16 Felietonowo • Paweł Jarodzki, Oni chcą nas wszystkich wykończyć, 2 • Tadeusz Złotorzycki, Refleksje szalonego o płotach albo dlaczego jesteśmy bydłem, 4 • Andrzej Ficowski, Ułani w powietrzu, 6
Literatura, filozofia • Paul Bourget, Charles Baudelaire, 12 • Jarosław Sujczyński, Happening Przy straganie, 19 • Paweł Kaczmarski, Vattimo, Gombrowicz i dwa lusterka, 24
Słowniki • Magdalena Baer, Słowniczek wyrażeń używanych w środowisku osób niewidomych, 29 • Monika Zaśko-Zielińska, Przemilczane – wypowiedziane. Tabu w listach pożegnalnych samobójców, 32 • Zvonko Dimoski, Paulina Kudzin, Krótki słownik wyrazów homoseksualnych w językach: serbskim, chorwackim i macedońskim, 35
Wiersze / fotografie • Bianka Rolando, Poczekaj moment, zaraz pojedziemy na Wschód; Wieczny Wschód; Wschodni aparat bezpieczeństwa; Czerwony klin wybija Grudnika; Geometria wschodnich ław barowych; Kalendarz wschodni, 39
Znów literatura • Bądźmy poważni, szanujmy matkę. Z Jakobe Mansztajnem rozmawia Bartosz Sadulski, 50 • Dobrawa Lisak-Gębala, Filostrat na pchlim targu, 53
Wiersze • Adam Wiedemann, Wiersz ciemności, 56 • Robert Rybicki, Wściekłość; Skwarna mgła; Tętnię do Ciebie, 57 • Tomasz Dalasiński, 21; 22; 23 (widok z widokiem na widok), 61 • Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, Przepowiednia; Autobiografia; Perła; Stacje; Choroby zakaźne, 63 • Joanna Roszak, du; wewe; tú; duzu; lobotomia; do, 68 • Katarzyna Fetlińska, Operacja Shredder, 71 • Paweł Kaczorowski, Okolica (trzy przystanki i jesteśmy w domu), 72
Gaza, Palestyna, Irak / sztuka i społeczeństwo • Cena solidarności. Z Ewą Jasiewicz rozmawia Ewa Miszczuk, 74 • Ewa (FK) Miszczuk, Szanse, przypadki, punkty graniczne, 80 • Ashraf Khuffash, Od strony warsztatowej, 83
• Sufian Kayyali, Oblężajcie swoje oblężenie, 84 • Muhammed Shadi Kiskin, Urywki poświęcone Bejrutowi, 88 • Hasan Khalaf Abdel Hammed, Smutny Bóg, 88 • Saleh Souissi, Rozmaitości nad brzegiem śmierci, 90 • Ali Hammam, Lustrzany rumak do zapomnianej i jej dzieci, 92 • Brahim Darghouti, Areszt, 93 • Yousef Sh’adeh, Umieraliśmy kilka razy, 94 • Eryk Ostrowski, Bagdad 1002. noc – fragmenty, 95
Proza • Arkadiusz Frania, Rzeźby w maśle – fragmenty, 103 • Grzegorz Czekański, Mów mi Żorżeta. Mów mi Żabot, 108 • Sandra Szczepańska, Rumia, 112 • Paweł Krzaczkowski, Skrzynia, 114
Boltanski / sztuka • Izabella Gustowska, Gry Christiana Boltanskiego, 116 • Jerzy Olek, Niejednoznaczność oczywistości, 120 • Ian Dibbets, Anonimowe jest intymne, 124 • Małgorzata Micuła, Poza narracją i przedstawieniem. Czy sztuka może
pozostać bezinteresowna? Próba ujęcia problemu, 126 • Barbara Kuchta, Louise Bourgeois: Jestem zabójczynią w sztuce, 134
WROCŁAWSKA (NIE)ZALEŻNA SCENA MUZYCZNA • Paweł Piotrowicz, Subiektywna mapa – część piąta, 139 • Ryszard Misiek – w zupełnym offie. Z Wojciechem Konikiewiczem rozmawia Paweł Piotrowicz – część druga, 140 • Polski teatr instrumentalny Ryszarda Gwalberta Miśka, 144 • Wrocław cały czas czerpie z tego, co zaistniało kiedyś. Ostatnia rozmowa z Ryszardem Gwalbertem Miśkiem, 146
Miasto maszyna marihuana • Odbywam swoją podróż. Z Ronnym Mooringsem, liderem legendarnej formacji Clan of Cymox, rozmawia Robert Mertuszka, 151 • Małgorzata Ćwikła, Co z tą wiedzą począć?, 154 • Galeria Rity: Beata Rojek, 157
Biogramy, 167 Poczta numeru, 170
1
Oni chcą nas wszystkich wykończyć Paweł Jarodzki
Piotr Bartos
Taka refleksja jakoś tak nagle i bez powodu pojawiła się w mojej głowie. Natychmiast po niej wepchnęła się kolejna, zadzwoniła jak dzwonek alarmowy i postanowiła coś zrobić z tą pierwszą. Mówiła ona, że nie może być tak źle, skoro... No, właśnie, skoro co? Zacząłem myśleć bardzo intensywnie i również bardzo nieskutecznie. Nagle zorientowałem się, że trudno będzie znaleźć logiczne i trudne do zbicia argumenty na poparcie drugiej myśli. Zacząłem oglądać na wszystkie strony i analizować obie myśli i doszedłem do wniosku, że pierwsza może być jednak rzeczywiście prawdą, a druga – znacznie silniejsza – jest zupełnie irracjonalna, ale za to wyprodukowana przez instynkt samozachowawczy i ma mnie po prostu trzymać przy życiu. Tak już ten instynkt działa, że się oszukujemy po to, byśmy mogli żyć i jeszcze do tego mieli na to ochotę. Czyli tak: wszyscy ludzie umierają – to prawda, ale z tą świadomością żyć by się nie dało i popadłoby się w depresję, dlatego jakoś tak się samooszukujemy, że może nas to nie dotyczy i z tym już da się jakoś żyć, planować, w ogóle działać z myślą o przyszłości.
Ta druga myśl przy przełożeniu na racjonalne argumenty sprowadzała się do tego, że ta pierwsza wygląda bardzo na teorię spiskową, a – jak wiadomo – wyznawcy takich teorii to kompletni idioci. A ja przecież idiotą nie jestem. Jednak wiadomo również, że właśnie wyznawcy teorii spiskowych tylko siebie nie uważają za idiotów, bo jako jedyni poznali prawdę. Sytuacja zaczynała wyglądać wysoce niepokojąco. Postanowiłem więc przez chwilę zebrać do kupy wszystkie argumenty za pierwszą myślą, właściwie tylko po to, żebym mógł je później spokojnie obalić i znaleźć się z powrotem w zdrowej części społeczeństwa. Jako że niełatwo było, przynajmniej na razie, wskazać, kim są właściwie owi „oni”, zacząłem najpierw spisywać doraźne efekty ich działań. To miało pozwolić mi poznać ich metody działania i zrozumieć, jak to właściwie chcą nas wykończyć. Po pierwsze, wydało mi się oczywiste, że chcą nas wpędzić w depresję. Kiedyś byliśmy bardzo wesołym narodem, nawet w ponurych czasach komuny, mieliśmy fajne pisma satyryczne, świetne kabarety w czarno-białej telewizji i parę zupełnie udanych komedii filmowych. Obecnie oni puszczają w telewizji tylko rzeczy nieśmieszne. No bo wystarczy zobaczyć jakiś współczesny kabaret, żeby poczuć się głęboko zażenowanym i już popaść w depresję. A jeżeli jakiś aktor wystąpił nawet w kilku dobrych komediach, to oni zmusili go, żeby obecnie pokazywał się tylko w reklamach banku. Chyba muszą mieć na niego jakiegoś haka. Nie sądzę, żeby już nie było w naszym kraju ludzi z poczuciem humoru, ale widzę wyraźnie, że są oni dość skutecznie izolowani od społeczeństwa. Drugim czynnikiem, który ma nas wpędzić w depresję, jest kult tragedii i klęski. Normalni ludzie cieszą się, gdy im się coś uda, a w rocznicę tego faktu kupują szampan i świętują wesoło. Oni nas jednak zmuszają do czczenia rocznic naszych porażek. No bo niby dlaczego nie 31 sierpnia, a 1 września organizują nam różne publiczne uroczystości. Przecież 31 sierpnia nam się coś udało, a 1 września raczej nie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie robi wielkiej fety, dlatego że nas napadli i pobili straszliwie. A oni robią! Nie uwierzę też, że w Polsce nie ma dobrych rzeźbia-
rzy, którzy mogliby postawić w przestrzeni publicznej jakieś miłe obiekty, które – otoczone ławkami – zachęcałyby mieszkańców do spokojnej kontemplacji piękna tego świata. Nie, oni pozwalają tylko nieudacznikom stawiać potworne monstra, żeby nas dobrze nastraszyć i zohydzić wychodzenie z domu. A w domu, jak już zaznaczyłem, telewizja z rocznicami klęsk i żenującymi dowcipami w przerwach. Są oczywiście jeszcze krajowe produkcje filmowe, przeważnie w formie seriali. Do większości z nich scenariusze pisze ich agentka, kobieta wyjątkowo inteligenta i uzdolniona. A wiem to stąd, że widziałem ją parokrotnie w talk showach i innych wywiadach. Ona w swojej przebiegłości te seriale tak konstruuje, że przy próbie ich oglądania mam odczucia, jakbym oglądał jakąś wyjątkowo niesmaczną i ohydną pornografię. Mistrzostwo tego działania polega też na tym, że na ekranie nic się właściwie nie dzieje, a owo odczucie pozostaje. To chyba muszą być już jakieś działania podprogowe albo coś jeszcze bardziej wyrafinowanego. A jeżeli człowiek dla odmiany chciałby posłuchać radia, to jest jeszcze gorzej. Muzyka, która ma przynosić radość i ukojenie lub też wprowadzać słuchacza w stany euforyczne, powoduje tylko wymioty, a w wersji łagodniejszej – mdłości. Bo oni gdzieś pozamykali dobrych piosenkarzy, kompozytorów i nawet całe zespoły i puszczają z radioodbiornika straszliwą papkę. Pomyślałem w tym momencie o tych uwięzionych muzykach, cierpiących w ciszy i samotności, i poczułem się naprawdę wściekły. Wściekły na tych tajemniczych naszych dręczycieli, na tych, którzy chcą nas wykończyć. To oni też strącili samolot wypchany do granic możliwości różnymi oficjelami, żeby nam było wstyd, że nawet własnego prezydenta nie potrafiliśmy upilnować. Zrobili to jeszcze dlatego, żebyśmy się wykłócali jak głupi, czy jakieś kolejne monstrum ma stanąć w centrum stolicy czy też nie. Jak się na to patrzy, to człowiekowi jest naprawdę wstyd, że jest z tego oszalałego plemienia. Kiedyś Australijczycy stracili prezydenta, który poszedł popływać i chyba go zjadł rekin, ale się z tym nie obnoszą. Dlaczego my mamy być ze swego nieszczęścia i nieporadności dumni? To musi być spisek! Przecież nie może być przypadkiem, że w tej samej stolicy nie udało się, pomimo wielu starań i zapewnień,
postawić żadnej porządnej galerii sztuki, a muzeum Powstania Warszawskiego i owszem. I to bardzo nowoczesne! Czy jednak to powstanie jest jakimkolwiek powodem do dumy? To oni też uznali, chociaż pomysł to nie nowy, bo wykombinował go już Mussolini, że będziemy naszą dumę narodową budować wokół piłki nożnej. Gdy tylko przypomniał mi się Mussolini, to uświadomiłem sobie, że przecież on całą swoją ideologię oparł na piłce nożnej i stowarzyszeniach weteranów. Boże, pomyślałem, przecież oni chcą z nas zrobić jakichś faszystów! Sam pomysł z tą piłką jest w mojej opinii głupi i prymitywny, ale oni jeszcze każą nam się szczycić drużyną, która z każdym potrafi przegrać. Jak by tego było mało, to chcą nas wystawić na pośmiewisko całego świata, organizując akurat w Polsce dużą imprezę w tej dziedzinie. Dlatego też każą nam za nasze pieniądze budować w każdym większym mieście stadiony, miejsca przyszłych klęsk naszych reprezentantów, które jeszcze długo będziemy spłacać i finansować, a one niszczejąc, będą nam przypominać, że w tym kraju nic nie może się udać. Bo przecież oni jednocześnie specjalnie uniemożliwili budowę autostrad, które nawet Chorwacja, kraina górzysta i zniszczona wojną, potrafiła zbudować dość szybko, oraz zmusili nas do tak skutecznego zdewastowania systemu kolei żelaznej, że właściwie odebrało to jakąkolwiek radość z podróżowania. To oni wplątali nas w zupełnie kretyńską wojnę o jakąś niefikcyjną broń masowego rażenia, która już na starcie pokazała, że nie ma szansy, żeby nasza armia okryła się chwałą, i potwierdziła, że zawsze walczyliśmy tylko i wyłącznie „za naszą i waszą wolność”. Ta zbieranina niepodważalnych faktów przepływała mi przez głowę z siłą gwałtownej powodzi. A, jeszcze te powodzie, upały, mrozy i huragany! Doprowadziło mnie to do zaczątków migreny i żeby to powstrzymać, zacząłem się zastanawiać, dlaczego oni nam to robią? I nagle wszystko zaczęło się układać w logiczną całość! Chodzi o gaz łupkowy! Gdy już połowa z nas popełni samobójstwo, a druga połowa wyemigruje do Londynu, wtedy oni przejmą naszą bogatą w surowce ziemię, napełnią gazem zbiorniki swoich latających spodków i opuszczą z dużą ulgą na zawsze tę skretyniałą planetę.
3
Refleksje szalonego o płotach albo dlaczego jesteśmy bydłem Tadeusz Złotorzycki
4
Kilkukrotnie byłem w mieście-państwie o nazwie Singapur. Powszechnie uważa się, że to jedno z najbardziej uporządkowanych i restrykcyjnych miejsc na świecie, gdzie prawo jest respektowaną potęgą, a zakazów ustanowiono całe mnóstwo. Już na lotnisku dostrzegłem skumulowane do kilkunastu znaki niedozwalające tego i owego, a w każdym zestawie był zakaz rozkrojonego duriana, spożywania płynów oraz pokarmów. Każda zabroniona czynność była wyceniona, i to raczej dość wysoko, do pięciuset singapurskich dolarów, czyli na nasze około tysiąca złotych. Ponieważ to miasto leży tuż przed równikiem, to dzień kończy się bardzo szybko i gdy wyszedłem z metra na powierzchnię, już zapadł zmrok. Na najbliższym przejściu paliło się czerwone światło i z pewnej odległości świeciły reflektory nadjeżdżających z przepisową, niewielką prędkością, samochodów. Zatrzymałem się przy krawężniku i w tym momencie poczułem klepnięcie w ramię oraz usłyszałem głos miejscowego, abym przechodził, gdyż nic nie jedzie. Nieco później, gdym poszukiwał taniego hotelu na Orchard Street, zauważałem stojące co chwilę znaki zabraniające pod karą grzywny śmiecenia oraz przekraczania jezdni w dowolnym miejscu, jednak gdy ulica stawała się chwilowo pusta, to tutejsi przez nią przechodzili i nikt ich za to nie ścigał. Oczywiście, nie mam wątpliwości co do odmienności, a nawet wyższości kultury chińskiej nad polskim zdziczeniem. We Wrocławiu nie odważyłbym się wejść na jezdnię, widząc nadjeżdżające pojazdy, bo kierowcy pędzą dwa i trzy razy szybciej niż powinni, ale gdy naprawdę nic nie jedzie, to śmiało przechodzę przez czerwone światło i wówczas często jestem głośno strofowany przez niektórych praworządnie zgorszonych obywateli, których nieruchomy tłum pokornie czeka przed pustą ulicą na zielony sygnał. Nigdzie czegoś podobnego nie widziałem nawet w tak przesamochodowionych metropoliach jak Bangkok, Kuala Lumpur czy Singapur. We Wrocławiu jest cudowne miejsce obok kościoła pod absurdalnie sprzecznym wezwaniem ciała boga, nader lubiane przez czujnie nadopiekuńczych policjantów. Jezdnia jest jednokierunkowa, samochody stoją pod światłami pięćdziesiąt metrów wcześniej i dzięki wspaniale, niezmiennie od czasu mego dzieciństwa
wyregulowanej synchronizacji, piesi też mają czerwone światło, choć z absolutną pewnością nic nie nadjedzie. Zawsze spokojnie przechodzę i nie reaguję na gwizdek, więc policjanci rzucają się w pościg za mną, a ja, chociaż jestem szalony, udaję durnia, bo przecież nic nie jechało, a gdy nie ma poruszających się pojazdów, to nie mają zastosowania przepisy o ruchu drogowym, bo go nie ma, co każdorazowo bezskutecznie staram się wytłumaczyć niezwykle tępym strażnikom represyjnego prawa i ponurego porządku. Zabawa kończy się okazaniem wariackich papierów i puszczeniem mnie wolno, bowiem szalonemu nie przysługuje twarda opieka ze strony umundurowanych funkcjonariuszy państwa, co często czyni mnie szczęśliwym. W jednym z niemieckich miast śpieszyłem się na dworzec, ale poważną przeszkodą było rondo z podziemnymi korytarzami, więc postanowiłem przebiec górą. Policjant kierujący ruchem zatrzymał samochody, aby szaleńcowi nic się nie stało, nie musiałem okazywać legitymacji człowieka normalnego. Wiem, że opieka potrzebna jest niepełnoletnim, niepełnosprawnym i starcom. Nasze przewspaniałe państwo lepiej od obywateli wie, czego im potrzeba i jak należy ich chronić przed wielością zagrożeń czyhających zewsząd w naszym, pełnym grozy i lęku, współczesnym świecie. Zostawię z boku iluzoryczną opiekę nad starcami i inwalidami, którzy otrzymują marne kieszonkowe zamiast realnego wsparcia i muszą grzebać po śmietnikach albo żebrać, by nie głodować, o leczeniu zaś już nie wspomnę, bo to straszny wstyd i prawdziwa hańba. W tym przypadku nadopiekuńcze państwo prowadzi politykę powolnej eutanazji niewiele tylko różniącą się od bardziej zdecydowanych działań Adolfa Hitlera, który wolał szybko rozwiązać problem ludzi niepotrzebnych, nieproduktywnych i tylko obciążających budżet. Natomiast bezsprzecznie wschodnią jest tradycją zastąpienie kata przez stwarzanie niesprzyjających życiu warunków. Oba sposoby są jednakowo niehumanitarne. Natomiast specjalną kategorią jest niepełnoletniość, którą Immanuel Kant określił jako „niezdolność do posługiwania się własnym intelektem bez obcego kierowania”. Podpierając się tą definicją, bez trudu można stwierdzić, że wszystkie osoby fizyczne są niepełnoletnie w odróżnieniu od bytów prawnych, czyli różnych
instytucji, które wiedzą lepiej, co wolno, a czego trzeba zakazać. Najlepszym tego przykładem są tak zwane dopalacze, z którymi nasze prawo pragnie wojować i wprowadzać coraz ostrzejsze zakazy. Powiem szczerze, jakem szaleniec, że bardzo mnie uspokaja i poprawia moje samopoczucie cyprys warzyw o potwornie groźnej nazwie – konopia. Co gorsza, gdy żyłem w górach na pograniczu Birmy i Tajlandii, to oprócz całodziennego używania ziela, przez cztery miesiące co wieczór przed zaśnięciem paliłem odrobinkę opium i cudownie mi się zasypiało. No cóż, te znane ludzkości od tysiącleci naturalne leki ziołowe są najsurowiej zakazane, więc ich prohibicja jest szansą dla bardziej trujących produktów oraz dla rozwoju grup przestępczych, czego doświadczono w USA. Nie mam wątpliwości, że zakazy dotyczące spożywania tych substancji są całkowicie niezgodne z prawem rzymskim, które oficjalnie ma być teoretyczną podstawą dla stanowienia przepisów. Aby zlikwidować problem dopalaczy, wystarczy legalizacja tego, co ludzie chcą spożywać, ale dobrze wiem – niepełnoletnim i nierozumnym nie można na to pozwolić, a wszyscy z punktu widzenia państwa nadopiekuńczego jesteśmy niepełnoletni i niesamodzielni, a nawet gorzej, nie jesteśmy ludźmi, czyli tak zwanymi podmiotami, gdyż nie tylko nie możemy kierować się własnym intelektem, ale też jesteśmy niezdolni do kierowania swoimi czynami, a co najwyżej pojazdami mechanicznymi. Permanentną niedojrzałość i przedmiotowość ludzie przypisują zwierzętom, dlatego psy są obowiązkowo prowadzone na smyczach, a ich pyski zamykane kagańcami, pastwiska zaś spokojnych trawożernych przeżuwaczy ogradzane są płotami, w których płynie prąd elektryczny. O tym, że jesteśmy żywymi przedmiotami, czyli dobitniej pisząc, jesteśmy bydłem lub inną nierogacizną, najlepiej świadczą kilometrowe płoty ciągnące się wzdłuż wielu wrocławskich ulic lub grodzących rozległe przestrzenie. Nawet nocą, gdy jest pusto, nie da się przejść na skróty i trzeba biegać naokoło według wyznaczonych szlaków, z których zejście jest przemyślnie utrudnione. Młodzież sobie radzi, gdyż na lekcjach wychowania fizycznego uczy się przeskakiwania przez przeszkody, ale starsi i łamagi nie mają szans. Rozumiem, że się przechwalam, ale byłem w wielu miejscach
na świecie i nigdzie nie spotkałem się z takimi płotami. Szczególnie zdumiewa mnie takie odgradzanie przystanków tramwajowych, na które – tak jak np. przy ul. Legnickiej – żaden inwalida na wózku do tramwaju się nie dostanie, gdyż do pokonania ma strome schody. Wszystko zgodnie z praktyczną mądrością naszych nadopiekuńczych władz: precz z niepełnosprawnymi, a resztę trzymać krótko za twarz dla ich własnego dobra, gdyż sroży się tłum, jeśli się nie boi. Wielki brat wie wszystko lepiej, a oszukiwanie ludu postulował w swojej utopii Platon. Ale patrząc na to wszystko chciałbym się, jakiem szalony, zapytać, czy naprawdę jesteśmy tak zbydlęceni, że trzeba płotów, albo ujmując kwestię szerzej, czy żyjemy w ustroju faszystowskim, w którym każdy jest niedojrzały, a myślenie i słuszność przysługuje tylko instytucjom lub, w najszerszym ujęciu, czy poddani są dla państwa i jego praw, albo czy państwo powinno być dla obywateli i pozwalać im na samodzielne wybory? I ostatnie szalone pytania – dlaczego nie wolno mi zapalić trawki lub opium? Nie gram w gry losowe, nie piję i nie palę, więc tym samym jestem wywrotowcem podkopującym finanse państwa. Dlaczego nie mogę decydować, czym się odurzam i dlaczego państwo nadopiekuńcze pozwala być głodnym, chorym i bezdomnym rencistą, a zabrania mi moich prywatnych przyjemności łagodzących ból istnienia? Czyżbym był tylko bydlęciem? Widząc kilometrowe i wciąż rosnące ogrodzenia muszę na ostatnie pytanie odpowiedzieć twierdząco. Bo przecież nie jestem Chińczykiem. I na zakończenie przywołam słowa Immanuela Kanta: „rząd paternalistyczny, oparty na łaskawości władcy, który traktuje poddanych jak podlegające mu dzieci […] jest największym despotyzmem, jaki można sobie wyobrazić i niszczy całą wolność”.
5
Ułani w powietrzu tekst:
Andrzej Ficowski fotografie: Marcin Maziej
6
1. Tuż za mostem Pomorskim, od strony wodospadu w kierunku Dworca Nadodrze, zaczepił mnie młody mężczyzna i oznajmił, że za piętnaście minut odbędzie się niedaleko stąd jedyna w mieście prelekcja o wiośnie. Mężczyzna ukłonił się i przedstawił jako miejski przewodnik turystyczny. Nie wiedząc specjalnie, co mi obiecuje jego wyciągnięta ręka, zdziwiony i zaskoczony, nieznajomemu mechanicznie przytaknąłem, na znak aprobaty. Po zamienieniu kilku grzecznościowych słów zobaczyłem w prawej dłoni mężczyzny mleczną różdżkę, stukającą delikatnie o szare płytki bruku. Był to przedmiot przypominający antenę samochodową, wibrujący raz mocniej, raz słabiej, w zależności od natężenia wiatru. Jak się dowiedziałem, z racji dłoni pomarszczonych jak twarz staruszki, Roman to wróżbita. W dzielnicy plotka głosi, że pod koszulą skrywa zwiędłą pierś starej kobiety, choć nikt jak dotąd nie odważył się udowodnić tej zuchwałej hipotezy. Najbardziej złośliwi ludzie mówią, że jest dupą wołową, niewybrednie nawiązując do miejsca urodzenia przewodnika, a tak naprawdę zazdroszcząc Romanowi genialnej znajomości miasta. Oprowadzając wycieczki, wszystko koncertowo plącze, przestawia, miesza, a w jego opowieściach miasto rozmywa się i jest jakby bez obwodu, bez końca i bez początku. W tej heretyckiej wersji centrum miasta jest za każdym rogiem, przy każdej oficynie, nawet w największej zadupni kwartału, w którym ślepa uliczka pędzi gdzieś w nieskończoność, ledwie zaczęta. Ale przewodnik i tak robi furorę, gdyż jest osobą o wiele ciekawszą niż zawodowy nudziarz z certyfikatem martwej wiedzy o mieście, a bajanie jest specjalnością aktywisty z Wołowa. Gdy dotarliśmy do kamienicy Klubu Seniora Polskiej Akcji Pomocy Humanitarnej, przy bramie stał już strażnik, który rześko nam zasalutował. Wdrapaliśmy się na drugie piętro. To było jak zesłanie w nieznany kraj, w którym rządzi samotność. Wszedłem do przyciemnionej salki. Seniorzy czekali już na prelekcję Romana, siedząc w roboczych dresach na skrzypiących krzesłach. Ze złotymi łańcuchami na pofałdowanych karkach przypominali zawodników głębokiej rezerwy, drużyny, która musi przegrać. Byli skupieni
i rozproszeni niczym zdyscyplinowani turyści oczekujący na wyjazd do kraju młodości. W milczeniu czekaliśmy razem. 2. Prelekcja rozpoczęła się punktualnie o 20.00. Pozwolą państwo, że najpierw się przedstawię – powiedział przewodnik. Mam na imię Roman. Jestem aktywistą akcji humanitarnych i przewodnikiem miejskim. Fakt, że przed laty straciłem wzrok, pomaga mi w przepowiadaniu przyszłości i tłumaczeniu przeszłości. Słucham języka ptaków. Zwiedziłem już wszystkie kontynenty i egzotyczne kraje. Nie będę ukrywał, że żyję dzięki wielkoduszności mojej parafii. Jak żartobliwie mówię znajomym, jesteśmy jedyną na świecie placówką, która pomaga duchom; zresztą to nasza narodowa specjalność, logo, na które pracowało wiele pokoleń zacnych ludzi znad Wisły. Pochodzę z sierocińca spod Wołowa i interesuję się fotografią. Jako przewodnik miejski żyję poza czasem. Zrobiłem w życiu tysiące zdjęć, które staram się teraz analizować. W swojej garsonierze mam ciemnię przeznaczoną do medytacji. W trakcie wywoływania zdjęć popadam w stany absolutnego widzenia, wpadam w czarny czas, zauważając również, że niezrozumienie poza słowem spoczywa. Mimo że nie widzę, potrafię odmienić wszystkie przypadki fioletu zapisanego na wieczornym polu. Chciałbym przedstawić Państwu historię tegorocznej wiosny, która, moim skromnym zdaniem, była prawdziwsza od wszystkich wiosen wcześniejszych. Tej właśnie wiośnie zawdzięczam wiele olśnień, czarniejszych od niejednego odcienia rozpaczy, gdy pożądanie z wyrozumiałością się plącze. Moja droga od tej chwili prowadzi już tylko wstecz, a krajobraz mojego kraju został na zawsze naznaczony widokiem wypalonej trawy i zdeptanych mleczy. Jest to wiosna napisana czarnym atramentem, zrodzona z widoku kobiet zbierających drewno na pustej działce. 10 kwietnia poczułem się jak młodociany modelarz, a nie aktywista akcji humanitarnej. Takie odczucie dodało mi odwagi i zacząłem drążyć swoją pamięć, która pod-
sunęła mi obrazy z podszewki dzieciństwa, z czasów gdy wróżka Maria zdradzała sekrety kolejnych dni wiosny. Jako dziecko we wszystkich maleńkich sprawach byłem jednomyślny, zwłaszcza gdy w pokoju zabaw lśniło skrzydło na dywanie, rozłożone niby tron, opustoszały. Bawiliśmy się we dwóch polukrowanym białą bejcą, rozklekotanym samolotem, a wszystko, co nieprawdziwe, musiało wpaść pod topór zabawy. Wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem rozciągnięty na ścianie kręgosłup światła, ten najprawdziwszy z prawdziwych gejzer rzeczy okradzionych z fałszywego blasku. Aby państwo mogli sobie uzmysłowić, do jakiej skali wydarzeń nawiązuję, przyniosłem na dzisiejsze spotkanie model samolotu TU-154 M w skali 1:144, który, jak przystało na ostatnie produkty Zvezdy, jest świetny. Doskonałe detale, ładna faktura powierzchni, może trochę grubawe linie poszycia, które znikają pod war-
stwą farby. Jedno, czego nie jestem w stanie zrozumieć w samolocie, to okna. Mianowicie w kadłubowe otwory wkleja się części przezroczyste, szczerze przyznam – nie wiem, po co. Samolot składa się 76 elementów o łącznej długości 33 centymetrów, wyprasek bez nadlewek, o bardzo ładnych liniach wgłębnych. Modelu nie mierzyłem, nie ważyłem, ale wiem, że w pudle wygląda rewelacyjnie, co mi wystarcza do szczęścia. Do tego należy dodać bardzo atrakcyjną cenę 47 zł. Traf chciał, że model Tu-154 miałem na warsztacie, kiedy nadszedł 10 kwietnia. W momencie gdy usłyszałem w TV, że samolot się rozbił, zacząłem strasznie krzyczeć, tak bardzo, że doznałem prawostronnego porażenia twarzy. Akurat tupolew był całkowicie pomalowany i szykowałem go już pod kalki. Jakby nie patrzeć, wygląda na to, że model powstał pod wpływem katastrofy samolotu prezydenta. Ale prawda jest taka, że tak nie było.
7
Na miejscu katastrofy zwróciłem uwagę na obecność dziwnych foteli na pobojowisku. Las wyglądał jak otwarte pudełko z elementami samolotu nie do sklejenia. Ogień, który pożarł jego formę, wypluł skręcone bezładnie sprężyny bez mocy. Ryk syren docierał zza porywistego wiatru. Człowiekowi na widok pogiętych kształtów robi się chłodno i ogarnia go delirium mentalne. Zebrani na sali seniorzy przemówienie Romana odebrali jako odrobienie zaległego zadania domowego, jako rodzaj aneksu do historii Piastów, zredukowanej do elementarza kształtu, do biało-czerwonego abecadła barwy. Zastanawialiśmy się, czy ktoś zaplanował tę wiosnę? Zresztą, ta myśl do dziś krąży nam po głowie. 3. Po krótkiej przerwie Roman wydobył ze swojej aktówki niewielkiej wielkości klaser, z którego wyciągnął zdjęcia zrobione w miejscu katastrofy. Zobaczyliśmy strach, mrok i błoto. Upokorzenie upadku, zejścia na dno, coś, co trudno raz i definitywnie sklasyfikować w pojęciu czy mierze. Zobaczyliśmy rozrzucone na wietrze warkocze twarzy. Zobaczyliśmy, jak uparta wiosna potrafi metal rozkołysać. – Gdy przed laty przymierzałem się do sklejenia kartonowego samolotu w wersji, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, „prezydenckiej”, to wówczas udało mi się nabyć model Tu-154 B-2. Czy ktoś z Państwa orientuje się, czy są jakieś różnice pomiędzy wersją B-2 a M? – zapytał lekko przewodnik. Na sali zapanowała cisza. Kwestie zmiany malowania były powszechnie znane i nikt nie kwapił się poruszać na forum tej oczywistości. Wiadomo było, że najpierw należy skleić kadłub, silniki i stateczniki, aby następnie nanieść ołówkiem zmiany w przebiegu kolorowych pasów. Następnie ostrożnie rozciąć, rozerwać na poszczególne elementy sklejoną wcześniej część modelu i zeskanować części do programu graficznego. – Różnice są, i to dobrze widoczne – padł głos z głębi sali i dyskusja rozpętała się na dobre. – Przede wszystkim silniki i ich gondole. Wersja B-2 ma inaczej niż M ukształ-
8
towany wylot gazów ze środkowego silnika, trochę inny wlot powietrza do niego i inne gondole silników bocznych. Najbardziej rzucające się w oczy różnice to systemy odwracaczy ciągu i charakterystyczny wylot silnika środkowego wyglądający w B-2 jak dziób, podczas gdy w M jest ścięty na płasko. – To po jasną cholerę lecieli tam do wilgoci? Na bagienną glebę, która wciąga ludzi? – zapytał retorycznie najstarszy ze słuchaczy, pan Zygmunt, pragnący od zawsze wyjechać w egzotyczną podróż, która zawsze kończy się na prelekcjach w klubie seniora. Zdaniem pana Zygmunta, nie bez znaczenia był również fakt, że równocześnie z polskim tupolewem rozbiła się inna, lekka maszyna, która nie musiała być pilotowana, lecz mogła być zdalnie sterowana. Przecież, skoro kwiaty zostały nienaruszone, to dlaczego zginęli piloci, którzy w tej samej kabinie się znajdowali? – Na Boga, czy nie można czegoś zrobić, aby ożywić załogę? Zbadajmy, jak jeden z najsilniejszych samolotów świata utracił skrzydło po uderzeniu w 40-centymetrową brzozę? Wiele części jest dziwnie czystych, jakby spadły pionowo z góry, i nie ma na nich śladów turlania się w błocie. – To niemożliwe, nie za bardzo, sami są sobie winni – zauważył ktoś inny. – Przecież nieraz ich ostrzegaliśmy. A oni twardo swoje. Zachciało się im wracać do przeszłości. – Nie zgadzam się. Wcale nie chcieli wracać do przeszłości. Byli tylko ciekawi momentu zagłady. Czyż można inaczej wytłumaczyć tę niecierpliwość? Chcieli oglądać przeszłość – celnie zaripostował inny senior. – Moim zdaniem jest to efekt historycznego myślenia. Kierunek, jaki wyznacza to drzewo, jest symptomatyczny. To efekt uboczny ciągłego odwracania się za siebie, zezowania na stare dzieje, które doprowadziło do katastrofy. Czy nasza, pożal się boże, ślepa i głucha prokuratura nie widzi nóg naszych rodaków na drzewach!!! Głos zabrał ponownie Roman. Jego słowa zabrzmiały doniośle: – Dosyć!!! Wszystkim nam się wydaje, że posiadamy przeszłość, że jesteśmy w stanie ją modelować, jak leżące w tym kartonie elementy samolotu. Wydaje się nam, że nasza przeszłość jest jak rzecz zakupiona w sklepie. Ale nic bardziej błędnego.
To my jesteśmy zakładnikami przeszłości, my jesteśmy jej własnością. Ten akt notarialny to specyficzne prawo własności podpisane przez nieznane nam bliżej siły. Co gorsza, nie jesteśmy w stanie nic w tej niepisanej umowie zmienić, gdyż umowa w całości wypełnia nasze życie. Gdy zostaniemy pozbawieni pamięci, wszystkiego, co roimy na temat tego, co niebyłe, niechybnie musimy zginąć w momencie, gdy się obejrzymy, zobaczywszy jej nieobecność. Cóż można więc zrobić? Nosić ją w sobie i zarazem o niej nie pamiętać? Gdy myślimy o przeszłości, zawsze jest nas o jednego więcej. To wtedy jesteśmy kulejącymi wędrowcami, którym przywiduje się prawdziwa wędrówka. Wtedy roimy, że jest nas więcej niż w rzeczywistości. Wtedy bajamy również, że kroczymy hardo przed siebie. To niebezpieczne przywidzenie, które zamydla realny obraz sytuacji, myli tropy, gubi przeznaczenie. Gdy samolot tylko przekroczył granicę powietrzną kraju, wszyscy członkowie tego feralnego lotu, jakby na rozkaz, jakby na jedno magiczne zaklęcie, odwrócili się za siebie. W tej samej chwili pasażerowie wbili się na głębokość trzech metrów w glebę bagnistą. Sześćdziesiąt ton przygniotło ludzi do ziemi. Nie wiecie, jakiej trzeba siły, aby ciało wmielić, wetrzeć na taką głębokość? Chyba sobie wyobrażacie, co zostaje z truchła wmielonego w ziemię? Spekuluje się, dlaczego nasi najbliżsi stali się minerałami. Dlaczego biblijna historia zatoczyła koło? Oficjalne miejsce katastrofy wygląda tak, jakby coś wielkiego się tam przeczołgało. Psy, wrony i kruki roznoszą resztki ciał. Spekuluje się dzisiaj, że król wydał rozkaz, niefortunnie się myląc. Miarka pazerności na przeszłość się przelała. Ostrzegaliśmy cię, królu, nie raz, nie dwa, abyś tak nie tęsknił za przeszłością wbrew logice. Nie słuchałeś tradycji, która nie trwa w tępym bezruchu. Skamieniałeś za życia, królu drogi. Czyż nie wiedziałeś, że tak szaleńcza chętka wyrok śmierci znaczy? Pilot samolotu sekundy przed katastrofą popełnił samobójstwo zardzewiałym gwoździem. Każda historia uczy i parzy. Każda historia naturalnie lgnie ku spaleniu. Każda historia jest i jej nie ma. Sekret w tym, aby groźna wiosna nie spłoszyła ludu.
9
Po wysłuchaniu tych słów zapadła cisza. Tajemnica tych dialogów polega na uśmierceniu historii, która popełniła samobójstwo. Gdy wychodziliśmy, już świtało. Nie wiedzieliśmy, że na Jasnej Górze, pod osłoną nocy, przygotowano potajemnie nową suknię dla Matki Boskiej Częstochowskiej. W kreacji znalazł się mały fragment skrzydła z rozbitego Tu-154 oraz dużo złota, platyny, srebra i tysiące brylantów. Suknia waży już 17 kg i ciągle przybiera na wadze. Matka Boska stała się Matką
Boską Odlotową.
Dogasające światło nocy było stłumione i jakby tliło się od niechcenia, ledwo żywe. Już nic nie wiedziałem. Szedłem spokojnie świtem, zapatrzony w ciszę.
A zmarli od kilu miesięcy mają urlop. Zapis czarnej skrzynki utrwalił strzępy ostatnich minut życia rozmowy pilotów. Oto one: – Od kilku dni mam lęki przed śmiercią, które najczęściej nachodzą mnie w półśnie i tworzą coś na kształt żelaznej kurtyny, bezlitośnie opadającej na wszystko, o czym pomyślę. Ten stan mogę porównać jedynie do niewidocznej pajęczyny, ciężaru mierzonego miarą lekkości samej pajęczyny. Albo zwykłego namiotu, którego ścianki są niewidoczne i nośne zarazem, to chwile, gdy wiem, że stelaż namiotu to nienaruszalna istota, ciążąca stale ku ziemi. Ciągle się ostatnio pocę – smołą i ropą. Zauważyłem, że w takich chwilach nie mówię swoimi słowami, nie mówię znanym mi językiem moich przodków i zagłębiam się w dalekich czasach dialektu niezrozumiałego. W chwilach zmęczenia jest nas dwóch. – „Jestem dziś kłębkiem nerwów, jest źle. Mów do
10
mnie, mów. Dlaczego nigdy nie mówisz? O czym tak milczysz? Co myślisz? Nigdy nie wiem, co myślisz? Pomyśl”. – „Myślę, że jesteśmy na szczurzej alejce, którą zmarli usiali kośćmi. Co to za hałas? Co ten wiatr wyrabia? Nic a nic. Nie pamiętasz nic?”. – „Pamiętam. Zamiast oczu, perły dwie”. – „Czy nie wiesz nic? Czy nie widzisz nic? Czy nic nie pamiętasz? Czy jesteś żywy, czy nie…?”. – „ Czym teraz mam się zająć? Co mam robić?”. – Napisz list, na adres stary. Nie patrz w pustkę. Nie oglądaj się tam! Jesteś debeściak. Pokaż światu, jak się bawią debeściaki. Jesteś przedstawicielem zahukanej elity narodu, opamiętaj się. Nie zapominaj, że reprezentujesz frakcję ucieczki przed życiem. – Panie kapitanie, nie chcę porównywać się do nocy… Tutaj rozmowa się urwała…
W tekście wykorzystałem kilka dialogów z Ziemi jałowej T.S Eliota oraz fragmenty forów internetowych poświęconych smoleńskiej tragedii.
11
Charles Baudelaire
1
Czytać Kwiaty zła w wieku siedemnastu lat, w momencie gdy wcale nie rozpoznaje się mistyfikacji, w żywych paradoksach przejaskrawiającej pewne idee, już same w sobie nadzwyczajne, to wkroczyć w świat doznań dotąd nieznanych. Wśród wychowawców dusz można znaleźć nauczanie bardziej precyzyjne niż Baudelaire’a: przykładem Taine czy Henri Beyle. Nie ma jednak bardziej sugestywnego ani bardziej fascynującego. I oczy jak z portretu patrzące z twej twarzy...2
Paul Bourget
Tak napisał o jednej z kobiet wyklętych, której magii uległ; przenosi coś z tego powabu i z tego spojrzenia do swych wierszy – tajemniczych i delikatnych, na poły ironicznych, na poły jękliwych. Jego strofy ścigają wyobraźnię znękaną obsesją sprawiającą niemal ból. Celuje zwłaszcza w zaczynaniu od słów uroczystych, tragicznych i sentymentalnych zarazem; słów, których już się nie zapomni: Czyś jest obojętnością, głupotą czy nudą, Maską czy sztychem – witaj! Wielbię cię w twym pięknie...3 Gdzie indziej: Ty, co tak weszłaś w serce moje, Jak sztylet w głąb wrażego łona...4 W jeszcze innym miejscu: Jak trzoda rozciągnięte na piasków posłaniu W bezkresy widnokręgu zwracają oblicze...5 Temperamentem i retoryką Charles Baudelaire roztoczył świetlistą falę obcości wokół swych poematów, przekonany, podobnie jak Edgar Poe – autor niezrównanej elegii Do Heleny, że nie ma piękna bez szczypty osobliwości i że dziwność jest warunkiem poetyckiego czaru. Właśnie z uwagi na ów czar nie razi złożoność tej sztuki. Podobne wrażenie sprawiają postacie da Vinciego, modelowane za pomocą
niknących odcieni, które nadają tajemniczą miękkość zarysowi uśmiechu. Niebezpieczna ciekawość napina uwagę i skłania do długiego zamyślenia nad zagadkami malarza czy poety i do ślęczenia nad zagadką tajemnego tomu. Zagadka Baudelaire’a jest, co więcej, zagadką jednego z nas – istnieje więc szansa, by stała się zagadką również dla młodzieńca, który znalazł upodobanie w tej obfitującej w objawienia lekturze.
Analiza miłości u Baudelaire’a Odnajdujemy od razu u Baudelaire’a osobliwą koncepcję miłości. Wydaje się, że można by ją dość dokładnie scharakteryzować za pomocą trzech epitetów, wskazujących na niejednolity porządek przypominający organizację naszego społeczeństwa. W swych wierszach poświęconych miłości Baudelaire jest równocześnie mistykiem, libertynem i analitykiem. Jest mistykiem, gdy twarz o idealnych rysach Madonny nieustannie przenika mroczne i jasne godziny jego dni, ewokując obecność w jakimś innym świecie, którego nasz jest tylko marną podróbką jasnego i czystego ducha kobiecego, duszy wiecznie upragnionej i zbawiennej: Ona przenika życie moje Niczym morskie powietrze słone, W duszę łaknącą leje zdroje Tego, co wieczne, nieskończone...6 Jest libertynem, a wizje, wypaczone aż po sadyzm, wprawiają w niepokój tego samego człowieka, który dopiero co adorował uniesiony w górę palec swej Madonny. Posępne zamroczenia wulgarnej Wenus, upajające żary Wenus czarnej, wyrafinowane rozkosze Wenus uczonej, kryminalne zuchwalstwa Wenus krwawej, przypominają o sobie w jego najbardziej uduchowionych poematach. Dwoma wybornymi wersami Zorzy polarnej ucieka od stęchlizny ohydnej alkowy: Płatne kobiety z rozchyloną wargą, Z siną powieką, śpią tępo i twardo...7
Jak heban lśniące oblicze kochanki, o zębach z kości słoniowej i falujących włosach, wywołało tę litanię czułości: Uwielbiam cię jak nocy kopułę surową, O naczynie żałości, o wielka niemowo...8 Pogańskie kapłanki zapoznały nabożnisia z ich tajemnymi świętami w opisie tego buduaru – zamkniętego z wyroku sprawiedliwości – gdzie wspartą na łokciach Hipolitę ogarnia znużenie: W świetle lampy i jego wyblakłej pozłocie, Na pościeli owianej obłokiem wonności...9 A najpiękniejszy, przynajmniej moim zdaniem, utwór tomu – Męczennica – mógłby zawierać w charakterze epigrafu złowieszczą frazę, którą autor Filozofii w buduarze zamierzał umieścić u wejścia do jednego z pokoi swego wymarzonego lupanaru: Tutaj się torturuje!... Czy ten mściciel, któremu nie umiałaś już, żywa Dać dosytu, kochając tak wiele Niepomiernych żądz swoich upojenie zdobywał Na bezwładnym, powolnym twym ciele?...10 Mimo tylu zbłądzeń, w których pragnienie nieskończonej czystości miesza się z nienasyconym głodem najpikantniejszych rozkoszy ciała, inteligencja analityka pozostaje bezwzględnie panią siebie. Mistyczność, podobnie jak libertynizm, ujęta zostaje w formuły w tym mózgu, który rozkłada swe wrażenia z precyzją pryzmatu rozszczepiającego światło. Rozumowania nigdy nie tamuje spalająca krew gorączka ani ekstaza ewokująca chimery. Trzy osoby równocześnie żyją w tym człowieku, jednocząc swe wrażenia, by tym silniej udręczyć serce i do ostatniej kropli wycisnąć z niego sok czerwony i ciepły. Te trzy osoby zaiste są nowoczesne, a jeszcze bardziej nowoczesne jest ich połączenie. Kres wiary religijnej, życie paryskie i naukowy duch czasów przyczyniły się do narodzin, a następnie do wymieszania tych trzech typów wrażliwości, niegdyś oddzielonych aż po
wzajemną nieredukowalność, a teraz trwale związanych w sposób, który nie miał odpowiednika we Francji przed wiekiem XIX – przynajmniej w tej postaci, jaką był Baudelaire. Źródła, czy raczej szereg porodów, które ukształtowały tę duszę, nie są trudne do określenia; wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Czyż w naszym stuleciu niewiary katolicyzm nie ocalał w dostatecznym stopniu, aby z niezwykłą mocą przesycić duszę dziecka mistyczną miłością? Wiara przeminie, lecz mistycyzm, nawet wygnany przez intelekt, przetrwa we wrażeniu. Pobożna aura odsłoni się przed Baudelaire’em w ciemnych chwilach zmierzchu ze słodyczą, która dowodzi, jak gruntownie pierwszy dreszcz modlitwy rozjątrzył jego serce11. Ślad nigdy nie uległ zatarciu. Stąd było czymś całkiem naturalnym, że zapach kwiatów unosił się dlań z kadzielnicy. Stąd kaplica pięknego nieba, monstrancja zachodzącego słońca. Jeśli nie ma już intelektualnej potrzeby wiary, to zachował jednak potrzebę odczuwania, taką jak w dobie, kiedy wierzył. Znawcy mistyki stwierdzali tę trwałość religijnej wrażliwości przy jednoczesnym osłabieniu religijnego myślenia. Wskazywali również na latrię – idololatrię, stąd idolatria – namiętny poryw, w którym człowiek przenosi na tę czy inną istotę, na taki czy inny przedmiot, egzaltowaną żarliwość kierowaną niegdyś do Boga. Można przytoczyć dziwaczne przykłady tego kultu u Baudelaire’a, posługiwania się przezeń terminologią liturgiczną, kiedy zwraca się do kochanki lub celebruje rozkosz: Pragnę tobie zbudować, Madonno, o Pani! Ciemny, podziemny ołtarz w mych cierpień otchłani...12 Albo jeszcze tę kunsztowną „prozę” w stylu łacińskiej dekadencji zatytułowaną Franciscae meae laudes, skierowaną do uczonej i pobożnej modystki. Co dla kogoś byłoby bluźnierstwem lub popisem, dla niego jest postępowaniem, które nazwałbym spontanicznym, jeśli słowem tym można się posłużyć dla oddania komplikacji właściwej od zawsze tej subtelnej i wyjątkowej osobowości. Paryż rozbudził w nim z kolei libertyńskie gusta. W większości jego poematów odnaleźć można paletę
13
paryskich występków uzupełnioną gamą rytuałów katolickich. Widzimy, jak przeniknął do wszystkich zakazanych przybytków nieczystego miasta, i domyślamy się, z jaką zuchwałością to uczynił. Jadał w towarzystwie dziwek, których uszminkowane usta broczyły krwią pod pobielanymi maskami. Sypiał w lupanarach, poznał, czym jest niechęć do światła dnia i do twarzy sprzedajnych kobiet, bardziej jeszcze nieświeżych niż tamtejsze zasłony. Ścigał, za pomocą ekscytacji i z cierpkością rozpusty ocierającej się o manię, bezrefleksyjny spazm, który sięgał od nerwów aż do mózgu i na sekundę uwalniał od choroby myślenia. A równocześnie wdawał się w dysputy na ulicach tego potwornego miasta, wiódł życie literata bez reszty oddanego studiowaniu i zachował, a nawet wyostrzył jeszcze swą inteligencję w okolicznościach, w których inni osłabiliby nieuchronnie swego ducha; a z tej potrójnej pracy wypłynęła, oprócz koncepcji miłości, na równi mistycznej, zmysłowej i rozumowej, niezwykle cierpka i niszcząca fala spleenu, jakiej od dawna już nie wzniecała dusza ludzka.
Pesymizm Baudelaire’a Lammenais pewnego dnia zawołał: „Moja dusza narodziła się zraniona”. Frazę tę Baudelaire mógłby odnieść do siebie. Należał do rodu skazanych na nieszczęście. Być może jest on pisarzem, z którego nazwiskiem najczęściej łączono epitet „chorobliwy”. Jego użycie wydaje się trafne, jeśli mamy na myśli to, że namiętności w rodzaju tej, na jaką wcześniej wskazałem, z trudem znajdują zewnętrzne warunki odpowiednie do ich wymogów. Między człowiekiem a środowiskiem pojawia się niezgoda. Skutkiem jest kryzys moralny i tortura serca. Ale słowo „chorobliwy” jest nieodpowiednie, jeśli za jego pomocą próbuje się przeciwstawić stan naturalny i harmonijny duszy, który byłby zdrowiem, stanowi zepsucia i sztuczności, który byłby chorobą. Nie ma, mówią lekarze, chorób cielesnych w ścisłym znaczeniu; istnieją tylko stany fizjologiczne, szkodliwe lub dobroczynne, zawsze normalne, jeśli tylko rozważać ciało ludzkie jako układ tworzony przez pewną ilość ewoluującej materii. Odpowiednio też, nie ma ani choroby, ani zdrowia
14
duszy; z punktu widzenia obserwatora nieuwikłanego w metafizykę są tylko stany psychologiczne; w naszych cierpieniach i władzach, cnotach i wadach, aktach chcenia i wyrzeczenia dostrzega on tylko zmiany i kombinacje, nieuniknione, a przeto normalne, poddane znanym prawom asocjacji idei. Jedynie przesąd, w którym odżywa starożytna doktryna przyczyn celowych i wiary w ostateczny cel świata, każe nam uznawać za naturalną i zdrową miłość Dafne i Chloe w dolinie muz, za sztuczną zaś i chorobliwą miłość w buduarze opisywanym przez Baudelaire’a ze zmysłową melancholią. Rzeźbione sufity, Wielkich luster płyty, Cały splendor orientalny, Wszystko to poruszy Struny naszej duszy Swoim głosem naturalnym...13 Tyle że zespoły złożonych idei mają niewielkie szanse spotkać się z okolicznościami odpowiadającymi tej złożoności. Ten, kogo nawyki przywiodły do marzenia o szczęściu, naraża się na wykluczenia, cierpi w kontakcie z rzeczywistością, której nie może ukształtować podług swych pragnień. Siła, z jaką człowiek zachowuje swe istnienie, jest ograniczona, a przewyższa ją nieskończenie moc przyczyn zewnętrznych...14. To twierdzenie z Etyki objaśnia spleen subtelnego Baudelaire’a jako „chorobę wieku”, jako pesymizm. Jeśli istota ludzka jest bardzo ucywilizowana, żąda, aby porządek bytu odpowiadał sercu, a spotkanie takie jest tym rzadsze, im serce bardziej wyrafinowane; w rezultacie niedola okazuje się nieuchronna. Rzecz jasna, nuda była od zawsze tajemnym czerwiem zbyt pełnych egzystencji. To delikatne monstrum15 nigdy bardziej nie ziało nędzą niż w literaturze naszej doby, odpowiednio do polepszających się warunków życia; jak wyjaśnić to inaczej, niż uznając, że same te udogodnienia, komplikując naszą duszę, uczyniły nas niezdolnymi do szczęścia? Wierzący w postęp nie chcieli dostrzec tej przerażającej ceny za nasz umacniający się dobrobyt i za naszą coraz pełniejszą edukację. Spochmurnienie literatury uznali za przejściowy skutek
wstrząsów społecznych naszego wieku, ignorując swoistość wstrząsów o wyższej intensywności i dotyczących prywatnych losów, które owocowały niezdolnością do szczęścia u wszystkich przywódców pokolenia. Bardziej przekonujące wydaje mi się rozpoznanie w melancholii nieuchronnego skutku niezgody między naszymi potrzebami ucywilizowanych a realnością przyczyn zewnętrznych; w całej Europie społeczeństwa objawiają te same symptomy melancholii i niezgody, zniuansowane odpowiednio do rasy. Powszechne zbrzydzenie niewystarczalnością świata wywołało mdłości u Słowian, Germanów oraz Latynów i przejawiło się u pierwszych pod postacią nihilizmu, u drugich jako pesymizm, u nas zaś przybrało formę samotniczych i dziwacznych neuroz. Mordercza wściekłość konspiratorów z Sankt-Petersburga, książki Schopenhauera, furiackie podpalenia w dobie komuny i zawzięta mizantropia pisarzy naturalistów – z rozmysłem wybrałem przykłady najbardziej różnorodne – zdradzają tego samego ducha negacji życia, który z każdym dniem coraz bardziej zaćmiewa zachodnią cywilizację. Daleko nam jeszcze zapewne do samobójstwa planety, największego pragnienia teoretyków nieszczęścia. Powoli jednak, i niezawodnie, wykluwa się wiara w bankructwo natury, która zapowiada złowieszczą wiarę XX wieku, o ile nauka lub inwazja barbarzyńców nie ocali zbyt refleksyjnej ludzkości przed zgnuśnieniem własnego myślenia. Byłby to rozdział psychologii porównawczej, tyleż interesującej, co nieznanej, która śledziłaby krok po kroku marsz rozmaitych ras europejskich ku tej tragicznej negacji całego wysiłku wszystkich wieków. Wydaje się, że z na wpół azjatyckiej krwi Słowian unosi się do ich mózgu opar śmierci, który popycha do destrukcji niby do pewnego rodzaju świętej orgii. Najznamienitszy z rosyjskich pisarzy powiedział już à propos walczących nihilistów: „Nie wierzą w nic, ale mają potrzebę męczeństwa...”. Długi ciąg spekulacji metafizycznych na temat nieświadomej przyczyny zjawisk jest dziś konieczny dla Niemca, aby mógł wyrazić, na przekór swemu praktycznemu pozytywizmowi, przygnębiającą czczość zespołu tych zjawisk. U Francuzów, mimo nadzwyczajnego wprost spaczenia naszego temperamentu narodowego od przeszło stu lat, pesymizm jest tylko bolesnym wy-
jątkiem, coraz częstszym wprawdzie, ale zawsze wyrażającym jednostkowy los. To zaledwie indywidualna refleksja, wiodąca niektórych z nas, na przekór dziedziczonemu optymizmowi, do najwyższej negacji. Baudelaire jest jednym z najbardziej udanych „przypadków” tych osobistych zmagań. Można go uznać za doskonały przykład pesymisty paryskiego. Dwa słowa, których, zdawałoby się, nie sposób ze sobą połączyć. Niewykluczone jednak, że za jakieś dwadzieścia lat używać się ich będzie potocznie. Jest on więc pesymistą, co odróżnia go wyraźnie od tkliwych sceptyków pokroju Alfreda de Musseta czy od nieustraszonych buntowników, takich jak Alfred de Vigny. Jako pesymista nosi fatalne znamię, skazę satanizmu, jak orzekliby chrześcijanie: przerażenie Bytem i smak – szaleńcze pragnienie – Nicości. Hinduskiej Nirwany odnalezionej na dnie nowoczesnych neuroz, a następnie przywołanej wszystkimi rozstrojami nerwowymi człowieka, którego przodkowie działali, podczas gdy powinno się ją raczej kontemplować z hieratycznym spokojem syna upalnego słońca: Duchu mdły, ongiś dzielny, któryś w boju usnął, Gdy nadziei ostrogą budziła zapały – Dziś dosiąść ciebie nie chce. Spocząć by się zdało, Jak chabecie co pada, bo się głaz nawinął. Dosyć już, serce moje! Śpij snem otępiałym...16 Szczególnie warto przeczytać, zwracając uwagę na wszystkie detale, wiersze z Kwiatów zła oznaczone numerami LXXVIII, LXXIX, LXXX i zatytułowane Spleen, przedostatnią strofę wiersza Smutny madrygał, jak również godny podziwu utwór wieńczący zbiór (Podróż). Dobrze więc, za pamięci pierwszą rzecz wspomnijmy: Spotykaliśmy się wszędzie, daleko i blisko, Od góry aż do dołu fatalnej drabiny Nieśmiertelnego grzechu nudne widowisko...17 Wiersze te nie tchną już żalem za utraconym szczęściem ani pragnieniem, które błaga o szczęście odległe; pojawia się w nich gorycz i przekleństwo rzucone na istnienie przez pokonanego, który grzęźnie w niepoweto-
wanym nihilizmie – tym razem we francuskim rozumieniu tego słowa; i wystarczy kolejno rozważyć psychologiczne elementy, których wpływ na koncepcję miłości poety już stwierdziliśmy, by odtworzyć historię owego pragnienia nicości u rozczarowanego katolika przemienionego w analitycznego libertyna. Odebrał katolickie wykształcenie i świat rzeczywistości duchowej został mu objawiony. Dla wielu objawienie to nie ma znaczenia. Wierzyli w Boga za młodu, ale powierzchownie. Nie byli z nim w związku żywym i osobistym. Dla takich wystarczająca jest wiara w idee, wiara abstrakcyjna, podatna na wszelkie przemiany. Potrzeba im dogmatu, a nie wizji. Pierwotną wiarę w Boga zastępują wiarą w Wolność, Porządek Społeczny, Rewolucję albo Naukę. Każdy z nas może na co dzień obserwować te przemiany u siebie lub u innych. Inaczej jest w przypadku Duszy mistycznej – a taką była dusza Baudelaire’a. Kiedy bowiem wierzyła, nie zadowalała się wiarą w idee. Widziała Boga. A on był dla niej nie słowem, symbolem czy abstrakcją, lecz Bytem, w którego towarzystwie żyła ona tak, jak my żyjemy z ojcem, który nas kocha, zna i rozumie. Iluzja była tak słodka i tak potężna, że po jej odrzuceniu niepodobna już zastąpić jej czymś o mniejszej intensywności. Kiedy doświadczyliśmy upojenia opium, upojenie winem odstręcza i wydaje się marne. Zanikająca wiara pozostawiła w tych duszach szczelinę, przez którą wyciekają wszelkie przyjemności. Taki był los Baudelaire’a. Trzeba widzieć, z jaką pogardą – dość bezrozumną, przyznajmy, jak każda pogarda – pomiata wierzącymi drugiego stopnia, którzy uczynili sobie Boga z Ludzkości czy Postępu. Czyż nie jest więc czymś naturalnym, że doświadcza pustki w obliczu tego świata, w którym daremnie szuka konkretnego Ideału, odpowiadającego temu, co pozostało w nim z dążenia do jakiegoś poza? Aby wypełnić czy oszukać tę pustkę, może więc tylko desperacko poszukiwać podniet... Pozostają mu oszołamiające jak opium lektury Proklosa, Swedenborga, Edgara Poe, de Quinceya, jednym słowem, wszystkich książek odmalowujących wzlot duszy nieważne gdzie, byle poza ten świat18. Pozostaje opium, pobudzające jak lektury. Tym, czego trzeba złaknionemu realnej nieskończoności, jest sztuczny raj rekompensujący brak wiary w raj prawdziwy. Wreszcie,
w mrocznych godzinach, pozostaje próba powrotu do świata mistycznego drogą trwogi. Lecz z wypraw tych dusza powraca jeszcze bardziej wycieńczona, jeszcze bardziej przekonana, że religia jest tylko zwodniczym marzeniem jednostki, która w nicości natury przygląda się swemu pragnieniu. Dla mistyka nie ma trwogi straszliwszej od zrozumienia, że potrzeba wiary jest bez reszty subiektywna i że dawna wiara wywodziła się z nas samych, była tylko naszym dziełem! Na tle pustego nieba zarysowuje się groźna i pocieszająca figura Tej, która wybawia z wszelkich opresji i uwalnia od zwątpień – figura Śmierci. I przebiega jak książę włodarz swej dziedziny, Cmentarz bez horyzontu ogromny i siny, Gdzie wśród bladego słońca zamglonej pogody Śpią dawnej i współczesnej historii narody...19 Ów nihilizm jest wynikiem właściwego Baudelaire’owi analitycznego libertynizmu. Kilku poetów, z Mussetem na czele, opowiadało o tym, jak zabójcza jest rozpusta dla miłości. Pisząc o rozpuście zabijającej rozkosz, Baudelaire zanurzył się jeszcze głębiej w prawdę o ludzkiej naturze. W sercu każdego stworzenia zrodzonego dla szlachetności, a nadużywającego zmysłów, podnosi się bolesny i pełen niepokoju apel do umykającego wciąż wyższego uczucia. ...W odrętwiałym Bydlęciu śpiący anioł nagle się poruszy...20 Co więcej, odnajdujemy tu przygnębiającą niezdolność wzbudzenia dreszczu rozkoszy w przemęczonym systemie nerwowym. Trudny do uchwycenia niuans spleenu – spleenu fizycznego, zrodzonego jakby z zastoju krwi – osadza się w libertynie, który nie zna już upojenia. Jego wyobraźnia się rozpala. Aby osiągnąć to intymne drżenie, które byłoby absolutną ekstazą istnienia, marzy o cierpieniu i o sprawianiu cierpienia. Przypomina to ową dziwną furię, która zaszczepiła gwałt w sercach Nerona i Heliogabala. Jedynie krwawe narzędzie zniszczenia21 uśmierza na chwilę tę rozpaloną zmysłowość, która niczym nie może się nasycić. Oto człowiek
15
dekadencji, który zachował nieuleczalną nostalgię za pięknymi snami przodków, który przedwczesnymi nadużyciami wysuszył w sobie źródła życia, a widząc wciąż jasno, oskarża nieodwracalną nędzę swego losu; to zaś oznacza – bo czyż postrzegamy świat inaczej niż przez pryzmat naszych pragnień? – losu w ogóle!
