TWÓRCY
Jakub Ciosiński Ola Bąk
ZESPÓŁ REDAKCYJNY Dominik Kowol, Kamil Łukowicz, Jarosław Majętny, Maciej Mańka, Wojciech Mazur, Judyta Patoka, Damian Wojdyna KOREKTA Paulina Imiela, Katarzyna Romaniuk Kontakt readmagazyn@gmail.com Zdjęcia: mat. Prasowe
ZNAJDŹ NAS NA FACEBOOKU
;=-…łkl;lm, n
Wywiad: Kumka Olik Polski rap na lato Muzyczne lato Recenzje Ultraviolence X The Hunting Party LecÄ™, Chwila, Spadam Donker Mag
KUMKA
OLIK Ola Bąk
Choć ostatnio było o nich cicho, teraz przypominają o sobie nowym krążkiem i szykują się na podbój węgierskiego Sziget Festivalu. Nam opowiedzieli m.in.o tym co wspólnego z nimi mają Czesław Mozil i Vienio oraz wyjaśnili, dlaczego na nowy album musieliśmy czekać aż trzy lata.
Przez długi czas nie było o Was słychać. Co robiliście w tym czasie? Musieliśmy uporządkować wiele spraw wewnątrz zespołu, jednak przede wszystkim pracowaliśmy nad płytą. Chcieliśmy tę płytę nagrać z producentem, na którego bardzo długo czekaliśmy - ostatecznie nie doszło do współpracy. Decyzja o samodzielnym produkowaniu i rejestracji płyty oznaczała kolejne wydłużenie czasu oczekiwania. Dotychczas Wasze nowe albumy ukazywały się co roku. Yoko Eno wydaliście jednak dopiero po trzech latach od ostatniej płyty. Czym była spowodowana ta przerwa?
Yoko Eno to dla nas płyta przełomowa. Tak jak już wcześniej wspomniałem, wyprodukowaliśmy ją i zarejestrowaliśmy zupełnie sami. Chcieliśmy, żeby płyta brzmiała dojrzalej i dlatego poświęciliśmy troszkę więcej czasu na proces twórczy. Oczywiście mieliśmy świadomość, że taka przerwa może dać do myślenia ludziom, którzy spodziewali się kolejnego albumu po roku - właściwie o to chodziło! Myślę, że dzięki tej przerwie zwiększa się szansa na to, żeby przekonać tych, którzy wcześniej upierali się, że nie znajdą na naszej płycie czegoś interesującego.
Na Waszych wcześniejszych krążkach próżno było doszukiwać się gości, wyjątkiem był jedynie Wojciech Waglewski. Tym razem do współpracy zaprosiliście Czesława, Vienia i Olę Bilińską. Dlaczego wybór padł akurat na nich?
Na przestrzeni lat Wasza muzyka przeszła niemałą ewolucję od gitarowego, pełnego młodzieńczej energii debiutu do dojrzałego, nie bojącego się eksperymentów popu. Co miało wpływ na zmianę Waszego brzmienia?
Uważam, że zaproszenie kogoś na własną płytę to niemała deklaracja, to nie tylko interes. Obecność Wojciecha Waglewskiego na poprzedniej płycie, jako pierwszego gościa Kumka Olik, uważam za wymierny sukces zespołu. Przy produkcji Yoko Eno mieliśmy więcej czasu i pozwoliliśmy sobie odezwać się do innych gości. I tak zaczynając od Vienia: bardzo chciałem nagrać piosenkę z raperem. Oprócz tego, że jest to przełamanie konwencji, z którą kojarzy się Kumka Olik, jest to krok w stronę, która moim zdaniem jest dosyć niezagospodarowana - mało jest zgrabnych połączeń muzyki indie i rapu. Vienio jest jednym z najbardziej zasłużonych. Poza tym trzeba powiedzieć, że w busie KO nierzadko można usłyszeć zwrotki i cytaty Molesty :-). Czesław jest naszym kumplem. Pamiętamy go jeszcze z czasów małych pustych klubów. Pięknie daje sobie radę! No i fajnie, że on pamięta o nas. Ola to pewnie najmniej rozpoznawalny gość na naszej płycie, ale myślę, że to tylko kwestia czasu. Sprawdźcie Muzykę Końca Lata albo Babadag. Bardzo chciałbym, żeby jeszcze kiedyś zgodziła się zaśpiewać na naszej płycie.
Myślę, że w największym stopniu miał na to wpływ nasz wewnętrzny rozwój. Trzeba pamiętać, że startowaliśmy będąc bardzo młodymi. Teraz jesteśmy już dorośli. Wydaje mi się, że zespół Kumka Olik może być ciekawym zjawiskiem właśnie pod kątem dorastania. Zmieniało się nie tylko Wasze brzmienie, ale też Wasz skład. Z pierwotnego zespołu zostali już tylko Mateusz i Kuba... Tak naprawdę zespół założyłem bardziej jako projekt studyjny i do tego momentu, z małą przerwą na trzecią płytę, zespół definiował swoje brzmienie w momencie powstawania nowych aranży. Można powiedzieć, że mocnym trzonem zespołu jest właśnie Kuba i ja - w tym procesie powstawania aranży uczestniczymy najbardziej aktywnie. Trzeba też pamiętać, że zespół na żywo to 4 osoby. Uważam, że aktualny skład jest bardzo mocny i sprawny w każdym tego słowa znaczeniu. Zmiany składu to też sprawa poszukiwań, jednak uważam, że w tej materii znaleźliśmy się.
Dwie pierwsze płyty wydaliście pod szyldem Universal Music Poland, natomiast trzecia ukazała się nakładem niezależnej IsoundLabels. Przy okazji nowego albumu po raz kolejny trafiliście pod skrzydła dużej wytwórni - tym razem wybór padł na My Music. Współpraca z dużymi labelami daje Wam większe możliwości? Nie ma jednego przepisu na wydawanie płyty. Można to zrobić bardzo efektywnie wydając się na własną rękę, jak również przy współpracy z majorsem. Oczywiście duży ma zawsze łatwiej (może pomijając bardzo dużych ludzi w komunikacji miejskiej :-). Tak naprawdę sprawa wytwórni to w dużej mierze rzecz organizacyjna bardzo dziwi mnie to, jak dużą wagę przywiązują do tego ludzie słuchający muzyki. Na razie możemy powiedzieć tylko tyle, że mocno liczymy, że współpraca z My Music będzie owocna. Zapowiada się bardzo dobrze! Okładka płyty i animowany teledysk do Yoko Eno były pracą dyplomową Mateusza. Grafika jest Twoim planem B, gdyby z muzyką jednak nie wyszło? Nie! Bardzo interesuje mnie to, co dzieje się między muzyką a stroną graficzną. Bardzo ciężko przekonać do tego kogoś wyrwanego z tych dwóch dziedzin, ale muzyka piosenkowa i grafika mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Myślę, że studia graficzne w dużej mierze wpłynęły na świadomość mojej twórczości.
Graliście na scenach większości polskich festiwali. Który z nich wspominacie najlepiej? To ryzykowne pytanie. Najbardziej poprawnie politycznie byłoby wymienić wszystkie - zaczynając od najbardziej prestiżowych :-). Nie było takiej sytuacji, którą wspominalibyśmy jednoznacznie źle, ale wydaje mi się, że najlepiej wypadliśmy na Openerze. Myślę, że zagraliśmy wtedy dobry koncert! Kolejny festiwal, który fajnie wspominam to OFF Festiwal, na pewno Jarocin - jako nasz pierwszy duży festiwal. Woodstock jako pierwszy przeogromny festiwal. Super wspominam Orange - na scenie wspomagała nas Kasia Krawczyk z zespołu Andy. Na samym końcu warto jeszcze wspomnieć o ostatnim Spring Breaku. Niebawem wystąpicie na jednym z największych europejskich festiwali muzycznych - węgierskim Sziget Festivalu. Przygotowujecie się w jakiś specjalny sposób, czy będzie to dla Was koncert jak każdy inny? Nasze teksty trafiły już do zaprzyjaźnionego tłumacza, w związku z czym postaram się na Sziget zaśpiewać kilka piosenek po angielsku. Myślę, że postaramy się o coś specjalnego, ale przede wszystkim jedziemy tam, żeby się dobrze bawić i nie spalić się w blokach. Takie duże występy to zwykle dużo stresu i myślę, że warunkiem dobrego koncertu jest to, żeby zachować zimną krew i zagrać tak, jakby grało się samych swoich. :-)
POLSKI RAP NA
LATO Kamil Łukowicz
Dwa miesiące upragnionego spokoju, zakłócanego tylko i wyłącznie zbyt wysokimi temperaturami. Oprócz odpowiedniej dawki chmielu i luzu, przydałoby się posiadać w odtwarzaczu kilka rapowych płyt, które umilą nam te gorące tygodnie. Poniższa lista krążków na pewno umili wam ten czas.
Kuba Knap Lecę, Chwila, Spadam
Rasmentalism Za Młodzi Na Heroda
Materiał świeżutki (na następnych stronach recenzja mojego autorstwa), jednak mimo to bez cienia wątpliwości umieściłem go w tym rankingu. Nadużywałem w tym rankingu pojęcia luzu we flow i tekstach, jednak tym razem każdy musi przyznać mi rację. Bity bywają niezwykle wolne, a na takich właśnie podkładach rapuje się najtrudniej. Ten młody MC chyba o tym nie usłyszał, gdyż porusza się na nich, jakby kazano mu na nich rapować już w kołysce. Dokładnie opisuję krążek w recenzji, a tu wystarczy abym polecił słuchaczowi zestaw Knapa (Perła Export + Camele lub coś jeszcze bardziej luzującego) i zostawił go z tym wszystkim samego. Na pewno sobie słuchaczu poradzisz.
Tu w zasadzie można wstawić dowolny krążek obu panów, jednak to ich legalny debiut zasługuje na największe uznanie. Krążek wybrany zarówno przeze mnie jak i przez wielu krytyków oraz słuchaczy na album roku, to rzecz niemal idealna. A jeśli chodzi o letni klimat tego materiału –słowo niemal natychmiast znika. Jedyne w swoim rodzaju produkcje Menta oraz równie wyjątkowe teksty Rasa dają syntezę luzu, pod którym jednak zawsze ukrywa się jakaś głębsza treść. Sam pisałem o ich debiucie jako o lipcowym królestwie grudnia, bo zdawałem sobie sprawę, jaki wakacyjny potencjał skrywają w sobie takie numery jak Gdzie jest M ?
