyjący już Brytyjczyk James Hunt, a drugi to wspomniany we wstępie Austriak Niki Lauda. Pech chciał, że obaj wybitni kierowcy byli na szczycie formy w tym samym czasie, przez co musieli między sobą rywalizować. No właśnie, to pech czy szczęście, że tak się stało?
WENUS W FUTRZE Jakub Ciosiński
Wenus w futrze to adaptacja sztuki autorstwa Davida Ivesa, napisanej na podstawie powieści Leopolda von Sacher-Masocha. Głównym bohaterem jest Thomas- reżyser teatralny, poszukujący kobiety, która byłaby w stanie zagrać tytułową Wenus. Po bezowocnym castingu, wychodzący już z teatru Thomas, spotyka w drzwiach spóźnioną Vandę. Kobieta zaczyna błagać reżysera o możliwość zademonstrowania swoich aktorskich umiejętności. Pomimo początkowo sceptycznego nastawienia, Thomas zgadza się, tym samym rozpoczynając z Vandą intelektualną bitwę o dominację. Wenus w futrze balansuje na granicy filmu i teatru telewizji. Wszystkie wydarzenia mają miejsce tylko w jednym pomieszczeniu, a zamiast tuzina pierwszo i drugoplanowych postaci zobaczymy jedynie zgrany duet. Głównym elementem dynamizującym film jest wymiana zdań między
Faktem jest, że nic nie motywuje do działania tak mocno, jak chęć wygranej, oraz strach. Pomimo, że bohaterowie filmu pałają do siebie nienawiścią, tak naprawdę dzięki temu wzajemnie się napędzają i przesuwają swoje granice. Nie trzeba się dokładnie przyglądać, żeby zobaczyć, że James i Niki byli absolutnym przeciwieństwem. Ich styl życia, światopogląd, charakter i wiele, wiele innych. Łączyło ich tylko jedno- najwyższa skuteczność. Myślę, że nic tak nie pokaże, jak dobrym filmem jest Wyścig jak fakt, że tak nieobeznania osoba w temacie F1 jak ja, siedziała przez większość filmu wryta w fotel, nie nudząc się ani chwili. Z czystym sercem polecam tę produkcję każdemu, kto szuka emocjonującego filmu, a ma dość miliona wybuchów i dzielnych amerykanów ratujących świat przed terroryzmem.
9
bohaterami. Vanda i Thomas prowadzą inteligentny, często dowcipny dialog, pełen nawiązań do sztuki i literatury. Polański poszedł na przekór współczesnej manierze filmowej i nakręcił film po brzegi wypełniony treścią merytoryczną. Nie znajdziemy tutaj żadnych wypełniaczy lub niepotrzebnych scen. Wszystko zostało skondensowane w półtoragodzinnym seansie, co czyni z Wenus w futrze wyjątkowo intensywny i wymagający stałego skupienia film. Jeżeli choćby na chwilę odwrócicie uwagę od tego, co dzieje się na ekranie, możecie być pewni, że całkowicie wypadniecie z kontekstu aktualnie toczącej się rozmowy. Jeśli musiałbym podsumować Wenus w futrze jednym zdaniem, powiedziałbym, że paradoksalnie jest to przerost treści nad formą. Nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem coś takiego o filmie, powstałym w 2013 roku…
8
gfd
Uczmy się na błędach Liga Licencji Recenzje Batman: Arkham Origins Battlefield 4
UCZMY SIĘ NA
BŁĘDACH Jarosław Majętny
Jak wszyscy wiemy, po pewnym czasie bycia karmionym przez firmy jednym i tym samym ludzie poszukują zmian. Jako, że do drzwi pukają już nowe wersje sprzętu od Sony i Microsoftu, warto podsumować już niebawem „minioną” generację konsol.