Teoria dekadencji Jeśli bardzo specjalny odcień miłości i nowy sposób interpretowania pesymizmu czynią już z głowy Baudelaire’a urządzenie psychologiczne rzadkiego sortu, to wyjątkowe miejsce w literaturze naszej doby zapewnia mu to, że cudownie pojął tę specyfikę i to nowatorstwo i niemal heroicznie ich nadużył. Zdawał sobie sprawę, że pojawił się późno w starzejącej się cywilizacji, lecz zamiast opłakiwać to spóźnione przybycie na podobieństwo La Bruyère’a czy Musseta22, cieszył się z tego, a nawet był tym zaszczycony. Był dekadentem – i stał się teoretykiem dekadencji. Niewykluczone, że jest to najbardziej niepokojąca cecha tej niepokojącej postaci. Być może właśnie dzięki temu uwiódł tak przewrotnie duszę współczesną. Słowem „dekadencja” określa się chętnie stan społeczeństwa owocujący nadmierną liczbą jednostek niezdolnych do uczestnictwa w życiu wspólnotowym. Społeczeństwo powinno przypominać organizm. Tak jak organizm, stanowi ono federację mniejszych organizmów, które z kolei rozpadają się na federację komórek. Jednostka jest społeczną komórką. Aby cały organizm funkcjonował z właściwą energią, konieczne jest, aby jego części składowe również funkcjonowały dynamicznie, tyle że podporządkowując swoją energię, i aby te mniejsze organizmy funkcjonowały z właściwą energią, konieczne jest, aby składające się na nie komórki również funkcjonowały dynamicznie, tyle że podporządkowując z kolei swoją energię. Jeśli energia komórek staje się niezależna, organizmy składające się na organizm całości również przestają podporządkowywać swą energię energii całości, a powstająca stąd anarchia decyduje o dekadencji ogółu. Organizm społeczny nie wymyka się temu prawu i wkracza w stan dekadencji
16
natychmiast, gdy życie indywidualne egzaltuje się pod wpływem osiągniętego dobrobytu i dziedzictwa. To samo prawo rządzi rozwojem i dekadencją innego organizmu, jakim jest język. Styl dekadencki sprawia, że jedność książki rozpada się, aby ustąpić miejsca samoistności strony, strona rozpada się, aby ustąpić miejsca samoistności zdania, natomiast zdanie rozpada się, aby ustąpić miejsca samoistności słowa. Przykłady, w jakie obfituje współczesna literatura, potwierdzają tę owocną hipotezę. Chcąc ocenić dekadencję, krytyk może wybrać któryś z dwóch punktów widzenia, różniących się tak bardzo, że faktycznie sprzecznych. W społeczeństwie w stanie rozkładu, na przykład w Cesarstwie Rzymskim, można widzieć totalny wysiłek i konstatować jego niewystarczalność. Społeczeństwo może przetrwać tylko pod warunkiem, że zdolne jest walczyć zaciekle o istnienie, angażując się w walkę ras. Powinno ono płodzić wiele zdrowych dzieci i dysponować dużą ilością odważnych żołnierzy. Gdyby przyjrzeć się bliżej tym formułom, odnalazłoby się w nich wszystkie cnoty prywatne i obywatelskie. Społeczeństwo rzymskie płodziło niewiele dzieci, wskutek tego nie mogło wystawić odpowiedniej ilości żołnierzy. Obywateli mało zajmowały ojczyźniane kłopoty. Nienawidzili prostactwa żołnierskiego życia. Zestawiwszy skutki z przyczynami, krytyk badający to społeczeństwo z takiej perspektywy stwierdza, że oczekiwanie wyszukanych rozkoszy, wydelikacony sceptycyzm, doznaniowy przesyt, dyletantyzm i niestałość były społecznymi plagami Cesarstwa Rzymskiego i byłyby nimi w każdym innym wypadku, grożąc ruiną całego organizmu. Tak rozumują politycy i moraliści, zajmujący się ustalaniem kwantum siły niezbędnej dla sprawności mechanizmu społecznego. Odmienny będzie punkt widzenia krytyków rozważających ów mechanizm w sposób bezstronny i niezależnie od wspólnotowego kontekstu. Jeśli dekadencko usposobieni obywatele są mniej wydajni jako współtwórcy potęgi kraju, to czyż nie są niedoścignieni jako artyści wnętrza swych dusz? Jeśli są niezdolni do działania – ani prywatnego, ani publicznego – to czy nie dlatego, że zdradzają zbytek talentu w myśleniu samotniczym? Jeśli nie są dobrymi rodzicielami przyszłych pokoleń, to czyż nie
dlatego, że przesyt wykwintnych wrażeń i gustowanie w uczuciach niezwykłych uczyniły ich bezpłodnymi, acz wyrafinowanymi wirtuozami rozkoszy i cierpień? I jeśli są niezdolni do oddania się głębokiej wierze, to czy nie dlatego, że przesadnie ćwiczona inteligencja uwolniła ich od przesądów i że zapoznawszy się z wszystkimi ideami, dotarli w końcu do tej najwyższej bezstronności, która uprawomocnia wszelkie doktryny, za wyjątkiem jakiegokolwiek fanatyzmu? Oczywiście, germański przywódca z II wieku był w większej mierze zdolny spalić cesarstwo, niż rzymscy patrycjusze wziąć je w obronę; wszelako uczony i subtelny, ciekawy i odarty ze złudzeń rzymianin, cesarz Hadrian, miłośnik Tivoli, uosabiał najbogatsze zasoby ludzkości. Koronny argument godzący w dekadentów brzmi: nie dbają oni o przyszłość i barbarzyństwo zawsze ich miażdży. Czyż nie jest jednak fatalnym losem wybitnych i wyjątkowych nie mieć racji w obliczu brutalności? Mamy prawo uznać ten brak racji i przedkładać porażkę dekadenckich Aten nad tryumf macedońskiej przemocy. Nie inaczej rzecz się ma z dekadencką literaturą. Ona także nie ma przyszłości. Psuje słownictwo, rafinuje słowa, czyniąc styl niezrozumiałym dla przyszłych pokoleń. Za pięćdziesiąt lat maniera braci Goncourt – wybieram dekadentów zadeklarowanych – będzie czytelna wyłącznie dla specjalistów. Cóż z tego? – odpowiedzą teoretycy dekadencji. Czy celem pisarza jest notoryczne zgłaszanie swej kandydatury w ponadhistorycznych wyborach? Ależ my delektujemy się tym, co nazywacie zepsuciem stylu, delektujemy się subtelnością naszej rasy i naszych czasów. Trzeba tylko ustalić, czy nasza wyjątkowość jest arystokratyczna i czy w porządku estetycznym wielość głosów znaczy coś więcej niż wielość ignorantów. Poza tym dość dziecinna jest wiara w nieśmiertelność, ponieważ nadchodzą czasy, kiedy pamięć ludzka, przeciążona monstrualną ilością książek, ogłosi chwalebne bankructwo; głupio by więc było nie odważyć się na intelektualną przyjemność. Pławmy się zatem w osobliwościach ideału i formy, nawet gdybyśmy mieli to okupić samotnością! Ci zaś, którzy nas odwiedzą, będą prawdziwymi braćmi; po cóż więc zawierzać innym to, co w nas najbardziej intymne, wyjątkowe i osobiste?
Oba punkty widzenia są uprawnione. Nieczęsto się zdarza, by artysta miał odwagę zdecydowanie opowiedzieć się za drugim z nich. Baudelaire miał tę odwagę i doprowadził ją aż do fanfaronady. Ogłosił się dekadentem i poszukiwał, z wiadomą dozą brawury, tego wszystkiego, co tak w życiu, jak i w sztuce naturom prostszym wydawało się chorobliwe i sztuczne. Jego ulubionymi wrażeniami są te wywoływane przez zapachy, ponieważ poruszają mocniej niż inne to coś zmysłowo mrocznego i smutnego, co w sobie nosimy. Jego ukochana pora roku to schyłek jesieni, kiedy urok melancholii wydaje się oczarowywać niebo, które się chmurzy, i serce, które doznaje skurczu. Najprzyjemniejszy dlań czas to godziny wieczorne, gdy niebo mieni się jak na tłach obrazów da Vinciego – odcieniami zmarłego różu i konającej zieleni. Piękno kobiece urzeka go, gdy jest przedwczesne i łączy się z makabryczną niemal chudością; gdy przejawia się jako elegancja szkieletu wyzierającego spod młodzieńczego ciała albo gdy jest spóźnione, stanowiąc schyłek zużytej dojrzałości. A tak jak miąższ brzoskwini, ślepo i naiwnie Serce jej do wymyślnej dojrzało miłości...23 Muzyka pieszczotliwa i wywołująca tęskne rozmarzenie, dziwaczne meble i malowidła są nieodzownym akompaniamentem dla jego myśli ponurych i radosnych, chorobliwych i porywczych, jak sam to trafnie ujmował. Jego ulubieni autorzy to najczęściej przywołani już przeze mnie z nazwiska pisarze wyjątku, tacy, którzy na wzór Edgara Poe swój system nerwowy nadwerężali tak bardzo, że miewali omamy; chodziłoby więc o swoistych retorów życia wzburzonego, których język jest tworzony z dosadności rozkładu24. Czuje magnetyczne przyciąganie rzeczy naznaczonych połyskiem tego, co z nieodzowną w tym wypadku ekstrawagancją ochrzcił mianem fosforescencji zgnilizny. Zarazem zaś jego wzmożona odraza do prostactwa wyładowuje się w krańcowych paradoksach i żmudnych mistyfikacjach. Ci, którzy go znali, opowiadali o tej sprawie nadzwyczajne anegdoty. Chociaż ich część zaliczyć trzeba do legendy, to jest faktem, że ten niezwykły człowiek prezentował zawsze coś niepokojącego i zagadkowego nawet przed
najbliższymi przyjaciółmi. Jego podszyta cierpieniem ironia odnosiła się z tą samą pogardą do tępoty i naiwności, do dziecinności naiwnych i bezmyślności grzesznych. Nuta tej ironii zabarwia jeszcze najpiękniejsze stronice Kwiatów zła, stąd wielu czytelnikom, nawet najbardziej wnikliwym, obawa przed byciem oszukanym przez tego wielkiego wzgardziciela uniemożliwia pełną admirację. Mimo subtelności, które znacznie utrudniają wielu dostęp do jego dzieła, Baudelaire pozostanie jednym z największych wychowawców nadchodzącego pokolenia. Jego wpływ nie jest tak łatwo rozpoznawalny jak oddziaływanie Balzaka czy Musseta, ponieważ dotyczy wąskiego grona osób. Do tej grupy zaliczają się jednak umysły najbardziej dystyngowane: poeci jutra, powieściopisarze już dziś śniący o sławie, eseiści przyszłości. Właśnie za ich pośrednictwem nieco z tych psychologicznych osobliwości, na które starałem się tutaj wskazać, przenika do szerszego odbiorcy; a czyż nie z takich przenikań składa się to, co nazywamy moralną atmosferą epoki? Tłumaczył: Artur Lewandowski
Przypisy: 1. P. Bourget, Charles Baudelaire, [w:] idem, Essais de psychologie contemporaine, Paris 1883. 2. Ch. Baudelaire, Miłość kłamstwa, tłum. Z. Bieńkowski, [w:] Ch. Baudelaire, Kwiaty zła, tłumacze różni, Kraków 1990, s 261. 3. Ibidem. 4. Ch. Baudelaire, Wampir, tłum. J. Opęchowski, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 86. 5. Ch. Baudelaire, Potępione, tłum. K. Zawistowska, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 295. 6. Ch. Baudelaire, Hymn, tłum. J. Brzozowski, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 411. 7. Ch. Baudelaire, Zorza poranna, tłum. A. Ważyk, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 273.
8. Ch. Baudelaire, Uwielbiam cię jak nocy kopułę surową..., tłum. M. Leśniewska, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 69. 9. Ch. Baudelaire, Wyklęte, tłum. Z. Bieńkowski, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 385. 10. Ch. Baudelaire, Męczennica, tłum. J. Opęchowski, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 293. 11. Zob. w Kwiatach zła wiersz w formie pantonum, zatytułowany Harmonia wieczorna, oraz ten opatrzony numerem XLVII. 12. Ch. Baudelaire, Do Madonny, tłum. A. Słonimski, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 155. 13. Ch. Baudelaire, Zaproszenie do podróży, tłum. M. Leśniewska, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 141. 14. B. Spinoza, Etyka, cz. IV, twierdzenie 3, [w:] idem, Traktaty, przeł. I. Halpern-Myślicki, Kęty 2003, s. 593. 15. „To delikatne monstrum znasz najdoskonalej”. Prolog do Kwiatów zła. Por. Ch. Baudelaire, Do czytelnika, tłum. J. Opęchowski, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 9. 16. Ch. Baudelaire, Pragnienie nicości, tłum. M. Zajączkowska-Abrahamowicz, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 207. 17. Ch. Baudelaire, Podróż, tłum. M. Leśniewska, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 341. 18. Por. Ch. Baudelaire, Anywhere out of the world. Gdziekolwiek poza świat, tłum. R. Engelking, [w:] Ch. Baudelaire, Paryski spleen. Poematy prozą, Łódź 1993, s. 195-197. 19. Ch. Baudelaire, Rycina fantastyczna, tłum. F. Konopka, [w:] Ch. Baudelaire, Kwiaty zła, op. cit., s. 189. 20. Ch. Baudelaire, Świt duchowy, tłum. M. Leśniewska, [w:] Ch. Baudelaire, op. cit., s. 123. 21. Wyrażenie Baudelaire’a. 22. Wszystko zostało już powiedziane i jest się spóźnionym po siedmiu tysiącach lat od kiedy istnieją ludzie i od kiedy myślą (Caractères). – Przyszedłem zbyt późno na zbyt stary świat (Rolla). 23. Ch. Baudelaire, Miłość kłamstwa, tłum. Z. Bieńkowski, [w:] Ch. Baudelaire, Kwiaty zła, op. cit., s. 261. 24. Th. Gautier, Étude sur Baudelaire.
17
www.tajnekomplety.pl
www.fundacja-karpowicz.org
Happening Przy straganie Jarosław Sujczyński
Sprzedaję życie doskonałe, życie święte i godne szacunku. Kto kupi? Kto się chce wznieść ponad innych? Lukian, Filozofowie na sprzedaż
Wydaje mi się, że życie ludzi jest długim korowodem, którego uczestnikom przypadek przydziela odpowiednie role, przeznaczając każdej odpowiedni kostium. Przypadek jednego stroi w szaty króla – zakłada mu na głowę koronę, opasuje mu czoło diademem i otacza go świtą; innego ubiera w strój niewolnika, innego obdarza urodą i wdziękiem, jeszcze innego czyni pokracznym i śmiesznym: ponieważ spektakl ten wymaga urozmaicenia. Ale kiedy korowód się kończy, każdy oddaje pożyczony strój i pozbawiony go, staje się tym, czym był przedtem, i nie różni się już niczym od swojego sąsiada – pisał Lukian w Nekromanii.1 Parafrazując znane „każdemu przysługuje pięć minut”, możemy powiedzieć, że realnością fundamentalną jest stan śmierci, a to, co nazywamy życiem – jedną z jego wielu odmian. Ta chwilowa zmiana bezwładności (że posłużę się tu metaforą Kantora: manekin/śmierć to stuprocentowa bezwładność, życie – prawie stuprocentowa) według Lukiana właściwie nic nie znaczy, życie jest tylko mało wyraźnym reliefem nad wieczną monotonią. W cytowanym powyżej fragmencie Nekromanii Lukian sugeruje, że umarli są na swój sposób bardziej realni niż żywi; ci drudzy to za czymś gonią, to się przed czymś chowają i nieporadnie usiłują ukryć, że są quasi-martwi, podobnie jak bohaterowie sztuki Becketta Wyludniacz, którzy próbują uwolnić się od swojej „skończoności”. Paradoksalnie krótkie spotkanie „żyjącego” z „bezwładnym” ma efekt komiczny, co pokazał filozof Henrie Bergson w Śmiechu i Tadeusz Kantor w swoich spektaklach. Tadeusz Kantor po premierze Umarłej klasy powiedział, że zobaczyliśmy na scenie (nieco skrócone) życie, które byłoby nie do zniesienia, gdybyśmy żyli naprawdę. Nad tym się nie płacze, o tym się nie rozmyśla, z tego ewentualnie można się pośmiać. Szatnia. Publiczność przez tę „instalację” przechodziła obowiązkowo, pozostawiała tam swoje wierzchnie okrycia. Pilnowali tego dwaj szatniarze. (...) Cała historia „Nadobniś i koczkodanów”, dziejąca się w pałacu w kręgu wyborowego towarzystwa w atmosferze wyrafinowanych obyczajowo i filozoficznie rozmów – rozgrywała się w szatni teatralnej. Niżej przytoczę zakończenie innych filozoficznie wyrafinowanych rozmów toczonych przy straganie. Należę do tych, którzy najpierw zobaczyli Kantora, a dopiero później go „usłyszeli”. Na początku lat sie-
19
demdziesiątych, po włoskim przedstawieniu high-tech w warszawskiej Rivierze, zwrócono się do „pana w białej koszuli” (tak go nazywam, gdyż w happeningu List „zagrał” rolę „mężczyzny w czarnej skórzanej marynarce”), by skomentował spektakl. „Pan w białej koszuli” najpierw przez pięć minut biegł w miejscu, a potem powiedział: „ta postać była jedyną postacią realną, ale nic nie możemy powiedzieć o celu jej akcji”. To bezcelowe posuwanie się naprzód – podobnie jak czekanie u Becketta – stało się później tematem spektaklu Niech sczezną artyści. Nie sugeruję tu bynajmniej, że Kantor inspirował się Lukianem – do podobnych co Kantor wniosków doszedł również Giacomo Leopardi – zauważam tylko, że i dla Lukiana, i dla Kantora metaforą życia była droga, podczas której zmieniamy stroje i przekonania. Rozmawiałem z Kantorem pięć razy, przy każdym spotkaniu próbował wytłumaczyć mi swoją metodę twórczą: pokazać koło za pomocą stopy. Zawartość kieszeni może powiedzieć wszystko o człowieku (temat hapenningu Lekcja anatomii), szafa o dworku, a quasi-trupia bezwładność o życiu. Bardzo go lubiłem. Umarła klasa, będąca satyrą na bardzo wówczas modny konceptualizm, krąży wokół śmierci – czegoś, co dotyczy nas wszystkich, ale czego nikt z nas, żyjących, nie doświadczył. Dlatego chciałbym zapoznać Czytelnika z kimś przypominającym mi Kantora, a mianowicie z rzymskim retorykiem i satyrykiem Lukianem, który przedstawił nie mały dworek w szafie, lecz licytację głównych idei filozoficznych na straganie. Lukian szczególnie naigrywał się z doktryny stoików. Stoikiem był cesarz Marek Aureliusz. Dokonywał on co wieczór rachunku sumienia, wierząc równocześnie, że istnieje przeznaczenie, czy też konieczny przypadek, którym steruje Zeus! (Jakoś do dzisiaj nikomu nie udało się uzasadnić konieczności urodzenia się Marka Aureliusza ani jego śmierci na polu bitwy; podobnie los sobie zadrwił z głoszącego konieczność historyczną Hegla, który padł ofiarą – niedającej się wytłumaczyć żadną koniecznością historyczną – epidemii cholery). Happening, jak twierdził jego „wynalazca”, Allan Kaprov, musi się składać z krótkich wydarzeń: z events.
20
Event 1 Jupiter: Ten Jończyk z długimi włosami wygląda na przyzwoitego człowieka. Merkury: Hej, Pitagorasie! Podejdź tutaj i przedstaw się wszystkim! Jupiter: Zaczynamy licytację! Merkury: Uwaga! Sprzedaję życie doskonałe, życie święte, życie godne szacunku. Kto kupi? Kto chce się wznieść ponad innych? Kto chce poznać harmonię wszechświata i ożyć po swojej śmierci? Kupiec: Czy można mu zadać kilka pytań? Merkury: Pytaj i bądź zdrów! Kupiec: Jeśli cię kupię, to czego mnie nauczysz? Pitagoras: Nie nauczę cię niczego, pomogę ci tylko przypomnieć sobie2. Kupiec: W jaki sposób mi pomożesz przypomnieć sobie? Pitagoras: Oczyszczając twoją duszę; oczyszczając ją ze wszystkich śmieci. Kupiec: Załóżmy, że jest już oczyszczona – jak mi pomożesz przypomnieć sobie? Pitagoras: Wymuszając na tobie doskonały spokój i absolutne milczenie przez pięć lat. Potem nauczę cię liczyć. Kupiec: Przecież ja umiem liczyć. Pitagoras: Jak ty liczysz? Kupiec: Jeden, dwa, trzy, cztery. Pitagoras: Uwaga! Co dla ciebie oznacza cztery, to dla nas dziesięć, przysięgamy zaś na trójkąt równoboczny. Następnie, ignorancie, dowiesz się, czym jest ziemia, powietrze, ogień i woda; jaką posiadają formę, jak się poruszają. Kupiec: Co? Więc ogień, powietrze i woda posiadają formę? Pitagoras: Oczywiście, i to bardzo widoczną; gdyby nie miały formy i zewnętrznego wyglądu, nie mogłyby się poruszać. Poza tym dowiesz się, że bóg to liczba i harmonia. Kupiec: A to ci dopiero! Pitagoras: I jak ci to wszystko wytłumaczę, zrozumiesz, że nie jesteś tym, lecz innym od tego, za którego się uważasz i jakim wydajesz się światu.
Kupiec: Co ty mówisz? Jestem kimś innym i to nie ja rozmawiam z tobą? Pitagoras: Teraz jesteś sobą, ale kiedyś żyłeś w innym ciele i inaczej się nazywałeś, później zaś znajdziesz się jeszcze w innym ciele. Kupiec: Chcesz powiedzieć że jestem nieśmiertelny – przechodzę od jednej formy do następnej? Ale dość tego... Powiedz mi tylko jeszcze, jak ty żyjesz? Pitagoras: Nie jem niczego, co żyło; wszystko pozostałe, poza bobem, jest mi dozwolone. Kupiec: A dlaczego nie lubisz bobu? Pitagoras: Lubię, nawet bardzo, ale bób jest święty, posiada niezwykłą naturę. Zdejmij skórkę ze świeżego bobu, to zobaczysz, jak bardzo jest podobny do jądra mężczyzny. Ugotuj go i wystaw na kilka nocy za okno, a promienie księżyca tchną weń krew.
Event 2 Merkury: Kto kupi tego brudasa? Komu życie odważne i wolne? Kupiec: Czy dobrze usłyszałem? Sprzedajesz życie wolne? Merkury: Dobrze usłyszałeś! Kupiec: Nie boisz się, że on cię obwini o nieuczciwy handel; oskarży przed aeropagiem? Merkury: Być sprzedanym go nie przeraża, on zawsze czuje się wolny. Kupiec: Do czego może mi się przydać ten brudas? Czyż jest on zdolny do wykonywania pracy robotnika lub nosiwody? Merkury: Tak! Ale najlepiej nadaje się na stróża, będzie cię pilnował lepiej niż pies3; zresztą tak mu na imię. Kupiec: Trochę się boję... Patrząc na tę ponurą i nieokrzesaną postać, boję się, że zacznie na mnie szczekać, gdy się do niej zbliżę. O, jak unosi kij, jak groźnie marszczy czoło, jakie rzuca wściekłe spojrzenia! Merkury: Nie bój się go, jest oswojony! Kupiec: Przyjacielu, powiedz mi, skąd przybywasz... Diogenes: Zewsząd! Kupiec: To znaczy? Diogenes: Jestem obywatelem świata.
Kupiec: I co robisz? Diogenes: Walczę z rozkoszą! Postanowiłem oczyścić ludzkie życie... Kupiec: Szlachetne przedsięwzięcie... A twój zawód? Diogenes: Wyzwalam i leczę z namiętności; inaczej mówiąc, tłumaczę, czym jest prawda i szczerość. Kupiec: Świetnie, mój tłumaczu! Jeśli cię kupię, to czego mnie nauczysz? Diogenes: Przyjmując cię na ucznia, zacznę od tego, że pozbawię cię dobrego samopoczucia, wpędzę w ubóstwo, odzieję w zniszczony płaszcz. Następnie zmuszę cię do wysiłku i pracy, do spania na twardej ziemi, do picia wody, do jedzenia tego, co ci wpadnie w ręce. Jeśli masz jakieś bogactwa, to pod wpływem moich nauk wrzucisz je do morza, nie będziesz się troszczył ani o kobiety, ani o dzieci, ani o swój kraj: wszystko to przestanie mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Porzucisz dom rodzinny i zamieszkasz w beczce. Będziesz nosił pokutny worek, będziesz czytał dwustronicowe książki i będziesz się uważał za szczęśliwszego od króla. Smagnięty biczem, nie poczujesz bólu. Kupiec: Co ty wygadujesz?! Smagnięty biczem, nie poczuję bólu? Przecież nie mam skorupy żółwia! Diogenes: Będziesz wierny sentencji Eurypidesa, nieco zmodyfikowanej: „Dusza może cierpieć, ale nie język”4. Cechy, które pomogę ci nabyć, to bezczelność i zuchwałość. Zachowuj się bezczelnie i zuchwale wobec każdego, nie wyłączając króla, to wszyscy będą uważali cię za człowieka wyjątkowo serdecznego. Posługuj się wulgarnym językiem, warcz jak pies, patrz spode łba, poruszaj się gwałtownie; innymi słowy, bądź nietowarzyski i dziki. Żadnego przymilania się, skromności, pohamowania. Wyzbądź się wstydu; szukaj miejsc, w których gromadzą się ludzie i bądź sam wśród tłumu, nie wiąż się z nikim – więzy społeczne oznaczają koniec twojego królestwa. Rób na oczach wszystkich to, co każdy ze wstydu robi w ukryciu. Jeśli zechcesz zjeść surową ośmiornicę lub mątwę, to zjedz i zdechnij. Oto szczęście, które ci proponujemy! Kupiec: Ohydne i niegodne człowieka. Diogenes: Ale proste i łatwe, i nie wymaga mądrych książek. Oto najkrótsza i najpewniejsza droga do chwały. Kupiec: Do tego na pewno nie potrzebuję ciebie.
Event 3 Jupiter: Mamy jeszcze innych, na przykład Cyreniusza5 spowitego w purpurę, z kwiatami na głowie. Merkury: Uwaga! Proszę wszystkich o uwagę! Oto wspaniały towar tylko dla boga kupców! Oto życie łagodne, życie trzykrotnie szczęśliwe! Kto łaknie rozkoszy? Kto kupi tego delikatnego człowieka? Kupiec: Podejdź bliżej i powiedz, co pofrafisz. Kupię cię, jeśli mi się do czegoś przydasz. Merkury: Nie pesz go, mój drogi, nie zadawaj mu żadnych pytań: on jest pijany i nie może ci odpowiedzieć. Nie słyszysz, jak się jąka? Kupiec: Kto zechce kupić niewolnika tak zdemoralizowanego, tak zdeprawowanego? Jak od niego czuć... Jak chwiejnie i niepewnie się porusza! Ty, Merkury, opowiedz mi, do czego jest zdolny i co potrafi robić. Merkury: Potrafi tylko jedno: być dobrym kompanem do kieliszka, weselić się z flecistką, bawić na dworach libertynów. Umie piec pyszne ciasta, jest doskonałym kucharzem. Jest uznanym i cenionym mistrzem rozkoszy. Wychowany w Atenach, służył na Sycylii u tyranów, którzy go bardzo szanowali. Główną tezą jego filozofii jest brak szacunku dla czegokolwiek, korzystanie ze wszystkiego i czerpanie ze wszystkiego przyjemności. Kupiec: Uśmiechaj się do bogatych kupców, mnie nie stać na zakup szczęśliwego życia. Merkury: Na tego, drogi Jupiterze, będzie nam trudno znaleźć nabywcę; pewnie nam zostanie.
Event 4 Jupiter: Wprowadź teraz dwóch: tego wesołka z Abdery i tego mazgaja z Efezu6, chcę ich sprzedać razem. Merkury: Uwaga! Wystawiamy na sprzedaż dwóch najmądrzejszych ludzi! Kupiec: Ale para! Jeden nie przestaje się śmiać, drugi ma minę jak na pogrzebie i cały czas płacze! Powiedz, przyjacielu, co cię tak cieszy? Demokryt: Nie wiesz? Śmieję się z waszych poczynań. Jacy wy wszyscy jesteście śmieszni!
Kupiec: Naśmiewasz się z ludzi? Drwisz z ich starań? Demokryt: Właśnie! Świat jest taki śmieszny, taki pusty z rozsianymi tu i ówdzie atomami; nieskończony! Kupiec: Mylisz się, przyjacielu: to ty jesteś pusty i nieskończenie głupi. Patrzcie, jaki bezczelny, nie przestaje się śmiać! A ty, mój drogi, wolę rozmawiać z tobą, powiedz mi, dlaczego płaczesz? Heraklit: Bo ludzkie życie jest takie smutne i żałosne, w całości podporządkowane przeznaczeniu: oto dlaczego współczuję ludziom i płaczę, myśląc o nich. Teraźniejszość się dla mnie nie liczy, przyszłość mnie zasmuca; widzę, jak wszechświat się rozpala i ginie, ubolewam nad niestałością rzeczy; wszystko pływa jak w cieczy: przyjemności mieszają się z przykrościami, mądrości z głupotą, wielkość z quasi-nicością, góra z dołem, wszystko się miesza i wzajemnie wymienia w zabawie czasu. Kupiec: I czym jest czas? Heraklit: Dzieckiem, które dla zabawy rzuca pionkami i popiskuje z uciechy. Kupiec: A ludzie? Heraklit: Śmiertelnymi bogami. Kupiec: A bogowie? Heraklites: Nieśmiertelnymi ludźmi. Kupiec: To, co mówisz, nie jest zbyt jasne, mój drogi, to prawdziwe łamigówki godne Apollona. Heraklites: Nie przejmuję się tym... Kupiec: Trzeba być naprawdę głupim, aby cię kupić... Heraklites: Ja wam radzę płakać krokodylimi łzami... Kupiec: Jego cierpienie przypomina czarny humor, nie kupuję ani tego, ani poprzedniego. Merkury: I znowu tych dwóch zostaje nam w magazynie!
Event 5 Jupiter: Spróbujmy sprzedać tego ateńskiego klauna. Merkury: Hej! Podejdź bliżej! Oto zdrowe zmysły! Życie pełne dobroci! Kto kupi tę doskonałą sztukę? Kupiec: Powiedz mi, co potrafisz... Sokrates: Lubię młodych chłopców i wiem absolutnie wszystko o miłości. Kupiec: Jak można cię kupić? Właśnie potrzebuję pe-
21
dagoga dla mojego młodego syna, który jest prześlicznym chłopcem. Sokrates: Któż nadaje się lepiej ode mnie, aby dzielić życie z młodym chłopcem? To nie w urodzie ciała się kocham, lecz w duszy. Dlatego bądź spokojny, żaden z tych, z którymi spałem w jednym łóżu, się na mnie nie skarżył. Kupiec: Nie do wiary! Mężczyzna, który kocha chłopców, ale troszczy się tylko o ich duszę, nawet sypiając z nimi w jednym łożu! Sokrates: Przysięgam na Psa i na Platona, że mówię prawdę. Kupiec: Dziwni bogowie! Sokrates: Jak to? Nie znasz egipskiego Anubiusa; nie znasz Syriusa z nieba i Cerbera z piekieł? Kupiec: Masz rację, coś mi się pomyliło... A ty sam, jak żyjesz? Sokrates: Mieszkam w mieście, które założyłem specjalnie dla siebie: to republika w nowym stylu, sam ustanawiam w niej prawa! Kupiec: Daj choć jeden przykład. Sokrates: Najważniejsze prawo odnosi się do kobiet. Kobieta nie powinna należeć do jednego mężczyzny, ale do każdego, kto chce ją poślubić. Kupiec: Zniosłeś karę za cudzołóstwo? Sokrates: Oczywiście, a także rozmaite zbędne formalności w tym zakresie! Kupiec: A ładni chłopcy? Sokrates: Ich pocałunki rekompensują szlachetnych ludzi i tych wszystkich, którzy wyróżnili się jakimś bohaterskim wyczynem. Kupiec: Och, jaki ładny przezent! A czym jest właściwie dla ciebie mądrość? Sokrates: Idee i modele bytów. Wszystko, co widzisz; Ziemię i to, co na niej się znajduje: morza, niebiosa; ma niedostrzegalne obrazy poza wszechświatem. Kupiec: Gdzie one istnieją? Sokrates: Nigdzie, ponieważ gdyby gdziekolwiek istniały, to nie istniałyby! Kupiec: Nie widzę tych modeli, o których mówisz. Sokrates: To oczywiste. Oczy twojej duszy są ślepe, ale ja widzę obrazy wszystkich bytów; widzę ciebie-innego niewidzialnego oraz innego-siebie; jednym słowem, widzę wszystko podwójnie.
22
Kupiec: A niech mnie! Kupię go, jest naprawdę mądry! Merkury: Jak się nazywasz? Kupiec: Dion z Syrakuzy7.
Event 6 Merkury: Epikurze, twoja kolej. Kto go kupuje? Jest uczniem tego dowcipnisia i tego pijaka, których wcześniej pokazywaliśmy, ale ich przewyższa. Jest wielkim smakoszem. Kupiec: Wymień mi twoje ulubione potrawy. Merkury: Te, które są słodkie i miękkie, szczególnie figi. Kupiec: Z tym nie będzie problemu, kupuję figi koszami.
Event 7 Jupiter: Przyprowadź następnego, tego z ogoloną głową, tego nadąsanego spod bramy! Merkury: Masz rację, wielu wciąż na niego czeka. Sprzedaje czystą cnotę, życie doskonałe! Kto chce wszystko wiedzieć? Ten człowiek jest jedynym mędrcem; jedynym pięknym, jedynym sprawiedliwym, jedynym odważnym, jedynym królem, jedynym oratorem, jedynym bogaczem, jedynym prawodawcą i tak dalej! Kupiec: Musi być również jedynym kucharzem, dlaczego by nie? A także jedynym zbawcą i jedynym cieślą, i... Merkury: Oczywiście! Kupiec: Zbliż się tutaj, mój drogi, i powiedz mi, kim jesteś, zaczynając od tego, czy nie czujesz się urażony, że zostałeś wystawiony na sprzedaż, abyś później służył twojemu nabywcy. Chryzyp: Nie czuję się urażony, ponieważ nie zależy to od nas, a to, co od nas nie zależy, jest nam obojętne. Kupiec: Nie rozumiem. Chryzyp: Czyżbyś nie wiedział, że istnieją rzeczy proponowane i rzeczy odrzucone? Kupiec: Nigdy o tym nie słyszałem. Chryzyp: To mnie nie dziwi, nie jesteś przyzwyczajony do naszej terminologii i nie posiadasz wyobraźni wyrozumiałej. Ale ten, kto studiował z uwagą teorie myślenia, wie nie tylko to, ale zna również wypadek i nadwy-
padek i wszystkie różnice między nimi. Kupiec: Na chwałę mądrości, zrób mi przyjemność i wytłumacz, czym jest wypadek, a czym nadwypadek. Nie wiem czemu, ale spodobała mi się słodka harmonia tych słów. Chryzyp: Chętnie. Otóż, jeśli kulawy człowiek zaczepi chorą nogą o kamień i się zrani, to ułomność jego nogi jest wypadkowa, rana zaś nadwypadkowa. Kupiec: Co za subtelność! Na czym jeszcze się tak dobrze znasz? Chryzyp: Na sieciach języka, w które łowię moich rozmówców; zamykam im usta, knebluję tak, że przestają w ogóle mówić. Ten wynalazek nazywamy sylogizmem. Kupiec: Co za straszna i skuteczna broń! Chryzyp: Sam możesz ocenić! Masz syna? Kupiec: Czemu pytasz? Chryzyp: Załóżmy, że porwał go krokodyl spacerujący po brzegu rzeki, po czym oznajmił, że go odda, o ile powiesz szczerze, co myślisz. Ma ochotę oddać ci syna czy nie? Jak myślisz, co zrobi krokodyl?8 Kupiec: Odpowiedź nie jest łatwa; nie bardzo wiem, co powiedzieć, by odzyskać mojego syna. Odpowiedz za mnie! Ratuj mojego syna! Szybko! Zanim krokodyl go pożre! Chryzyp: Nie denerwuj się, opowiem ci coś innego. Kupiec: Na przykład? Chryzyp: O Elektrze i o Ukrytym. Kupiec: Kim jest ten Ukryty i ta Elektra? Chryzyp: To słynna Elektra, córka Agamemnona, która coś wie i jednocześnie nie wie. Kiedy ukazał się jej Orestes, Elektra wiedziała, że Orestes jest jej bratem, ale nie wiedziała, że ten nieznany człowiek jest Orestesem. A teraz o Ukrytym. Odpowiedz mi, czy znasz twojego ojca? Kupiec: Oczywiście! Chryzyp: Coś takiego! Jeśli przedstawię ci człowieka ukrytego pod zasłoną i spytam, czy znasz tego człowieka, to co mi odpowiesz? Kupiec: Odpowiem, że go nie znam! Chryzyp: Ale to twój ojciec. Jeśli mówisz, że go nie znasz, to znaczy, że nie znasz swego ojca! Kupiec: Wcale nie! Wystarczy, że go odsłonię i od razu będę wiedział, kim jest. Powiedz mi, jaki jest cel tych twoich mądrości i co będziesz robił po osiągnięciu szczytu cnoty?
Chryzyp: Będę w posiadaniu podstawowych darów natury, takich jak bogactwo, zdrowie i tym podobne. Aby to jednak osiągnąć, trzeba ślęczeć nad opasłymi księgami pisanymi małymi literami; trzeba wbić sobie w głowę rozmaite absurdalne pojęcia jak „scolie”, przy czym nikt nie został mędrcem bez picia ciemiernika. Kupiec: Oto piękne zasady godne szlachetnego serca! Ale czy bycie Gnifonem, lichwiarzem – bo wiem, że cnotę tę również posiadasz – jest godne człowieka doskonalącego swoje cnoty i pijącego ciemiernik? Chryzyp: Oczywiście! Jedynie mędrzec może pożyczać na procent, ponieważ pożyczanie na procent i obliczanie odsetek to prawie to samo, co układanie sylogizmów: pierwsze i drugie jest zajęciem mędrca. Tyle że, w odóżnieniu od innych lichwiarzy, powinien on żądać nie tylko odsetek, ale również odsetek od odsetek. Nie wiesz, że pierwsze procenty rodzą kolejne, które są, jeśli można tak powiedzieć, przez te pierwsze zapłodnione? Oto kolejny sylogizm: Jeśli mędrzec bierze pierwsze odsetki, to powinien brać również drugie, ale on bierze pierwsze, więc powienien również brać drugie. Kupiec: Czy to samo można powiedzieć o pieniądzach, które dostajesz od młodych uczniów? Czy jest to takie oczywiste, że jedynie mędrzec może brać zapłatę za lekcje cnoty? Chryzyp: Zrozum, nie dla siebie ją biorę, ale dla tego, który płaci, ponieważ jeden płaci, więc drugi musi wziąć. Nauczyłem się brać tak, jak moi uczniowie nauczyli się dawać. Kupiec: Ale przedtem mówiłeś coś innego. Że młody człowiek bierze jedynie to, co daje bogaty. Chryzyp: Nie rozśmieszaj mnie, tylko uważaj, abym nie zaatakował cię sylogizmem. Kupiec: Czym mi to grozi? Chryzyp: Bezradnością, ciszą, pomieszaniem umysłu. Ale znam straszniejsze. Mogę, jeśli zechcę, natychmiast zamienić cię w kamień. Kupiec: Jak to w kamień? Nie wyglądasz mi na Perseusza, drogi przyjacielu. Chryzyp: Uważaj więc. Czy kamień jest ciałem? Kupiec: Tak. Chryzyp: Czy zwierzę nie jest ciałem? Kupiec: Jest.
Chryzyp: A ty nie jesteś zwierzęciem? Kupiec: Jestem. Chryzyp: Więc jesteś kamieniem, ponieważ masz ciało. Kupiec: To wcale nie tak, ale dla świętego spokoju uczyń mnie znowu człowiekiem... Chryzyp: To bardzo proste. Jeśli chcesz stać się znowu człowiekiem, odpowiadaj na moje pytania. Nie każde ciało jest zwierzęciem? Kupiec: Nie każde. Chryzyp: Czy kamień jest zwierzęciem? Kupiec: Nie jest. Chryzyp: A ty, ty jesteś ciałem? Kupiec: Jestem. Chryzyp: Będąc ciałem, jesteś zwierzęciem? Kupiec: Jestem. Chryzyp: Więc nie jesteś kamieniem, ponieważ jesteś zwierzęciem. Kupiec: Och, jakże ci dziękuję. Już marzły mi nogi jak Niobemu....
Event 8 Merkury: Kto nam jeszcze został? Ach! Ten sceptyk! Zbliż się, Pirronie, zrobimy ci małą reklamę! Kto go kupi? Kupiec: Ja! Ale najpierw powiedz mi, co ty właściwie wiesz! Filozof: Nic. Kupiec: Co przez to rozumiesz? Filozof: Że nie wierzę w istnienie czegokolwiek. Kupiec: A my? Istniejemy czy nie? Filozof: Skąd ja mogę wiedzieć... Kupiec: A ty czym jesteś? Filozof: Zupełnie nie wiem. Kupiec: To ci dopiero wątpienie... Te wagi na coś ci się przydają? Filozof: Służą do mierzenia racji i oceny ich jakości. Jeśli racje są równe, nie mogę określić, która jest prawdziwsza... Kupiec: Co jeszcze umiesz robić? Filozof: Wszystko, z wyjątkiem ścigania zbiegłego niewolnika9. Kupiec: A to dlaczego? Filozof: Ponieważ nie jestem w stanie go złapać.
Kupiec: Wyglądasz na ciężkiego i głupiego! Jaki cel ma twoja nauka? Filozof: Ignorancie! Nie umiem słuchać ani patrzeć. Kupiec: Jesteś więc głuchy i ślepy? Filozof: Tak, i w dodatku nie jestem w stanie ocenić czegokolwiek; jednym słowem, niewiele się różnię od robaka. Kupiec: Właśnie dlatego cię kupię. Ile on kosztuje? Merkury: Jedną minę! Kupiec: Kupuję! Płacę! A ty, co o tym myślisz? Filozof: Skąd mogę wiedzieć? Kupiec: Widziałeś przecie! Kupiłem! Zapłaciłem! Filozof: Wstrzymuję się z odpowiedzią na twoje pytanie... Kupiec: Mimo to chodź ze mną, ponieważ jesteś teraz moim niewolnikiem. Filozof: Kto wie, czy mówisz prawdę? Kupiec: Sprzedawca, pieniądze i wszyscy tu obecni! Filozof: Tu ktoś jest? Kupiec: Zaprowadzę cię do młyna i udowodnię ci, że jestem twoim panem, stosując logikę opartą na kiju. Filozof: Skąd mogę wiedzieć? Kupiec: Zaprowadzę cię do młyna i udowodnię ci, że jestem twoim panem, stosując logikę opartą na kiju. Przypisy: 1. Lukian, Nekromania, cyt. za: M. Croiset, Essai sur la vie et les œuvres de Lucien, Paris 1882. 2. U pitagorejczyków teoria reminiscencji (nieświadomych wspomnień) związana była z teorią metempsychozy (reinkarnacji): w tym życiu przypominamy sobie to, co przeżyliśmy w poprzednim. 3. „Cynik” wywodzi się z gr. kynós (pies). 4. Eurypides: Mój język przysiągł, ale nie moja świadomość. 5. Arystyp z Cyreny, założyciel szkoły hedonizmu. 6. Demokryt: założyciel starożytnego atomizmu, i Heraklit: filozof wiecznego przepływu rzeczy – panta rhei. 7. Przyjaciel i uczeń Platona. 8. Jeżeli jest jasno, to znaczy, że jest dzień, więc gdy jest dzień, jest jasno. 9. Porównanie używane przez sceptyków, określające prawdę.
23
Vattimo, Gombrowicz i dwa lusterka Paweł Kaczmarski
24
Joanna Grochocka
We wstępie do jednego z wykładów, poświęconego książce Monstrosity of Christ, jej autor – Slavoj Żiżek – półżartem przywołał swój dialog z Giannim Vattimo. Podczas jednej z rozmów miał przystać na propozycję włoskiego filozofa, by komunizm ujmować w kategoriach pensiero debole, myśli słabej – pod warunkiem jednak, że „słaby komunizm”, właśnie ze względu na swoją „słabość”, obudowany byłby odpowiednio silnym aparatem bezpieczeństwa.
Ta dygresja, doskonale wpisująca się w atmosferę wykładów Żiżka, powinna być czytana jako anegdota. Niemniej ukazuje pewne oczekiwanie wobec koncepcji „myśli słabej”, które zdaje się wspólne dla filozofów polityki i literaturoznawców; co więcej, pozostaje ono chyba symptomem szerszych procesów zachodzących we współczesnej humanistyce. Tak jak Żiżek chciałby (choć może mówi to nie wprost i z pewną przekorą) z refleksji nad myślą słabą wynieść „mocne” narzędzia polityczne, tak krytyk literacki patrzy dziś na każdą nową koncepcję pod kątem udostępnianych przez nią narzędzi do „pracy na tekście” literackim (to podejście, stanowiące zapewne symptom szerszych przemian wewnątrz dyscypliny, samo w sobie nie wydaje się niczym złym). W taki sposób należy też spojrzeć na nową książkę Andrzeja Zawadzkiego Literatura a myśl słaba, wydaną w serii Horyzonty Nowoczesności, która od pierwszej chwili obiecuje czytelnikowi bardzo wiele – a tam, gdzie ostatecznie swoich obietnic nie spełnia, pozostaje niemniej ciekawa i warta polemiki. Tom podzielony jest na cztery części (z tym zastrzeżeniem, że dwie ostatnie przechodzą bardzo płynnie w siebie nawzajem): pierwsza stanowi streszczenie filozoficznych podstaw „myśli słabej”, druga służy przełożeniu tej myśli na refleksję o dziele literackim (refleksję z zakresu ontologii dzieła – mowa tu jeszcze w niewielkim stopniu o metodologii badań czy o pracy krytyka), a dwie ostatnie stanowią zapis czytania konkretnych tekstów literackich przez pryzmat opisanych wcześniej kategorii i spostrzeżeń. Narracja filozoficzna pierwszego rozdziału jest poświęcona dwóm myślicielom: Constantinowi Noice i Gianniemu Vattimo. Otwarcie pomijając pewne – mniej istotne z badawczoliterackiej perspektywy – aspekty myśli obu filozofów (jak etyczny wymiar hermeneutyki Vattimo), Zawadzki tworzy szeroką, naszkicowaną z precyzją i rozmachem bazę metodologiczną. W przypadku Noiki odtwarza między innymi sześć funkcji pytań i sześć chorób ducha współczesnego, śledząc dialog rumuńskiego myśliciela z Heideggerem, naświetlając kluczową rolę przysłówka intru, oznaczającego jednoczesny ruch „w bycie” i „ku bytowi”. To w kontekście Noiki zauważa, że słaba ontologia (...) zakłada pewne kontinuum bytowości o różnych stopniach natężenia i że byt za-
czyna się od tego, co próbowało być. Tego rodzaju trafnych, zwięzłych spostrzeżeń jest tu mnóstwo – Zawadzki mimochodem niemalże sugeruje bliskość kategorii „słabości” i „świeckości” w kulturze Zachodu, otwierając zupełnie nowe pole dyskusji – wkraczając na obszary, w których porusza się choćby coraz popularniejszy w Polsce Giorgio Agamben. Następnie autor Literatury i myśli słabej pokazuje, w jaki sposób już Vattimo wykorzystuje – jako najistotniejsze – pojęcia zaczerpnięte z analiz Nietzschego i Heideggera, śledzi jego próbę skonstruowania niemetafizycznej koncepcji prawdy (kładącej nacisk na wymiar pozametodyczny, artystyczny, estetyczny), a także przywołuje znane twierdzenia o milczeniu jako o drugiej stronie języka czy o myśli słabej jako o sposobie złagodzenia opozycji między nowoczesnością a ponowoczesnością. To jednak przypadkowe niemal wyliczenie, ułamek wszystkich tropów przedłożonych czytelnikowi przez Zawadzkiego. Chociaż autor zdecydowanie więcej miejsca poświęca Vattimo niż Noice (odpowiednio: ponad 100 i niecałe 30 stron), zdaje się, że właśnie w podrozdziale o rumuńskim filozofie wskazuje najbardziej interesujące wątki refleksji. Pośrednio wiąże się to może z narzędziami, z jakich korzysta, czytając obu myślicieli – w przypadku Noiki prowadzi osobny (niezwykle ciekawy, szczególnie z punktu widzenia czytelnika nieznającego języka rumuńskiego) wątek etymologiczny i filologiczny, rozwijając „intuicje zawarte w języku”; nie trzeba dodawać, że Noica jest do tego filozofem znacznie słabiej rozpoznanym w Polsce. Z pierwszego rozdziału książki Zawadzkiego wyłaniają się dwie najbardziej fundamentalne kategorie (choć ich „fundamentalność” okazuje się określeniem nader nieszczęśliwym w kontekście „słabości” przedstawionej myśli) – to „myśl słaba” oraz „byt słaby” jako przedmiot jej zainteresowania. „Byt słaby” zdaje się zarówno „czymś”, czego człowiek doświadcza, jak i proponowaną, konkretną koncepcją teoretyczną. W największym uproszczeniu – to byt, który miałby niejako zastąpić „mocny” byt charakterystyczny dla zachodniej metafizyki. Zamiast „bycia” i „trwania” byt słaby „próbowałby być” i „wydarzałby się”; nie byłby „dopełniony”, ale „ułomny”, nie „utrwalo-
25
ny”, ale „chwiejny”. To byt niespełniony (najwyżej „spełniający się”, zawsze niedokonany), wybrakowany, ale przez to otwarty, stymulujący, nieustannie aspirujący do bycia. W rozdziale o Noice Zawadzki pisze o związku „bytu” z „rzeczami” w taki sposób: Byt „jest” zatem w rzeczach tym, czym one nie są, czyli brakiem, pustką, nieobecnością, ontologicznym niedostatkiem, czy też patrząc na rzecz od drugiej strony – rzeczy to „nic bytu”. Nie oznacza to jednak, że jest on czymś doskonałym, pełnym i skończonym jako istniejący poza rzeczami, w jakimś „gdzie indziej”, czyli w rzeczywistości idealnej; przeciwnie, istnieje w rzeczach i tylko w nich, z tym że zawsze jako niespełniony, peryferyjny, „zrujnowany”, pozbawiony środka, pełni, trwałości, czyli także ontologicznego „zafiksowania”. Byt słaby – podobnie zresztą jak myśl słaba – okazuje się zawsze dynamiczny, zawsze w ruchu, choć jednocześnie jakby zawieszony na krawędzi bycia. Z kolei o „myśli słabej” pisze Zawadzki między innymi tak: Myśl słaba bowiem – zwłaszcza w wersji reprezentowanej przez Vattimo – pretenduje, i chyba nie bezzasadnie, do roli swoistej koine współczesnej myśli, która zbierając i niejako podsumowując doświadczenia między innymi nowoczesnej, poheideggerowskiej hermeneutyki, dekonstrukcji, różnych odmian poststrukturalizmu, rysuje najszerszą bodaj panoramę ponowoczesnej czy też późnonowoczesnej kultury i przedstawia diagnozę jej stanu. (...) Co więcej, właśnie sztuka, literatura i doświadczenie estetyczne odgrywają w myśli słabej, jak usiłowałem to pokazać wcześniej, znaczącą czy wręcz podstawową rolę. Myśl słaba to myśl ukazująca filozofię po różnych kryzysach, jakie dotknęły ją u schyłku nowoczesności – kryzysie podmiotu, kryzysie reprezentacji, kryzysie samej filozofii jako narzędzia poznawania świata. (...) Myśl słaba opierałaby się nie tylko na uznaniu „słabości” bytu, ale na zrozumieniu „ułomności” samego dyskursu filozoficznego, na odejściu od metafizycznych koncepcji prawdy (również w kierunku doświadczenia
26
estetycznego, pozametodycznego); a więc – poszukiwanie śladów i szczątków zamiast poszukiwania prawdy i hegemonicznego „poznania”. Byt, który ma naturę interpretacyjną – tak jak w nihilistycznej hermeneutyce Vattimo – domaga się bowiem odpowiedzi, a nie opisu aspirującego do neutralności i obiektywizmu. Istotną, niejako autonomiczną rolę w ramach „słabej” refleksji Zawadzki przyznaje samej metaforze słabości, którą proponuje zastosować w różnych obszarach kultury. Warto zauważyć, że właśnie specyficzna metaforyka w kontekście „literaturoznawczej” pensiero debole zdaje się równie istotna – a miejscami nawet istotniejsza – niż filozoficzne narracje Noiki i Vattimo. Powyższy komentarz ma na celu jedynie zarysowanie pola, w którym porusza się autor Literatury i myśli słabej. Część książki poświęcona podstawom filozoficznym jest pełna fascynujących wątków, zakreśla niezwykle szeroką perspektywę, nie tylko wprowadzając czytelnika w krąg koncepcji Noiki i Vattimo, ale i oswajając go ze swoistym tokiem narracji charakterystycznym dla myśli słabej, z używanymi przez nią metaforami i specyficznym, plastycznym, zmysłowym niemal sposobem obrazowania poszczególnych koncepcji. Próba zreferowania czy streszczenia pierwszego, jak i drugiego rozdziału mija się z celem; można jedynie przytoczyć kilka przedstawionych przez Zawadzkiego tropów, zwrócić uwagę na najbardziej wyróżniające się strategie narracji, doceniając jednocześnie bogactwo filozoficznych i teoretycznych podstaw. Rozmach książki jest niezwykły, a ramy ewentualnej dyskusji bardzo szerokie; na przestrzeni jednego tomu udaje się autorowi przedstawić rozbudowane koncepcje filozoficzne, skonstruować (czy zrekonstruować za Platonem) oryginalną koncepcję „naśladownictwa”, a wreszcie wybrać i przeczytać duży zbiór tekstów literackich, unikając wrażenia „przeskoku” czy „naciągania” ich do teorii. W rozdziale drugim – poświęconym ontologii dzieła literackiego – Zawadzki buduje na podstawie swoistej „słabej” metaforyki dwie wartościowe, pozytywne propozycje. Pierwsza z nich – to odzyskanie kategorii mimesis jako mimesis śladu, niejako pomiędzy i w opozycji do mimesis partycypacji i mimesis podobieństwa; wszystkie trzy jej rodzaje wywodzi z lektury Platona. To sposób
na wyjście z impasu – w którym stworzona „kopia” jest postrzegana albo jako lustrzane odbicie, albo jako „gorszy” jakościowo byt; duplikat albo substytut (re-prezentacja jako coś, co zastępuje byt) – w kierunku sytuacji „słabszej” i „śladowej” obecności bytu, gdzie „ślad” nie utożsamia się z przedstawieniem ani z reprezentacją. Odkrywając go jako konstelację filologicznych tropów, Zawadzki pisze o nim tak: Jako typos, odcisk, jest ślad swoistym zapisem kontaktu z tym, co rzeczywiste, swoistą „pieczęcią” zarówno odciskającą się na rzeczywistości, jak i przez tę rzeczywistość wyciśniętą; jako ichnos, trop i resztka, jest czymś, co po tej rzeczywistości czy obecności pozostaje, czyli jej zaszyfrowanym, „tropicznym” sposobem przejawiania się; wreszcie, jako semeion, znak, jest uwikłany w relacje semiotyczne i semantyczne, oznacza rzeczywistość i do niej odsyła. Jednocześnie jednak ślad istnieje realnie, jest bytem materialnym, nieprzejrzystym i stawiającym opór (...) To wielowątkowe rozumienie śladu, który z każdym krokiem zdaje się od nowa rozpadać i zbierać, ściągać w jeden symboliczny punkt, znajduje wyraz w wyeksponowanej przez Zawadzkiego figurze splotu – platonowskiego symploke, dynamicznego węzła nieuzgadniających się dyskursów, który zjawia się, ilekroć usiłujemy nazwać i opisać „istotę” naśladownictwa. W odróżnieniu od „pierwszego planu” śladu – na którym ten objawia się w kategoriach mimesis i najszerzej pojętego „tekstu” – plan drugi mówi o jego podmiotowym, autorskim wymiarze. Zawadzki śledzi ten drugi plan, odwołując się przede wszystkim, oprócz swoich wcześniejszych inspiracji, do Derridy. Ta część wywodu ma charakter twórczego przepisywania; wyraźny jest też myślowy „skok” od Vattimo do francuskiego teoretyka, gdzie – przynajmniej na chwilę – zdają się tworzyć dwie, równoległe czy alternatywne, uzupełniające się narracje. Całe dłuższe fragmenty są tu nawiązaniami do Derridy – co nie ujmuje im trafności czy oryginalności: Traktowanie podmiotowości w kategoriach śladu – z całym bogactwem tkwiących w tym pojęciu semantycznych odniesień, z których najważniejsze to odcisk,
resztka i znak – oznacza zarazem dwie rzeczy: z jednej strony, „osłabienie” podmiotu, zgodę na jego rozproszenie, rozbicie, fragmentaryzację i nietożsamość, na pojęty etymologicznie kryzys „ja” w znaczeniu chorobowego przesilenia, a w konsekwencji – na pozbawienie podmiotu uprzywilejowanej pozycji, którą zajmował w myśli nowożytnej. Podmiot dany w śladach czy też jako ślad to podmiot nie-obecny, zawsze przeszły, naznaczony różnicą, niepełny. Z drugiej jednak strony, śladu nie można interpretować wyłącznie jako jednej jeszcze metafory śmierci czy wygnania podmiotu, jest on bowiem świadectwem jego istnienia, nawet jeśli jest to istnienie słabe i naznaczone permanentnym kryzysem, formą trwania podmiotowości, nie pozwalającą na całkowite usunięcie podmiotu, zabezpiecza przed jego anihilacją. Ślad więc zarówno wywłaszcza, jak i ustanawia podmiotowość (...) Zebrawszy tropy dotyczące śladu – szczególnie te, które mówią o jednoczesnej nie-obecności i nie-uśmierceniu podmiotu, autora – Zawadzki czyta według „słabych” kategorii konkretne utwory literackie – centralnymi postaciami stają się Różewicz, Leśmian i Gombrowicz, choć pojawiają się również współcześni prozaicy (między innymi Stasiuk i Tulli), a także Valéry, Mallarmé czy Norwid. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że Zawadzki nieco zbyt tematycznie podchodzi do większości proponowanych lektur. „Poszukiwanie śladu” jest w rzeczywistości dalszym poszukiwaniem tekstów „o” śladzie – tym razem leży ono jednak po drugiej stronie tej chwiejnej granicy, która dzieli filozofię i literaturę. „Ślad” jest wyławiany z wiersza jako eksplicytnie podany wątek i temat organizujący tekst. Siłą rzeczy wyeksponowane zostają utwory używające metafory rysy, resztki, śladu; korzystające ze słownika myśli słabej. Taka strategia doboru tekstów budzi pewien opór, szczególnie w obliczu imponującej konstelacji tropów, jakie Zawadzki rozwinął wcześniej przed czytelnikiem. Wywód pozostaje bowiem frapujący, intrygujący, odkrywczy – ale stanowi bardziej rozwinięcie bazy metodologicznej niż przykład pracy z tekstem za pomocą narzędzi pensiero debole. Mowa jest ciągle raczej o śladzie jako o kategorii filozoficznej (czy kategorii doświadcze-
nia) niż o śladzie w konkretnym miejscu wiersza, w jego autorsko nazwanej pojedynczości. Tekst nie jest więc „jako ślad” ani „w śladach”, ale bardziej „o śladach”. Łatwiej zrozumieć to, przywołując użytą przez Zawadzkiego metaforę lustra: Sądzę, że myśl Gombrowicza (czy też pewne jej aspekty) i myśl słabą (czy też pewne jej wątki) warto ze sobą zestawić, ustawić naprzeciw siebie, choćby tylko tak, jak ustawia się naprzeciw siebie dwa lustra – po to, by odbijały sobie nawzajem swój obraz, a nawet jeśli niekiedy będzie to obraz wykrzywiony i zdeformowany, nie zawsze do siebie przystający, to może się okazać, że na moment choćby pojawi się w tych lustrach także coś więcej jeszcze – obraz kondycji współczesnego myślenia. Można jednak odnieść wrażenie, że w wypadku lektur Leśmianowskich i Różewiczowskich (analiz Gombrowicza dotyczy to może w mniejszym stopniu) lustra są nie tyle zwrócone ku sobie, co ku pewnemu trzeciemu przedmiotowi – bytowi słabemu czy „śladowi” właśnie – który organizuje wokół siebie literacko – filozoficzny dyskurs. Gombrowicz, Vattimo i Noica prowadzą rozmowę o pewnej kategorii czy o pewnym sposobie doświadczenia, próbują je uwspólnić – ale trudno nie odnieść wrażenia, że zostają one w jakimś sensie wyabstrahowane z narracji, że dochodzi tu do swego rodzaju alienacji. Jeśli uprościć możliwe strategie „myśli słabej” w literaturoznawstwie do dychotomicznej alternatywy, wyglądałaby ona tak: z jednej strony – odkrywanie tego, co ślad i związane z nim kategorie mówią o (konkretnym) tekście; z drugiej – badanie, co pojedynczy tekst (bądź jakiś korpus tekstów, np. ogólnie ujęta „literatura modernistyczna”) mówi o śladzie (jako o kategorii czy sposobie doświadczenia, ewentualnie o pojęciu z dyskursu teoretycznego). Oczywiście, oba te działania są ostatecznie nierozłączne – analogiczne, opozycyjne perspektywy da się zresztą wyznaczyć dla niemal każdej strategii współczesnego literaturoznawstwa – różnie można jednak rozłożyć między nimi akcenty. U Zawadzkiego przeważyła druga z opcji – chęć zrozumienia, co literatura ma do powiedzenia o śladzie. Innymi słowy: do
lektury tekstu literackiego przenosi on nie tyle rozumienie warunków, okoliczności relacji z udziałem śladu (śladu do tekstu, śladu do doświadczenia, śladu do słowa), co rozumienie samego śladu (z jego bogatą metaforyką i całym filozoficznym bagażem). Nie chodzi o to, by poddawać krytyce jego narracyjne i teoretyczne wybory. Wydaje się jedynie, że – wbrew temu, co sugeruje kompozycja książki, i wbrew niektórym sugestiom we wstępie – ostatnie rozdziały poświęcone są nie tyle próbie zastosowania narzędzi pensiero debole w lekturze krytycznej czy badawczej, co rozbudowaniu filozoficznej i metodologicznej bazy, stworzonej w pierwszej połowie wywodu. Lektura Gombrowicza, Leśmiana i Różewicza służy z jednej strony „dopełnieniu”, z drugiej – konstruktywnemu „podważeniu” niektórych twierdzeń o „słabości” bytu i naszkicowanej ontologii dzieła literackiego. Warto odwołać się znów do słów Zawadzkiego: Toteż druga moja teza mówi, że wywodząca się z nihilizmu (powtórzę: w jego Nietzscheańskiej i Heideggerowskiej wersji) ontologia słaba, w swych różnych wersjach, nie tylko znalazła dobitny wyraz w nowoczesnej sztuce i literaturze, a niekiedy nawet stała się uprzywilejowanym obszarem jej dociekań i praktyk, lecz wręcz ukształtowała jej ontologiczne i estetyczne podstawy. Przyjęcie takiej tezy nie znaczy, że traktuję literaturę jedynie jako ilustrację pewnych przesądzeń filozoficznych; wręcz przeciwnie: na końcu mojego szkicu chcę pokazać, w jaki sposób niektóre teksty literackie, które będą przedmiotem moich analiz, zarazem wpisują się w horyzont nihilizmu i słabej ontologii oraz wykraczają poza nie. Nie chcę też rozstrzygać – być może w ogóle źle postawionej – kwestii, czy sztuka i literatura czerpały tu natchnienie z filozofii, czy też przeciwnie, były dla niej źródłem inspiracji. Ważniejsza wydaje się raczej próba pokazania, jak różne praktyki, dyskursy i dziedziny ludzkiej ekspresji usiłowały nazywać zjawisko, które wydaje się żywym doświadczeniem naszych czasów. Może nieco zbyt wiele energii poświęca Zawadzki właśnie próbie wykazania, że teksty literackie wpisują się w horyzont słabej ontologii oraz wykraczają poza nią – nie dlatego, że tak nie jest; raczej dlatego, że nie po-
27
trzeba na to dowodu. Wprowadzenie myśli słabej na „obszar” literatury – z krytycznoliterackiego punktu widzenia – powinno znajdować (i niewątpliwie znajduje) swoje uzasadnienie w nowych, ciekawych interpretacjach, w mniejszym stopniu natomiast – w uzgodnieniu kategorii filozoficznych z literacką metaforyką. Dowody przedstawione przez Zawadzkiego są bowiem bardzo przekonujące, jednak nie zawsze zdają się niezbędne. Dość abstrakcyjne „żywe doświadczenie naszych czasów” mogłoby wyłaniać się z samego tekstu. Warto natomiast polemizować z autorem tam, gdzie „słabe” czytanie tekstów przeradza się w swego rodzaju odmianę krytyki tematycznej. O ile Zawadzki podkreśla wyraźnie i wielokrotnie, że pojęcia ze słownika pensiero debole – jak ślad, rysa, szczelina, resztka, ułomność – nie powinny być traktowane jako nowa metafizyczna „centrala” wiersza, o tyle te „słabe” terminy umacniają się zdecydowanie, koncentrując wokół siebie kolejne interpretacje proponowane przez autora. Na poziomie ontologii dzieła literackiego „ślad” nie ma metafizycznie nadrzędnej, uprzywilejowanej pozycji; zdobywa ją jednak w serii analiz i lektur, dla których staje się pojęciem centralnym. Można powiedzieć, że „słabość” tekstu staje się „mocna” ze względu na to, jak często jest przywoływana podczas czytania konkretnego tekstu; i tak jak w oryginalnej krytyce tematycznej temat organizuje tekst „od wewnątrz”, chociaż pozostaje ukryty, tak tutaj „słabości”, „ułomności” i „ślady” zdają się w procesie interpretacji objawiać nie tylko jako immanentne dla wiersza i w nim ukryte, ale również jako czynniki wiersz organizujące. Stąd wrażenie, że na niektórych płaszczyznach Zawadzki zatrzymał się o krok za wcześnie, może drażniąc się z czytelnikiem, może wymuszając jego samodzielność w „nowym” otoczeniu słabych bytów. Konkretne interpretacje pozostają często związane z myślą słabą przez sam jej pojęciowy aparat, przez podobieństwo użytych słów bądź terminów. Gdyby poprowadzić jego refleksję dalej, w pierwszej kolejności należałoby jeszcze raz zastanowić się (choć robi to przecież sam autor) nad tym, jak – poza metaforyką śladu, słabości, szczeliny – ślad może w widoczny sposób objawić się nie tyle w „jakimś”, co w „konkretnym” tekście. Na poziomie dość potocznych
28
sformułowań chęć przemyślenia tej kwestii wyrażałaby się w pytaniu: „Co jeszcze możemy czytać jako ślad?”. Ale rozproszonych tropów jest wiele; nie sposób zrobić w tym miejscu nic więcej, niż wymienić kilka z nich. Zawadzki przywołuje między innymi twierdzenia Noiki o tym, że byt ma różne stopnie intensywności, stanowi pewne kontinuum; nie chodzi w rzeczywistości o opozycję między „mocnym” i „słabym” bytem, ale o wiele poziomów „mocy” i „słabości”, podobnych nie do stałej, hierarchicznej struktury, ale do pola i tekstu. Ta zróżnicowana intensywność bytu znajduje z pewnością odbicie w strukturze niejednego tekstu literackiego; skoro tak, przed czytelnikiem otwiera się nowa płaszczyzna zestawiania literackich obrazów i symboli, określania więzi między nimi właśnie ze względu na ich względnie „słabszy” czy „mocniejszy” charakter. Warto też spróbować odpowiedzieć, z jakich względów kontrast między „różnie zintensyfikowanymi” bytami jest w kolejnych tekstach (np. tekstach tego samego autora, tego samego nurtu czy szkoły) mniejszy lub większy. Należałoby zastanowić się nad figurą symploke, splotu, która u Zawadzkiego pojawia się przede wszystkim jako klucz do analizy teorii mimesis Platona. Czy splot – będąc filozoficznym terminem i metaforą objaśniającą kategorię śladu – nie jest także równorzędną i równoległą, ściślej związaną ze śladem figurą? Innymi słowy, warto zapytać, czy ślad i splot – jako retoryczne tropy tekstu – sygnalizują nawzajem swoją obecność; jeśli tak, to czy przez pojęcie „śladu” można próbować wyjaśnić konkretne „sploty” kulturowych kodów w wierszu; i na odwrót – czy odtworzenie struktury „splotu” (znów: pojedynczego, konkretnego wiersza) pozwala zrozumieć, co w tekście pozostaje jako „ślad”. Podobnych wątków do refleksji dostarcza „materialny” wymiar śladu „stawiającego opór”. O jakiego rodzaju opór chodzi, jak przekłada się on na retoryczny wymiar tekstu? Czy można – w kontekście poszczególnych nurtów, korpusów tekstów – połączyć strategie oporu z „rodzajami” śladów? Jak wygląda kulturowe podłoże tego rodzaju związków? Opór – szczególnie chyba dzięki dotychczasowej recepcji twórczości Andrzeja Sosnowskiego – stał się przecież modnym pojęciem w języku współczesnej krytyki poezji.