PeeRZet Z Miłości Do Gry Kolejny klasyczny materiał, kolejny świetny na nadchodzące lato. Podobnie jak w przypadku Powrócifszy... materiał ten jest dosyć różnorodny tematycznie. Gospodarz z wykutym przez lata pobytu w undergroundzie stylem, obdarza nas garścią bardzo ciekawych przemyśleń. Nieistotne czy tych bardziej ironicznych, czy tych gorzkich – słucha się tego z przyjemnością, a historie zawarte na krążku nie nudzą po wielu odsłuchach. Duża zasługa w tym bitów, które na debiucie rapera odegrały znaczna rolę. Tu należy pochwalić TMK Beatz oraz Donatana, którzy standardowo już pokazali swój producencki kunszt.
Warszafski Deszcz Powrócifszy... Powrót legendarnej formacji z 2009 roku to instrukcja dla wszystkich młodych zespołów, jak powinna wyglądać współpraca. Dwa odmienne style Tedego i Numer Raza pasują do siebie jak ulał mimo tak długiej przerwy między wspólnymi nagraniami. Panowie z dużym luzem wymieniają się na mikrofonie, naigrywają z własnych przywar, a gdy przyjdzie potrzeba to i zaczną porykiwać. Wszystko to na bitach złotej ery, która do letniego okresu pasować będzie zawsze. I nie inaczej jest w tym przypadku. Hity i chwytliwe refreny sypią się gęsto, a różnorodność materiału pozwala i na momenty relaksu i na zastrzyk adrenaliny.
Ortega Cartel Lavorama Jedna z moich ulubionych płyt w zestawieniu. Lavorama autorstwa duetu Patr00/Piter Pits zjednała sobie zarówno krytyków jak i fanów. Dlaczego? Raczej nie z powodu flow i tekstów gospodarzy, którzy ani innowacyjni ani przesadnie wirtuozerscy w tym temacie nie są. Jednak niesieni przez takie bity, zdobywają sympatię każdego. Kanadyjska zima, polski jazz dała nam letni evergreen, który na stale wpisał się do historii polskiego hip-hopu. Na tych przebrzydle genialnych podkładach znalazła się również spora grupa gości, ze świetnym numerem Tedego i absolutnym hitem podziemnej legendy Reno na czele.
Zeus Co Nie Ma Sobie Równych Debiut jednego z najlepszych MC ostatnich lat przez żenująco słabą promocję wytwórni, przeszedł bez echa wśród słuchaczy. Teraz, gdy łodzianin jest na fali, zaczyna się do niego wracać i słusznie, bo jest do czego. Debiutujący (oczywiście na swoich bitach) Zeus, swoją nieposkromioną energią i entuzjazmem miażdży konkurencję, dając nam świetny obraz lata w mieście. Wszystko jest tutaj na swoim miejscu. I świetne, klasyczne bity, na których raper poczyna sobie z gracją i bezczelnością oraz ciekawe historie, których słuchać można wielokrotnie. Z resztą wystarczy sobie odpalić przebojowe Jestem Tu, żeby zrozumieć entuzjazm piszącego te słowa.
2Cztery7 Spaleni Innym Słońcem Znów wracamy do klimatów luźniejszych. Zmieniamy także wybrzeże, bo o ile album Pezeta był inspirowany południem, tak 2Cztery7 to zachód pełną gębą. Trzy odmienne osobowości zaserwowały nam pełnokrwisty G-Funk, co nad Wisłą nigdy nie było sprawą łatwą. Na mikrofonach gospodarze otrzymali wsparcie plejady gwiazd warszawskiej sceny (m.in. Pelson czy Małolat), a i wśród producentów biedy nie uświadczymy. Mamy więc świetny bit Donatana (już w przeciwsłonecznych okularach, ale jeszcze bez akordeonu), a oprócz tego produkcje Głośnego czy jednego z gospodarzy – Mesa. Panowie zaspokoili głód zachodu na naszej scenie, a także zaserwowali nam idealny krążek na upalne dni.
Pezet Muzyka Rozrywkowa Za to tutaj klimat jest zgoła odmienny. Pezet odbił od swojego refleksyjnego dorobku jak i od klasycznych korzeni, co zaowocowało jego ostatnią tak świetną płytą. Uzbrojony w hitowe i nowoczesne brzmienia Szoguna, urządził sobie godzinny pokaz hedonizmu. Bywa gorzko, bywa agresywnie, jednak każdy numer to szczyt przebojowości. O ile przy poprzednich płytach można było się zrelaksować, tak Muzyka Rozrywkowa wręcz wygania słuchacza na długą, mocno zakrapianą imprezę. A ty słuchaczu, jeżeli jesteś takowej organizatorem, MUSISZ dołączyć do playlisty coś z tej płyty. Innej możliwości nie dostrzegam.
Dinal W Strefie Jarania I Rymowania Kolejna płyta-pomnik wśród polskich rapowych krążków. Jej niszowość spotęgowała tylko adorację większości słuchaczy. Bity autorstwa Mejdeja i Urba to rzecz zupełnie odmienna od panujących wówczas trendów w polskim rapie. Tłuste bębny, wyczucie oraz letni groove to coś, co było znakiem firmowym opolskiego składu. A na wokalu mistrzem ceremonii był rzecz jasna Pan Wankz. Z perspektywy czasu niektóre jego podwójne raziły, jednak naturalny luz i chemia między nim a bitem dawała potężną mieszankę. Letnie brzmienie i luz tematyczno – wokalny powoduje co roku nieustający reapeat w okresie wakacyjnym.
Eis Gdzie Jest Eis? Klasyk nad klasyki, z nieśmiertelnym już hitem w postaci singla Najlepsze Dni . Zarówno krążek jak i sam raper dorobili się rzeszy bardzo oddanych wyznawców. Zapewne dlatego, że był to ostatni krążek Eisa, który po tym albumie zawiesił mikrofon na kołku. Gdzie jest Eis ? to płyta jak na tamten czas nowatorska, zarówno od strony muzycznej jak i wokalnej. I te nowatorstwo napędzane charyzmatycznym flow gospodarza tworzy świetny obraz lata w mieście. Z przyjemnością słucha się bezczelności zawartej w każdej sekundzie tego materiału.
MUZYCZNE
LATO Ola Bąk
C
hoć pogoda za oknem nie zawsze nas rozpieszcza, to trzeba przyznać, że lato ruszyło pełną parą. Żadna inna pora roku nie jest tak obfita w koncerty, które stały się już niemalże symbolem tego okresu beztroski, lenistwa i szaleństwa. Trzeba przyznać, że w tym roku organizatorzy naprawdę się postarali – dawno nie mieliśmy w naszym kraju takiego wysypu koncertów. Część z nich mamy już za sobą, jak chociażby głośno zapowiadany Orange Warsaw Festival, który wręcz powalał na kolana swoim line-upem, a niestety organizacyjnie nie poradził sobie niemalże na każdej linii. Znaczna część została jednak odwołana (Life Music Festival dopiero za rok) lub przełożona na inny termin (ważą się losy chociażby Free Form Festivalu). Wiemy już także, że tego lata Polski nie odwiedzi na pewno Pharrell Williams, który na dwa tygodnie przed odwołał swój występ w ramach Pozytywnych Wibracji. Skupmy się jednak na tych koncertach, które mają odbyć się zgodnie z planem i na których Wasza obecność musi być obowiązkowa.
OFF FESTIVAL 1-3 sierpnia, Katowice Mówi się o nim, jak o jednym z najbardziej cenionych festiwali muzyki alternatywnej w Europie. Nie jest to czcze gadanie – dyrektor Festiwalu, Artur Rojek, co roku stara się zapraszać do serca Śląska zarówno największe gwiazdy offowej sceny, jak i artystów, którzy dopiero stawiają swoje pierwsze kroki. Organizatorzy nie skupiają swojej uwagi na jednym konkretnym gatunku, toteż możemy spodziewać się istnej feerii brzmień.
Wystąpią:
The Jesus And Mary Chain , John Wizards, Pional, Slowdive, Belle And Sebastianm, 65daysofstatic, Artur Rojek, ZEUS, The Dumplings, The Black Lips
TAURON NOWA MUZYKA 21-24 sierpnia, Katowice Już po raz 9. w przedostatni weekend sierpnia Katowice staną się stolicą muzyki elektronicznej. W tym roku największe zainteresowanie budzi koncert otwarcia, podczas którego wystąpi objawienie ostatnich miesięcy, czyli Chet Faker oraz polski zespół Sorry Boys. Dla organizatorów tego festiwalu ważna jest nie tylko muzyka, ale również miejsca, w których będzie ona wybrzmiewać. Większość artystów wystąpi na terenie Muzeum Śląskiego, ale odbędzie się również koncert w niezwykle klimatycznym Kościele św. Apostołów Piotra i Pawła oraz w Fabryce Porcelany Śląskiej.
Wystąpią:
m.in. Chet Faker, Kelis, Mouse on Mars, Terranova, Sorry Boys, BOKKA, WhoMadeWho, Elekfantz,
MĘSKIE GRANIE Męskie Granie jest jedynym takim festiwalem, który przyjeżdża do swoich fanów, a nie na odwrót. Już po raz 5. z rzędu Męskie Granie odwiedzi kilka największych polskich miast. Choć nie znamy jeszcze pełnej rozpiski artystów, którzy wystąpią w danym miejscu, to po samej liście tegorocznych współpracowników (m.in. BOKKA, Emade, Rojek, Dezerter, Jamal czy Behemoth) wiemy już, że będzie to najbardziej różnorodna muzycznie edycja w całej historii. Organizatorzy nie boją się eksperymentów i mieszają nie tylko gatunki, ale również muzyków – w tym roku swoje siły na scenie połączą artyści, którzy na pierwszy rzut oka niewiele mają ze sobą wspólnego: Makowiecki + Skrzek, Praktyczne info: Dokładną rozpiskę miast i artystów, którzy wystąpią w poszczególnym miejscu znajdziecie na stronie internetowej Męskiego Grania.
