Jakub Ciosiński DYREKTOR ARTYSTYCZNY Dział: Film, Technologia
Ola Bąk DYREKTOR KREATYWNY Dział: Muzyka
ZESPÓŁ REDAKCYJNY Dominik Kowol, Kamil Łukowicz, Jarosław Majętny, Maciej Mańka, Wojciech Mazur, Judyta Patoka, Damian Wojdyna KOREKTA Paulina Imiela, Katarzyna Romaniuk Kontakt readmagazyn@gmail.com Zdjęcia: mat. Prasowe
ZNAJDŹ NAS NA FACEBOOKU
;=-…łkl;lm, n
Newsy Wywiad: We Call It A Sound Muzeum figur Madame Hip-Hop Wywiad: Dżindżer Projekt Relacje: The Australian Pink Floyd 3 Majówka Wrocławska Recenzje Turn Blue Trójpole Built on Glass
NEWSY Stwórz własne sample Nie od dziś wiadomo, że najprostsze zabawki sprawiają najwiecej radości. Świadczy o tym chociażby sukces gry 2048, która polega na zwykłym łączeniu tych samych liczb. W tym przypadku zamiast liczb jest kostka Rubika, która skrywa w sobie możliwości automatu perkusyjnego Roland TR-808. Przy jej pomocy możemy stworzyć własne sample, ale także wgrać plik audio, będący bazą wyjściową do dalszych eksperymentów. Z appką możecie się zapoznać pod tym linkiem.
Kanye West tworzy dla Adidasa O Kanye Westcie w ostatnim czasie głośno było nie z powodu jego muzycznych osiągnięć, a z powodu ślubu, który w ubiegły weekend wziął z Kim Kardashian. Nie oznacza to jednak, że muzyka zeszła w jego życiu na dalszy plan, co potwierdza wydany właśnie God Level. Za jego wyprodukowanie odpowiedzialny jest Hudson Mohawke, który zapowiedział, że nie jest to jeszcze pełna wersja utworu. Singiel powstał na potrzeby kampanii Adidas Fifa World Cup.
OFF Festival stawia na rodzimych artystów Po ogłoszniu headlinerów przyszedł czas na polską załogę. Roejk w tym roku do Katowic zaprosił przedstawicieli różnych gatunków, toteż usłyszymy m. in.: Błażeja KRÓLA, Kobiety, NOON live, Mister D., Anthony Chorale, Zeus, Inkwizycja, Variete, L.A.S., Pictorial Candi, Thaw, Jerz Igor, Merkabah, Ebola Ape + Boolz, The Dumplings, Eric Shoves Them In His Pockets. Co ciekawe, na OFFie usłyszymy także twórcę Festiwalu, czyli Artura Rojka.
Colours of Ostrava 2014 zapowiada nowych artystów Do najbardziej kolorowego festiwalu w Europie pozostało już tylko trochę ponad miesiąc. Organizatorzy dopinają zatem line-up na ostatni guzik, prezentując nowych artystów. Ogłoszono właśnie 15 nowych wykonawców, głównie przedstawicieli czeskiej sceny muzycznej, którzy zagrają na Full Moon Stage. A są to m. in. : Bee and Flower, Denver Broncos UK Kolowrat, Kyklos Galaktikos, Lshmsxls, Manon meurt, My Dead Cat, Pa1ermo, Prodavač. Do składu dołączyły również Jana Kirschner i Howlin Rain.
Audioriver 2013 odsłania ostatnie karty To już ostatnie ogłoszenia zagranicznych gwiazd płockiego festiwalu. Do rozkładu dołączyli: 2manydjs (dj-set), Pretty Lights, LTJ Bukem, Maetrik aka Maceo Plex, Hot Since 82, Gary Beck, S.P.Y feat. MC LowQui, Audio, Riton oraz Phace b2b Misanthrop. Nie oznacza to jednak, że Line-up jest już zamknięty. Do ogłoszenia pozostał jeszcze trzeci dzień imprezy, czyli Audioriver Sun/Day oraz co najmniej kilkunastu polskich wykonawców.
WE CALL IT
A SOUND
„Wystrzegamy się grafomanii” Ola Bąk
Nowicjuszami nazwać ich nie można, choć właśnie zaliczyli swój muzyczny debiut w tak mocno okrojonym składzie. Mimo młodego wieku nie boją się sięgać po folkowe brzmienie, łącząc je z syntezatorami, R&B i dubem. Nam opowiedzieli m.in. o tym, dlaczego przestali śpiewać po angielsku, skąd wzięło się ich zamiłowanie do folku oraz co sądzą o programach typu talent show.
Zaczynaliście jako zespół kilkuosobowy, a obecnie zostało Was jedynie dwóch. Jak do tego doszło? Karol: Działając już w kilkunastu projektach artystycznych było nam dane wyciągnąć pewne wnioski. Rzadko kiedy w takich grupach zaangażowanie jest takie samo u wszystkich członków. Nie ukrywamy, że we WCIAS to zaangażowanie naszej dwójki było zawsze największe, a współpraca z pozostałymi członkami zawsze kończyła się na drodze pewnego wygaśnięcia chęci u tych osób. Ale mamy dystans do tego typu spraw. Z ludźmi, z którymi pracowaliśmy w zespole, nierzadko spotykamy się, imprezujemy i pijemy wódkę. Zespół jest tylko zespołem, raz się w nim jest, a raz nie.
Na Waszym ostatnim krążku słychać nawiązania do polskiego folku. Jak myślicie, zainteresowanie folkiem wynika z chęci sięgnięcia do korzeni, bo urodziliście się w małym miasteczku, czy jednak pochodzenie nie ma żadnego wpływu na Waszą twórczość? Karol: Pochodzenie ma kolosalne znaczenie dla kształtu sztuki, którą tworzymy. Chodzi tu o język, nawiązania stylistyczne, ale oczywiście też o treści, które staramy się przekazywać. Nawiązania do polskiego folku są w pełni świadomym posunięciem. Odwołując się do niego chcieliśmy przede wszystkim wyrazić nasze przywiązanie do rodzinnych stron. Ale zwroty w kierunku muzyki dubowej też w pewnym sensie hołdem dla tradycji muzycznych naszego kraju.
Wasz nowy materiał jest bardzo naznaczony liczbą 3. Jest to trzeci album w Waszej karierze, trójka pojawia się również w tytule, a sam album jest niejako tryptykiem, czerpiącym z trzech różnych gatunków muzycznych. Skąd wziął się taki koncept? Karol: Na początku pracy istniały na polu zespołowym napięcia, związane z różnymi wizjami tego albumu. Łączenie gatunków niezbyt nam odpowiadało, szczególnie drażliwi byliśmy na punkcie łączenia folku z czymkolwiek. Tutaj staraliśmy się być ostrożni, gdyż wchodziliśmy na grząski grunt. W pracy nad polską muzyką folkową łatwo jest osiągnąć efekty kuriozalne, czego oczywiście nie chcieliśmy, ale też ta trójdzielna koncepcja wydała nam się interesująca, gdyż sami słuchamy muzyki z każdej szuflady i wydaje nam się, że jest to w jakimś stopniu obraz naszych osobowości. Album wydaliście samodzielnie. Co miało wpływ na tę decyzję? Karol: Było kilka czynników. Pierwszym był brak zainteresowania wytwórni wydaniem tego albumu. Drugim był czas, gdyż zależało nam na wydaniu tej płyty jeszcze przed latem. Kolejnym czynnikiem była nasza sytuacja finansowa, która po drugiej płycie okazała się być bardzo korzystna, i stwarzała
możliwości wydania tej płyty we własnym zakresie. Po części chęć zrobienia czegoś na własną rękę, a w pewnym stopniu również zdobyte doświadczenie i gotowość na tego typu przedsięwzięcie. Teksty i muzyka są efektem wspólnej pracy czy jednak istnieje w zespole podział na role? Karol: Nad materiałem zawsze pracujemy wspólnie. Wszystkie pomysły, które wydają nam się być interesujące, konfrontujemy. Czasem jest jednak tak, że ktoś z nas przynosi utwór skończony, kompletny lub jeden z nas nie jest w stanie dołożyć czegoś od siebie, gdyż wizja dzieła jest na tyle silna i spójna, że nie wymaga się nic więcej. Tak było np. w przypadku utworów Bajki czy W Pełnym Słońcu, gdzie kompozycyjnie są one w pełni utworami Filipa. Z tekstami jest trochę inaczej, gdyż rzadko kiedy są one mieszane, staramy się pracować raczej na gotowych tekstach. Wystrzegamy się grafomanii. Podział pracy na Trójpolu klarował się następująco: Filip był mózgiem części dubowej i r'n'b, ja natomiast miałem wizję części folkowej. Na Trójpolu nastąpiła niemała rewolucja. Porzuciliście śpiewanie w języku angielskim na rzecz rodzimego języka. Dlaczego zdecydowaliście się na ten krok? Filip: Jest to następstwem naszego artystycznego
KONKURS Mamy dla Was najnowszą płytę We Call It a Sound – Trójpole. Aby wziąć udział w konkursie wystarczy, że odpowiesz na pytanie, dlaczego ta płyta ma trafić właśnie do Ciebie? Odpowiedź należy wysłać na: readmagazyn@gmail.com. Zwycięzcę wybieramy 15.06.14
dojrzewania. Nareszcie bylibyśmy gotowi pisać po polsku, i z naszej perspektywy efekt jest w pełni satysfakcjonujący. Nie ukrywam, że współczesne teksty w polskiej muzyce nie są mi specjalnie bliskie w konwencji stricte piosenkowej nieczęsto mnie przekonują, a pod naprawdę niewieloma chciałbym się sam podpisać, było to więc swoiste wyzwanie. Nie wyobrażamy sobie również podejść do folku, czy nawet dubu w inny sposób - te piosenki wymagały więc odpowiedniego narzędzia. Fakt, że jesteście braćmi ułatwia Wam pracę czy jednak prowadzi do rywalizacji, a nawet konfliktów, jak to było w przypadku np. braci Gallagher? Karol: Wydaje mi się, że bracia Gallagher to w dużym stopniu kreacja marketingowa. Nas tego typu wizerunek nie interesuje. Bycie braćmi ułatwia współpracę, bo jeszcze do niedawna widzieliśmy się ponadprzeciętnie często i większość pomysłów zaraz po powstaniu była konfrontowana. Myślę, że ważne w tym wszystkim jest też rozumienie się i operowanie podobną semantyką, która wydaje mi się wynikać z uwarunkowań genetycznych Co sądzicie o programach typu talent show? Widzicie gdzieś tam siebie? Karol: Programy typu talent show nie służą wykonawcom czy wokalistom. W tych programach
nikogo nie interesuje talent czy umiejętności ludzi. Chodzi tylko o zapełnienie czasu antenowego i przyciągnięcie jak największej liczby widzów. Odkąd zajmuję się poważnie muzyką, nigdy nie myślałem o występie w talent show. Chociaż twierdzę, że kilku artystów wyszło z tych programów na ludzi. Np. Ania Dąbrowska czy Brodka, której Grandę uwielbiam. Pięć lat temu wygraliście Coke Live Fresh Noise – konkurs dla młodych twórców, dzięki któremu nie tylko zagraliście na Coke Live Music Festival 2009, ale także dostaliście środki finansowe na nagranie debiutanckiej płyty. Ile, z perspektywy czasu, dała Wam ta wygrana? Karol: Przede wszystkim otworzyła drzwi do kolejnego etapu działania. Dzięki temu staliśmy się obecni na scenie alternatywnej. A to z kolei sprawiło, że obecni byliśmy tez na festiwalach, w prasie, w radiach. Było jak zakręcenie wielkim zamachowym kołem, a potem już się jakoś kręciło. I dalej się kręci. Jakie macie plany na najbliższe miesiące? Szykuje się jakaś dłuższa trasa koncertowa? Filip: Planów na razie brak, szlifujemy konwencję i czekamy na odpowiedni czas. Jeżeli poczujemy odpowiednio silny feedback - wtedy wyjdziemy do ludzi.