Literatura a myśl słaba okazuje się książką w swojej „słabości” radykalną, świetnie napisaną, oferującą wiele wątków dyskusji; a jednocześnie lekturą, którą trzeba czytać wyjątkowo uważnie. Nie tylko ze względu na precyzję i bogactwo autorskiego wywodu; również po to, by słabych kategorii, pojęć i konstrukcji nie zacząć czytać według „mocnych” przyzwyczajeń. Językowych i teoretycznych pułapek – czytelniczych wyzwań – jest tu mnóstwo. Samo określenie książki Zawadzkiego całościowym projektem literaturoznawczym zdaje się bowiem nie na miejscu – choć jest to przecież propozycja niezwykle bogata, dokonująca fundamentalnych przewartościowań na wielu poziomach odbioru tekstu, proponująca czytelnikowi nie tylko nowy słownik, ale nowe perspektywy i sposoby myślenia o literaturze. Andrzej Zawadzki, Literatura a myśl słaba. Seria Horyzonty nowoczesności, Universitas, Kraków 2010. Liczba stron: 464
Wspólne przeżycia, problemy czy interesy pewnych osób powodują powstawanie różnego rodzaju grup społecznych. W obrębie danej grupy wytwarzają się specyficzne relacje międzyludzkie powodujące, że członkowie określonej społeczności odczuwają więzi wspólnoty z innymi osobami ze swojej grupy. Więzi łączące członków danej grupy są zauważalne w zachowaniach tych osób czy w relacjach z ludźmi spoza swojej grupy społecznej. Jednym z najbardziej wyodrębniających się i niezrozumiałych czynników dla osób z zewnątrz określonej grupy społecznej jest specyficzny język, którym posługują się jej członkowie. Socjolekt czy język środowiskowy, jakiego używają członkowie poszczególnych grup społecznych, jest wynikiem występowania określonych czynności, urządzeń czy zachowań wśród członków danej grupy. Grupę społeczną mogą więc stanowić osoby niewidome i słabowidzące. Z uwagi na podobne problemy i wspólne interesy wynikające z dysfunkcji narządu wzroku osoby niewidome i słabowidzące posługują się pewnymi, zrozumiałymi tylko w ich środowisku zwrotami. Niniejszy słowniczek nie zawiera wszystkich wyrażeń, jakimi posługują się niewidomi i słabowidzący w Polsce, gdyż wewnątrz badanej społeczności istnieją podziały. Różnice utworzyły się z uwagi na występowanie kilku ośrodków kształcenia niewidomych i słabowidzących w kraju, więc absolwenci różnych ośrodków mogą posługiwać się innymi wyrażeniami, charakterystycznymi dla ich regionu czy szkoły, którą ukończyli. W słowniczku zostały umieszczone zwroty i wyrażenia, jakie są używane wśród niewidomych i słabowidzących z Kujaw i Wielkopolski, skupionych wokół dwóch ośrodków kształcenia, w Bydgoszczy i Owińskach. Społeczność osób niewidomych nie jest grupą bardzo hermetyczną. Niewidomi jednak wytworzyli kilka charakterystycznych dla swojego środowiska zwrotów i wyrażeń. Wszystkie przytoczone poniżej wyrażenia można podzielić na kilka grup tematycznych. W obrębie utworzonych grup można także zaobserwować występowanie wyrażeń specjalistycznych i potocznych. Do leksemów specjalistycznych zalicza się przeważnie nazwy urządzeń używanych przez osoby niewidome. Grupy znaczeniowe wyodrębnione w zebranym słownictwie:
CZYNNOŚCI Wiele czynności wykonywanych przez osoby niewidome jest związanych z dotykiem i kojarzonych z alfabetem Braille’a. Poniżej znajdują się więc czasowniki motywowane czynnościami związanymi ze zmysłem dotyku lub wywodzące się od pisma punktowego dla niewidomych: brajlować – oglądać; czytać książkę mówioną – osoby niewidome używają czasownika czytać zamiast słuchać, jest to wynikiem uzusu językowego; obrajlować – opisać coś przy pomocy alfabetu Braille’a, np. nakleić na przedmiot naklejkę z brajlem; (po-)merać – oglądać coś za pomocą dotyku; wybrajlować – oglądać kogoś dotykiem; zrobić coś na macajewa – wykonać czynność bezwzrokowo; zbrajlować – poznać przedmiot dotykiem.
tekst: Magdalena Baer
29
Urządzenia dla niewidomych wykorzystujące mowę ludzką Osoby niewidome bardzo często bazują na zmyśle słuchu. Specjalnie dla nich zostały stworzone urządzenia, które w swoim działaniu korzystają z mowy ludzkiej, by ich użytkownicy byli niezależni od osób widzących. Poniżej przytoczę nazwy kilku urządzeń wykorzystujących w swoim działaniu mowę ludzką: czytak – sprzęt umożliwiający odsłuchiwanie książek audio; gadacz – głos, który jest używany w sprzętach udźwiękowionych, jak np. komputer, telefon czy zegarek, może mieć różne imiona – Agata, Iwona czy Jacek itp.; lektor – urządzenie służące do odczytywania udźwiękowionych książek; książka mówiona – audiobook.
zapisywania pisma Braille’a; notatnik brajlowski – urządzenie zastępujące tabliczkę brajlowską do sporządzania notatek w piśmie dotykowym; siodełko – zagłębienie na trzonku dłutka stanowiące oparcie dla palca przy pisaniu; sześciopunkt (brajlowski) – podstawowa jednostka pisma punktowego L. Braille’a tabliczka (brajlowska) – tabliczka plastikowa lub metalowa składająca się z matrycy, którą stanowią wypunktowane pola sześciopunktu (tył tabliczki) i płytki z prostokątnymi otworami określonej wielkości, przez które wybija się dłutkiem litery alfabetu Braille’a (przód tabliczki). Sprzęty używane przez osoby niewidome podczas czynności dnia codziennego Mianem „czynności dnia codziennego” określane są wszystkie czynności wykonywane w ciągu dnia, np. przygotowywanie posiłków, robienie zakupów,
Urządzenia związane z pismem dotykowym L. Braille’a Alfabet Braille’a jest pismem dotykowym przeznaczonym dla osób niewidomych. Na jego podstawie powstało wiele urządzeń, które pomagają niewidomym normalnie funkcjonować w środowisku osób widzących. Z uwagi na częste wykorzystanie niektórych urządzeń otrzymują one niekiedy dodatkowo potoczne określenia. Większość nazw można jednak zaliczyć do słownictwa specjalistycznego. Poniżej wskażę kilka przykładów urządzeń, które bezpośrednio odnoszą się do alfabetu Braille’a albo zostały stworzone dzięki wykorzystaniu wyżej wymienionego systemu pisma: dłutko, rylec, ryszard – rysik do pisania pismem punktowym Braille’a; linijka brajlowska – urządzenie przetwarzające druk komputerowy na pismo punktowe; maszyna brajlowska – maszyna do pisania przeznaczona do
30
ubieranie się czy szycie. Osoby niewidome również wykonują wszystkie wskazane wyżej czynności, jednak ograniczenia wynikające z dysfunkcji narządu wzroku wymagają użycia pewnych specjalistycznych urządzeń. Poniżej wskażę nazwy niektórych z nich: bilonówka – urządzenie służące do segregacji monet i ich przechowywania, może być używane jako portfel; detektor kolorów – mówiący skaner, który rozpoznaje kolory; igła brajlowska – igła do szycia ze specjalnym natykanym oczkiem, w której nawleczenie nici nie wymaga użycia wzroku; skarpetniki – urządzenie służące do prania skarpet w pralce i ich suszenia; wskaźnik poziomu płynu – czujnik dźwiękiem sygnalizujący ilość nalewanego płynu do pojemnika.
Pomoce optyczne Dla osób słabowidzących, które stanowią liczną grupę ludzi w środowisku osób niewidomych, bardzo użyteczne są różnego rodzaju pomoce optyczne pozwalające na powiększanie oglądanych obiektów czy czytanego tekstu. Wszystkie wskazane w tej grupie nazwy mają charakter słownictwa specjalistycznego. Poniżej wskażę nazwy kilku z tych urządzeń: folia optyczna – przyrząd optyczny powiększający; liniał optyczny – linijka powiększająca tekst jak lupa; lupa – szkło powiększające; obecnie istnieje wiele rodzajów lup, np. lupa elektroniczna, lupa okularowa, lupa półkola itp.; monookular – urządzenie działające jak lornetka, pozwalające oglądać oddalone przedmioty; powiększalnik – elektroniczne urządzenie powiększające.
Zwroty ułatwiające orientację przestrzenną Charakterystyczne dla środowiska niewidomych jest
wykorzystanie układu tarczy zegarowej, by orientować się w najbliższym otoczeniu. Niewidomy może wtedy według godzin zegarowych poruszać się w terenie, orientować się w pomieszczeniu. Przytoczone poniżej zwroty występują bardzo często wśród osób niewidomych: szklanka stoi na drugiej; widelec masz na dziewiątej. Pomoc w orientacji przestrzennej i poruszaniu się Osoby niewidome z uwagi na brak wzroku potrzebują pomocy, by sprawnie poruszać się w miejscach publicznych, i otrzymują taką pomoc od osób widzących, od specjalnie szkolonych psów czy też używając sprzętu, który umożliwia im orientację. Poniżej wymienię najczęściej występujące nazwy „pomocników” osoby niewidomej: biała laska – laska orientacyjna, którą posługują się niewidomi, by rozpoznać teren, w jakim się poruszają, stanowi ona również informację dla osób widzących, iż człowiek idący z nią jest osobą niepełnosprawną wzrokowo; blondyna – biała laska; pies-przewodnik – specjalnie przeszkolony pies, który potrafi prowadzić osobę niewidomą; przewodnik – osoba widząca, która pomaga osobie niewidomej poruszać się w miejscach nieznanych. Określenia osób niewidomych Członkowie każdej grupy społecznej bywają określani przez członków innych grup na różne sposoby. Wielokrotnie w obrębie tej samej grupy występują różne określenia na współczłonków. Niejednokrotnie bywają to wyrażenia pejoratywne. W przypadku środowiska osób niewidomych jako podstawę do
tworzenia określeń członków grupy wykorzystujesię nazwy zwierząt, które nie posiadają wzroku, lub odnośniki do alfabetu dla niewidomych. Poniżej wskażę kilka takich właśnie określeń: brajlak, brajlowiec – osoba ucząca się i posługująca się alfabetem Braille’a, niewidomy; kret, krecik – określenie osób niewidomych; nietoperz – pogardliwe określenie osoby niewidomej. Wyrażenia specjalistyczne Grupa wyrażeń specjalistycznych jest tu bardzo uboga, gdyż nie sposób wymienić wszystkich leksemów, które służą specjalistom (lekarzom, pedagogom, rehabilitantom) pomagającym osobom niewidomym w leczeniu czy uczeniu się życia z niepełnosprawnością wzrokową. Poniżej wymienię więc najbardziej popularne w środowisku leksemy: blindowanie – wykonywanie ruchów charakterystycznych dla osób niewidomych, np. przechylanie głowy w celu wyszukania światła, poruszanie dłońmi przed twarzą itp.; blindyzmy – formy zachowań charakterystyczne dla osób niewidomych; tyflopedagogika, -grafia – wszystko, co jest związane z kształceniem i techniką dla osób niewidomych, otrzymuje grecki przedrostek tyflo od tyfhlos – ślepy, ukryty, ciemny. Wyrażenia i zwroty wykorzystujące czasowniki związane z czynnościami wzrokowymi Wydawać by się mogło, że osoby niewidome ze względu na brak wzroku nie używają wyrażeń, które odnoszą się do wykorzystania narządu wzroku. Uzus językowy i chęć nieodróżniania się od widzącej części społeczeństwa spowodowały, że niewidomi
używają wymienionych poniżej słów bardzo chętnie w tych samych sytuacjach co osoby widzące. Najczęściej występujące w środowisku osób niewidomych wyrażenia i zwroty motywowane przez czasowniki związane z czynnościami wzrokowymi to: do widzenia; do zobaczenia; oglądać; widzieć. Druk dla osób widzących W środowisku osób niewidomych rozróżnia się dwa rodzaje druku. Druk brajlowski, którym posługują się członkowie wskazanej grupy, i druk dla osób widzących. Z uwagi na to, że najpopularniejszą barwą druku jest kolor czarny, druk dla widzących określa się mianem „czarnodruku”. Poniżej wskażę kilka wyrażeń dotyczących druku dla osób widzących używanych przez osoby niewidome: czarnodruk – druk, jakim posługują się osoby widzące; książka czarnodrukowa – książka drukowana drukiem zwykłym; maszyna czarnodrukowa – zwykła maszyna do pisania. Wyrażenia i zwroty używane przez niewidomych i słabowidzących są wielokrotnie niezrozumiałe dla ludzi spoza środowiska. Można by mówić o socjolekcie osób niewidomych, według mnie jednak istnieje zbyt mało różnic między językiem, jakim posługują się niewidomi, a językiem innych grup społecznych. Niewidomi nie są tak bardzo zamkniętą grupą społeczną, która musiałaby wytworzyć więcej wyrażeń zrozumiałych tylko dla swoich członków. Na tworzenie się dużej liczby zwrotów i wyrażeń zrozumiałych tyko w obrębie grupy niewidomych i słabowidzących nie pozwala chęć niewyróżniania się w środowisku osób widzących.
31
aln yc h gn Ta sam bu w ob list ójc ac ów 1 h p oż e
tekst: ńska aśko-Zieli Monika Z
Kształt wypowiedzi zależy zawsze od tego, kim jest nadawca. Dlatego też teksty dotyczące samobójstwa różnią się od siebie w zależności od tego, czy nadawca jest osobą, która próbuje targnąć się na własne życie; kimś bliskim samobójcy; osobą postronną, ale zainteresowaną zapobieganiem samobójstwom, czy też kimś niezwiązanym w żaden sposób z problemem samobójstwa. Mimo ogromnej różnorodności postaw, dystansu do nasuwającego się tematu - wszystkie wymienione osoby stawiają sobie te same pytania: Czy w ogóle mówić o samobójstwie? Jak mówić o samobójstwie?
32
Milczeć czy mówić
Nawet jeżeli wydaje się, że rzeczywistość wymusza mówienie o czymś, co wymaga reakcji słownej, ludzie potrafią unikać podejmowania rozmowy. Przyczyną takiej postawy jest na przykład przekonanie, że mówienie o samobójstwie zwiększa prawdopodobieństwo jego popełnienia. Wbrew pozorom tę potoczną opinię można usłyszeć także wśród profesjonalistów, np. wśród lekarzy, co potwierdzają nie tylko Rory O’ Connor i Noel Sheehy w książce Zrozumieć samobójcę2, ale także autorzy polskiej wersji broszury Zapobieganie samobójstwom. Poradnik dla lekarzy pierwszego kontaktu przygotowanej przez Światową Organizację Zdrowia i Polskie Towarzystwo Suicydologiczne. W publikacji znajdujemy wyjaśnienie: mitem jest, że pytanie pacjenta o samobójstwo może sprowokować działania samobójcze3. Milczenie na temat samobójstwa bliskie jest tutaj chyba magicznemu myśleniu – czego nie powiem, to się nie stanie – które kryje się za ripostami: „wypluj te słowa, nawet o tym nie mów”. W rzeczywistości jest wprost odwrotnie– w tej sytuacji raczej mówienie niż milczenie ma walor prewencyjny, ale zawsze ważny jest sposób formułowania komunikatu. Dlatego też mimo dostrzeżenia wpływu przekazów medialnych na statystyki samobójcze wiedza o istnieniu „efektu Wertera” nie skłania do usuwania z mediów informacji o samobójstwach, ale do ich odpowiedniego przygotowania. Jak piszą bowiem autorzy Poradnika dla pracowników mediów: Klinicyści i badacze przyznają, że wzrost zachowań samobójczych w zagrożonych populacjach spowodowany jest nie przez samo zamieszczenie w mediach wiadomości o samobójstwie, lecz przez pewien typ przekazów medialnych4 (s. 13). Chodzi tutaj zarówno o treściową zawartość informacji (m.in. sugestia, aby unikać podawania nieprawdziwych, wyolbrzymionych danych; nie pisać o szczegółach dotyczących metody samobójstwa, wyborze konkretnego miejsca5), jak i wskazówki dotyczące eliminowania konkretnych sformułowań. Przykładem jest używanie wyrażenia „udane samobójstwo” zamiast „skuteczne samobójstwo”. Mogłoby się wydawać, że ta przestroga wynika jedynie z błędu w tłumaczeniu, ale już pobieżny przegląd zawartości zasobów internetowych potwierdza głęboką słuszność wskazówki. Mimo wszystko wydaje się, że milczenie na temat samobójstwa jest częstą praktyką społeczną, a jeśli nawet jest przerywane, to nie zawsze w sposób trafny. Świadczy o tym zarówno nazwa organizacji Stowarzyszenie Pomocy Rodzinom i Bliskim Samobójców – Tabu, jak i zdania z listów pożegnalnych: „Na rozmowę nie doczekałem się” czy też – „Ale wy nie myśleliście, że mówię prawdę”. Wypowiedzi te potwierdzają, że bez zanurzenia gatunku w kontekście trudno jest sobie uświadomić, że – jak pisze E. Ringel – 60-70% wszystkich samobójstw poprzedzonych jest zapowiedziami6, a list pożegnalny stanowi tylko jedno, chociaż najbardziej czytelne dla odbiorców, ogniwo w autonarracji na temat śmierci. Jednak listy pożegnalne towarzyszą tylko około 12 procentom samobójstw7, a nawet w nich nadawcy są zazwyczaj bardzo lakoniczni i często ograniczają się do użycia jednego słowa: „przepraszam” (nie ma informacji za co) lub „wybacz” (bez wypełnienia miejsca dopełnienia).
Jak wysłowić...
Najważniejsze tematy listów pożegnalnych to śmierć i samobójstwo. Obydwa obłożone są silnym tabu, a jednak wprowadzane są do wypowiedzi nadawców, bo przecież zakaz związany z samobójstwem i tak jest łamany przez popełnienie czynu. W spisywanym wyznaniu kontekst oceny moralnej pojawia się w samooskarżeniach, prośbach do bliskich o wybaczenie czy słowach modlitwy: wiem, że to grzech; sprzedałem duszę diabłu; to ja jestem szatanem; Wybacz mi, Panie Boże, módl się, aby Bóg miłosierny też mi wybaczył; Proszę, wybacz mi zło jakie wyrządziłem; Wybacz mi, bo zbłądziłem. Z listów pożegnalnych wyłaniają się trzy eufemizowane obszary powiązane z umieraniem: śmierć, samobójstwo i ciało po śmierci. Warto zauważyć, że pierwsze dwa pola, czyli śmierć i samobójstwo, w listach pożegnalnych często się nakładają i są trudne do odróżnienia (por. śmierć samobójcza). Czasami też mówienie o śmierci, a nie samobójstwie, jest już eufemizowaniem.
Samobójstwo – zastępcze określenia
Polskie eufemizmy samobójstwa zostały po raz pierwszy wydzielone w Słowniku eufemizmów polskich Anny Dąbrowskiej8, w którym stanowią część dużego pola Śmierć i zjawiska z nią związane. Na podstawie zestawu badanych listów pożegnalnych wstępnie udało się wyróżnić zbiór 18 eufemizmów, który powtarza niektóre wyróżnione wcześniej jednostki, ale zawiera także zupełnie inne wyrażenia zastępcze: to; zrobić to/ zrobić tak; tak postąpić; ten krok/ ten najgorszy krok/ ten straszny krok/ desperacki krok; takie myśli; czyn/ mój haniebny czyn/ taki czyn; decyzja/ straszna decyzja/ ta decyzja/ moja decyzja; wybór/ mój wybór; po wszystkim; rozwiązanie/ najlepsze rozwiązanie/ jedyne rozwiązanie; skończyć ze sobą; tragiczna śmierć; odebrać sobie życie; taki sposób; takie rzeczy gorsze od ucieczki z domu; wielka tragedia; zaistniała sytuacja; oddaję życie. Różnice między słownikowymi eufemizmami samobójstwa a pochodzącymi z listów pożegnalnych w jakimś stopniu wynikają z sytuacji komunikacyjnej: w liście pożegnalnym nadawca mówi o samym sobie, a nie relacjonuje czyjeś działanie. Oprócz wspólnych eufemizmów (odebrać sobie życie, skończyć ze sobą) są też takie, które mają ograniczony zasięg użycia. Jedne pojawiają się, gdy nadawca mówi o wykonywanym przez siebie czynie (np. to, rozwiązanie, czyn); a inne, gdy ktoś mówi o czyimś samobójstwie (śmierć dobrowolna9, śmierć na własne życzenie, śmierć nagła, podnieść na siebie rękę).
Tabu zwłok
Mogłoby się wydawać, że jeżeli w ogóle do samobójstwa dochodzi, to tabu ciała po śmierci powinno być w tej sytuacji przełamane. Argumentem na to jest istnienie poprzedzającego samobójstwo zespołu presuicydalnego, który obejmuje m.in. fantazjowanie na temat bycia martwym, wyobrażanie sobie aktu samobójczego oraz sposobu dokonania samobójstwa10. W listach pożegnalnych znajdziemy użycia wyrazów: „zwłoki” czy „trup” (Mój trup ma być wydany na cele naukowe; Pewnie jeszcze nigdy nie dostałaś listu od trupa), ale oprócz nich pojawiają się także różne określenia zastępcze (ciało, które po sobie; Moje ciało proszę przekazać moim dzieciom; Powłokę cielesną spalić, prochy rozsypać). Być może ze względu na to, że piszący dopiero wyobraża sobie siebie po śmierci, często zamiast wymienionych słów używa zaimka „ja” lub czasownika w pierwszej osobie konotującego zaimek (otworzyć tylko po znalezieniu mnie; Chcę być spalona, bo nie lubię robali), ale mimo dylematu „ja czy ciało”, stosowanie zaimka w tym kontekście jest z pewnością rodzajem złagodzenia. Tematyka związana z ciałem pojawia się w listach pożegnalnych zazwyczaj w związku ze wskazaniami dotyczącymi pogrzebu i pochówku, ale dobór środków językowych, którymi posługuje się autor tekstu oddaje w pewnym stopniu myślowy proces towarzyszący samobójstwu, o którym pisze S. Chwin: Ktoś, kto chce zabić siebie, musi przeobrazić własne ciało w ciało symboliczne, by dosięgnąć ciała rzeczywistego11.
Tabu śmierci
Człowiek popełniający samobójstwo tak jak każdy umierający, a może jeszcze mocniej, doświadcza sytuacji granicznej. Dlatego też i w listach pożegnalnych pojawiają się eufemizujące śmierć metafory końca12 (koniec/nie zawsze jednak te końce wyglądają tak, jakbyśmy
sobie tego życzyli; zakończyć żywot/dokończyć żywot/żywot dobiegnie końca; zakończyć życie; moje życie doszło końca/kresu mego życia ziemskiego; mój czas powoli dobiega końca; The end; tak było tam u „góry” zapisane w kalendarzu; mój ogarek został zgaszony; mnie już nie ma) oraz metafory przejścia utworzone na podstawie czasowników ruchu13: odejść z tego świata/postanawiam odejść z tego świata/muszę odejść/chcę odejść/odchodzę; w ostatniej mojej drodze.
Zdecydowanie rzadsze, wręcz pojedyncze, są przykłady metafor przejścia współtworzonych przez znaczenie ‘rozstanie’ (nie będzie mnie wśród żywych; tak bardzo chciałabym tu nie być). Być może ogólne sformułowania typu: pożegnać się ze światem, z żywymi, z życiem, są zastępowane w listach częściej pożegnaniami konkretnych osób oraz próbami przeniesienia perspektywy na drugą stronę życia w metaforyce zaświatów, która łagodzi lęk przed śmiercią przez wprowadzenie wiary w życie pozagrobowe14: będę Cię kochał nawet na drugim świecie; będę nad tobą czuwał z góry; spotkamy się w niebie; spotkamy się po drugiej stronie życia; TAM; do zobaczenia na tamtym świecie; a mi tam naprawdę lepiej; Jeżeli będę mógł, to stamtąd ci pomogę; Jeszcze się spotkamy; pozdrowię od Was Tatę (...).
Niedopowiedziane w listach
Wśród odnalezionych w listach pożegnalnych eufemizmów można wyodrębnić dwie grupy wyrażeń zastępczych różniące się od siebie nacechowaniem stylistycznym. Jedną stanowią eufemizmy potoczne, które potwierdzają silne powiązanie tekstu z sytuacją, co stanowi cechę konstytutywną listu pożegnalnego. Uwikłanie listu pożegnalnego w kontekst sytuacyjny jest bowiem tak silne, że bardzo często bez połączenia tych dwóch elementów nie udałoby się zaklasyfikować tekstu do analizowanego gatunku (np. „ta decyzja”, „ten krok”). Druga grupa to wyrażenia podniosłe, uroczyste, a więc bardzo wysokie stylistycznie („odchodzić”, „zasnąć”; „zasypiam na wieki”; „oddaję swoje życie”) lub neutralizujące emocje sformułowania o charakterze oficjalnym („zejście”). Wspólnym walorem zarówno potocznych, jak i podniosłych eufemizmów jest niejednoznaczność – cecha, która pozwala stworzyć tekst oparty na niedomówieniach, czyli mówić tylko to, co jest konieczne, a jednocześnie najtrudniejsze przemilczeć.
Niedopowiedziane tutaj
Na tym etapie badań trudno objąć ogarniającym całość podsumowaniem zarysowaną tylko sytuację komunikacyjną wyłaniającą się spoza listów. Nawet wyodrębniony tutaj punkt widzenia jest tylko jednym aspektem przedstawionej sytuacji: aby ukazać milczenie, trzeba było wyciszyć krzyk w innych listach. Dopiero zastosowanie metod ilościowych ma pomóc w obiektywizacji oglądu analizowanego zjawiska. Zanim jednak zaczniemy liczyć, warto dobrze się wokół rozejrzeć, aby nie pominąć tego, przed czym piszący ucieka, kryjąc się za słowami lub w milczeniu.15
Przypisy
Tekst został przygotowany na podstawie referatu wygłoszonego podczas Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Tabu w oku szeroko otwartym” (8-10 grudnia 2009, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu). Podstawę materiałową analizy stanowi korpus listów pożegnalnych zebranych w 2008 roku z prokuratur rejonowych w całej Polsce. 2 R. O’Connor, N. Sheehy, Zrozumieć samobójcę, przekł. A. Tanalska-Dulęba, Gdańsk 2002, s. 149. 3 Zapobieganie samobójstwom. Poradnik dla lekarzy pierwszego kontaktu, przyg. Światowa Organizacja Zdrowia, Polskie Towarzystwo Suicydologiczne, Genewa – Warszawa, 2003, s. 18. 4 Zapobieganie samobójstwom. Poradnik dla pracowników mediów, przyg. Światowa Organizacja Zdrowia, Polskie Towarzystwo Suicydologiczne, Genewa – Warszawa, 2003, s. 13. 5 Jw., s.16-17. 6 E. Ringel, Nerwica i samozniszczenie, Warszawa 1992, s. 128. 7 Wyliczenie dotyczy lat 1999-2008, na podstawie danych statystycznych Komendy Głównej Policji. 8 A. Dąbrowska, Słownik eufemizmów polskich, czyli w rzeczy mocno, w sposobie łagodnie, Warszawa 1998, s. 153-154. 9 B. Gawda, Samobójstwo – rodzaj śmierci dobrowolnej?, [w:] Problemy współczesnej tanatologii. Medycyna – Antropologia Kultury – Humanistyka, pod red. J. Kolbuszewskiego, Wrocław 1997, s. 115-118. 10 E. Ringel, Nerwica..., op. cit., s. 118. 11 S. Chwin, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni, s. 190. 12 Por. A. Engelking, Istota i ewolucja eufemizmów (na przykładzie zastępczych określeń śmierci), „Przegląd Humanistyczny” 4/1984, s. 119. 13 Jw., s. 120. 14 A. Dąbrowska, Słownik eufemizmów…, op. cit., s. 92. 15 Badania nad listami pożegnalnymi samobójców prowadzone są w ramach projektu badawczego, finansowanego ze środków budżetowych na naukę w latach 2010-2013. 1
tekst: Zvonko Dimoski, Paulina Kudzin
Wyrazów odnoszących się do orientacji seksualnej oraz określających osoby homoseksualne jest wiele (niekoniecznie znanych), a ten słowny zasób bez przerwy wzbogaca się i rozwija. Nie wszystkie wyrazy są równocześnie akceptowane i używane we wszystkich dziedzinach naukowego i publicznego dyskursu oraz wśród różnych grup społecznych. Niektóre z nich są z dumą używane przez homoseksualistów, a inne, które przez większą część społeczeństwa są traktowane jako normalne, dla nich są obraźliwe, niektóre z kolei są nie do przyjęcia w badaniach naukowych. Wszystkie analizowane języki, a jak pokazuje ten minisłowniczek, również współczesny język polski, są dość ubogie pod względem ilości wyrażeń związanych z odmienną orientacją seksualną. Istniejące słowa, pojęcia, terminy są głównie zapożyczone z języków obcych, przeważnie z angielskiego, lub są tłumaczone i przystosowane do współczesnych języków w sposób całkowicie nieodpowiedni z językowego punktu widzenia. Aby przybliżyć temat seksualności w ogóle, trzeba by wyjaśnić terminologię używaną przy tłumaczeniu tematów drażliwych dla naszych społeczeństw i ich reinterpretacji, ponieważ są one często źle rozumiane, a w konsekwencji w taki sam sposób przekazywane. Oczywiście, jako nieunikniona jawi się tutaj potrzeba lepszej i bardziej tolerancyjnej edukacji seksualnej oraz zrozumienie dla różnorodności. Oferujemy czytelnikom tylko małą część najciekawszych wyrazów i zwrotów językowych we współczesnych językach: chorwackim, serbskim, macedońskim. Większość przykładów pochodzi z codziennego, potocznego języka oraz wybranych utworów literatury o tematyce homoerotycznej.
35
WYRAZY O ZNACZENIU NEUTRALNYM chorw./serb./mac.: gej (z ang. gay) – gej, por. też: gej-klub, gej-kino, gej-film, gej-friendly, chorw./serb./mac.: homo – pol. homo, chorw./serb./mac.: homos – pol. homo, chorw./serb.: homoseksualac; mac. xoмoceкcуaлeц – pol.: homoseksualista, chorw./serb./mac.: kvir (z ang. queer) – w znaczeniu: odmienny, dziwa-czny, chorw./serb.: lezbijka; mac.: лeзбejкa – pol.: lesbijka, chorw./serb./mac.: les/-z – pol. les, chorw./serb.: ljubičica – dosł. fiołek, przen. homoseksualista, chorw./serb.: nastranjak – używane przez osoby, które uważają homoseksualizm za coś nienaturalnego, oznacza kogoś, kto wykracza poza społecznie przyjmowane/akceptowane normy seksualne, chorw./serb.: ormaruša – ormar oznacza szafę, wyraz zatem sugeruje osobę, która ukrywa swoją orientację seksualną, „chowa się w szafie”; jedna z najważniejszych metafor ruchu gejowskiego w latach 70. (ang. comming out of the closet – wyjść z szafy, ujawnić swoją orientację seksualną – chorw./serb.: ujavniti se; mac.: ce уjaвнувa), chorw./serb./mac.: peder/pedro – pol. pedał, w wymienionych językach wyraz ten nie ma tak negatywnych konotacji, jak w języku polskim i bardzo często jest używany w codziennej komunikacji, chorw./serb.: topli brat; mac.: тoпoл брaт – pol.: ciepły brat.
36
WYRAZY O ZNACZENIU PEJORATYWNYM chorw./serb./mac.: drolja/kurva (w odniesieniu do męskich homoseksualistów) – pol.: kurwa, prostytutka, chorw./serb.: curica; mac.: цypa (określenie używane tylko w stosunku do mężczyzn) – pol.: dziewczynka, chorw./serb./mac.: feget/fagot (z ang. faggot)– pol.: ciota, chorw./serb.: gejčina (z ang. gay) – znaczenie podobne jak pederčina, chorw./serb./mac.: lezba/lezbača/lezburina/lezbetina – pol.: lesba, chorw./serb.: muškarača; mac. мaшкyдaнкa – oznacza osobę płci żeńskiej, która zachowuje się w sposób charakterystyczny dla mężczyzn; pol.: chłopczyca, babochłop, chorw./serb/mac.:pederčina/pederčurina/ pederčetina/pederčuga; mac.: neдepишme – pol.: pedalicho, pedalisko, chorw./serb.: gejčina (z ang. gay) – znaczenie podobne jak pederčina, chorw./serb.: pederčina na kvadrat – pol.: pedał do kwadratu, pedał na maksa, chorw/serb./mac.: pička/pičketina/pičkica (określenie używane tylko w stosunku do mężczyzn) – pol.: pizda, cipa, cipka, chorw./serb./mac.: riba; mac.: жeнcкo пemлe; – osoba płci męskiej, która zachowuje się w sposób charakterystyczny dla kobiet, mac.: cmpuнa– pol.: ciota, chorw./serb./mac.: šmizla (stosowane w odniesieniu do męskich homoseksualistów) – pol.: blachara,chorw./ serb./mac.: tetka/tetkica – pol.: ciota, cioteczka, ciotunia; przym. ženskast i tetkast – ciotowaty, zniewieściały.
wyrazy o znaczeniu zdrobniałym i pieszczotliwym chorw./serb./mac.: femić (rodzaj męski) – z ang.: female, w znaczeniu zniewieściały, chorw./serb./mac.: homić – pol.: gejek, chorw./serb.: lezbičica; mac.: лезбичка – pol.: lesbijeczka, chorw./serb.: pederko – pol.: pedałek, chorw./serb./mac.: peško – pol.: pedałek.
WYRAZY O ZABARWIENIU SEKSUALNYM chorw./serb.: čmarojebač; mac.: чмapoeбaч – złoż. ‘čmar’ (pot. odbyt) i ‘jebač’ (pot. ruchacz), chorw./serb.: derpe/derpečina; mac.: peндe – pasywny homoseksualista, który na skutek nadmiernego uprawiania seksu ma ‘rozwaloną dupę’, chorw./serb.: dupevrt; mac.: дaвajгaз– pol.: dupodajec, chorw.: fukara – w zagrzebskim żargonie osoba uprawiająca bardzo często seks, czas. fukati se – pol.: ruchać się, chorw./serb.: kitoljubac – ‘kita’, potoczne określenie na kutas/fiut, dosłownie miłośnik kutasów/fiutów, chorw./serb.: kurcoljub/kuroljub; mac.: кypoљубeц – ‘kur’ ‘kurac’ w analizowanych złożeniach w znaczeniu kutas/fiut; dosł. miłośnik kutasów/fiutów, chorw./serb./mac.: kurcopušač/kuropušač – ‘pušač’ oznacza palacz, pol. pot. lodziara, w odniesieniu do homoseksualnych mężczyzn, chorw./serb.: nasađivač/nabadač/naguzač; mac.: нaceднyвaч/нaбoдyвaч – dosł. nadziewający się, chorw./serb.: pozadinac; pozadina – pol.: odbyt; dosł. odbytoruchacz, chorw./serb.: šupak meraklija – złoż. ‘šupak’ tyłek i ‘meraklija’ (z tur. merak), czyli ten, który odczuwa chęć, ochotę; dosł. miłośnik tyłków, aktywny homoseksualista.
37
38
wiersze i fotografie:
Bianka Rolando
Poczekaj moment, zaraz pojedziemy na Wschód Biel u stóp, rozlewiska mocy futrem języki, puste magazyny dławienie się, doborowi wrogowie odsuwanie spojrzeń, a może jednak jeszcze moment i uciekniemy na Wschód Wkradanie się w łaski posępnych kamuflaż, uchylanie chłodu Echo tu daleko niesie z Zachodu podsłuchujemy te przeinaczenia gramatyki preparowane, kruszywo Wschód się nie liczy, po ryju przymieranie głodem i zbędne kwiaty możesz wsadzisz je sobie cięte w ziemię Nie złapią korzeni, lecz będzie się wydawało Nie mamy takiej wartości jak przed momentem poza tym, jak to się u nas zwykło powiadać porzuciłem wrzosowiska i sny koszmarne Rozlatuję się samolotami, złom do złomu Spóźniłem się nieco, grudniowe zwyczaje Najlepsze rzeczy zdarzają się na koniec Na Wschodzie moment trwa tysiące lat dzięki temu poznałem lekarstwo na nieśmiertelność, wszystko zależy od
39
Wieczny Wschód W źrenicach wschód, odsuwam głowę grudniowe skacowanie, niepewność widoku Rewia granatu i czerni, niedoskonałość w bieli Legiony wschodnie! Rozbieram próżną rzeczywistość, by odkryć że porządek jawi się chaosem, nie znajduję Na Wschodzie cierpienie, zbrodnie ukryte w takiej boleści, że Grudnik prawie milknie – Idź błogosławić tym, co żyją w bogactwie Ja swą grudniową, surową barwą zaznaczę kraniec wschodu i zaginięcie Legiony wschodnie! Jestem dziś nastawiony bojowo, doceńcie Widzę wschód i wiem, skąd przyjdzie katastrofa Odłamki promieni w naszych twarzach, w trzewiach Wiecznie poszukuję was, legiony wschodnie Już wykrawam wam z pustki mundury Zamiast godeł i wizerunków, wycięte miejsca Ostatnio dowiedziałem się, że zdradziły mnie kruki za donosy na mnie mają prowizję z pustki Troki tętnią bólem i huk przy każdym dotknięciu podłogi Zaczynam tańczyć z bólu i chwieję się w niepewności Są jeszcze możliwe kompresy i plastry, u nas w lasach Sanatoria obłożone przyjemnymi mgłami i filcem odwetu Zawstydzam się, bo wiem, że rytm bolesny to nowa lekcja Pogodzony z czasem przechodzę, ja tu tylko sprzątam po nocy łże-ckie wyroby ceramiczne
40
41
42
Wschodni aparat bezpieczeństwa Idą po ciebie, chowaj się za mną, chowaj się we mnie Jak się oni tu dostali, skąd mają adres modrzewiowej kryjówki? Aparaty bezpieczeństwa ukrywają ruchomy harmider zębów W palcach trzymają pistolety marmurkowe i przednie Są w płaszczach, ty wiesz, jaki to kolor i co oznacza, uciekaj! Będę osłaniać twoje tyły, będę kłamać i udam, że moja ciotka przyjaźniła się ze staruchą, co wołała „nieczyste, nieczyste wody” Mają niebezpieczną aparaturę, która rzekomo jest najboleśniejsza Trzymając w ustach modrzewiową gałązkę, jestem pewny władzy nad nimi Zatem hufce, zatem kłamliwe chorągwie, rozpoznajcie mnie, poddaję się wam o modrzewiowe, modrzewiowe szmery, sekrety zawołań, będzie bolało po uszach wypisz, wymaluj wypisz, wymaluj, jak ojciec-sobaka, emalią karminową łamanie i kłamanie i już teraz będzie naprawdę ostatnia ofiara słynnych pasów bezpieczeńtwa zawiązywanych do zatamowania żywicy po ostrej nauczce Zdradzam wszystko instrukcja obsługi aparatów znajduje się w aparacie, zjedzonym przez aparat a moje ostatnie słowa to tradycyjna prośba o gałazkę modrzewiową i o ogień Jestem bez rąk, jestem kikutem w bieli i na pewno się złamię Bezpiecznie się czuję
43
Czerwony klin wybija Grudnika Kąty rozwarte i ostre, zważywszy na umiejętność uników nie mam szans na rekonwalescencję Czerwony klin wypycha mnie z dwuszeregu Mam mówić i szybko coś wymyślić, by podbić miasta wschodnie – No idź, powiedz im coś, no idź, coś mów! – Tak, tak, szumowiny, zatem witajcie Podrażniony jestem tam, gdzie należy dlatego nie potrafię krzyczeć tylko wypychany, jąkam się W ręce mam zaciśnięte słowa, w które wierzę Na bladej twarzy na policzkach pojawiają się dwa czerwone kliny co przesuwają mnie do przodu, mimo nieśmiałości – Co tam trzymasz w dłoniach, co się tam ci w dłoniach roztapia? Czyż nie są to słowa, w które wierzysz? Niechęć do prezentacji swych więziennych sznyt – I pracy z geometrii znowu zapomniałem zabrać z góry na dół
44
45
46
Geometria wschodnich ław barowych Nie ma już stałych krawędzi, nie ma już stałych krawędzi Zmrużam oczy do bolesnego niezrozumienia tych spraw To bardzo poruszające, poruszona geometria wschodnich ław przybiegają ładni chłopcy, ładne dziewczęta i łapią oddech różniczkują uśmiechami, publiczność dziś dopisuje nam Panowie, dosłownie sprawę stawiając, nie macie szans Bolesne przykurcze i trąby nie tylko powietrzne, wskazują do góry szczęście, do dołu farbą emaliową krycie, wielostronnie Panie, czerpiecie stosowne zyski z pomadek i kremów na mchy wasze płody rolne odłożone na później w jakichś stodołach Pochowane w ciemności, w skrytkach na lepsze czasy Poranniki na waszych sinych ramionach, zapalmy papierosa potem zobaczymy, co z tym począć, i czy poczynać można zuchwale wypierając dym z trzewi skurczonych z zimna Mam zbyt lekką głowę, by na was spoglądać Jakimś cudem zakwalifikowałem się z nią do wagi ciężkiej Ręce sine od zimna, a ciało wykreślone na marginesie połamane na liniach, na nich mnożą się licznie nie funkcje (niektórzy sugerują, że jest to rodzaj jednak żywego organizmu) Ty pijesz przeze mnie, a ja przez ciebie, wylewam za kołnierz infantki która śmieje się do rozpuku i do rozerwania szwów w szerokich biodrach Nieostro cię widzę, wszystko smuży się i tylko Chłód liczy punkty niewłaściwe na wschodnich ławach barowych liczy na momenty styku Przysuwa się do mnie coraz bliżej i czuję się skrępowany zimnem – Nie pytaj mnie dziś, proszę, o dzikie słowa i przyobiecaną padlinę
47
Kalendarz wschodni Bezkresne przestrzenie, migotanie brakiem biel wypełnia i czarne ślady wyznaczone liczymy inaczej dni, odkuwając je z lodu te prastare wykopaliska pełne ziemi i brudu Kalendarz porzuciłem wraz z odpadkami wraz z pomyjami wylałem do rowu śpiesznie dni są bardzo do siebie podobne, w bieli Kwarantanna zła w wysublimowanej izolatce sklejam wszystko żywicą nanoszoną na ciepło to się trzyma białej krawędzi, przesiąka szybko Przypuszczalnie i tak zabraknie nam godzin Upojony zimnem, zdobnie nieprzytomny Patrz, jaką mam władzę, olewam dzień następny! Czas daje dużo możliwości nieporozumień na szczęście nikt nikogo nie rozumie, bo gdyby udało by się zrozumieć, bylibyśmy przerażeni co tak naprawdę chcemy sobie powiedzieć Szukałem w kieszeni papierosów, znalazłem na jej dnie jedynie parę gotyckich rozet w skali 1:100 i innych śmieci Sporo się tego nazbierało w oczekiwaniu na nieśmiertelność
Bianka Rolando
48
49
Bądźmy poważni, szanujmy matkę Z Jakobe Mansztajnem, Laureatem Wrocławskiej Nagrody P o e t y c k i e j SILESIUS 2 0 1 0 , w kategorii debiut roku rozmawia
Bartosz Sadulski
Bartosz Sadulski: Jesteś przykładem na nowy sposób funkcjonowania w literaturze. Zanim mocno i porządnie zadebiutowałeś Wiedeńskim high life’em, byłeś już dobrze znanym blogerem, ale też nieźle obytym z poetyckimi portalami autorem (Poema, Nieszuflada, Portal Literacki). Mógłbyś swoją bytność w internecie chronologicznie zrekonstruować z komentarzem, czym cię poszczególne epizody wzbogaciły, w czym zubożyły? Jakobe Mansztajn: Wszystko stąd, że ja się z Wiedeńskim nie śpieszyłem. W tak zwanym międzyczasie, od momentu pojawienia się pomysłu na książkę do momentu jej napisania, biegałem z plastikową szabelką po portalach literackich, wymachując nią głupkowato i od czasu do czasu podsłuchując starszych i mądrzejszych kolegów i koleżanki z dorobkiem. A że przy tym wszystkim zachowywałem się głośno, toteż stosunkowo szybko i wyraźnie wpisałem się w pejzaż tych miejsc. Jeśli pytasz o ich wpływ na moje pisanie, to oczywiście taki wpływ zaszedł. Poema była na początku, tam się po raz pierwszy zetknąłem z krytyką i być może tam właśnie opublikowałem pierwszy dobry tekst. Później były kolejne, Portal Literacki, Poezja Polska i w końcu Nieszuflada, gdzie nauczyłem się – mam wrażenie – najwięcej, także dlatego, że zahaczyłem jeszcze o ten etap jej istnienia, kiedy wojny podjazdowe, zawiązywanie kółek wzajemnej sympatii czy manifestacyjne dopierdalanie stanowiły margines tamtejszej aktywności. Trudno jednak wyselekcjonować doświadczenia i przyporządkować je do poszczególnych momentów mojego funkcjonowania w świecie wirtualnym, tym trudniej, że w tamtym czasie działałem na trzech czy czterech portalach równolegle. Ale to nie one zdecydowały o kształcie mojego pisania czy wrażliwości, a odpowiednie wychowanie i lektura papierowych książek. B.S.: Nie chcę cię za bardzo ciągnąć w stronę internetu, ale skoro sam się przyznałeś, że jako adres zamieszkania na naszej-klasie wpisujesz „internet”, nie sposób nie spytać o cel twojego blogowania. Pomijając fakt, że blog jest niewyczerpalnym źródłem informacji o tobie dla prowadzącego wywiad (o czym za moment) oraz dla
fanów i miłośników, sporo tam impresji, urokliwych kawałków bez mizdrzenia się i strzelania póz. Blogujesz od 6 lat. Po co? Dlaczego? J.M.: Początkowo szukałem kanału ujścia dla prozatorskiej wersji Mansztajna. Wiersze moje funkcjonowały sobie pośród wierszy innych autorów na portalach literackich, tam przechodziły przez dynamiczny proces ocen, sugestii i czego tam jeszcze, słowem – żyły i miały gdzie żyć. Ale z równym upodobaniem pisywałem w tamtym czasie prozę, czy raczej: uprawiałem wprawki prozatorskie, których jednak osobisty charakter dyskwalifikował je – w mojej ocenie – jako samodzielne teksty, stąd pomysł bloga. Z czasem jednak środek ciężkości się przesuwał i zamiast konstruować teksty prozatorskie w oparciu o własne doświadczenie, zacząłem opisywać własne doświadczenie przy użyciu języka prozy – niby to samo, ale jednak zupełnie co innego. Funkcja bloga zmieniała się zatem na przestrzeni lat i dziś blog służy mi przede wszystkim do tłumaczenia się z nieregularności w publikowaniu kolejnych tekstów. Uważam, że gówniany ze mnie bloger z taką regularnością. B.S.: Bloger blogerem, ale na pewno nie jesteś gównianym poetą. W kilku rozmowach wspominasz, że ważną rolę w pisaniu i komponowaniu książki odegrała śmierć kolegi. W jednym z wierszy mówisz pomimo bólu, zaciśniesz zęby/ i rozłożysz kocyk – ze śmierci uczynisz pożytek. Ten przewijający się przez Wiedeński high life motyw, z którego robisz artystyczny pożytek, sprawia, że książka nabiera ciężaru i powagi, ale też spójności. Bliska jest stylistyce Kobierskiego, ale bardziej z Południa niż Lacrimosy. Zastanawiam się, czy właśnie to smutne wydarzenie z twojego życia było kluczowe przy pisaniu oraz składaniu debiutu? Książka zyskuje dzięki temu ciężar rzadko spotykany u młodych autorów. J.M.: Ów kolega któregoś słonecznego dnia wychodzi oknem, zostawiając nas wszystkich w głębokim paraliżu. Nie da się ukryć, że takie wydarzenie odbija się głośnym i przewlekłym echem w pisaniu, stanowi moment spustowy i zarazem zwrotny, odzierający z beztroski i bezwzględnej wiary w nieśmiertelność – na-
szą (czyli bohaterów książki) i innych. Z drugiej jednak strony śmierć jest w książce instrumentem, zapalniczką obracaną w palcach – czasem zapalniczką marki Zippo (dostojną i raczej poważną), a czasem jednorazówką z kiosku (groteskową i błahą). To oczywiście niezbędny składnik całej kompozycji wprawiający wydarzenia i postaci w ruch, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że to właśnie śmierć stanowi clou i osnowę całej opowieści. Bohaterem jest raczej koniec jako taki, pewna schyłkowość odbywająca się na kilku polach: jako koniec dzieciństwa i nastoletniej naiwności, jako śmierć kolegi, która wytrąca spokój z duszy, ale także jako koniec złudzeń związanych z miłością i całym tym blichtrem uczuciowym – wszystko podporządkowane odpowiedniemu tokowi narracji. Atmosfera schyłkowości unosi się w książce także z innych powodów, oto bowiem kończy się jeden pojebany system i zaczyna kolejny, upadają mury, kioski, za to w górę rosną hipermarkety i człowiek powoli dryfuje w kierunku gorszego samopoczucia. B.S.: Sformułowanie „wiedeński high life” pojawia się w tomie rzadko, a definiujesz go niejako słowami: wiedeński high life: siedzimy przed kioskiem/ i wsuwamy dropsy. Jesteś ironicznym głosem sumienia swojego pokolenia, kolejnej wariacji na temat pokolenia X? Jawisz się trochę jako poeta resentymentu, osobistej tragedii, jaką jest przemijanie i dorastanie. J.M.: Powiedziałbym raczej, że jestem ironicznym głosem osobistej tragedii. Byłoby strzałem w stopę pisać książkę z intencją, że się mówi w imieniu swojego – rzekomo – pokolenia. Gdyby chodziło o społeczność kwiaciarzy albo kucharzy, słowem – względnie określoną grupę społeczną w określonym czasie na Ziemi, to jeszcze okej, znasz się na kwiatach, znasz kilku kwiaciarzy – napisz książkę o kwiaciarzach w Polsce na przełomie wieków. O „moim” pokoleniu można powiedzieć wszystko, ale nie to, że istnieje. W jego skład wchodzą ludzie bez tożsamości, zdezorientowani społecznie i politycznie, wychowani w rzeczywistości pustych półek sklepowych, których następnie przetransportowano do świata marzeń, gdzie czekolada Milka i porno pisma do-
stępne są w każdym kiosku. To zbieranina ludzi o różnych poglądach, różnych doświadczeniach i różnym stosunku do świata obecnego i przeszłego. Nie ma takiego pokolenia – mimo że mamy ich obecnie w przysłowiowy chuj pod postacią różnych haseł – z którym czułbym jakąś poważniejszą więź. W moich tekstach pojawia się wprawdzie liczba mnoga, ale jej mnogość obejmuje jedynie wąską grupę osób, z którymi wychowałem się na osiedlu w Gdańsku. Wszystko, co napisałem, ma początek w osobistej tragedii dzielonej przez kilku konkretnych chłopców. Jeśli ktoś jednak może wziąć z tego coś dla siebie, jeżeli treści książki można ekstrapolować na innych ludzi czy nawet całe grupy, to w porządku, znaczy, że być może trafiłem w sedno. B.S.: Swoistym Rubikonem, zarówno dla książki, jak i dla twojego bohatera, jest wiersz Tyber, który metaforycznie opowiada o momencie dorastania czy raczej dojrzewania, które rozumie się jako odcięcie od przeszłości, powolne spoglądanie w przyszłość, osiąganie specyficznego stanu „zen”. I chyba tego stanu nie osiąga, tkwiąc w zawieszeniu przez kolejne wiersze. Niekończąca się schyłkowość bije z Wiedeńskiego high life’u, ale schyłkowość pozbawiona sentymentalizmu, niedążąca do ostatecznego trzęsienia ziemi, jak w Na skróty Altmana. Granicą między czym a czym jest Tyber? I co czeka twojego bohatera na końcu kolejnego okresu schyłkowego? J.M.: Tyber jest dla całego tomu szczególny, a zdanie opowiedzieć się wreszcie za szczęściem, jakie jest, a nie jakiego się szuka, to swoiste credo podmiotu lirycznego. W świecie, w którym rzeczy przestają mieć znaczenie i marazm staje się dominującą postawą, pojęcie „szczęścia” zostaje zredefiniowane, oczekiwania są mniejsze, bohater wypowiada sentencjonalne „idź pan w chuj z takim żartem” i trwa w tej sentencji do końca książki. Tyber jest zatem granicą między światem, w którym rzeczy są możliwe i wszystkie furtki otwarte, a światem, w którym rzeczy stają się przede wszystkim konieczne i nieuchronne. Na pytanie, co jest dalej, odpowiadam, że dalej jest kolejna książka, z tym samym bohaterem lirycznym, wyposażonym jednak w nowy inwentarz i nową ideę.