O
d czasu premiery pierwszego Xboxa, Sony, pomimo tymczasowego monopolu na arenie konsol, już wiedziało, że od tej pory nie będzie łatwo. Po miażdżącej przewadze PlayStation 2, nad pierwszym Xboxem, w 2005 roku pojawił się sprzęt, który miał rzekomo zredefiniować pojęcie domowej rozrywki. Czy tak się stało? Stety i niestety tak. Sony, nie mogąc sobie pozwolić na zostanie w tyle, już w 2006 roku wypuściło konkurenta dla Xboxa 360, czyli PlayStation 3. Według marketingowców japońskiej firmy, PS3 miało już na samym starcie zostawić Xboxa daleko w tyle, oferując dużo mocniejszy sprzęt, lepsze tytuły czy darmową grę w sieci. Jak to zwykle bywa przy obiecankach bez pokrycia, niedługo po premierze omawianego sprzętu zarówno Sony, jak i gracze zderzyli się ze ścianą rzeczywistości. Niewiele ciekawych tytułów startowych, małe wsparcie zewnętrznych deweloperów (ze względu na ogromne trudności z tworzeniem gier na PS3), gry działające „zaledwie” w 720p (Sony jakimś cudem chciało dopiąć na starcie do Full HD) ,czy chociażby mniej stabilne serwery niż to miało miejsce u konkurencji. Konsola, która miała być konkurencją dla X360, stała się czymś, co paradoksalnie jeszcze bardziej pomogło Microsoftowi w sprzedaży swojego sprzętu. Wkrótce wszystko się zmieniło… Nie minęło dużo czasu, gdy Microsoft zdawał się podążać stałą ścieżką i nie zauważył, kiedy rywal zaczął go przeganiać. Podczas gdy wielu użytkowników Xboxa borykało się z tak zwanym Red Ring of Death (czyli awaria konsoli wymagająca wymiany sprzętu), PS3 dostało zastrzyk tytułów ekskluzywnych, które zawstydziły większość blockbusterów, zarówno multiplatformowych, jak i wydanych tylko na sprzęt Microsoftu, stawiając żelazny argument za kupnem właśnie tej konsoli. Od czasu, kiedy obie konsole na poważnie rozpoczęły wyścig o tytuł tej najlepszej, zaczęły się trwające do teraz walki tak zwanych fanboyów, czyli osób ślepo broniących swojego sprzętu, przy okazji jak najbardziej oczerniając ten konkurencyjny.
Jeśli liczycie na moją opinię na temat tego, który sprzęt jest lepszy, to uprzedzam, że nie znajdziecie takich informacji w tym artykule, ponieważ pomimo, że mam tylko jedną z wymienionych w tekście konsol, patrzę na cały temat jak najbardziej obiektywnie. Po długim, wydawałoby się równym, pojedynku obu firm, doszło do wydarzenia, które ponownie ubrudziło ręce Sony i mocno zachwiało równowagę na rynku konsol. Wiosną 2011 serwery firmy z Kraju Kwitnącej Wiśni odpowiedzialne za obsługę PlayStation Network zostały zhakowane. Zostały szybko zamknięte przez japońską firmę i może wszystko obeszłoby się bez większego echa, gdyby nie fakt, że wielu amerykańskich (i nie tylko) użytkowników z zarejestrowanymi kartami kredytowymi mogło dostać małego zawału. Otóż, pomimo krótkiego czasu trwania ataku, okazało się, że wiele danych z kart kredytowych zostało skradzionych, a hakerzy nie obijali się z wydawaniem znajdujących się na nich pieniędzy. Sony po długiej sielance zostało dosłownie zasypane problemami. Zażalenia wpływające setkami tysięcy, pozwy do sądu, domaganie się ogromnych odszkodowań, a przede wszystkim utrata wiarygodności dla tak wielkiej firmy była ciosem prosto w serce. Firma przez pewien czas stała na skraju bankructwa, a fakt, że w związku z całym zajściem Sony straciło wielu potencjalnych klientów wcale nie pomagał. Co by jednak nie mówić, takie sytuacje zmuszają firmę do odzyskania wiarygodności wśród klientów i ku naszemu zadowoleniu japońska firma spisała się w tej kwestii na szóstkę. Walka znów wydawała się być wyrównana aż do 2013 roku, a konkretnie… niesławnej konferencji Microsoftu. Wyobrażacie sobie, żeby jedna z największych firm świata zorganizowała TAK słabą konferencję, że wyśmiewał się z nich nie tylko cały Internet, ale także telewizja i radio nie mające żadnego powiązania z grami? Cała konferencja zdawała się być jednym wielkim środkowym palcem wymierzonym prosto w graczy i sprawiła, że dosyć przeciętna konferencja Sony, na której zapowiedziano PS4, w porównaniu z nią wyglądała jak przemówienie M.L. Kinga pod tytułem I have a dream. Podsumowując obecną generację, chciałbym powrócić do stwierdzenia z początku artykułu. Czy rewolucja, jaką wywołały PS3 i Xbox 360 wyszła nam, graczom na dobre? I tak i nie. Większość, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, zmian pojawiło się przy okazji połączenia konsol z Internetem. Z jednej strony pozwala ono grać z przyjaciółmi po sieci, co bez wątpienia jest rzeczą pozytywną, oraz pozwala producentom gier na łatanie ich bezpośrednio z poziomu konsoli (nie trzeba żonglować łatkami pobranymi z Internetu i podłączać ich przez USB). Z drugiej jednak strony znacznie rozleniwiło to deweloperów, którzy wypuszczają niekompletne gry (przecież można je łatać przez kolejne pół roku aż w końcu będą grywalne, prawda?), czy zasypują nas absurdem w postaci niewartych ceny dodatków, Online Passów czy znienawidzonych przeze mnie mikrotransakcji.