MUZEUM FIGUR MADAME HIP-HOP Kamil Łukowicz
Londyńskie muzeum Madame Tussaud oferuje pełen przekrój znanych postaci wykonanych z wosku, jednak do Wielkiej Brytanii wybierzemy się innym razem. Powodem naszego pozostania nad Wisłą jest całkiem imponująca galeria postaci, odwzorowana przez polskich raperów w swoich utworach. I właśnie o tych mniej lub bardziej znanych numerach mam okazję Wam w tym numerze opowiedzieć.
Ras & Qciek – Thomas Edison (prod. Qciek)
Bisz – Pollock (prod. BobAir)
Takich utworów nigdy za wiele. Idealny na zbliżające się wielkimi krokami lato, a nieprzekombinowany gitarowy sampel to himalaje producenckiego wyczucia. No i Ras wcielający się w Thomasa Edisona, elektryzujący nośnym refrenem oraz jak zwykle celnymi linijkami w stylu Ponoć ślepi prowadzą ślepych, głusi nie słyszą tekstów/Daj mi się poprowadzić, tylko ślepi nie widzą przeszkód . Warto dodać, że jest to spontaniczny, nieumieszczony na żadnym krążku kawałek.
Jeden z najgłośniejszych numerów ostatnich lat. Singiel świetnego Wilka Chodnikowego to mistrzostwo każdego elementu rzemiosła hip -hopowego. Bisz wciela się tutaj w mistrza ekspresjonizmu abstrakcyjnego, wylewając z siebie cały gniew, jednocześnie chłodno punktując branżę i rzeczywistość. Ręka, noga, mózg na ścianie #Pollock / Oni chcą być w mediach? Nie ma sprawy #nekrolog wyrzuca z ekspresjonistyczną nieregularnością na offbeatowym podkładzie BobAir’a .
Zeus – Tony Halik (prod. Zeus) Numer urzekający świetnie uchwyconymi pocztówkami z podróży rapera, podany na świetnie skrojonym podkładzie, który sam zdaje się rwać do biegu za widokami. Łodzianin podróżuje po całym globie, przybijając swoim ludziom piątki od Polski aż po Chiny. W końcu gdy ktoś poczuwa się do bycia Tony Halikiem, podróżnikiem tworzącym telewizyjne programy na temat swoich ekspedycji, musi pokazać, czego udało mu się doświadczyć.
Dwa Sławy – Dorota Gardias (prod. Marek Dulewicz) Łódzki duet miotający perfekcyjne hashtagi zrobił kawałek o ... pogodzie. Wodolejstwa tu jednak nie uświadczymy, jest za to sporo sprawnych gierek słownych, okraszonych oczywiście w/w hashtagami. Branżowych nawiązań też jest sporo, co daje bardziej wprawionym słuchaczom jeszcze więcej radochy. Przekaz utworu również idealny na nadchodzące gorące dni: Zdradliwa pogoda, w słońcu stoisz w swetrze/ Twoja opalenizna to południowy redneck.
Tede – Charlie S. (prod. Sir Michu)
Afront – Vlade Divac (prod. O.S.T.R.)
Jeden z lepszych numerów na bardzo dobrym Elliminati to rzecz ciekawa. Mimo że jest to kolejne wcielenie Charliego Sheena na polskiej scenie, to po Kobrze oraz Bezczelu i Pezecie wraz z Mesem dostaliśmy w końcu kawałek satysfakcjonujący zarówno pod względem tekstowym, jak i muzycznym. Pokaz stylu rapera, który rzuca sprawnymi linijakami w stylu:Byłem pimp, byłem nim, żyłem w tym jak Charlie Sheen /Byłem niezniszczalny w tym, żyjąc w plątaninie lin na wypełnionym cykaczami mrocznym , southowym bicie autorstwa Sir Micha.
O odbiorze ich dotychczasowych materiałów pisać nie będę, nie ma co się narażać autorom tak dobrych krążków jak m.in. Coraz Gorzej. Na klasycznym bicie naczelnego skrzypka polskiego hip-hopu panowie pokazują, że przez 7 lat od ostatniego materiału ich luz oraz błyskotliwość nie zniknęły w żadnym wypadku. Niezawodni jak serbski koszykarz Vlade Divac, bo przecież jak sami twierdzą flow jest jak jazda na rowerze.
Eripe & Quebonafide – Łysy z Brazzers (prod. Lanek)
Abel – Leonard Zelig (prod. Jordah)
Obaj panowie słyną z licznych i sprytnych nawiązań do popkultury w swoich numerach, jednak tym razem spychają to na drugi plan, wynosząc na piedestał swoje potężne pokłady charyzmy i bezczelności. Nawiązań do filmów spod znaku xxx jest jak łatwo się domyśleć sporo, a całość niesiona jest przez niezwyczajny bit Lanka, oparty na czymś, co przypomina dalekowschodnią melodyjkę. Hip - hop to nie zawsze poezja i żywe instrumenty, nieistotne iloma Fryderykami i paszportami Polityki nagradzany.
Singiel promujący recenzowanego na naszych łamach Ostatniego Sarmatę. Tutaj raper, wspierany na refrenie przez producenta tego numeru, Jordaha, wciela się w postać Leonarda Zeliga, bohatera jednego z filmów Woody’ego Allena, który nabywał cech ludzi z którymi przebywał. Jednak Abel nie może narzekać na brak własnego zdania i osobowości, choć chcą by był jak DJ, jest bardziej jak Leila Khaled . Odrębność podkreśla również eklektyczny w swojej elektroniczności bit Jordaha.
Bonson/Matek – Piotruś Pan ft. Wini (prod. Matek)
Solar/Białas – Vladimir Putin ft. Quebonafide, TomB, Beteo (prod. Lanek)
Zapnijcie pasy, ponieważ na koniec odpłyniemy w rejony, w które mało kto spośród nieobeznanych z rapem słuchaczy mógłby odpłynąć. Na siermiężnej po polsku (w żadnym wypadku to nie zarzut !) elektronice Bonson unosi się nad miastem, nie chcąc dorastać. I wszystko byłoby normalne, gdyby nie Wini, który jak zwykle swoim unikalnym i odrzucającym stylem niszczy wszelki konwenans, coverując Bugatti Ace Hood’a : Latałem sobie dziś nad miastem/To było takie wykur*iaste/Paliłem sobie w chmurkach trawkę/Bo taką kur** mam zajawkę/Obudziłem się w ciele świni. 130 kilogramów stylu, bo rap, drogi słuchaczu, jest jak miłość – czasem boli.
Kontrowersji nie brak, choć Ryszard Nowak nie chciał żadnemu z raperów odwoływać koncertu. W dobie całej medialnej burzy wokół sytuacji na Ukrainie reprezentanci SB Maffiji dają nam bragga oparte na świetnych grach słownych. Od każdego coś miłego na wolnym, elektronicznym bicie Lanka. No może nie dla Ukrainy : Gram z NATO w Jeden z dziesięciu # Vladimir Putin/ Wybieram pana numer 3 # Yanukovych . I cała powaga sytuacji ucieka w siną dal.
DŻINDŻER
PROJEKT Ola Bąk
Kiedy dwa lata temu wydali debiutancką EP-kę przylgnęła do nich łatka funkowego, beztroskiego zespołu. Dziś opowiadają nam m.in. o zmianach, jakie u nich zaszły i wspominają swoje pierwsze muzyczne doświadczenia.
Kiedy narodziła się w Was miłość do muzyki i chęć grania? Kamila: Miłość do muzyki? Bardzo dawno temu, od babci śpiewającej Zielony mosteczek, przez wujka, który ciągał za akordeon, a ja grałam Wlazł kotek, przez szkołę, jasełka, kolędy (śmiech), pierwsze koncerty z sąsiadem Tomkiem. Chęć grania sobie powstała równocześnie z samą miłością do muzyki, ale chęć grania ludziom, chęć koncertowania, tworzenia własnego materiału, zrobienia czegoś co po nas zostanie zrodziła się 3 lata temu, w bólu i rozpaczy. Ola: Bardzo dawno temu. Miałam sześć lat i znalazłam się w mieszkaniu, gdzie było pianino, a na nim postawione nuty. Mimo że umiałam wtedy już płynnie czytać, nie mogłam odkodować zapisu notacji muzycznej. Bardzo mnie to zdenerwowało. Następnego dnia mama zapisała mnie na kurs przygotowujący do egzaminów wstępnych do szkoły muzycznej. Bartek: To u mnie rodzinne. Dziadek, wujek i mama grają, więc było oczywiste, że jak tylko okaże się, że mogę i umiem, to zostanę wysłany do szkoły muzycznej. Sprawdziło się i oto jestem. Filip: Zostałem w dzieciństwie oszukany przez przemysł muzyczny, który kreuje muzyków na herosów zajebistości, pięknych, bogatych i mądrych jak sam Bóg. Nie było nic o pracy, naginaniu doby, inwestowaniu, byciu pomiatanym i biedzie.