51
B.S.: Mówisz o ideach, a tych za wiele nie ma w Wiedeńskim high lifie. Koncentrujesz się raczej na „popielatych smutkach”, ideologia nawet w pozornie najbardziej zaangażowanym „wierszu programowym” jest sprowadzona do osobistej perspektywy. Niewątpliwie w twoim debiucie „istnieje świat”, ale śmierć – czyli jeden z najważniejszych tematów – jest apolityczna. Jakie idee łączą twoich lirycznych bohaterów? Jakie będą nowe? J.M.: Ja myślę, że pewna ideologia jest widoczna, na przykład w wierszu Narracja III, gdzie Siwy, bohater książki, wyraża antykonsumpcyjne i antykapitalistyczne tezy ukryte w pozornie błahym popierdywaniu na temat rychłego końca kiosków. Ale zgoda – nie ideologia w sensie deklaracji polityczno-społecznych jest tutaj treścią wiodącą, a pewna osobista idea poszukiwania azylu i stałego lądu w świecie, w którym nic się nie ostaje, wszystko osuwa się spod stóp. To idea łącząca bohaterów, Siwego, Marcina i Mansztajna, z których każdy mówi moim głosem. A jakie będą nowe – w dalszym ciągu inwigilować będę egzystencję i może powiem coś więcej na temat literatury, jak ją widzę i na czym polega mój żal wobec niej. B.S.: Zastanawiam się, czy w takim razie ten żal nie objawia się od dłuższego czasu, ale pod inną postacią. W jednym z blogowych wpisów przyznałeś się, że nie obserwujesz młodej liryki, dystansujesz się od niej nie tylko twórczo, ale i środowiskowo. Masz wobec niej (młodej poezji) jakiś żal, a może coś jej zarzucasz? Pytam z całą świadomością stosowanego uogólnienia. J.M.: Jeśli rzeczywiście tak powiedziałem, to teraz nie do końca się ze sobą zgadzam. Obserwuję młodą polską lirykę, czytam znajomych bliższych i dalszych, i chociaż ostatnio nie jestem najlepszym czytelnikiem, trochę nawet – przyznam szczerze – lecę w chuja, to jednak staram się pozostać na bieżąco. Dystansuję się natomiast środowiskowo, nie wkładam palców w szarlotkę, nie poklepuję, nie jestem poklepywany. Mnie taki dystans odpowiada, dzięki temu zachowuję zdrową perspektywę w ocenie własnych możliwości, ale
52
również tego, co jest literaturą, a co jedynie niezłym wierszykiem napisanym przez dobrego kolegę, który od czasu do czasu przyniesie zioło. B.S.: Na pewno – przynajmniej z perspektywy książki – twoje pojęcie „koleżeństwa” jest w tym kontekście (socjologii poezji, jak to się ładnie określa) inne, dzięki czemu udaje ci się uniknąć zaszufladkowania. Uważasz, że kumoterstwo i idące za nim kunktatorstwo są największymi chorobami toczącymi młodą (i przecież nie tylko) poezję? J.M.: Czy ja wiem... Kumoterstwo jest stałym elementem każdej dziedziny życia, w poezji nie jest inaczej. Ja zresztą nie piętnuję tych wszystkich środowiskowych procesów i zjawisk, nie stawiam się w roli Johna McLane’a, który przyszedł pozamiatać, to nie moja brocha. Moja brocha to moje prywatne podejście do sprawy, które przesuwa środek ciężkości z bankietów w stronę pisania. Mimo to młoda polska poezja ma się zupełnie nieźle. Ja w ogóle mam wrażenie, że właśnie poezja jest tym, co nam ostatnio w literaturze wychodzi najlepiej. B.S.: Wychodzi najlepiej, choć niewątpliwie jest rzeczą cudownie zbędną i u swych założeń nieco głupawą. Zastanawia mnie – często przytaczane w prozie Janusza Rudnickiego – rozgraniczenie między poetyckością a poezją, które opisywał chociażby tak: Poezja to drzewo, poetyckość jego szum. Literatura dzieli się na poezję i poetyckość. Poezja to odejmowanie, redukowanie, z czegoś, co za dużo, robienie mniej. Kucie żelaza. A poetyckość to dmuchanie kolorowego szkła. Ty jednak nie boisz się poetyckości, która w twojej książce występuje chociażby pod postacią metafor dopełniaczowych (moja ulubiona to: ciasna piwnica twojego oka). Masz jakąś własną definicję poezji, nieco tradycyjną, pozbawioną społecznego wydźwięku? I jak wobec tego widzisz jej funkcję w szerszym kontekście literatury, ale też życia społecznego? J.M.: Trzymając się typologii Rudnickiego, poetyckość będzie u mnie tym, co otacza wiersz – że tak powiem – właściwy, ale jednocześnie pochodzi z jego wnętrza, innymi słowy: wszystko, co nie jest sednem tekstu, jest
w wierszu po to, aby zaistniała opowieść. Każdy bowiem tekst jest opowiadaniem ubranym w wiersz, nie opowiadaniem w sensie gatunkowym, ale historią ze swoimi bohaterami i powodem, dla którego została napisana. Stąd na przykład moje zorientowanie na detal i fabularyzowanie narracji. Jeśli zaś idzie o definicję, nie posiadam takowej. To znaczy posiadam, ale nigdy nie przełożyłem jej na język ludzi, więc tak naprawdę nie ma o czym mówić. To znaczy jest o czym, ale nie ma jak. A nawet gdyby było, to szkoda naszego czasu. Ja jestem praktykiem – że zacytuję klasyka – teorie zostawiam teoretykom. B.S.: Czy przyjęcie pseudonimu Jakobe Mansztajn wynika z obawy przed nadchodzącą wielkimi krokami sławą? J.M.: Zdecydowanie tak [śmiech]. Prawdą jest także to, że nie chciałem szargać nazwiska mojej matki. Matka moja bowiem całe swe zawodowe życie rozwija tradycje ekonomiczne, a tu nagle syn jej, zamiast pomnażać majątek, poszerzać włości, postanowił obrać drogę utracjusza i jął parać się – jak sam powiedziałeś – rzeczą cudownie zbędną. To nie wygląda najlepiej w papierach, dlatego bądźmy poważni, szanujmy matkę. B.S.: Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Bartosz Sadulski
Filostrat na pchlim targu Dobrawa Lisak-Gębala
Nie brak dowodów swoistego i świadomie akcentowanego anachronizmu Jacka Dehnela. Żywoty równoległe, Balzakiana, Lala – wszystkie te utwory w pewien sposób sięgają do mieszczańskiej przeszłości przełomu XIX i XX wieku. Podobnie jest w Fotoplastikonie, zestawie małych próz poetyckich, z których każda odnosi się do zamieszczonego obok zdjęcia. Dehnel deklaruje na początku, iż wartością starych fotografii jest ich piękno, nieprzypadkowość, cechy zbliżające je raczej do dzieł malarskich, tak różne od współczesnej manii byle jakiego dokumentowania błahych epizodów. Ta deklaracja rozbudza oczekiwania względem ekfrastyczności tekstów towarzyszących prezentacji fotografii wyszukanych przez pisarza w antykwariatach, na pchlich targach czy wylicytowanych na aukcjach internetowych. To jednak oczekiwania na wyrost. I nie chodzi tu wyłącznie o fakt, że rozbudowany opis nie jest w stanie wywołać złudzenia naoczności obrazu, że jedynie ślizga się po jego powierzchni, nieuchronnie wychodząc poza to, co ofiarowuje się jedynie w widzeniu. Pod naporem słownego komentarza zaprezentowanego w Fotoplastikonie zdjęcia ulegają unieważnieniu, a wręcz unieobecnieniu. Podobny los spotkał malarskie pierwowzory słynnych Obrazów Filostrata, zbioru, który na całe stulecia wyznaczył tradycję tworzenia ekfraz. Domniemywa się wręcz, że neapolitańska pinakoteka, opisana przez starożytnego retora, nigdy nie istniała. A przecież w najnowszym tomie Jacka Dehnela zdjęcia mamy zaprezentowane tuż przed oczami, mimo to przegrywają one z potokiem słów, który wybiega poza samą fotografię, działa wybiórczo i tendencyjnie, a przede wszystkim zmierza do wyróżnienia samej postaci piszącego. Dehnelowi chodzi o swoiste zakrzywianie percepcji, ukazanie własnych skojarzeń, snucie różnorakich domysłów na temat dawno żyjących osób, „rozbitków” wyrzuconych na brzeg współczesności przez nurt czasu. Sam podkreśla bezwzględność odbiorcy (widzowie nie biorą jeńców), wobec której każda postać z fotografii „musi tańczyć tak, jak jej zagrają”. Wyblakła powierzchnia zdjęcia okazuje się bowiem weneckim lustrem, uwiecznione osoby naprawdę nie spoglądają w obiektyw aparatu, lecz patrzą prosto w oczy komuś,
53
kto po latach skieruje swój wzrok na fotografię i, jak dowodzą omówienia zamieszczone przez Dehnela, zobaczy i opisze to, co zechce zobaczyć. Fotoplastikon nie charakteryzuje się spójną koncepcją. Dość rzadko pojawiają się opisy współgrające z otwierającą zbiór apoteozą piękna starych fotografii, traktujące zdjęcia jak malowidła przez uwzględnienie światła, koloru, kompozycji, układu postaci i przedmiotów. Z deklaracją początkową z pewnością współgra omówienie fotografii zatytułowanej przez Dehnela Regaty, wyróżnionej dodatkowo poprzez umieszczenie na okładce i zwięzłe określenie istoty tego zdjęcia: Przede wszystkim: piękno. Deskrypcja tego obrazu, oscylująca między odwzorowaniem tego, co widzialne, a metaforyzacją, zderza się z wyłożoną wprost tezą o zasadniczej nieprzekładalności piękna fotografii na słowa – Piękno, a zatem coś, czego nie sposób opisać, co można tylko nieudolnie nazywać, z czym trzeba się siłować i w końcu przegrać. Zgodnie z zapewnieniami autora literatura, niczym piesek, może, warcząc, chwycić piękno małymi, ostrymi ząbkami, potarmosić je, a potem puścić. Próba choćby „potarmoszenia” piękna starych fotografii w praktyce nie jest jednak nicią przewodnią zbioru, nie wszystkie zresztą zdjęcia znalazły się tu ze względu na swoje walory artystyczne; zdecydowana większość z nich uderzać ma dziwacznością czy nawet grozą lub stanowić pretekst do przywołania szeregu rozpoznawalnych postaci – między innymi Freuda, Ota Bengi, Anny Csillag, arcyksięcia Rudolpha Habsburga, George Sand. Estetyzacji fotografii jako dzieła sztuki przeciwstawia się traktowanie zaprezentowanych zdjęć jako dokumentów epoki, śladów dających dostęp do wiedzy o czasach przełomu stuleci, ale również o okresie wojen, a nawet latach powojennych, w odniesieniu do życia zarówno w nowym, jak i w starym świecie. Dehnel poprzez komentarze zmierzające do odkrycia (wykreowania) przeszłości, czasem nawet w kilku wariantach, odziera sztukę fotografii z jej sztuczności, z przeestetyzowanego pozoru. Naruszając fotograficzną tendencję do zamrażania życia w konkretnym ujęciu, dodaje przedakcję i poakcję do scenki zaaranżowanej na chwilę przed obiektywem aparatu. Kłopot w tym, że większość opisów wydaje się nieco banalna, co tym dotkliwszy za-
54
wód sprawić może czytelnikowi, który dał się skusić wypieszczoną szatą graficzną wydania, zaplanowaną jakby na wyrost. Cenny zdaje się kompleks tekstów ukazujących mieszczańską mentalność, czasem w zderzeniu ze współczesną, czasem poprzez zabieg egzotyzacji tego, co wydać się mogło oczywiste, kiedy to mniemania Europejczyka, pana świata, zostają zdemaskowane od strony uprzedzeń rasistowskich, tabu seksualnego, dyskryminacji kobiet, utrzymywania podziałów społecznych. Dehnel rysuje wyrazisty obraz fobii typowych dla „zdrowej większości”. Skłaniając się ku psychologii odbioru, ukazuje, jak prezentowany w zaciszu mieszczańskiego salonu miniaturowy freak show – zbiór wizerunków ludzi zdeformowanych fizycznie, karłów, czarnych, homoseksualistów, transwestytów – budzić mógł mieszaninę niezdrowego zainteresowania, lęku oraz uspokojenia co do własnej „normalności”. Miejscami patetyczny wykład, w ugrzeczniony sposób odwołujący się do wspólnoty wtajemniczonych, przypomina opowieści przewodnika oprowadzającego po muzeum osobliwości. Jednakże kilka zestawów zdjęć przekonuje, że w spokojnym życiu belle époque, w którym obcość, śmierć i występek wywoływać mogły dreszczyk emocji, tliła się już groza bliskich wojen i totalitaryzmów. Ponadto pojawia się kilka fotografii, które mogą wywołać autentyczny dreszcz również u współczesnego odbiorcy. Co znamienne, Dehnel również za wizerunkami upozowanych i uszminkowanych doszukuje się mrocznych występków, brudów mieszczańskiej podświadomości. Warto zapytać, czy ta fiksacja ma swoje źródło tylko w wiedzy o epoce, czy raczej rodzi się w uprzedzonym oku patrzącego i piszącego, który widzi nagość, tam gdzie zalega cień (Basen), zachwianie tożsamości płciowej w każdym odstępstwie od typowego wyglądu (Jak zdobywano Dziki Zachód...) czy przebierankach (Drag); nagminnie też podkreśla łamanie seksualnego tabu. Obsesyjne tematy przewijające się wciąż przez cykl próz poetyckich Dehnela być może więcej mówią o psychologii percepcji samego autora niż o mentalności ludzi minionej epoki. Opisy zamieszczone w Fotoplastikonie są bardzo nierówne, szczególnie pod względem stylistycznym, choć rzecz jasna dobór stylu wypowiedzi uwarunkowany jest
niejako charakterem omawianych fotografii, a te są bardzo różne. W Żywotach równoległych Dehnel podobnie zestawił kilka wyselekcjonowanych z własnych zbiorów zdjęć z ich ekfrazami. W małych prozach Fotoplastikonu brak jednak swoistego decorum, które autor wcześniej sam sobie narzucał w poezji, stąd zdają się one skrawkami, odpadkami z warsztatu, serią dotąd niezrealizowanych pomysłów na wiersze. W licznych, zbyt zmanierowanych opisach ni stąd ni zowąd pojawiają się hołubione przez Dehnela archaizacje i inwersje, które zdają się jednak zbyt natrętne. Ironiczny z założenia język omówień przypomina zrazu reklamę, zrazu wykład naukowy, nierzadko pojawiają się dialogi, wstawki autobiograficzne i aforystyczne pointy. Sylwiczność kontrastuje tu z pozorami uporządkowania. Dehnel zestawił zdjęcia parami, co przypominać ma oglądanie dwóch fotografii w stereoskopie, przyrządzie optycznym wywołującym złudzenie trójwymiarowości obrazów. Percepcja stereo oznacza tu łączenie w pary zupełnie odległych zdjęć, które podług interpretacji pisarza ujawniają zbliżone sensy. Być może odpowiednikiem widzenia trójwymiarowego miało być tutaj wywoływanie złudzenia przywracania do życia tego, co dawno minione, zabieg ten kojarzy się jednak raczej z rebusem bez rozwiązania. Fotoplastikon w całości przypomina pchli targ. Czasem znajdzie się istne cudo, w większości przypadków można jednak z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że ktoś próbuje jako bezcenny rarytas wcisnąć nam błyszczący szmelc. Jacek Dehnel, Fotoplastikon, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
Nowy kwartalnik
Herito Dziedzictwo Kultura Współczesność www.herito.pl Od listopada w sprzedaży! Temat pierwszego numeru: Symbole i kalki A w nim: „przewietrzenie” wyobrażeń związanych z ideologiami i mitami narodowymi w Europie Środkowej, recenzje książek, wystaw i nowych instytucji, Europejskie Stolice Kultury, triesteński tryptyk eseistyczny. Wydawca: Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie, www.mck.krakow.pl
55
Adam Wiedemann
Wiersz ciemności 1. Ostatnio komplikacje śmieszą. Wartości dodane nie są już tymi, które chciałoby się odjąć, a wszak w odejmowaniu tkwi najwięcej światła.
odwraca się od sensu i zakłóca przebieg czasu w jego wnętrzności, w jego marnym dojściu do zatrzymania. Nie sensu, tylko jego porcji.
Tkwi zresztą luźno i pożytki z tego są, że tak powiem, nader wytężone. Cierń sam chciałby wyjść, lecz masz go w nodze
3.
na wszelki, dosłownie, wypadek. Jęczy w tobie ten stan, gdy był jeszcze dość miękki i wylatywał z niego czuły nadmiar sensu. Wartościami wyłożone są schody i cieszy cię ten grunt, w miarę stabilny, zakręcony pod kątem prostym wobec jakiejkolwiek racji i wobec możliwości bycia ponad. Czym? Ponad lotem bez parasolki, ponad wyobraźnią? Pytanie brzmi: kto kiedy miał kogo przez sen. 2. Światło wytwarza przestrzeń, dźwięk wytwarza czas. Brahms wiedział więcej o świetle, miał je w małym palcu od nogi opisanej przez Paderewskiego. Bruckner opowiada się wobec ciemności, tworzy ścisk, w który nie wsadzisz ciekawego palca. Ów palec się zakręca i wrasta sam w siebie,
56
Gdzie mój kot? wszystko musi zostać nazwane od nowa. Powiedzonko zmienia się w rodzaj „czynu”, mówię „dom” i myślę w sposób wyróżniony, zachciało mi się domu, a domem jest kot. Chodzę po domu, nie ma kota w domu. Warszawa, 13.6.10 Adam Wiedemann
Robert Rybicki
Wściekłość w grze! Serce jak rozżarzone ruszta! Dajcie mi rozżarzony palec, na grzbiecie płomienia wjadę do jaźni! Kto kłamie w grze! Jestem tym riffem, który połamie Twoje kości! Bez ukrytych intencji! Hej, kombinatorze, chodźże no tu! Każda karta w grze jest jak siekiera w locie.
Nieskończonej ilości słońc. Na których rozpięta jest pajęczyna Galaktyk. Wszechświaty się przenikają, przecinają,
Świat skacze na główkę!
każdy wszechświat oferuje nam inny rodzaj materii, aż się zepsuło
2.
coś, słyszeliśmy tylko chrupnięcie i
Nie ma potrzeby osiągania jakiegoś specjalnego stanu umysłu. Shimryu Suzuki: Umysł zen. Umysł początkującego, str. 21 (brak noty edytorskiej).
Kiedy czytam o zen, boli mnie ząb.
grzmot. ZEN JEST JAK WSTRZĄŚNIĘTE PIWO W BUTELCE!
Chodź do mnie, w głąb, przez rozbłyskujące dno, w świetle słońc.
57
Skwarna mgła, głód jest popularny, brudna gwiazda kontynuuje chód w chłód, tymczasem salwa impulsów! Jak byśmy tutaj pili, nic by nam nie zrobili, pijemy za włosy Łysego! Twoja torba jest z nami! (by bi be) Bankoman usiłował poderwać prostystutessę, zakładając bankomaty w niebiosach, otrząsając się od wściekłych aniołów jak od roju much. (by bi be) Rój aniołów w mokrych koszulkach zagryzał słowa – na słowo – z żeru lingwistyków wskrzeszanych mięśniami robotników, a ci – o kandyzowanych oczach – wzdychają do wielkich paszcz – o misternym uzębieniu – potworów oceanicznych głębi z preferowanych połączeń sieciowych krain o drogach ze żwiru. Łza zostawia na twarzy ślad jak ślimak winniczek na piach nakłada śluz: łza wypala twarz anioła, bankomanowi cierpnie bark, ręka odpływa jak węgorz, ławica rąk w powietrzu, (by bi be) głód wygrywa w rankingach myszy pochowanych w stogach zatęchłego siana,
58
Na łzie pozostał twarzy ślad. Ślimak winniczek wchłonął piach. Pozostał po nim domku gruz.
winniczki wchodzą głęboko w glebę, brudna gwiazda o umorusanej jasnej stronie chłonie świat – i go ma czelność przedstawiać swym blaskiem; a to smutny wir energetyczny wciąga zakosy retoryki niedzielnej mszy, aż żyto z pól niewinnych obserwatorów, żal proboszczów pomniejszych ofiar megafonów przyczepionych parafii, z których każdy do drewnianych słupów, na jest mentorem przysiółka. których elektryka huśta się pośród gałęzi przydrożnych Na co mieszkańcom przysiółka drzew, gnije, jak obsikane skąpanym w naturze i fotonach przez Obcego, albo przeciętny kaznodzieja? Na nawet samego Gigera Rh+, co naturze metafizyka, gdy gdyby tak to sobie wyobrazić, zabawa odpustowa przenosi przestrzelić model przedstawienia świata się na inne poletko, a zakrwawiony w mózgu, nie wiadomo czy mózg istnieje, ślad na płocie jest przyczynkiem nie wiadomo, czy słońce istnieje, zjawa do anegdoty, a ta z kolei słońca mnie staje się wsiową legendą? straszy po nocach… Gdzie jest bezprzewodowa miłość? A gdzie bezkompromisowa pięść? Które z zadań matematycznych obliczy mnie osobiście? I gdzie jestem w dziecinadzie prognoz analityków? Statystycznie rzecz biorąc? Na co tutaj się zgodzić? I komu bombę w ryło w tym dogmacie?
Ty nekrofilu!
59
Tętnię do Ciebie. Myślałem, że to manekiny przed sklepem, a to ludzie schronili się przed deszczem… Kości dźwięków, chrupiące w szczękach Galaktyk, właściwie czuję ogień w kościach, gdy odkrywam galaktozę – hormon kosmosu, a Paulina się pakuje, zagłuszana przez tembry silników dobiegające zza ekranów,
(fosforowo-zielony)
gdy rozmowa tkwi jako pułapka dla intelektualistów; i idę tam, gdzie się prędzej zapali światło, ku temperaturom świateł. na kapok drogowca!
Tętnię na kamizelkowo
Robert Rybicki
60
Tomasz Dalasiński
XXI
XXII
przegrzane podzespoły przedrzeźniają system: piękna instrumentacja, klasyczne manewry (dziś polecamy państwu liryczną wycieczkę przez środek poligonu). w ciężkich infradźwiękach kąpią się rydwany: piękna inwersja, wiosną dozwolona (zresztą – jak wszystko w tekście). wczoraj:
(3)
język przecięty newsem z przedostatniej chwili: „!!! na przemian oddychania & zawroty!!!” oraz „co? o:” (już raz się tak zdarzyło. powtórka? powtórka […] dla bezpieczeństwa ciszy urwiemy to zdanie na moment przed toksyczną metaforą, po czym bezwiednie przestawimy się na inne czasy, najlepiej czasy przyszłe (zaraz po przerzutni nastąpią czasy przyszłe) w trybie dokonanym. nasz hybrydyczny okręt spłonie w krótkim spięciu.
aż przyszły czasy przyszłe (światło o smaku światła, cień o zapachu cienia) i wyszło, że wyszła na jaw jawna nagonka na język, i kpina z kipienia mowy, z bulgotania frazy (BÓL, BÓL). aż (2) przyszły czasy przyszłe i przyszła żonglerka ciętym powtórzeniem, utrzymanym w średnio regularnym rytmie i w obniżonym tonie. aż (1) przyszły czasy przyszłe i przyschły czasy przyszłe i prysły czasy przyszłe i (0) kropka.
61
XXIII (widok z widokiem na widok) 0 i kropka: oto jak można zacząć wędrówkę po niejasnym świetle monitora, w źrenicach mając widok z widokiem na widok lub widok z powidokiem na przedwidok, albo powidok z przedwidokiem na lepsze widoki. na szczęście (jak wiadomo z wcześniejszych przekazów) w dowolnej chwili można rozpocząć inaczej. jednak tym razem wszystko będzie po staremu, tzn.: nic nie będzie inaczej, niż to zapisano w nie byle jakiej xiędze w klasycznym .docx-ie. tak, mowa tu o biblii. o biblii w detalu, gdyż każdy detal waży tyle, ile całość snu o pierwszym katarze i stłuczonej kostce. tak, mowa tu o dzieciństwie. o dzieciństwie w hurcie, gdy każdy moment brało się na kilometry, a białe było białe, bez zbędnych odcieni. co więcej? nic ponadto. więc zróbmy przerywnik w tym nudnym wywodzie (w nawiasie do wyboru: 1. tani papieros, 2. kawa, 3. wulgaryzm, 4. modlitwa). a potem idźmy dalej, na poziom widoku z widokiem na niewidok (ściemnienie/LOG OUT). Tomasz Dalasiński
62
Genowefa Jakubowska-Fijałkowska
Przepowiednia nigdy po mnie nie przyjedziesz chodzę spać gdy kury jeszcze grzebią w ziemi i różowe baranki na niebie jak Rubens żywe mięso cherubinków amorków ze strzałą w twoje serce sama bawię się jak de Niro w „Łowcach jeleni” i strzelam strzelam i zapala się lampa uliczna przed moim oknem po piątym piwie (na dalszej prowincji niż moja) już nie spuszczasz wody w toalecie drzewa owocowe zjadają robaki od korzeni za chlewikiem dyszą króliki (te z historii której nie znasz gdy królika kat podobny do ciebie albo do tamtej kobiety trzyma przed śmiercią za uszy) nigdy nie przyjedziesz po mnie nie prowadzisz po piwie i po śmierci królików ani przed dojrzewaniem czereśni
63
Autobiografia bez herbów drzew posadzonych przez mężczyzn ściętych przez kobiety taka kurwa historia beznadziejna moja ani Polka ani matka święta ani jakaś kurtyzana z kamelią i gruźlicą (żadna opera ani nawet mydlana) może Góra Kościuszki w Australii albo Park Kościuszki w Katowicach niech tam kości moje podepnę się pod Polskę z szabelką (albo mogę być krakowianką w białej bluzce z czerwonymi koralami) nie mamy w rodzinie Joanny d`Arc tylko bratowa Joanna brat święty Józef porzucony przez pierwszą żonę (nie była to Maryja) siostra wdowa druga siostra jeszcze mąż ja z sercem na zewnątrz dotykam go mam na rękach krew niebieską hrabina jestem z papierową parasolką od słońca (wrażliwa skóra w rodzinie alergie nawet w oskrzelach rak złośliwy) nie było w rodzinie patriotów harcerzy dzieci Marii nikt się nie szukał na liście Wildsteina bratanek miał zostać franciszkaninem gdy poczuł zapach kobiety przestaliśmy czynić starania o beatyfikację siostrzenica regularnie czwartego każdego miesiąca dostaje miesiączkę moja córka Anna w środę o czternastej wychodzi za mąż
64
Perła
Stacje
perła w twoim uchu musi tam być wosk gorzko słony szukam wiem: menopauza zbliża się do ciebie jak niedziela
chłodniej niż zapowiadała TV i Onet
nagle jest środa zamiast piątku nie krwawisz zamiast krwawić się nie pocisz tylko gorąco ci w kuchni w pokoju gościnnym
podnoszę kołnierz kurtki biegnę przez Jana Pawła II od rynku w dół
pastą do zębów nacierasz sutki w łazience
spotykam ich przy szóstej ona ma spękane usta on wyciera chusteczką czarny futerał gitary
w pokoju pomiędzy oknem a ścianą kartki monitory wtyczki inne nośniki ciebie nie ma jesteś poza ścianą
Szymon szedł właśnie w górę do rynku stacja piąta minął to wszystko (nie będzie dźwigał gitary)
(chciałabyś być: w pokojach wszystkich hotelowych z jego kobietami)
pręgi na jej twarzy od poduszki kaloryfera żebra poety niech niesie do jedenastej w pobliżu Kredyt Banku
ciągle to pamiętasz: skarpetki tiszerty ściany kwiaty nikotyny tapety koc prześcieradło podłoga
trzynasta zdjęcie z krzyża łamanie słów żeby zdążyć przed Szabatem
mogłabyś to przeżyć:
wróciłam biczuję się za firanką to miało być przed pierwszą ale już święta nie wiem kiedy
wyjęcie płodu włożenie mężczyzny zamiast dziecka genetyka chirurgia in vitro miłość plastyka bez sensu
w lodówce biała kiełbasa surowa szynka baleron w kuchennej szafce chrzan bez konserwantów
zwyczajnie pragniesz na łące mleczy jaskrów w wodzie trawy zielonej miękkiej
w oknie idiotka prymulka z białej surowej wypływa w lodówce krew
jego spermy w twoim samochodzie
65
Choroby zakaźne przypominam sobie sen w którym miałam dżumę w ustach palce ścierki kuchenne do mycia mopy w ustach w dłoniach wrzątek szczepionki od urodzenia książeczki zdrowia wpisy ślady terminy roczniki domestos świeżość o poranku córeczki śpiące aniołki blond baranki boże Anioł Stróż nad łóżeczkiem czerwona wstążka na uroki wszystkie kryształ wody w toalecie rękawiczki gumowe rękawiczki chirurgiczne wełniane robocze rękawiczki ślubne bez palców lateksowe nagie palce bez dlatego tak mi zapadasz w choroby śmiertelne oddychasz mi w usta gorąco pod kołdrą i od tego umieram Genowefa Jakubowska-Fijałkowska
66
Tomasz Bohajedyn, Demonstracja
67
Joanna Roszak
68
Joanna Grochocka
du
wewe
z przyzwyczajenia to samo miejsce zamknięte w jednej dłoni zamarznięte w drugiej i miękkie mleko i kilka stronnych fal i palec wiatru zawsze twardo wzdłuż nikt nie zostanie na brzegu – du to nie to samo co ty
więc możesz zobaczyć tylko tyle nieumiejące śpiewać kosy kilku chłopców którzy nie umieli czytać parę pestek które nie gryzły owoców wielokrotne zasłony czarne wody zbyt jasne dzwonki kilka rąk pełnych pustek kilka zim tak wyraźnych że nie trzeba otwierać okna ćmi się powietrze powierza się ścięte i spłoszone z której strony nie przyjdziesz, ty, du, wewe?
tú
duzu
zwykle nie zdrabniam twojego imienia brzmi wtedy dłużej między dwiema płozami
coraz szybciej płyną chodniki by jeszcze w rozmyte rano ostatni raz na solowym molo odwrócić się na to lekkie styczne drżenie przestrzeni wo ubi tylko jedno miejsce na mapie: zatoka Darling
69
lobotomia ( ) co widać ze ściany tak łagodnie tnącej burzy nie każ już liczyć wstecz natur światła nieopanowanych natłoków rozgałęzionych powierzchni nie zamykaj oczu gdy wjeżdżasz do tunelu oddychaj gdy robi się widno
do gdy już będziesz jutrem i błędem cienką łuską ruchem teraźniejszości zapisem nieruchomego szaleństwa pożyczonym porankiem sąsiad z naprzeciwka zasłoni okna dwie sekwencje coś jak miejsce i data coś jak powrót do domu coś jak nasycenie coś jak delta Joanna Roszak
70
Katarzyna Fetlińska
Operacja Shredder He didn’t fight. He hadn’t fought at all. He hung a grunting weight, battered and venerable and homely.
Elizabeth Bishop – The Fish dawniej zanurzaliśmy podbieraki kolana w gęstym poszyciu moczarki do pleców i ramion lepiło się powietrze zapach ziemi rodzącej przynęty kosaćce które kwitły gdy spod kamieni wyciągaliśmy śliskie ciała miętusów myśli o skrobiących łuski szorstkich dłoniach matek padlinie wołowym mięsie na którym hodowaliśmy larwy ścierwicy i marzenia o owocnych połowach torbach ciężkich od zdobyczy i srebra teraz stoimy po kolana w gorącym piachu opuszczonych dróg do skóry kleją się pustynne burze nawoływania nomadów na tle ciemnego nieba codziennie chowamy pod kamieniami mokre ciała półtusze i frykanda dla wron wdeptujemy w ziemię łuski myśląc o matkach które nie zamykają oczu pod wodą łowiąc listy w manierkach butelki po jerusalem hill starsi bracia każą nosić beczki nabrzmiałe ropą milknącym kol nidrei rozdawać leki i śmierć wierzyć że każdy z nas jest kapłanem przynosi zbawienie krzyżem ak-47 spychając w przepaść grzeszników i kozły ofiarne
Katarzyna Fetlińska
71
Paweł Kaczorowski
Okolica (trzy przystanki i jesteśmy w domu) przystanek I: okolica Ta okolica jest nieskończona, jak pętla czasu i słów, kiedy zostajesz w domu sam na sam z dzieckiem, albo stajesz się dzieckiem z pustego domu. sam w pustym domu z dzieckiem: popadasz w sprzeczność z ósmym przykazaniem i świat zmienia się w supeł. przywiązuję się. uczysz mnie pokonywać w sobie tę odległość. przystanek II: wśród Nosisz mnie nad ziemią, żebym się nie zapadł. coś się dzieje z grawitacją, bo już nie czepia się nóg ani znaczeń: nogi nie są, nogi niosą. świat przybiera postać słów nie do wymówienia, unosi głos i wyje ze szczęścia. wstyd nawet myśleć, że cię nie rozumiem, ale jak inaczej pozbyć się ciężaru jeśli nie bez słów: siedzisz na gołej ziemi, która się obraca, siedzę goły na ziemi i się z nią obracam. wokół własnej osi: wśród. przystanek III: podwórko I wreszcie traf, w pobliżu ląduje stacja nadawcza wschód – zachód przez podwórko. śnię stukot słów: bezsenna noc jest bezcenna, bezcenna noc jest bezsenna. chwytam się tego dźwięku jak huśtawki i bujam między mną a sobą: strukturalny przekrój przez nas obu, koniunkcja znaczeń i elizja nazw, świat zwinięty w ósemkę: dziecinny telefon z kawałka sznurka i dwóch puszek. potem już tylko cisza pustego domu, kiedy zanikasz i już nie czuję zasięgu. nie łapie cię żaden konkret. epilog: – Żadne słowo nie sięga w nieskończoność. Paweł Kaczorowski
72
Tomasz Bohajedyn, Dwie kobiety i mężczyzna
73
CENA SOLIDARNOŚCI
Rozmowa z Ewą Jasiewicz: dziennikarką, działaczką Free Gaza Movement (Ruchu Wolna Gaza) oraz Polskiej Kampanii Solidarności z Palestyną, uczestniczką Flotylli Wolności, która została brutalnie zaatakowana przez wojsko izraelskie na wodach międzynarodowych w nocy 31 maja 2010 roku. Na pokładzie Mavi Marmara zginęło wtedy dziewięciu działaczy, a wielu odniosło rany. Celem Flotylli Wolności było przełamanie nielegalnej blokady Strefy Gazy i dostarczenie pomocy humanitarnej dla Palestyńczyków od trzech lat mieszkających pod izraelską okupacją. Aktualnie Ewa Jasiewicz pracuje nad książką Gaza – getto nieujarzmione, która ukaże się jesienią nakładem Wydawnictwa WAB, w serii Terra Incognita).
Ewa Miszczuk: Z aktualnego przekazu medialnego wynika, że coś się wydarzyło, że nastąpiła eskalacja konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Jak to widzisz, na czym on polega? Ewa Jasiewicz: Powód się nie zmienił od sześćdziesięciu lat, ale w ciągu ostatnich kilkunastu, od porozumień w Oslo, nastąpiła intensyfikacja kolonizacji, czystek etnicznych, represji wobec Palestyńczyków. Obserwujemy eskalację izraelskiej polityki, która ma na celu kolonizację Palestyny. Ale ważną zmianą, jaka nastąpiła, jest powstanie jakieś dziesięć lat temu poważnego ruchu solidarności z Palestyńczykami, ich walką i niezbywalnymi prawami. Ruch ten ma charakter międzynarodowy i bardzo przyczynił się do zmiany sposobu widzenia okupacji Palestyny na Zachodzie. Miarą wagi ruchu solidarnościowego jest choćby fakt, że wpływowe ośrodki władzy
w Izraelu uznają dziś działania międzynarodowych organizacji broniących praw człowieka i odwołujących się do prawa międzynarodowego za „strategiczne zagrożenie” dla tego państwa. Dlatego Izrael próbuje zdławić ten ruch, starając się jak najbardziej zniechęcić działaczy solidarnościowych i pokojowych. Może niebawem w państwie tym zostanie ustanowione prawo uznające za winnego przestępstwa każdego, kto popiera międzynarodową kampanię BDS (Boycott, Divestment and Sanctions – Bojkotu, Wycofania Inwestycji oraz Sankcji), pokojowy bojkot wobec Izraela. Planuje się nakładanie na takich ludzi grzywien w wysokości inwestycji wycofanych z powodu kampanii.
E.M.: Czyli problem pojawił się w mediach i trafił do światowej opinii publicznej, ponieważ pojawiła się międzynarodowa grupa ludzi, która wyciąga problem palestyński na światło dzienne?
pełnie zamknięty teren, na który nikt nie ma prawa się dostać. Może tam ewentualnie wjechać dziennikarz, jeśli ma specjalne pozwolenie z Izraela. Podobnie pracownicy ONZ czy niektóre organizacje charytatywne, jeśli zdobędą zgodę władz okupacyjnych, ale zwyczajni ludzie – Palestyńczycy, Izraelczycy czy działacze – nie mogą tam się dostać. Czasem udaje się przejść przez granicę z Egiptem. Od trzech lat Gaza jest w stanie oblężenia wojskowego i całkowitej blokady ekonomicznej, ale różne inne formy blokady i zbiorowego karania Izrael stosował wobec niej już od połowy lat dziewięćdziesiątych. Wewnątrz Strefy jest bardzo dużo traumy. Półtoramilionowa ludność jest systematycznie gnębiona przez napady, ostrzały, bombardowania, ataki izraelskie prowadzone z lądu, powietrza i morza. Większość tego doznała albo była świadkiem napaści ze strony wojsk okupacyjnych. Większość osób zna ludzi, którzy zostali pokaleczeni przez wybuchające bomby albo zabici przez żołnierzy izraelskich. To jest małe społeczeństwo, więc każda rodzina jest tam na to w jakimś sensie narażona. Trzeba też dodać, że ponad siedemdziesiąt procent ludności Gazy to uchodźcy bądź potomkowie uchodźców wypędzonych z domów podczas czystek etnicznych, przeprowadzonych przez Izrael w 1948 i 1967 roku.
E.J.: To jest cały ruch, czyli różne grupy ludzi z wielu krajów.
E.M.: Czy to zagrożenie jest faktycznie codzienne? Czy te ataki ze strony żołnierzy stale zagrażają ludności?
E.M.: Jak wygląda życie codzienne Palestyńczyków pod okupacją? Po ataku na Flotyllę Wolności bardzo dużo mówi się o stosunkach międzynarodowych, o sytuacji politycznej, o ruchu solidarnościowym, ale niewiele wiemy o tym, co się dzieje w samej Gazie.
E.J.: Tak, to się dzieje codziennie. I nikt nie wie, kiedy będzie atak, bo samoloty cały czas latają nad Gazą… Wojsko izraelskie wjeżdża do wyznaczonych przez siebie „stref buforowych”, czyli terenów o szerokości trzystu metrów, które wrzynają się w terytorium Gazy ze wszystkich stron na lądzie. Żołnierze ostrzeliwują i burzą domy, niszczą drzewa, po czym odjeżdżają. Strzelają też do rolników, którzy pracują na swojej ziemi. Również do rybaków na morzu i to też się dzieje prawie codziennie. Przepędza się też ludzi, którzy próbują wrócić na przygraniczne tereny zniszczone podczas inwazji Płynny Ołów [na przełomie 2008 i 2009 roku – przyp. red.]. Nie można tam nic uprawiać ani mieszkać, ponieważ te obszary kontrolowane są przez wojska izraelskie. Stąd biorą się protesty w strefach buforowych, które zazwyczaj
E.M.: To ma być prawo działające w stosunku do obywateli Izraela? E.J.: Tak, z tego, co wiem, chodzi o karę dla obywateli, którzy przyłączą się do bojkotu.
E.J.: Życie na Zachodnim Brzegu Jordanu wygląda zupełnie inaczej niż na terenie Gazy, gdzie stale są obecni izraelscy żołnierze i powstają nielegalne osiedla. Ciągle mają tam miejsce operacje, podczas których żołnierze chodzą od domu do domu i zastraszają ludność. Regularne nachodzenie, aresztowania, stawianie ludzi przed sądami okupanta. Zachodni Brzeg jest obszarem bardziej dostępnym i docierają tam działacze międzynarodowi. Gaza to coś zupełnie innego. To jest getto, zu-
kończą się tragicznie, bo żołnierze zabijają ludzi. Nad całą Gazą bez przerwy latają też samoloty bezzałogowe, co powoduje u ludzi duży strach, ciągły lęk. Są to uzbrojone maszyny, a nie latające kamery. To niebezpieczna broń, więc jeśli ktoś słyszy huk nadlatującego samolotu, boi się, że będzie nalot i że znowu ktoś zginie. Jest to główna metoda zabijania mieszkańców Gazy – pięćset piętnaście osób zostało zabitych w ten sposób podczas największej operacji Płynny Ołów, w trakcie której łącznie zabito około tysiąca czterystu osób, czyli jest to niemal jedna trzecia tych ofiar. Stosowanie samolotów bezzałogowych wyznacza granicę pomiędzy odpowiedzialnością, ludzkim kontaktem kata z ofiarą, a stworzeniem sytuacji, w której celowo eliminuje się poczucie jakiejkolwiek odpowiedzialności za czyjąś śmierć. Na przykład siedzący przed ekranem komputera wiele kilometrów od Gazy żołnierz izraelski wciska guzik i wykańcza rodzinę albo osobę za pomocą samolotu bezzałogowego i nawet tego nie widzi. Dochodzi do całkowitej dehumanizacji ludzi, którzy są pod okupacją, tych których bierze się na celowniki, ale też prowadzi to do odczłowieczenia, alienacji tego, który naciska guzik, bo on nie widzi twarzy osoby, którą zabija. E.M.: Jakie są jeszcze inne problemy, oprócz tego, że jest ten ciągły strach i życie w poczuciu zagrożenia? E.J.: Dziewięćdziesiąt procent osób nie ma dostępu do bieżącej wody. Dlatego ONZ i lokalne władze dostarczają oczyszczoną wodę, którą ludzie muszą nosić w specjalnych pojemnikach i z nich pić. E.M.: Dlaczego nie ma wody w Gazie? Czy odcięto Palestyńczykom do niej dostęp? E.J.: Zakłady oczyszczające wodę zostały zbombardowane. Podczas operacji Płynny Ołów zniszczono wodociągi, które coraz bardziej dewastowano przy każdej następnej operacji. Ta dewastacja trwa już od sześćdziesięciu lat… Poza tym ogromnym problemem jest poważne niedożywienie ludności. Trzydzieści procent kobiet w ciąży i sześćdziesiąt sześć procent dzieci do szóstego miesiąca życia cierpi na anemię, więc to jest powszech-
75
ny problem. Niedożywienie bierze się stąd, że nie ma owoców, nie ma warzyw. Większość, bo osiemdziesiąt procent mieszkańców Gazy, jest uzależnionych od pomocy w zakresie żywienia (food aid). Otrzymują oni ryż, mąkę, tego typu rzeczy. Nie ma też za bardzo dostępu do mleka, ponieważ dużo krów zostało zabitych podczas bombardowań. W ogóle w Gazie nie ma wielu zwierząt hodowlanych, nie widziałam tam też praktycznie rolnictwa. Zniszczono drzewa oliwkowe, owocowe i teraz rolnicy uprawiają najczęściej pietruszkę albo soczewicę. W sumie pod okupacją izraelską w Gazie zniszczono około sześćdziesiąt procent rolnictwa i dlatego brakuje warzyw, owoców, mleka, sera… E.M.: Tego typu podstawowa żywność musi być sprowadzana, bo nie można jej wyprodukować na terenie Gazy? E.J.: Tak wygląda przeciętna dieta – chleb, może humus, może jeden pomidor, ogórek. Ludzie nie jedzą mięsa, bardzo rzadko to się zdarza, bo jest tam bardzo drogie. Żywność w Gazie jest droższa niż w Polsce czy w Anglii. I to dużo droższa, a przecież znaczna część mieszkańców Gazy nie pracuje albo zarabia bardzo niewiele. W Gazie notuje się bardzo duże bezrobocie, które sięga od około trzydziestu do czterdziestu procent. Nie ma pracy, bo setki fabryk, firm i zakładów zostało zniszczonych podczas operacji Płynny Ołów. Przedtem też były ataki, które zdewastowały fabryki, dlatego nie ma przemysłu. W ogóle nie ma też importu ani eksportu. E.M.: Praktycznie cała wymiana z zagranicą polega na pomocy humanitarnej? E.J.: Wyłącznie. Nie ma produkcji, jest blokada Gazy przez Izrael, dlatego tak to wygląda. Trzydzieści tysięcy ludzi żyło tam z przemysłu rybackiego, ale to też jest cały czas niszczone, choć mógłby być to skuteczny sposób walki z niedożywieniem. Izraelskie statki podpływają na odległość około stu metrów od brzegu i ostrzeliwują rybaków ostrymi nabojami, próbując ich cofnąć do brzegu. Mówimy tu o granicach, które Izrael kontroluje, okupuje, ale w Gazie cały czas widzi się granicę pomiędzy
76
życiem a śmiercią. Pracowałam z ratownikami medycznymi i widziałam, jak narażając swoje życie, codziennie chodzą po tej linii. W ciągu dwudziestu dwóch dni, które z nimi spędziłam, izraelskie wojsko zabiło szesnastu ratowników medycznych i ochotników. Kiedy widzimy, jak ludzie są pozbawieni możliwości ratowania życia, prawa do leczenia, kiedy widzimy, jak traktowani są ratownicy, to oznacza, że jest to część polityki niszczenia ludności Gazy. Służby medyczne i ochotnicy ratują nie tylko życie, ale i ducha przetrwania Palestyńczyków, bo jeśli ktoś ginie, cierpi cała rodzina, cierpią wszyscy sąsiedzi i cała społeczność. E.M.: A jak wygląda sytuacja kobiet w strefie Gazy? Czy mają tam rzeczywiście trudną sytuację? E.J.: Dziennikarze ciągle zadają mi pytania o kobiety ze strefy Gazy, przy każdej okazji. Ludzie mają obsesję na temat tego, czy Palestynki mają nosić czadory, czy nie powinny przestrzegać hidżabu [muzułmańskich zasad ubioru – przyp. red.]. A przecież wiele kobiet w Gazie na co dzień nosi żałobne ubrania. Ich codziennym problemem jest to, że boją się one o swoje dzieci, o swoją rodzinę, o męża. Żyją w ciągłym poczuciu zagrożenia utratą domu, dobytku i swojego życia. Wiele kobiet zginęło bądź odniosło rany, wiele cierpi w wyniku chorób, których nie mogą skutecznie leczyć, bo Izrael nie wyraża zgody na wyjazd na leczenie poza granice Gazy. Wiele straciło swoich mężów, którzy albo trafili do więzienia, albo zostali zabici. To są problemy palestyńskich kobiet – jak chronić rodzinę i jak po prostu przetrwać. E.M.: Właśnie dlatego chciałam o to zapytać, ponieważ trudna sytuacja kobiet, jako relatywnie gorsza niż na przykład w Europie, jest jednym z argumentów, którymi dyskwalifikuje się działania w obronie Palestyńczyków. E.J.: To prawda. Tego argumentu używał też amerykański czy brytyjski rząd, żeby usprawiedliwić inwazję i okupację Iraku czy też interwencję w Afganistanie. Ale trudna sytuacja kobiet wynika przede wszystkim z okupacji. Nie może być przecież mowy o żadnych prawach kobiet, kiedy pod okupacją nie przestrzega się praw człowieka.
A jeśli chodzi o traktowanie kobiet przez rząd Hamasu, to – z tego, co wiem – chociaż społeczeństwo jest coraz bardziej pod wpływem interpretacji religii islamskiej jako podstawy dla projektu politycznego Hamasu, to w ustawodawstwie, w prawie, nic się nie zmieniło. Obecnie nawet rzadziej zdarza się zabijanie kobiet „dla obrony honoru” niż przedtem. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, można też zauważyć, że jest coraz więcej naruszeń praw człowieka przez władze Hamasu. E.M.: W sejmie powstała Polsko-Palestyńska Grupa Parlamentarna, z Jolantą Szczypińską na czele. Jak powstał ten pomysł? Kto zainicjował tę grupę? E.J.: To pomysł parlamentarzystów. W większości grupę tworzą posłowie z PiS-u, jest też ktoś z PO i SLD. Zgłosiliśmy się do nich i informujemy, co się dzieje w sprawie palestyńskiej, a członkowie grupy są odpowiedzialni za dobre stosunki z Palestyńczykami, tutaj w Polsce. Na początku roku troje parlamentarzystów z tej grupy [Jolanta Szczypińska, Piotr Cybulski i Henryk Milcarz – przyp. red.] brało też udział w wizycie kilkudziesięciu europejskich parlamentarzystów w Gazie. Ich wyjazd był częścią międzynarodowych działań przeciwko blokadzie Gazy. E.M.: Czy tak zwani „zwykli obywatele” mogą w jakiś sposób zmienić sytuację Palestyńczyków w Strefie Gazy? Jakie są możliwości działania? E.J.: Co można zrobić? To, o czym mówiłam, czyli dehumanizację, ludobójstwo, można pokonać solidarnością, wspólnym działaniem, które zbliża ludzi. Samoloty bezzałogowe, które latają nad Gazą, oddalają ludzi od siebie, dehumanizują ich. Musimy pokonać ten dystans międzyludzki, dlatego działanie na terenach palestyńskich jest takie ważne. Taką odpowiedzialność mamy wszyscy, jako obywatele, dopóki nasz rząd zawiera różne kontrakty wojskowe z Izraelem. Na przykład pociski wyprodukowane w Polsce najprawdopodobniej były używane w Gazie przeciwko ludności cywilnej. Nie wiemy tego na pewno, bo dziennikarze nie chcą o tym pisać i niestety posłowie nie chcą o to pytać, ale wiele na to wskazuje, ponieważ został podpisany polski kontrakt
77
78
z izraelskim wojskiem. To, co się dzieje tutaj, w naszym kraju, wpływa więc na los mieszkańców getta. Dlatego, moim zdaniem, jest naszym obowiązkiem, żeby przeciwdziałać izraelskiej okupacji, apartheidowi w Strefie Gazy i poza Gazą, w Jerozolimie i na Zachodnim Brzegu. Na pewno powinniśmy się zastanowić i rozmawiać o tym, jakie są konsekwencje naszej polityki dla ziemi palestyńskiej. Działania na rzecz zakończenia blokady Gazy, likwidacji nielegalnych kolonii izraelskich na Zachodnim Brzegu oraz zakończenia okupacji terenów palestyńskich nie powinny być przedmiotem politycznych targów, ale obowiązkiem, ponieważ stanowią jedynie zastosowanie zasad prawa międzynarodowego i rezolucji ONZ. Powinniśmy solidarnie chronić prawo do samostanowienia narodów oraz indywidualne i zbiorowe prawa człowieka. E.M.: Takim aktem solidarności była Flotylla Wolności. Po tragicznych wydarzeniach, o których było bardzo głośno w mediach, właściwie teraz nie ma dopływu informacji. Dlatego chciałam się spytać, co było dalej? Jak traktowano działaczy, co się działo, po tym jak zabrano ich ze statków? E.J.: Upokorzenie. Wielkie upokorzenie. Trzymali nas i filmowali w więzieniu… Byliśmy zastraszani, wyśmiewani. Chcieli nas jak najszybciej wypędzić z kraju i nie dopuścić do rozpraw sądowych. Nasi prawnicy szykowali sprawę, dlatego że porwano nas z wód międzynarodowych, ale ponieważ wszyscy byliśmy na pokładzie samolotu, sąd izraelski stwierdził, że opuściliśmy kraj, więc nasza apelacja jest już nieważna. Na lotnisku widzieliśmy, jak pobito aktywistów, którzy nie chcieli wyjechać. Władze Izraela nie oddały nam też naszych aparatów fotograficznych, sprzętu. Ja osobiście straciłam laptop, dwa telefony, klucze do domu, bieliznę, buty... Wszystko nam zabrali. Ale to nie jest istotne, że nie chcą oddać naszych rzeczy. Dla nas najważniejsze jest to, żeby zakończono nielegalną blokadę Gazy, żeby nasze rządy zakończyły współpracę z Izraelem i wywierały nacisk, żeby nałożyły sankcje na ten kraj. To minimalna rzecz, którą mogą zrobić rządy. Podkreślamy też, że to nie my, działacze, jesteśmy największymi ofiarami tej sy-
tuacji, tego konfliktu. Nie można oddzielać tego, dlaczego znaleźliśmy się w izraelskim więzieniu bez naszych rzeczy, od powodów, dla których znaleźliśmy się w tym miejscu na morzu, od celu naszego rejsu do Gazy. E.M.: Byliście tam z własnego wyboru, w przeciwieństwie do Palestyńczyków mieszkających w Gazie, ale jednak śmierć nieuzbrojonych aktywistów z rąk komandosów wstrząsnęła opinią publiczną. E.J.: Kiedy nastąpił atak, byliśmy około siedemdziesięciu mil od Gazy, znajdowaliśmy się dość głęboko na morzu na międzynarodowych wodach, dlatego zupełnie nie spodziewaliśmy się takiej szybkiej napaści. To znaczy, że wojska Izraela chciały nas zaatakować w nocy, w ciemności, żeby nas łatwiej sterroryzować. Nie mieliśmy broni, ale zbudowaliśmy barykady, z tego co było dostępne. Mieliśmy też nasze ciała, żeby się przeciwstawiać żołnierzom. Wszyscy stawialiśmy pokojowy opór, bo mieliśmy do tego prawo, tak jak mieliśmy prawo, żeby płynąć do Gazy z pomocą humanitarną czy też nie z pomocą humanitarną. Nie ma też nawet mowy o tym, żeby porównywać siły jednej z najpotężniejszych na świecie armii do siły nieuzbrojonych cywilów na międzynarodowych wodach. Nie widziałam tego, ale słyszeliśmy, że zaatakowano statki od razu, bez ostrzeżenia. Wojsko używało od pierwszego momentu broni z plastikowymi pociskami i być może też z ostrą amunicją. Strzelano z bardzo bliska, w twarz, a nawet plastikowy pocisk może zabić człowieka z tak niewielkiej odległości. E.M.: Czy ustalono już ostateczną liczbę ofiar? Mam tutaj sprzeczne informacje. E.J.: Już wszystkie ofiary są policzone. Wiemy dokładnie, ile było tych, którzy byli porwani, pokaleczeni przez żołnierzy izraelskich. Ci, którzy trafili do szpitali, również już wrócili do domów, nikt nie został w szpitalach izraelskich. Zginęło dziewięciu aktywistów. Większość z nich trafiono co najmniej czterema pociskami. Około pięćdziesięciu osób zostało okaleczonych oraz postrzelonych. Trwają teraz badania i okazuje się, że niektóre rany pochodzą od strzałów ze śmigłowca. Ludzie byli też za-
bijani strzałem w głowę... Zachęcam do wizyty na stronie internetowej witnessgaza.com, gdzie można znaleźć relację świadków z Mavi Marmara i Challenger 1, na którym płynęłam. Polecam też film wideo, który nakręciła Lara Lee – amerykańska działaczka i dziennikarka. Udało się jej sfilmować atak i na jej nagraniu wyraźnie słychać strzelaninę. Pełny materiał będziemy mogli zobaczyć dopiero, kiedy Izrael zwróci nagrania, które nakręcili uczestnicy Flotylli. Płynęło z nami około stu dziennikarzy, więc było bardzo dużo materiału, zdjęć. Kiedy odzyskamy je i rozpocznie się poważne dochodzenie, dowiemy się, co się dokładnie stało tej nocy. Co ważne, atak na naszą Flotyllę miał miejsce na wodach międzynarodowych, wojska Izraela wkroczyły na statki greckie, tureckie i amerykańskie, bo pod takimi flagami płynęliśmy. Polska jest członkiem NATO, a jeśli ma miejsce agresja na jednego z członków sojuszu, to rząd polski i inni sygnatariusze powinni zareagować. Mam na myśli poważne sankcje gospodarcze wobec Izraela. Aktualnie państwo to zachowuje się bezkarnie, ponieważ wspólnota narodowa daje zielone światło na jego działania, na codzienne łamanie praw człowieka. E.M.: Na pokładach Flotylli zginęło dziewięć osób, kilkadziesiąt zostało rannych. Czy warto było płynąć? Jak to dzisiaj postrzegasz, już z pewnej perspektywy? E.J.: Warto było i zrobimy to znowu. Blokada Gazy jest nielegalna, jest niezgodna z międzynarodowym prawem, czyli płynąc Flotyllą Wolności, zrobiliśmy to, co powinny zrobić rządy państw, które podpisały Konwencję Genewską. Palestyńczycy giną codziennie, ludzie w Gazie są zabijani cały czas, więc to jest cena solidarności z nimi. Rozmawiała Ewa (FK) Miszczuk
Na sąsiedniej stronie: Ashraf Khuffash, Three Bullets, a na poprzedniej: Empty Wall tego autora
79
SZANSE, PRZYPADKI, PUNKTY GRANICZNE Ewa (FK) Miszczuk
80
Ashraf Khuffash urodził się w 1985 roku w Palestynie, a w 2007 roku ukończył dekorację wnętrz na uniwersytecie Al-Najah w Nablusie. Aktualnie, jako ubiegający się o azyl uchodźca, mieszka i działa artystycznie w Norwegii. Sądzę, że jego sztuka z powodzeniem broni się sama i nie potrzebuje parasola ochronnego w postaci opowieści o trudnych doświadczeniach życiowych autora. Przeciwnie, są one dla niego jedynie punktem wyjścia. Ashraf w swoich pracach podejmuje znany mu z autopsji problem przekraczania granic, poszukiwania wolności oraz walki o zmianę swej sytuacji życiowej; traktuje te kwestie w sposób bardzo uniwersalny i osobisty jednocześnie, wciąż oscylując pomiędzy tymi skrajnymi poziomami. Odwołuje się do naszych codziennych, czasem nie nazwanych, nieuświadamianych i nie tak całkowicie odmiennych przeżyć niż te, które są związane z radykalną zmianą życia, z decyzją o opuszczeniu kraju i z przebywaniem na emigracji. W instalacji Chances (co oznacza „szanse”, „możliwości” ale też „przypadki”), prezentowanej w lipcu tego roku w Norwegii na lokalnym festiwalu Out of my Cave w Fauske, artysta stawiał pytania o realne możliwości dokonywania życiowych wyborów. Zastanawiał się nad kryteriami odróżniania decyzji „dobrych” od „złych”, a także nad ryzykiem związanym z ich podejmowaniem. Brzmi to znajomo… Zwykłe, domowe drzwi poustawiane w nierównym rzędzie na opustoszałych norweskich skałach. A za nimi przestrzenie możliwości, przepaści konsekwencji błędnych posunięć i całkowita pewność niewiadomej. Instalacja ta opowiada o tym, jak trudno jest dostać prawdziwą szansę na wolność, jak trudno odnaleźć przejście do nowego, lepszego życia. Dlatego zdecydowałem się umieścić drzwi na wzniesieniach, co podkreśla trudności, jakie wiążą się z dokonaniem dobrego wyboru, ze znalezieniem właściwych dróg do osobistej wolności – wyjaśniał mi autor w e-mailu. Pomysł na tę pracę powstał w norweskim obozie dla uchodźców, gdzie Ashraf przebywa już od ponad roku. Jak twierdzi, nadal nie odnalazł wolności, nawet mieszkając z dala od Palestyny. Przekonał się natomiast, jak bardzo ubiegający się o azyl uchodźcy są kontrolowani przez system każdego kraju, w którym szukają szansy na normalne życie.
W podobny sposób Ashraf nawiązuje kontakt z odbiorcą, kiedy porusza temat przekraczania granic. Ten istotny element jego własnego doświadczenia stanowi jednocześnie ważny aspekt życia współczesnego człowieka, szersze zjawisko społeczne. Czy możemy odszukać w sobie podobne odczucia, jakie są znane Palestyńczykom przechodzącym przez checkpoint, czyli jeden z punktów kontrolnych umieszczonych na granicy z Gazą? W paryskim Centquatre, wraz ze swoim przyjacielem fotografikiem Ananem Zorbą, artysta zrealizował
projekt Steps („Kroki”). Jego autorzy poszukiwali bodźców wrażeń i odczuć zbliżonych do tych, które wywołują wojskowe punkty kontrolne. Artyści wykorzystali mieszankę świateł, dźwięków oraz obrazów, która miała spowodować jak najbardziej zbliżone doznania odbiorców, którzy nigdy nie znaleźli się w takiej sytuacji życiowej. Odwiedzający studio, w którym prezentowana była instalacja, mogli zmierzyć się także z własnymi ograniczeniami, ponieważ każdy ma swoje własne czarne punkty kontrolne, które są jak góry człowieczeństwa, twierdzi Ashraf. Idea projektu zrodziła się jeszcze w Palestynie na podstawie codziennych doświadczeń związanych z przekraczaniem izraelskich punktów kontrolnych. Za każdym razem, kiedy musiałem przez nie przechodzić, próbowałem opisać poczucie niemocy, które towarzyszy nam też w przekraczaniu punktów życia, w przedostawaniu się na jego drugą stronę. Starałem się przenieść to uczucie, znaleźć podobne psychologiczne „punkty graniczne”, które powstrzymują ludzi przed realizacją ich marzeń. Również teraz tu, gdzie mieszkam, czyli w obozie dla uchodźców ubiegających się o azyl, znalazłem nowy, realny tego przykład. Dotarłem do Norwegii, przekraczając swój „punkt graniczny” (życie w Palestynie) i próbując się dostać tam, gdzie myślałem, że będę mógł robić, to czego zawsze pragnąłem. Jednak ciągle czekam, jak na prawdziwym punkcie kontrolnym, gdzie żołnierze trzymają cię godzinami, odzierają cię ze wszystkiego w środku, próbują zniszczyć od wewnątrz, sprawiając, że czujesz się niegodnym tego, żeby tu nawet być; że czujesz się obcy. Karmi się nas tym, wzrastamy w takim przekonaniu i przez to tracimy zdolność do panowania nad własnym życiem (fragment e-maila przesłanego przez Ashrafa). W trwającym cztery miesiące (między lutym a czerwcem 2009) projekcie Khuffash zmieniał skład zespołu i dobierał różne środki artystyczne. Użyte zostały obrazy oraz instalacja, dokumentacja z przekraczania punktów granicznych, a także performance. Artysta zamierza rozwijać tę koncepcję i aktualnie poszukuje nowych sposobów jej realizacji. Jak podkreśla, jego obecne możliwości działania są jednak bardzo ograniczone, ponieważ jako uchodźca jest pod stałą kontrolą norweskich władz.
81
82
OD STRONY WARSZTATOWEJ A s h r a f K h u ff a s h
Technika W moim odczuciu tworzenie oznacza przenoszenie „na żywo” aktualnych przeżyć, które towarzyszą mi podczas rysowania, malowania. Dlatego nie mam czasu na to, żeby opisywać te pojawiające się doznania w niewielkich detalach, malowanych małymi pędzelkami. Próbuję uchwycić konkretny, krótki moment. Nie jest to jednak generalna zasada, ponieważ czasami tworzę małe części, szczegóły, które zamieszczam na większym obrazie. Staram się jednak, żeby uczucia i emocje, takie jak nienawiść, miłość czy śmierć, zostały uchwycone takimi, jakie są dla mnie w danym momencie, kiedy się pojawiają. Nie zmieniam ich wyrazu, niezależnie od tego, czy mylę się czy też mam rację. Liczy się tylko to, co się pojawia przede mną na obrazie.