Czego oczekujemy od konsol nowej generacji? Świeżych IP i więcej tytułów ekskluzywnych. Lepszych serwerów na PlayStation Większej przystępności dla rynku europejskiego Grafiki równej lub przewyższającej PC
©
LIGA LICENCJI Dominik Kowol
Historia nauczyła nas, że gry na licencjach bardzo często bazują tylko i wyłącznie na popularności marki, a sam produkt okazuje się być szarą papką reklam i marnej, nieprzemyślanej rozgrywki. Dlaczego tak często logo Marvela na pudełku jest więcej warte niż jego zawartość? Otrzymujemy twory „gropodobne”, niewarte swojej ceny, a potem sami plujemy sobie w brodę, że wydaliśmy nasze ciężko zarobione pieniądze na takie monstra. Tym większym pozytywnym zaskoczeniem okazuje się każda gra, spełniająca kryteria na przyznanie jej miana „przyzwoitej”. Oto zestawienie pięciu, moim zdaniem, najlepszych gier z superbohaterami na licencjach znanych marek.
X-Men Origins: Wolverine
Wydana w 2009 roku (przy okazji premiery filmu o tym samym tytule) gra akcji TPP, w której wcielamy się w naszego nieokrzesanego Logana, poszukującego prawdy na temat własnej, owłosionej osoby. W drodze do prawdy przyjdzie nam posiekać kilkuset przeciwników i zagoić wiele ran, fizycznych jak i emocjonalnych. Produkcja do dziś może pochwalić się wyjątkowo płynnym i efektownym systemem walki i nienajgorszą grafiką. Polecam wszystkim, którzy chcą zaznać męskiej i brutalnej przygody Wolverine’a. Gra przyjemna, lekka, satysfakcjonująca i klimatyczna.
Deadpool: The Video Game Nie oszukujmy się, gra Deadpoola nie jest idealna. To kolejna gra akcji TPP, w której idziemy do przodu szlachtując złych gości (systemem walki nieudolnie imitującym serię Arkham), czasami skacząc od jednej platformy do drugiej. Do ideału jej daleko, a nawet momentami kuleje. Więc co do cholery robi w tym zestawieniu? Odpowiedź: śmieje się sama z siebie. Największym sukcesem twórców jest przeniesienie chorego, schizofrenicznego umysłu antybohatera z komiksu do gry. Mamy do czynienia z jednym, wielkim przełamaniem czwartej ściany, z żartami o penisach i abstrakcyjnymi scenkami rodzajowymi. Już sam fakt, że głównym motywem fabuły są nieudolne próby stworzenia przez naszego najemnika gry o samym sobie, jest genialnym odwzorowaniem komiksowego klimatu. Każda wada gameplayu, czy dziura w fabule jest wytłumaczona i stara się udawać celową. To gratka dla każdego fana komiksów, bo może nie jest grą idealną, ale idealnie odzwierciedla to, co kochamy w Deadpoolu najbardziej, czyli szaleństwo.
Injustice: Gods Among Us Mortal Kombat 9 w świecie DC, czy może jednak coś więcej? Bijatyka taka jak wszystkie inne? Moim zdaniem to jednak coś więcej. Otrzymaliśmy możliwość zobaczenia, a nawet poprowadzenia epickich potyczek herosów, o których wcześniej mogliśmy tylko pomarzyć. Sny dzieciństwa wreszcie się spełniły… Przesadzam, przecież takich komiksowych bijatyk było już multum, no ale przecież coś musi wyróżniać Injustice na tle całej reszty. Więcej, lepiej i dalej- tak można streścić ową produkcję. Dostajemy porządną grę, z porządnym systemem walki, nieodbiegającym od tego z Mortal Kombat (twórcy nie próbowali przekombinowywać tego, co już raz im wyszło) i kilka miłych innowacji w gameplayu. Walk nie prowadzimy już tylko na statycznych arenach, tym razem mamy (co prawda nieco ograniczoną) możliwość ingerencji w otoczenie, a same areny rozpościerają się na kilku poziomach. Od fabuły nie możemy wymagać zbyt wiele, bohaterowie spotykają się, w pewnym momencie dochodzi między nimi do sprzeczki, walczą, a na koniec dochodzą do wniosku, że muszą przestać walczyć i skupić się na zwalczeniu większego zła, ale mimo to możemy spodziewać się kilku bardziej rozbudowanych i ciekawych wątków. Gra idealna, by usiąść z kolegami na kanapie i ponaparzać się między sobą, wcielając się w swoich ulubionych herosów i złoczyńców.