Jacy artyści mieli na Was największy wpływ? Kamila: Kiedy byłam młodsza, to chyba prenumerata Popcornu wpływała trochę na to, czego słucham, a co za tym idzie: Destiny’s Child, Jay-Z, Christina Aguilera, Pink, Justin Timberlake. To chyba tak zwane top hits of 2000-2003. Potem przyszedł czas na dojrzalsze wybory, a nie te dyktowane czasopismami, więc jeżeli chodzi o tych, którzy wywarli na mnie jakiś wpływ, to będą to z pewnością: Jamiroquai, Sara Bareilles, Tricky, Sistars, a ostatnio jest to MØ, Ella Eyre, Pretty Lights i Rhye. Ola: Pierwszymi zespołami, które zahipnotyzowały mnie swoją twórczością były The Doors i Sistars. Doorsów odziedziczyłam po moim ojcu, Sistars oczarowało mnie w momencie ich kandydatury do finału Eurowizji. W liceum słuchałam jazzu i hiphopu, pokochałam Możdżera, Fisza i O.S.T.R.-ego. Od jakiegoś czasu to produkcje z nurtu R&B i hop-hopu, cloud-rapu, PBR&B i muzyki elektronicznej mają na mnie największy wpływ.
Bartek: Zaczynałem od tego, co znalazłem w audiotece rodziców, czyli The Doors, Led Zeppelin czy Queen. Ze szkołą muzyczną przyszło zainteresowanie wszelakimi formami jazzu, począwszy od Maceo Parkera, przez Johna Coltrane’a, a na Gershwinie kończąc. Dzisiaj moja kolekcja to pomieszanie z poplątaniem i staram się inspirować każdym dobrym twórcą muzyki, od Jean Michele Jarre’a do Grzegorza Turnaua. Filip: To się ciągle zmienia, bo każdy z nas wciąż poszukuje. Świat (czyt. Internet) jest pełen muzyki, więc świetni artyści są na wyciągnięcie ręki. Jako perkusista podziwiam bębniarzy, którzy łączą techniczne skillsy, muzykalność i kreatywność z umiarem i gustem, czyli graniem pod zespół. Styl nie ma znaczenia, uwielbiam Chada Smitha (RHCP), Raya Luziera (Korn) i Jojo Mayera.
Co jest dla Was ważniejsze – siła przekazu Waszej muzyki czy jednak jej zasięg? Kamila: Myślę, że jedno wpływa na drugie - jest zależne od drugiego. Pracujemy chyba nad siłą przekazu, a zasięg się sam wypracowuje. Filip: Nie bardzo rozumiem jaka jest różnica. Silny przekaz to chyba taki, który ma duży i skuteczny zasięg.
Gracie funk, czyli bardzo optymistyczną, beztroską muzykę. Mieliście kiedyś moment zwątpienia, dołka, kiedy powiedzieliście sobie, że to jednak nie ma sensu? Ola: Czasem. Ale potem oglądam filmy coachingowe i wiem, że jestem zwycięzcą i że I can do it (śmiech). Kamila: Chyba wszyscy mieliśmy. Chyba nawet mogę powiedzieć, że zwątpienia i dołki robią nas dojrzalszymi, a co za tym idzie - nasza muzyka już wyzbywa się owej beztroski. Nie powiedziałabym też, że gramy funk. Funk był w 2012 roku, teraz, hmmm… Filip: Przychylę się do zdania Kamili. Funkowa łatka została nam przyklejona po pierwszej juwenilnej EP we just want to be heard. Najnowsze dokonania to jakiś dziwny mariaż hip hopu, soulu, jazzu i disco.
Bartek: Nasza muzyka wyewoluowała od beztroskiego funku, mówiącego jak to kochamy ją i chcemy być usłyszeni, do bardziej dojrzałych poszukiwań interesujących brzmień. I tak dzisiaj w naszych nowych kawałkach przekopujemy się przez disco, soul, jazz i electro próbując z każdego wyciągnąć co ma najlepsze.
Mimo że nie pochodzicie z Krakowa, to poświęcacie mu w swojej twórczości wiele uwagi. Za co kochacie Kraków? Filip: Kocham Kraków ponieważ przeprowadziłem się tutaj po maturze i zacząłem normalną pracę, poważny projekt muzyczny i zamieszkałem ze swoją przyszłą żoną. To miasto jest symbolem przejścia z dzieciństwa do dorosłości. No i daje mnóstwo możliwości. Ola: Czy można w ogóle kochać jakieś miejsce? Nie jestem co do tego przekonana. Bartek: Ja nie czuję się przywiązany do miasta, tylko do ludzi. Tu działa mój zespół, tu studiuję, potem nie wiadomo co będzie. Lubię Kraków właśnie za wiele możliwości poznawania nowych ludzi i rozwijania się, cokolwiek by to miało znaczyć. Kamila: Do mnie doszło jakiś czas temu, że jestem taką marnotrawną córką Krakowa. To tylko i aż miasto. Mieszkam tu cztery lata i z każdym dniem coraz bardziej chcę stąd wyjechać, ale ono ciągle wciąga i uzależnia. Trzyma mnie tu przede wszystkim zespół i chyba za to głównie mogłabym kochać Kraków. Chyba muszę złapać dystans do Krakowa i poczekać aż będę mogła mówić o sentymencie do tego miasta i związanych z tym uczuciach, a nie miłości.
Jak już jesteśmy przy temacie miłości do Krakowa - taki tytuł ma także Wasz ostatni singiel, do którego powstał teledysk. Jak wyglądała praca na planie? Filip: Mieliśmy już trochę doświadczenia w pracy nad teledyskami i wiemy, że na planie nie ma miejsca na improwizację. Powstał dogadany i dopracowany scenariusz oraz przemyślana oś fabuły i dokładnie wiadomo było, jaki efekt chcemy osiągnąć. Oczywiście operatorka kamery (Magda Lutek vel. Nishe) oraz montażystka (Natalia Olszańska z Visual Listening) miały wolną rękę, ale dokładnie znały cały koncept i pracowały pod niego. Kamila: Trzeba też przyznać, że właśnie dzięki Magdzie i Natalce nagięliśmy pierwotny scenariusz i poszliśmy w stronę planowanej improwizacji. Cdo samego planu nagrywania, to muszę dodać, że pracowaliśmy w małym gronie, które bardzo cenię. Mogłam też robić to, co najbardziej lubię, czyli jeździć po mieście paląc papierosy (śmiech).
Jak wygląda proces tworzenia Waszych piosenek? Kamila: Jak chciałabym, żeby wyglądał? Przynoszę tekst i audio z komórki, jak śpiewam sobie to, co napisałam. Opowiadam jaki jest klimat tego kawałka, a potem na tej podstawie myślimy, improwizujemy i kawałek sam się tworzy. Tak nie jest.
Filip: Trzeba by zapytać o każdy numer z osobna. Były takie, które rodziły się z improwizacji, ale najlepiej sprawdza się metoda, kiedy jeden z nas przynosi gotowy całościowy koncept, nad którym pracujemy jak producenci.
Niebawem wypuścicie swoją drugą EP-kę pt. quick trip to the radio. Czym będzie się różnić od debiutanckiego wydawnictwa? Kamila: Wszystkim! Ola: Tym, że gram na lepszym sprzęcie (śmiech). I tym, że kawałki z EP-ki będą bliższe temu, czego słucham i o czym piszę na co dzień. Bartek: QTTTR będzie zupełnie inna od WJWTBH, na każdym poziomie. Kawałki będą bardziej przemyślane, ciekawsze muzycznie i ambitniejsze. W końcu tworzymy coś, co lubimy czy kochamy. Filip: Poziomem produkcji i postprodukcji oraz głównie całościowym konceptem. Wiemy co chcemy nią osiągnąć. Będą eksperymenty muzyczne, będą teledyski, będzie spójnie i atrakcyjnie.
Jakie jest Wasze największe muzyczne marzenie? Kamila: Wakacyjna trasa po największych festiwalach na świecie. Filip: 2 miesiące wolnego w Izabelin Studio. Może jeszcze akrylowy zestaw Tequila Sunrise z lat 70-tych za dwadzieścia pięć tysięcy. Kamila: Największym muzycznym marzeniem jest, aby muzyka była naszym życiem, pracą i hobby do końca, żeby to nie były 2 miesiące wolnego od jakiejś innej pracy, a 2 miesiące pracy nieprzerywanej myślami o powrocie na uczelnię, do pracy przy biurku, do innego miasta. To jest marzenie, bo jest ryzykowne, niepewne i piękne, a reszta to tylko cele, do których dążymy. Dlatego do celów mogę dodać jeszcze koncerty live w KEXP i BBC Radio One, własną salkę prób, trasę koncertową z Jamiroquai, tysiące sprzedanych płyt, a jeszcze więcej piraconych w Internecie. Ola: Nieprzemijalna przyjemność grania live. Bartek: Koncerty z mnóstwem ludzi - najlepiej dla zagorzałych fanów jak i poszukiwaczy dobrej muzyki. Wolność twórcza i nieskończony wór z pomysłami.
ZDJĘCIA: Judyta Patoka
RELACJE
THE AUSTRALIAN
PINK FLOYD SHOW
06.05.14
Maciej Mańka Już po raz kolejny Spodek gościł The Australian Pink Floyd Show. W ramach trasy Set The Controls, Katowice miały szansę usłyszeć perfekcyjnie odtworzone najsłynniejsze dzieła brytyjskiej grupy. Jeszcze nad ranem, w dzień koncertu, zawisł nad nim znak zapytania, gdyż ciężarówka, która wiozła sprzęt muzyków miała wypadek na drodze koło Pabianic. Na szczęście, jak podkreślili na koncercie sami artyści, ani kierowca, ani sprzęt nie ucierpiał. Koncerty zespołu mają to do siebie, że są w całości skomponowane jako show of sound and light. Na dzień dobry wykonano niesamowite Shine On You Crazy Diamond. Miliony świateł, dymy i wielki okrągły telebim, na którym wyświetlane były animacje dosłownie wciskające w fotel stworzyły niezapomniany efekt. Podczas utworu The Great Gig In The Sky okazję do wyróżnienia się miał trzyosobowy kobiecy chór. Pierwszą część koncertu zakończyło porywające wykonanie Another Brick in
the Wall, skomponowane wraz z imponującymi laserami oraz lekko niepokojącymi animacjami na telebimie. Część druga rozpoczęła się dość monotonnie. Utwór High Hopes wypadł miernie z uwagi na niesamowicie trudny do odtworzenia styl śpiewania Davida Gilmoura w oryginale. Na szczęście zaraz potem widzowie zostali oszołomieni pięknym Hey You. Najpiękniejszym utworem tej nocy był jednak bez wątpienia Wish You Were Here. Sześć wiązek laserów z obu stron sceny dawało nam możliwość śledzenia ruchów kolejnych strun gitar, których dźwięki tworzą to arcydzieło. W tle wyświetlano zdjęcia członków grupy Pink Floyd, co w połączeniu z muzyką wzruszyło do głębi każdego wiernego fana. Na koniec grupa, wywołana ponownie przez publiczność, zagrała Run Like Hell, po czym cała widownia, w charakterystycznym geście wzniosła skrzyżowane ręce.