Materiały Nie posługuję się żadnymi konkretnymi materiałami. Dla mnie materiał oznacza nośnik, za pomocą którego przekazuję istotę rzeczy tego, co chciałbym przedstawić. Nie jest to więc tylko „tworzywo”, ale mniej lub bardziej ożywiona materia, szczególnie jeśli jest to powierzchnia, na której rysuję czy maluję. Dążę wtedy do tego, żeby nanoszony obraz spoić ze strukturą materiału, na którym powstaje. Głównie chodzi tutaj o drewno, użyte w niektórych moich obrazach. Na przykład w pracach Feel i Fuck the Reality naturalna faktura jest ich bohaterem, głównym aktorem. Nie dodawałem zbyt wielu kolorów i detali, żeby nie utracić charakteru materiału, który tak naprawdę stanowił najważniejszy element tych obrazów. Myślę, że umiejętność wykorzystywania wyobraźni do tego, żeby znaleźć własne środki wyrazu, sprawia, że prace stają się bogatsze i bardziej wartościowe. Czasem to nawet główna idea obrazu. Według mnie, takie podejście jest wartościowsze niż używanie gotowych materiałów, które można zakupić w sklepie.
Prace udostępnione przez artystę: Obok i na poprzedniej stronie zdjęcia instalacji Chances; fot. Karen Schonemann, Wyndham Wallace
Tłumaczyła Ewa (FK) Miszczuk
83
OBLĘŻAJCIE SWOJE OBLĘŻENIE Sufian Kayyali
Nie znam innego poety, dla którego zebrałby się dwudziestopięciotysięczny tłum na stadionie, żeby słuchać jego twórczości, a takie wydarzenie miało miejsce w 2001 roku w Bejrucie. Wtedy to, podczas Drugiej Intifady (powstania palestyńskiego), Mahmoud Darwish powrócił do Libanu, po raz pierwszy od wyjazdu do Tunezji w 1982 roku. Kiedy autor ten wydawał nowy tom poezji, było to święto kulturalne nie tylko dla Palestyńczyków, ale i w odwiedzanej przez niego Jordanii, Tunezji czy Libanie, gdzie zdobył wiernych czytelników. Gdy recytował wiersze w salach mieszczących po kilka tysięcy osób, słuchacze stali również na zewnątrz przed wielkimi telebimami, a wydarzenia te transmitowano w mediach na żywo.
Strzeż się mojego głodu… Palestyński twórca urodził się 13 marca 1941 roku w wiosce Albirwa w Galilei. Kiedy miał sześć lat, zbiegł ze swoją rodziną przed atakami organizacji syjonistycznych, które zmusiły ludność cywilną do opuszczenia jej ziemi. Dwa lata później mały Mahmoud miał wrócić z rodziną do swego domu, ale okazało się, że Albirwa już nie istnieje, a na jej miejscu powstała izraelska wioska. Do roku 1971 Darwish przebywał w Izraelu, a następnie na emigracji w Libanie, Tunezji, na Cyprze, w Zachodniej Europie. Na Bliski Wschód wrócił dopiero w 1996 roku. Jako kilkunastoletni chłopiec zaczął malować obrazy, ale była to dla niego niedostępna, bo zbyt kosztowna pasja. Skupił się więc na poezji. W dziesiątą rocznicę powstania państwa Izrael (w 1958 r.) poeta napisał utwór zatytułowany Mój hebrajski bracie ( – Akhi Alebrii), który opowiada o dyskryminacji arabskich dzieci przez władze izraelskie. Kiedy dowódca Okręgu Akka dowiedział się o tym wierszu, wezwał do siebie młodego autora i zagroził mu, że jeśli dalej będzie on tworzył poezję krytyczną wobec okupacji, zwolni jego pracującego w kamieniołomie ojca. W roku 1961 Darwish wstąpił do Komunistycznej Partii Izraela „Rakah” i zaczął publikować na łamach jej prasy. Rok wcześniej wydał swój pierwszy tom wierszy, któremu nadał tytuł Ptaki bez skrzydeł. We wstępie do debiutanckiej książki napisał: W tych dwóch miesiącach – w sierpniu i we wrześniu – cały
świat stanął przed moimi drzwiami: miłość, cierpienie, walka, rewolucja, ból oraz zachrypnięte wołanie przychodzące z daleka. Dlatego wstąpiła we mnie choroba pisania (cyt. za: www.odabasham.net). Trzy lata później, kiedy władze Izraela próbowały przekonać świat, że nie ma już Palestyńczyków i tym samym nieaktualna jest sprawa palestyńska, poeta przeciwstawiał się tej narzucanej wersji sytuacji. Powstał wtedy, między innymi, jeden z najpopularniejszych w Palestynie wierszy Darwisha, a może nawet najlepiej znany szerszej - Bitakat hawijja): publiczności – Legitymacja (
Pisz! Jestem Arabem nr dowodu 50 tysięcy mam ośmioro dzieci dziewiąte przyjdzie, jak się skończy lato Czy masz mi za złe? (…) Pisz! Jestem Arabem zagrabiłeś winnice moich dziadów i ziemię, którą uprawiałem ja sam i moi synowie i nie zostawiłeś nam i moim wnukom nic, oprócz tych kamieni czy i te nam odbierze twój rząd jak mówią? Więc! Pisz na pierwszej stronie: nie darzę ludzi nienawiścią na nikogo nie napadam lecz gdy jestem głodny jem mięso tego, kto na mnie napada Strzeż się... Strzeż się mojego głodu i mojego gniewu!1 Zaangażowany w sprawy kraju poeta był nazywany „kochankiem Palestyny”. Według takiej interpretacji, nie zapoznany z twórczością Darwisha czytelnik mógł błędnie przypuszczać, że adresatem była piękna, ukochana kobieta, że autor pisał o niespełnionej miłości erotycznej. Tymczasem liryki były skierowane do ziemi
palestyńskiej, jak na przykład w utworze Kochanek z Palestyny ( – Aszik min Felastin):
Twoje oczy to kolec w sercu Sprawiają mi ból, a ja jestem ich niewolnikiem Chronię je przed wiatrem ukrywam je przed nocą i bólem. Ukrywam je a ich rana rozpala światło lamp i zmienia moje dziś na ich jutro droższe mi niż dusza 2 Poeta odcinał się od tak jednostronnej interpretacji jego wierszy przez literaturoznawców i wymykał się uproszczonym klasyfikacjom. Stwierdził kiedyś, że przecież kocha prawdziwe kobiety, a nie tylko kopiec usypany z ziemi3.
Kobieta i karabin Palestyński twórca miał nietypowe spojrzenie na płeć przeciwną. Można powiedzieć, że kobiecość rozumiał on jako szerszą ideę, przenikającą zarówno różne sfery życia, jak i poezję: Kobieta u mnie jest integralną częścią życia w jego pełnym wymiarze. Jeśli przyjrzycie się uważnie, okaże się, że w każdym moim wierszu kobieta jest w pełni obecna. A klasyfikowanie wierszy wzorem tradycjonalistów na poezję erotyczną, patriotyczną, polityczną, filozoficzną itd. uważam za przejaw skrajnego konserwatyzmu. Gdybym miał kobietę oddzielić od życia, poezji i filozoficznych rozważań, oznaczałoby jakąś pogardę dla niej, traktowanie jej jako istoty niższej4.
85
Chociaż był dwukrotnie żonaty, nie miał dzieci. Obowiązki małżeńskie kolidowały z jego twórczością i – jak sam przyznawał – nie zdecydował się na ojcostwo z obawy przed związaną z tym odpowiedzialnością. Jego pierwszy związek małżeński z siostrzenicą sławnego poety Nizara Qabbaniego trwał niecałe cztery lata. Plany małżonków rozmijały się, ponieważ żona zamierzała kontynuować studia doktoranckie na uniwersytetach amerykańskich i brytyjskich, a Darwish pragnął pozostać w Libanie, gdzie wówczas mieszkał. Następny jego związek formalny rozpoczął się w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy to poeta poślubił egipską tłumaczkę. Druga wybranka (Hayat el Heni) w wywiadzie dla telewizji Aljazeera wspominała, że Mahmoud przez cały rok starał się o jej względy, jednak ich związek przetrwał niespełna kolejne dwanaście miesięcy. Niektórzy krytycy literaccy twierdzą, że największą jego miłością była młoda, tajemnicza poetka żydowskiego pochodzenia o imieniu Rita, córka Polaka i Rosjanki. Darwish napisał dla niej kilka utworów, a na podstawie bodajże najbardziej znanego Rita i karabin ( – Rita wal bundukiia) powstała pieśń wykonywana przez znanego libańskiego muzyka i wykonawcę Marcella Khalife.
Między Ritą a moimi oczami jest karabin. Kto zna Ritę, pochyla się i modli do boga jej miodowych oczu. Całowałem Ritę, kiedy ona była mała. Jeszcze pamiętam, jak tuliła się do mnie. Najpiękniejszy warkocz dotykał mojego ramienia. Pamiętam Ritę, jak ptak pamięta swoje źródło. Rito, między nami milion obrazów i ptaków i tyle spotkań. Między nią i moimi oczami jest karabin. (…)5
86
Z dedykowanych Ricie wierszy wynika, że jednak i ta relacja trwała stosunkowo niedługo, bo około dwóch lat. Niektóre źródła podają, że Rita nakłaniała kochanka, żeby razem wyjechali do Australii, gdzie oboje będą obcy i – jako nikomu tam nieznani – rozpoczną nowy etap życia, ale poeta nie zgodził na tę propozycję. Przywiązanie do korzeni, do kraju i poezji znów okazało się najsilniejsze. Ich związek zakończył się, kiedy Rita musiała odbyć w Izraelu służbę wojskową, którą kobiety pełnią tam na równi z mężczyznami. Poeta miał wtedy przyznać: Nie mógłbym żyć ze świadomością, że ona aresztuje palestyńskie kobiety w Nablusie czy nawet w Jerozolimie6.
Nie masz wyjścia Mahmoud Darwish był oddany sprawie palestyńskiej. Mimo że nie czuł się politykiem, został powołany przez Jasera Arafata na członka Komitetu Wykonawczego Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP), w którym poeta był odpowiedzialny za sprawy związane z kulturą. W listopadzie 1988 roku, kiedy Palestyńska Rada Narodowa, czyli „palestyński parlament na wygnaniu”, ogłosiła powstanie niepodległego państwa, Arafat odczytał Deklarację Niepodległości zredagowaną przez Darwisha. Jednakże po podpisaniu Porozumienia z Oslo we wrześniu 1993 roku pomiędzy OWP a rządem izraelskim poeta wycofał się z Komitetu Wykonawczego, gdyż uznał, że Arafat podszedł zbyt łagodnie do spraw Palestyńczyków, że ich przywódca zgodził się na zbyt daleko idące ustępstwa. Od tego momentu poeta nigdy już nie uczestniczył w strukturach OWP. Nie przestał być jednak bojownikiem słowa i konsekwentnie wspierał tych, którzy walczyli o wolność Palestyny. Kiedy w 2002 roku wojsko izraelskie uwięziło Arafata wraz z jego najbliższymi współpracownikami w kwaterze w Ramallah, wśród zatrzymanych był również „poeta ziemi”, jak nazywano Darwisha. Swymi lirykami podtrzymywał on na duchu współwięźniów (np. Oblężajcie swoje oblężenie ( – Haser Hisaraka).
Bracia! nie macie braci Przyjaciele! nie macie przyjaciół nie macie wody, lekarstw ani nieba nie można iść ani do przodu ani do tyłu Oblężajcie swoje oblężenie Jeśli stracisz rękę, to weź ją drugą ręką i uderz wroga nie masz wyjścia Jeśli ja zginę obok ciebie to uderz mną wroga jesteś wolny7 Palestyński twórca napisał powyższe słowa w proteście przeciwko oficjalnemu stanowisku większości krajów arabskich, które niewiele zrobiły, by skłonić Izrael do uwolnienia Arafata. Komentując ówczesną sytuację polityczną, Darwish stwierdził: Mogą mnie zabić, lecz nigdy nie będą w stanie ani aresztować, ani zabić moich słów. Kiedy w 2007 roku wybuchły bratobójcze walki miedzy Al-Fatah a Hamasem, poeta, postrzegany jako rzecznik sprawy Palestyńczyków, nie mógł pozostać obojętnym. Dlatego oficjalnie potępił rozgrywający się wewnętrzny konflikt palestyński i w czerwcu 2007 napisał skierowany do obu zantagonizowanych stron utwór Od dzisiaj je– Anta Munthulaana steś kimś innym ( Ghairak):
, ,
Czy musieliśmy spaść z wysoka i zobaczyć naszą krew na naszych rękach byśmy się przekonali, że nie jesteśmy aniołami jak nam się wydawało? Czy musieliśmy się obnażać przed światem po to by nasza prawda przestała być dziewicza Kłamaliśmy powtarzając, że jesteśmy inni uwierzyć własnym kłamstwom jest gorsze niż okłamać innych dlaczego podajemy rękę tym którzy nas nienawidzą? i odwracamy się od tych którzy nas kochają?8
Plac imienia Darwisha Po długiej chorobie i po nieudanej operacji serca, 9 sierpnia 2008 roku, w wieku 67 lat, poeta zmarł w Stanach Zjednoczonych, w szpitalu w Houston, w Teksasie. Jego marzeniem był pochówek w sąsiedztwie już nieistniejącej rodzinnej wioski, ale władze izraelskie odmówiły spełnienia woli twórcy. Jego pogrzeb w Ramallah sponsorowany był przez władze palestyńskie, co miało miejsce po raz pierwszy od pochówku Jasera Arafata. W środowiskach arabskich pojawiają się głosy, że gdyby Darwish nie był Palestyńczykiem, z pewnością zdobyłby Literacką Nagrodę Nobla. Tak się nie stało, jednak poeta miał na koncie zarówno literackie, jak i inne wyróżnienia, między innymi: Lotos (ZSSR, 1969), Order Rewolucji Palestyńskiej (Palestyna, 1981), Europejski Order Poezji (1981), Nagrodę im. Awicenny (ZSRR, 1982), Nagrodę im. Lenina (ZSRR, 1983), Medal Sztuki i Literatury (Francja 1997). W 2003 roku otrzymał niemiecką Nagrodę Pokojową im. Ericha Marii Remarque’a. Jego twórczość była tłumaczona na około czterdzieści języków i dzięki temu zdobyła międzynarodowe uznanie. W Hajfie, gdzie zaczynał swoje życie twórcze jako młody dziennikarz i poeta, datę jego urodzin, czyli 13 marca, ustanowiono Dniem Narodowej Kultury Palestyńskiej, a 14 czerwca 2010 roku jego imieniem nazwano paryski plac, położony w sąsiedztwie Francuskiej Akademii Nauk.
Przypisy: 1. Tłum. K. Skarżyńska-Bocheńska, J. Jasińska; Cyt. za: J. Bielawski, K. Skarżyńska-Bocheńska, J. Jasińska, Nowa i współczesna literatura arabska 19. i 20. wieku, PWN, Warszawa 1978, s. 399. 2. Tłum. K. Skarżyńska-Bocheńska, J. Jasińska; Cyt. za: Nowa i współczesna literatura arabska 19 i 20 wieku, op. cit., s. 398. 3. Por.: H. Jankowska, Ziemię się dziedziczy jak mowę, „Lewą Nogą”, 2003, nr 15. 4. Cyt. za: H. Jankowska, op. cit. 5. Tłum. A. Witkowska; Cyt. za: Pieśni gniewu i miłości. Wybór arabskiej poezji współczesnej, wyb. i oprac. K. Skarżyńska-Bocheńska, PIW, Warszawa 1983, s. 121. 6. Cyt. za: www.diwanarab.com. 7. Tłum. Sufian Kayyali, oryginał za: entaifah.blogspot.com. 8. Tłum. Sufian Kayyali, oryginał za: www.mahmouddarweesh.org.
Mahmoud Darwish (13.03.1941–09.08.2008)
87
Wiersze, które tu zamieszczamy, stanowią wybór z książki Moje serce potrafi (wiersze i obrazki świata arabskiego). Znalazło się w niej siedemdziesiąt jeden tekstów sześćdziesięciu pięciu pisarzy, starannie wybranych z największego arabskiego forum literackiego Od zatoki po Ocean, nad którym artystyczną pieczę sprawują krytycy literaccy. Forum rozwija się bardzo szybko i wciąż rośnie jego aktywność. Pod jego auspicjami wydano już wiele książek, wśród nich są pozycje w języku rosyjskim, perskim, szwedzkim, w tym inspirujące prace krytycznoliterackie. Moje serce potrafi ukazało się wcześniej w językach francuskim, włoskim i angielskim. Przekładu na polski dokonał wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie – dr Yousef Sh’hadeh – we współpracy z Dorotą Pleśniak-Sh’adeh i Darią Arsenicz, absolwentką krakowskiej arabistyki. 88
Hasan Khalaf `Abdel Hameed
Smutny Bóg Wieczorem zamieszkują we mnie bajki i hurysy morza pragną mnie śpią w przestrzeni wokół rozlewają mleko swoich serc na moje ciało moje ciało suche jak pustynia która wypiła cały swój piach moje ciało wytatuowane bólem krętacza w znaki zapytania które wiatr powtykał w moją krew moje ciało jest ukryte w tłustych słowach i glebie tej ziemi Kto podaruje mi twe serce Prometeuszu by nadało memu ciału własne prawo do ognia Chcę znów być dobry jak dobrzy ludzie którzy siedzą w zakamarkach swoich marzeń ogrzewają się baśniami Hilalego głosem śpiewcy
idą szlakiem innych wędrowców wyciągają ramiona błagając Boga o raj kupują go za dukat cierpliwości Bóg jest miłosierny lecz żołnierze kalifa aresztują śpiew wróbli ból fletów przeciągły i smutny i modlitwę prostych ludzi Dlatego Bóg jest bardzo smutny Bóg jest bardzo smutny
Obok i na kolejnych stronach obrazy Ashrafa Khuffasha (technika mieszana na drewnie): Feel, Fuck Reality, Time, Together. Prace udostępnione przez artystę
89
Saleh Souissi
Rozmaitości nad brzegiem śmierci Moje dłonie na powrót moje tamto światło echo mego głosu i niektóre wiersze śpiew mego milczenia moje żagle zapomniałem o nich w tłoku śmierci Potrzebuję ciebie więc obdarz mnie proszę rosą twoich dłoni ciepłem twoich oczu bym mógł przygotować mój statek i kompas bo gdzieś tam jest fala tam gdzie nie dotarły jeszcze moje wiersze i niebo którego jeszcze nie objęły moje skrzydła i jest tam śmierć smaczna nie dotknęła jeszcze naskórka mej radości pośród westchnień rozkocha się dusza w czarze podróży ale ja ja wciąż jeszcze szukam swojej twarzy w popiele trudnych pytań
90
czy umarłem... naprawdę czy już opłakała mnie matka jedynego i ukochanego czy już szli przyjaciele w moim kondukcie czy płakały już chmury czy świt lamentował i czy... czy... czy mój duch naprawdę umarł czy tak wydawało się narratorowi ukształtować moją podróż jak sobie zamarzy
91
`Ali Hamam
Lustrzany rumak do zapomnianej i jej dzieci Światłości skrzydłom duszy ulepionej w garść gliny księdze plemionom ze stronic które pomnażają się w hałasie istnienia czytam święty werset ciała ziemia W imię resztek rzuconego czasu i tysiąca niebios i pożarów w imię dynastii które rozkwitają w naszej krwi księżycami liliami w twoje imię mój panie wiem jak powstaje cień z wody wiem jak ten dzban pełen sprzeczności staje się sednem wszystkich rzeczy i jak możemy wtykać palce w łono bezbożnej tajemnicy
92
Brahim Darghouti
Areszt O świcie nadeszli strażnicy, stukając swoimi masywnymi butami o podłogę aresztu. Obudził się, zanim otworzyli jego drzwi i usiadł, przecierając oczy zgrabiałymi z zimna dłońmi. Chłopiec spada niczym boskie sukno nie zna świata dla swych marzeń prócz chodników osiedla strzał milczenia przeszył głowę swych pieśni chłopiec który nie wie skąd przylatują motyle zielone jak migdałowiec chłopiec zielony wyższy niż łuk wszechświata spada meszek jego dłoni wędruje jak skrzydła motyli jego dłonie wymykają się ze swoich orbit jak wolny bieg ziemi na szachownicy galaktyk
Naczelnik brygady strażników dał znak, by wstał. Wstał. Funkcjonariusze policji wojskowej ruszyli, a on szedł przed nimi. Gdy dotarli do placu egzekucji, dostrzegł grupę więźniów mających ręce i nogi skute kajdanami oraz zasłonięte oczy. W głębi ducha powiedział: Jakże ich dużo w ten deszczowy dzień. Nic więcej nie dodał, ponieważ przywykł już do swojej pracy. Naczelnik oddziału podał mu nóż i zaczął raz za razem podrzynać gardła mężczyznom leżącym stosami na ziemi, wymawiając imię Allaha przy każdej obcinanej głowie.
Panie płaczę kiedy widzę siebie rumaka porwanego w otchłań twoich luster
93
Yousef Sh`hadeh
M u h a mm e d S h a d i K i s k i n
Umieraliśmy kilka razy
Urywki poświęcone Bejrutowi
Nidalowi Hamadowi, który wrócił z obozów śmierci Umieraliśmy kilka razy Przyjacielu, umieraliśmy kilka razy. Raz, kiedy lampa pokłoniła się podziemiu ciemności nasze ciało drżało nasze tętnice śpiewały rozkoszą roztańczone wrócą do nas na całunach puste. Przyjacielu, umieraliśmy nie raz. Raz, gdy nasze rany bezbronne wystawiono na wilczą pastwę wilk żył w naszej męskości a my świętowaliśmy wilczy gwałt naszej krwi. Przyjacielu, umieraliśmy nie raz kiedy lustra odrzuciły nasz szkaradny obraz skandal i jego odbicie gdy poranek zdradził intrygę
Powinniśmy Bejrutowi powiedzieć żegnaj! żegnaj spiker wycedził ostatnie słowo och Bejrucie i diabli więli radio A Bejrut przed Bogiem jest naszym błędem... przestępstwem które popełniamy Bejrut jest naszym wysokim cieniem resztką miłości wypalonej i rozłożystym drzewem które podcinamy Bejrut jest naszym głosem przedostatnim... przedostatnim Więc pość ty nasz wysoki cieniu i czytaj w oknie kasydę naszej cierpliwości i wróć... wróć abyśmy starli z działa odciski oprawcy
Tłumaczyli Yousef Sh’ hadeh, Dorota Pleśniak-Sh’adeh, Daria Arsenicz
94
BAGDAD 1002. NOC
Eryk Ostrowski
(fragmenty)
DEDYKACJA W chwili kiedy rozgrywa się amerykańska tragedia Bagdadu, piszę wiersze o miłości w krajach tysiąca i jednej nocy. Chcę, aby zapisane tu czyste uczucie stało się pomnikiem nagrobnym dla chłopców i dziewcząt, mężczyzn i kobiet mordowanych w Iraku. Nic więcej nie mogę zrobić, niż tylko objąć Was sercem. Łączyć się duchowo, gdy dzień po dniu wysadza się Wasze szpitale, zaprowadza rzeź w meczetach, kiedy się modlicie, gdy żołnierze rozrywają brzuchy Waszym ciężarnym kobietom… Gdy krwią nabiegają ulice w trakcie krótkich chwil codziennego szczęścia. Gdy upokarza się Was, nazywając zbrodniarzami. Jestem z Wami – których już nie ma, którzy giniecie w chwili, kiedy mówię te słowa; którzy żyjecie z amerykańskim wyrokiem. Z Wami, których wiarę spotwarzono w imię fałszywej walki o pokój, utożsamiając z terroryzmem, by zrównać z ziemią Wasze święte miejsca, zmyć wraz z Waszą krwią z powierzchni ziemi Waszą kulturę, rozgrabić Wasze narodowe skarby. W Bagdadzie spisano najstarszy znany kodeks, aby prawnie usystematyzować życie człowieka. Bóg jest jeden dla całej ludzkości. To Bagdad nazwano Miastem Pokoju. Niech to błogosławieństwo i pokój trwają nieprzerwanie aż po dzień sądu. Allahu akbar. maj 2010
Chłopiec niewidzialnego świata bardziej prawdomówne jest ostrze od księgi Onsuri z Balchu (ur. po 950 – um. ok. 1040), przeł. Władysław Dulęba
Rzekł Allach: „Stańcie się!”, oczom. I stało się oczu dwoje
I choćby szło o jedne tylko stopy, które się zsuną – nie krzyk to ty wyrwiesz się z piersi!
Widziałem orszaki zbrojne w zapalone świece zaślubiny z Bogiem
Widziałem, jak zaczynała się śnieżyca z dwóch płatków początek wznosił twierdzę
I zapytał: „Dokąd to, kapitanie?” A on odrzekł: „Do Przybytku Pokoju, Bagdadu”
I widziałem jak wśród bugenwilli kruszały mury rozpryskiwały się cegły
„Jestem” jest zawsze zbyt małej wiary Tę drogę brukuje dal, a tęsknota dzierga ciało
Gdyby nie wiara w powrót – nie chciałbym żyć dłużej, Gdyby nie cień twój – nigdy nie spocząłbym we śnie.
Porozkwitały drzewa z dnia na dzień i płyną rzeki w Bagdadzie
Za siódme poty, za siódmą krew byłeś choć pisany nieznanym alfabetem
„Jestem” rozdziewicza zbyt długa noc Duszę zapładnia brzask, aby rwała się w mrok
Wyszliśmy w ciemnościach nocy, umykając zdradzie Aby miejsca bezpiecznego poszukać w Bagdadzie
Będziesz gdy noc z dniem się połączą, a potem każde z nas pójdzie swoją drogą
I widziałem oddziały nadciągające z dawnych legend faradżije przetykane złotem
„Jesteś” – modlitwa, którą przegrywam Chcę zaledwie dwóch skrzydeł
Widzę, że ilekroć wspomnę Bagdad, oczy twoje płaczą. Czy masz tam kogoś, kogo kochasz?
Widziałem jak tryskały miecze Allahu akbar „Jesteś” – wojna niesiona na skrzydłach ptaka
Mnie stworzono z ziemi, jego ze światła
Bo choćby szło tylko o spojrzenie spod tych jednych jedynych powiek – to od niego chyli się ziemia
96
Siejący perły Objaśnienia: Chłopiec niewidzialnego świata – aluzja do ludzi niewidzialnego świata – po arabsku ridżal al-ghaib – dosłownie „ludzie ukryci, niewidoczni”; byli to świątobliwi mistycy, którzy osiągnęli wysoki stopień wtajemniczenia, przez co mogli wpływać na losy świata i ludzkości. Przypisywano im też zdolność czynienia cudów. orszaki zbrojne w zapalone świece – „do zwyczajów ślubnych należało, że narzeczony szedł w otoczeniu przyjaciół (…) przy tańcach i śpiewie i w świetle lamp, pochodni i świec niesionych przez uczestników orszaku ślubnego i służących”. (Kubiak) Do Przybytku Pokoju, Bagdadu – Przybytek Pokoju, ściślej Miasto Pokoju, była to oficjalna nazwa Bagdadu. Allahu akbar (arab.) – „Allach jest wielki” było bojowym zawołaniem muzułmanów, napis ten widnieje także na fladze Iraku. wojna niesiona na skrzydłach ptaka – „przesyłanie wiadomości za pomocą gołębi pocztowych było znane od dawna, co najmniej od czasów Abbasydów” (Kubiak) faradżija – „rodzaj długiego płaszcza z rękawami. Noszona była jako wierzchni strój przede wszystkim przez zamożniejszych przedstawicieli męskiej części społeczeństwa arabskiego” (Kubiak) Mnie stworzono z ziemi, jego ze światła – w religii muzułmańskiej aniołowie stworzeni zostali ze światła, a ludzie z ziemi. Objaśnienia za Księgą tysiąca i jednej nocy, t. 9, oprac. Władysław Kubiak, Warszawa 1976. Cytaty pochodzą z Księgi tysiąca i jednej nocy i poematu Saadiah Mufarreh, Moje marzenia zmalały pokornie, z tomu S. Mufarreh, Moje marzenia zmalały pokornie; z j. arabskiego przeł. Yousef Sh’hadeh i Dorota Pleśniak-Sh’hadeh (Kraków 2009), oraz z Księgi tysiąca i jednej nocy.
„Niech każda arabska matka wie, że los jej syna jest w moich rękach!” Nadruk na t-shirtach Sił Obronnych Izraela
Oto jest serce wojny – zwrócone ku tobie plecy chłopięce tarcza obciągnięta czarnym t-shirtem ramiona napięte w imię Allacha dłonie zatknięte za parciany pas wymykają się ze swoich orbit jak wolny bieg ziemi na szachownicy galaktyk Oto jest złoto Bagdadu – łokcie przysposobione do odlotu meszek dłoni wędruje jak skrzydła motyli zegarek oplata nadgarstek w imię resztek rzuconego czasu i tysiąca niebios i pożarów – ale nie widać, ile pozostało Oto jest Siejący Perły podobny do gałązki egipskiej wierzby lub do gwiazdy na jego szyi wspiera się cały błękit Pasem swym owinął ciasno najsmuklejsze ciało swoje, Lędźwie jego nie drgną, obce są im żądzy niepokoje Liczy się tylko twarz zwrócona ku chmurom Chłopiec spada niczym boskie sukno Młode uszy podsłuchują już pierwsze niebo w każdym z nich dżinnija pełni straż Nocą, gdy on śni o pokoju, zdmuchują pył który wtargnął na teren policzków i skroni tam, gdzie kilkudniowy zarost wyznacza linię frontu – Idą chłopcy niewyspani, idą szereg za szeregiem
97
i nie klejmowane źrebce rząd za rzędem idą z nimi Chłopiec porusza się we śnie zielony wyższy niż łuk wszechświata spada – Nie bój się, Siejący Perły bierz moje oczy – i tak całe są tobą twoimi łzami toczą żywe morze Na dnie spoczywa skarb przy którym gaśnie Petra – Na razie jestem w dolinie Na razie nasypało mi piachu do muszli i muszę przeistoczyć to w perły – Nie bój się, Siejący Perły – będę za ciebie żył Poprowadzę kule tego rewolweru Gdy będzie trzeba w ołów się zamienię rozleję w prawdziwą krew zażegnam strach – We śnie walczyłem w srogiej bitwie po przebudzeniu znalazłem w ręku miecz splamiony krwią – Nie bój się, Siejący Perły nawet w śmierci pomogę ci się odnaleźć Będę księżycem, którego ostrza rozszarpią chmurę Będę gwiazdą, której blask wskaże ciało Będę ziemią, która wchłonie krew aby pod twymi stopami tętnić w imię dynastii, które w naszej krwi rozkwitają nieść cię, Siejący Perły – Słyszę i jestem posłuszny zdmuchują pył który wtargnął na teren skroni i policzków – aluzja do posypywania pyłem na znak smutku. Cytaty poetyckie pochodzą z wiersza ‘Ali Hamama Lustrzany rumak (przeł. Daria Arsenicz i Yousef Sh’hadeh); kasydy perskiego poety Farruchiego z Sistanu (um. ok. 1038) Gdy jedwabiem lazurowym i wiersza Znowu, o Panie, jestem, z którego pochodzi tytuł (przeł. Władysław Dulęba); z Księgi tysiąca i jednej nocy oraz z wiersza Bożeny Boby-Dygi Na razie jestem w dolinie.
98
Salam Allah: dzień bez jutra Szatą jest mi pamięć o was, której czas nie zmienia! Wszakże prócz miłości nie mam innego odzienia . Księga tysiąca i jednej nocy, przeł. Jerzy Ficowski
Salam Allah – wyglądałem wyglądałem chłopców na moście. Obiecali obiecali wrócić o zmierzchu. Z gwiazdami wraz z gwiazdami przypłynęły ciała rzeką. Ukołysał ukołysał swych chłopców Bagdad w ramionach Tygrysu. Salam Allah Czujesz? Dążę do miłosierdzia cierpienia. Widzisz? Gwiezdny pył na ziemi umiera. Słyszysz?!? Mam twoją nadzieję Na wyciągniecie ręki ubywa ciała – ku pustym stronom, które wiatr rozgarnia. Salam Allah Na Marsie szaleje rozpacz, burza bez świadków chłoszcze Elysium. A ty przechodzisz Miasto, a ty przekraczasz Twarz. Moją krew na niebie nazywasz winem mistyków. Słowom odejmujesz gwiazdy. Dziś wieczór nalot. Prowadź skrzydła. Salam Allah Dzień bez jutra nadchodzi. Dzień bez jutra. Niebo błękitnoczarne. Niebo Bagdadu. – Balch czy Bagdad będzie mym grobem – wszystko jedno, Słodycz czy gorycz tu, po śmierci – wszystko jedno, Pij wino, po mojej śmierci nadal będzie księżyc Wędrować od nowiu do nowiu, lecz nie będzie widno
Salam Allah – Kocham cię w tę noc. Mam twoją nadzieję. Już nieważne, że odchodzisz – będziesz pyłem pustyni – pył mnie ukocha – wzejdziesz krzewem różanym – krzew będzie obejmował. Co warte jest ciało, którego miłość nie strzępi. I zniknie czas – nadejdzie wiosna – spod ziemi wytryśniemy. Ptak Naznaczony jest odlotem Ma niebo I zieleń miłości każdej wiosny Ma świergot odległości I pomimo piór, dziedziczy powroty – I płynęły ciała rozdarte, i płynęły dłonie niechwycone. I zabrakło tchu sercom na brzegu. I minęły ciała jak noc przechodzi w ogień. I zrozumiałem: wojna to dłonie człowieka, na którego nie padła odpowiedź.
Na Marsie szaleje rozpacz, burza bez świadków chłoszcze Elysium./ A ty przechodzisz Miasto, a ty przekraczasz Twarz. – chodzi o rejon Cydonia na Marsie na płaskowyżu Elysium, gdzie znajdują się piramidy – tak zwane Miasto – oraz słynna Twarz. Cytaty poetyckie pochodzą z rubajatu Omara Chajjama w przekładzie Sylwestra Milczarka oraz wiersza Hasana al-Kahlawi Przestrzeń, w przekładzie Karoliny Francis.
99
Świerki tam jest jego namiętność tutaj jest przepaść Yousef Sh’hadeh, Powietrze, przeł. Daria Arsenicz
Nie płyną już żadne słowa, z których wzbiera człowiek Honorowa szata darowana nicości Tak zwlekasz, tak zwlekasz z zawarciem pokoju Wschodzi Suhajl, w blasku kąpie cyprysowe ramiona Potem znów wszystko gaśnie tak bardzo ci śpieszno, gdy chodzi o wojnę W pamięci zostaje to, co wyraźne – Przyszła wiosna w runi, w kwiatach, świat przybrała kolorami Ponad wątpliwość – ostatnią dojrzałość: dwóch jest ciebie Ja staję pomiędzy wami – To jest ta dolina, którą wyżłobił Tygrys To jest ten szlak żelazny włożony pod twe stopy To jest ta wyrwa po minie, na którą stąpnąłeś ……………………………………………………… Jestem już tylko powietrzem pozostałym po człowieku Jestem ostatnim wydechem kiedy wzlatywał Cząstką pozostałą w tym, którego nie ma Jestem przestrzenią pomiędzy cieniem a ciałem Jestem pyłem, który wzniósł się Krok po kroku zwracam ci kształt Cząstkami jego – wśród łąk tulipany szczątkami jego – narcyzy w ogrodzie Jeszcze nie cały ubyłeś a już ja chcę się zaczynać Odtąd trzeba decydować
100
– dwóch jest ciebie – w którym mam zostać Jest tak jakby Musa wrócił w ręce matki swojej, Jakby Jakubowi przyniósł ktoś Jusufa stroje Staję pomiędzy wami – śmiercią i życiem i znów od nowa – Zdobywają most na Tygrysie podpalają pierwsze niebo są już krok wyżej – Niech wyrzucą chłopcy z domów zapalone żagwie, niech pochwycą aniołowie świece siedmiu niebios! – widzę – Ciągle wbiegasz na ten chodnik Płomienie podpalają mi stopy Za chwilę przejdziesz w szramę w której złocą się wersety Koranu Tam, gdzie każde ciało tętni Czym młodość się staje Może niebo poślubiło dzisiaj ziemię, że się ciała ich w tym święcie połączyły – Świerku, na’am Allah dla kogo ten kobierzec krwi Pustynię dzielą ściany zwierciadła Świerku – samihni ya rabbi przegrałem
Nasiona wschodzą i Sahara kiedyś szumiała że w purpurze chodzą prochy, że jedwabiem stał się kamień Jego lot wytrzaskał łzy aniołom Stoimy w nich Niby w deszczu Stajemy się Świerku Kochany
honorowa szata – władcy orientalni w dowód uznania, wdzięczności lub dla specjalnego uczczenia kogoś obdarzali go tzw. szatą honorową;
Eryk Ostrowski
Suhajl (Canopus) – jedna z najjaśniejszych gwiazd podzwrotnikowego nieba; cyprys – ideał smukłości ciała i wzniosłości duszy; na’am Allah (arab.) – Baranek Boży; Samihni ya rabbi (arab.) – zmiłuj się nade mną; Objaśnienia za Księgą tysiąca i jednej nocy (oprac. Władysław Kubiak) oraz Dywanem perskim (przeł. Władysław Dulęba). Cytaty poetyckie pochodzą z wierszy poetów perskich: Abutaher Tajjeb b. Mohammad Chosrawani (X w.) Tak zwlekasz, tak zwlekasz; Manuczehri z Damganu (um. ok. 1040) Przyszła wiosna; Farruchi z Sistanu (um. ok. 1038) Klejnotem jest takim jak róża w ogrodzie; Modżir z Bajlakanu (um. 1197) Nadszedł czas, by upojeni; Onsuri z Balchu (ur. po 950, um. ok. 1040) Sade – święto padyszachów znamienitych, w przekładach Władysława Dulęby oraz z Księgi tysiąca i jednej nocy w przekładzie Jerzego Ficowskiego.
101
R E T S N FAL A
MIEJSCE , w którym z równą pasją
to
i,
traktujemy prowadzenie księgarn
tami fair trade oraz klubu lub galerii, kawiarni z kawami i herba
jak kto woli „świetlicy”
ul. ruska
rz a w zimie u l. ka
kino Helios
ica kow ł od
102
t w. a n ul . ś
g onie
o
kie i el
u l. w
www.falanster.pl UL. ANTONIEGO 23
tu jesteśmy
go
ul. k r u
a pnicz
Rzeźby w maśle (fragmenty)
Arkadiusz Frania
W dżdżystą sobotę od siódmej z minutami rozbrzmiewają koncerty. Filharmonicy osiedla w roboczych smokingach uwapnionych smarem i usmarowanych wapnem stroją instrumenty: wiercenia, brzęczenia urządzeń udarowych, borowanie w betonie. Poezja o tak wczesnej porze? Skąd ta fraza w trąbce i kowadełku: serca pór roku są w warzywach, zwłaszcza w porze. Krew wyśpiewuje mi Anielski orszak. Nie pasuje? Zgrzyta między zębami piasek. Nie tak? Ale prawda. Więc przydałaby się terapia słońcem. Lampą po oczach albo solarium na grzbiet i brzuch. Wprawię do żyrandola dwa ubytki. Żarówki zalśnią. Iluminacja. Będzie cieplej, jaśniej, optymistyczniej, nerwy się rozejdą po strunie. Ustabilizuje się klimat. Wyciszenie. Jakie to proste, skąd zatem bryły twardego, metalicznego lodu w klatce piersiowej. Żebra cudem nie pękają. Na gniadych muchach paradują osy bez teczek. Przegląd wojsk.
* Na ławeczce w Parku Zdrojowym w Busku-Zdroju siedzimy. Skubiemy słonecznik. Czarny, pełny. Nie czuję się żadnym środkiem jakiegokolwiek wszechświata. Renesansowy egocentryzm został zużyty przez fałszywego grajka z gitarą. Obok upaskudzone ławki. Kuracjuszowi, który wypożyczył rower, pękła dętka. Strzał w parku na oczach setek osób trzy dni po rocznicy Powstania Warszawskiego. Kuracjusze mają krzywe stopy, opowiadają. Ślady po słoneczniku na kilku stronicach, linie papilarne. Chyba mnie ukąsiło coś. Komar? Chyba. Rozgniotłeś go? Patrz, jak wyłażą wnętrzności. Krew, odwłok, chityna made in China. Może cię nie użarło? Może zdążyłeś odgonić wcześniej? Swędzi cię? Tak. Pokaż. Swędzi mnie. Tego raczej nie zobaczysz. Ale pokaż. Zawsze coś tam zobaczę. Hm. Uchlał cię. Uchlał się. Swędzi cię.
103
Na starość przesiądziemy się na inną ławkę, tę na końcu parku, obok klombu. Poszukamy plecami słońca. Zaraz się zwali zmierzch na wszystkie grzbiety żuków, chrząszczy, biedronek. Finisz sierpnia nie boli, żeby jeszcze porcja kiełbaski wiejskiej z cebulką smażoną i duża szklanka piwa lanego z beczki. Akordeonista puszcza ostatnie dźwięki, wkłada instrument do futerału. Zbiera drobne do kieszeni, przechodzi samym środkiem parku, potyka się o wiewiórkę, która wydłubała orzech i grzeczna przebiegła. Agatka o kocie zobaczonym w trawie: – Jakie mądre stworzenie, ten kot. Wie, co najlepsze. Leży w słońcu. Wygrzewa kości, dostarcza organizmowi kociemu witamin D i E, by na starość nie płacić za okłady borowinowe. Kochane koty. Chciałabym mieć kota w domu, ale ty oczywiście masz alergię na sierść. Następnego dnia w Parku Zdrojowym zaciekawił mnie liść. Agatka czytała o Madonnie i jej najnowszym filmie Mądrość i seks. Liść, zielony z obrąbkiem żółciejącym. Spadł, leżał. Przyszedł silniejszy podmuch, zwietrzył liść, przewrócił na plecy. Zasnę pewnie normalnie, ale czuję, że Matka Natura jednak wskazała mnie palcem, który kopie mi dół.
* Oni stoją po nocy, w mieście, w jego zaułkach blisko monopolów i ławek. Śniadzi, jakby tatuaże im Bóg zrobił żużlem. Ogorzali od gorzały, osmaleni od smoły nocnego wiatru. Odstają życie, ale dzielą się sprawiedliwie. Najpierw po łyku, wprost z flaszki. Perfectum. Wiesz, jakie jest piękne miasto Częstochowa w nocy? Rozwarte gardła, gardziele, czeluście, kratery. Pociągnął jeden z drugim bez przełykania, bez tlenu, zero siedem i płyn rozcieńcza w ciele żal. Skoro potrzeba mateczką wynalazku, pomysł racjonalizatorski błysnął. Wdrożenie procedury ISO i ssie ludek pierś wódeczkową inaczej. Odmierzać kubkami nektar zapomnienia błogosławiącego byt w parku, w prochowcu: „z prochu powstałej w prochowiec się otulisz, do kamienia białego od szronu główkę umęczoną przytulisz”. Skończyły się bójki na tle pojemności. Więc czas na dyskusje o tematach najpierwszych: kogo wysłać po następną
104
butelkę, kto skombinuje od dobrych ludzi pięćdziesiąt groszy na kolejne winko: Panie kierowniku, mam taki problem, ale niech pan nie odchodzi, niech pan się nie rozgniewuje. Pochlałem wczoraj, taki dzień był cudny, potem noc cudna. Jak nie pić w tak cudną noc? Trza pić. Ale dzisiaj, rano, wstałem i mnie trzęsie. Niech pan kierownik luknie na moje ręce schorowane. O, chodzą. Jakbym przy młocie pneumatycznym rabotał. Upraszam o kilka groszy na winko, żebym się mógł uspokoić. Nie będę ściemniał, panie kierowniku, ja chcę na winko, bo to jest mój chleb powszedni, moje lekarstwo, mój lubczyk.
* Zakrwawiona szyja kury. Kadr z filmu. Potrzyj mnie. Wyjmując ze ściany gwózdki, uważaj, by nie uronić nic z tej pajęczyny, która samotnie psuje się w rogu. Zbudujmy świat z kapsli po piwie! A da się jakoś inaczej, normalnie, a nie żeby tylko z kapsli? Kawałeczki pokarmu wbiły mi się w dziąsła, więc wybacz. Nie ma przebacz. Bierz się za budowanie. Mrowią się wszystkie ruchome części w jamie ustnej. Czy ktoś widział? Czy ktoś wie, jak w dziesięć sekund napisać list do świętego Mikołaja? Ochlanie wisiało w powietrzu. Mówię ci, czuł się jak zadżumiony, taki siedział w pustym przedziale i co rusz odzywał się do siebie, ale bełkot tylko, że nie rozumiał, co do siebie mówi. Żadnej komunikacji. Oddychał, głęboko i szeroko oddychał. Dwa lata w pociągach. Trzy lata w psychiatryku. Ograniczony zasób słów. Rybie sieci porwane na brzegu, pięć dni leżały. Nikt nie ukradł, bo po sezonie. Nie mógł się doliczyć tych sieci. Ile ja się, panie, naoglądałem tych głupoli i głupolek. Jedna zmieniała co pół godziny sukienki, a wszystkie w kwiatki, „łąkowe” – mówiła. Druga piła wszystko wrzące, z czajnika, z gazu. Ten trzeci spał, ciągle spał, od wielu dni, miesięcy, dekadę niemal. Uznaliby, że trup, gdyby nie szuranie w nocy, klaskanie, wypijanie zimnego mleka z lodówki i nie śmierdziało, a trup, panie, to na trzeci dzień, jak nie jest w zimnie, cuchnie. Albo był
taki cwaniak, że chciał ukryć swój rozkład. I co noc wlókł się do lodówki, schłodzić, zamrozić, a przed świtem do łóżka, że niby śpi. Wszystko udawane. Ta od sukienek łąkowych mówiła, przypominam sobie, „on jeden lód, Arktyka prawdziwa, nie dotykajcie go, bo odmrożenia gotowe”. A wszyscy kiwali głowami, bo przecież głupolka, i swoje wiedzieli. Tamten śpi, bo się w nocy nachodził po domu, naklaskał. Pogubił mi się świat, pomyliłem pokoje. Agatka dezorientuje: Daj głośniej. Żurawina to dziewczyna, która wchodzi do komina. Komin pyka dym w aortę, żurawina zmienia szorty.
* Wziąłem trzy dni urlopu. Na odpoczynek. Odczyniam hece z czasem. Poczynania i odczynniki. Chciałem pospać i nie tłumaczyć snów. Agatka nieznany sen (kiedy w senniku, tłumaczniku marzeń nie ma recepty) rozbraja wzorem, przelicza, dodaje, dzieli i ma ogólną aurę majaka. Zamierzałem wygnić się w pieleszach, z głową pod kołdrą, w takiej pozycji „nie ma mnie, chłodku”. Agatka wyszła do pracy, godzina: parę minut po siódmej. Nie dam rady leżeć. Poranne powstanie, mycie, śniadanko na słodko. Trochę w kuchni, trochę w łazience, trochę w pokojach, przelotnie w przedpokoju (przed-pokoju, po-pokoju, w-pokoju). Siedzę w domu i popadam w stany: „Przygnębienie jako źródło euforii”. Dzięki Bogu zadzwonił Jeżyk. Gadamy o dopełniaczowej formie wyrazu „donator”. Jeżyk przerywa: Zadzwonię później. Teraz muszę wydać zwłoki. Na chodniku rozciągnięty przedłużacz, czarny łączy się z brązowym, brązowy z żółtym. Spółdzielnia pobiera prąd, montuje drzwi do drugiego śmietnika. Telefon od siostry. Mały Człowiek ma przygotować umysł na sprawdzian z podziału wyrazów na sylaby i głoski, a dotąd tego drugiego nie uczyli. Siedzę w domu, popadam w stany i dzielę przez słuchawkę na głoski wszystko z dwuznakami, co mi się przypomina: „sz”, „ch”, „cz”, „dz”, „dź”, „dż”, „rz”. Wziąłem trzy dni urlopu. Docicham.
* Zmrużyłem oczy i zobaczyło mi się całość. Przedtem dobijało się do mnie, zasłyszane, bez formy. Strzelam kostkami palców pod stołem. Nienaoliwione zawiasy. Ruch powietrza wte. Poeta z Warsaw wyrażał brak zaufania do krytyków. W domu chcą mnie nawrócić na zdrowie. Idea fixe, idea mix: Powinieneś się uśmiechnąć, nie brać życia na poważnie. Za masaż płacę 20 złotych. Bilet do kina, teatru co najmniej dwa razy tyle. A ja za 20 mam i masaż, odprężenie i śpiew. We wtorek powiedziałam chcący, że ma wiele talentów. Masażysta uwierzył. Dziś miał przygotowany repertuar, arie operowe, po włosku. Fałszował jak jasna cholera. On jest zadowolony, bo ma audytorium, ja, bo mnie wymasuje i ubawiam się. Odbicie lustrzane, odbicie siostrzane. Wydaje mi się, że jestem kobietą. Ruch powietrza we w tę.
* Udajemy, że się znamy na słowach. W zdaniu przeżyję chorobę. Pieczenie w mostku, od żołądka promieniuje ból. Nalewka orzechowa na spirytusie, pół kieliszka, na dnie parę kropelek i ręką odjął. Wiesz co? My się chyba zarażamy tymi choróbskami. Ja nie miałam kłopotów z żołądkiem, teraz mam. To pieczenie, gdy myślałam, że zawał. Teraz ty. I spanie. Nie mogłam leżeć bez spania, a mogę. Ty się zrywasz od razu po otwarciu oczu. Zarażamy się sobą. I nie ma farmacja na to lekarstwa. Spróbować ze szczepionką na grypę-świntuszkę? Po co nam psuć infekcję? Jedzą sobie z dzióbków, przytulają jak spodnie z lycry do ciała i szukają miejsca między żebrami, w które najkrwawiej wejdzie ostrze. Kartka z powieści kryminalnej. Powieści-powiesi. Obrodziło spekulacjami, pomysłami, „chybą” i rozterką. Wreszcie śpij! Nie gadaj przez… Śpij, śpij już! Zbijam z tropu rozmowę. Pst. Literki. Stronica zapisuje się powoli. Ja męczę się dość szybko. Stać mnie na kilkadziesiąt głosek. Są zbite, ale najchętniej wymawiałbym je z opóźnieniem.
Mów wyraźnie, a słowa dziel na sylaby. Poranne, zaranne, zorane nokturny. Kamień, który dotąd tylko leżał, wreszcie od wczoraj, po kolacji, zaczął milczeć. Jak zidentyfikować położenie? Skuwką przelewam kawę na spodek. Skuwka jest dziurawa, otworki doprowadzają tlen do atramentu. Przenoszę płyn kropelkami. Chodzi czas, mimo że zegary popsute. Czekam, aż będziemy mieć po 50 lat i będziemy wierzyć, że dożyjemy setki. Gdy nie starczy miejsca, są jeszcze marginesy, boki, ale wtedy pionowo, po japońsku, w górę, w dół, wąsko.
Jednak zszedł. Przed dziesiątą rano, zdążył tylko kiwnąć do barmanki i osunął się na schody pubo-mordowni. Zawał i po nim. Nie chorował, żył, pił, nie żyje. Tata go zabrał. Dzień wcześniej wujek skończył 65 lat. Ile wódki przepuścił przez organizm, na wątrobę nie narzekał, popatrz. Ostatnio narzekał, że go kłuje w piersiach, ale wszyscy myśleli, że to fioletowa wódeczka działa. A to śmierć właśnie. W Polsce. Mało miejsca, po raz któryś powtarzam, ale się zmieszczę. Wyrwali mnie z kontekstu i chodzę osowiały, nieoswojony. Przypis dolny petitem pisany.
*
*
Wyczyścić pana z twarzy? – usłyszałem od fryzjera. Gdy zmiatali pędzelkiem paproszki włosów z czoła, policzków, nosa, ust, wyobrażałem sobie, że zdrapują mi skórę, że w lustrze przy trzecim stanowisku od okna zobaczę ścięgna, żyły na czaszce. Monstrum. Pisarze są zazwyczaj mało ciekawymi ludźmi, dlatego nie powinno się urządzać wieczorów, spotkań autorskich. Pisarz może się uratować jako człowiek, ale tylko z pomocą mydła i wody. Wymyć, wyszorować, wykrochmalić, wyżelować. Wtedy już, no, jakoś do akceptacji, widokowo. Samotność, beznikogość. Opuszczony przez siebie samego. „Skrzyki”, „odczuwania”, „namyślenia” i tym podobne kategorie emocjonalne.
Lecą we mnie tajemnice jak aeroplany. Z purpurowym ogonem smoka, z mordą świni w jabłkach, z małpim tyłkiem lilaróż. Uderzają bestie, rąbią mnie w kark, w łydki. Celują i trafiają. Nawigacja, czujnik wrażliwości. Pod nieobecność rozumu i zdrowego rozsadnika pojęć wkładamy bajki między sny. W telefonie Jacek Durski zakatarzony, 66-letni smark, schrypiały. Wirus w organizmie pisarza zakłada swoje królestwo. Powinienem mu poradzić jakiś program antywirusowy, ale zabrakło mi czasu i oddechu, bo mówiliśmy o cyklu „Bytów” Jacka i ich najważniejszym ogniwie: śmierci. Od pierwszych dni na świecie kręcimy się wyłącznie wokół tego tematu, co nie przeszkadza nam kupować karpie na święta i sztuczne ognie na noworoczny upływ czasu z naszych nerek. Lulajże, śmierci, lulajże, życie. Wieczności, miej nas w opiece.
* Świadkowie, obserwatorzy pospuszczali łby. Spuszczone oczy, opuszczone widoki. Gromadzimy się nielegalnie wokół stołu. Szuramy, trzaskamy, nie schylamy się po okruchy z tego dobrobytu. Jemy kolację zamiast leżeć wśród słoni morskich, krecich kopców. „Światło, światło, pokaż rogi”. Tego dziecięcego rymu nigdy nie słyszałem, ale nie mogę go wyrzucić z pamięci. Wujek Dominik nie żyje. Prawdopodobnie. Trzeba to jeszcze sprawdzić, bo wiesz, jak to jest z wujkiem, może było. Dwie godziny później:
* Agatka weszła do domu, dygocząc, i zapytała, czy nie nakryłem się nogami. Była środa, czyli wtorek na rozruchu. Moment bezwładności. Na „cosięstało?” powiedziała, że serce jej przyspieszyło, gdy przy sklepie „U Depty” zobaczyła rozrzucone reklamówki. Pamiętała pomarańcze i pęczek rzodkiewek. Ciało wnoszone do karetki jak do tunelu, gdzie przepala się ostatnia jarzeniówka. Migocze, przerywane światło, denerwuje. Wycie, wycie i po życiu.
105
Myślałam, że to ty, ale potem pomyślałam, że nie ty, bo przecież na szczęście nigdy nie potrafiłeś kupić ładnych pomarańczy i tak czerwonych rzodkiewek.
* Czego nie uda nam się powiedzieć, będziemy musieli poskrzeczeć-doskrzeczeć, poskomleć-doskomleć, popiszczeć-dopiszczeć. Żeby tylko nie szeptać. Od szeptania gardło zorane, a komunikat bladziutki, mizerny, bez prądu, bez śniadania. Na czczo to można tylko zjeść. Innej możliwości nie ma. Na marginesie: pojawiła się w naszej rodzinie nowa choroba: dna moczanowa, której nie poskąpił los mojej siostrze. Agatka wie, co to za paskudztwo (choroba, nie siostra) i rzuca z rękawa głowy inne terminy: To dawna podagra. Choroba królów. Król się nażarł, spasł, rzadko łaził, chyba żeby pójść pożreć. Dieta, ograniczenie alkoholu. W sobotę zapytałem siostrę, gdzie ją złapało. Powiedziała i pokazała, że na stopie, na podbiciu, a ja byłem pewien, że na półpaścu Oriona.
* Chciano zważyć mnie, policzyć, zmierzyć. Dmuchnąłem w rurkę przypominającą odpływ od wanny. Pomiar nieprawidłowy, gdyż zapaliła się czerwona dioda, a to niedobrze. Wdech, wydech. Jeszcze raz. Nabieram powietrza w płuca. Przytrzymuję i z całej siły, w wannę, to znaczy w rurkę. Pomiar nieprawidłowy, zaczęły migać dwie czerwone kropki, a to jeszcze gorzej niż wcześniej. Do tego może przyjść kurzawka, rodzaj śnieżycy. Suchy śnieg, a jak mokry, to nie wiem, czy lepiej? W pokoju telewizyjnym emitują zapach. I szczypie. Na święta się nie przejmuj, nie trzeba dużo sprzątać. Ogarnij z grubsza, z wierzchu. Odkurz, przetrzyj mopem na mokro. Czysta woda bez „ludwika”. Masażysta zapytał, czy pan mąż, czyli niby-ja, pozwalam urwać głowę żonie. Zgadzam się, ale proszę,
106
by poczekał z „teksańską masakrą piłą mechaniczną”, aż przyniosę wiadro. Jeśli urwać, to teraz, przed sprzątaniem na święta. Nie lubię, jak włażą ubłocone buciory na świeżo wymyte posadzki, zostawiają mazy, ślady, roznoszą brud i trzeba od początku, do czysta. Robota głupiego. Chciano zważyć mnie, policzyć, zmierzyć, a zauważono, wliczono, zmierzwiono. Bez mojego udziału. Odwilż. Puszczamy. To już będzie.
* Wspomnienie. 1980. Wyszedłem, 7-latek, z bloku na plac zabaw. Same nasypy, zasypy, chłodne hałdy, piaski, piski, dziurska, leje. Przestał padać deszcz. Krajobraz bitewny tych lat kończących gierkowską erę kolorowych telewizorów. Krucjata socjalizmu do ziemi dobrobytu i opasłych półek. Budowała się Polska. Mieszkania w klatkach. W której mieszkasz klatce? Bo ja w pierwszej. Zdobycz socjalizmu: człowiek cieszący się z mieszkania w klatce. Śmieszne, ale nie czułem się wtedy uwięziony w ciemiężenie. A teraz brakuje mi tchu, powietrza, wody. Wszystkiego, czym żyją ptaki i psy. Wczoraj, o osiemnastej wziąłem coaxil po 15-miesięcznej pauzie i udawania „jest jak ok wykol”, bez wspomagania, spulchniania, bez rozwadniania złego humoru, czarnej żółci, zepsutej krwi. Miałem cel: ulepszyć się i stan swojego ducha, otworzyć bramy wewnętrzne, naoliwić zawiasy, żeby bramy pracowały jak drzwi obrotowe, żeby wywietrzyć pokój, dotlenić spokój. Czy otworzyłeś okno? Nie, Agatko, a co? Wieje? Opuściłem żaluzje, podkręciłem zawór. Kaloryfer jedzie na czwórce i jednej kreseczce.
* W ósmym roku mojego życia czołgi zeszły z postumentów, cokołów i muzeów i ustawiły się hardo przy koksownikach, ogrzewanych przez iskry, które skakały między pocierającymi się rękami młodych żołnierzy. W błotnistych ulicach chłodziły się butelki wódek czy-
stych i nie tylko dorośli napełniali lufy alkoholami. Poezji nie mógł spotkać lepszy czas na wejście w drugi i trzeci obieg krwi. A w 1982 roku był pierwszy rachunek sumienia na serio, Bóg na najbliższą odległość komunii świętej i mundial piłkarski w Hiszpanii. Agatko, jakie jest twoje skojarzenie ze stanem wojennym? Zima. A coś więcej? Może ciepło? Powiem ci, że nie interesował mnie stan wojenny. Miałam sześć lat i chciałam, by śnieg stopniał, bo zamierzałam wejść na najwyższe drzewo w ogródku.
* Jak zrobię kawę, od razu lepiej, lżej i nikt mi nie każe niepotrzebnie cierpieć. Mam 37 lat i stoję pośrodku, zastanawiam się, czy wejść, czy wyjść. Dzwonki autobusów, tramwajów. Taksówki donikąd, dokądkolwiek. „Będziemy nasyceni, dokąd oliwek starczy”, wygrzebałem spróchniały orzeszek z umysłu. Wpadnę w dół i podołam, podolę, po dole. Idąc na spotkanie z Jeżykiem, włączam się nieumyślnie w czwartkową wędrówkę ludów. Narody przecierają ulice, zawiasy w drzwiach sklepów. Czyszczą bramy do podwórek zabudowanych kamienicami. Zima od tygodnia odpuszcza. Ciekną hałdy lodowe, kopce śniegowych kretów. Biały kret, biały kret – krzyczą dzieci i pokazują palcem na ziemię chłonącą strumyki. Z dnia na dzień coraz więcej miejsca na świecie. Od przedświtu do poświaty. Człowiek coraz mniejszy w odzyskanej dzięki odwilży przestrzeni. Rozrasta się powietrze, które może swobodnie krążyć na trawniku wyściubiającym zielone kłosy. Jak się w tym odnaleźć? Jak zagospodarować? Muszę na nowo umeblować życie świata sobą. Jak wypiję kawę, zaparzę następną. Przeraża mnie ta otchłań w pustej filiżance, przeraża mnie pustka niewypełniona. Agatka rozlicza się z ferii: No to ja idę. Jestem umówiona z mamą na zakupy. Ferie się kończą, a butów nowych mi trzeba.
*
Mycie okien na Święta Wielkanocne. Agatka z werwą, podśpiewuje jak słowik. Nie można jej przeszkadzać. Mówi: Odejdź, przesuń się, odsuń, bo wejdziesz do miski z wodą. Siedź w pokoju. Jak będę coś chciała, to cię zawołam. Siedź w pokoju i nie pytaj bez przerwy, czy mi pomóc. Tym mnie tylko denerwujesz, a ja, wiesz przecież, nie powinnam się denerwować. Nastawiłam się, więc zamilknij. Zejdź mi spod nóg. Sprzątanie ma też swoje jasne strony. Po zdjęciu firanek pokoje powiększyły się o kilka centymetrów. Rozmawiając, słyszałem echo, oddalenie i „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną. Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną”. Porządki wyrzucają rzeczy zagubione, zaginione, zakryte. Znalazły się: pęknięta broszka (wiadomo, że nie była królową balu), dwadzieścia groszy (wiadomo, że niewydane), śrubka (nie wiadomo za bardzo do czego), landrynka (nie wiadomo, czy lizana). Zakurzone, w pajęczynie, panierowane czasem. W następnym odcinku wstanie słońce i z firanek ulotni się zapach denaturatu.