AUDIORIVER 25-27 lipca, Płock O Audioriver słyszeli chyba wszyscy, nawet ci, którzy za muzyką elektroniczną nie przepadają. Co roku do Płocka przyjeżdżają tysiące osób, które biorą udział w kilkudniowym wydarzeniu, na które składają się nie tylko koncerty, ale również targi muzyczne, Fashion Day, czy coś dla amatorów filmu - Kino Festiwalowe. Ważna jest tu również lokalizacja – malownicza plaża nad Wisłą i płocki Stary Rynek, które tworzą idealne tło dla muzyki.
Wystąpią:
m.in. Little Dragon, Naughty Boy, Nina Kraviz, DJ Koze, Booka Shade live, Trentemøller live, polskie podwórko reprezentować będą tacy artyści jak BOKKA czy Skalpel.
JUSTIN TIMBERLAKE 19 sierpnia, PGE Arena w Gdańsku Na jego koncert czekaliśmy ponad dekadę! Z pewnością nie jest przesadzone stwierdzenie, że jest to najbardziej oczekiwane muzyczne wydarzenie tego lata, o ile nie roku. Timberlake znany jest z tego, że w swoje występy wkłada całe serce i energię, dzięki czemu serwuje swoim fanom show na najwyższym poziomie –zarówno wokalnym, jak i tanecznym oraz wizualnym. W Gdańsku z pewnością usłyszymy najnowsze kawałki z ubiegłorocznych albumów poprzeplatane największymi hitami muzyka z Cry My a River czy SexyBack na czele. Jeśli jeszcze nie macie biletów – spieszcie się, bowiem zostało ich naprawdę niewiele. Organizator: Prestige MJM Bilety: Zostały już ostatnie wejściówki na dolną trybunę.
GOODFEST 30 sierpnia 2014, Stadion Miejski w Dębicy W niewielkiej Dębicy na Podkarpaciu w ostatnią sobotę sierpnia rozpocznie się festiwal, którego z pewnością mogłyby jej pozazdrościć największe miasta. Wystąpią tu najbardziej cenieni artyści rodzimej sceny, reprezentujący różne gatunki muzyczne. Od początku głównym założeniem organizatorów był darmowy wstęp na wszystkie występy, dzięki czemu dostęp do tego niebanalnego wydarzenia jest znacznie ułatwiony. Nie ma zatem co czekać i wybrać się w podróż do Dębicy, bo line-up prezentuje się naprawdę imponująco.
Wystąpią:
BRODKA, KARI, Kaliber 44, Dawid Podsiadło, KAMP!, BOKKA, Fismoll, Stara Rzeka i Rebeka
ARTLOOP FESTIVAL 4-7 września, Sopot To już czwarta odsłona tego festiwalu artystycznego, którego zadaniem jest otwarcie miasta na sztukę i sztukę na miasto. Wydarzenie skupia się przede wszystkim na sztuce współczesnej, prezentowanej w przestrzeniach Sopotu. Nie jest to zwykły event, bo stawia on na dużą interakcję z widzem poprzez wystawy, różnego rodzaju obiekty w przestrzeni publicznej, instalacje czy koncerty. W tym roku na muzycznej scenie ARTLOOP wystąpi kultowy już zespół Portishead oraz rodzimy reprezentant w postaci duetu Skalpel.
ZDJĘCIA: Judyta Patoka
Lana Del Rey Ultraviolence Judyta Patoka
L
ana Del Rey od samego początku budzi kontrowersje. Najpierw piosenka Video Games, po rozpowszechnieniu której, cały muzyczny świat skierował uwagę na Lanę. Potem poszło z górki -rodzina, dzieciństwo, wygląd, szczególnie usta. Teraz, kiedy pierwszy szok już minął, spokojnie możemy skupić się tylko na muzyce. Debiutancki krążek artystki, Born to Die, był różnorodny i zaskakiwał przy każdej piosence, ale jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby połączono w całość przypadkowe kawałki, przy czym pokazał różne oblicza Lany. W Ultraviolence skupia się ona jedynie na lirycznym brzmieniu, przez co cała płyta jest nieco monotonna, choć jednocześnie dojrzalsza i bardziej mroczna. Przy produkcji Ultraviolence pomagał Dan Auerbach, który współpracuje z The Black Keys, co według wielu krytyków miało ogromny wpływ na ostateczne brzmienie płyty. Zdecydowanie na tle wszystkich kawałków wybija się Cruel World, który pięknie ozdobiony syntezatorami i uwodzącym głosem Lany, subtelnie wypowiadającym przekleństwa,robi
naprawdę dobre wrażenie już na samym początku. Wstęp do Shades of Cool jest jakby zaczerpnięty z Bonda i świetnie wprowadza do dalszej części tego utworu, w którym zaskoczą nas jeszcze głos piosenkarki wędrujący z góry na dół, a także brzmienie gitar rodem z The Black Keys, przy których na pewno maczał palce Dan. Nie sposób nie wspomnieć o Money Power Glory, gdzie -zgodnie z zapowiedzią -Lana sarkastycznie odpowiada wszystkim, którzy jej nie rozumieją oraz o Old Money, w którym jej głos został odrobinę zmodyfikowany, jakby odtwarzany z płyty gramofonowej, dodatkowo kompozycję urozmaicono partią smyczków, co nadaje całości charakteru. Ogromnym plusem jest fakt, że choć wszystkie kawałki są w podobnym nastroju, to jeden nie przypomina drugiego i nie tworzy przez to nijakiej, szarej masy dźwięków. Na albumie pojawia się kilka perełek, których można słuchać wciąż od nowa, jednak cała płyta jest odrobinę zbyt monotonna.
8
Ed Sheeran X Judyta Patoka
E
d Sheeran znany jest z takiego miłego smutku. W ciągu kilku lat wytworzyła się wokół niego magiczna bańka. Z jednej strony melancholijne piosenki, a z drugiej dobry kontakt z fanami i zabawne wypowiedzi sprawiają, że jeśli już raz zetkniemy się z jego muzyką, to prawdopodobnie już zawsze będziemy myśleć o nim z sympatią. Jak sam powiedział, X zawiera pierwszą pozytywną piosenkę w jego karierze Thinking Out Loud. Choć trzeba mu przyznać, że nie tylko to jest na tej płycie zaskakujące. Na pierwszy ogień - singiel Sing z udziałem nie kogo innego, jak Pharrella Williamsa. Piosenka zupełnie inna niż te, do których Ed nas przyzwyczaił. Kiedy usłyszałam ją pierwszy raz,
nie byłam zbyt pozytywnie zaskoczona, bo spodziewałam się czegoś w dawnym stylu. Jednak teraz mogę słuchać jej non stop, jest niezwykle rytmiczna. Dla nikogo zaskoczeniem nie będzie utwór I see fire. Jako że obecny jest ostatnio wszędzie, mógł już się niektórym znudzić, ale nadal pozostaje piękną kompozycją. Natomiast moim ulubionym kawałkiem jest Tenerife Sea, delikatna ballada, w której muzyk zrezygnował z głośnych instrumentów na rzecz klasycznej gitary, tamburyna, kong i marakasów. Początkowo martwiłam się, że Ed zupełnie zmieni swój wizerunek, ale podjął dobrą decyzję, dodając coś świeżego do repertuaru. Nie popełnił błędu Birdy i pokazał swoje wesołe oblicze także w muzyce.
8
Linkin Park The Hunting Party Judyta Patoka Od The Hunting Party oczekiwano wiele i choć wszyscy fani liczyli, że Linkin Park wróci z mocnym uderzeniem, to mało kto od razu naprawdę w to uwierzył. Chłopaki przyzwyczaili nas do niespodzianek. Krążek Living Things był bardzo radiowy i przyjęty został z lekkim rozczarowaniem i niedosytem. Pod koniec zeszłego roku bez zapowiedzi wydali płytę z remiksami Recharged, która również nie została oceniona wysoko. W oczekiwaniu na The Hunting Party, napięcie i oczekiwania ciągle rosły, a strony fanowskie aż huczały od dyskusji o nowych kawałkach. Album otwiera krzyk Chestera, rozpoczynający kawałek Keys To the Kingdom. Co chwilę zmienia się tu metrum, rytm, efekty, nastrój, a wszystko pasuje do siebie idealnie. W The Summoning, przejściu przed kolejnym
mocnym kawałkiem, słychać jak pod niepozorną delikatnością wszystko aż się kotłuje, żeby wywołać War. W Mark the Graves doskonale słychać, że głos Chestera przeszedł sporą ewolucję, co również było słychać podczas tegorocznego koncertu we Wrocławiu. Wokalista śpiewa zdecydowanie jaśniej, niż jeszcze 2 lata temu. Tekst, który rozpoczyna ostatni utwór na The Hunting Party został nagrany jeszcze podczas tworzenia czwartej płyty Linkin Park. Jest to najdłuższa i jedna z najciekawszych kompozycji. Sam jej koniec jest naprawdę imponujący i łączy wszystko co na tej płycie najlepsze, czyli ogromny wkład Brada i Roba widoczny w solówce połączonej z głosem Chestera. Mike pięknym głosem wykańcza całość A Line In the Sand, pozwalając nam na moment odetchnąć, zanim klikniemy w play jeszcze raz.