3
MAJÓWKA
WROCŁAWSKA
1-3.05.14
Judyta Patoka
Jak co roku pierwszy z trzech dni wrocławskiej Majówki rozpoczęło bicie Rekordu Guinnessa w wykonaniu Hej Jo Jimiego Hendrixa przez jak największą liczbę gitarzystów. Na wypełnionym po brzegi rynku zagrało 7344 uczestników, pobijając tym samym wspomniany rekord. Całość zwieńczył koncert Steve'a Vaia. Kolejne dni upłynęły pod znakiem wyłącznie polskich wykonawców. W piątek zaśpiewał Dawid Podsiadło, który swoim hehe ujął nawet tę bardziej rockowo nastawioną część publiczności. Coma, z Roguckim na czele, zagrała swoje najbardziej znane utwory, a Happysad, choć znów ściągnął do Wrocławia deszcz, porządnie rozgrzał ciała i głosy tłumu, który śpiewał z nim wszystkie piosenki. Pozytywnie zaskoczyli mnie Bethel, zarówno w czasie koncertu, jak
i następnego dnia, kiedy to Wlazi z Zimą (zespół Hope) zastąpili spontanicznie Jamala, który po zagraniu zaledwie trzech niepodobnych do oryginałów kawałków po prostu zszedł ze sceny i już na nią nie wrócił. Poza tym małym wypadkiem, od rana rozgrzewali nas Farben Lehre, Dr Misio i trochę szalony zespół Piersi, żebyśmy mogli wpaść w ciepłe objęcia pięknej Meli Koteluk. To w czasie jej występu pierwszy raz słońce przebiło się zza chmur, choć Grabaż miał na ten temat inne zdanie. Sprawę rozstrzygnęła publiczność, przyznając rację właśnie jemu, a w zamian za to usłyszeliśmy wszystkie ulubione piosenki Strachów na Lachy. Ogniście (dosłownie!) całą imprezę zakończył Hunter, urządzając nam małe show z szablami, wybuchającymi iskrami, a także... stanikami.
The Black Keys Turn Blue Ola Bąk Nie bez przyczyny ich lipcowy występ na Open’erze jest jednym z najbardziej wyczekiwanych koncertów w tym roku. Nie bez powodu ich najnowsza, ósma (!) już płyta w dorobku zadebiutowała na pierwszym miejscu listy Billboard 200, wyprzedzając m.in. pośmiertny krążek Jacksona. The Black Keys to marka sama w sobie. Tym razem Amerykanie postanowili odłożyć na bok swój znak firmowy garażowego blues-rocka, na rzecz bardziej indie rockowych i psychodelicznych melodii. Z jakim efektem? Na dwoje babka wróżyła. Miejscami jest naprawdę świetnie, co potwierdza otwierający album Weight of Love. Niech Was nie zmyli niewinny początek, to jeden z najbardziej zadziornych kawałków w całej ich twórczości. Partie gitary przywodzą na myśl dokonania Hendrixa i pokazują, że zespół zmienił nieco obszar swoich muzycznych wędrówek. Nie tworzą już energicznych stadionówek, jak to zdarzało się na poprzednich płytach. Gitarowe solówki przeplatają się tu z soulowym wokalem Auerbacha, tworząc mieszankę, której z pewnością nie powstydziliby się Arctic Monkeys na najlepszych momentach AM. Perkusja odeszła nieco na bok, zostawiając miejsce dla innych instrumentów (dobrą robotę robi syntezator w 10 Lovers, muzycy zaskoczyli także bazującym na pianinie In Our Prime) oraz głosu Dana, który także przeszedł niemałą metamorfozę. Szczególnie słychać to w eterycznym Waiting for Words, aż trudno
uwierzyć, że ten delikatny falset należy do Dana. Pochwały należą się również producentowi albumu. Jak widać współpraca Dangera Mouse’a z The Black keys układa się świetnie, bo to już czwarty krążek, który stworzyli wspólnymi siłami. Na Turn Blue próżno szukać prostych, miejsacami nieco prześmiewczych tekstów, do jakich przyzwyczaili nas muzycy. Zastąpiły je wyrafinowane przemyślenia, które momentami przybierają aż nadto grobowy nastrój. Wpływ na wydźwięk całości miał bez wątpienia rozwód, który Dan finalizował równocześnie nagrywając materiał na krążek. Jest pięknie, ale. No własnie, jest jakieś ale. Brakuje tu czegoś, co wbiłoby słuchacza w fotel i kazało mu nieustannie wciskać przycisk replay. Utwory z każdą minutą coraz bardziej pokornieją, brak tu siły znanej z El Camino, przez co kilka tracków mniej więcej w połowie krążka blaknie i wypada z pamięci od razu po wysłuchaniu. Zawiniło też trochę ułożenie piosenek – na pierwszy ogień muzycy wystawili swoje dwie największe armaty, na których tle reszta, choć wybitnie dobra, wypada po prostu przeciętnie. Weight of Love i następujące po nim In Time to po prostu istne majstersztyki. Linia melodyczna z drugiego utworu tak się wkręca, że wprost nie może wyjść z głowy. Nie wiem jak Wy, ale ja zbierałam szczękę z podłogi.
9
We Call It A Sound Trójpole Ola Bąk
Raz na jakiś czas pojawiają się na rynku muzycznym płyty, których za nic w świecie nie da się przyporządkować żadnemu konkretnemu gatunkowi. Tak jest właśnie w przypadku Trójpola, na którym muzycy od początku do końca serwują nam istną feerie dźwięków. Zespół, debiutujący w tak okrojonym składzie, zdecydował się na podzielenie albumu na trzy odmienne muzycznie części, co jest bez wątpienia odważnym krokiem. Przy takim nagromadzeniu gatunków udało im się jednak nie rozdrobnić, co zaowocowało materiałem splatającym się w jedną spójną całość, która nie męczy słuchacza nawet po którymś z kolei przesłuchaniu.
także na jego początku. Zespół bez oporów łączy brzmienie swojskich instrumentów (szczególnie wyróżnia się tu akordeon w Na Powiach ) z syntezatorami, co skutkuje świeżymi, fascynującymi kompozycjami.
Bracia Majerowscy bawią się słowem, czego efektem są proste, lekkie teksty, które są idealnym tłem dla różnorodnej muzyki. Prym wiodą tu tradycyjne motywy ludowe, które przejawiają się nie tylko w ostatniej, folkowej części krążka, ale
Aż trudno uwierzyć, że muzycy musieli wydać krążek własnym nakładem, bo wytwórnie nie wykazały nim zainteresowania. Teraz mogą jedynie żałować -tak hipnotyzującego albumu na polskim podwórku nie było już dawno.
Chet Faker Built on Glass Ola Bąk
Są na świecie artyści, ktorzych kocha się od pierwszego usłyszenia. Tak było w przypadku Cheta Fakera, który moje serce skradł w ubiegłym roku, kiedy to wraz z Flume wydał EP-kę Lockjaw. Nie mogłam się wprost doczekać solowego krążka Cheta, czekałam na coś wielkiego. I nie zawiodłam się. Muzyk zdecydował się podzielić album na dwie części – pierwszą, zawierającą to co już znamy, czyli minimalistyczną elektronikę połączoną z soulem i drugą, prezentującą jego zupełnie nową muzyczną odsłonę. Built on Glass rozpoczyna się od spokojnego, klawiszowego Release Your Problems. Nostalgiczne wersy łączą się tu z neo-soulową muzyką, stanowiąc tło dla unikatowego wokalu, który wprost płynie przez cały kawałek. Chet zrezygnował ze zbędnych ozdobników,
Ogromnym atutem płyty jest także relacja tytułutwór. Tytuły idealnie odzwierciedlają klimat kawałków, co na rynku muzycznym zdarza się niezwykle rzadko. Słuchając Skafandra ma się wrażenie, jakbyśmy naprawdę znajdowali się w skafandrze, a Bajki przenoszą nas do jakiejś nierealnej, odległej krainy, pozwalając się całkowicie zrelaksować.
8
instrumentarium ograniczone jest niemalże do minimum, co pozwala w pełni skupić się na tym co najważniejsze –emocjach płynących z muzyki. Dokładnie w połowie pojawia się symbolicznie zatytułowany utwór /, który jest czymś w rodzaju przejścia na inną stronę muzyki. Druga część płyty jest jeszcze bardziej klimatyczna, zaskakująca i eksperymentalna. Należy tu przede wszystkim wspomnieć o kawałku 1998, który jako jedyny z całego wydawnictwa jest swoistym powrotem do brzemienia z debiutanckiej EP-ki. Na Built on Glass Chet zrezygnował ze zbędnych ozdobników, instrumentarium ograniczone jest niemalże do minimum, co pozwala w pełni skupić się na tym co najważniejsze – emocjach płynących z muzyki. Jak sam przyznał w jednym z wywiadów, to własnie autentyczność stanowi największą wartość jego albumu.
8
Ulubieni za i przed kamerÄ… Nowy Jork w obiektywnie kamery Cannes 2014 48 Hour Film Project Jestem prymitywny i jestem z tego dumny Recenzje Niesamowity Spider-man 2 Transcendencja
ULUBIENI ZA I PRZED KAMERĄ Maciej Mańka
Kiedy reżyser robi dobry film, automatycznie myśli o kolejnym. Musi więc zainwestować w aktorów. A najłatwiej jest używać wypróbowanego towaru. W ten sposób rodzi się długotrwała współpraca między aktorem i reżyserem. Czy taka współpraca jest dla kina rozwijająca, czy też sprawia, że kręcimy się wciąż wokół tego samego, a artyści dają się zaszufladkować?