* Psychologia przy kolacji. Sąsiedzi wyjeżdżają na weekend. Nie usiedzą spokojnie na swoim piętrze, tylko latają. Wczoraj pachniało posprzątaniem. Odpaliłem zdanie: Słyszę dużo twoich słów, ale najbardziej przemawiają do mnie komendy. Śpimy pod dwiema kołdrami, gdyż się rzucam w nocy, a odkryte ciało nade wszystko wychładza się we śnie, marznie po bokach, chłód żre od jaskiń. Ciało się zagina. Nie mogę, nie umiem rozwinąć się w pełni, więc rozwijam się po trochu, w częściach. Wznosimy hi-fi z rozmów jak toast. Powiedz mi jakieś ładne słowo z bąbelkami. Piwo. Inne. Nie przepadam za piwem. Topielec. No i była miła atmosfera.
* Szuranie świadomości samej lub tej z przedrostkiem „pod-”. Na trzeźwo, bez pastylek, z wierszem Czechowicza z tyłu głowy. Bieganie, biegi od wschodu słońca, od wzwodu księżyca do zbiegu ulic. Ze skrzyżowań, przecięć, napięć, naprężeń, podpięć tworzy się dzień. Mężczyzna w zielonym uniformie wypakowuje z półciężarówki zapachy. Pieczywo. Palone smaki. Prawdopodobnie nie musimy się znać na wszystkim, bo przeciążenie mózgu powoduje wybicie bezpieczników. A gdzie one są umiejscowione? W potylicy, obok wiersza Czechowicza. Nigdy nie sądziłem, że tam. Nie tam, gdzie myślisz. Rozpuść powiązania znaczeniowe i jeszcze raz wyzbądź się sztamp i automatyzmu. Targi książki, targi słów o człowieka, zatargi człowieka ze słowami. Dotknąłem ściany. Zimnej, choć wyjętej jak miecz samurajski z paleniska. Także woda uprasza się o moją wyobraźnię. Prądy prątkują. Krew rozciera ziarenka hemoglobiny. W umyśle, w maśle rzeźbię. Może dałoby się twój diariusz znośnie czytać, gdybyś wraził między gęstwę semantyczną więcej szczegółów. Detal tu i tu. Ach, ten mit o i karze, i detalu.
Wiersze kradniemy światu. Słowa zabierają oczywistość rzeczy. Zaczęło się do końca, zaczęło się od końca. Z elementarza wieczoru wypisałem to, co było, jest i będzie, wkoło, kwadratowo, wkoło kwadratowo: „Melancholia, choleryczność, rozdrażnienia, podrażnienia”.
* Świat się rozpuścił. Rozpuścił czy rozbestwił? Rozpuścił. Jak rzeźby w maśle. Pamiętaj, że śliskie twarze zsuwają się z luster na podłogę. Patrzę w ciebie jak w studnię, w którą wpadłem. Przechyliłem się, szukając echa twojego ponętnego głosu. Nie wołam na pomoc, nie rozrywam duszy i głosu, nie przeganiam się za żółtą taśmę. Musisz się kontrolować. Ryjek na wodzach. Za bardzo masz go rozpuszczonego. Zepnij się. Zachowaj, zachowuj. Trzymaj fason i fin de siècle. Czas apokalipsy oznajmi baryton, aksamitny głos lub powiadomienie wsunie listonosz pod drzwi, dziwnie na czas, cicho, mimo.
107
Mów mi Żorżeta. Mów mi Żabot Grzegorz Czekański
108
Skurwielu, myślałeś, że zabijesz mi psa?
1. W owych chwilach uniesienia drażniło mnie wszystko, co przypominało o rzeczywistości. Tak dostało się memu biednemu psisku, które wciąż plątało mi się pod nogami. Nie zawsze tak było. Nie zwykłem być nerwowy. To znaczy kiedyś. Kiedyś tak. Czyli: witamy w cyklu Jedno z Tych Pokoleniowych Przeżyć, na widok których całemu pokoleniu osiem dziewięć robi się mokro. Wyznanie pierwsze. Raz rzuciłem resorakiem w brata. Chyba korwetą. Czerwoną. Były imieniny. Nie moje, albowiem był to czas obchodzenia urodzin. Imieniny to działka dorosłych. Jakaś ich kolejna fanaberia. Mam ze cztery lata. No i mimo że nie moje – dostaję go. Dostaję od TATY resorak. I brat (starszy o dwa lata, zodiakalny, jak to mówił, szczelec) chce go obejrzeć. „Poka mi tą formułę, no poka”. Koniecznie chce ją zobaczyć, powgapiać się w sztuczną przyciemnianą szybkę, przejechać paznokciem po lakierze, pootwierać drzwiczki, pokręcić kołami, sprawdzić wzór i głębokość bieżnika. Nie chciałem. To charakterystyczne „Nie oddam, bo zrobisz ryskę”, cedzone przez mleczne zęby, choć nigdy nie piłem mleka, chyba że takie z tubki, smakowe, do wysysania. Tak, dokładnie takie. Rzucam więc, rzucam w niego ile sił tym autem, które przelatuje gdzieś bokiem, mimo że celowałem dokładnie na wprost. „Idioto, co ty robisz?!”. Chybiam. Toteż podnoszę i celuję ponownie. I znowu pudłuję. Ale jak się okazuje, tym razem ciskam tak, że tłukę szybę w regale ze sztucznym kryształem, cięższym ode mnie; podkreślmy: rzucam po raz wtóry w brata z konkretnym zamiarem – tak jak ciskasz granatnikiem, detonujesz trotyl albo przyczepioną pod swetrem bombę domowej roboty jak jakiś pieprzony dżihad, wypierdalając niniejszym w kosmos wszystkie szczepy amerykańskiej zgnilizny; zgadza się: rzucam z zamiarem zabicia. Próba umyślnego spowodowania śmierci resorakiem – w kraju, gdzie narodowym narzędziem mordu
jest siekiera z przetrąconą rękojeścią albo tłuczek do mięsa, względnie pogrzebacz. Zbrodnia doskonała. Tak mi się przynajmniej zawsze wydawało. Potem też czymś rzucałem. Ołowianym żołnierzykiem. Zardzewiałym cyrklem. Brudnymi kształtkami w szyby samochodów przy garażu. Woreczkiem po budeksie z okna, którym brat (motyw kleju będzie się tu jakoś przewijał) naprawiał rozchełstane buty. Albo widelcem w babcię, gdy przynosiła rozgotowaną rybę, przypominającą akt oskalpowania mięsa niewiadomego pochodzenia przez niedoświadczonego Czukczę. Ale najwięcej wspomnień rzeczywiście jest związanych z bratem. Nie ma to tamto, mam z nim najwięcej asocjacji.
2. Jego oczy, oczy wiernego zwierzęcia, stale we mnie wlepione, doprowadzały mnie do wściekłości; zdawały mi się tępe, pozbawione wyrazu, łzawe i głupie. Wyznanie drugie. Pamiętam, że też modelem. Raz rzuciłem modelem samolotu, który dopiero co został przez brachola sklejony i strasznie cuchnął jakimiś toksynami, które niszczą Ziemię; chociaż potem zacząłem lubić ten chemiczny fetor, tak jak polubiłem smród odpalanych syrenek koło garażu. Tak, tylko syrenki miały ten zapach, skubane. Cwaniary. No i brat tymi zapaćkanymi rękami skleił ten model, który podniosłem, kiedy wyszedł umyć ręce i spróbować odkleić rozpuszczalnikiem (nitro, schowany pod wanną po lewej stronie, zaraz przy wodomierzu) skorupę, która mu się wykształciła na wszystkich dziesięciu palcach. Jak choroba popromienna. Jak zalążki powstającej błony między palcami. I przyglądam się temu samolocikowi, przyglądam się temu dziełu z każdej jego strony i pod każdym kątem, przypatruję się mu dość długo, bacznie, żeby nie przeoczyć żadnego detalu, żadnego łączenia; tych wyżłobień, tych kanalików, tych naklejek ze swastyką.
(To był hitlerowski myśliwiec, a ja zawsze sympatyzowałem z wrogiem; potajemnie zmieniałem bieg wydarzeń; o rzydach nie myślałem wcale, natomiast notorycznie wygrywałem wojnę z ruskimi; rozpierdalałem ich pod Kurskiem tajną bronią III Rzeszy i niepatriotycznie opracowywałem strategię opanowywania świata przez Herrenvolk, więc naprawdę nie chciałem rozwalać tego modelu, ale wola zniszczenia & żądza rozpierdolu była zdecydowanie silniejsza ode mnie). A więc, nie przegapiam też działek, wieżyczek, kabiny i bomb podwieszonych pod podwoziem. Ale po co, do chuja, to wszystko piszę? Bo w końcu, nasyciwszy się tym zestawem detali, rzucam. „Tym razem nie spudłuję, zobaczycie”. I widzę, że tym razem trajektoria będzie doskonale obliczona. I znów mierzę w ten kryształ, który mama po ostatniej Akcji Resorak przestawiła dwie kondygnacje wyżej w regale, żebym nie spowodował większych strat. Strat niekoniecznie w ludziach. Celuję. Trafiam go dokładnie. Brzdęk, jak kukułka, dokładnie w momencie samobójczego skoku z zegara na główkę. Kryształ tym razem jednak zaczyna się chwiać. Obracać na boki. Tańczyć jak blaszana miska w rezonansie. Albo jak wyrzucona z wielkim impetem opona z samochodu, który uległ wypadkowi w zderzeniu z dużo cięższą od siebie furgonetką z siłą wprost proporcjonalną do iloczynu mas tych ciał lub proporcjonalną do iloczynu wartości ich ładunków – nigdy nie byłem orłem z fizyki. Tak, dokładnie tak to wyglądało. I spada. Spada ów kryształ z wysokości. Drugie z pokoleniowych przeżyć się właśnie konkretyzuje. Spada ów kryształ z wysokości. Chwała na wyso-ko-ości!
3. Smętne i służalcze. Pozbawione radości, zachwytu. I ten oddech, oddech zwierzęcia, urywany, krótki, który rozciąga żebra jak harmonię, porusza śmiesznie brzuchem, wznosi się i opada, drażniący jak fortepianowa wprawka, nigdy nie przeskakujący żadnej nuty, który nigdy nie fałszuje, nigdy się nie zapomina!
Tak, kości. Kości zostały przetrącone. Kryształ spadł mi prosto na kark. Potem chrzęst, jakbyś kroił chleb. I chlupot resztek mózgu obijających się o dziurawy, brudny falochron z mokrych desek. Tak to wyglądało. Tak się czułem. Czy trzeba dodawać akapit o utracie przytomności? Podbite oczy po obrzęku? Opowieści o astralnym saneczkowaniu po jasnych korytarzach? No, to dodajmy1. Albo lepiej nie. Przejdźmy od razu do clou: to bliskie spotkanie z kryształem dało mi alibi na całe lata. Tłumaczyłem się konsekwencjami tego incydentu nie tylko ze swojego mazgajstwa, ale służył mi on także do objaśniania doraźnych sytuacji bądź głębszych mechanizmów psychologicznych, które mną miotały. Możliwości było nadzwyczaj wiele: 1) w zagrożeniu oskarżenia o tchórzostwo, gdy trzeba było zaszpanować czymś na podwórku, odpowiadałem szyderczym koleżkom: „Nie jestem z natury odważny, ponieważ gdy byłem mały, spotkała mnie straszna krzywda. Uderzył mnie olbrzymi Flakon z Kryształu”, co brzmiało trochę tak, jakby napadł na mnie zdradziecko co najmniej jakiś pieprzony Ernst Stavro Blofeld. (Pamiętacie faceta? Najbardziej charakterny przeciwnik Bonda; lysol, zawsze i wszędzie czeszący swoją białą kotkę taką sztuczną, metalową dłonią; takim pazurem z tytanu); 2) czasami konfabulowałem, objaśniając wszystkim przyczyny swojej wiecznej niedyspozycji podczas wuefu: „Wiecie, miałem kiedyś przykrą sytuację. Jakiś czas temu spadł na mnie cały regał ze sztucznym szkłem rodziców. Odtąd nie mam wybitnych osiągnięć w sporcie”; cóż, tu zastosujemy angielskie wyjście i nie będziemy tego raczej komentować; 3) przy tablicy na lekcji biologii: „Proszę panią, nie potrafię udzielić odpowiedzi na to pytanie, albowiem niegdyś zostałem ciężko doświadczony przez los za pomocą nieszczęśliwego upadku z dużej wysokości na mój dolny odcinek szyjny ciężkiej bryłki kryształu, który to odcinek szyjny w kontakcie z tą bryłką...” i tak dalej, i tak dalej. Byłem w tym, przyznacie, całkiem niezły. Coraz lepszy. Rozkręcałem się. Zaprawdę powiadam wam, iż był to również świetny patent na podryw: „Mając jakieś cztery lata, doznałem traumatycznego wypadku. Z trzeciego piętra spadł na
109
mnie wazon, gdy pomagałem staruszce z zakupami. Od tamtej pory nie mam śmiałości do dziewczyn, więc jeśli chciałabyś mi w tym pomóc...”. To zawsze działało: bierzesz lachona na instynkt miłosierdzia (pokrzywdzenie przez okrutny los), dodajesz do tego kontekst wspaniałomyślności (niesienie pomocy starszym osobom w ramach przeciwdziałania geriatrii) – i w 79% taka strategia okazuje się co najmniej połowicznie skuteczna. Najlepsze: mogłem tym sposobem, poprzez te wymówki, wykreować innego siebie i, co najważniejsze: uniknąć obsadzenia mnie w roli MĘŻCZYZNY, którego później tak znienawidziłem. Najgorsze: od tamtego dnia stałem się nerwowy.
4. Nocą wypełniał mój pokój. Ze zdechlaka stał się opasły, karykaturalny. Wstydziłem się go. Czułem się urażony. Czasami się go bałem. Minęło kilkanaście lat, a okazji do unikania, jak to się mówi, narzucanego mi społecznie paradygmatu było więcej. Uczyniłem sobie z tego, z krytykowania patriarchalnego modelu społecznego (wyuczyłem się tego na blachę), tzw. żelazną zasadę, której założenia realizowałem, choćby nie wiadomo co. Akurat wpadłem w przykry okres dojrzewania i bywało ze mną różnie. Twarz obsadzona przez wykwit. Pryszcze jak po tournée w Czarnobylu. (Przystaw mi do oka licznik gajgera, a zacznie wysyłać sygnały). Tłuste łuski na polikach. (Wejdź do mojego pokoju przy zgaszonym świetle, a zobaczysz, jak świecę). Onomatopeje. Dermatologiczne synekdochy. Metonimie. I biały lukier na head oraz łupież na shoulders. Słowem: był ze mnie, co tu gadać, jeden wielki parch & sproch & ohyd. Ale raczej sympatyczny, choć zawsze trochę inaczej. Na swój sposób. Specyficznie. Miewałem różne periody. Bywałem niestabilny. Kiwałem się na huśtawce nastrojów2, z rozemocjonowania przebierałem na niej nóżkami. Na początku tego okresu wpadłem na pomysł, że należy się emancypować. (Przeczytałem gdzieś o tym w sieci, że ciągle jest wiele nieobsadzonych przestrzeni do wyemancypowania3, więc
110
OK, niech będzie, czemu nie, brzmiało dobrze). Tak wpadłem na ideę równouprawnienia mężczyzn. Dodajmy: pewnego segmentu mężczyzn. Specyficznego segmentu mężczyzn, dodajmy.
Ma się rozumieć, nie zachowałem się po męsku. Odpuściłem sobie. Zapadłem się pod ziemię jak najzwyklejsza pizda. Po prostu. Jak zwykle. A namiętność do odzieży damskiej należała już do past simple.
5.
6.
Zdawało mi się, że to ja tak oddycham, nędzarz, żebrak, upokorzony i sterany. Zacząłem się ubierać inaczej. Jąłem śmigać w damskich ciuszkach. Falbanki, tiule, żorżety. Bolerka i garsonki. Pończochy i owłosienie na udach. Tapeta na gębie i młodzieńczy na niej trądzik. Wszystko po to, żeby coś się wam popierdoliło. Żebyście stanęli na rzęsach, kiedy obok was przejdę. Że sprawę stawiam na ostrzu noża i że ze mną nie ma żartów. Wyobrażałem sobie: wielki skandal, święte oburzenie, gest Rejtana, wstrzymam bieg moralnych rzek – jeżeli tylko udowodnię, iż nie tylko kobiety mogą się jeszcze EMANCYPOWAĆ (widzisz, to słowo strasznie mi się spodobało). Że skoro kobiety chodzą w dżinsach, to dlaczego mężczyźni nie mogą paradować w gąszczu falbanek? W spódnicy? Albo w żakiecie? Dlaczego właściwie nie w kozaczkach? Zaczynałem być rozpoznawany przez nieznajomych. Przeginałem się czasem do jakiegoś cuksa: „Mów mi Żorżeta” (Żorż zabrzmiałoby zbyt konwencjonalnie). Na co miał on odpowiedzieć: „Mów mi Żabot, honey”. Ale kiedy zacząłem odnosić pierwsze sukcesy (raz staruszka z klatki obok, widząc mnie odpicowanego na ulicy, dostała ostrego ataku migotania obu przedsionków, a innym razem w Parku Południowym para przegiętych pedryli zaczęła bić mi brawo i wykrzykiwać standing ovation bez krztyny wstydu), tolerancyjna dotąd mama zaczęła mnie prześladować za pomocą dyskryminacji ze względu na domniemywaną orientację seksualną, jaką według niej uprawiam, skoro tak się noszę i tak się przeginam. Sądziła, że się gdzieś po zakamarkach namiętnie z kolegami sodomizujemy. Stało się to nieznośne. Upokorzyła mnie raz nawet publicznie: nazwała BABĄ, gdy przypadkiem napotkała mnie na Rydygiera, kiedy wyskoczyłem do kogoś z tym tekstem o Żorżecie. Co miałem zrobić?
Pewnego dnia nie wytrzymałem. Dość szybko przeszło mi z tymi fatałaszkami. Potem zaś miałem egzamin na prawo jazdy. Kolejny fałszywy dowód na męskość, która stała się odtąd moim utrapieniem. Fałszywy, bo oblewałem ten egzamin notorycznie. Regularnie. I, co tu dużo mówić, z wielką przyjemnością jako samozwańczy II Antyfacet III RP4.
„Gazeta Wyborowa” z 13.03.2002 Bezbronny pachołek ukatrupiony Podpis pod zdjęciem: Na placyku. Dwukrotnie wjechawszy w premiowany niezdaniem egzaminu praktycznego na prawo jazdy pachołek (ze skutkiem śmiertelnym dla tegoż pachołka), Grzegorz C. – zwany dalej II Antyfacetem III RP, bumelantem, łotrem, szują, „pieprzonym pedrylem” i bydlakiem – uzyskuje wynik negatywny po raz szósty z rzędu, po czym na kolejne osiem lat rezygnuje z podchodzenia do tegoż egzaminu m.in. zarówno z przyczyn światopoglądowych, jak i manualno-motorycznych. „To żenujące”– komentuje przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego, Roman Ligocki. Tego jeszcze nie grali – ci szubrawcy wzięli się już za pisanie recenzji z mojej męskości. Dostałem pół gwiazdki na sześć możliwych, co, jak sądzę, jest wynikiem zasadniczo niezłym. Nie poprawił mi notowań brak instynktu przetrwania, kiedy podczas niedzielnego spaceru ze znajomą (co do której kreśliłem pewne matrymonialne plany) zostałem z zaskoczenia zbluzgany sto-
sem inwektyw oraz dotkliwie pobity przez garstkę wyrostków. Na mojej znajomej nie zrobiły wrażenia moje odwieczne pacyfistyczne przekonania, które uniemożliwiły mi zastosowanie obrony własnej – było to dla niej tym bardziej dotkliwe, że jeden z napastników okazał się damskim bokserem. W pogoni za utraconą męskością, której nigdy nie miałem, byłem niezrównany. Zabawne, co?
7. Zawołałem wstrętne bydlę i wyłupiłem mu oczy, wolno, spokojnie, z rozmysłem. Potem, owładnięty nagłym szaleństwem, chwyciłem ciężkie krzesło i roztrzaskałem mu je na grzbiecie. Tak, mieliśmy psiaka. Miałem też ojca. Pewnie ciągle zastanawiasz się, dlaczego o nim nie wspominam. Ten skurwiel myślał, że zabije mi psa. Cały ten kit z męskością – myślisz, że dlaczego wprowadziłem ten manewr? [Zbliżyć się do ojca]. – „Włączam Lacana, więc wdziejcie krótkie spódniczki, bitches!”. – „Jawohl, dyskurs włączony, panie kapitanie!”. Albowiem psychoanalitycznie jestem klinicznym przypadkiem nieklasycznego penis envy, funkcjonującego u kogoś, kto ów penis posiada; do kogo ten penis należy, choć niekiedy wydawać się może na odwrót. (Oui, jak każdy Francuz jestem włascicielem swojego penis. Inwestuje w niego. Dbam o jego pszyszłosc – pisze mi Lacan w smsie [pisownia jak w oryginale5]. Nie, starenki, wypierdalaj, Monologow waginy vol. 2.0 tu nie bedzie – odpisuję Jacquesowi, mimo że przecież bezpowrotnie utracona męskość musi mieć jakieś uzasadnienie. Padło na penis (raczej w znaczeniu fallusa), a wraz z nim na ojca, ponieważ paść, kurwa, na kogoś musiało. [Zbliżyć się do ojca]. Rozumiesz coś z tego? Nic nie rozumiesz. Bo było tak. Był lipiec i ON wrócił z pracy jak zwykle strasznie zrobiony. Poprzedniej nocy miał zjazd. Na totalnym wkurwie otworzył lodówkę i zaczął się na nią
(a właściwie: do niej) wydzierać; to był skowyt, strasznie ją zbluzgał, rzucał pizdami (nie znam dotąd bardziej sugestywnego przekleństwa). Pewnie miał jakąś projekcję, jakieś jebane halo – myślałem; zresztą w niejednym takim performensie w jego wykonaniu miałem zaszczyt uczestniczyć, więc po prostu położyłem się znów w swoim pokoju, nakryłem poduszkami i zwinąłem w kabłąk (zupełnie po Świetlickiemu). Nie miałem problemów z zaśnięciem. Po prostu przyszły brudne sny. Więc wrócił. Zrobiony, jak nadmieniłem, strasznie. Od razu wyczułem, że pójdziemy dziś na noże. Że będzie grubo. I było. Padło na psa, ponieważ paść, kurwa, na kogoś musiało. Zaczął go kopać. Wpierw tak dla zabawy, żeby psina sobie trochę popodgryzał zelówki. Potem powaga – but za butem. Usłyszałem to zza ściany, ten pisk zabijanego żywcem, kiedy odgrzewałem MU gulasz, bo inaczej by nas zagazował, a przyznam, że miałem inne plany na resztę dnia niż bierne wysadzanie mieszkania w powietrze i zbieranie jego szczątków do szufelki jak ciężką kupkę kurzu. [Zbliżyć się do ojca]. Rzucam się więc na jego zwaliste cielsko (nabrałem w tym już wprawy, zresztą nietrudno jest przecież powalić kogoś zadżumionego, kogoś na ciężkim rauszu, a zwłaszcza najebanego w 3 dupy), a właściwie na j e g o wydrążony manekin, pokryty j e g o skórą i wypełniony j e g o automatyczną barwą głosu (lubiłem go sobie tak wyobrażać) i przygniatam do ziemi, jak zwykle okładając pięściami; tym razem, patrzę, chyba przesadziłem, bo strasznie zaczyna boleć mnie lewy kciuk i reszta palców; strasznie zaczyna mnie to wszystko napierdalać; każdy staw i ścięgno; każdy przegub i mięsień; każda kość – ale uderzam wciąż metodycznie, nie potrafiąc przestać i nie odczuwając zmęczenia; uderzam nadal w to samo miejsce twarzy, gdzie łuk brwiowy przechodzi w nozdrze, tworząc zabawny ruch górotwórczy podczas każdego ruchu tych mięśni mimicznych; uderzam i nadaję nowy kształt j e g o twarzy, na której będzie odtąd nowy znak szczególny: zupełny brak rysów, zupełny brak rysów, zupełny brak rysów; zmienimy ją w ciemną dziurę, w pustą popielniczkę, w gniazdo dla ptaków na zimę; bo trzeba to było załatwić po męsku, jak Żorżeta i Żabot; bo trzeba po męsku w imię psa, co wpija we mnie spod stołu swe przera-
żone guziki; w imię zasad, skurwysynu, myślałeś, że zabijesz mi psa; że spłodziłeś mnie mężczyzną, to mężczyzną sczeznę? [Zbliżyć się do ojca]. [Zbliżyć się do ojca]. [Zbliżyć się do ojca].
*** Nie zawsze tak było. Nie zwykłem być nerwowy. To znaczy kiedyś. Kiedyś tak. Appendix: Wszystkie motta pochodzą z jednego akapitu powieści Blaise’a Cendrarsa Morawagin, Warszawa 1995, s. 32.
Przypisy: 1. Na końcu światła jest tunel. Zob. Andrzej Sosnowski, Szerokość poetycka zero, [w:] Dożynki 1987-2003, Wrocław 2006, s. 39. 2. Autor żałuje tej metafory – przyp. G.C. 3. A może usłyszałem to od któregoś ze znajomych? Zresztą, pieprzyć to. 4. Link do prototypu: http://www.antyfacet.com.pl 5. Chętnym mogę podesłać print screen mojej komórki. Tel. kontaktowy: 886-42-80-18.
111
Rumia
S a n d r a S z c z e pa Ĺ„ s k a
112
Temperatura twojego ciała nieustannie spadała. Siniałeś w Odrze, Febrze i na przylądkach. Oko wywieszałeś na nitce i biegłeś łapać jeże. Przeszkadzały ci dłonie i światło, chodziłeś w mokrych skarpetach. Twoje nogi i myśli rozpełzły się w różnych kierunkach jak ohydne stonogi. Kiedyś pewnie nieźle raczyłeś się ich czarnym mięsem. Wydawało mi się, że na zupełne zubożenie jeszcze przyjdzie czas. Jednak kiedy słowa ostatecznie stały się przedmiotami łatwymi do utopienia, należało szukać innego kodu, porozumienia. Trafiliśmy więc na żwir między torami. Przez kilka wcześniejszych i podmokłych sezonów oboje siedzieliśmy na ławce, która donikąd nie jechała. W swoich prawidłowych dłoniach nieustannie widziałam twoje szkliste odbicie. Ileż transformacji okazało się koniecznych i krańcowych, by pomieścić w nich te wszystkie zawilgłe byty. Mówiłeś wówczas: Nie wpuszczę do domu nikogo oprócz sprzątaczek. One nienawidzą tego Beniamina, ale byłoby im smutno, gdyby umarł – odpowiadałam. Jakże ciemno było wtedy w naszym domu. Opowiedziałeś mi wówczas o swoich, zwiastujących kłopoty, liniach papilarnych. Mniejsze częstości łuków, a większe pętlic nie pozwalały uspokoić umysłów zniszczonych walką o wspólne racje. Jednak i myśli pokrzyżowały uczucia. Nawet w tak trudnych czasach, jakie nastały, zdarzały się nieporozumienia. Dzięki pytaniom, domysłom i niedomówieniom wciąż miałam u ciebie zajęcie. Pozostawałam na pensji, chociaż nie mnożyłam ani nie dzieliłam już spisanych słów. Nie wiązałam się z tobą za ich pośrednictwem, starałam się dogonić twoje słowa, przedmioty. Zapożyczałam się w tym, co już utopione, odwoływałam do suszy. Mówiłeś, że dziś będzie lato. Kłamałem. Myślałem, że wiesz, co robisz. Byłam zaślepiona. Kiedyś przecież miałeś mi tak wiele do pokazania, a ja do zobaczenia. Spotkaliśmy się w trybie dworca. Po drodze była mowa o ikonach. Czy osiąganie szczę-
ścia poprzez substytucję nie jest formą prostytucji? Teraz już wiem, że to choroba dyktowała wyborami. Twój stan, jeszcze nie opłakany, ale już krytyczny, stanowił kod. Choroba pojawiła się u twojego boku jako szyfr. Łamiąc go, mogłam ciebie odnaleźć, zatamować sinienie. Jednak ty słyszałeś coś, czego ja nie widziałam. Nierówność szans zapisana była od zawsze w twoich przemoczonych dłoniach. Stopniowo traciłeś głos w dyskusji i wewnętrznym dialogu. Wychodzenie w dzień stało się nie do zniesienia. Dotychczasowe nocne rokowania dawały odpoczynek w ciągu dnia należącego się nam wszystkim. Nie mogłam już liczyć na ciebie, pochylając się nad ranem czy w nocy, nad sobą, tobą, przepaścią. Stopniowo zapadał się grunt, czaiła depresja. Budowałeś kanały, podtapiałeś nędzny żwir, wśród którego musieliśmy trwać. Myślałeś, że zdania nie zdołają utonąć. Ale przecież nie można było trwać wciąż pod wodą. Nieustannie mokre skarpety stały się symbolem długiej walki o odzyskanie znaczenia słów. Mogę domyślać się tylko, jak bardzo poprawione i piękne życiorysy układałeś z unerwień liści. Szukając linii pokrewnych, musiałeś wiedzieć, że Panna Afonia i Alogia oraz prorocy wiercili się już od dawna na niewygodnych krzesłach. Czekali, nie przeszkadzała im wilgoć. Ty jednak długimi miesiącami i rynnami podawałeś mi sekretnie poskładane listy z listowia. Ten system hydrauliczny zdawał egzamin w najbardziej deszczowych porach naszego życia. W końcu u mnie płacz nastał wyłącznie za szybą, a wewnątrz pozory. Przestały dosięgać mnie te ablucje, irygacje. Atramentowe orchidee były tylko farsą po wydarzeniach Febry. Pozostawiłeś w niej porozrzucane i pozamarzane ubrania. Gdybyś się pospieszył i nie zostawił otwartych komód, nie udałoby się przeciągnąć ciebie na cudzą stronę wiatru. Dobrze wiedziałeś, że już dawno spaliłam przedwojenne modlitewniki. Skąd indziej mogłabym znowu wykrzesać ogień, żeby ocalić ciebie od dalszego sinienia? Dlatego chciałam, żebyśmy wyjechali do Rumii, jednak wciąż było nie w porę. Podobno tam żyło się już le-
galnie. Przez chwilę myślałam o utopieniu twoich dotychczasowych algorytmów w rosie, niektórzy baliby się wtedy, że na nich spojrzę. Myśleli, że nadzieję uda się odzyskać jedynie po lobotomii. Ale w Rumii było to całe straszne życie i dlatego mieliśmy wyjechać. Obchodząc się tak często z twoimi łzami, wiedziałam, że niezbędne jest uziemienie do czterech omów. Inaczej prąd razi w naczyniach i wannie. Specjalnie odkręcałam nakrętkę z rury od kaloryfera, przykładałam bolec wtyczki od przedłużacza i sprawdzałam. Już wtedy musiałeś dojrzeć moje zabiegi z obleganych rynien. Potem przyszła katastrofa i katarakta. Krzyczałeś, że coś umarło w lesie. Bałam się, że znowu przewróciłeś się na mokrych liściach, i biegłam to sprawdzić. Las okazał się kolejnym kodem, należało szukać go tam, gdzie nie było drzew. Wśród poszycia glazury okazało się, że nasze naczynia, od tak dawna połączone, skruszały. Twoje oko odwieszone na nitce, tuż obok wanny, było zupełnie zmętnione. Jako narząd krytyczny wskazało kierunek ostatecznego zsinienia. W wigilię wiosen rozgniotłam pod sobą węża. Pękła rumiana żmija. Teraz na pewno przydałaby mi się cała łyżka masła. Wkrótce i moje stopy zaczęła omywać woda. System hydrauliczny poddał się ciężarowi zaległych listów z listowia, zapętlonych unerwień i pojmanych jeży. Każdy z nich stanowił ukrwiony przecinek, oddzielał kolejne pory deszczowe. Mimo tego, łatwiej jest mi żyć niż umierać. Zbyt długo szukałam swojej proporcji, udziałów we wspólnym świecie. W linii prostej głowa ma około dwudziestu centymetrów. To w nich, a nie w Rumii zdążyło pomieścić się i utopić całe nasze życie.
113
SKRZYNIA Paweł Krzaczkowski
114
no wyduś to z siebie
* *
przeklęte niech będzie życie i wszelkie stworzenie przeklęty niech będzie Bóg Abrahama i Izaaka przeklęty niech będzie bóg filozofów i wszyscy bogowie tego świata przeklęte niech będą dzień i noc
*
Mówi: początek wadzi się dzisiaj z brzemieniem skandalu, zarzutem naiwnej pewności siebie, sugestią zadufania i nadmiernej wiary we własne możliwości, które wyparowały, mierzy się z podejrzeniem łatwego, ale i obojętnego bycia, któremu już nazbyt wiele staje naprzeciw, by dalej, jak gdyby nigdy nic, przechodzić do porządku dziennego, do pośpiesznego wskazywania palcem i wołania: oto zaczyna się, oto początek. Performatyw, na własną zgubę, uświadomił się sobie i gra – niedawna szczęśliwa rzeczywistość, dom, a nade wszystko rękojmia realności, do reszty zatraciły znamiona bezwładnego przymusu, pozostawiając sobie jako resztkę i pocieszenie wspomnienia z dawnych lat, kiedy powiedzieć znaczyło tyle, co urzeczywistnić, a porządki dyskursu i rzeczy jawiły się jeszcze ładem i całością, porządkiem samym. Przejrzał się zatem na wylot i realność gry uległa realności rozpaczy i rozpaczania, które jako odważnie pojęte spotykają się odtąd z rozpoczynaniem w niemocy początku. Zgubił zatem sam siebie i tysiącnoga, która nie tylko, że stoi, ale i idzie, zaczyna dziwić i wprawiać w zdumienie dwunogiego, który nie tylko, że leży, ale i nie może wstać, bo nie ma już Pozzo, bo z-de-fragment-yzowana i z-różnicowana tożsamość wyrywa się, lecz jak pojazd z bajki ciągniony przez raka, rybę i łabędzia w zbyt wielu i w nazbyt przeciwnych kierunkach stoi w miejscu, z najwyższym trudem dobywając z siebie ostinatowe: pomocy, pomocy, brzmiące już niemal jak Longobardów przeciągłe nothing, nothing, nothing. Jako ostatnia realność, przyjąwszy postać nieporuszonego na zasadzie przeciwstawnie znoszących się impulsów osiołka Buridana, albo odnalazłszy na płaszczyźnie swoiście pojętej nirwany, zanegowanej i sprowadzonej do zera woli, ostaje się czysta niemoc, dla której prosty gest prośby, wyciągnięcie dłoni z miseczką jałmużnika,
zdaje się trudem ponad miarę, trudem przecież łamiącym harmonię milczenia i pustki, trudem przecież wychodzącym poza próg, który wyznaczyło się sobie jako nieprzekraczalną granicę, może nawet ethos-kryjówkę
*
I nawet śladu nie zostawi. Blizny na lodzie
*
Tak czy owak, należy wykonać sztuczkę początku, sztuczkę rozwinięcia i sztuczkę zakończenia. Trzy sztuczki, które wprawiają w zachwyt i zdumienie
*
pajączek zawiązał gilotynę na pechowej gałązce
*
albo porcelanowe wielbłądy poprzez słomiane pustynie czaszki dźwigające drogocenne towary królowej Sary albo hieny wieczorne wychudzone jak opłatek na przełamanie pajączku, pajączku dokąd tak pędzisz
* *
zmierzchało, a jednak widzieliśmy jak ojciec kopie grób dla psa, który u stóp naszych konał
*
Tutaj nie dochodzi się do celu. Zastyga się w połowie zdania i zaczyna od nowa. Każde z tych wypowiedzeń ma swoją krótką historię. Na nieszczęście, nie dają się zapamiętać ani odczytać
*
może jakieś rozwidlenie drobna szczelina i miedziak pomiędzy dwoma na oścież jakieś litoklazy dendroklasis metaklazo przejścia na drugą i trzecią w cyklofrenicznym pancerzyku
albo jak złodziejaszek o północy
*
w domu była kapliczka pokutny krzyżyk
*
na co tak łazisz po tych nocach Novalisie gwiazda północy zobojętniała
klepali przed tym paciorki kleparze zbawienia
powiedz tajemnicę
zobojętnieć na imię własne skądkolwiek z czyichkolwiek stron obcych
*
a ponieważ zamek stoi na górze uderzę dwa razy i zetnę to drzewo powiedz jeszcze jedną a ponieważ góra nie ma imienia zawołam dwa razy i usłyszę echo
*
Mówi: nie czytaj mnie. Lepsze już nieprzeczytane, zostawione na pastwę. Oko wędrujące od kreski do kreski, miażdżące, wdeptujące w jakieś tam siebie. Suwające po ślimakach papieru, ślizgłych robakach druku. Pośliźnięte w tę i we w tę. Nic tak sobie nie robiące, że można by zrobić wszystko, byle nie tą ślizgawką myśli przemierzać, przebiegać, przepoczwarzać w znajome znaczki bez kierunku. Ale wychodzi, żeby się najeść, jakieś trofe troficznie zaczerpnąć, trofeum przytrafić. Głód jej w kiszkach rozumu zaśpiewał. Pragnieniem się zakwita. Zostawiać mnie! Byle nie to kołatanie spojówki o kant papieru, byle nie to wrzynanie przyciasnego sandała na leśnej drodze. Dwie popielnice z niedopałkami źrenic oparzające moją dendroosłonkę. Ty jesteś geometra. Ty jesteś obcinanie wystających końcówek. Rozciągaczynią przykrótkiego
*
chcąc, nie chcąc postanowiło się napisać
*
było jeszcze wiele innych ale nie pamiętam imienia ani skąd przybyły ani dokąd zmierzały
* *
Mówi: można by sądzić, że forma wyparowała na zasadzie przepełnienia. Nie przewidziało, że nadmiar może wypłynąć samym fundamentem, wymknąć się tłustym grymasem, spłynąć korzeniami zmarszczek w nieodwracalne nic. Pieni się jeszcze i pluje resztkami substancji, ale na próżno, wielki język historii wylizał wszystkie tajemnice, całą zagadkę aparycji. Może sobie powinszować. Będzie teraz wszystkim jak nienarodzone. Zabawi się w nieskończoność. Ale nie przybliża to ani o milimetr. To opowiadanie aż do wyczerpania legendy wczorajszego
*
Rozwija przed sobą te dywany i dopomina, że i to, i tamto
*
*
Bóg patrzy i parzy, wstydem śmiechu się spala. Przez trzy dni w piecu się spala. Spotyka Meszecha, Szadraha i Abed-Noego. Przez trzy dni tańczą, śpiewają i grają w karty. Potem Topf i synowie uchylają na oścież i każą wyjść. Mówią, że ciepło, że zgadłeś. Możesz więc wychylić, a my ogolimy i głaskaniem sypniemy na czaszkę. Nie przeziębisz się, skoro stopniał cały śnieg, spalił się na wylot. Tylko załóż coś na nóżki, zanim wychylisz. Dziewczynka wybiega i wpadają. Bochenek dają, pulchniutki jak mesjasz albo zmartwychwstanie, żeby zaniesiony był do domu na górę, gdzie go położą na stole niezakwaszonym. Jeśli go przekroją na pół, wyleci ptak, jeśli go nie przekroją, Ziz będzie śpiewał w samotności i zginie bezpotomnie. Jeśli wyleci powtórnie, pofrunie na wschód i na południe. Zobaczy mięso, że się zakwitło na krzyżu. Pomyśli o uczcie mesjasza i wbije pazurkami. Teraz ma do czynienia z odrastaniem. Zlatują się inni zbawieńcy i oni także mają udział w odrastaniu. Kiedy spostrzegają, palce prędko kładą na usta, że silentio, że nascitulus śpiący. Żeby nie budzić, bo przecież ten bez imienia to jednooki spryciarz, mający łaskotki, ale potrafiący dołożyć, napadać. Siedzący w jaskini, litoklazie, czekają, aż ich Tezeusz wybawi na koniku. I wychodzą na świat
*
papierowy statek przyczyn zatonął wzięły go podwodne skały
jak Nike z powyłamywanymi rękami
a ten z afazją mówi: nak jem neru a tukke sztrę kol y jerdakolo sasztrak nak jem sasztrak a jerdakolo tukke y neru sztrę kol o sasztrakka se tarrala o sasztrakka se tarrala
no wyduś to z siebie
*
*
* *
mój świat, który był ruiną obraca się w co raz mniejsze
Nie ma ojczyzny. Jedynie grudki ziemi pod paznokciami
*
chciałbym zaśpiewać jeszcze jedną zwrotkę choćby jedno przeklęte słowo no powiedz to
*
115
Izabella Gustowska
116
Gry Christiana Boltanskiego
Kiedy Christian Boltanski odbierał doktorat Honoris Causa, przyznany przez poznańską Akademię Sztuk Pięknych, w przemowie odniósł się nie do prac już zrealizowanych, ale do projektu, który rozpocznie 1 stycznia 2010. Był tym zafascynowany, a jego entuzjazm i energia rozsadzały wnętrze renesansowej sali poznańskiego ratusza. Wtedy może najpełniej zrozumiałam, co łączy wszystkie prace Christiana Boltanskiego, i że w zasadzie w skromnej recenzji dotknęłam tylko czubka góry lodowej – kruchego zmiennego bytu, bo Boltanski w zasadzie przez cały czas prowadzi grę z życiem i prowokuje los. Tenże projekt, który można właściwie nazwać ostatnim, to sprzedaż fragmentu własnego życia, momentów zapisywanych przez cztery kamery umieszczone w pracowni artysty w Malakoff pod Paryżem. Boltanski wchodzi w przewrotny układ z tasmańskim multimilionerem i kolekcjonerem Davidem Walshem. To układ sztuki i finansów uzależniony od długości życia artysty. To walka z diabłem – mówi Boltanski – jestem człowiekiem, którego życie można oglądać w Tasmanii, i jestem człowiekiem, który założył się z diabłem. To jeszcze jedna odsłona jego twórczości, okrzyknięta „artystycznym Big Brotherem” i może dobudowująca cząstkę ironii, luzu i zabawy do poważnego portretu artysty. Myślę, że tą pracą zamyka się też koło wiążące przewrotne „dadaistyczne” – czy może bardziej: fluxusowe – realizacje z lat siedemdziesiątych, i późniejsze, monumentalne projekty artystyczne. I może o tych wyborach słów kilka.
Muzeum Christian Boltanski powiedział: Od kilku lat tworzę własne muzeum. Znajduje się w brzydkiej dzielnicy Bordeaux i ma się nazywać Musée de Christian Boltanski. Będzie czynne kilka razy w tygodniu.
Prezentowane w nim będą moje: fajka, marynarka, kilka ręcznie pisanych listów – czyli nic. Wkrótce umrę, podobnie jak jego kuratorzy. Za trzydzieści lat nikt nie będzie wiedział, kim był Christian Boltanski. Wtedy muzeum stanie się „czyimś tam muzeum”, trochę jak te małomiasteczkowe izby pamięci ku czci zapomnianych dawno pisarzy. Boltanski wie, że książka, podobnie jak muzeum, jest też miejscem. Jego pierwsza książka, Badanie i prezentacja wszystkiego, co pozostało z mojego dzieciństwa (1969), była punktem wyjścia do tego, czym zajmuje się dzisiaj. Artysta wyznaje: zawiera ona wszystko, co od tamtej pory stworzyłem. Takim też miejscem, katalogiem było Abecadło Christiana Boltanskiego, spisane przez Martina Aboucaya i Paulo Fabrii – zbiór myśli z licznymi cytatami, w którym zawarł to, co jest istotne w jego życiu i twórczości. Tych kilka sytuacji określa doskonale twórczość tego francuskiego artysty pochodzenia żydowskiego, ale przede wszystkim punktuje to, co najważniejsze: strategię pamięci, stosunek do własnej biografii, pisanej na różne sposoby, ciągle niejasnej, zamazywanej; archiwum przedmiotów, rzeczy własnych i adoptowanych; próby ocalenia historii i tożsamości pojedynczego, realnego, ale i czasami zmistyfikowanego człowieka. Bo Boltanski przyznaje się do manipulacji, zacierania śladów, balansowania na granicy prawdy i fikcji. Jean Baudrillard napisał: Świat jest ready made, a wszystkim, co możemy zdziałać, jest podtrzymywanie złudzenia albo przesądu sztuki za pomocą przestrzeni, w którą transponujemy przedmioty, i która siłą rzeczy staje się przestrzenią muzealną. Muzeum jednak – jego nazwa na to wskazuje – jest koniec końców również sarkofagiem. W twórczości Boltanskiego większość realizacji to właściwie budowanie wielkiego pomnika czasu przeszłego i obecnego, ale monument ten nie jest martwy, przekształca się, staje się uwodzącą hybrydą pamięci. To ona każe Boltanskiemu między innymi powracać do własnego dzieciństwa, do częściowo wyimaginowanej przeszłości, o której pisał, że powoli staje się mitem.
Mały Christian W czasie kiedy grałem z moją małą lalką, „małym Christianem”, odkryłem, że im więcej człowiek pracuje, tym bardziej go nie ma. Moja idea to być nicością, nigdy więcej sobą. Często nazywam moim imieniem coś, co nie jest mną. Z myślą o dzieciństwie, ale i różnych tożsamościach, Boltanski zrobił książkę z 10 takimi samymi fotografiami dziecka, z podpisami: Christian w wieku lat 8, Christian w wieku lat 10, Christian w wieku lat 15, 20... We wspomnianej książce z 1969 r. znajduje się zarówno prawda, jak i fikcja: artysta chciał zapomnieć o własnym dzieciństwie, stworzyć rodzaj dzieciństwa zbiorowego. Zapewne mamy tutaj do czynienia z traumą, którą trzeba z siebie wyrzucić, stąd gra w różne tożsamości, a wreszcie intrygująca wypowiedż artysty, że jego dzieciństwo nieodwracalnie umarło, jako tzw. obce ciało – zostało usunięte.
Pamięć Mała pamięć, która kształtuje nas naprawdę, to szereg zabawnych historii, pewien zasób wiedzy, nagromadzenie drobnych faktów, które nas formułują. Wszystko to oczywiście znika razem z nami – mówi Boltanski. Artysta chce zachować ulotne wspomnienia, przedmioty, rzeczy – jako istotny fragment prywatnego życia, jednocześnie buduje w ten sposób świadectwo losów innych ludzi, a także wskrzesza na nowo pamięć przeszłości pokolenia wojny, a w szczególności Holokaustu. I chociaż sam nie aprobuje tak jednoznacznej interpretacji jego prac, zdaje sobie sprawę, że to właśnie Holokaust ukształtował powojenną świadomość Europejczyków. Przypominając słowa Lyotarda: po Holokauście wszyscy jesteśmy Żydami. U Boltanskiego współistnieją na równych prawach różne formy pamięci – ta wielka, dotycząca historii narodów, świata; i ta mała, prywatna, która poprzez swo-
117
ją epizodyczność jest częścią składową wielkiej narracji. W jego pracach setki patrzących na nas twarzy, oczu, grymasów ust, zdziwień, uśmiechów, niemych okrzyków – są świadectwem czasu, przemijania i, oczywiście, pamięci. Przykładem instalacje: Pomnik dzieci z Liceum w Huls (1986), Umarli Szwajcarzy (1990), Wieszaki, Klub Myszki Miki (1999), Mieszkańcy Warszawy (2001).
Fotografia Roland Barthes napisał: Nieruchomość zdjęcia jest jakby rezultatem przewrotnego pomieszania dwu pojęć: Rzeczywistego i Żyjącego. Poświadczając, że przedmiot był realny, zdjęcie każe podstępnie uwierzyć, że jest on żywy. Dzieje się to z powodu właśnie tej przynęty, która przypisuje realności absolutnie wyższą wartość, jakby wieczną. Ale przenosząc tę rzeczywistość ku przeszłości, to-co-było sugeruje, że jest ona już martwa. Żadna relacja nie jest w stanie zniweczyć świadomości, że ów fascynujący obraz został nam na krótko wypożyczony z archiwum czasowej oddali. Z tego archiwum Boltanski czerpie, pokazując życie jako serię kolejnych zgonów; tworząc różnorodne tablice pamięci. Komentując wystawę Menschlich (Wiedeń, 1995), w której wykorzystał 1500 zdjęć – ofiar i katów, Żydów, hiszpańskich kryminalistów, członków klubu Myszki Miki – artysta powiedział: Wszyscy ci ludzie stracili tożsamość; nie można rozpoznać, kto jest winny, kto był katem lub ofiarą, ale wszyscy byli po prostu ludżmi. Co ciekawe, Boltanski sam nie fotografuje – czuje się raczej kimś kto wykorzystuje surowce wtórne. Przewrotnie, w jego biografii można znaleźć przykłady fotografii, które wykonał sam. I tak w Model Images (koniec lat 70.) wykonał serie tzw. typowych tematów, które od zawsze znajdują się w amatorskich albumach, a współcześnie w komputerach zwykłych ludzi.
118
Klasyczne zachody słońca, portrety kobiet – wszystko to znalazło się na wystawie Christian Boltanski – fotograf. Boltanski z satysfakcją wspomina: nikt nie kupił żadnego ze zdjęć – wszyscy mówili, że mają takie same w domu.
Rzeczy Filozof Roger- Pol Droit pisze: (...) nasz stosunek do rzeczy pokazuje, jak traktujemy siebie. Jeżeli nas fascynują i zniewalają – już nie wiemy, gdzie jesteśmy. Ale jeżeli je odrzucamy, jeżeli nimi gardzimy, to też lokujemy się obok samych siebie. Należy się trzymać pomiędzy, być gotowym na spotkanie rzeczy, pozwolić, by się z nami mieszały; aby uzurpowały sobie prawo do naszej, niby wolnej, przestrzeni. Znajdziemy „centrum” samych siebie jedynie wówczas, gdy uświadomimy sobie, że takie centrum nie istnieje. Małymi wspomnieniami – relikwiami, które są jednocześnie antyrelikwiami – tak nazywa Boltanski gromadzone przez siebie przedmioty. Od lat je kolekcjonuje – jak pudełka po herbatnikach, schowki na dziecięce skarby, które nazywa także sejfami biedaków czy sejfami iluzorycznymi, a które odnalazły swoją nową tożsamość w cyklu Pomników z lat 80tych. Dobry artysta to ktoś, kto przyjmuje kształt własnych dzieł, ja coraz bardziej upodabniam się do pudełka po herbatnikach. Stajemy się własną sztuką – pisze Boltanski. Przejmujące wydają mi się prace z cyklu Reserve – du musée des enfants 1 z 1989 roku. Zgromadzone setki używanych ubrań znalazły idealne miejsce w podziemiach Musée d’Art Moderne de la Ville w Paryżu. Te stricte magazynowe pomieszczenia – szare, niskie, niedoświetlone – wzmacniają strategię porzucenia, przypominają o życiu zwykłych ludzi; codzienności, która przemija, ale która też pozostaje w zapachu, w zużyciu, w innym sposobie ułożenia, w ciszy tego piwnicznego wnętrza.
Śmierć Powiedziałbym, że w sztuce istnieje dość ograniczony zestaw tematów: śmierć, miłość i seks. Ja zajmuję się tematem Vanitas, który jest dość szeroko eksploatowany w sztuce – pisze Boltanski. W jego pracach nie możemy zapomnieć o perspektywie śmierci. Wystawa Revenir (Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, 2001) była nią nasycona – przez wszechobecne zdjęcia zmarłych, przez półmrok, żółte światło z instalacji Pomniki (1986), przez zimne światło w instalacjach Ekrany (1998), przez opuszczone gabloty, niby-groby z cyklu Groby (1996), czy blade twarze z Chust Weroniki (1996). Wszystko przypominało teatr śmierci, tajemne rytuały z Teatru cieni (1984), aż po samotnego Anioła śmierci z instalacji Cień (1986). Z tej pięknej, chociaż teatralnej – bo nie znajduję bardziej adekwatnego określenia – wystawy, najbardziej utkwiła mnie w pamięci przestrzeń z instalacji Pokrywy (1999): tajemnicze zdjęcia ni to rozpadających się domów, ukrytych w czarnych płachtach; studium destrukcji rozpadu; realizacja niejednoznaczna, wciągająca w głęboką otchłań, metafizyczna jak czarna dziura. Te wszystkie poważne tematy – śmierci, pamięci, upływającego czasu – przypisane są do twórczości Boltanskiego, ale trzeba pamiętać, że jest też on ironistą, który o rzeczach wzniosłych potrafi mówić z kpiną co jak potwierdza należy do tradycji judeochrześcijańskiej. To dlatego też uważa, że artyści są podejrzanymi kaznodziejami, a siebie widzi w roli Roberta Mitchuma, podłego księdza z filmu Charlesa Laughtona Noc Łowcy. I z lekkością oświadcza: Po mojej śmierci ktoś będzie umiał grać i podpisywać moją muzykę. Będzie to wówczas takie to, a takie dzieło Christiana Boltanskiego, zinterpretowane przez tego i tego.
Przestrzeń publiczna
Sztuka
Jawi się jako najciekawszy fragment twórczości Boltanskiego, i to nawet nie dlatego, że jest taka aktualna, nawet nie dlatego, że wchodzi w relacje z takimi miejscami jak dworce, kościoły, fabryki, ale przede wszystkim dlatego, że spotyka się z powszechnym i aktywnym odbiorem, i staje się na swój sposób interaktywna. Chociaż sam artysta mówi o niej w sposób bardziej tradycyjny: Lubię wystawiać na dworcach, w garażach, w kościołach. Fakt, że to coś nie powinno tam być, sprzyja powstawaniu emocji, bo życie porusza bardziej niż sztuka. I tak np. jedną z prac (Diese Kinder suchen Ihre eltern, 1993) realizował przez 2 lata na Dworcu w Kolonii. Pasażerowie otrzymali 20 000 zdjęć z podpisem: „Jeżeli je rozpoznałeś...”, z podobiznami dzieci poszukiwanymi po wojnie przez Czerwony Krzyż. W 1995 roku w projekcie Lost na Grand Central Station w Nowym Jorku, artysta zgromadził 3000 obiektów – rzeczy zagubionych w nowojorskim metrze. Z kolei realizacja Lost Workers (1995), zrealizowana w Halifax, zgromadziła pudła z rzeczami pozostawionymi przez robotników, pracujących w nieczynnej już fabryce dywanów. W 1997 roku monachijski Haus der Kunst, zbudowany w czasach władzy Hitlera, szczelnie oblepiły zdjęcia w formacie plakatu z portretami uczestników ruchu oporu Rothekapel. W 2000 r. na wystawie poświęconej idei muzeum w paryskim Luwrze, w gablotach archeologicznych z fachowymi opisami umieścił obiekty pozostawione, czy może bardziej: zagubione, przez zwiedzających. Rok 2001 przyniósł zaś 40 billboardów z motywem patrzących oczu, umieszczonych na ulicach Warszawy i 5000 wkładek w „Gazecie Wyborczej” z napisem: „Ci ludzie żyli w Warszawie w roku 1937. Jeżeli ich rozpoznasz, skontaktuj się”. Dedykował je żydowskiej drużynie bokserskiej Gwiazda.
Najciekawszy kontakt ze sztuką Boltanskiego znalazłam nie tyle w erudycyjnych komentarzach krytyków sztuki, co w licznych wywiadach. Tam właśnie ujawnił się ciekawy i niejednoznaczny obraz artysty: zarówno człowieka pełnego intelektualnej refleksji nad życiem, czasem, pamięcią; a równocześnie ironisty, dowcipnego „gawędziarza” bawiącego się prawdą, co do której prawdziwości nigdy nie możemy mieć pewności. Zapytany, jaka jest rola sztuki w post-utopijnym świecie, Boltanski odpowiada: Artysta nie ma na nic bezpośredniego wpływu. Może tylko zadawać pytania i budzić uczucia. Staram się chronić ideę mówiącą o tym, że każdy jest ważny i wyjątkowy. Każdy to ktoś. (...) W dzisiejszej sztuce chodzi o działanie. Nie o tworzenie wielkiego dzieła, ale o bycie aktywnym tam, gdzie ono jest. Idea nieśmiertelnego dzieła umarła. (...) Sztuka zawsze jest świadkiem, czasem nawet świadkiem wydarzeń, które dopiero mają się zdarzyć. Chcąc zrozumieć społeczeństwo, powinniśmy przyjrzeć się artystom.
Użyte cytaty pochodzą w większości z katalogu i materiałów opublikowanych przez Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie i towarzyszyły wystawie Christian Boltanski – Revenir (2001). Pozostałe źródła: 1. Mały Christian, wywiad Stuarta Morgana z Christianem Boltanskim. 2. Christian Boltanski, Z notatnika Kamerdynera Sztuki. Wybór esejów i wywiadów z lat 1977-95. 3. Christian Boltanski w rozmowie z Tamarą Garb. 4. Nieudane próby zachowywania, z Christianem Boltanskim rozmawia Jan Kaila. 5. Prawda nigdy nie jest prawdziwa, z Christianem Boltanskim rozmawia Agnieszka Taborska, „Czas Kultury” 2003, nr 6. 6. Zakład z diabłem, z Christianem Boltanskim rozmawia Marek Wasilewski, „Czas Kultury” 2009, nr 5. 7. Roger-Pol Droit, 51 zabaw z rzeczami. Doświadczanie Rzeczywistości, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2005. Inne źródła nieznane.
119
Niejednoznaczność oczywistości
Jerzy Olek
Jest w pewnym sensie nieokreślony i nawiedzony, przewidywalny i zaskakujący, obsesyjny i nonszalancki. Jest artystą. Nietuzinkowym. Kontrowersyjnym i uznanym. Niepokornym i nieobliczalnym. Aroganckim w stosunku do przemierzonej drogi i wyciszonym, kiedy myśli o nieuchronnym celu. Christian Boltanski, Kronika wypadków
Gdyby znał przykazania Gombrowicza, z pewnością byłyby mu bliskie. Np. to:
Nie pytać wciąż do znudzenia o cel, o drogę i tak dalej. Rzeka nie wie, po co płynie. Człowiek nie wie, po co żyje. Poeta nie wie, po co pisze. Poeta nie ma prawa tego wiedzieć. Jeżeli wie – nie jest poetą. Ale i to:
Więc – wierzyć. W cokolwiek. Byle wypełniło to pustkę pomiędzy pewnikami. Wierzyć, że to, co robisz, ma swój sens. Nawet absurdalny, ale ma. Absurd to przecież jeszcze jedna z metod opanowywania świata. Nie gorsza, nie lepsza od innych. Więc wierzyć choćby w absurd, choćby w chaos, jeśli jest on poszukiwaniem nowego porządku. Nowego Stworzenia. Na innym niż dotąd poziomie. I wierzyć, że na wyższym. A w co wierzy przywołany tu artysta? Wierzy w śmierć, lecz nie wierzy w pamięć, dlatego ciągle wypowiada się na temat jej utraty. Wierzy w sens podejmowanych działań i wątpi w nie. W jego postawie ujmuje bezpretensjonalność, ale i dosadność. Poglądy, które głosi, są absolutnie nietuzinkowe. Oto przykład: Zawsze jestem na początku drogi, najważniejsza praca jest zawsze przede mną. My, artyści, nigdy nie wiemy, czy znowu uda się coś zrobić. Robi się coś – a ja przeważnie nienawidzę prac sprzed kilku lat – i nie wie się, czy teraz uda się coś stworzyć. Dobrzy artyści to zazwyczaj bardzo młodzi lub bardzo starzy ludzie. Ci młodzi są tak głupi, że się nie boją. Ci starzy już się nie przejmują. A ci pomiędzy zawsze, zawsze się boją. Jako człowiek i jako twórca jest pełen sprzeczności. Podejmuje działania, od których od razu się dystansuje.
Angażuje w dziedzinę, z której szybko się wycofuje. Sięga po ciągle inne środki wyrazu, by je po jakimś czasie porzucić. Zaczął od malarstwa. Po paru latach przeszedł do fotografii. Podobnie jak kilku innych, którzy w pewnym okresie uczynili z fotografii główne medium swojej sztuki. Myślę o Becherze, Dibbetsie, Beksińskim, Hockneyu. Tamci jednak fotografię uprawiali, często na wysokim profesjonalnie poziomie. On – nie. On fotografii używał, wykorzystywał ją, ale jej nie robił. Wspomina: Nigdy nie przestałem malować, jestem malarzem. Jestem bardzo tradycyjnym artystą. Maluję obrazy i nic więcej nie robię. Pomiędzy malarzem a artystą jest ogromna różnica, która polega na tym, że niektóra sztuka zajmuje się przestrzenią, a ta druga sztuka ma związek z czasem. Muzyka, literatura czy teatr, wszystkie one związane są z czasem. Malarstwo ma związek z przestrzenią. Kiedy oglądamy film, przeważnie jest początek i koniec. Kiedy oglądamy obraz, możemy przyglądać mu się 10 minut albo 6 godzin i możemy poruszać się w przestrzeni. W kategorii mediów jest zasadnicze rozróżnienie: czas/przestrzeń. Filmy wideo niektórych artystów bardziej przypominają obrazy, ponieważ, podobnie jak rzeźba, są tworem przestrzennym. Ale są również artystyczne filmy wideo przypominające kino, ponieważ mają początek i koniec, i siadamy, żeby je obejrzeć. W 1973 r. zaprezentował „Kronikę wypadków”: sto kilkadziesiąt wyciętych z magazynu „Detektyw” twarzy ludzi młodych, starych, o przerażającym spojrzeniu, to znów łagodnie uśmiechniętych, kobiet, mężczyzn, ale i oblicz trudnych do zidentyfikowania. Wiadomo było tylko, że przedstawiają ofiary oraz sprawców gwałtów i morderstw, jednak na podstawie wizerunków opublikowanych w gazecie, a później wystawionych, nie sposób było ustalić, kto jest kim. Ze ściany galerii patrzyły bowiem na widza same portrety pozbawione podpisów, a tym samym jakiejkolwiek informacji. Realizację tę uznano za jedną z ważniejszych wypowiedzi artystycznych na temat natury fotografii – jej możliwości i ograniczeń. Okazuje się, iż ważne rzeczy można mówić w sposób pośredni, wykorzystując do tego celu materiał gotowy. Pozorny paradoks.