9
Kuba Knap Lecę, Chwila, Spadam Kamil Łukowicz Piątek trzynastego czerwca dla słuchaczy polskiego rapu był wyjątkowo szczęśliwy. Bo właśnie tego dnia Kuba Knap oddał światu swój w pełni legalny debiut, będący jedną z najlepszych płyt tego roku, a także jednym z najlepszych debiutów ostatnich lat. Mówiono o nim jako o spadkobiercy nadwiślańskiego G-Funku i ten tytuł należy mu się w zupełności. Zarówno od strony muzycznej jak i wokalnej album oddycha powietrzem zachodniego wybrzeża. Bity przygotowane przez kilku (a nie jak na poprzednich materiałach przez samego Knapa) producentów stoją na wysokim poziomie. Co cieszy –oprócz znanych twarzy takich jak m.in. Szogun (świetny podkład w Mhm) czy Pawbeats, są również ci mniej znani jak np. Mowglee. W aranże czasem wleje się blues, by potem ustąpić miejsca burczącym synthom czy klawiszom. Podkłady są świetnie dobrane do luzackiego i chilloutowego stylu rapera. Sam
Die Antwoord Donker Mag Judyta Patoka
Długo czekałam, żeby usłyszeć tę płytę w całości, choć nie było to trudne, bo zespół udostępnił wszystkie kawałki za darmo, mówiąc, że jeśli skupiasz na sobie wzrok publiczności i wypuszczasz album do odsłuchania w internecie, powinieneś robić interesujące rzeczy. Po Die Antwoord można spodziewać się wszystkiego, ale nigdy nie wiadomo czego dokładnie. Zaskoczyli nas również tym razem i to bardzo pozytywnie! Jest o wiele spokojniej, a przynajmniej tak się wydaje. Kiedy zwrócimy uwagę na teksty, od razu rzuca się w oczy ich moc. Wiele osób dziwi się i zastanawia, co siedzi muzykom w głowach, skoro tworzą tak chore produkcje, jak chociażby teledysk do drugiego singla Pitbull Terrier. Die Antwoord wychowali się i żyją w Kapsztadzie, miejscu pełnym przemocy i ogólnie pojętego zła, stąd ich kawałki są dziwne do granic. Sama muzyka jest określana
zainteresowany po mistrzowsku porusza się na wolnych podkładach, co jest sztuką niesłychanie trudną, której większość raperów zwyczajnie nie podejmuje... Leniwość oraz spokój w bitach i flow jest ściśle połączony z tekstami gospodarza. Tutaj pozornie nie mamy niczego nowego, ot zwyczajne życie dosyć leniwego ziomka, fana Perły i Cameli, który korzysta z uroków życia. Pozornie, ponieważ pod tymi luźniejszymi treściami czają się mocne i życiowe linijki jak choćby w najlepszym na płycie Pier**** Was, Piję Browar. Oprócz tego Knap obdarzony jest takimi pokładami charyzmy, które pozwalają mu na więcej, a i tak słucha się tego bez specjalnego uczucia obciachu. Choć fakt, płyta mogłaby być krótsza. 78 minut przy którymś z kolei odsłuchu to jednak sporo, a te 3-4 numery więcej nie wydają się potrzebne. Za to polskiej scenie potrzebna była świeżość, którą daje nam Lecę, Chwila, Spadam.
7 mianem Zef, czyli połączeniem hip-hopu, electro i rave'u, choć w rzeczywistości taką samą nazwę nosi ruch kontrkulturowy w RPA. Pierwszy singiel wraz z teledyskiem wydali już rok temu, czym od razu skupili na sobie uwagę Internautów, którzy zobaczyli Cookie Thumper ponad 9 milionów razy. Nie sposób opisać wszystkie zaskakujące momenty na płycie, bo jest ich naprawdę wiele, jednak na szczególną uwagę zasługuje Strunk. Ten kawałek jest absolutnie najlepszy pod każdym względem! Album niebezpiecznie wciąga, słuchany od początku do końca raz przeraża, raz zachwyca. Nie można go porównać z poprzednimi produkcjami, ani niczym co można by zaliczyć do tej kategorii muzycznej. Myślę, że Ninja, Yo-Landi i Hi-Tek robią dziwne rzeczy, ale robią je idealnie, a co najlepsze, doskonale zdają sobie z tego sprawę.
9
Dawno, dawno temu, w odległym Disneylandzie Gra o tron Rok 1994 Polskie kino historyczne Recenzje Gwiazd naszych wina Na skraju jutra Powstanie Warszawskie
DAWNO, DAWNO TEMU, W ODLEGŁYM
DISNEY
LANDZIE Dominik Kowol
Nowa część Gwiezdnych Wojen zbliża się wielkimi krokami. Setki spekulacji, miliony wytycznych dla twórców jak zrobić dobre Gwiezdne Wojny po naszemu, a wszystko to celem zbliżenia się do tego, co mieliśmy kiedyś. Chcemy wrócić do tego, z czego byliśmy dumni, do kultowego science fiction, rewolucji kina, uniwersum, którego kanon rozmiarami przypomina historię ludzkości. Czego chcemy? Jak bardzo nam na tym zależy? Jakie to ma w ogóle znaczenie? Pomyślmy.
Z
acznijmy od tego, co już wiemy o kolejnej trylogii - nie widzieliśmy żadnych zwiastunów, zaledwie jakiś minimalistyczny plakat z concept artu, a poza obsadą nie znamy żadnych szczegółów, jednym słowem – sekret/niewiadoma/enigma. Taki brak informacji prowadzi do wielu spekulacji, mniej lub bardziej prawdopodobnych, ale za to zawsze interesujących. Chcemy wiedzieć co spotkało naszych ulubionych bohaterów (tych znienawidzonych też – Jar Jar Binks dla przykładu), ich życie w odległej galaktyce jest nam bliskie. Tak, tylko co zrobić z faktem, że na dobrą sprawę już od dawna o tym wiemy? Nie mówię tutaj o filmach, mówię o Expanded Universe. A teraz wyciąg z wiki dla niewtajemniczonych - Expanded Universe (EU), czyli z ang. rozszerzony wszechświat, obejmuje wszystkie oficjalnie licencjonowane materiały poza obiema filmowymi trylogiami. Są to książki, komiksy, gry komputerowe i fabularne, seriale animowane oraz inne rodzaje wydawnictw. Skoro świat został już dość dogłębnie wyeksploatowany, trzeba go zrestartować. Tak, wiem, to budzi wiele kontrowersji. EU w miarę rozwoju
stało się czymś o wiele większym niż pierwsza trylogia (nie wspominając o prequelach), więc i praktycznie odrzucenie niemalże większości kanonu, wiąże się z dużą odpowiedzialnością, którą twórcy biorą na swoje barki. Mogą sobie nie uznawać książkowych adaptacji Fostera i całej reszty EU, ale cały fandom z nienawiścią wytknie im wszelkie nieścisłości i dziury w fabule. Mimo całego puczu i niechęci musimy trzeźwo spojrzeć na całą sytuację i zastanowić się, czy chcemy filmu, który porzuci fanowski content, ale da nam trylogię, która na nowo odświeży i ożywi całe uniwersum, czy filmu, który będzie sztywno trzymał się kanonu EU, ale pozostanie niezrozumianym dla osób spoza ścisłej „elity” Star Wars. Mimo, że wierzę, że jedyną rzeczą stałą jest zmiana, ciężko mi ocenić czy to dobry ruch strategiczno-marketingowy i jak wpłynie on na jakość kolejnych części filmowych. Koniec gadania o kanonach i innych pierdołach, o których pojęcie ma zaledwie garstka wybrańców. Co pokochaliśmy w starej trylogii? Jako młody widz, który swoje pierwsze przygody z Łukaszem
NiebnymWędrownikiem zaczął już w okresie przedszkolnym, po czasie przyznaję, że sam do końca nie wiem, co do dziś tak magicznie urzeka mnie w Star Wars. Każdy fan może godzinami rozwodzić się nad tym, co ceni najbardziej, ale w moim przypadku jest to chyba mistycyzm i jakaś nieokreślona duchowość mocy skontrastowana z technologią i nauką. Kontrast gra ważną rolę i w całej mitologii Jedi i w samych filmach (jasna i ciemna strona mocy, przemiana Anakina itp.). Niestety, tak jak wiele osób zdążyło już przez lata czepiać się miliardy razy, cały kontrast pomiędzy mocą a nauką zniszczyła jedna scena, w której niemalże boska siła zostaje ograniczona do midichlorianów - mikroskopijnych żyjątek we krwi, które w jakiś biologicznie-magiczny sposób dają Ci moc telekinezy i wysokiego skakania (oczywiście skrajnie upraszczam temat). Chcę wrócić do kosmicznego kultu mistycyzmu, chcę wrócić do genialnego pomysłu, który popchnął fanów do stworzenia niezależnej religii wyznawców Mocy, którzy w Ameryce mogą oficjalnie deklarować swoje wyznanie w spisie ludności. Religia nie bierze się z mikroskopijnych organelli we krwi, religia bierze się z wiary w coś większego niż my sami. Oby Disney się nawrócił.
A co z akcją? Kosmiczne walki z laserami! Bzium bzium bzium! Dźwięk rozchodzący się w próżni! Bzym bzyt zap! Pniu pfiupfiu! Wybuch! Star Wars to western, kosmiczny, ale zawsze western. Wyjdźmy z tych cholernych sal konferencyjnych, sejmów i senatów, olejmy przynajmniej na jakiś czas tę cholerną politykę, wróćmy choć na chwilę na Tatooine i zastrzelmy obleśnego bandziora, zróbmy coś ekscytującego i z jajami! Aż chciałoby się westchnąć i na znaną melodię zanucić „gdzie się podziali dawni szmuglerzy?”. Brudny klimat dzikiego zachodu, więcej prymitywnych społeczności, krew, pot i paliwo rakietowe. Rozumiem, że wojny to nie tylko wojsko czy rebelianci, polityka jest w zasadzie jedynym powodem do prowadzenia wojny, ale na Boga, jestem żądny przygód! Dajcie mi zakurzony, zniszczony bar, skromny DT-12 i kilku obcych do podziurawienia i jestem w niebie. Więc skoro chcesz więcej akcji, to znaczy, że mamy wrzucić więcej CGI i najlepiej wszystko w 3D? STOP! IT’S A TRAP! Mniej generowanych modeli, mniej niepotrzebnych efektów. Jeśli gigantyczna ryba z jeziora na Naboo nie wnosi niczego do historii, a na dodatek jest szpetna i tandetna, to jej nie wrzucajmy do filmu, to nie Królestwo Kryształowej Czaszki. Obcy lepiej wyglądają jako gumowe stroje i kukły, komputerowe modele mogą same w sobie wyglądać dobrze, ale kiedy przychodzi do interakcji z prawdziwym aktorem, za dużo
wysiłku wymaga dopasowanie dwóch różnych obrazów w jeden, który będzie wyglądał naturalnie. Technologia idzie do przodu i animacja wygląda coraz bardziej realistycznie, ale pieniądze i czas zainwestowane w komputerowe efekty można lepiej spożytkować, finalnie otrzymując produkt lepszej jakości z mniejszą ilością efekciarskiej akcji i brzydkich modeli. Nowa Nadzieja była rewolucją, jeśli chodzi o efekty specjalne. Każdy mały szczególik, każdy mały stateczek, wszystko było wykonane z zegarmistrzowską precyzją i idealnie (jak na tamte czasy) zmontowane z resztą obrazu. Chcemy kolejnej rewolucji, nawet jeśli wymaga to cofnięcia się w rozwoju i wykorzystania technik, o których filmowcy już zdążyli zapomnieć. Można tak gadać i gadać, a tematu nie wyczerpiemy. Cały czas nie wiemy prawie nic, więc wszelkie założenia i spekulacje to tylko domysły. Dopiero, kiedy pojawią się pierwsze zwiastuny, będziemy mieli jakkolwiek małe pojęcie o tym, co dostaniemy od Myszki Miki. Liczę na to, że twórcy mają świadomość tego, jak została przyjęta nowa (już w zasadzie nie taka nowa) trylogia i wyciągną z tego wnioski. Mam nadzieję, że się nie przeliczę i nie dostaniemy kolejnego crapu w stylu nowych Żółwi Ninja (Chryste, jakie one szpetne). Aha i jeszcze na sam koniec -moja największa prośba do Disneyowskiej ekipy – zostawcie te tandetne przejścia pomiędzy scenami, rodem z Windows Movie Makera. To, zaraz po mieczu świetlnym, najbardziej rozpoznawalny element wszystkich Gwiezdnych Wojen.