Ogromną zaletą takiej współpracy aktor – reżyser jest fakt, że scenariusz i cały zamysł postaci jest już z góry dopasowany do odtwórcy, który według reżysera najbardziej pasuje. Nie jest to także stawianie w ciemno, bo nie ma sytuacji w której aktor okazuje się być wybitnie przeciwny wszelkim pomysłom twórcy filmu. Poza tym zwykle zaprzyjaźnieni artyści są w stanie wynegocjować bardziej kompromisowy kontrakt, co powoduje, że więcej pieniędzy można wydać na sam film. Jest także pewność, że film będzie trzymał określony poziom, co bardzo pomaga reżyserowi w wyrobieniu marki. W ten sposób tworzą się także najwybitniejsze kreacje, bo wiadomo, że im łatwiejszy kontakt z reżyserem, tym aktorowi łatwiej jest wczuć się w rolę. Największy problem z taką współpracą mają często aktorzy, zwłaszcza jeżeli kolejny raz
stary znajomy powierza im główną rolę. Często wszystkie postaci kreowane przez jednego reżysera są do siebie łudząco podobne. Taki układ rzeczy jest niekorzystny, bo aktorzy nie rozwijają się grając cały czas to samo. Poza tym ciężko jest odebrać reżyserowi wypróbowanego odtwórcę ról choć na jeden film. Taki aktor nie jest rozchwytywany, bo ma na sobie znaczek określonego twórcy. Może się więc wybić jedynie na swoim zaufanym koledze. Jeżeli reżyser jest tolerancyjny, posłucha swojego pupilka i da mu trochę swobody. To skłoni też aktora do dalszej współpracy. Może to dlatego Stanley Kubrick, znany z totalnego rygoru wobec swoich aktorów, nie zdecydował się nigdy na większą współpracę z żadnym z nich? Przeanalizujmy kilka najsłynniejszych przykładów współpracy aktor – reżyser w historii kina:
Quentin Tarantino – Samuel L. Jackson Najbogatszy aktor naszych czasów swoje najlepsze kreacje zawdzięcza właśnie Quentinowi. Wszyscy znamy legendarnego Julesa z Pulp Fiction. Kiedy Samuel pojawia się na ekranie u Tarantino wiemy, że nadszedł czas na niekonwencjonalne teksty i ogromną charyzmę aktora. Genialnie przerysowany kamerdyner z Django Unchained, uderzający pianista z Kill Bill - na Jacksona zawsze można liczyć. Jego rola kryminalisty w Jackie Brown wpisała się w kanon najlepszych tego typu kreacji, stała się wręcz wzorem do naśladowania. Dzięki doborowi zróżnicowanych ról ta współpraca okazała się niezwykle owocna dla obu artystów.
Alfred Hitchcock – James Stewart Ta nieco odległa w czasie para miała za sobą wiele genialnych kreacji Jamesa Stewarta pod okiem tak genialnego reżysera, jakim był Alfred Hitchcock. Ich wspólnych filmów było wiele, ale najbardziej wybijają się dwie główne role Stewarta: w Vertigo i Oknie na Podwórze. W obu obrazach gra on normalnego Amerykanina, któremu przytrafiają się nietypowe sytuacje. Mistrzowsko zrealizowane, filmy te są lepsze niż wiele produkcji współczesnych, przyciągając nas przez cały czas intrygującym głównym bohaterem i elegancką fabułą.
Martin Scorsese – Robert De Niro/Leonardo DiCaprio Scorsese do tworzenia sobie ekranowych pupilków ma szczególne upodobanie. Z Robertem De Niro zrobił dziesięć filmów w swojej karierze, wszystkie przed końcem XX wieku. Genialne kreacje, jak w Kasynie, Chłopcach z Ferajny czy Taksówkarzu, wpłynęły znacząco na karierę aktora. Co ciekawe, De Niro zwykle gra w jego filmach balansującą na granicy prawa postać, najczęściej porządnego mężczyznę z zasadami. Jego majestatyczna rola w Taksówkarzu była majstersztykiem zarówno pracy aktorskiej, jak i kamery! W ten sposób Scorsese wypromował aktora, jednocześnie go nie szufladkując. Ale jeszcze większym, w mojej ocenie, dzieckiem Martina jest DiCaprio. Za każdym razem aktor gra u niego charyzmatycznego głównego bohatera. Te postacie nigdy się nie boją się ryzykować, zawsze mają plan i są o wiele inteligentniejsze od większości ludzi. Niesamowite wcielenia w postacie historyczne, takie jak Howard Hughes w Aviatorze czy Jordan Belfort w niedawnym Wilku z Wall Street zawsze podnosiły ocenę filmu o kilka gwiazdek. Z kolei fikcyjni bohaterowie, jak chociażby Billy z Infiltracji czy Teddy z Wyspy Tajemnic, noszą w sobie ładunek ogromnej charyzmy i potężnej osobowości. Scorsese idealnie wyczuł złoty środek pomiędzy swobodą aktora i instrukcjami reżysera, dzięki czemu jego postacie zawsze są najlepsze.
Tim Burton – Johnny Deep Najsłynniejsza, i najbardziej kontrowersyjna relacja. Z jednej strony 7 filmów razem, w których Deep zawsze odgrywał bardzo istotne role, najczęściej z Heleną Bonham Carter u boku. Zawsze charakterystyczny, nie do zapomnienia. Zawsze zaskakujący, pokazujący swój niesamowity aktorski talent, jego postacie zawsze mają to coś. Niestety, ta współpraca jest dla Deepa także bardzo krzywdząca. Stał on się w Hollywood aktorem od ról dziwaków. Przylgnęła do niego łatka lekko sfiksowanego gościa, który zawsze gra pociesznych szaleńców (Szalony Kapelusznik, Jack Sparrow, Tonto z Jeźdzca z Nikąd). Stereotyp ten przełamał ostatnio swoją rolą w Transcendencji, w której gra lekko tylko nienormalnego naukowca. Jeden z najbardziej zaszufladkowanych aktorów z Hollywood, jednak z wielkim talentem, pod kierownictwem Tima Burtona zawsze robi jednak ogromne kasowe produkcje.
NOWY
JORK W OBIEKTYWIE KAMERY Jarosław Majętny
Nowy Jork - zwany też Wielkim Jabłkiem, pomimo swojej niedługiej historii szybko stał się jednym z najbardziej kultowych miast świata. Udało się to dzięki wizji tak zwanego Amerykańskiego Snu, w pogoni za którym zjeżdżali się do niego imigranci z każdego zakątka świata. Pozwoliło to na jednoczesny rozwój wielu dziedzin sztuki, w tym kinematografii, która dla tego miasta ma szczególne znaczenie. Chodząc po jego ulicach nie widziałem po prostu miasta. Widać jeden wielki plan filmowy tworzony przez codzienne, dla wielu mieszkańców zwyczajne życie. Jak jeden wielki film, do którego tysiące scenariuszy jest pisanych naturalnie, przez całe otoczenie. Miejsce, w którym w ciągu jednego dnia ludzie nic nie mający wznoszą się na szczyt i ludzie mający wszystko upadają na sam dół.
Miasto nieskończonych możliwości Jednym z najlepszych przykładów człowieka, którego determinacja i wytrwałość pokazały, że w Ameryce absolutnie każdy może przejść ścieżkę od zera do bohatera, jest nikt inny jak Sylvester Stallone. Człowiek skrzywdzony przez życie już na samym jego początku, a to w związku z częściowym upośledzeniem wynikającym z komplikacji przy porodzie. Będąc obiektem żartów już w podstawówce poprzysiągł sobie, że zostanie aktorem i udowodni całemu światu jak wiele jest wart. W związku z jego wyglądem nikt nie chciał nawet rozmawiać o podpisaniu z nim kontraktu na jakąkolwiek znaczącą rolę, a sam Sylvester osiągnął w pewnym
momencie tak ekstremalną biedę, że był zmuszony sprzedać własnego psa, którego kochał ponad życie za 25$, żeby tylko kupić coś do jedzenia. Po napisaniu scenariusza do kultowego już filmu Rocky, został wielokrotnie wyśmiany za infantylny i przewidywalny scenariusz. Jak cała sytuacja się skończyła dobrze wiemy, bo nie wierzę, że jest na świecie osoba chociaż minimalnie zainteresowana filmem, która nie kojarzy nazwiska Stallone. Jest to zarazem piękny jak i okrutny fakt, ponieważ w mieście, w którym walka o sławę i pieniądze jest tak zażarta, trzeba zdać sobie sprawę jak wielu wybitnych aktorów czy reżyserów wylądowało na bruku tylko i wyłącznie przez brak szczęścia.
Gdzieś to już widziałem! Samo miasto jest dosłownie wypełnione miejscami mniej lub bardziej powiązanymi ze sztuką filmu. Czy to Empire State Building, po którym wspinał się King Kong, czy to niesławny tunel w Central Parku, w którym w wielu filmach dochodziło do kradzieży, gwałtów czy morderstw, czy urokliwe Little Italy znane dzięki rodzinie Corleone, czy w końcu niepozorny sklep Tiffany Co. przed którym
śniadania jadała Audrey Hepburn. Można zapytać „Dlaczego 300-letnia Ameryka potrafi, a dużo starsza Europa niedomaga?”. Cóż, to pytanie jeszcze pewnie przez długi czas pozostanie otwartym do interpretacji, ale żenujący jest fakt, że nowojorski reżyser Woody Allen potrafi dużo lepiej oddać w swoich filmach klimat Paryża, Rzymu czy Barcelony niż zdecydowana większość europejskich twórców.
Tradycja przede wszystkim Rzeczą, która niesamowicie mnie urzekła w tym betonowym kolosie jest bez wątpienia wszechobecna i bezgraniczna miłość Jankesów do swojej kultury. Broadway jest po brzegi wypełniony musicalami i reinterpretacjami znanych filmów (w tym Rocky), a w samym sercu miasta znajduje się restauracja krewetkowa Bubba Gump, poświęcona oczywiście przygodom filmowego Forresta. Różnorodność każdej dzielnicy jest niesamowicie wyczuwalna i przez cały czas
towarzyszy uczucie deja vu podpowiadające, że w tej czy w innej produkcji już to widzieliśmy. Nowy Jork jest miastem które każdy powinien zobaczyć. Nie tylko otwiera ono umysł i przedstawia swój własny światopogląd, ale jest też nieprzerwanie bijącym sercem światowej sztuki, pompującym do całego świata rozmaite nurty i pomysły. Dla osób pasjonujących się filmem, jest to swoista Mekka, którą po prostu trzeba zobaczyć, nie ważne jakim kosztem.