Batman: Arkham Asylum Premiera wiązała się z gigantycznym zaskoczeniem. Jak świat światem, gry z Batmanem nie były hitami, a raczej w większości były porażkami (nie będę wymieniał, bo komuś może zrobić się przykro). Tym razem nikt nie śmiał powiedzieć złego słowa. Batman nieoczekiwanie wyskoczył z cienia i brutalnie połamał piszczele wszystkim, którzy nie wierzyli w dobre gry na bazie komiksów i filmów. Studio Rocksteady pozamiatało i stworzyło obecny wzór dla większości gier akcji. System walki jest intuicyjny, nieskomplikowany, płynny i miły dla oka. Aktualnie zalewa nas fala produkcji, które próbują w ten, czy inny sposób imitować serię Arkham. Postaci, które wszyscy kochają i pamiętają z filmów, kreskówek i komiksów, zostały oddane z sercem i zaangażowaniem, nikt nie został potraktowany po macoszemu. Podróże pomiędzy lokacjami nie są zbyt długie i męczące, walki z przeciwnikami są płynne, dynamiczne i mięsiste, sekwencje skradania dają wiele możliwości pozbycia się przeciwników, a misje detektywistyczne nie są przesadnie utrudnione. Idealna harmonia i dopracowanie. Czy kolejne odsłony dorównują Arkham Asylum? Każdy ma inne zdanie, ale wszyscy zgadzamy się co do jednego – seria Arkham zawiesiła poprzeczkę wysoko ponad głowami konkurencji i jeszcze przyjdzie nam trochę poczekać, aż ktoś pokona Batmana i przejmie rynek gier na licencjach.
Gry LEGO oraz Scribblenauts Unmasked: A DC Comics Adventure Nie mogło również zabraknąć Scribblenauts i wszystkich gier LEGO poświęconych zarówno uniwersum DC, jak i Marvela. Dlaczego znalazły się w top5? Zasłużyły sobie na to swoją przystępnością. Każdy fan posiadający młodsze rodzeństwo, ewentualnie potomstwo, chce wychować je w miłości do własnych komiksowych idoli. Niestety, większość z gier z superherosami przepełniona jest przemocą i krwią, a przecież nie chcemy zrobić z pociech małych psychopatów. To właśnie dzięki cukierkowej otoczce, uproszczonej fabule i rozgrywce owe produkcje osiągają taki sukces. Chcemy dzielić pasję z naszymi dzieciakami, a nic nie zbliża bardziej, niż coop w LEGO Marvel Super Heroes.
BATMAN ARKHAM ORIGINS Kamil Łukowicz Wiemy jak to jest z częściami zamykającymi trylogię– słabo. Nieważne, czy to gra, film, czy muzyka, zawsze części o numerze trzy okazują się klapą, głównie ze względu na brak pomysłu, czy świeżości. Jednak jak zwykle jest kilka wyjątków, a oto jeden z nich.