GRA
O TRON Maciej Mańka
W poniedziałek 16. Czerwca, został wyemitowany ostatni odcinek czwartego sezonu Gry O Tron. Serial, który stał się niedawno oficjalnie największym hitem HBO (przebił Rodzinę Soprano), powstaje na podstawie serii Pieśni Lodu i Ognia George`a R. R. Martina. Co spowodowało tak ogromny sukces tej produkcji?
Po pierwsze, ogrom. Twórcy serialu mają ogromny budżet i używają go w najlepszy możliwy sposób. Efekty wizualne oraz dźwiękowe stoją na poziomie Władcy Pierścieni. Serial po prostu przyciąga, intryguje i zachwyca swoim bogactwem barw i kunsztem w przedstawieniu świata fantasy. Po drugie, fabuła. To z pewnością największy atut tej serii. Scenariusze, opracowywane we współpracy z pisarzem, niemal perfekcyjnie oddają atmosferę książki, są też niesamowicie wierne wydarzeniom z kart powieści. Ten serial to wielowątkowa, wciągająca, wartka historia. Znana już ze swoich niesamowitych splotów akcji i genialnie wyrysowanej krytyki polityki i moralności naszego świata, dosłownie wciska w fotel. Każdy, kto zobaczył już poprzednie sezony wie na pewno, że podczas oglądania Gry O Tron najważniejsze dla widza są trzy rzeczy – nigdy nie przywiązywać się do żadnej postaci, przyzwyczaić się do wręcz skrajnego i często erotycznego realizmu i przygotować się na to, jak nieoczekiwane rzeczy mogą się zdarzyć.
Po trzecie, aktorzy. Twórcy wiedzą doskonale, jak dobierać twarze i talenty do ról. Przede wszystkim, ten serial nie ma głównego bohatera, a każdy odcinek to kolejne nowe postacie. Jednak wśród grających o tytułowy tron najbardziej charakterystyczni są: brylujący w pierwszym sezonie Sean Bean jako honorowy Ned Stark, amoralne rodzeństwo Jaime i Cersei Lannister (Nikolaj CosterWaldau oraz Lena Headey), perfekcyjnie denerwujący widzów Jack Gleeson jako Joffrey Baratheon, piękna Emilia Clarke, jako Daenerys Targaryen, wprowadzająca fabułę w zupełnie nowe miejsca i wielu innych. Jednak najsłynniejszą twarzą tego serialu pozostaje Peter Dinklage w brawurowej roli nienawidzonego przez wszystkich karładziedzica największego rodu w państwie, Tyriona Lannistera. Serial ten można oglądać dla samych aktorów, ponieważ sprawdzają się mistrzowsko.
Aria i Ogar
Czy jednak czwarty sezon trzyma tak wysoki poziom, który postawiły mu poprzednie? W mojej ocenie to najlepsze dziesięć odcinków Gry O Tron. Twórcy poszli na całość, jeśli chodzi o uderzające swym ogromem scenerie i krajobrazy. To zdecydowanie najbardziej zróżnicowany sezon, jeśli chodzi o miejsca akcji. Nie należy się też dziwić niesamowitej, wciągającej, szokującej na każdym kroku fabule. Czwarta księga serii jest niewątpliwie perełką dla wszystkich, którzy uwielbiają w niej to, że zawsze zaskakuje w najmniej oczekiwanych momentach. W tym roku widzieliśmy naprawdę sporo takich climaxów, które zmieniają kompletnie tok historii. Myślę, że każdy fan serii zobaczy ten sezon raz jeszcze. Dalej przedstawimy Wam skrót poszczególnych głównych wątków czwartego sezonu Gry O Tron.
Daenerys Targaryen
Królewska Przystań W tym roku ta stolica jest niewątpliwie najczęściej odwiedzanym przez nas miastem. Już na samym początku dokonuje się kompletnie niespodziewany, cieszący wielu widzów splot akcji, który potem owocuje przepięknym pokazem polityki, walki o sprawiedliwość oraz rodzinnych niesnasek. Wszystko tutaj kręcić się będzie wokół Tyriona, choć w nieco innym stopniu niż poprzednio. Cersei da mistrzowski pokaz swojego charakteru, a główny konflikt będzie miał miejsce pomiędzy nią, Jaime`m i Tywinem Lannisterem. Pojawią się też nowe twarze, wśród których najbardziej przez nas uwielbianą będzie Oberyn Martell (Pedro Pascal).
Wyjątkowo statyczny tym razem wątek, obfitował będzie w genialne dialogi tegoż duetu. Ich wspólna podróż skłoni nas do refleksji nad realizmem wojny, moralnością i trudnymi decyzjami. Aria zmrozi nam krew w żyłach, a Ogar rozbroi swoją naturalnością. Na sam koniec czeka nas potężny szok, kiedy zetkną się oni z drugą parą znanych nam już dobrze postaci…
Dwór Stannisa Jedno mogę Wam obiecać, wreszcie coś się ruszy! Ser Davos będzie musiał użyć całej swojej siły perswazji, aby osiągnąć niezwykle trudny dla niego cel. Sam król będzie musiał podjąć bardzo trudną decyzję, w czym Mellisandre postara się także mieć swój udział.
W tym sezonie Matka Smoków stanie przed ogromem trudnych decyzji. Już na samym początku doznamy lekkiego militarnego szoku, a potem będzie coraz ciekawiej. W ostatnim odcinku Daenerys posunie się bardzo daleko, co wielu osobom może nie przypaść do gustu. Ser Jorah przeżyje największe wydarzenie w jego historii wzajemnych relacji z khaleesi.
Sansa Stark To będzie seria najbardziej zaskakujących wydarzeń dla Sansy. Akcja zawiruje wokół niej, kiedy uświadomi sobie, że wpadła w sieć znacznie potężniejszego od niej gracza… Ostatecznie stanie przed najtrudniejszym wyborem w życiu, który będzie musiała podjąć w naprawdę wysoko położonym miejscu. Przygotujcie się na dojrzałą Sansę!
Mur Czas na Jona Snow! Najbardziej spektakularne wydarzenia na Północy oraz najważniejsze w życiu młodego Strażnika mają miejsce w najnowszych dziesięciu odcinkach. Jego konflikt pomiędzy zakazaną miłością a obowiązkiem wreszcie musi się rozwiązać, a można wybrać tylko jedną opcję… Powiem tak: w Północ twórcy czwartego sezonu wpompowali ogromny budżet!
1994 ROK KTÓRY ZDEFINIOWAŁ
WSPÓŁCZESNĄ SZTUKĘ FILMU Jarosław Majętny
Na przestrzeni XX wieku świat filmu miała wiele wzlotów i upadków, ale bez najmniejszej wątpliwości można stwierdzić, że to właśnie rok 1994 był prawdziwym wysypem hitów, które dzisiaj są już uznawane za klasyki. Kolejną wspaniałą rzeczą związaną z tym rokiem jest bardzo duża różnorodność gatunkowa. O ile lata 80-te opierały się głównie na tematach wojny czy mafii, tak 94’ przyniósł nam komedię, kryminał, dramat i film animowany, z których tak naprawdę każdy zasługuje na obsypanie Oscarami.
J
ednym z największych osiągnięć tego roku był, o dziwo, film animowany, który potrafi wycisnąć łzy każdemu niezależnie od wieku. Mowa oczywiście o niczym innym, jak o opartym na Hamlecie Shakespeare’a Królu Lwie. Pomimo corocznej nawałnicy filmów animowanych, każdy bez wahania przyznaje, że tej produkcji po prostu pobić się nie da i już na zawsze zasiądzie w Hali Sław filmów animowanych. Piękna oprawa graficzna, świetny scenariusz, dobrze nakreślone postacie, czy też świetne piosenki pokazały, że produkcja dla dzieci też potrafi namieszać w sztuce filmu. 20 lat temu swoje 5 groszy zdecydował się dorzucić także początkujący wtedy Quentin Tarantino, wydając na świat jeden z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały. Niesamowicie kontrowersyjne i bezkompromisowe Pulp Fiction zyskało bardzo szybko ogromne grono zarówno fanów jak i przeciwników, ale mimo wszystko film zebrał
swoją zasłużoną tonę zachwytów. Film jest wypełniony po brzegi kultowymi scenami, a ironia i czarny humor dozowane są w idealnych proporcjach. Jeśli miałoby się podsumować tę produkcję jednym zdaniem, to myślę, że „Film bez wad” nie byłoby przesadą. Pomimo kilku osobno prowadzonych linii fabularnych, każda scena jest równie ciekawa i całość świetnie się ze sobą splata. Oczywiście, Tarantino jest typem reżysera którego się albo kocha albo nienawidzi i jest bardzo niewiele ludzi, którzy są pomiędzy tymi dwoma, jednak nawet jeśli ten styl reżyserski komuś nie odpowiada, to wciąż Pulp Fiction jako całość zasługuje co najmniej na szacunek. Do puli oscarowych kandydatów w owym roku dołączyły też jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze adaptacje książek, których zobaczenie chociaż raz w życiu jest moralnym obowiązkiem każdego szanującego się człowieka.