CANNES 2014 Maciej Mańka
14 maja we francuskim mieście Cannes zaczął się najbardziej renomowany festiwal filmowy na świecie. Konkurs, którego pierwsza edycja miała miejsce w 1946 roku jest uważany za największe niekomercyjne rozdanie nagród filmowych naszych czasów.
Lazurowe pejzaże To, co wyróżnia Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes to z pewnością jego ogrom. Trwająca dwa tygodnie gala to jeden wielki kinematograficzny mix serwowany w atmosferze pięknych, śródziemnomorskich widoków. Kiedy urocze miasto zamienia się na czternaście dni w centrum kina artystycznego, staje się rajem dla
każdego krytyka. Zwykle liczba pokazywanych filmów nie przekracza 90, ale projekcje to tylko połowa całej imprezy. Resztę zajmują wywiady, uroczystości, spotkania z fanami oraz wiele innych związanych z filmami eventów, których największe zagęszczenie miało miejsce w tym roku w maju na Lazurowym Wybrzeżu. Sztab dziennikarzy uczestniczących w zeszłorocznej gali wyniósł 3907 osób.
Zasady Palmobrania O tym jakie filmy zostaną zakwalifikowane do oficjalnej konkurencji, poza nią, a także un Certain Regard, decyduje zawsze Jury festiwalu, złożone z najbardziej utalentowanych w tym zakresie ludzi kina. Żeby film był oficjalnie kwalifikowany, musi spełniać określone wymagania. Musi być wyprodukowany maksymalnie w rok od Festiwalu, może być udostępniany tylko na terenie rodzimego kraju oraz na terenie Cannes, a filmy krótkometrażowe mogą trwać najwyżej 15 minut. Po tej klasyfikacji jury decyduje, które filmy dostaną określone nagrody, a są to: Złota Palma, Nagroda Jury, Nagroda Jury Ekumenicznego, Grand Prix Festiwalu oraz nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI). Przez lata zwycięzcy Cannes mogli cieszyć się sławą najlepszych filmowców w danym roku. Wśród nich znalazły się m.in. dzieła takie jak: Pulp Fiction, Taksówkarz, Czas Apokalipsy oraz dwa polskie filmy: Człowiek z Żelaza i Pianista. Do wyróżnionych na Gali aktorów zaliczani są m.in. Samuel L. Jackson, Tim Robins, Jack Nicolson, Marlon Brando, Meryl Streep, Helen Mirren, Penélope Cruz czy Krystyna Janda. Do najczęściej nagradzanych reżyserów należą zaś np. Ken Loach, Andriej Tarkowski, Lars von Trier czy Joel Coen.
Le top de films de 2014 W sobotę 24 maja podano do wiadomości werdykt Jury. W tym roku Nagrodę Jury w kategorii Najlepszy Film otrzymał Xavier Dolan za film Mommy, opowiadający relację matki z nastoletnim synem chorym na ADHD oraz Jean Luc-Godard za film Adieu Au Langage, refleksyjny i metaforyczny obraz ludzkości ukazany poprzez relację dwojga ludzi i ich psa. Grand Prix Festiwalu otrzymała Alice Rohrwacher za film Le Meraviglie, historię ogromnych zmian w życiu Gelsomni (Monica
Belucci) oraz jej trzech sióstr. Aż dwie nagrody, czyli Złota Palma za najlepszy Film oraz nagroda FIPRESCI, powędrowały do tureckiego reżysera Nuri Bilge Ceylana za film Kis Uykusu, opowiadający historię byłego aktora, który otwiera z rodziną mały hotel w Anatolii. Złotą Palmę w kategorii Najlepszy Reżyser otrzymał Benett Miller za film Foxcatcher, czyli obraz schizofrenika, który zamordował mistrza w zapasach - Davida Schultza. Kolejne Złote Palmy dla najlepszych aktorów przyznano Julianne Moore, za rolę w filmie Maps to the Stars, czyli historię hollywoodzkiej rodziny (mamy w tym filmie dojrzalsze wcielenie Roberta Pattinsona), zaś najlepszym aktorem został Timothy Fall za Mr. Turner, w którym wcielił się w innowacyjnego dziewiętnastowiecznego brytyjskiego malarza. Złota Palma za najlepszy scenariusz dostała się rosyjskiemu Leviafanowi, czyli wstrząsającemu dramatowi o tym, jak bardzo współczesna cywilizacja jest dla człowieka niebezpieczna oraz przedstawieniu ogólnej sytuacji człowieka na Ziemi.
Jedyne wiarygodne nagrody Tak naprawdę każdy film, który zostaje nagrodzony przez kanneńskie jury, niesie ze sobą ogromny przekaz i jest wielką sztuką. Przyznający nagrody zapoznają się z filmami z całego świata i wybierają te, ich zdaniem, najlepsze. Dzięki temu jest to zdecydowanie najuczciwsze rozdanie nagród filmowych, w przeciwieństwie do stricte amerykańskich i komercyjnych Oscarów. Niestety, jest to także festiwal dla koneserów, bo każdy z wyróżnionych filmów reprezentuje kulturę wyższą, przez co nie trafia on do większości odbiorców. Dlatego też nie słyszy się na świecie o najbardziej wzniosłych filmach kolejnych lat. A szkoda, bo każdy z nich jest bezcenną sztuką, z którą warto się zapoznać.
48
HOUR FILM PROJECT W dniach 9-17 maja w Katowicach trwał festiwal filmowy 48 HFP. Była to już druga edycja festiwalu w tym mieście. Wzięło w nim udział dwadzieścia ekip z różnych zakątków Śląska. Zadanie dla młodych filmowców jest następujące: nakręcić film w 48 godzin.
Maciej Mańka
Zasady konkursu
Zacięta rywalizacja
Konkurs jest wyzwaniem dla każdego zainteresowanego kręceniem filmów. W tygodniu poprzedzającym start festiwalu, organizowane były warsztaty dla chętnych z dziedzin takich jak: reżyseria, scenopisarstwo czy aktorstwo. Każda z ekip stawiła się dnia 7 maja na losowaniu rozpoczynającym. Na początek, ujawnione zostały dwa obowiązujące każdego elementy, które musiały być zawarte w każdym filmie. Były to: rekwizyt – jabłko oraz bohater – Cecyl/Cecylia Gwint, gwiazda filmowa. Oprócz tego, każda ekipa losowała gatunek swojego filmu. Od tego momentu, czyli godziny 19:00, uczestnicy mieli 48 godzin na nakręcenie maksymalnie siedmiominutowego filmu. W dniach 13, 14 i 15 maja, w Kinie Kosmos odbywały się premiery poszczególnych dzieł. Publiczność mogła głosować na swoich faworytów, a najlepszy film otrzymywał specjalną nagrodę publiczności (48 puszek piwa Grolsh). W sobotę, 17 maja, odbyła się gala w Kinie Kosmos, gdzie przedstawiono zwycięzców.
Tak krótki czas na stworzenie dzieła to nie lada wyzwanie. Walka z czasem, jaką musiano stoczyć, nie byłą jednak zbytnio widoczna na wyróżnionych produkcjach. Wszyscy rywalizowali o Grand Prix Festiwalu, możliwość uczestniczenia w światowym etapie 48HFP w USA. Najlepsze filmy z tego etapu będą emitowane na Festiwalu w Cannes. Zeszłoroczny zwycięzca festiwalu -„W Oparach Nikisza” ekipy PANATO, gości obecnie na festiwalu w Cannes, wyróżniony nagrodą „Best Cinematography”. W tym roku najlepszym filmem w Katowicach okazał się „Ostatni Strzał” ekipy MB Group Films, składającej się notabene z członków zespołu „Oberschlesien”. Zawodników oceniało Jury w składzie: Lech Majewski (przewodniczący), Andrzej Gwóźdź i Marcel Sabat. Oto pełna lista tegorocznych laureatów:
Przyznane nagrody Najlepszy film: „Ostatni strzał” by MB Group Films Najlepsza reżyseria: Grzegorz Gospodarek for „O dwóch takich, co ukradli gwiazdę” Najlepszy scenariusz: Aneta Ozorek, Maciej Gryzełko, Justna Krawczyk, Katarzyna Goczoł, Mariusz Gołosz, Adrian Hajda for „Jabłko Stefana”
Najlepsze zdjęcia: Michał Dolny i Grzegorz Rzeźniczek for „C’est la vie, Cecile” Krystian Szafrański for „Solo” Nagroda Publiczności: ”Przejście” by Westwing Group Najlepsze wykorzystanie gatunku: „Niestatek” by Tesseract
Najlepsze wykorzystanie rekwizytu: „Solo” by Sztuka Składania
Najlepszy aktor: Mikołaj Dróżdż for „Czasami tak się zdarza” Jacek Krok for „Ostatni strzał”
Najlepsza aktorka: Daniela Komędera for „O dwóch takich, co ukradli gwiazdę” Najlepszy montaż: Wojciech Rusek for „Gość w dom”
Wszystkie filmy dostępne są już do zobaczenia w serwisie YouTube. Gratulujemy zwycięzcom, a każdego zainteresowanego zapraszamy na kolejną edycję festiwalu w Katowicach.
JESTEM
PRYMITYWNY I JESTEM Z TEGO DUMNY Dominik Kowol
W
szyscy mamy swoje małe grzechy i grzeszki, tajemnice o których wstydzimy się rozmawiać czy nawet myśleć. Bardzo trudno nam przyznać, że czerpiemy przyjemność z oglądania kolejnego filmu o super herosach czy czegoś tak prymitywnego jak Godzilla. Radość, którą dają nam takie twory jest wręcz atawistycznym doznaniem pierwotnego pragnienia destrukcji i agresji. W naszych małpich móżdżkach zakodowano chęć podążania za samcem alfa, który w tym przypadku jest po prostu filmowym kozakiem. Widząc Conana Barbarzyńcę czujemy respekt. Nikt nie chce mu wchodzić w drogę i na własnej skórze testować jego siły i determinacji w walce. Ten naturalny respekt (w zależności od naszego charakteru) skłania nas do poddania się woli samca alfa lub do jego zdetronizowania. Tak czy inaczej zachęca nas do interesowania się losami owej postaci. Co jeszcze sprawia, że mało ambitne kino daje nam tyle frajdy? Człowiek najlepiej odnajduje się w tym, co już zna. Świetnym przykładem jest Pacific Rim, który zawarł w sobie zdecydowaną większość typowych dla kina akcji zagrywek. Mamy płytkiego głównego bohatera, który nie wyróżnia się niczym szczególnym poza wolą walki i romansem z piękną i wysportowaną koleżanką z charakterkiem, której dzieciństwo zostało zniszczone, a zamiast ojca ma szefa, który ginie podczas swojej ostatniej akcji (po której oczywiście odszedłby na emeryturę). Mamy parę naukowców-nieudaczników, tworzących sceny komediowe, którzy przez pierwszą połowę filmu tylko się kłócą, żeby na koniec zjednoczyć się w walce przeciwko najeźdźcy. Mamy wielkie kozackie roboty i jeszcze większe (i jeszcze bardziej kozackie) potwory - kosmitów z innego wymiaru. Można to porównać do parady najpopularniejszych schematów kina. Oczywiście nie mogło zabraknąć happy endu, poprzedzonego sceną z typu główny bohater jest nieprzytomny i wszyscy myślą, że umarł, a gdy już godzimy się z jego odejściem, bohater kaszląc rzuca suchym żartem.