Paradoksów jednemu z najbardziej znanych twórców multimedialnych życie nie szczędziło. Inna rzecz, że on sam to pokręcone życie skrzętnie wspomagał. Był do niedawna wykładowcą, cenionym dydaktykiem, a od uczenia się samemu, na ile tylko mógł, stronił. Teraz mówi o tym ze spokojem: Przestałem chodzić do szkoły w wieku 12 lat. Byłem kompletnie szalony. Zamiast w szkole, siedziałem w domu. Pewnego dnia ulepiłem coś z plasteliny i rodzice powiedzieli, że rzecz jest niezła. Zatem zacząłem robić tego więcej i rysować, a potem malować duże obrazy w swojej sypialni. Mam brata i brat mi wtedy powiedział: „Ponieważ musisz się czegoś uczyć, to robiąc swoje prace, będziesz mówił po angielsku”. Zatem cały czas, kiedy malowałem, brat mówił do mnie w tym języku. I dlatego potrafię co nieco mówić po angielsku. A ponieważ był to duży obraz, z mnóstwem ludzi i historii, więc było o czym opowiadać. Brat jest teraz profesorem lingwistyki. Ma odwagę mówić o sobie szczerze i bez ogródek: Wspaniałe w moim życiu jest to, że nigdy nie pracuję. Jestem leniwy. Uczyłem tego moich studentów. Mówiłem im: czekajcie z nadzieją – nic więcej nie możecie zrobić. A kiedy wpadniecie na pomysł, możecie go zrealizować w pięć minut. Przez studentów jest lubiany, choć wyczuwa się w ich stosunku do niego pewien dystans. Wynika on z szacunku dla tego, co zrobił, oraz autentycznego uznania. Pomimo że jest nietuzinkowy, a w poglądach daleki od konformistycznej poprawności, choć może właśnie dlatego. To zawsze urzekało, szczególnie tych, którzy sami nie mieli odwagi postępować i myśleć tak jak on: To, że jestem artystą, nie powoduje, że czuję się szczęśliwy. Nie ma powodu wstawać rano. To mój wielki problem. Dlaczego nie miałbym cały dzień siedzieć przed telewizorem? Nie ma powodu, żebym przychodził do studia. Jeśli przestanę cokolwiek robić, nic się nie stanie. Zawsze marzyłem o tym, że któregoś dnia otworzę w Bratysławie piekarnię i będę miał grubą żonę i dziesięcioro dzieci! Ale
121
to się nigdy nie stanie. Moje życie jest samotne. Niektórzy przyjaciele lubią zajmować się ogrodem albo samochodem, i ja to rozumiem. Ja wolę nic nie robić, nie rozpraszać się. Lubię jeść, pić, spotykać się ze znajomymi. Nie zawsze jestem sam. Od czasu do czasu śni mi się, że jestem nauczycielem, ale najwyraźniej kiepskim, bo nieczęsto przychodzę na lekcje. Samotność polega na tym, że nie ma się nikogo, kto mógłby powiedzieć coś użytecznego na temat prac. Nawet Annette nigdy tu nie przychodzi. Nie ogląda tego, co robię. U Prousta jest znakomita historia. Smutny mężczyzna, którego żona niedawno umarła, spotyka przyjaciela, który chce popełnić samobójstwo. Idą ścieżką w ogrodzie i ten mężczyzna mówi do przyjaciela: „Patrz na te kwiaty, są takie piękne. Spójrz na błękitne niebo”. I przyjaciel patrzy i zapomina, że miał się zabić. Żyje, ponieważ zapomina. Czasem musimy zapomnieć. Dlatego nic nie robię, tylko czekam na śmierć. Musimy oswoić śmierć. Żyć znaczy być uczciwym. Powyższe słowa przywołują z pamięci refleksje autora Kwiatów zła. Wyjaśniając rodowód swej posępnej i chorej duszy, Charles Baudelaire napisał w Paryskim splinie: dochodzą kolejno do głosu wszystkie myśli, które podszeptuje ulica, przypadek i paryskie niebo, wszystkie drgnięcia sumienia, wszystkie marzenia i tęsknoty, filozofia, sny, a nawet anegdota. Cała trudność to znalezienie prozy zdolnej oddać rozmaite stany duszy markotnego szlifibruka. Tak, na tym polega cała trudność – na odkryciu adekwatnych słów lub stworzeniu odpowiednich obrazów. Wtedy często ujawnia się potrzeba bycia w sobie, bycia samemu, bycia osobno: Nikt tu nie przychodzi – nie lubię, żeby ludzie tu przychodzili. Tu nie ma nic do oglądania. Przeważnie udzielam wywiadów w paryskiej kawiarni, i tak jest dobrze. Tu, w Malakoff, jestem tak daleko od Paryża, że nikt nawet nie wie, gdzie to jest. Moje studio, w którym tak naprawdę nic nie ma, przypomina mieszkanie. Jedyne, do czego przydaje się studio, to wyobrażanie sobie czegoś, na przykład lasu. Czasem wchodzę do studia i nic, ale za jakiś czas, na przykład dwa tygodnie, coś z tego może być.
122
Z owego pozornego „nic” powstawały nieraz przejmujące instalacje. Ot, choćby „Ołtarz-relikwiarz”, wzniesiony z zardzewiałych metalowych pudełek po herbatnikach i portretów anonimowych dzieci – ofiar Holocaustu. Wymowny pomnik wyrażający martwą obecność nieobecnych dzieci. Nieostre, bo powiększone z amatorskich zdjęć młode oblicza o rozmazanych, delikatnych rysach zdają się jeszcze bardziej zagubione i bezradne w świetle skierowanych na nie lamp. Zetknięcie z takim ołtarzem może poruszyć do głębi. I znowu nadrzędną rolę odgrywa tu – zdawkowa, nie-artystyczna i wolna od jakiejkolwiek pretensjonalności – fotografia, wprawdzie zachowująca coś z przeszłości, ale zarazem umykająca pragnącej ukonkretnić ją pamięci. Fotografia niegdyś mało ważna, choć przecież indywidualnie spełniona, teraz wbijająca się w zbiorową pamięć uniwersalnym wydźwiękiem. Jeszcze jedna odsłona syndromu śmierci, syndromu od lat pętającego autora: Zacząłem działać jako artysta, kiedy wszedłem w dorosłość, kiedy zrozumiałem, że moje dzieciństwo się skończyło, umarło. Myślę, że wszyscy mamy w sobie kogoś umarłego. Umarłe dziecko. Pamiętam małego Christiana, który jest we mnie, umarły. Czyż nie nasuwa się tu od razu odwołanie do obsesji kreatora „Umarłej klasy”. Kiedyś przeprowadziłem z nim rozmowę, opublikowaną pt. Tadeusz Kantor: „… jest symbolem śmierci…”. Teraz okazuje się, że nie tylko on. Obu artystów łączył zresztą dosyć bliski związek. I sympatia. W pewnym sensie byli podobni do siebie, ale zarazem różni. I znów spowiedź dokonywana bez ogródek: To co nakręca mnie jako artystę, to to, że każdy jest niepowtarzalny, a tak szybko znika. W 1990 r. zrobiłem dużą pracę zatytułowaną „Umarli Szwajcarzy”, w której wszyscy ludzie na fotografiach nie żyli. Nie lubimy patrzeć na zmarłych, ale ich kochamy. Bardzo ludzkie. Nic więcej nie da się powiedzieć. Każdy jest niepowtarzalny i ważny. Ale podoba mi się, co powiedział Napoleon, kiedy ujrzał setki swoich
żołnierzy padłych na polu bitwy: „To nic takiego, jedna noc miłości w Paryżu i wszystkich da się zastąpić”. I tak, i nie. Truizmem stało się powiedzenie, że nie ma ludzi niezastąpionych. Czy jednak aby? Co warta jest Cricoteka bez Kantora czy Laboratorium bez Grotowskiego? Pytanie, co będą warte w przyszłości zamrożone w sarkofagach muzeów instalacje francuskiego artysty czy jego metafizyczne spektakle zapisane na filmie? Nowe ich koncepcje powstają w wyciszonej pracowni, w której ceni swoją samotność: Co dzień przychodzę do studia o wpół do jedenastej i siedzę, nic nie robiąc. Okazjonalnie jadę do Paryża. Nieraz mam jakiś pomysł. Może to zabrzmi pretensjonalnie, ale zdarza mi się wierzyć, że to mistyka. Bywa, że nic nie przychodzi mi do głowy, kiedy indziej wpadam na coś, co jest fantastyczne. Naturalnie zdarza się, że okaże się to pomyłką, ale czasem jest to rzecz prawdziwa. Może się to wydarzyć w studio, ale może też na ulicy albo kiedy czytam gazetę. Bycie artystą to dobry sposób na życie, ponieważ robi się, co się chce. Wbrew pozorom i temu, co sam mówi, jest człowiekiem bardzo zajętym. Pochłania go realizowanie filmów, a także tworzenie spektakli. Zatem dodawanie do tego, co dotąd stworzył, nowych faktów. Każde kolejne zaproszenie, każda wystawa jest wyzwaniem: Kiedy robię dużą wystawę, staram się często, żeby miała początek i koniec, ponieważ emocje są związane z czasem. Ale to inny czas niż ten w teatrze czy kinie. W książce na jednej stronie dziewczyna jest szczęśliwa, a kiedy przewróci się kartkę – dziewczyna umiera. Tego typu emocje powstają w wyniku wstrząsu. Kiedy realizuję nową pracę, staram się stworzyć rozmaite przestrzenie, a nawet rozmaite rodzaje wstrząsów, żeby był początek i koniec, i różne skale emocji. Moje prace przypominają nieco teatr, choć są całkiem inne. Jestem jak muzyk. Gram swoimi pracami i robię to lepiej lub gorzej, w zależności od miejsca, w którym jest wystawa. To teatr bez tekstu, bez spektaklu. Dążę do stworzenia czegoś pomiędzy teatrem a instalacją.
A co pozostaje? Części, fragmenty, resztki: Po każdej wystawie jakieś 60 procent moich prac ulega zniszczeniu. A jeśli nie są zniszczone, to zostają wymieszane z innymi. Robienie wystawy przypomina powrót do domu w nocy. Otwierasz lodówkę i okazuje się, że są tylko dwa ziemniaki, kiełbasa i dwa jajka, i musisz z tego przyrządzić posiłek. Ja próbuję zrobić coś z tego, co jest w mojej „lodówce”. Takim jawi się ten wielki artysta – nieco nonszalancki, umiarkowanie skromny. Opanowany przez syndrom śmierci, opętany przez paradygmat pamięci – wątłej, zawodnej i nieustannie traconej. W swoich dziełach prezentuje na ogół anonimowe postacie – ludzi, którzy zniknęli. Choć właściwie przez cały czas pokazuje siebie. Z jego twórczości przebija przede wszystkim ulotność: chwilowość tego, co „jest”. Stąd z instalacji i obiektów tak silnie emanuje przemijalność. Charakteryzując skrótowo tę bogatą twórczość, należałoby użyć określenia metailuzja. W licznych i różnorodnych formalnie dziełach, które od lat tworzy, sięgając po film, performance, fotografię czy wideo, konsekwentnie przeplata się nieprawda z fundamentalną prawdą. Łącząc w jednym wizualnym utworze rozmaite media, kreuje własny wymiar przestrzenny. Manipuluje i ironizuje. W wystawianych sekwencjach używa dokumentu, nie dając żadnej gwarancji jego autentyczności. Pozostawiając widza sam na sam z obrazem, pozbawionym jakichkolwiek podpisów, rozbudza w nim podejrzenie, iż być może ma do czynienia z fikcją. Czyż nie takie jednak oblicze zwraca ku nam współczesna epoka, coraz grająca fałszywą nutą na klawiaturze mediów? A oto i on – Christian Boltanski, urodzony 6.09.1944 roku w Paryżu. Artysta-samouk. Do końca zeszłego roku akademickiego był profesorem na Akademii Sztuk Pięknych w Paryżu. W ostatnim dziesięcioleciu wystawiał w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Włoszech, Meksyku, Polsce, Wenezueli, Lichtensteinie, Szwecji, Rosji. Wcześniej były Korea, Dania, Hiszpania, Holandia, Wielka Brytania, Szwajcaria, Japonia, Kanada, Belgia, Austria, Izrael, Portugalia, Węgry, Grecja itd. Jego instalacje zaku-
piło ponad dwadzieścia muzeów, w tym Centrum Pompidou w Paryżu, Tate Gallery w Londynie i Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku. W 2006 roku otrzymał uważaną za Nobla w dziedzinie sztuki nagrodę Premium Imperiale w kategorii rzeźby. Kiedy zastanawiam się nad sednem twórczości Boltanskiego, przychodzi mi na myśl, że sytuuje się ona gdzieś pomiędzy historią rozumianą jako zbiór faktów a semantyką, która te fakty niekoniecznie jednoznacznie interpretuje. Można jeszcze zadać pytanie, jaką rolę w wypowiedziach wizualnych Boltanskiego odgrywają dokumenty, których archiwalność jest mocno dwuznaczna. Powoływane przez niego do publicznego życia galerie indywidualnych losów, potwierdzanych fotograficznymi wizerunkami, stają się przez swą nieokreśloność ponadczasowymi, uniwersalnymi ikonami – nie tyle zastępującymi konkretne osoby, ile tworzącymi obraz człowieka jako takiego, człowieka zrodzonego i zniewolonego przez wiek XX. Sztuka Boltanskiego w znacznym stopniu rozgrywa się w strefie „pomiędzy”. W strefie zdominowanej przez cienie; na obszarze, na którym prym wiodą złudzenia i związana z nimi niepewność; rozgrywa się w labiryncie zwątpień, gdzie pojawia się dylemat, czy mamy tu do czynienia z czymś naprawdę czy z czymś, co jedynie wydaje się być. Jego układanki, konstrukcje i spektakle są o zwodniczym widzeniu i niejasnym myśleniu, są też o tożsamości – jakakolwiek by była, są wreszcie o łatwości zniekształceń i wątpliwym rekonstruowaniu własnego „ja”. Są przez to głęboko ludzkie. Podobnie myśli on sam: W byciu artystą wspaniałe jest to, że kiedy mówi się o swojej wiosce, to wioska ta staje się wioską uniwersalną. A jeśli jest się dobrym artystą, to kiedy opowiada się o dzieciństwie, ludzie powiadają: mówi o mnie.
123
Anonimowe jest intymne I a n DI B B E T S
Christian Boltanski, Monument I (1986), Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Strasbourg
124
Dawno temu byłem na wystawie Christiana Boltanskiego. Zorganizowano ją w De Pont, w prywatnym muzeum w Holandii znanym z doborowej kolekcji sztuki współczesnej. Byłem już wcześniej na wystawach Boltanskiego i zapamiętałem setki twarzy na czarno-białych fotografiach. Wrażenie zrobiła na mnie ich anonimowość, a liczba sprawiła, że poczułem pokorę. Tym razem jedna z twarzy przykuła moją uwagę. Twarz, która zdawała się znajoma i droga, a z drugiej strony tak bardzo nieznana, że uczucie to stało się nieznośne. Później doświadczałem tego za każdym razem. Widziałem pozorne podobieństwo do prac Gilberta i George’a, jednak ich autoportrety, rozpatrywane jako całość, stają się coraz bardziej bezosobowe. U Boltanskiego proces jest odwrotny. Wielka liczba portretów w różnych układach sprawia, że anonimowość nabiera osobowości. Boltanski jest artystą obdarzonym nieprawdopodobną wyobraźnią, dzięki niej potrafi wywoływać poruszającą ciszę. Wszystkie twarze zlewają się w jedną. Twarz człowieka posiadającego więcej twarzy niż ktokolwiek inny – to Boltanski we własnej osobie. Nie ludzkie słowa, lecz obraz mówi sam za siebie. Język obrazów zagubiony pomiędzy słowami. Sztuka niepodlegająca dyskusji. Nie wspomniałem jeszcze ważnej roli Boltanskiego dla dzisiejszej fotografii. Sam artysta nie postrzega siebie jako fotografa; twierdzi, że nie fotografuje samodzielnie. Jest natomiast pionierem w ponownym zastosowaniu materiału już istniejącego: gotowych fotografii, których używa w kółko, w różnych układach. Jego pionierskość dotyczy wielowarstwowości emocjonalnej, jaką uzyskuje w swoich pracach. Na nasz szacunek zasługuje choćby odwaga przywrócenia emocji sztuce końca XX wieku. Sztuka Boltanskiego może wywodzić się z minimalizmu, choć większe znaczenie ma magia i emocje, które wywołuje przy użyciu tak skromnych środków. Używa tylko prostych materiałów. Blaszane pudełka, fotografie, które dla nikogo nie mają wartości, tajemnicze lampy zainstalowane to tu, to tam, eleganckie draperie przewodów, rzucane naokoło cienie tworzące ob-
raz rodem z piekielnego snu – wszystko prawdziwe, ale w nieistniejącym świecie. Zbyt wiele warstw, obcych minimalizmowi, sprawia, że jego prace stają się podatne na łatwą interpretację bezpośrednią. Sztuka Boltanskiego jest dla niego znakiem końca XX wieku. Dlaczego myśląc, że potrafimy konstruować, zdekonstruować i rekonstruować wszystko, co powstało wcześniej albo nawet jeszcze nie powstało, mielibyśmy odczuwać potrzebę materialnych pomników? Pragniemy, aby nasze myśli, szkice pomysłów i fan-
tazji były reprezentowane przez niematerialne obrazy, stając się rozszczepieniem najbliższej realności. Widzę młodego Boltanskiego w Musée de l’Homme w Paryżu, jednym ze źródeł jego inspiracji. Stoi pośród antycznych gablot opatrzonych niezrozumiałymi opisami, pełnych przedmiotów, które straciły swoje znaczenie dawno, dawno temu. Stamtąd idzie długą drogą prowadzącą do „zaginionego czasu”, aby go przywrócić i nadać mu znaczenie. Nadanie anonimowości duszy to oszałamiająca przygoda. „To sztuka, która naprawdę działa”.
Christianie Boltanski, biedne małe dziecko - samouzdrowicielu - księże, rabbi, niedowiarku - sprzedawco relikwi - czuły minimalisto - bolesny humorysto - ołtarzu szkoły w Chases - dzieci Berlina, piękne dzieci - muzeum zaginionego domu - martwy Szwajcarze - żydowska szkoło z Grosse Hamburger Strasse - aniele zgody - zgubiona własności - inwentarzu rzeczy należących do kobiety z Bois Colombes - dzieci poszukujące swoich rodziców - miesiącu miodowy w Wenecji - cienie pasji - pomniku „dzieci z Dijon” - jeziorze martwych - Wielki Tygodniu - lekcjo ciemności - Święcie Purim
...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módlcie się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módlcie się za nami... ...módl się za nami... ...módlcie się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami... ...módl się za nami...
Zawsze pamiętaj słowa Boltanskiego: „śmierci muszą być odliczane jednostkowo”. Czy jesteś kolejną ofiarą? Konam ze śmiechu! Tłumaczyła Anna Rojkowska Tytuł od redakcji
125
Poza narracją i przedstawieniem. Czy sztuka może pozostać bezinteresowna? Próba ujęcia problemu
Małgorzata Micuła
126
Był czas w dziejach Ziemi – pod koniec paleolitu – gdy wszystkie zamieszkałe lądy stanowiły jedną wielką galerię sztuki pod gołym niebem (…). Niektóre z tych dzieł powstawały – być może – pod wpływem szamańskich wizji, inne wyrażały cześć oddawaną Wielkim Matkom, jeszcze inne były może zwykłymi bazgrołami lub po prostu pradawną pornografią1.
Małgorzata Szymankiewicz, Bez tytułu, 83 (z cyklu Attractions of Abstraction) 2008; akryl na płótnie, 135x145cm; dzięki uprzejmości artystki i galerii lokal_30
127
Na pytanie: „Co jest głównym celem sztuki?” odpowiadano niezliczoną ilość razy, za każdym ustanawiając kolejne ograniczenia, ramy i systematyki. Przywołany powyżej cytat może być jednym z dowodów – nie tyle wykazującym, jak daleko sięga historia sztuki, ale raczej przekonującym, jak zmienną i niejednorodną dziedziną jest sama sztuka. W artykule nie podejmę próby osiągnięcia niemożliwego i postaram się nie tworzyć kolejnych uniwersalistycznych definicji, wyjaśniających pojęcia takie, jak: cel sztuki, sens sztuki czy sztuka w ogóle, które – jak parokrotnie wykazywała tzw. nowa historia sztuki – wymykają się wszelkim klasyfikacjom i paradygmatom. Spróbuję jednak uchwycić problem idei sztuki oraz sprawdzić, na ile, kiedy i czy w ogóle sztuka może pozostać niezaangażowana lub bezinteresowna. Nieuniknione będzie przy tym wyznaczenie umownych i, mam nadzieję, możliwych do przesunięcia ram, ograniczających jedynie zasięg analizy, które zbuduję w celu wyraźnego odróżnienia niektórych zjawisk sztuki (zaangażowane/niezaangażowane), oraz które zapewnią łatwiejsze poruszanie się po często niepewnym gruncie interpretacyjnym. Paradoksalnie, próbę analizy problemu zaangażowania/niezaangażowania działań artystycznych rozpocznę od wytłumaczenia, czym samo zaangażowanie jest i jak odnosi się względem sztuki. Posługując się wyrażeniem „sztuka zaangażowana”, mamy najczęściej na myśli jej silne konotacje ze sferą polityczną, społeczną, religijną. Zaangażowanie względem sztuki przejawia się, mówiąc najprościej, w poruszaniu przez nią problematyki ideologicznej i społecznej2, co doskonale uzupełnia twierdzenie Romana Dziadkiewicza, mówiącego o sztuce, w której pojawiają się realne problemy (dotyczące pozaartystycznej realności)3, oraz o niestrudzonej walce podejmowanej przez ową sztukę w celu wykreowania się na przewodnika i laboratorium wykuwające narzędzia do działań i refleksji społecznych4. Małgorzata Szymankiewicz, Bez tytułu, 86 (z cyklu Attractions of Abstraction), 2008; akryl na płótnie, 150x150cm; dzięki uprzejmości artystki i galerii lokal_30.
128
Mylne jest sprzęgnięcie zaangażowania z krytycznością niektórych realizacji artystycznych. O ile sztuka krytyczna destabilizuje i podtrzymuje nieporozumienia istniejące na polu polityczno-społecznym, o tyle sztuka zaangażowana jest zorientowana na działanie zmierzające do zmiany zastanego status quo5. By podważyć znaczenie sztuki obciążonej ideologią, zmuszeni bylibyśmy do polemiki bodaj z największymi autorytetami współczesnej historii sztuki i krytyki artystycznej; myślę poza tym, że trwający pomiędzy środowiskami zaangażowanymi a optującymi za sztuką milczącą konflikt ma się nijak do nieuchwytnej i heterogenicznej natury – i genezy – sztuki (czego dowodzi przywołany na samym początku cytat). Jednak dla zachowania równowagi warto przyjrzeć się, na jakich warunkach istniała – i, być może, istnieje nadal – sztuka, która, by funkcjonować w obiegu artystycznym, bardziej niż idei perwersji potrzebuje idei twórczości6. W roku 1966 Jewish Museum w Nowym Jorku wystawiło 120 czarnych płócien, składających się na retrospektywną wystawę Ada Reinhardta, jednego z najbardziej bezkompromisowych artystów w dziejach sztuki amerykańskiej. 120 obrazów tego samego rozmiaru i kształtu: kwadrat, ponad półtora metra na półtora (pięć na pięć stóp), o tej samej barwie i układzie kompozycyjnym – było wynikiem poszukiwań artysty, ostatnim etapem ewolucji jego malarstwa, dążącej do modernistycznej totalnej abstrakcji lub inaczej czystej sztuki7. Podstawowymi pierwiastkami budującymi czarne obrazy była kompozycja – odchodząca od tradycyjnej struktury malarstwa figuratywnego (w znaczeniu tradySławek Pawszak, Bez tytułu, 2009, olej na płótnie; dzięki uprzejmości galerii Czarna
129
cyjnym, były to właściwie obrazy bez kompozycji) – oraz format. Obie właściwości, uzupełniając się wzajemnie, tworzyły czarny kwadrat, w którego ramy wpisany był szeroki krzyż dzielący całą powierzchnię malarską na dziewięć mniejszych, kwadratowych pól. Przy bliższym i dłuższym przyglądaniu się powierzchni malarskiej dostrzec można było, że jej struktura utworzona jest z kilku różnych odcieni czerni: każdy kwadrat, umieszczony w rogu, zaznaczony został czernią o rdzawym zabarwieniu, formy pomiędzy nimi, ulokowane w linii wertykalnej, uzyskały ton czerni niebieskawej, z kolei te w linii horyzontalnej – czerni brunatno-zielonej8. Efektem były doskonale matowe, gładkie, płaskie i bezfakturowe monochromy, gdzie poprzez unieważnienie trzeciego wymiaru dochodziło (być może) do przywrócenia malarstwu panowania nad jego swoistą powierzchnią9. Reinhardt, urodzony 24 grudnia 1913 r. w Nowym Jorku, rozpoczynał swoją pracę twórczą, będąc ukształtowanym wcześniej przez ustrukturalizowaną, klasyczną edukację – studiował historię sztuki u Meyer Schapiro oraz filozofię u Irwina Edmana na Columbia College10. Jego twórczość rozpiąć można między dwoma biegunami: z jednej strony postać artysty uznawana jest za legendę amerykańskiego modernizmu; z drugiej, jego sztuka postawiona została w szeregu z dziełami, których wartość kwestionuje się przez ich kompozycyjną niezmienność, estetyczną surowość, niemożność odczytania czy niezaangażowanie w sprawy pozaartystyczne. Takie rozróżnienie doskonale przekłada się na ambiwalentny charakter monolitycznego malarstwa Reinhardta, którego genezy można szukać w dokonaniach takich mistrzów, jak Mondrian, Malewicz, Georgia O’Keeffe, czy też w estetyce platońskiej, sztuce islamu i szeroko pojętej myśli Wschodu. Ten swoisty synkretyzm stał się podstawową siłą twórczości malarza, która paradoksalnie działała przeciwko niemu, skazując go na artystyczną izolację. Reinhardt i jego wiara w realizowaną przez siebie sztukę jako sztukę [art as art] stanowi dla mnie punkt wyjścia dla analizy zjawiska, jakim jest malarstwo o niczym11. Teoria sztuki zwana „sztuka-jako-sztuka”, będąca – według Leszka Brogowskiego – formą starszej koncep-
130
cji sztuki dla sztuki – definiuje się sama przez się, jej jedynym celem jest sama sztuka; nie pełni ona żadnych funkcji poza byciem sztuką, nie posiada celów poza estetycznymi12. Ta bardzo radykalna filozofia, oddająca cześć artystycznemu kunsztowi raczej niż aktywistycznemu bądź artywistycznemu zaangażowaniu, stawia na piedestale artystę-jako-artystę, któremu bliżej do rzemieślnika, pracującego w malarskiej materii z pełną świadomością i według ustalonych, rygorystycznych reguł, silnie zakorzenionych w tradycji; a nie artystę jako zindywidualizowaną jednostkę, działającą pod wpływem kapryśnej weny. Czarne obrazy lub inaczej ostatnie/ostateczne obrazy [ultimate paitings] Reinhardta, które stanowią efekt końcowy procesu absolutnego podporządkowania się owej idei bezinteresowności sztuki, są manifestem „czystości sztuki” i swego rodzaju dezercją z pola zaangażowanych interwencji artystycznych. Jednocześnie czarna, monolityczna powierzchnia polaryzuje Reinhardtowskie realizacje na żyjącą własnym życiem, nieobciążoną niczym, poza kwestiami artystycznymi, energię (absolut) – pozaczasową, niezmienną i samoświadomą13 – oraz na doskonale przemyślane formy, mające swoje źródła w historii sztuki: Malewiczowskim suprematyzmie – dążącym do uwolnienia sztuki od ciężaru rzeczywistości, narracji i przedstawienia oraz Mondrianowskim neoplastycyzmie, który miał być sztuką idealną, gdzie podstawowe elementy malarstwa – kolor i linia – określone były przez ścisłe i fundamentalne reguły, uchwalające prymat kolorów podstawowych, linii prostych: wertykalnych bądź horyzontalnych oraz kwadratów i prostokątów, nad tym, co przedstawieniowe i narracyjne14. Synteza obu postaw artystycznych była, co ciekawe, także podstawą dla unizmu Władysława Strzemińskiego, który podobnie jak Reinhardt, ale kilkanaście lat wcześniej, zbudował koncepcję malarstwa, którego elementarnymi właściwościami było operowanie i oddziaływanie na widza czystą plastyką: linią i kolorem. Te rewolucyjne przemiany w malarstwie, bardziej niż awangardową utopią, okazały się drogą do odbierania dzieła jako kontemplacyjnej, mistycznej i etycznej formy. Etyczne funkcje dzieła sztuki, które wydobyć można z twórczości wspomnianych już artystów, polegają w dużej mierze na ich silnym sprzeciwie wobec rosną-
cej kultury masowej czy potęgi cywilizacji – jak w przypadku Reinhardta, przedkładającego mistykę oraz elementy kultury Wschodu nad fałszywą i powierzchowną kulturę zachodnią – oraz na ich kontemplacyjnym charakterze – umiejętności stawiania istotnych pytań dotyczących świata i naszego w nim istnienia. Ta właściwość staje się jeszcze bardziej znacząca, gdy weźmiemy pod uwagę kompozycyjną dyscyplinę i porządek owego malarstwa, które transponując artystyczne idee i reguły z pola teoretycznego bezpośrednio na grunt malarski, znajdują siłę na udźwignięcie kwestii egzystencjalnych i mistycznych, stanowiących o przemianie obrazu właśnie w obiekt kontemplacyjny. Malarstwo bezinteresowne pomija elementy rzeczywistości, będąc – jak stwierdził Jakub Banasiak – najzwyczajniej nią zmęczone15. Twórczość takich artystów współczesnych, jak chociażby Sławek Pawszak, Małgorzata Szymankiewicz, niektóre realizacje Wojtka Gilewicza, jak również klasyków polskiej nowoczesności: Stefana Gierowskiego czy Leona Tarasewicza, dobitnie świadczy o aktualności zjawiska bezinteresowności/niezaangażowania w sztuce. Głoszona przez nich, w sposób indywidualny i bardzo subtelny, idea sztuki bezideologicznej (rozumianej jako zwrot ku bezczasowości, bezkontekstualności czy apolityczności malarstwa) jest transformowana w obrazach przede wszystkim na zasadzie odejścia od reprezentacji lub dokonując w niej kolejnej rewolucji, która tym razem polega na całkowitym jej zniknięciu. Tym samym artyści przyznają się do owego zmęczenia powszedniością, silnie zaznaczaną w sztuce zaangażowanej. Afirmacja malarstwa jako malarstwa oraz jego substancji: formy, struktury, kolorystyki jako zasadniczych jego elementów, jawi się jako nadrzędna postawa artystów z kręgu „sztuki społecznie obojętnej”. Postawa ta podlegać może pod Rancière’owski estetyczny reżim sztuki, który uwalnia ją od wszelkich specyficznych reguł, wszystkich tematycznych hierarchii i gatunków. Jednocześnie niszczy mimetyczną barierę, która wyróżniała sposoby wytwarzania typowe dla sztuki i ustalała reguły porządkujące zawody. (…) Ustanawia w tym samym momencie autonomię sztuki oraz jej tożsamość z formami samego życia. Państwo estetyczne jest czystym zawieszeniem, momen-
tem, w którym f o r m a j e s t d o ś w i a d c z a n a d l a n i e j s a m e j16 . Jako że ów reżim ma swój początek w reinterpretacji historii sztuki – poświęca się wynajdowaniu nowych form życia ze względu na ideę tego, czym była i mogła być sztuka17. Patrząc więc na wielkoformatowe płótna Sławka Pawszaka, widzimy nie tylko abstrakcyjne kompozycje, ale także w jakiś sposób zinterpretowaną na nowo Reinhardtowską teorię sztuki, której konsekwencja i rygor zastąpiona jest spontanicznością i efemerycznością. Pawszak odsyła nas do patrzenia na obrazy świeżym okiem. Przyglądając się im, mamy być wolni od skojarzeń, kontekstów i tym bardziej od chęci manipulowania dziełem, przypisując mu znaczenia stojące daleko poza malarskim dyskursem. Proponuje całkiem nowatorski kontakt z obrazem, który określa „trybem patrzenia beztroskiego turysty”, co jednoznacznie identyfikować można z takim poznawaniem sztuki, które zasadza się na czysto estetycznych i wizualnych aspektach oraz który nie prowokuje konfrontacji na płaszczyźnie sztuka – świat rzeczywisty. Ten rodzaj relacji między odbiorcą a dziełem wydawać się jednak może trochę naiwnym sposobem na oddziaływanie malarstwa (również na poziomie estetycznego doświadczenia), ale także na bierne słuchanie obrazu. Dlatego tym istotniejszy wydaje się metafizyczny wyróżnik malarstwa nieprzedstawiającego, czyniący z obrazu obiekt kontemplacyjny, poniew aż właśnie jakość metafizyczna, która sama w sobie jest prawdziwa, konstytuuje „prawdziwość” dzieła sztuki18, o którą prawdopodobnie najusilniej zabiegają artyści. Pawszak, mimo negacji rzeczywistości, której dokonuje za pośrednictwem malarskiego medium, przygląda się bardzo wnikliwie temu, co go bezpośrednio otacza, Wojciech Gilewicz, olej na płótnie, 116,9 x 152,5 cm, 2006-2009. Dzięki uprzejmości artysty i Galerii Foksal
131
czyli procesowi tworzenia, którego jest koherentnym substratem, i przekłada to, co zaobserwowane na nowy język malarski. Pozbawia obraz narracji na rzecz wyabstrahowanych form, pochodzących i związanych jednak bardzo silnie z otoczeniem malarza. Jak sam mówi, tworzy obrazy o malowaniu, które pokazują to, co powstało jako efekt uboczny przy tworzeniu poprzednich obrazów19. Problem prawdziwości sztuki przewrotnie komentuje również Małgorzata Szymankiewicz w abstrakcyjnych realizacjach pochodzących m.in. z cyklu Attractions of Abstraction. Komponując płótna, posługuje się różnobarwnymi plamami, tworzącymi na pierwszy rzut oka poruszone organiczno-amorficzne struktury, nad którymi – tylko pozornie – nie może zapanować. Rozlewające się kolory ustanawiają świeżą jakość tego malarstwa, sytuującego się pomiędzy sztywnymi regułami abstrakcji a wolnym aktem tworzenia. Kluczowe pytanie pojawia się przy bliższym oglądzie obrazów. Czy te nieokreślone, wielobarwne formy są rzeczywiście nie do opanowania? Okazuje się, że tytułowe atrakcje ulokowane w abstrakcji to umiejętność przetwarzania przez malarstwo konkretnej rzeczywistości, tego co zobaczone i rozpoznane. Malując z dużą dozą satyry i ironii, artystka przekształca erotyczne wizerunki, intymne części ciała, nagie kobiece sylwetki, nie angażując się jednak w walkę o polityczną poprawność i nie wyzwalając krytycznej refleksji na temat kulturowych klisz kreujących m.in. stereotypowe wyobrażenia kobiecej seksualności. Artystka opanowuje tradycyjne medium plastyczne, świadomie i stanowczo operuje środkami malarskimi, co w gruncie rzeczy dowodzi poddania się wspomnianemu już reżimowi estetycznemu bądź też wyznaczonym przez Reinhardta regułom, które prowadzić mają do oczyszczenia malarstwa, a wręcz do wydobycia z niego esencji, która wyznacza granice między sztuką a rzeczywistością/ życiem20. Punktem scalającym próbę zakreślenia problemu sztuki bezinteresownej, oderwanej od narracji, czy wreszcie nieobciążonej ideologicznie/milczącej, może być twórczość Wojciecha Gilewicza. Znany do tej pory Wojciech Gilewicz, olej na płótnie, 75 x 75 cm, 2007. Dzięki uprzejmości artysty i Galerii Foksal
132
z realizacji, których jakość definiowana była przez zmienność, wielość i powtórzenie, ale też poprzez gesty deprecjonujące sztukę wysoką – zwłaszcza tradycję malarską – bo czym innym mogło być dosłowne i fizyczne zastępowanie wybranych, często niedoskonałych skrawków rzeczywistości, płótnem na blejtramie? Gilewicz doprowadza teraz do sytuacji, w której obraz uzyskuje drugie życie. Skopiowane na obrazie fragmenty otoczenia umieszczane były poprzednio w miejsca, z których się oryginalnie wywodziły i bez których nie miały racji istnienia. Funkcjonujące w przestrzeni nieartystycznej (wtopione w nią) i będące doskonałymi jej imitacjami, pozostawały nierzadko niezauważone. Jednocześnie artysta, właśnie przez zastosowanie twórczej zasady mimesis, obalał tę podstawową wartość tradycyjnej sztuki wysokiej, używając jej przeciwko niej samej. Nowe dokonania Gilewicza to obrazy, które tracą swój pierwotny sens, wyznaczony przez ambiwalencję, podwójne dno i niedopowiedzenie. Malarz odrzuca wcześniejsze, kontekstualne uwarunkowania swojego malarstwa i odnajduje dla niego nową sferę, nieobciążoną znaczeniem i konotacjami z rzeczywistością. Wyrywając obraz z kontekstu, nadaje mu status malarstwa abstrakcyjnego, dowodząc tym samym, że silna pozycja malarstwa nie została zachwiana, wręcz przeciwnie, obraz został podniesiony do rangi dzieła sztuki par exellence uniwersalnego. Malarskie sztuczki prowadzone przez Gilewicza odsłaniają ów proces zerwania przez sztukę aliansu z codziennością, mogą być więc manifestacją jej wolności, ale niekoniecznie będącą skutkiem artystycznej walki i owego oderwania, lecz nade wszystko stanowiącą archetypową ideę artystyczną, konstytuującą prawdę w sztuce. Wolność dzieła jest umiejętnością wzniesienia się ponad życie i codzienne uwarunkowania21, jest też jego podstawową wartością i wielkością podług której mierzy się prawdziwość sztuki – sztuki, która jest wierna samej sobie, bo jak mówił Thomas Merton – trapista, poeta, przyjaciel Ada Reinhardta – Artysta jest zobowiązany moralnie do ochrony swej własnej wolności i własnej prawdy. (…)
Jego sztuka powinna przemawiać swoją własną prawdą, a przez to właśnie być w harmonii z wszelkimi innymi odmianami prawdy – moralną, metafizyczną, mistyczną22. Jeśli traktować ten cytat jako pewnego rodzaju wykładnię dotyczącą kondycji sztuki, uznać pozostaje, że sztuka jako aktywność bezinteresowna (wolna) stale istnieje w artystycznym obiegu i ma się całkiem dobrze; dowodzą tego, zapisane już na kartach historii sztuki, realizacje m.in. mistrzów malarstwa abstrakcyjnego oraz podtrzymujące tę tradycję młodsze pokolenie twórców, odchodzących od obciążenia sztuki ideologią, a w zamian za to apelujących o jej całkowitą suwerenność.
Przypisy: 1. M. Ryszkiewicz ze wstępu do wydania polskiego eseju J. Clottesa i D. Lewisa-Williamsa, Prehistoryczni szamani. Trans i magia w zdobionych grotach, Warszawa 2009, s. 26. 2. Internetowy słownik języka polskiego, Wydawnictwo Naukowe PWN. 3. R. Dziadkiewicz, Myślenie grupowe albo modernistyczni mistrzowie, [w:] Zniewolony umysł 2. Neoliberalizm i jego krytyki, red. E. Majewska, J. Sowa, Kraków 2007, s. 174. 4. Ibidem. 5. Rozróżnienia na sztukę zaangażowaną i krytyczną dokonał J. Zydorowicz [w:] Artystyczny wirus. Polska sztuka krytyczna wobec przemian kultury po 1989 r., Warszawa 2005. Przywołuję za M. Pustołą ze wstępu do polskiego wydania książki: J. Rancière, Dzielenie postrzegalnego. Estetyka i polityka, Kraków 2007, s. 7-8. 6. Dokonuję tu przeformułowania zdania R. Dziadkiewicza, który w przywoływanym już eseju Myślenie grupowe… stwierdził, że Sztuka by istnieć bardziej niż idei twórczości potrzebuje idei perwersji, op. cit., s. 175. 7. Art-as-art: the selected writings of Ad Reinhardt, red. B. Rose, University of California Press 1991, s. 3.
8. www.moma.org/collection/. 9. Tak określał rewolucję w abstrakcji malarskiej J. Rancière w eseju Dzielenie postrzegalnego, Kraków 2007, s.73. 10. Ibidem. 11. Cytuję A. Reinhardta, który przez cały okres swojej twórczości deklarował, iż „maluje obrazy o niczym”, Ibidem, s. 6. 12. L. Brogowski, Ad Reinhardt: twórca idei, [w:] „Miesięcznik Literacki”, T.17, 1982, nr 8, s. 82. 13. The Black Square Paintings, [w:] Art-as-Art...; cyt. za: L. Brogowski, op. cit., s. 81. 14. Tate Glossary: Suprematism, Neo-Plasticism, www.tate.org.uk. 15. J. Banasiak, Zmęczenie rzeczywistością, „Obieg” 2008 , nr 1-2 (77-78) , s. 212-219 16. J. Rancière, op. cit, s. 84. 17. ibidem, s. 86. 18. W nieco innym kontekście o prawdziwości w sztuce, przywołując m.in. teorie R. Ingardena, pisze A. Skała, w książce Sztuka i wartości. O eseistyce Zygmunta Kubiaka, Lublin 2004, s. 116. 19. Cytat pochodzi z notki umieszczonej na stronie Czarnej Galerii, współpracującej ze Sławkiem Pawszakiem: www.czarnagaleria.net/pl. 20. L. Brogowski, op. cit, s. 83. 21. Problem społecznego uwarunkowania sztuki oraz wolności jako nadrzędnej jej wartości poruszają K. Barańska, A. Plachówna, Z. Radzik, C. Snochowska-Gonzalez, J. Tokarska-Bakir, K. Tyniec, A. Wróblewska, A. Zawadzka w artykule Pseudo. Emancypacja „stosowanych sztuk społecznych”, będącym polemiką z A. Żmijewskim, „Obieg” z 21.04.2008. 22. T. Merton, W natarciu na niewypowiadalne, przeł. E. Nowakowska, Bydgoszcz 1997, s. 162; cyt. za: A. Skała, op. cit, s. 118.
133
Louise Bourgeois: Jestem zabójczynią w sztuce
Barbara Kuchta
134
Jak napisała po jej śmierci w brytyjskim „The Guardian” feministka Germaine Greer (autorka Kobiecego eunucha), największą kreacją Louise Bourgeois była pełna sprzeczności historia jej życia. Bourgeois osiągnęła artystyczną dojrzałość długo po macierzyństwie, wdowieństwie i menopauzie. Krok od starości znowu stała się jak dziecko, swobodnie wymyślając siebie i swój świat. Trudno powiedzieć, czy jej życie zatoczyło jakiś krąg – raczej zawsze konsekwentnie robiła to samo: niezależnie od tego, czy miała 30, 50 czy 80 lat. Wieczna dziewczynka w świecie dziecięcych fantazji psuła jedne zabawki, tworząc obsesyjnie nowe, używając do tego wszystkich dostępnych materiałów: ołówka, farb, drewna, marmuru, lateksu, szkła, włóczki, gałganków, luster, stalowych konstrukcji. Śpiewając ułożone przez siebie piosenki i organizując transwestyckie performanse. Artystka pracowała jeszcze tydzień przed śmiercią. Zmarła 31 maja 2010 r. Co takiego wydarzyło się w rodzinie Louise, że przez całe, prawie stuletnie życie będzie potrzebowała niszczyć i odtwarzać ciągle te same wątki? Louise rodzi się w Paryżu w 1911 roku. Ma 3 lata, gdy wybucha I wojna światowa i jej ojciec zostaje powołany do wojska. Matka jeździ za nim z jednego miejsca do drugiego. Okaleczone ciała, cała armia kalek – nie pozostanie to bez wpływu na sposób widzenia ciała ludzkiego przez rzeźbiarkę. Ojciec też został ranny. Kiedy wrócił z wojny, zmienił się, jak wielu mężczyzn jego pokolenia. Mężczyźni zrobili się rozgorączkowani, a kobiety – smutne, wspomina Bourgoeis w amerykańskim dokumencie pod tytułem Pająk, kochanka i mandarynka z 2008 roku, zrealizowanym przez Amei Wallach i Marion Cajori. Ojciec zaczął się uganiać za kobietami. Dzieciństwo Louise to walka z Sadie, angielską guwernantką, która przez 10 lat była kochanką ojca i mieszkała z nimi pod jednym dachem. Zawsze nienawidziłam tej kobiety, wyzna po kilkudziesięciu latach w „The Washington Post”. Moja praca często krąży wokół morderstwa. Niedokończona instalacja z lat 90. – Czerwony pokój. Rodzice – skrywa rodzinne tajemnice: sypialnię, w której jest małżeńskie łoże, i lustro, w którym odbijają się wspomnienia, możliwie jak najdokładniejsze. To „miejsce zbrodni”, z którego jednak – jak twierdzi Bourgeois
– można uciec. Jak? Rzeźbiarka otwiera pudełka z dziecinnymi cymbałkami i zaczyna na nich grać… Sztuka to egzorcyzmy odprawiane po to, by nie udusić się w wydarzeniach z przeszłości. Jedyne zabezpieczenie przed szaleństwem. Nad pokreśloną flamastrem mandarynką płacze – po ilu? – po 70 latach. Trauma z dzieciństwa, kiedy ojciec wyśmiewał się z niej i innych dzieci przy stole. Odreagowywały upokorzenie, płacząc po nocach. Smutek i gniew. Syn Jean-Louis wspomina, jak raz matka przygotowywała pieczeń. Ponieważ rzadko zajmowała się kuchnią, któryś z jej mężczyzn jakoś to skomentował. Reakcja: pieczeń wyrzucona przez okno – mieszkali na 3. piętrze – wylądowała na jezdni. Jean-Lous musiał po nią iść. Przyniósł mięso uwalane żwirem do domu. Umył je i zjedli je w milczeniu. Po śmierci ojca długo nie wstawała z łóżka. 20 lat później, w 1974 roku, powstanie rzeźba Zniszczenie ojca. Nigdy się z nim nie pogodziła.
Kobieta–dom Szukała jakiegoś, dającego poczucie bezpieczeństwa, porządku i ładu, studiując matematykę na Sorbonie. Jednak szybko zrozumiała, że studia teoretyczne nie pozwolą jej dojść samej ze sobą do ładu. Zrozumiała, że musi mieć możliwość pracy z konkretną materią: żeby wyrazić napięcia rodzinne nie do zniesienia, trzeba, by mój lęk ćwiczył się na formach, które mogę zmieniać, niszczyć i rekonstruować. Odkryła też, że tworząc, nie jest pasywna, przestaje być ofiarą, ma moc sprawczą i to właśnie daje uwolnienie od lęków i obsesji. Studiowała na kilku akademiach sztuk pięknych, m.in. u Fernanda Legera. Uczyła się rysunku i malarstwa, pozostając pod wpływem kubizmu. Rzeźba przyszła później. Ciało jest rzeźbą, moja rzeźba jest moim ciałem. Jestem zabójczynią w sztuce. Twierdzi też: Agresja jest niezbędna do rzeźbienia. Od początku będzie krążyć wokół tematu prokreacji, narodzin, macierzyństwa i seksualności. Kobiety-domy, popiersia w cegle, dom z kolumnami na ramionach, klatki – ciało i architektura są jednym. W latach 50. ubiegłe-
go wieku jej prace mają charakter totemów: wysmukłe i gładkie jak sylwetki Giacomettiego wykonują nadludzki wysiłek, by trzymać się prosto. Z nostalgii za rodziną (jednak!), od której świadomie uciekła, ustawia je w różnych relacjach do siebie, jakby antycypowała metodę ustawień rodzinnych Berta Hellingera. Kontakt z podświadomością jako źródło kreacji (Podświadomość jest moim przyjacielem) sprawi, że przylgnie do niej określenie „wnuczki Freuda”. Działała na uboczu nowojorskiej awangardy zdominowanej przez abstrakcyjny ekspresjonizm. Do połowy lat 70. XX wieku jej prace wydawały się zbyt narracyjne, zbyt literackie – w sztukach plastycznych panował formalizm. Zresztą sama długo nie uważała siebie za profesjonalistkę, a kiedy kuratorka przygotowywanej wystawy przyszła oglądać jej prace w pracowni na Brooklynie, Louise w pewnym momencie wyłączyła światło, mówiąc: i tak już pokazałam pani za dużo. Sława przyszła, kiedy ukończyła 70 lat. Nowojorskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MoMA) zorganizowało w 1982 roku ekspozycję indywidualną prezentującą jej dorobek. Była pierwszą kobietą, która doczekała się tu retrospektywy. To nie jest wystawa łatwa do przetrawienia – pisała krytyk „New York Timesa”, Grece Gluck: Jednak wynagradza widza spotkaniem z artystką, która zagłębia się w swoją psyche, wiele ryzykując. Ryzyko artystki – całkowite obnażenie, totalny ekshibicjonizm. Nagroda widza? Wejście w świat spójny i jedyny w swoim rodzaju. 10 lat później, dzięki „Guerilla Girls”, które manifestowały pod Muzeum Guggenheima przeciwko męskiej dominacji w sztuce i nieobecności w niej kobiet, dopisano ją do programu wystawy rzeźby, która zmieniła tytuł na Od Brancusiego do Bourgeois. Chciała tego czy nie, była naszą ikoną – twierdzą działaczki tego feministycznego ruchu. W wieku 82 lat Bourgeois przygotowywała się do Biennale w Wenecji, gdzie zaprezentowała cztery prace z cyklu Komórki.
Kobieta i dom Spotkali się w 1937 roku we Francji, gdzie 31-letni Amerykanin Robert Goldwater zbierał materiały do
135
to nie raz – tych, którzy nie uciekają po tym pierwszym razie. Bywa wampirem energetycznym, ale głównie to ona wydatkuje niesamowite ilości energii. Na pewno współpraca z nią nie była łatwa. Mimo to Jerry Gorovoy, który porzucił dla niej pracę w jednej z nowojorskich galerii, pomagał Louise Bourgeois przez 28 lat: był jej asystentem, kierowcą, menadżerem; nadzorował montaż niezliczonych instalacji, służył też za modela do Łuku histerii. Bourgeois mówi o nim „szara eminencja” – to wyraz jej uznania – bez jego dyskretnej obecności całe to dzieło pewnie nie byłoby możliwe. Związywała proste włosy spinaczem biurowym w kok. Na wielu zdjęciach w kolorowych czapkach i moherowych beretach. W zachowanych dokumentach apodyktycznym tonem wypowiada krótkie zdania w stylu: Gilotyna, bo przeszłość jest zgilotynowana przez teraźniejszość.
Penisy i ekstaza
swojego doktoratu. Wykładał historię sztuki na State Uniwersity of New York; był autorem pionierskich prac o związkach tak zwanej sztuki prymitywnej ludów afrykańskich z zachodnią sztuką XX wieku. W roku 1938 roku pojechała z nim do Stanów. Już w tym sensie podróżowała pod prąd – w latach 20. i 30. XX wieku to raczej Amerykanie ściągali do Paryża, artystycznej stolicy świata… Jak zaakceptować mężczyznę, nienawidząc ojca macho? Twierdziła, że poślubiła Goldwatera dlatego, że był purytański. I niewiele mówi o nim ani o wspólnym przez 26 lat życiu. Matka trójki synów dłubała w drewnie balsa jak
136
inne matki dziergały na drutach – wspomina Jean-Loius w filmie Pająk, kochanka… Można odnieść wrażenie, że Jean-Louis jest zdominowany przez autorytarną matkę. Surowa, wymagająca wobec siebie i otoczenia, Louise onieśmielała obcych i własne dzieci. Rachel Whiteread, angielska rzeźbiarka, pytana o Bourgeois przez „The Observera” powiedziała: Kiedy ją spotykasz, nie wiesz, co jest prawdą, bo ona opowiada niestworzone historie. Bo tka tę swoją sieć i łapie w nią ludzi, i po drodze paru skonsumowała. Jedna z najważniejszych postaci w amerykańskim świecie sztuki, Robert Storr, mówi o niej: Potrafi ranić i –
Jej matka, restauratorka starych arrasów, wycinała kupidynom genitalia w gobelinach przeznaczonych dla purytańskich klientów amerykańskich. Louise pamięta, jak w Akademii model, którego rzeźbiła, miał erekcję. To smutne, że mężczyzna może być aż tak wrażliwy, pomyślała wtedy. Fallus jest przedmiotem przyjaznym. Czterech mężczyzn w domu, trudno myśleć inaczej... Rzeźbiła gigantyczne fallusy, podwójne jak Janus w skórzanej marynarce. Na słynnym zdjęciu Roberta Mapplethorpe’a trzyma pod pachą swoją rzeźbę penisa, uśmiechnięta przewrotnym uśmiechem. To rzeźba z 1968 roku, Fillette (czyli „dziewczynka” – Bourgeois bawi się ironicznym kontrastem między tytułem a samym dziełem). W jakimś wywiadzie wyjaśniała: Wzięłam ze sobą tę rzeźbę na sesję zdjęciową do Mapplethorpe’a, bo dała mi poczucie bezpieczeństwa. Zawsze czułam, że moja rzeźba jest bardziej mną niż moja fizyczna obecność. Angielska malarka Stella Vine, pytana w 2007 przez „The Observera”o twórczość Louise Bourgeois, powiedziała: Gdybym miała wybrać jedną rzecz zrobioną przez nią, byłby to jeden z tych olbrzymich penisów, które zawsze chciałam zdjąć i dotknąć, kiedy strażnicy nie patrzą. Są czułe, pełne namiętno-
ści i miłości i jest w tym też odrobina komedianctwa. W latach 60. XX wieku Bourgeois eksperymentuje z nowymi materiałami: lateksem, marmurem. Pobyt we Włoszech budzi jej zainteresowanie tym ostatnim: choć tak twardy, daje złudzenie miękkości skóry. Z białego marmuru powstaje cały cykl zatytułowany Cumulus (1969). Krągłe formy uchwycone w ruchu, wychylone we wszystkich kierunkach, w materii przypominającej fałdy materiału. To są chmury, formacja chmur, okrągłe cumulusy. Nie widzę tu żadnych form seksualnych, twierdzi, choć takie skojarzenie się nasuwa – być może przez analogię z wcześniejszą o dwa lata rzeźbą Sleep II w formie członka męskiego w stanie spoczynku. Krytycy dostrzegli w Cumulusie aluzję do barokowej Ekstazy świętej Teresy Berniniego, którą Louise zachwycała się w Rzymie: krągłe formy to głowy zakonnic wyłaniające się z misternych fałd materiału. Kto powiedział, że sztuka ma być jednoznaczna?
Pająki są wszędzie W latach 90. XX wieku powstały jej najbardziej znane dzieła, takie jak seria gigantycznych pająków z brązu zatytułowanych Matka, jakby rodem z Metamorfozy Kafki. To powrót do tematu, który interesował ją od dawna – zachował się rysunek z 1943 roku, jakby szkic do rzeźby. Nie trzeba cierpieć na agorafobię, żeby być zszokowanym tym skojarzeniem. A zatem zszokowanym odpowiadała: nic bardziej naturalnego niż pająk – przecież pająki są wszędzie. Pająk jest intelektualny, precyzyjny, czysty, pożyteczny, cierpliwy, jak moja matka. Widzi związki między zjawiskami, dla innych niedostrzegalne…. Tkanie, sieć – matka tak samo jak pająk pracowała z nicią. Kiedy indziej powie: Pająk to oda do matki. Rzeźby z tego cyklu były wystawiane na całym świecie: od Tokio po Sankt-Petersburg. Pajęczyca była eksponowana przed kościołami, na placach, w romańskich wnętrzach, jak w Bordeaux, w ogrodach Holandii i Niemiec. Przed Rockefeller Center w Nowym Jorku jest to cała pajęcza rodzina. Chociaż Bourgeois twierdzi, że matka była jej największą przyjaciółką i sprzymierzeńcem, także ta praca ma raczej autobiograficzny wymiar: wy-
soka jak wieża matka z ociekającymi mlekiem piersiami. Mleko kapie na podłogę, marnuje się. Może gdyby był tam kot – mówi Bourgeois. Dziewczynka chwytająca się jej kostek jest zgłodniała kontaktu, jest wielkimi ustami. W Polsce monumentalna figura Pająk była pokazana w 2002 roku na wystawie Geometria pożądania. A wraz z nią ponad dziewięćdziesiąt rysunków, około dwudziestu rzeźb (w tym Janus w skórzanej marynarce), materiał dźwiękowy w postaci piosenek autorstwa Bourgeois i w jej wykonaniu, a także trzy instalacje z lat 2000-2002 (klaustrofobiczne Komórki), które przyjechały do Zachęty prosto
z wystawy w Kassel. Reprezentują one różne typy bólu: fizyczny, emocjonalny, psychologiczny, mentalny, intelektualny. Każda „Komórka” mówi o lęku i każda mówi o przyjemności podglądania komentuje swoją pracę Louise Bourgeois. W sumie, jak głosi hasło jednej z jej instalacji: Strach rządzi światem. Fotografie autorki
137
138
WROCŁAWSKA (NIE)ZALEŻNA SCENA MUZYCZNA
Paweł Piotrowicz
Subiektywna mapa – część piąta
W kolejnym bloku muzycznym poświęconym wrocławskiej scenie (nie)zależnej – ciąg dalszy rozmowy z Wojciechem Konikiewiczem oraz wywiad z Ryszardem Gwalbertem Miśkiem – twórcą działającego w latach 70. we Wrocławiu teatru instrumentalnego. Zacznijmy jednak od trzeciej edycji festiwalu Podwodny Wrocław, który odbył się w czerwcu tego roku w Browarze Mieszczańskim. Tegoroczna edycja miała odpowiedzieć na pytanie, czy impreza na dobre utrwaliła się w świadomości wrocławian i na stałe wejdzie do kalendarza łowców artystycznych wrażeń. Bogata oferta (w imprezie wzię-
ło udział 450 artystów) robiła wrażenie – w programie m.in. koncerty, performance’y, scena klubowa, pokazy filmów, wystawy, pokazy mody, scena literacka i wiele innych. Szkoda jednak, że świetne koncerty Bladych Loków (z powracającą do składu wokalistką, Agatą Polic), reaktywowanego Stage of Unity, Kormoranów (z gościnnym udziałem muzyków Karbido: Igora Gawlikowskiego i Marka Otwinowskiego) i Made in Poland – usłyszała garstka osób. Głównym tego powodem była najprawdopodobniej inauguracja piłkarskich mistrzostw świata oraz zbyt wczesne godziny rozpoczęcia koncertów, w związku z czym jedynie zagraniczne gwiazdy, Rot-
front i Firewater, grały przy w miarę pełnej widowni. Większą publikę miały zespoły grające na potencjalnie mniej prestiżowej scenie w leżakowni, gdzie zaprezentowały się m.in. odkrycia ostatnich sezonów: Indigo Tree i Małe Instrumenty oraz gniewni z The Kurws i Guantanamo Party Program. Dwudniowy festiwal zakończyły dopiero o świcie zespoły Job Karma (promujący nową płytę) i crustpunkowa Infekcja. A w następnej „Ricie Baum” wielka ankieta na temat najważniejszych płyt wydanych w ostatnim dziesięcioleciu we Wrocławiu.
139
„Ryszard Misiek - w zupełnym offie” WYWIAD Z WO J CIECHE M KONIKIEWICZE M – część 2
Rozmowa z Wojciechem Konikiewiczem okazała się przy przepisywaniu tak długa, że postanowiłem jej publikację podzielić na dwie części. W przerwie z uwagą śledziłem wiadomości ze świata muzycznego i dowiedziałem się, że mój interlokutor wziął udział w sesji dość niezwykłego projektu 52um, którego liderem jest Robert Brylewski. Praca nad drugą częścią wywiadu odbywała się już przy dźwiękach Ego – płyty, która jest efektem wspomnianej wyżej sesji nagraniowej.
Wojciech Konikiewicz: Jeszcze jedna ważna rzecz. Muszę o tej postaci wspomnieć, bo mam wrażenie, że Wrocław o tym artyście nie pamięta, a powinien, ponieważ on wrócił do tego miasta i wciąż w nim jest, tylko że w niewielkim stopniu władze lokalne podają mu rękę. Mówię tutaj o Ryszardzie Miśku i o jego teatrze instrumentalnym. Paweł Piotrowicz: Nigdy o nim nie słyszałem... W.K.: To polecam panu tę postać – może bardzo wiele ciekawych rzeczy opowiedzieć. Ryszard Misiek prowadził wtedy w Pałacyku teatr instrumentalny, absolutnie pionierską rzecz, teatr, którego zespół stanowili tzw. muzitorzy, a więc muzycy/aktorzy. Pamiętam między innymi jego Sonatę widm. Był też cały szereg innych, interesujących spektakli. Trzeba powiedzieć, że Ryszard ze swoją formułą TI wyprzedził w jakimś stopniu o lata świetlne tzw. „ogólnowojskową” sytuację jazzową w Polsce. Przez dłuższy czas właśnie Pałacyk był dla jego zespołu niszą. On potem wyjechał do Gdyni, a następnie do Kanady i tam kontynuował ideę teatru instrumentalnego. Z wieloma muzykami z TI miałem dobry kontakt, oni też działali indywidualnie w różnych składach. Tu trzeba wspomnieć świętej pamięci Jurka Tańskiego – perkusjonistę, który później grał ze Zbyszkiem Namysłowskim w jego Air Condition. Był jeszcze Olek Furgała – basista, przez ten teatr przewinęło się zresztą mnóstwo znanych muzyków, m.in. Janusz Muniak czy Artur Dutkiewicz. To była bardzo ciekawa, pionierska instytucja. Nie bardzo mogę zrozumieć, dlaczego Ryszard nie jest wspierany przez lokalne władze wrocławskie... P.P.: Prawdopodobnie musiałby się zgłosić… W.K.: On próbował jakichś kontaktów, ale nie zostały one wykorzystane przez miasto, a uważam, że gdyby zmaterializowały się na przykład jako studio teatru instrumentalnego, to mogłoby być rzeczą unikalną w skali światowej. Polecam panu osobę Ryszarda Miśka jako rozmówcę – to ważna osoba dla kultury wrocławskiej i nie tylko. Zachęcam, żeby go wydobyć z mroków zapomnienia.