Forrest Gump, bo o nim tu mowa, jest filmem łagodnie mówiąc niezwykłym, o czym świadczy sam fakt otwarcia na terenie całych Stanów Zjednoczonych restauracji BubbaGump poświęconych mistrzowsko wykreowanemu przez Toma Hanksa Forrestowi. Osadzenie w głównej roli idioty, nie służy tylko i wyłącznie morałowi filmu, ale też immersji. Dzięki temu, że bohater jest nie do końca świadomy wydarzeń i sytuacji w jakich się znajduje, nie przeżywa 40-tu lat amerykańskiej historii jako bohater wojenny, mistrz świata w ping ponga czy milioner, ale jako zwyczajna postać, która szuka miłości i szczęśliwego życia. Pozwala to na oglądanie znanych na całym świecie wydarzeń (jak wojna w Wietnamie, czy zabójstwo Kennedy’ego) z kilku różnych płaszczyzn i większe wczucie się w przebieg akcji. Jest to jeden z nielicznych obrazów, przy których zawsze będziesz się śmiał i płakał ze wzruszenia, nieważne czy oglądasz go po raz pierwszy czy sto pierwszy.
Druga adaptacja, o której wspominałem to nic innego jak film, który według wielu nie tylko dorównał, ale nawet przebił dzieło źródłowe autorstwa Stephena Kinga. Mowa oczywiście o filmie, który zaraz obok Ojca Chrzestnego zbierał najwyższe noty w historii, czyli Skazani na Shawshank. Jest to niesamowicie twarda historia o siermiężnej walce o zemstę i sprawiedliwość, w której bezbronny człowiek trafia do więzienia o ekstremalnym rygorze i musi się w nim odnaleźć lub zginąć. Jeśli film zmusza do myślenia, doprowadza do łez lub sprawia, że podczas oglądania widzowi przyspiesza akcja serca, to oznacza, że jest świetny. Jeśli jednak łączy on te wszystkie rzeczy – jest arcydziełem. I bez najmniejszych wątpliwości ta adaptacja jest Mona Lisą sztuki filmowej. Było wiele lat, które dawały ogromne argumenty za znaczeniem filmu w życiu człowieka, ale to właśnie 94’ zapisał się na zawsze złotymi cyframi w sercu każdego miłośnika kinematografii.
POLSKIE
KINO HISTORYCZNE Kamil Łukowicz
W
ielu ludzi uważa, że polskie kino oraz polska piłka posiadają jedną, acz nie zwykle ważną cechę wspólną. Wszystkie ich wielkie momenty są już tylko przeszłością. Daleko mi do takiego stwierdzenia, jednak polskie filmy (zwłaszcza historyczne) zmieniły się na przestrzeni tych kilkunastu lat diametralnie.
PRL, sweet PRL Okres PRL-u będący jednym z najgorszych okresów w historii naszego państwa to jednak okres obfitości, jeżeli chodzi o polską kinematografię. I to pomimo widma cenzury unoszącego się złowrogo nad każdym filmem, szerzącym niewłaściwe (w ich mniemaniu) treści. Również ograniczenia finansowo – techniczne nie ułatwiały zadania, jednak przez to właśnie filmy z tamtego okresu cechują się często unikalną umownością. Filmy historyczne były bardzo uteatralnione także przez grę aktorską , która więcej wspólnego miała właśnie ze sceną niż z filmowym planem. Jeżeli mówimy o ograniczeniach, to warto wspomnieć o Krzyżakach w reżyserii Aleksandra Forda. Jedna z pierwszych polskich superprodukcji razi archaicznymi kostiumami, a w ramach ciekawostki można przytoczyć fakt, że statystami do sceny grunwaldzkiej bitwy byli... żołnierze Ludowego Wojska Polskiego. Jednak mimo to nominacji do Oscara nie brakowało. Akademia zakwalifikowała do konkursu takie dzieła jak m.in. Faraon Jerzego Kawalerowicza, czy Ziemia Obiecana Andrzeja Wajdy. Jednak poza tymi zamieszanymi w oscarową walkę filmami również jest co chwalić. Sól Ziemi Czarnej Kazimierza Kutza, która do dziś jest chlubą śląskiej kinematografii, czy Wesele Wajdy to filmy będące potwierdzeniem wysokiej formy, jaką prezentowało polskie kino historyczne.
Kinematografia przedłużeniem literatury W filmach pochodzących z tamtego okresu można dostrzec, jak wiele z nich było opartych na dorobku polskiej literatury. Ot, w poprzednim akapicie wyłącznie Sól Ziemi Czarnej takowym dziełem nie jest. Ten łączący dwie sztuki mariaż był zazwyczaj bardzo udany i wiele wspaniałych utworów literackich doczekało się dorównujących im ekranizacji. Takim właśnie przykładem jest Potop Jerzego Hoffmana, czy Noce i Dnie (na podstawie książki Marii Dąbrowskiej o tym samym tytule) w reżyserii Jerzego Antczaka. Im bliżej jednak teraźniejszości, tym wartość filmów spada. I o ile pojedyncze przypadki w rodzaju Ogniem i Mieczem mają szansę się obronić, tak np. Quo Vadis Kawalerowicza było dosyć dużą porażką. Taka liczba ekranizacji cieszy (zwłaszcza młodzież, której seans zastąpi często wielogodzinną lekturę), a także nie dziwi, gdy dostajemy kolejne wysokobudżetowe potworki w stylu 1920 Bitwy Warszawskiej . Swoją drogą to smutne gdy tacy wielcy reżyserowie jak Jerzy Hoffman oddają ludziom takie buble u schyłku swojej pracy za kamerą.
Historyczne Seriale Dla osób nie pałających miłością do pojedynczych seansów także posiadamy kilka propozycji w swojej ofercie. Na kanwie nominowanego do Oscara filmu Noce i Dnie powstał serial, oddający z większą dokładnością dzieje familii Niechciców. Oprócz filmu Lalka powstał także 10-odcinkowy serial ze świetnym Jerzym Kamasem w głównej roli. Moja osobista sympatia do tego jakże wspaniałego dzieła autorstwa Bolesława Prusa, każe mi się za każdym razem napawać tym obrazem, ilekroć dostrzegam go w telewizji. W tym samym dubletowym stylu film-serial dostaliśmy ekranizację nagrodzonych Noblem Chłopów. Do wielkiej przeszłości nawiązuje obecnie serial Czas Honoru, opowiadający o losach polskich żołnierzy, będących elitarną jednostką cichociemnych. Sukces tego serialu napawa optymizmem, zwłaszcza, gdy jego popularność idzie w parze z poziomem o co w dzisiejszych czasach trudno. Ze starszych seriali opowiadających o II Wojnie Światowej mamy oczywiście niezapomnianego Hansa Klossa, czyli Stawkę Większą Niż Życie. Jak widać po wymienionych przeze mnie serialach, tendencja wykorzystywania lektur w filmie ma się dobrze. Jednak prawdziwa legenda polskich seriali historycznych jest scenariuszem całkowicie oryginalnym. Myślę tu oczywiście o serialu Czterej Pancerni i Pies. Nieważne, że realizm w scenach batalistycznych kulał niemiłosiernie, a każdy napotkany przez bohaterów nazista był obdarzony inteligencją orzecha włoskiego. Nieważne, że serial przedstawiał zakłamaną wersję historii. Po latach nikt już o tym nie pamięta, za to wszyscy pamiętają czterech czołgistów oraz towarzyszącego im Szarika. Kilka niezapomnianych ról jak m.in. Janusz Gajos w roli Janka Kosa, ale także Witold Pyrkosz czy Roman Wilhelmi. Ten ostatni dał się jednak zapamiętać najbardziej ze świetnej gry w serialu Kariera Nikodema Dyzmy, dziejącym się w latach 20. XX wieku.
Obecnie Po roku 1989 polscy twórcy mogli w końcu mówić w kinie o czym im się żywnie podoba, bez strachu o zmasowany atak cenzury. Najgłośniejszym tego owocem jest chyba Katyń Andrzeja Wajdy, będący ostatnim jego dobrym filmem, a także ostatnim nominowanym do Oscara. Także o działaniach partyzanckich można było w końcu mówić otwarcie, stąd wspomniany Czas Honoru, czy liczne filmy dotyczące Powstania Warszawskiego. Wśród nich propozycja najnowsza o tym samym tytule, której recenzje przeczytacie na następnej stronie. Z dobrych filmów otrzymaliśmy takie jak Róża czy Obława ze świetnymi rolami Marcina Dorocińskiego. Zwłaszcza ten pierwszy film, będący w moim odczuciu jednym z najlepszych polskich filmów historycznych wszechczasów, zasługuje na uwagę swoją dobitnością i obrzydliwym, acz prawdziwym naturalizmem. Z resztą właśnie ta dobitność cechuje reżysera tegoż filmu, czyli oczywiście Wojtka Smarzowskiego. Dorociński zagrał także w solidnym Jacku Strongu, będącym filmem akcji dziejącym się w czasach PRL-u. Przy osobie reżysera tego filmu należy się zatrzymać. Władysław Pasikowski, autor tak genialnych obrazów jak m.in. Psy, popełnił bowiem historycznego potworka, którego pominąć nie sposób. Mówię oczywiście o słabym zarówno filmowo jak i ideologiczne Pokłosiu, które cały splendor zawdzięcza szkalującemu obrazowi Polaków, prześladujących i terroryzujących Żydów. Takich klap mamy kilka, kilka wyjątkowo spektakularnych. Choć mało co przebije porażkę 1920 Bitwy Warszawskiej, to takie filmy jak 1863 Victoria Wiedeńska mogą śmiało konkurować w kategorii najbardziej przepłacone, najbardziej żenujące. Stronię od narzekań, ale może faktycznie teza zawarta we wstępie nie jest tak bardzo pozbawiona sensu, skoro Martin Scorsese w swoim The Masterpeace of Polish Cinema nie umieścił żadnego filmu zrobionego po 1989 roku?