Istny album rodzinny największych cliché męskich blockbusterów, na którym (ze wstydem przyznaję) bawiłem się świetnie i nie żałuję nawet sekundy spędzonej wśród kaiju i jaegerów. Dlaczego tym razem nie narzekam na powielanie schematów? Pacific Rim nie kryje się z tym, że jest zwykłym filmem o gigantycznych potworach niszczących metropolie i nie sili się na przesadzony dramatyzm. Jest głupi, głośny, męski, brutalny i niesamowicie satysfakcjonujący. Często mówimy, że coś jest tak głupie, że aż śmieszne, ale jeszcze nigdy nie określiliśmy co sprawia, że jedne rzeczy są po prostu głupie, a z głupoty innych potrafimy czerpać przyjemność. Śmiech bardzo często jest reakcją na zaskoczenie. Często cała komedia bazuje właśnie na braku ciągu przyczynowo skutkowego czy grotesce, tak jak w Latającym cyrku Monty Pythona, w którym logika nie istnieje. Jeśli coś jest na tyle głupie, że nigdy nawet nie pomyślałbyś o czymś tak niedorzecznym, to znaczy, że coś na tyle kreatywnego zasługuje na uznanie. Ukłońmy się przed królową komedii - głupotą w czystej postaci, idealną w swej ułomności. Ludzie oczekują od nas dojrzałości, zakładają, że powinniśmy oglądać ambitne filmy o ludziach umierających na nieuleczalne choroby, dramaty o niedocenianych artystach i płaczliwe tragedie, które z góry mają źle się skończyć. Pieprzyć to! Jeśli mam ochotę obejrzeć 300 - historię o tym jak prawdziwi kumple walczą aż do śmierci, albo Predatora opowiadającego o tym jak pokonywać przeciwności nawet wtedy, kiedy stracimy już wszystko na czym nam zależy, jeśli tylko sprawia mi to przyjemność to będę się rozkoszował każdą prymitywną sekundą krwawych i przesadnie brutalnych scen, każdym niepotrzebnym przekleństwem i każdą bohaterską śmiercią za ojczyznę. Zapominamy, że wszystko jest dla ludzi i (jeśli tylko nikogo nie krzywdzimy) powinniśmy robić to, co sprawia nam największą radochę. Prymitywność może być pozytywną cechą sztuki, musimy tylko spojrzeć pod odpowiednim kątem.
NIESAMOWITY SPIDER-MAN 2 Dominik Kowol
N
ie Panowie, to nie tak miało być! Chciałem porządnej kontynuacji pierwszej części Pajączka, a dostaję kolorową papkę o nieokreślonym smaku. Prawie nic tutaj nie trzyma się kupy, a najgorsze jest to, że widownia zdaje się być zadowolona. Wróćmy do roku 2012, w którym to pierwszy reboot (który wcale nie miał powodu powstawać) zachwycił zarówno fanów komiksów Marvela, jak i przeciętnych sympatyków kina akcji. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu: Peter sypał z rękawa swojego obcisłego stroju sucharami pokroju Karola Strasburgera, sceny bujania na pajęczynach po Manhattanie były wspaniałe, charaktery postaci były złożone (nowy wujek Ben był genialny), akcja wartka, a fabuła na tyle wierna komiksom, że przyciągała fanów, ale jednocześnie odświeżona i lekko zmodyfikowana. Co otrzymaliśmy po dwóch latach czekania? Gniot, wręcz profanację! Trzecia część starej trylogii z Tobym Maguire’m była przynajmniej śmieszna, a dziś starając się przełknąć dzieło Webb’a jednym z niewielu uczuć, które nam towarzyszą jest zmieszanie poplątane z bólem głowy. Jedną z głównych wad filmu jest zbyt duża ilość wątków: wątek miłosny (jeden z niewielu pozytywów) Parkera z Gwen Stacy, naciągany wątek o przeszłości jego rodziców, dwa spadające samoloty, w sumie trzech nudnych super złoczyńców (a w trzeciej części pojawi się ich co najmniej sześciu) i wiele innych niewykorzystanych wątków i historii, które poprowadziły donikąd.
Jamie Foxx jako Electro jest po prostu komiczny, wygląda jakby został wyciągnięty z serialu nadawanego na Disney Channel. Taka postać skrajnie przerysowanego nerda z założenia miała wzbudzać żal, ale wyszedł z tego plastikowy manekin. Dane DeHaan jako Harry Osborne pojawia się znikąd i na siłę stara się pokazać, że z Peterem są przyjaciółmi od kołyski. Cóż, nikt nigdy wcześniej o nim nie wspominał, więc ich relacja nie wygląda tak naturalnie, jak mogłaby. Jego ojciec (Norman Osborne), który powinien zostać Zielonym Goblinem i przez lata walczyć ze Spider-Manem, pojawia się na kilka minut i zaraz umiera, nie tworząc żadnej możliwości na ciekawe rozwinięcie fabuły, natomiast Harry jako Goblin pod koniec filmu nie ma już żadnej motywacji, a cała wielka przemiana ogranicza się do jego fryzury i wyrazu twarzy. Nie będę wspominał o Nosorożcu, który pojawia się tylko na ostatnie pięć minut filmu, tylko po to, żeby dać nam piękny happy end, który doszczętnie rujnuje cały dramatyzm (SPOILER ALERT!) śmierci Gwen Stacy. Mogę tak wymieniać godzinami i narzekać na dziury w fabule i resztę wad, ale nie wszystko jest takie okropne jak się wydaje. Film warto obejrzeć dla wątku miłosnego i kilku innych przyjemnych scen, ale poza tym – porażka. Módlmy się, żeby trzecia część uratowała cały ten bajzel i nie pociągnęła naszego kochanego Pajączka na dno.
5
TRANSCENDENCJA Maciej Mańka
W
ally Pfister -czołowy operator Christophera Nolana, laureat Oscara za zdjęcia do Incepcji, dostał ponad milion dolarów na własny film. Nakręcił więc Transcendencję, zatrudniając całą kolekcję gwiazd, na czele z Johnnym Deppem, grającym Willa Castera -naukowca, którego ambicją jest przenieść ludzki umysł do komputera. Sekunduje mu równie inteligentna żona (Rebecca Hall), a smaku dodaje Morgan Freeman, który chyba dostał licencję na granie mądrych staruszków. Film zaczyna się bardzo intrygująco. Widzimy życie ekstrawaganckiego naukowca, który marzy o transcendencji, czyli przeniesieniu ludzkiej świadomości na dysk twardy. Niestety, zarówno on, jak i jego laboratoria ulegają zamachowi ultraekologów obawiających się, że doktor stworzy własnego boga. Umierającego Willa próbują uratować transcendencją jego żona i przyjaciel Max, (Paul Bettany). Największą zaletą filmu jest to, że reżyser nie stawia wyraźnych granic etyki. Widz może
sympatyzować z którąkolwiek z wyraźnie określonych stron (Caster z żoną kontra reszta świata). Genialne efekty i praca kamery zachęciły nas do kina, obiecując widowisko w stylu Incepcji.. Niestety, panu Wally`emu przydałoby się parę lekcji podstaw teatralnych. Film jest po prostu za szybki. Bardzo krótkie sceny i maksymalnie zoptymalizowane nie dają aktorom dużo czasu do popisu. Pod genialną formą skrywa się dość dziecinna treść, a akcja jest prosta i przewidywalna. Każdy dobry reżyser przepisałby „Transcendencji” dodatkową godzinę na ekranie. Miło jest wreszcie zobaczyć Deppa bez otoczki śmiesznego szaleńca, a Kate Mara w roli rewolucjonistki jest bardzo charakterystyczna. Film jako filozoficzna dysputa nad etyką wgrania ludzkiej świadomości do procesora jest bardzo dobry i stawia niebanalne pytania. Efektownie przedstawiona jest idea, ale film jest artystycznie naiwny i wręcz śmieszny. Panu Pfisterowi dziękujemy za postawienie zagwozdki, ale sugerujemy dalsze kręcenie pod dyktando Pana Nolana.
4
gfd
Prawdziwie ciemna strona Internetu Rzuć na to okiem Potężne dziecko zbrodniczego systemu
PRAWDZIWIE
CIEMNA STRONA INTERNETU Wojciech Mazur
K
radzieże, przekręty, pranie pieniędzy, sprzedaż broni palnej, narkotyki, i nie, tym razem nie są to słowa klucze prosto z amerykańskiego scenariusza do filmu akcji. Nad wyrost byłoby również powiedzenie, że jest to codzienność, ale są to rzeczy, na które możemy trafić bez większego problemu jeśli tylko chcemy. O czym mowa? Jest to tak zwana Głęboka Sieć, czy też Darknet. Szacuje się, że to właśnie tam znajduje się niemal cały zasób Internetu, a powszechnie dostępne strony to tylko niewielki procent całości, szczyt góry lodowej. Samo stworzenie takiej sieci było odpowiedzią na coraz większą inwigilację internautów przez rząd, gdyż cała idea Darknetu polega na byciu niemal zupełnie anonimowym. Wolność słowa, wolność przepływu informacji, przepływu danych zupełnie poza czyjąkolwiek kontrolą.