Przyznam się bez bicia, jestem fanem serii gier o człowieku-nietoperzu. Z tym większym niepokojem przyjmowałem kolejne informacje na temat nowej, podobno ostatniej części Arkham. A to zmiana studia (Warner Bros zamiast Rocksteady), a to sam fakt, że jest to trzecia część. Czy te wątpliwości okazały się słuszne ? Z ulgą muszę powiedzieć, że nie. Owszem, czasem widać pewne niedoróbki, czy niekonsekwencje, a prequelowa fabuła w jakimś stopniu to uwydatnia. Cała akcja gry ma miejsce w Wigilię Bożego Narodzenia, dwa lata po tym jak biznesmanfilantrop Bruce Wayne postanowił przywdziać swój czarny kostium, aby opanować przestępczość w jego rodzinnym mieście. Dzięki temu poznajemy okoliczności, w jakich główny bohater spotyka i stacza pierwsze pojedynki z niektórymi ze swoich oponentów, m.in. Jokerem. Przekonania mediów i stróżów prawa, jakoby sam zainteresowany był tylko wymysłem i miejską legendą nie pomogą mu w starciu. I tutaj ktoś może oskarżyć studio o brak pomysłów na kontynuację i bezmyślny (kompletne pudło) backtracking. Tylko co z tego, jeśli same rozwiązania dalej pozostają genialne? Twistów i niespodzianek podczas gry jest sporo, a sama
historia, czyli wynajem wykwalifikowanych morderców przez Czarną Maskę, po to, aby zlikwidować Batmana, już pokazuje nam, jak wiele ciekawych pojedynków stoczymy. Oczywiście w tym miejscu warto skupić się na znaku rozpoznawczym serii, czyli systemie walki. System nie rozczarował i znów pozwala nam czerpać z niej ogromną frajdę. Znużenia pojedynkami tutaj nie uświadczycie, zwłaszcza przy tak ogromnym zakresie ciosów i arsenału, którego może użyć główny bohater. Mamy tutaj wszystko, od batarangów, przez wybuchający żel, po dymne granaty. Nowy jest tutaj gadżet, dzięki któremu możemy przemieszczać się, po zawieszonej w danym pomieszczeniu linie, w powietrzu. Kolejną niezmiennie dobrą rzeczą jest klimat. Mroczne, bożonarodzeniowe Gotham jest wprost idealnym miejscem na to, aby wcielić się w Bruce’a Wayne’a. Mnie osobiście ucieszył również fakt, iż twórcy gry powrócili w pewnym stopniu do komiksowości realiów Batmana, czego niezwykle brakowało mi w drugiej części. Kolejny znak rozpoznawczy, czyli ogromna ilość zagadek i minigierek również żyje i ma się dobrze. A że czasem się dłuży ? Że czasem niektóre walki z bossami są tragicznie krótkie, nawet jeśli logiczne ? Zmniejszenia funu na większą skalę nie stwierdzono. Antykomercyjni puryści zarzucają skok na pieniądze twórców, poprzez wprowadzenie multiplayera. Każdy chce zarobić, więc myślę, że zwykłe
gadanie o wyłącznej „chęci do poszerzeniu horyzontów uniwersum Batmana i większej rozrywce gracza” możemy włożyć między bajki, co nie zmienia faktu, że system grania z innymi jest całkiem przyjemny i prezentuje kilka ciekawych pomysłów. Warto nadmienić, że granie wieloosobowe to zasługa studia SplashDamage. Decyzja o przydzieleniu tej części prac innemu studiu miała na celu pokazanie, iż nie ucierpi przez to rozgrywka indywidualna, która pozostaje oczywiście tą główną. W trybie multiplayer możemy wcielić się w Batmana i współpracującego z nim Robina, albo w jednego z członków gangu Jokera czy Bane’a . Każda ze stron ma inne zalety oraz wady, zgodne z fabułą komiksu i gry. System walki również pozostaje ten sam, a rozgrywka pozostaje skradankową. Jedną z nielicznych (ahh, ten urok trylogii) lecz ciekawych innowacji jest system badania miejsca zbrodni. W Batman: Arkham Origins możemy bezpośrednio ujrzeć przebieg wydarzenia, które miało miejsce i czynniki wpływające na obecny stan rzeczy. Jest to, jak już powiedziałem, ciekawe i efektowne. Podsumowując: można czepiać się panów z Warner Bros o czysto zarobkowe motywy w tworzeniu tej części, ale oby zawsze przy takich motywach powstawały tak udane gry. Poza tym , czy każda gra musi być rewolucją ? Czasem wystarczy użyć lekko odświeżonych, znanych już rozwiązań, dodać do tego multiplayer i poskładać to w jedną całość. I wychodzi, po prostu.