GWIAZD NASZYCH WINA Maciej Mańka
K
iedy film wzbudza w nas silne uczucia, trudno jest nam go racjonalnie ocenić. Wydawać by się mogło, że musi to być arcydzieło, ponieważ inne filmy tak na nas nie oddziałują. Fenomen Gwiazd Naszych Wina polega na tym, że każdy widz wychodzi z sali zapłakany lub chociaż lekko wzruszony. I nietrudno się dziwić, bo reżyser, Josh Boone, stworzył mistrzowskie kino emocji. Ten film chce się i warto jest oglądać. Film przedstawia historię dwojga nastolatków, Hazel (Shailene Woodley) i Augustusa (Ansel Elgort), którzy mają dwie wspólne cechy: oboje doskonale wiedzą, czym jest nowotwór i oboje zakochani są w książce pewnego holenderskiego pisarza (Willem Dafoe). Od razu widać, że chora na raka płuc, odliczająca dni Hazel pasuje jak ulał do Gusa, epikurejskiego nastolatka, któremu
usunięto chorą na raka część nogi. Gra aktorska nie powala, ale trzyma genialnie wzruszający, wciągający i piękny sam w sobie klimat filmu. Gwiazd Naszych Wina to przede wszystkim dzieło, które w niezwykle uderzający sposób orbituje wokół jednego tematu: Carpe Diem. Tak naprawdę całą akcję napędza walka bohaterów z nowotworem, walka, która jest jednocześnie bombą zegarową. To po prostu niezwykle bezpośredni film, ale jego największą zaletą nie jest to, jaki przekaz trafia do widza. Wiadomość, którą chcą przekazać twórcy jest perfekcyjnie oprawiona w może nie wybuchowy, ale podręcznikowy wręcz przykład akcji. Jednakże to, jaką wiadomość każdy z nas wyciągnie z tego filmu, jest naszą prywatną kwestią i to jest w nim najpiękniejsze. Ale jedno jest pewne: ten film trzeba zobaczyć!
9
NA SKRAJU JUTRA Jakub Ciosiński
W
spółczesne kino akcji jest zdominowane przez znane marki i stale ciągnące się serie filmów o superbohaterach. Trudno się temu dziwić, skoro dochody, jakie generują takie produkcje, przekraczają setki milionów dolarów. Ludzie chodzą do kina tylko na coś, co już znają. Idą na rozpoznawalne marki, takie jak Spider-Man, X-Men, Transformers czy Godzilla, pomijając tym samym produkcje niezależne, nie będące częścią żadnego większego uniwersum. Szkoda, ponieważ twórcy tych filmów zdają się być zdecydowanie mniej zaślepieni pieniędzmi, a ich głównym celem jest nakręcenie porywającego i emocjonującego filmu. Takiego jak Na skraju jutra. Na skraju jutra najkrócej można by określić bardzo udanym recyklingiem pomysłów z dziesiątek innych filmów science-fiction. Nie jest to jednak nic złego. Scenariusz ewidentnie nasuwa na myśl Dzień
POWSTANIE WARSZAWSKIE
świstaka czy Kod Nieśmiertelności, jednak w porównaniu do nich jest zdecydowanie bardziej rozbudowany i przemyślany. Reżyser umiejętnie połączył ze sobą kilka przepisów na idealny letni blockbuster, a następnie polał wszystko wyrazistym sosem własnym. Niewątpliwie widać tutaj inspiracje innymi filmami, ale nie są one w stanie przyćmić mistrzowsko stworzonej atmosfery i klimatu filmu. Choć Na skraju jutra nie jest filmem wybitnie innowacyjnym, to spokojnie można go postawić w szeregu z najlepszymi produkcjami science-fiction ostatnich lat, takimi jak Dystrykt 9, Atlas chmur, czy nawet Incepcja. Reżyser Doug Liman w świetnym stylu odświeżył znane motywy i połączył je w spójną całość, czego rezultatem jest jedno z najciekawszych i najbardziej efektownych widowisk tego roku.
8
Katarzyna Romaniuk
C
hcieli dobrze, a wyszło jak zwykle – tym jednym, niestety, aż nazbyt często powtarzanym zdaniem można podsumować projekt, polegający na odrestaurowaniu materiałów filmowych, pochodzących z Powstania Warszawskiego i zmontowaniu z nich pełnometrażowego obrazu. Bo o ile sam pomysł na tak nietypową lekcję historii, związaną z obchodami 70. rocznicy Powstania, jest naprawdę świetny, o tyle wykonanie ma się znacznie gorzej. Może to całe zamieszanie wokół filmu, każące widzowi sądzić, że będzie on czymś wybitnym, jest powodem takiego rozczarowania? Całość jest przecież zmontowana z około sześciu godzin autentycznych nagrań Powstania, lecz by nie zanudzić odbiorcy – unowocześniona, wyczyszczona, dodano do niej kolory, dźwięk, dubbing oraz rys
fabularny - po powstańczej Warszawie oprowadza nas dwójka braci – filmowców. Brzmi świetnie, jednak znaczna część owej nowoczesności broni się dość słabo. Najbardziej rażą dodane na siłę dialogi – nagrana w materiale osoba wypowiada jedno, wyrwane z kontekstu zdanie, do którego twórcy dokładają 10 kolejnych, tworzą głęboką dysputę o przyszłości kraju, podczas gdy ów powstaniec mógł równie dobrze komentować gęstość zachmurzenia. Trochę kłóci się to z ideą od początku do końca autentycznego filmu. Poza tym przez większość projekcji trudno uwierzyć, że ogląda się prawdziwe powstanie, skoro jeden z operatorów kamery co chwila prosi swoich kolegów o przebiegnięcie przed obiektywem tak, by wyglądali na uciekających przed ostrzałem, udawanie tego czy tamtego i wciąż opowiada o tym, że z nakręconego materiału stworzy propagandowy film dla AK.
7
gfd
Jak i czy kupić czytnik e-booków But first, let me take a #selfie Dlaczego gram?
JAK i CZY KUPIĆ CZYTNIK
E-BOOKÓW? Dominik Kowol
Lubisz czytać? Głupie pytanie – jasne, że nie! 34% Polaków z wyższym wykształceniem przez rok nie przeczytało ani jednej książki, a tylko 8% nastolatków czyta cokolwiek. Patrząc na takie liczby, dochodzę do wniosku, że prowadzenie jakichkolwiek badań socjologicznych w formie ankiety, mija się z celem i ma w sobie tyle samo sensu, co statystyka jako dział matematyki. Poza tym, czy ktoś kiedykolwiek przeprowadzał z wami taką ankietę? Wracając do mojego pierwszego pytania – oczywiście, że lubisz czytać. Nie czuj się z tego powodu przedstawicielem rasy wyższej. To, że czytasz, nie czyni z Ciebie nikogo lepszego od ludzi, którzy swoją przygodę z literaturą zakończyli na etapie „Nie płacz Koziołku”. Czytanie książek jest taką samą formą rozrywki/marnowania czasu, jak oglądanie filmów czy granie w gry komputerowe. Jedyna różnica to sposób kodowania informacji.
Z
aczynam odbiegać od tematu, a miałem przecież pisać o czytnikach e-booków. Książki elektroniczne (dbajmy o język polski) cały czas powoli, ale miarowo przejmują rynek (jest to trochę ponad jeden procent ogólnej sprzedaży książek). Dlaczego tak mało? Przecież ludzie lgną do nowych technologii, poza tym czytniki są przyjaźniejsze środowisku itd. Niestety w naszym cebulakowym społeczeństwie zakorzeniło się kilka wyssanych z palca mitów, które z przyjemnością zaraz obalę, a na koniec powiem, na co zwracać uwagę podczas kupna swojego własnego czytnika.
Taniej kupić papierową książkę, niż czytnik i książkę elektroniczną. Jeśli faktycznie zależy Ci na pieniądzach, nie zastanawiaj się i kupuj czytnik. O ile sama maszynka jednorazowo może kosztować średnio w okolicach czterystu złotych polskich, to zaoszczędzisz na kupowaniu książek elektronicznych, a cena czytnika zwróci Ci się kilkukrotnie. Wchodząc na stronę empiku widzimy, że różnica cenowa e-booków i książek jest zwykle minimalna, czasem dochodzi nawet do absurdalnych sytuacji, gdy książka papierowa jest tańsza. Przypominam, że mamy do czynienia
ze sklepem, w którym ceny nigdy nie były adekwatne do wartości produktu. W internecie działają jednak dziesiątki sklepów z e-bookami i audiobookami, w których ceny są już o wiele bardziej przystępne. Książki elektroniczne kupimy w promocjach, które można porównać do letnich promocji na Steamie. Co jakiś czas trafiają się okazje specjalne i książkę albo słuchowisko, dostajemy za zupełne darmo, a jeszcze nam dziękują za pobranie. Wspaniałe, czyż nie? Dodatkowym udogodnieniem dla uczniów i studentów jest biblioteka internetowa wolnelektury.pl, w której też za zupełne darmo, legalnie możemy pobrać praktycznie wszystkie lektury szkolne, w tym poezje, eseje i felietony. To się dopiero nazywa oszczędność czasu i pieniędzy. Od czytania na ekranie stracę wzrok. Martwię się o ludzi, którzy czytają książki na tabletach albo telefonach. Jeśli czytasz w taki sposób regularnie, to już zapisz się na wizytę u okulisty. Czym jednak różni się czytnik od tabletu? Ujmę to w dwóch słowach: nie świeci. Ekrany czytników, dzięki technologii e-paper, nie wydzielają, ale odbijają światło z zewnątrz (nie będę tłumaczył jak to działa, nie chcę pozować na znawcę i nie chcę wprowadzić kogoś w błąd). Tak skonstruowany ekran zniszczy nam oczy tak samo jak książka papierowa, niezależnie od tego, co powie Twoja babcia. Kocham papierowe książki. Kocham je wąchać, głaskać, muskać ich grzbiet i cieniutkie strony. Na to nie mam argumentów. Drzewa giną, każdy egzemplarz w dzisiejszych czasach kosztuje fortunę, ale na Boga, nie ma nic lepszego od ciężaru książki trzymanej w rękach. W tym momencie zawieszam broń i sam przyznaję się do swojej słabości. Na co uważać przy kupnie czytnika? Warto zwrócić uwagę na kilka rzeczy (poza ceną), które moglibyście przeoczyć przy pierwszym zakupie. Żywotność baterii nie ma zbyt wielkiego znaczenia, czytniki są
bardzo energooszczędne, za to warto poczytać komentarze użytkowników na temat kontrastu wyświetlacza(nie zawsze podany jest w specyfikacji produktu). Jeśli kontrast będzie za mały, oczy szybko zaczną się męczyć, poza tym wygląda to po prostu tandetnie. Kolejnym znaczącym parametrem jest waga urządzenia. Chodzi o naszą wygodę. Osobiście nie lubię, kiedy telefon albo tablet jest za lekki, wtedy czuję się jakbym trzymał w ręce zabawkę z odpustu, mimo to czytnik, który będziemy trzymać nieraz godzinami w jednej pozycji, musi być lekki i poręczny. Bardzo istotna jest ilość formatów plików, które czytnik odtwarza. Nigdy nie wiemy do czego i w jakim rozszerzeniu będziemy mieli dostęp, więc im więcej plików możemy otworzyć na naszym czytniku tym lepiej. Widziałem już trochę sprzętów tego typu i zdążyłem dojść do wniosku, że czytniki z ekranem dotykowym (oczywiście obsługiwanym przy pomocy rysika) mają o wiele lepiej skonstruowany interfejs, którym bez użycia rysika można operować dużo łatwiej niż w czytnikach projektowanych z myślą o używaniu samych klawiszy. Nie mam pojęcia czy wynika to z lenistwa czy oszczędności twórców, ale czytniki bez ekranu dotykowego działają po prostu topornie. Ostatnią rzeczą, na którą trzeba zwracać uwagę są komentarze i recenzje użytkowników. Co mi po superlatywach wypisywanych przez producentów, ważne jest zdanie klienta. Musimy pamiętać, że niektóre opisywane usterki są powiązane z jednym egzemplarzem, a nie modelem czy całą firmą, ale jeśli cały internet mówi Ci „NIE KUPUJ” to lepiej posłuchać tłumu i zastanowić się nad czymś mniej zawodnym. To by było na tyle w temacie książek elektronicznych i czytników. Mam nadzieję, że rozwiałem wasze wątpliwości i teraz chętniej sięgniecie po nietradycyjną formę literatury. Pamiętajcie żeby zawsze wcześniej poczytać o czytniku, który będziecie chcieli kupić; na rynku roi się od bubli i cygańskich podróbek.