Jak się tam dostać? Jest to bardzo proste, a najłatwiejszym sposobem jest instalacja przeglądarki TOR, bazującej na znanym Firefoxie. Wystarczy wyszukać frazę w jednej z wyszukiwarek i pobrać pakiet ze strony twórców. Wszystko powinno samo się ustawić, zostanie nam nadana nowa tożsamość i od tego momentu jesteśmy zupełnie anonimowi. Z zachowaniem kilku zasad. Przede wszystkim nie należy podawać nigdzie swoich danych, ale jest to dość oczywiste, szczególnie jeśli wiemy po co tam wchodzimy. Nie należy korzystać z sieci Torrent, gdyż bardzo mocno obciąża całą sieć TOR i powoduje spowolnienia, a na dodatek wysyła bardzo duże ilości danych, które mogą przyczynić się do ujawnienia tożsamości czy lokalizacji. Nie powinieneś również pobierać żadnych danych, a najlepiej, jeśli korzystasz z innego systemu niż Windows, gdyż programy działające w tle mogą wysyłać jakieś dane. Do tego warto również szyfrować nośniki danych i korzystać
z szyfrowanych stron internetowych, czyli z protokołem HTTPS (znajduje się on przed adresem strony).
Po co się tam dostać? Po to, aby cieszyć się tym, co daje wolność. Deep Web jest całkowicie zdecentralizowany, ponadnarodowy. Jest to swego rodzaju wirtualna anarchia. Oprócz zwykłych forów i stron, gdzie znajdują się zwykłe opinie, czasem krytyczne wobec rządu, co w niektórych krajach jest zabronione, możemy doszukać się poradników konstrukcji materiałów wybuchowych, wszelkiego rodzaju broni, stron gdzie handluje się narkotykami, a nawet ciężkiej czy dziecięcej pornografii. Ale z drugiej strony te wszystkie informacje, co prawda trudniej dostępne, są również możliwe do znalezienia w normalnej sieci. Głównym celem jest działanie przeciw inwigilacji, mimo że jest to trudne w czasach, gdy każdy sam podaje wszystkie informacje personalne na stronach społecznościowych.
Jak to działa? Najpierw należy rozszyfrować skrót TOR - The Onion Router. W języku polskim nazywamy to trasowaniem cebulowym. Dość specyficzna nazwa, ale mimo wszystko dobrze oddaje istotę sprawy. Informacja, owinięta w swego rodzaju cebulkę, przepuszczana jest przez losową ścieżkę pomiędzy urządzeniami, za każdym razem odsłaniając kolejną warstwę, która wskazuje jaką trasę ma obrać. Taki sposób zabezpieczenia uniemożliwia sprawdzenie tego, kto pośredniczy w przesyle danych oraz kto je nadaje i odbiera. Na koniec należy jednak pamiętać, że nawet głupiec, przy odpowiedniej ilości szczęścia, może trafić na coś, co zdradzi choćby szczątkowe informacje, a korzystać z takich sieci należy z ogromną rozwagą.
RZUĆ NA TO
OKIEM Jakub Ciosiński
Stale rozwijająca się technologia cały czas zmienia sposób, w jaki korzystamy z różnych urządzeń. Wprowadzenie ekranów dotykowych dopiero co zrewolucjonizowało rynek urządzeń mobilnych, a za rogiem stoi już kolejna, równie obiecująca technologia. Jeszcze do niedawna system potrafiący śledzić nasz wzrok kojarzył nam się jedynie z filami science-fiction. Za niedługo może on być jednak wykorzystany na równie szeroką skalę, co ekrany multitouch.
Kursor Choć potencjał, jaki oferowałaby ta technologia w przyszłych urządzeniach i usługach, jest ogromny, to już teraz możemy zobaczyć jej wczesne przebłyski u niektórych producentów. Jednym z nich jest szwedzka firma Tobii, która rok temu po raz pierwszy zaprezentowała kamerę, będącą w stanie używać naszego wzroku zamiast kursora na ekranie komputera. Sprawia to, że do obsługi komputera wystarczy nam tylko jeden klawisz, który jest odpowiednikiem lewego przycisku myszy. Wszystko działa w taki sposób, jaki zapewne sobie wyobrażacie – przykładowo,
aby otworzyć przeglądarkę wystarczy jedynie spojrzeć na odpowiednią ikonę i nacisnąć wcześniej wspomniany przycisk na klawiaturze. Firma Tobii twierdzi, że takim sposobem można łatwo i, co najważniejsze, szybko nawigować po całym komputerze, a nawet używać skomplikowanych programów graficznych. Ponadto zastosowano jeszcze wiele funkcji upraszczających obsługę komputera. Kamera będzie stale śledzić nasz wzrok, dzięki czemu gdy będziemy na przykład czytać jakiś artykuł w Internecie, strona będzie się automatycznie przewijać ku dołowi.
Celownik Kolejną firmą, która zamierza spojrzeć głęboko w nasze oczy, jest Sony. Tym razem jednak nie będziemy patrzeć na monitor komputera, lecz na telewizor podpięty do PlayStation 4. Sony pokazało zastosowanie swojej technologii na tegorocznym GDC, prezentując grę inFamous: Second Son, obsługiwaną właśnie za pomocą naszych oczu. Niestety w tym przypadku nie wystarczy nam jeden przycisk aby móc kontrolować całą grę. Pad cały czas będzie musiał znajdować się w naszych rękach, a nasz wzrok będzie pełnił funkcję swoistego celownika. Tutaj śledzenie oczu jest wykorzystane na małą skalę, ale zdecydowanie usprawnia całą rozgrywkę.
Palec Miejscem, w którym śledzenie oczu również może okazać się przydatne, są smartfony i tablety. Właściwie już można się spotkać z wykorzystaniem tej technologii przez niektórych producentów. Jednym z najlepszych przykładów jest wypuszczony rok temu Samsung Galaxy S4, który, poza standardowymi funkcjami, oferował także bardzo uproszczoną możliwość śledzenia naszej twarzy i oczu. Telefon wiedział czy patrzymy w danej chwili na ekran, dzięki czemu mógł na przykład zatrzymać oglądany przez nas film kiedy odwróciliśmy wzrok. Bez wątpienia rynek mobilny prędzej czy później napotka na drodze bardziej zaawansowane metody śledzenia oczu. Jest to tylko kwestią czasu, gdyż pokazano już pierwsze prototypy urządzeń zdolnych do szczegółowej analizy naszego wzroku. Technologia ta jest już dostępna, teraz wystarczy jedynie czekać, który producent zaimplementuje ją do swojego urządzenia jako pierwszy. Były komputery, były konsole, smartfony i tablety, ale gdzie jeszcze technologia śledzenia oczu mogłaby znaleźć zastosowanie? Pierwszą kwestią, jaka przychodzi mi na myśl, są niepełnosprawni. Nie tylko dałoby im to wcześniej nieosiągalne możliwości korzystania z komputera, ale także w wielu przypadkach pozwoliłby na interakcję i komunikację z otoczeniem. Jest to esencją, i zarazem sensem rozwoju całej współczesnej technologii, której celem zawsze było ułatwienie nam codziennych czynności.
POTĘRZNE DZIECKO
ZBRODNICZEGO
SYSTEMU Wojciech Mazur
Niewiele jest rzeczy, które mają potencjał by kandydować do tytułu cudu świata. Nadzwyczajne, zrobione z rozmachem, pracą rąk setek, czy nawet tysięcy ludzi. Często okupione krwią, a jednak piękne, tajemnicze, wręcz pociągające. Mówiąc o najciekawszych konstrukcjach, które wyszły spod ludzkiej ręki, najczęściej wspomina się Koloseum, Piramidy w Gizie, Wielki Mur Chiński czy Krzywą Wieżę, warto wspomnieć jednak o nieco brzydszym tworze, który nie miał okazji rozpadać się kamień po kamieniu przez ostatnie setki lat niczym średniowieczna warownia, gdyż powstał dopiero w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, i od tego czasu pokrył się jedynie rdzą. Mowa o radarze Duga, który zwany jest także Okiem Moskwy.
D
o czego służyło to niezwykle pobudzające wyobraźnię urządzenie? Była to część systemu wczesnego ostrzegania, który miał informować o pociskach balistycznych, nadlatujących z terytorium USA. Był to radar pozahoryzontalny, który, jak sama nazwa wskazuje, pozwalał na wysyłanie fal poza horyzont, odbijając je od jonosfery. Jednak to, co najbardziej szokuje, to rozmiar aparatury. Część służąca do nadawania sygnału ma 85m wysokości i 210m szerokości, natomiast odbiornik to analogicznie 135m i 300m. Całość aparatury zajmowała około 900m, a szacowana masa obiektu to 13 000 ton. Tak potężny sprzęt wymagał równie ogromnej ilości osób do obsługi, a mianowicie blisko tysiąca. System był w stanie w ciągu dwóch, trzech minut wykryć pociski wystrzelone z odległości niemal trzech tysięcy kilometrów! Oczywiście wokół tak ciekawego obiektu powstaje wiele teorii spiskowych. Radar po aktywowaniu wysyłał krótkie fale, które można było odbierać, posiadając odpowiedni sprzęt. Cechą charakterystyczną były rytmiczne stuknięcia, dzięki czemu nadano mu przydomek Rosyjskiego Dzięcioła. Mimo że od początku spodziewano się, że jest to nowy radar
pozahoryzontalny ZSRR, pojawiły się spekulacje, że miał on służyć do prania mózgu ludności z USA czy też do zakłócania transmisji radiowych i telewizyjnych. Jednak sami Rosjanie mieli problemy z zakłóceniami powodowanymi przez tak potężną konstrukcję, więc teoria została szybko odrzucona. Wiele do myślenia daje również położenie obiektu, gdyż znajduje się on jedynie dziewięć kilometrów od słynnej elektrowni w Czarnobylu. Być może powodem było ogromne zapotrzebowanie na prąd, istnieją jednak głosy, że powodem do umieszczenia go właśnie tam było zabezpieczenie przed bombardowaniem, gdyż systemy naprowadzania rakiet były na tyle niedokładne, że mogły uszkodzić elektrownię, do czego nikt nie śmiał się posunąć. Rozwój dokładniejszych radarów spowodował, że Oka Moskwy zaczęto używać coraz rzadziej. Po awarii w Czarnobylu radar został tymczasowo wyłączony, gdyż obawiano się, że uszkodzeniu ulegną jego cenne elementy, które później przewiezione były w miejsce położenia drugiego radaru, Duga-2. Pod koniec lat osiemdziesiątych zdecydowano się na całkowite wyłączenie Rosyjskiego Dzięcioła, a dziś jest to głównie obiekt turystyczny dla osób szukających ekstremalnych przygód.