7
BATTLEFIELD 4 Wojciech Mazur
Tak oto i nadszedł dzień premiery kolejnej odsłony Battlefielda. Poprzednie części zyskały sobie ogromne rzesze fanów, seria z każdą kolejną częścią stawała się coraz lepsza. Czy tym razem jest podobnie? Zaraz zobaczymy…
Jak to zwykle bywa, najpierw przyjrzymy się kampanii dla jednego gracza. Przyznać trzeba, że jest to część gry, która potraktowana została jako dodatek do trybu multiplayer i niczym nie zaskakuje. Kilka momentów „skradankowych”, mnóstwo wybuchów, żołnierze wrzeszczący do siebie i obrzucający się tak zwanym mięsem. Pokazano też możliwości nowego silnika Frostbite 3, wybuchy i destrukcja wyciskają ostatnie poty z naszych sprzętów, rozgrywka jest płynna i przyjemna, a dźwięk broni wspaniale rozbrzmiewa w głośnikach. Wracając jednak do fabuły -po raz kolejny
mamy opowiedzianą jakąś historię… i po raz kolejny jest ona mierna. Żadnej charakterystycznej postaci, którą moglibyśmy uwielbiać lub nienawidzić, żołnierze giną jakby była ich niezliczona ilość, ciągi wulgaryzmów nie kończą się, a przedstawienie trwa i… no właśnie, nieco zawodzi. Prawdę mówiąc, końcówka lekko już nużyła, więc gdy zobaczyłem napisy przewijające się w dół, ożywiłem się. Wreszcie czas na multiplayer. Każdy kupujący tę grę czeka na ten moment. Właśnie tutaj żagle Battlefielda są na pełnym wydęciu, to właśnie tutaj, potencjał tej gry rośnie do rozmiarów, z którymi trzeba się liczyć. Kiedy twoja drużyna zgrywa się niczym idealnie pasujące trybiki, kiedy odkrywasz miąższ, jaki wypływa z rozgrywki, kiedy wiesz, że perfekcyjnie do niej pasujesz, wszystko to łączy się w niezwykle satysfakcjonującą całość, niemal majestatyczną symfonię, która po prostu powala!
Kilka godzin, w przeciwieństwie do singleplayera, a doświadczysz mnóstwa niezapomnianych momentów, przeładowanych emocjami, jakich nie dostarcza żaden inny FPS. Niesamowite jest to, że nawet, kiedy przegrywasz, czujesz satysfakcję z gry. Prawdopodobnie sporo przysłużyła się tutaj konstrukcja map. Niektóre z nich są przytłaczająco wielkie, a przypomnieć należy, że i tak zostały pomniejszone na potrzeby konsol poprzedniej generacji. Przemierzanie mapy na quadzie ze znajomym, przeczesywanie kanałów, bieg przez ruiny budynków, a w twojej świadomości ciągle tkwi fakt, że w każdym momencie możesz zostać „ustrzelony”. Każdy mecz to coś nowego, coś, co niemal narkotycznie zachęca nas do rozegrania kolejnej sesji. Trybów gry jest kilka, jednak większość jest już nam znana. Podbój, czyli klasyczny już tryb – ogromne mapy, różnorodne pojazdy. Celem jest osiągnięcie danej ilości zabójstw przez drużynę. Nieco mniejszym odłamem jest dominacja, czyli podbój bez pojazdów. Pewną nowością jest tryb „Unicestwienie”. Na mapie pojawia się bomba, którą należy zabrać i podłożyć w jednym z wrogich punktów. Po jednym wybuchu pojawia się następna i sytuacja powtarza się do momentu zniszczenia wszystkich baz wroga.
Neutralizacja to walka bez możliwości odrodzenia, oprócz tego mamy deadmatch, czy dobrze znany szturm. Przyznać trzeba, że kampania to nie jest to, na czym powinniśmy skupić się w Battlefieldzie 4. I nawet sami twórcy wydają się tego nie ukrywać. W zasadzie jedyne, co promowane jest w reklamach, czy nawet na samym pudełku, to tryb dla wielu graczy, a kampania schodzi na drugi plan i nadal pozostaje rozrośniętym przedsłowiem. Bez cienia wątpliwości, główną atrakcją, wystarczającą do przyćmienia trybu dla jednego gracza jest multiplayer. Bez znaczenia, czy dopiero rozpoczynasz przygodę z serią, czy jesteś wyjadaczem, gra powinna przypaść do gustu każdemu, ponieważ tam, gdzie gra zawsze była dobra, jest nawet lepsza. Co prawda trudną ją nazwać szumnym „levolution”, ale czuć skok w stosunku do poprzednich części. Niesmak pozostawiają jedynie graficzne błędy i okropne tekstury, których doświadczymy na konsolach poprzedniej generacji. Miejmy jednak świadomość, że jest to sprzęt z poprzedniej epoki i nie jest on „targetem”, a rozgrywka nadal pozostaje uzależniająca.
8