BUT FIRST, LET ME TAKE A
SELFIE Wojciech Mazur
Robię to ja, robisz to Ty, robi to Bill Gates, Papież, Wojewódzki, Obama i prawie każda inna osoba. I nie, bynajmniej nie chodzi o spanie czy załatwianie potrzeb fizjologicznych. Selfie, czy też sweet focie, stały się nieodłącznym elementem codziennego funkcjonowania nastolatków, osób nadążających za panującymi trendami czy środowiskiem celebrytów. Pytanie tylko –po co? Gdzie leży przyczyna dokumentowania fotografią swojej twarzy, a co ważniejsze, pokazywanie tego na portalach społecznościowych?
Trend, jak niemal każdy tego typu, przypłynął do nas z zachodniej części świata, a dokładniej z USA. Prawdą jest, że w Stanach Zjednoczonych panuje nieco odmienna kultura obcowania z innymi osobami i obnoszenia się z własnym ja. Kiedy w Europie kładzie się nacisk na skromność, tak w tamtych rejonach pokazywanie swoich, często nad wymiar nadmuchanych, osiągnięć jest czymś na porządku dziennym, a wręcz pożądanym. Czy w takim razie, tak zwane selfie to epicentrum naszego zachwytu nad sobą, chęć pokazania innym, jak bardzo jesteśmy inni czy lepsi? Zastanówmy się… Zwykle nie umieszczamy tam chwili, gdy się nudzimy, robimy jakieś rutynowe czynności, zawsze staramy się, aby pochwalić się najciekawszym momentem swojego dnia, tygodnia, miesiąca. Zawsze musi być to coś nadzwyczajnego czy kreatywnego – ale to nic złego, przecież nikt nie chce oglądać jak przerzucasz papiery w biurze czy myjesz zęby. Jest nawet pewna wartość, dla której chętniej dodajemy takie zdjęcia, swoistym popychadłem są wszelkiego rodzaju okejki pod różnymi postaciami, czy to lajki, followy, retweety. Żadna z tych form wirtualnego wyróżnienia nie posiada namacalnej wartości, jednak daje nam pewną satysfakcję, dodaje pewności siebie i buduje poczucie akceptacji w środowisku nas otaczającym. Co ciekawe, jesteśmy w stanie zrobić naprawdę dużo dla zwiększenia ilości lajków. Trudno zaprzeczyć, że coraz łatwiej sięgamy do coraz głębszych odmętów naszej prywatności, jednak, co istotne, łatwo przychodzi, a przynajmniej pewnej części społeczeństwa, ukazywanie swojej strefy intymności. Moda na zdjęcia przed, w trakcie czy po stosunku, nikt nie wie, co będzie następne, ale samo wykonanie czynności nie jest tak istotne, jak późniejsze udostępnienie tego w Internecie. Czemu? Bo przez cały czas chodzi o wtopienie się w obecnie panujący trend, bycie zauważonym, bycie w głównym nurcie.
Wbrew pozorom, obnażanie własnej intymności dla swego rodzaju sławy to nie tylko znamię XXI wieku, a całych wieków istnienia ludzkości, aktualnie jedynie łatwiej jest zdobyć szerszą publiczność za sprawą mediów o dużym zasięgu. Jednak gdzie można doszukać się całkowicie pierwotnych wersji selfie? Być może nawet wraz z pierwszymi autoportretami, gdyż już wtedy stanowiły one o wadze własnej osoby i statusie społecznym. Łatwo można było również dzięki nim ukazać naszą osobę pod takim kątem, na którym aktualnie nam zależy, a który nie zawsze ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Czy sweet-focie mają jakiś wpływ na naszych obserwatorów? Jak wspominałem, zwykle ukazujemy swoje najlepsze momenty, przez co opinia o nas zwykle się poprawia, a przynajmniej zyskuje się pewne uznanie, jednocześnie obniżając samoocenę pozostałych osób oglądających nasze twarze uchwycone w momentach euforii. W pewnym sensie wystawiamy się także na osąd, co dostarcza intensywnych emocji, strachu przed krytyką i jednocześnie szczęścia i poczucia spełnienia w wypadku zachwalania zdjęcia w komentarzach. Trudno jednak osądzać jednoznacznie czy robienie sobie zdjęć –czy to nałogowe czy okazyjne, jest dobre lub złe w jakimkolwiek wymiarze. Warto jednak przyznać przed samym sobą, że często chcemy ukazać siebie takim, jakim chcielibyśmy siebie widzieć, a nie takim, jakimi jesteśmy naprawdę. Zawsze warto zachować dystans i nie przyjmować lajków, jako wyznacznika własnej wartości, a prywatne, intymne sprawy zachować dla siebie, aby nie trzeba było niczego żałować w przyszłości.
DLACZEGO
?
GRAM Wojciech Mazur
Co powoduje, że ludzie są w stanie godzinami siedzieć i patrzeć w ekran, zdobywając kolejne poziomy, podejmując się coraz to trudniejszych, wirtualnych wyzwań? Czemu ktoś miałby zaniedbywać swoje życie, poświęcając więcej czasu na gry wideo niż na rzeczywiste relacje? Powodów tak naprawdę jest wiele, natomiast nie trudno zauważyć, że ofiarami uzależnienia od gier zwykle są mężczyźni i ku temu również istnieje wiele powodów.
Naturalną rolą mężczyzny jest wykazanie jednoznacznej wyższości nad konkurencją, podbój, walka i dominacja. Gry bardzo często opierają się na agresji i konkurencji, co daje ogromną satysfakcję i jest bardzo motywujące. Badania jednoznacznie wykazały, że męski mózg jest znacznie silniej aktywowany w obszarach nagradzania i uzależnień niż mózg kobiecy. Ważny jest również sposób uwalniania się od stresu. Dziewczynki od małego starają się nawiązywać relacje społeczne, łatwiej zapamiętują bliskie osoby, potrafią bardzo długo wpatrywać się w twarz mamy, natomiast bawią się lalkami, gdyż są one odzwierciedleniem kontaktów międzyludzkich. Chłopcy potrafią się zająć każdym przedmiotem i w przeciwieństwie do dziewczynek, mogą się równie długo wpatrywać w zabawkę, która leży obok nich, z tego też względu kobiety zwykle radzą sobie ze stresem poprzez rozmowę z drugą osobą, a mężczyźni zatapiając się w wirtualnym świecie.
Pierwszym z powodów będzie właśnie wcześniej wymieniony przeze mnie stres. Łatwo jest uciec do niezobowiązującego świata, gdzie nasze działania nie mają zwykle realnego przełożenia na rzeczywistość. Na kilka godzin wczuwasz się w swojego bohatera, po czym odchodzisz dużo pewniejszy siebie i zrelaksowany. Nawet najprostsze gry potrafią znacznie polepszyć samopoczucie, kiedy czujemy, że jesteśmy niezwykle dobrzy i z łatwością pokonujemy przeciwników. Kiedy po raz kolejny wchodzimy w buty amerykańskiego żołnierza przemierzającego amazońskie dżungle czy mroczne katakumby w poszukiwaniu broni masowej zagłady, tak mocno identyfikujemy się z bohaterem, że czujemy, iż wygrana jest w pełni naszą zasługą, co niesie za sobą ogromne dawki związków odpowiedzialnych za ekscytację, gdy zdobędziemy długo wypracowywaną nagrodę. Czasem jednak ludzie uciekają przed monitor, ponieważ nie są w stanie nawiązać i utrzymać normalnego kontaktu ze znajomymi. Znacznie
łatwiej poradzić sobie z rozmówcą, gdy nie znajduje się on fizycznie obok nas, niewygodną rozmowę można zakończyć kilkoma kliknięciami, a wyzwiska i obelgi nie narażają nas na kontragresję. W życiu czasem trafiają się problemy, gdzie nie ma dobrego wyjścia, zawsze coś stracimy, nie zawsze znajdziemy z nich wyjście. W grze możemy być pewni, że twórcy przygotowali gotowe rozwiązanie, wszystko mamy na żądanie, zamknięte środowisko nie rodzi przeszkód nie do przejścia. Warto jednak zaznaczyć, że gry wideo nie są źródłem agresji. Najczęściej to właśnie one są ujściem negatywnych emocji, czasem bywają również pomocne w otwarciu się na innych ludzi. Najważniejsze jednak, by nie zaniedbywać swojego życia dla niematerialnych doświadczeń i znajomości, gdyż niezależnie od położenia nie są one jedyną możliwą rozrywką, a znacznie więcej korzyści można odnieść, otwierając się na innych i nabierając pewności siebie w kontaktach międzyludzkich.