On próbował zrobić coś nowatorskiego, ponadczasowego. Ma bardzo wiele do powiedzenia o życiu artystycznym Wrocławia w latach 70. i 80. Jest też jednym z nielicznych muzyków najstarszego pokolenia awangardy wrocławskiej, który jakoś ocalał i we Wrocławiu egzystuje – póki co, niestety w zupełnym offie. To jest – proszę zobaczyć, co się działo w jego życiu – wielka historia jazzowej, muzycznej i teatralnej awangardy. W każdym razie, wracając do sedna: w owym czasie taki był klimat Pałacyku – był on miejscem zdecydowanie awangardowo-artystowskim: dla całego środowiska, bez szczególnych podziałów na rockowców czy jazzmenów. Potem, kiedy powstała Rura, bardziej się to towarzystwo tam przeniosło, częściowo (m.in. w mojej osobie) także do Indeksu, co się zresztą skończyło powołaniem New Jazz Index... P.P.: Wspominał pan, że być może będzie próbował reaktywować ten festiwal. W.K.: Miałem jakieś dwa czy trzy lata temu spotkanie z władzami miasta w tej kwestii, ale nic konkretnego się nie stało. Wyrażono wręcz entuzjazm dla idei i reaktywacji, tyle że nie doszło do żadnych aktów sprawczych. Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja mam po prostu bardzo wypełniony działaniami artystycznymi życiorys i abstrahując od niesamowitego sentymentu do Wrocławia, który jest moim miastem rodzinnym, w którym spędziłem najfajniejsze lata, kiedy kształtowałem się artystycznie, studiowałem i działy się w moim życiu ważne rzeczy, to jednak mogę napierać w kierunku reaktywacji festiwalu, ale do pewnego momentu – w pewnej chwili samo życie powoduje, że nie mogę tego wszystkiego forsować. To się musi jakoś naturalnie urodzić w kooperacji z władzami miasta albo trzeba będzie poczekać na lepszy czas. Na razie krążę po globie, właśnie parę miesięcy temu wróciłem z trasy po Afryce, w tym roku gram trasę koncertową w Australii, Chinach i Korei Południowej. Bujam się po tym świecie, natomiast gdzieś tam, na dnie serca ta idea reaktywacji festiwalu zalega. Może przyjdzie czas, że się uda go podnieść na nowo. Jakieś dwa lata temu puściłem takie wici do środowiska – do muzyków, o których wspominałem – do tego
kręgu szeroko pojmowanej awangardy. I wszyscy po prostu zasypali mnie lawiną maili i telefonów. Po tylu latach okazuje się, że wspomnienie tej imprezy, jej feelingu, jest bardzo żywe i wszyscy – i Ziut Gralak, i Yanina, i Andrzej Przybielski – całe to towarzystwo zgłosiło swój akces i wręcz zaczęło mnie mobilizować, żebym to pociągnął, bo byłoby wspaniale, gdyby taka impreza mogła się zreaktywować. Nie będę tutaj ukrywał swojego krytycznego stosunku zarówno do tego, co się w Polsce generalnie lansuje jako jazz, jak i do programów większości festiwali jazzowych w Polsce. One generalnie, co tu dużo mówić, bazują na takim średnicowym, dość zużytym i nierzadko źle granym mainstreamie, który nie może być – jak dla mnie – znakiem firmowym jazzu jako takiego. Jazz jest niezwykle różnorodny i sprowadzanie całego kształtu tej bogatej, wciąż ewoluującej muzyki wyłącznie do jakiejś kanonicznej postaci, opartej na czymś zgranym i zamkniętym, jest katastrofalne – dlatego że młodym, wstępującym generacjom, potencjalnym fanom muzyki, kojarzy się jazz z czymś nudnym, statecznym, staroświeckim, pozbawionym związku ze współczesnością – co jest oczywistą nieprawdą. Jazz jest muzyką nieprawdopodobnie żywą, dynamiczną: to muzyka rebelii, transu, wyzwolenia. Wychodząc z takiego założenia, tworzyłem New Jazz Index festiwal. Tak samo, z takiego założenia wychodząc, gram swoją muzykę – całe życie. To oczywiste, że w tej, wyżej opisanej sytuacji, taka impreza miałaby głęboki sens. Właśnie przez to, że pokazywałaby, gdzie są polscy artyści, czym jazz jest naprawdę, czym to się je, jakie są najbardziej progresywne, kreatywne i ekstremalne jego formy. Myśląc o Wrocławiu w chwili obecnej, chciałbym przywołać dwie ekipy młodszego pokolenia, które tutaj działają: Robotobibok i Chromosomos, to przynajmniej dwa znane mi podmioty z tego kręgu... P.P.: Oba zespoły nie istnieją, choć perkusista Robotobiboka, Kuba Suchar, gra – nawet byłem wczoraj na jamie z jego udziałem – w klubie Mashroom. Ale tak naprawdę nie ma we Wrocławiu klubu, w którym chciałoby się grać.
141
W.K.: No widzi pan. Chcę tu dotknąć dość istotnej kwestii, mianowicie, że Wrocław kiedyś był miastem absolutnie awangardowym, w którym symultanicznie działały takie instytucje, jak Teatr Grotowskiego, Pantomima Tomaszewskiego, Festiwal Teatru Otwartego, Jazz nad Odrą; działy się tu też różnego rodzaju performance, działania warsztatowe (np. akcje Grotowskiego, wykraczające poza teatr), intelektualne, permanentnie poszerzające pole działania. Wie pan, to miasto miało bardzo wyraźny stempel kreatywności, polegający na tym, wówczas niezwykle bogatym, środowisku; na jego wewnętrznym przekroju. Mam wrażenie, że Wrocław w pewnym stopniu stracił ten rodzaj dynamizmu, zresztą jeśli chodzi o jazz, słyszę o tym od muzyków, z którymi rozmawiam, zwłaszcza z młodszego pokolenia. Wydaje mi się, że jest to problem szerszy i dotyczy całego kraju. Może warto podjąć jakieś praktyczne działania – to dotyczy całego środowiska, które powinno się jakoś zorganizować. Sami muzycy powinni być konstruktywni w tym, co robią; może założyć jakieś stowarzyszenie, klub, bo od tego wszystko się zaczyna, tak jak w klubie Mózg w Bydgoszczy. P.P.: Jest nowa inicjatywa Kostasa Georgakopulosa od dwóch lat – Avant Art Festival. I właśnie tam występuje wielu artystów z pogranicza awangardy, eksperymentu. W.K.: To jest znakomita sprawa, z Kostasem miałem się ostatnio okazję poznać. Trzymam kciuki za powodzenie jego inicjatyw. Byłoby fantastycznie, gdyby zechciał dać jakąś szansę Miśkowi w ramach swego festiwalu, gdzie mógłby on zrealizować swój spektakl czy inne działanie. W ten sposób zamanifestowałaby się ciągłość tego nurtu. Jednak festiwal to jedna rzecz... P.P.: Tylko raz w roku... W.K.: Ma pan absolutną rację. Mówimy tutaj, i ja to często powtarzam w Warszawie jak mantrę, że mnie nie interesuje to, ile się odbędzie festiwali, capstrzyków jazzowych, z nie wiem jakimi fajerwerkami. Mnie interesu-
142
Taniec lokatora, Krzysztof Stopa w roli lokatora, fot. Zbigniew Gąsior
je głównie to, że jak chcę danego dnia wyjść z domu i posłuchać jazzu czy jakiejś dobrze odlecianej, transowej muzyki z jego elementami, to wychodzę i mam z cztery, pięć takich miejsc na mapie, gdzie ta muzyka jest grana – na żywo. Tego nie ma. Warszawa, jeśli chodzi o życie klubowe i jazzowe, jest pod zdechłym azorkiem. W tej chwili działa tutaj ledwie jeden klub pod nazwą Tygmont, zresztą też tradycyjnie sformatowany. Poza tym niewiele się dzieje, powstają efemerydy, które po roku, dwóch się przewracają, zmieniają profil i właścicieli. Z sygnałów, jakie dostaję, wynika, że w jakimś stopniu podobnie jest i we Wrocławiu; że są festiwale, święta, muzycy z zagranicy etc. Wszystko pięknie, ładnie, ale na co dzień – gdzie są kluby, które by promieniowały muzyką na żywo, w których coś by się działo od rana do wieczora? Klub czy jakieś centrum – fizyczne miejsce, jakaś wylęgarnia, to jest podstawa i właśnie kiedyś taką rolę spełniały kluby studenckie, jak wspomniany Index. To były takie miejsca, gdzie ludzie mieli swój punkt, gdzie się kreowały idee, gdzie było życie środowiskowe. Życia kulturalnego nie tworzy się w oderwaniu od środowiska, tylko w oparciu o nie. Rozbudowując je, urozmaicając, wspierając w różnych formach działania. P.P.: Rura, czyli jedyny klub we Wrocławiu, w którym praktycznie codziennie odbywały się koncerty, zakończył swoją działalność, bo kamienicę, w której się mieścił, wystawiono na sprzedaż. I wcale nie ma pewności, że to miejsce się odrodzi... W.K.: To przykre. Nie wiem, o co chodzi, ale to samo dzieje się wszędzie; także w Warszawie, gdzie z hukiem upadło Akwarium, nowy, o bardzo interesującym profilu klub Jazzgot, nie mówiąc o Hybrydach i Remoncie. Jakoś zbyt łatwo przechodzi likwidacja tych legendarnych miejsc. Trzeba jednak mieć nadzieję, że to się zmieni; w końcu nie jest to kwestia jakichś wielkich inwestycji – raczej wyczucia i stworzenia sprzyjających warunków. P.P.: Na koniec proszę o kilka słów o pana aktualnych działaniach twórczych.
W.K.: W jazzie – właśnie założyłem nowe trio z braćmi Olesiami, we wrześniu nagrywamy live DVD. Cały czas działa trio elektryczne Transgroove, Orkiestra TransTechnologiczna w 7-osobowym składzie, koncertuję też solo na fortepianie. W rocku – współpracuję w tej chwili z Tomkiem Lipińskim i Tiltem, nową grupą 52UM (m.in. Robert Brylewski; właśnie wyszła nowa płyta, jedziemy na Opener), jesienią zacznę z Tomkiem Budzyńskim z jego projektem Trupia Czaszka (nagranie CD, koncerty). Pracuję też nad swoim nowym projektem z muzykami z kręgu ciężkiego metalu i gotyku. Niezwykle miło było zagrać w zeszłym roku z Lechem Janerką na Off Festival, może coś z tego wyniknie...
Stosunkowo dużo działam w obszarze muzyki elektronicznej – gram duże solowe koncerty open air pod hasłem Electronopolis – Muzyka Nowej Przestrzeni. Działam też w obszarach ambientu, noise’u, IDM-u, electro, trance’u; współpracuję z DJ-ami. W obecnej chwili pracuję nad dużym, autorskim spektaklem multimedialnym (balet, muzycy, aktorzy, DJ-e, MC, wizualizacje), którego premiera odbędzie się w lipcu w Opera Nova w Bydgoszczy. Mam też dość dużo propozycji producenckich i muszę przyznać, że praca w tym kierunku coraz bardziej mnie absorbuje. Poza wszystkim mam nadzieję, że kiedyś jeszcze zawitam do Wrocławia, zwłaszcza że ostatnio występowałem w nim kilkanaście lat temu. P.P.: Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Paweł Piotrowicz
SPROSTOWANIE W ostatnim, 15. numerze „Rity Baum”, w wywiadzie przeprowadzonym przeze mnie z Józefem Nawrotem, mój rozmówca mówi: Klaus Mitfoch nagrał w Studni swój słynny teledysk do przeboju „Jezu, jak się cieszę” na schodach łączących poziomy klubu. Jak słusznie zwrócił mi uwagę Marek Świerk, w czasach funkcjonowania Studni zespół Klaus Mitfoch od dawna już nie istniał. Teledysk do tego utworu rzeczywiście został zrealizowany, m.in. w tym miejscu, ale nazywało się ono wtedy Index. Za nieporozumienie czytelników „Rity Baum” serdecznie przepraszam.
143
POLSKI TEATR INSTRUMENTALNY RYSZARDA GWALBERTA MIŚKA fot. Elżbieta Bider
Z nazwiskiem Ryszarda Miśka wiążą się dwie nazwy. Pierwsza dotyczy sztuki, druga artysty: „szeroka muzyka” i „muzitor”. Misiek, kompozytor, instrumentalista, reżyser teatralny i dyrektor teatru, doszedł do teatru przez jazz. Pod koniec lat sześćdziesiątych młody i obiecujący saksofonista tenorowy dochodzi do zaskakującego przekonania, że po ekspresji Coltrane’a, po swobodzie Colemana – jedyną możliwą drogą jest poszerzenie muzyki o znak, o symbol, o akcję teatralną; że jest to twórcza droga do współczesnej muzyki. Kończył się okres znajdowania formy, kończyło się badanie możliwości instrumentu. Przeniesienie muzyki w sferę audiowizualną postawiło przed muzyką nowe zadania, umożliwiało nowy porządek, budowanie nowego ładu, pozwalało ukierun-
144
kować zdobytą swobodę i dać jej inny wyraz. Grający muzyk zawsze był znakiem. Teatr instrumentalny – „szeroka muzyka” – wykraczający poza formę czysto dźwiękową, wydobył to na światło dzienne. Muzyka jako temat teatru, muzyczna narracja w teatrze – taki był wstęp do sztuki, którą tworzy Misiek. Misiek urodził się w 1947 r. w Legnicy. Początkowo związał się z artystycznym środowiskiem Wrocławia, którego częścią był wówczas teatr pantomimy Tomaszewskiego, Teatr Laboratorium Grotowskiego, żywy teatralny ruch studencki. W 1970 i 1971 r. Misiek zwycięża w Ogólnopolskim Festiwalu Jazz nad Odrą jako solista, kompozytor, lider zespołu Wrocławska Grupa Awangardy Instrumentalnej Fredom. Już drugi jego występ na tym festiwalu – Amfregonia – to prezentacja audiowizualna, która zapowiada to, co nastąpi później.
Twórczość Miśka wkrótce nabiera wyrazistych rysów. We Wrocławiu – pod opieką Politechniki Wrocławskiej i Wydziału Kultury WRN – powstaje stały teatr instrumentalny prowadzony przez Miśka; teatr, który przygotowuje premiery od 1975 r. Gości go centrum kulturalne studentów Pałacyk, goszczą go Filharmonia Wrocławska oraz wrocławski Teatr Współczesny. Teatr instrumentalny gra w Polsce, w tym na festiwalu Warszawska Jesień, za granicą, dokonuje nagrań telewizyjnych. W latach 1990-1991 wprowadza pojęcia: „umarła muzyka, kameralna opera instrumentalna”. Na podstawie tekstu Wojsława Brydaka opracował Paweł Piotrowicz
Proces, na zdjęciu Olga Szwajgier – sopran, Ryszard Gwalbert Misiek – sax i zespół Teatru, fot. Jerzy Hoga
145
WROCŁAW CAŁY CZAS CZERPIE Z TEGO, CO ZAISTNIAŁO KIEDYŚ OS T A T NIA ROZ M OWA Z RYSZARDE M GWAL B ER T E M M IŚKIE M
Z Ryszardem Gwalbertem Miśkiem umówiłem się tuż po południu w kluboksięgarni Falanster, mając nadzieję na ciszę i spokój, niezbędne do przeprowadzenia wywiadu. Chwilę się wahaliśmy, bo okazało się, że sala, którą sobie upatrzyłem, była chwilę wcześniej malowana. I tak przy zapachu świeżej farby i kawy cofnęliśmy się o dobre kilkadziesiąt lat wstecz, gwałtownie przechodząc w czasy nam współczesne.
Paweł Piotrowicz: Teatr instrumentalny jako hasło istniało już przed 1975 r., kiedy ten teatr zacząłeś prowadzić. Skąd taki pomysł? Ryszard G. Misiek: To były czasy, kiedy Wrocław był bardzo prężnym ośrodkiem kulturalnym. We Wrocławiu był Teatr Grotowskiego, była Pantomima, był Festiwal Teatru Otwartego Litwińca. Znaczący był wówczas kontakt z teatrem Kantora w Krakowie. W muzyce i teatrze działo się wiele rzeczy. Mówiło się, że Grotowski robi teatr aktora, Kantor teatr plastyka, a ja zacząłem robić teatr muzyka. Zastanawiałem się, co można zrobić dalej, kiedy były już za nami doświadczenia freejazzu; kiedy Coltrane też już uderzał głową w ścianę i nie za bardzo dawało się poszerzyć sam materiał muzyczny. Uznałem, że moją drogą będzie dodanie do muzyki nowego parametru. To znaczy Penderecki, Coltrane i jeszcze o krok dalej. To nie był pomysł, który się zrodził z dnia na dzień, wymagało to pewnych doświadczeń. Teatr instrumentalny jako sposób używania materiału muzycznego w muzyce klasycznej i muzyce współczesnej był już znany. Tym gatunkiem zajmował się zespół MW2 w Krakowie oraz profesor Bogusław Schaeffer. Ale nie było takiego teatru, teatru muzyka, który ja zacząłem robić i który na początku nazywał się: Wrocławski Teatr Instrumentalny, a później Polski Teatr Instrumentalny w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Nasze doświadczenia muzyki współczesnej, muzyki klasycznej, muzyki jazzowej pozwalały mi na przygotowywanie moich autorskich przedstawień, które teoretycy nazywali Fabularnym Teatrem Instrumentalnym. Powstała nowa dziedzina sztuki, w której na scenie występowali tylko muzycy, których ja nazwałem muzitorami. Zresztą później, gdy byłem profesorem na uniwersytecie McGill w Montrealu, moją wersję teatru instrumentalnego nazywano Kameralną Operą Instrumentalną. Jednak pierwszą premierę według mojej koncepcji zrealizowałem we Wrocławiu na bazie tej atmosfery, która była wówczas bardzo twórcza. W roku 1975 wystawiłem w Teatrze Współczesnym przedstawienie Duch nie zstąpi bez pieśni.
P.P.: Kto był wtedy dyrektorem tego teatru? R.G.M.: Nie pamiętam, chyba jeszcze Kazimierz Braun. I, co najważniejsze: co różni tamte czasy od dzisiejszych? Myślę, że to, iż rzeczywiście było kiedyś wiadome, co jest białe. Jeżeli ktoś miał okazję być na przedstawieniach Grotowskiego we Wrocławiu, to miał szacunek do tego, co się nazywa sztuką. Wówczas także Pantomima miała bardzo dobry okres. A dzięki festiwalom Bogusława Litwińca, który skupił wokół siebie ciekawą grupę ludzi, nawiązywano wiele wspaniałych, wartościowych kontaktów. To wszystko sprawiało, że Wrocław na mapie kulturalnej stał się silnym ośrodkiem. P.P.: Proszę powiedzieć, czy osoby, które tworzyły teatr instrumentalny, to byli aktorzy czy muzycy? R.G.M.: Zawsze to byli muzycy klasyczni lub jazzowi i śpiewacy, soliści operowi. Zresztą ciekawie się to wszystko zazębiało. Sonatę widm robił już ze mną Stanisław Ścierski, aktor teatru Grotowskiego, i myśmy to wystawiali na Festiwalu Polskiej Muzyki Współczesnej. Nie wiem, czy to wszystko jest dla dzisiejszych czytelników interesujące… Zastanawiam się, czy myśmy wtedy mieli lepsze warunki, w sensie duchowym, do szukania siebie, poznawania prawdy o tym, co się dzieje w muzyce, teatrze. Czy dziś jest lepiej?
wać, nie było pytania o pieniądze. Nie było takich pytań i myślę, że dzisiaj powinno być podobnie. Nie rozumiem na przykład tego, że mając tyle pieniędzy, ile ma wrocławska opera, uzyskuje się tak żenujące efekty… Jak to możliwe, że powstają widowiska przypominające cyrk na wyspie albo na stadionie? P.P.: To są igrzyska dla ludu. R.G.M.: Czy to ma jeszcze coś wspólnego ze sztuką? To zadziwiające, iż opera, mając określony budżet i miejsce przeznaczone dla muzyki i teatru, nie robi żadnych rzeczy, które są dziś, współcześnie, sztuką. Szkoda, że nie powstaje sztuka, o której można byłoby coś sensownego napisać, albo żeby wokół niej była stworzona grupa ludzi, która ma duże potrzeby artystyczne, a nie tylko finansowe. Tu ujawnia się wiele problemów. Odnoszę wrażenie, że dzisiejszy Wrocław cały czas czerpie tylko z tego, co zaistniało kiedyś. Dzisiaj gwiazdą w naszym mieście stał się Tercet Egzotyczny i właśnie opera… A może jest coś jeszcze, powiedz mi… P.P.: Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Paweł Piotrowicz
P.P.: Skoro mówimy o warunkach dla rozwoju duchowego, to porozmawiajmy też o zapleczu finansowym, które umożliwia pewne działania. Podejrzewam, że pieniądze na TI dawało państwo. Teraz mamy taką sytuację, że artysta musi sam sobie załatwić pieniądze na projekt. Kiedyś to chyba inaczej funkcjonowało. Przecież trzeba było osobom biorącym udział w przedstawieniu zapłacić? R.G.M.: Na początku działania to był zespół studencki. To znaczy muzycy zarabiali jako muzycy. Teatr występował z okazji festiwali i różnych seminariów. W momencie gdy coś ważnego zaczynało się tworzyć albo organizo-
147
REALIZACJA AUTORSKICH SPEKTAKLI TEATRU INSTRUMENTALNEGO - Duch nie zstąpi bez pieśni (22 marca 1975 – Teatr Współczesny, Wrocław) - Preludia portretowe (13 listopada 1976 – Pałacyk, Wrocław) - Sonata widm (18 lutego 1978 – Pałacyk, Wrocław) - Proces (13 marca 1982 – Teatr Muzyczny, Gdynia) - Taniec lokatora (1 października 1983 – Teatr Muzyczny, Gdynia) - Wejście gladiatorów (29 czerwca 1985 – Teatr Muzyczny, Gdynia) - Misiek i Bobasy z muzycznej klasy (6 grudnia 1986 – Budimor, Gdańsk) - The impossible concert (1 kwietnia 1990 – Pollack Center Hall, Montreal) - Cage (2 marca 1991 – Pollack Center Hall, Montreal) - In search of dead music (7 grudnia 1991 – Pollack Center Hall, Montreal)
Proces, Krzysztof Stopa, Jacek Birr, Jarosław Wrona, Leszek Kułakowski, Antoni Śliwa, fot. Jerzy Hoga
Misiek Znaliśmy się od dawna. Od bardzo dawna. Teraz wiem, że byliśmy blisko siebie, zanim o tym wiedzieliśmy. Nasze rodzinne korzenie znajdują się w Wielkopolsce: Jego w Krotoszynie (choć urodził się w Legnicy), moje w Rawiczu – to samo powietrze. Obaj studiowaliśmy na Politechnice Wrocławskiej, wprawdzie na różnych wydziałach, ale w tym samym czasie. Obaj mieliśmy problemy z jej ukończeniem i w obu przypadkach powodem był jazz. Ryśka poznałem oczywiście w Pałacyku – zagrał w 68 roku w konkursie Jazzu nad Odrą jako kontrabasista w Trio Macieja Wójcika. Nagrody nie dostał, ale Jego jazzowa droga zaczęła się na dobre. Nastała moda na free jazz – Ryszard w tym nurcie poczuł się bardzo dobrze. Może wówczas łatwiej było samoukowi grać free niż z nut kawałki swingowe. W 1970 roku jego Wrocławska Grupa Awangardy Instrumentalnej Freedom otrzymała II nagrodę wśród zespołów nowoczesnych na 7. Jazzie nad Odrą, a Ryszard (jeszcze nie
Gwalbert) wyróżniony został za kompozycje oraz jako solista. Największym entuzjastą Freedomu był w jury Festiwalu znakomity „profesor”, Andrzej Trzaskowski. Rok później Teatr Instrumentalny Freedom wygrał wrocławski Festiwal – a należy przypomnieć, że wygrana na JnO była, niezbędną w branży, jazzową nobilitacją. Stąd już tylko krok do profesjonalnej kariery, ale trzeba było ten krok zrobić. I Ryszard – już jako Gwalbert – to uczynił. Pamiętam, jak po pierwszych jazzowych sukcesach szukał artystycznego pseudonimu. Wertował kalendarz i spodobało mu się imię GWALBERT. Nie wiem, czy znał wówczas znaczenie tego imienia – jego germańskich składników: waldan znaczy „panować”, „rządzić”; beraht znaczy „jasny”, „błyszczący”. Gwalbert rządził i błyszczał na jazzowej scenie. W 1974 roku został beneficjentem stypendium im. Krzysztofa Komedy. Wkrótce potem na lata opuścił Wrocław: studia w Graz (Hochschule für Music und Darstellende Kunst),
Niemcy, Teatr w Gdyni, wykłady w Kanadzie. Wrócił jednak do Wrocławia. Grał w „swoim” klubie Queen na Purkyniego, trochę w Rurze, na różnych krajowych festiwalach jazzowych, ale Jego wielkim marzeniem było ponowne zagranie na Jazzie nad Odrą. 28 sierpnia na Jego pogrzebie powiedziałem: ...wróciłeś i po niemal 40 latach zagrałeś znowu na swoim Festiwalu nad Odrą. Pamiętamy, jaki byłeś po tym graniu szczęśliwy. My też – bo ten koncert należał Ci się jak mało komu. Dobrze, że zdążyłeś. Szkoda, że nie zagrasz za 4 lata na złotym jubileuszu Twojego Festiwalu, naszego Jazzu nad Odrą. Ale Rysiu, daj nam wówczas znać, że nas słyszysz i sprawdzasz, co jest na Jazzie nad Odrą grane. A na znak tego dmuchnij tak mocno w saksofon, abyśmy wszyscy usłyszeli. Do usłyszenia, Gwalbert. Do usłyszenia, Rico. Wojciech Siwek
Postscriptum Kiedy rozmawiałem z Ryszardem Gwalbertem Miśkiem, nie wiedziałem, że to będzie ostatni wywiad, jakiego on udzieli. Publikowana rozmowa urywa się nagle, ponieważ zupełnie niespodziewanie stała się ona (przynajmniej dla mnie) dość osobista; poza tym pojawił się wątek polityki kulturalnej Wrocławia, który nie był związany z głównym tematem naszej rozmowy. Na spotkaniu redakcyjnym ustaliliśmy, że taką debatę w przyszłości przeprowadzimy. Wtedy byłem przekonany, że odbędzie się to z udziałem artysty, bo nic nie zapowiadało jego śmierci. Paweł Piotrowicz
149
150
ODBYWAM SWOJĄ PODRÓŻ Z Ronnym Mooringsem, liderem legendarnej formacji rozmawia
Robert Mertuszka
Clan Of Xymox,
Robert Mertuszka: Bardzo się cieszę, że możemy po raz kolejny spotkać się i chwilę porozmawiać. Znajdujemy się nieopodal pięknego zamku w Bolkowie, na którym jutro, w ramach Festiwalu Castle Party, zagracie kolejny już koncert w Polsce. Chciałbym jednak porozmawiać przez chwilę o przeszłości. 25 lat temu ukazał się wasz pierwszy album. Pamiętasz pracę nad nim i emocje, jakie Ci wtedy towarzyszyły? Ronny Moorings: Emocje były wielkie! Po raz pierwszy wchodziłem do prawdziwego studia i właściwie nie bardzo wiedziałem, co robić. Miałem zestaw utworów, które chciałem nagrać i tylko o tym wtedy myślałem. 25 lat temu niezwykłe było to, że znalazła się wytwórnia, która zaakceptowała te kompozycje. Wówczas nie było tak, jak obecnie, że właściwie każdy może nagrać, co tylko chce; to był przywilej dostać się do studia i zarejestrować cały materiał na płytę. Dla mnie ważny był także fakt, że byliśmy następnym w kolejności zespołem, po Dead Can Dance, z którym wytwórnia 4AD podpisała profesjonalny kontrakt. Rozmawiałem wtedy z Brandanem Perrym [brytyjski muzyk, kompozytor, wokalista i multiinstrumentalista, znany z wieloletnich występów w grupie Dead Can Dance – przyp. R.M.], który wiele wiedział o tej wytwórni. Właściwie to on namówił mnie na ten kontrakt, gdyż nie byłem pewien, czy jesteśmy gotowi na tak duże przedsięwzięcie. Potem dowiedziałem się, że byliśmy dla 4AD pierwszym zespołem od trzech lat, z którym zawarła kontrakt płytowy. Takie wydarzenie naprawdę pozwala poczuć się wyróżnionym [śmiech]. Dzisiaj, kiedy byle wykonawca może wydać płytę, jeżeli tylko ma na to środki finansowe, zniknęła gdzieś magia wytwórni, w którą ja cały czas mocno wierzę. Wspaniałym uczuciem jest mieć wsparcie i widzieć ludzi, którzy dostrzegają sens w tym, co robisz. Dla mnie jest to o wiele ważniejsze niż wiara samego tylko zespołu, że to, co robi, ma jakieś znaczenie. Robert Mertuszka: Potem był album Meduza, to trochę płyta przekleństwo, jak na przykład Pornography The Cure, wielu fanów oczekuje bowiem, abyście już zawsze tak brzmieli. Powiedz, tak zupełnie szczerze, jak z perspektywy czasu patrzysz na ten album?
151
Ronny Moorings: Wiem doskonale, jak to jest i w jakimś sensie rozumiem ludzi, którzy w sposób szczególny przywiązują się do jakiegoś wydawnictwa Clan Of Xymox. Nie ma w tym nic złego, nie można jednak oczekiwać od zespołu, że będzie przez cały czas nagrywał jedną płytę, zmieniając tylko teksty piosenek. Byłoby to samobójstwo artystyczne. Kiedy pracowałem nad Medusą, nikt nie miał przekonania do tego albumu – dosłownie nikt poza mną. Nawet w 4AD powiedzieli mi, że ten materiał nie jest dostatecznie dobry. Musiałem więc wrócić do mojego własnego studia i dopracować parę kompozycji. Gdy teraz na to patrzę, to sądzę, że mieli rację, materiał został przygotowany w tak krótkim czasie po pierwszym albumie, że nie wszystko jest na nim udane.
do tej pory zawsze sam decydowałem o wszystkim, ale jednocześnie wiedziałem, że członkowie zespołu ufają mi i zrozumieją wybory, których dokonałem. Tak więc wszystko zorganizowałem i pod szyldem nowej wytwórni nagrałem kilkanaście piosenek, które uważam za największe osiągnięcie w swojej karierze. Robert Mertuszka: ...? Ronny Moorings: Widzę zaskoczenie na twojej twarzy, ale tak w istocie czuję [śmiech]. Wiele się po tym zmieni-
Robert Mertuszka: Czy to prawda, że płyta Farewell miała być Twoim pożegnaniem z Clan OF Xymox?
Robert Mertuszka: Miałeś wtedy świadomość, jak ważna okaże się to płyta i jaką legendą obrośnie?
Ronny Moorings: Nie, to zwykły zbieg okoliczności. Spodobał mi się ten tytuł, choć na swój sposób był profetyczny, gdyż już wtedy dostrzegłem koniec przemysłu muzycznego w kształcie, w jakim wtedy funkcjonował. Wydawało mi się, że to ostatnia płyta, jaką wydam w formacie CD, gdyż od tej pory ludzie nie będą już płyt kupować, a jedynie ściągać z internetu.
Ronny Moorings: Trudno powiedzieć. Jak wspomniałem, nikt w ten album, poza mną, nie wierzył. Musiałem się mocno natrudzić, aby przekonywać otoczenie, że warto poświęcić mu uwagę. Dziś, po 25 latach, uważam, że to był najtrudniejszy kawałek roboty w całej mojej karierze. Bardzo się cieszę, że ludzie ciągle sięgają po tę płytę. Mówiąc obrazowo, to trochę tak, jak z matką, która wydała na świat ośmioro dzieci – jedno z nich urodziło się z problemami i stało się pupilkiem wszystkich [śmiech]. Robert Mertuszka: Medusę kończy monumentalna kompozycja „Back Door”. Potem nagle wydajecie cztery płyty w zupełnie innej – bardzo popowej – tonacji. To była celowa ucieczka czy znak czasu? Ronny Moorings: Zawsze byliśmy trochę hippiesującym zespołem, więc kiedy po wydaniu dwóch pierwszych płyt staliśmy się znani i popularni, poczułem, że trzeba zrobić coś, aby utrzymać aktualność tego, nad czym pracuję. Uważam, że wydana w 1989 roku płyta Twist Of Shadows jest moim największym sukcesem twórczym. Tę płytę zrobiłem całkowicie samodzielnie, bez udziału reszty muzyków, którzy byli wtedy na wakacjach. Nagrałem ją z menedżerem; to o tyle ważne, że
152
mnie niepokoi, to fakt, że ludzie tak dużą wagę przywiązują do tej sprawy. Irytuje mnie, że mówiąc o tej kwestii, tworzy się wrażenie, jakoby obecni członkowie zespołu byli mniej ważni, co jest oczywistą nieprawdą. Zarówno ci, którzy kiedyś ze mną grali, jak i muzycy, którzy towarzyszą mi teraz w zespole, są tak samo istotni. Odnośnie do powodów zmian personalnych, to sprawa jest prosta. Czas idzie do przodu, każdy robi jakieś nowe rzeczy. Podobnie jak z byłą dziewczyną czy byłym chłopakiem, rozstajemy się i ruszamy swoją drogą. Ze mną i byłymi muzykami było tak samo.
Robert Mertuszka: Co zmieniło się w Twoim życiu prywatnym i muzycznym wraz z pojawieniem się w zespole Mojcy Zugny?
ło. Płyta odniosła duży sukces komercyjny, ale ja już patrzyłem w przyszłość; zresztą zawsze tak robię. Robert Mertuszka: Nie lubisz mówić o zmianach w składzie zespołu, które nastąpiły po wydaniu dwóch pierwszych albumów. Czy mógłbyś teraz, z perspektywy wielu lat, przybliżyć powody, które o nich zadecydowały? Ronny Moorings: Wbrew pozorom nie mam nic przeciwko temu, aby o tym rozmawiać; jedyne, co czasem
Ronny Moorings: Przede wszystkim pojawiło się nowe spojrzenie na muzykę. Na swój sposób Mojca jest ważniejsza niż ktokolwiek inny. Pomogła mi uzyskać wgląd w muzykę, jaką tworzę, i wzmocnić przekonanie o tym, co robię, w taki sposób, iż nie musiałem więcej dostosowywać się do oczekiwań ludzi i ich sugestii odnośnie do mojej twórczości. Sprowadza się to do stwierdzenia Mojcy: Rób tylko taką muzykę, jaka tobie odpowiada, i tego trzymam się do dnia dzisiejszego. Nikt przedtem tak mi tego nie przedstawił, nawet ludzie z zespołu, kiedy wszedłem w typowo komercyjną muzykę, pomimo iż nigdy nie chciałem takiej tworzyć ani być z nią utożsamiany. Wiem, że kiedyś dałem się „wessać” tej maszynie. Nie do końca jednak zdawałem sobie z tego sprawę. Dzięki Mojcy wszystko się zmieniło.
Robert Mertuszka: Jakie uczucia i nastroje są niezbędne, abyś mógł zacząć tworzyć nowy materiał Clan Of Xymox? Ronny Moorings: Zaczynam pracę tylko wtedy, kiedy czuję, że nadszedł czas, by coś nowego przekazać publiczności. To trochę jak z podróżnikiem, który wraca do domu i po pewnym czasie stwierdza, że czas znowu wyruszyć w drogę, aby zobaczyć coś interesującego. Kiedy kończę pracę nad jakimś projektem, nie dotykam żadnego instrumentu przez pięć miesięcy, a potem znowu zaczynam odczuwać konieczność wejścia do studia – dokładnie tak jak w tej chwili. Pracuję właśnie nad nową płytą i naprawdę czuję ogromną wewnętrzną potrzebę, aby ją zrealizować. Mam coś do przekazania, a zatem chcę tworzyć. Kiedy już wszystko zakończę, wkroczę w okres, kiedy nie będę odczuwał dosłownie nic. Robert Mertuszka: Czy istnieje niespełnione marzenie, zarówno dotyczące zespołu, jak i Twojego życia prywatnego? Ronny Moorings: Nie ma takiego. Staram się realizować swoje marzenia na bieżąco, codziennie spełnia się inne... [śmiech] Robert Mertuszka: Myślałeś kiedyś o nagraniu solowej płyty? Ronny Moorings: Wszystkie moje płyty są solowe [śmiech]. Piszę teksty i komponuję muzykę całkowicie samodzielnie, natomiast na koncertach towarzyszą mi muzycy. Tak było od samego początku, kiedy założyłem zespół w Holandii, tak jest teraz, kiedy mieszkam w moim ukochanym Lipsku. Robert Mertuszka: Jesteście dla wielu ludzi jednym z najważniejszych zespołów w ich życiu. To chyba miłe uczucie? Na ile, tworząc nowy materiał, myślisz o tej starej gwardii fanów, wiernej Tobie od kilkunastu lat? Ronny Moorings: Nigdy nie pisałem utworów pod publiczność, oczekuję bowiem, że ludzie zrozumieją, co chcę im przekazać. Czasem zdarza mi się, że zastana-
wiam się, dlaczego zrobiłem coś tak, a nie inaczej. Przypomina to trochę sytuację z pubu, kiedy na rauszu nagle kogo obejmujesz, aby po chwili głowić się, dlaczego właściwie tak się zachowałeś. W moim przypadku jest tak z płytami, które nagrałem. Ogólnie jestem zdania, z czym można się zgodzić lub nie, że wszystko, co robię, musi wypływać ze mnie, być częścią mojej osobowości i wychowania. Odbywam swoją podróż i, jak wszyscy, nie jestem nieomylny. Robert Mertuszka: W jakim stopniu artysta uznany, jak ty, jest zależny od rynku muzycznego, wytwórni i całej machiny współczesnego show businessu? Ronny Moorings: Na szczęście takie zależności mnie nie dotyczą. Nie należę do tej kategorii muzyków, którzy ulegają sile komercji. Po prostu nie jestem częścią show businessu. Wytwórnie, z którymi współpracuję, wspierają mnie, ponieważ zwyczajnie rozumieją i akceptują to, co robię. Mam swoją publiczność, która widzi logikę w moich artystycznych wyborach i jestem dumny z tego, że taki stan rzeczy jest niezmienny od 25 lat. Wiem, że jest wielu artystów, nawet tych największych, którzy, pomimo ogromnych osiągnięć, wcale nie są zadowoleni, ponieważ – tak jak ja wiele lat temu – dali się wciągnąć komercyjnej maszynie. Robert Mertuszka: Co musiałoby się wydarzyć, żebyś powiedział, to już koniec – nie widzę sensu dalszego istnienia zespołu? Ronny Moorings: Oj, Robert, zadajesz coraz trudniejsze pytania [śmiech]. Robert Mertuszka: Przepraszam, obiecuję, że już nie będę... Ronny Moorings: [śmiech] No dobrze, muszę się zastanowić... Chyba musiałbym umrzeć. Gdybyś mógł zapytać moją mamę, to opowiedziałaby, że już będąc dzieckiem, wiedziałem, że muzyka jest właśnie tym, co chcę robić. Uważałem ją za coś niesamowitego. Moja mama od początku rozumiała, że będę muzykiem, dostrzegała
bowiem, jak ważny jest dla mnie świat, który otwierają przede mną dźwięki. W wieku 11 lat miałem pierwszy publiczny występ. Był to profesjonalny koncert przed 10-tysięczną widownią. Wtedy, może jeszcze nie do końca, zdawałem sobie sprawę z tego, że cała moja przyszłość związana będzie z graniem. Po prostu lubiłem to robić. Tak zupełnie szczerze, to wtedy zastanawiałem się raczej nad karierą akademicką. Do dziś lubię analizować i rozwiązywać problemy – taki ze mnie teoretyzujący gość [śmiech]. Ciekawią mnie zagadnienia społeczne, studiowałem socjologię i środki masowego przekazu, wiele rzeczy dookoła jest dla mnie niezwykle intrygujących. Ciągle jednak zajmowałem się muzyką. W czasie studiów układałem programy muzyczne, byłem DJ-em, a jednocześnie miałem swój zespół. Robert Mertuszka: Kim byłby dzisiaj Ronny Moorings, gdyby nie istniał Clan Of Xymox? Jak wspominałeś, był taki moment w Twoim życiu, że mogłeś stać się na przykład pracownikiem naukowym? Ronny Moorings: To było po prostu niemożliwe [śmiech]. Zawsze zajmowałem się muzyką. Miałem to szczęście, że w tamtych czasach było mnie stać na zakup czterościeżkowego studyjnego magnetofonu. Pozwoliło mi to na pełną swobodę komponowania. Miałem możliwość sam nagrywać wszystkie partie instrumentów niezależnie: vocal, bas, perkusję, gitary. Słowem, mogłem naprawdę tworzyć. Miałem jakiś pomysł w głowie, a następnie tylko przekazywałem każdemu z muzyków po kolei, co i jak ma grać. Niezależność w komponowaniu to ten rodzaj wolności, który uwielbiam. Nie jestem typem nostalgicznym, lubię technologiczne wynalazki i wszelkie związane z tym nowinki. Sprawia mi ogromną radość ich wykorzystywanie. Tak więc, gdyby nie istniał Xymox, byłby pewnie inny zespół. Tak po prostu musiało być! Robert Mertuszka: Dziękuję za rozmowę. Ronny Moorings: Do zobaczenia na koncercie. Rozmawiał Robert Mertuszka
153
Co z tą wiedzą począć? Małgorzata Ćwikła
Jest takie powiedzenie: „Nie przyszła góra do Mahometa, to poszedł Mahomet do góry”. Zastanawiam się nad jego słusznością w odniesieniu do współczesnej ekonomii i jej ujęcia z perspektywy społeczeństwa kreatywnego. Ten tok rozumowania oparty jest na tezach Richarda Floridy – amerykańskiego naukowca, który uznając jednostki twórcze za nową klasę, wstrząsnął nauką i wprowadził innowacyjne metody rozumienia miast, aktualnych ruchów migracyjnych i, przede wszystkim, zależności na linii pracownik i pracodawca. Pytanie tylko, czy jego propozycje są faktycznie tak rewolucyjne, jak niektórzy uważają i co ustalenie tego typu klasyfikacji może zmienić w pracy, sposobie spędzania wolnego czasu, społeczności i życiu codziennym (jak głosi podtytuł jednej z jego książek) także poza Stanami Zjednoczonymi. Najistotniejsza wydaje się jednak kwestia pragmatyczna: czy twórczy pracownicy, bazując na obserwacjach Floridy, mogą sobie pozwolić na to, by według własnego poglądu wybierać miejsce zamieszkania i czekać, aż praca, a co za tym idzie, rozwój danego regionu, znajdzie ich właśnie tam, gdzie powstają centra kreatywności.
Antropogeografia DIY
Bez jednostek twórczych, zdolnych do samodzielnego myślenia i osądu, rozwój społeczeństw jest równie nie do pomyślenia, jak rozwój jednostki poza żyzną glebą społeczności A. Einstein, Mein Weltbild
154
Na każdym kroku obserwujemy konsekwencje nastania społeczeństwa postindustrialnego. Idąc ulicami miast, mijamy więcej punktów sprzedaży telefonów komórkowych niż zakładów produkcyjnych. Prawie nikt nie oferuje nam tradycyjnych wyrobów, tylko kusi niedotykalną jakością fal i sekwencji. Znajdziemy licznych doradców od jedzenia, ubrania i mówienia, ale praktycznie żadnych pracowników masowych ośrodków. Do starych fabryk pójdziemy na koncert, a do zapomnianych kopalni na wystawę. Ten opisany przez Daniela Bella i Alaina Touraine’a pięćdziesiąt lat temu stan rzeczy musiał doprowadzić do powstania teorii, które obecnie głosi Florida. Dzisiejszy świat pracy bazuje na innowacji, wiedzy i szukaniu nieschematycznych ścieżek rozwoju. Ludzie są mobilni, pracują na odległość, funkcjonują w ciągle zmieniającym się środowisku międzynarodowym. To wszystko wpływa na rozszerzenie znaczenia zawo-
dów twórczych, które tak naprawdę mogą obejmować wszystkie dziedziny aktywności i nie ograniczać się, jak to było dotychczas, wyłącznie do wypowiedzi artystycznych czy naukowego wolnomyślicielstwa. Zmiana pracowników prowadzi oczywiście do ewolucji otoczenia, co szczególnie interesuje Floridę. Według niego najważniejsze w rozwoju regionów są trzy czynniki: talent, technologia i tolerancja. Przyporządkowanie do nich konkretnych instytucji wspierająco-wykonawczych, takich jak uniwersytety, centra naukowe i kulturalne, automatycznie wyklucza obszary wiejskie, paradoksalnie – zgodnie z negowanym modelem industrialnym – koncentrując życie społeczeństwa w miastach. Tym samym schemat Floridy odpowiada stereotypowym wyobrażeniom o młodych, wykształconych, którzy chcą dobrze zarabiać, rozwijać się w pracy i mieszkać w atrakcyjnych miejscach. Ale czy faktycznie to praca będzie szukać ich, a nie oni jej? Ciężko jest w ten trochę utopijny nowy porządek uwierzyć, tym bardziej w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, w których wędrówka pracowników obiera skrajnie odwrotne azymuty. Być może właśnie to pokolenie w Polsce, które w Stanach Zjednoczonych byłoby kapryśną górą czekającą na pokornego Mahometa, trafiło na czas przejściowy. Pokutuje z tego powodu, że posiada informacje, które są powszechnie dostępne, ale etap ich urzeczywistniania zabije nadzieję na coś namacalnego jeszcze przynajmniej dwóch generacji. Mimo iż lwia część naszego życia rozgrywa się obecnie wirtualnie, nikt nie będzie się przecież wiecznie zadowalał obcowaniem z teoriami, tylko prosił o ich szybką reifikację. Doświadczenie empiryczne będzie jednak przez jakiś czas nierealne. Z drugiej strony, aż dziwne, że nadal to właśnie Stany Zjednoczone są widziane jako miejsce możliwego spełnienia postępowych wizji społecznych, a nie jak chce wielu innych naukowców, młode demokracje środkowo- i wschodnioeuropejskie mające, z uwagi na i tak trwające transformacje, większe szanse na wprowadzenie dodatkowych zmian. I chociaż faktem jest, że większość laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii pochodzi ze Stanów, to także nie ulega wątpliwości, że samo tamtejsze społeczeństwo nie może być ze swoją chorobą kredytową widziane jako spełnienie snu o twórczych pracownikach.
Indeksy czynników nakazanych W badaniach zespołu Floridy określających atrakcyjność danego miejsca dla przedstawicieli klasy kreatywnej istotne są Bohemian Index i Gay Index. Łączą się one z talentem i tolerancją – jak wiadomo, elementami rozwoju. Dlatego też miasta, w których dobrze czują się homoseksualiści i twórcy, mają największe szanse na szybki boom gospodarczy. Ujmując sprawę inaczej, tam gdzie jest nowoczesna cyganeria, tam będzie i technicznie, i finansowo lepiej. Ale czy kiedykolwiek w historii bohema była zainteresowana czysto materialnym rozwojem swojego otoczenia? A pieniędzmi?! To oksymoroniczne ujęcie może się w pewnym stopniu sprawdzać, ale wprowadza niebezpieczne schematy, które zdecydowanie nie mają wiele wspólnego ze społeczeństwem egalitarnym. Kształtu ma nabrać grupa, której przypisano moc zmieniania świata na lepsze. Do tego dochodzi jeszcze słowo „klasa”, w wielu regionach świata budzące pejoratywne skojarzenia. Zresztą, całkiem słusznie. Do jakiej klasy należą w takim razie artyści i osoby homoseksualne, które nie decydują się na życie opisywane przez Floridę? Są wyjątkami potwierdzającymi regułę? Jeśli tak, to nadal dosyć licznymi. Jest oczywiste, że miejsca tolerancyjne, otwarte i różnorodne stwarzają ciekawsze warunki zamieszkania. Tak naprawdę proponowane przez Floridę rozwiązania bliskie są idealnym i stanowią doskonałą symbiozę aktualnych tendencji światowych, od ekologii, przez sportowy styl życia, po konieczność ciągłego kształcenia się. Zastanawia jednak, czy nawet spełniając kryteria, w ogóle chce się identyfikować z taką grupą i czemu miałoby to służyć? Z jednej strony widoczne są w tych zamiarach odwołania do ruchów lewicowych, z drugiej pociąg do elitarności im zdecydowanie przeczy. Niektórzy twierdzą, że obserwacje Floridy dotyczące kreatywności są dosyć oczywiste i odgrzewane. Wystarczy przywołać chociażby jedną z anegdot z życia Henry’ego Forda, który dał sygnał do upadku dziewiętnastowiecznego modelu przemysłu. Twórca samochodowego imperium poprosił kiedyś o opinię na temat własnej firmy specjalistę w dziedzinie wydajności pracy. Po paru tygodniach ekspert wrócił do Forda i przedstawił mu swo-
ją pozytywną ocenę. Przyczepił się tylko do jednego pracownika, który ciągle zamyślony, siedział z nogami na biurku. Ekspert chciał przekonać Forda, że taki pracownik nie wykonuje swoich zadań i tylko kosztuje. Na przedstawiony zarzut Ford miał odpowiedzieć, że ten właśnie człowiek wpadł kiedyś na doskonały pomysł, dzięki któremu firma zaoszczędziła miliony. Jego nogi znajdowały się wówczas w dokładnie tej samej pozycji. Fakt ten przekonuje, że kreatywności nie wolno stawiać granic, bo najlepsze wyniki są efektem wolnego myślenia. W związku z tym przejęcie przez inżynierów i menedżerów od tak zwanej bohemy luźnego stylu bycia przyczynia się do stawiania kolejnych kroków w kierunku innowacji. Wiadomo to jednak nie od dziś. Wprowadzanie nietypowych kryteriów oceny stało się już codziennością w praktykach socjologicznych i ekonomicznych. Prezydent Francji Nicolas Sarkozy zainicjował przeprowadzenie badań poziomu szczęścia wśród mieszkańców swojego kraju. Na czele grupy naukowców stanął amerykański noblista Joseph Stiglitz. Okazuje się bowiem, że osiągnięcie celów gospodarczych powinno się odbywać „od drugiej strony”. Gdy ludzie są zadowoleni, można spodziewać się zysków. Mimo iż badanie poziomu szczęścia brzmi dosyć ab-strakcyjnie, to wnioski są oczywiste, jeśli nie trochę banalne. Celem badaczy i Sarkozy’ego było wzbogacenie produktu krajowego brutto o czynnik ludzki – jeden z najważniejszych elementów ekonomii w czasach kontrolowanego indywidualizmu.
Dyktatutura równowagi W środowisku grupującym się wokół Floridy intensywne są dyskusje na temat odpowiednich miast. Powstają rankingi, tabele, zestawienia. Ludzie polecają sobie poszczególne miasta, analizując je w oparciu o narzędzia adekwatne dla nowej klasy. W Europie jednym z najczęściej wymienianych miast jest Berlin. Jest to przykład ciekawy, ale trochę jednowymiarowy. Głównym czynnikiem wpływającym na atrakcyjność Berlina jest fakt, że jest tani. Nie ma problemu z wynajęciem mieszkania, pracowni. Żyje się na poziomie,
zarabiając poniżej niemieckiej granicy ubóstwa. Z tego powodu Berlin od kilku lat jest Mekką najróżniejszych artystów, lekkoduchów i jednostek twórczych. Odwołując się w tym miejscu do Floridy, należy podkreślić, że jest to efekt powierzchownego rozumienia tez badacza. Żadne z omawianych przez niego miast nie stanęło na linii startu wyścigu ekonomicznego tylko z uwagi na wyolbrzymiony potencjał artystyczny. Potrzebni są do tego menedżerowie i technicy, którzy z uwagi na lepiej płatną pracę uciekają do Kolonii i Monachium. Na ich miejsce przyjeżdżają kolejni artyści. Mnożą się galerie, wernisaże, premiery, głośniej brzmią na Kreuzbergu ważne rozmowy o wyjątkowych projektach. Po kilku miesiącach galerie upadają, wernisaże są w innym miejscu, na premiery trzeba dokładać z własnej kieszeni, tylko rozmowy o niezwykłych projektach trwają. To błędne koło kreatywności prowadzi do tego, że rynek jest zepsuty, a nadmiar potencjału ogranicza możliwość jego optymalnego wykorzystania. Dlatego też coraz więcej chcących wybić się artystów ucieka z Berlina na przykład do coraz modniejszego Zagłębia Ruhry. Podobnie jest z innymi zawodami, które Florida uznaje za kreatywne. Tym samym w Berlinie, mimo niewątpliwego spełnienia warunków formalnych, dochodzi do dysproporcji, które eliminują to miasto jako faktyczne centrum klasy kreatywnej i tym samym przekreślają szanse na zrównoważony rozwój całego regionu. Propozycje Floridy nabierają ciekawego charakteru, gdy nałoży się na nie teorie współczesnych miast. W książce Post-polis. Wstęp do filozofii ponowoczesnego miasta autorka, Ewa Rewers, przywołuje myśl Gastona Bachelarda: Przestrzeń wzywa do działania, a działanie wyprzedza wyobraźnia. Zdanie to dotyczy głównie tworzenia albo przetwarzania miast. Już sama misja planowania miejsc zamieszkania ma w sobie zakodowany czynnik utopijny. Wynika to z faktu, że plany te starają się odkryć model idealny. Jak pokazuje historia – próba taka jeszcze nigdy nie zakończyła się powodzeniem. Dotychczasowe wizje, mniej lub bardziej inspirujące się Morusem, skupione były wokół równomiernego planowania. U Floridy jest inaczej – punkt ciężkości dotyczy klasy kreatywnej jako odrębnej grupy, reszta mieszkańców danego miasta jest mniej istotna. Jej obecność
155
może jednak wpływać na komfort osób twórczych, które potrzebują różnorodnego otoczenia. W przestrzennym rozwiązywaniu potrzeb klasy kreatywnej punkt wyjścia stanowią czynniki sprzyjające przyjemnej egzystencji. Tym samym więcej jest spontaniczności i dowolności. Jest to również szansa dla miast, które tradycyjnie nie były kojarzone z działalnością twórczą. Z polskich przykładów wymienić można Łódź – miasto, które chyba najbardziej promuje się za pomocą hasła kreatywności. Po zdemaskowaniu takich rozwiązań jak La Défense w Paryżu, kreatywność w biznesie szuka innych schronień. Można to powiązać z modą na rewitalizację. I tak tezy Floridy znajdują kolejne, jak najbardziej aktualne punkty odniesienia.
Pluralis zapraszający Twórca pojęcia „klasa kreatywna” jest doskonałym przykładem nowoczesnego pracownika kreatywnego. Oprócz pracy na uniwersytecie, ma własną firmę konsultingową. Jest też szeroko obecny w internecie, co można tłumaczyć faktem, że chce, by społeczność kreatywna się ujednoliciła. Lepszych narzędzi nie ma. Nie ulega wątpliwości, że dzięki temu Florida jest faktycznie bliski każdemu zainteresowanemu. Można go śledzić na Twitterze; rozwiązywać testy jego autorstwa, podpowiadające, w jakim mieście powinno się mieszkać; czytać polecane książki i artykuły oraz na bieżąco obserwować rozwój idei i dyskusje, jakie w związku z nimi wybuchają. W swoich książkach Florida przedstawia siebie jako jednego z wielu kreatywnych, cały czas operując pierwszą osobą liczby mnogiej. Już sam ten chwyt jest znamienny. Chwilami można odnieść wrażenie, że jego teksty pełnią funkcję po części terapeutyczną, sprytnie motywują, tak by uniknąć częstego w wymienianych przez niego zawodach wypalenia. Mimo to nie zwraca się on w bezpośredni sposób znany z różnych poradników. Już sam język skłania do odkrycia, które można w następujący sposób sformułować: tak, to właśnie my, a ja jestem jednym z nas. Atrakcyjność teorii kreatywnych promieniuje także na sytuację w Polsce. Organizowane są konferencje na
156
ten temat, świat biznesu od dawna poświęca wielu uwagi książkom Floridy, a w spełnieniu jego wizji pokładane są nadzieje na skok ekonomiczny polskiej gospodarki. Dotyczy to jednak głównie uznania wielu zawodów za twórcze i chęci synergii intelektualnego potencjału pracowników. O czynniku szczęścia mówi się rzadziej, podobnie jak o powiązaniu ekonomii z teorią nowoczesnych metropolii. Inaczej jest w kulturze: większość miast starających się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 podkreśla swój kreatywny charakter. Na tym przykładzie widać doskonale, jak silny jest twórczy argument i w jak dużym stopniu wpływa na prestiż i poczucie własnej wartości. Mimo pozytywnego wymiaru swoich teorii, Richard Florida jako piewca nowej klasy został skrytykowany przez licznych naukowców i publicystów. Równocześnie każda jego publikacja – powtarzająca de facto te same poglądy – w błyskawicznym tempie zostaje bestsellerem. Być może wynika to z faktu, że Florida daje prawo do bycia twórczym ogromnej liczbie zatrudnionych, nawet jeżeli ci i tak, niczym małe maszyny, wykonują powtarzalne czynności, za to w szczytnym celu ogólnego rozwoju danej instytucji. Jest to niewątpliwie kuszące i budujące. Chociaż autor podkreśla, że wyodrębniona przez niego grupa nie zdaje sobie sprawy z własnej siły i liczebności, stadne instynkty człowieka podpowiadają, że lepiej być ujętym w coś większego i ogólniejszego, czemu więc nie w klasę kreatywną – to przecież łechce. I jak przekonuje badacz – już się opłaca, a w przyszłości opłacać się będzie jeszcze bardziej. Równolegle do powszechnych opisów pracowników globalnej wioski pojawiają się teorie o większej mobilności człowieka sprzed wieków, o czym przekonuje Ranjit Hoskoté. Jego ciekawe teorie obnażają smutną prawdę o tak zwanej klasie kreatywnej – jest ona efektem jednokierunkowej globalizacji, podczas gdy do twórczego rozwoju i wymiany dochodziło przed wiekami. To wówczas, stwarzając podwaliny nowoczesnej cywilizacji, rzemieślnicy, uczeni i artyści byli naprawdę kreatywni. Niezależnie jednak od punktu widzenia i stopnia akceptacji prawdy historycznej, pewne jest, że bycie dzisiaj dobrym pracownikiem to także pewne oczekiwania.
Ja sama też w pełni oddam się proponowanej drodze wkraczania w życie zawodowe. Najchętniej od razu gruby kaliber, ku przekraczaniu możliwości lokalnych, gdyż w ekonomii nikt się przecież nie cacka. Uwzględniając własne plany, predyspozycje, sny i przeświadczenia, wiem, że idealnym miejscem dla mnie jest Nowy Jork. Jestem pewna, że uzupełnimy się wzajemnie, a i ja – przyznam być może nieskromnie – postaram się wpłynąć jako pracownik kreatywny na gospodarczą ekspansję tego regionu. Tak właśnie napiszę w pierwszej mojej aplikacji na drodze do przynależności do klasy kreatywnej – podaniu o amerykańską wizę. I tak, owszem, planuję zostać dłużej niż sześć miesięcy. Nie powodują mną także pobudki turystyczne, lecz jak najbardziej udaję się tam w celu podjęcia pracy. Argumenty garściami zaczerpnę z Floridy, przytoczę myśli i okraszę przypisami. Zobaczymy, czy mój wniosek przejdzie. Bo cóż z tą wiedzą począć? Skoro mogę mieć amerykańskie książki z Amazon.com, czemu nie mam palcem błądzić po globusie? Literatura: R. Florida, The Rise of The Creative Class, New York 2004. R. Florida, Who’s Your City?, New York 2008. E. Rewers, Post-polis. Wstęp do filozofii ponowoczesnego miasta, Kraków 2005. I. Trojanow, R. Hoskoté, Kampfabsage, München 2007.
157
158
159
160
161
162
163
164
165
166
Autorzy numeru Hyde Park Daria Arsenicz ur. 22.03.1978. Ukończyła filologię arabską na Uniwersytecie Jagiellońskim w 2003 r. Odbyła staż naukowy w Tunezji w roku 2000. Kocha poezję, zwłaszcza arabską – za płynność w korespondowaniu sztuki słowa i dźwięków. Pracuje nad przekładami. Magdalena Baer doktorantka w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM, stypendystka Ministarstva Znanosti, Obrazovanja i Športa Republike Hrvatske w roku akademickim 2009/2010, członek i wolontariusz Polskiego Związku Niewidomych, członek Klubu Młodych Osób Niewidomych „Do Przodu”, instruktor na Warsztatach Aktywizacji Społecznej Osób Niewidomych i Słabowidzących organizowanych corocznie przez Polski Związek Niewidomych Okręg Wielkopolski. Piotr Bartos z Piotra bARTosa dojrzał do Piotra Bartosa. Tomasz Bohajedyn ur. 1974. Grafik i rysownik. Współpracuje m.in. z „Le Monde diplomatique”, „Gazetą Wyborczą”, „Midraszem”, „Kresami” i „Ritą Baum”. Wydał „Kongo” (Warszawa 2007) i „Spaghetti western” (Warszawa 2008) – książki inspirowane spaghetti westernami. W tym roku ukazała się jego trzecia książka pt. Osad. Mieszka w Krakowie (www. bohajedyn.republika.pl). Paul Bourget (1852-1935), francuski powieściopisarz i eseista. Sformułowana przez niego teoria kulturowej dekadencji nowoczesnej Europy oddziałała znacząco na przełomie XIX oraz XX wieku m.in. na F. Nietzschego. Autor esejów z zakresu krytyki literackiej: Essais de psychologie contemporaine (1883), Nouveau essais de psychologie contemporaine (1885) oraz licznych powieści, m.in. L’irreparable (1884), Cosmopolis (1892), Idylle tragique (1896) czy L’Etape (1902). Grzegorz Czekański ur. 1984. Krytyk literacki i filmowy, redaktor, księgarz, mason. Małgorzata Ćwikła ur. 1983. Absolwentka filologii polskiej we Wrocławiu. Pracowała w Warszawie, Berlinie, Hamburgu i Sarajewie, między innymi w te-
atrze Hebbel am Ufer i Międzynarodowej Fabryce Kultury Kampnagel. Stypendystka Fundacji Roberta Boscha. Tomasz Dalasiński ur. 1986. Autor książek poetyckich zmiana biegunów (SLKKB, Łódź 2009) i zeitmusik (Biblioteka Tyskiej Zimy Poetyckiej, Tychy 2010). Laureat X Tyskiej Zimy Poetyckiej (2010), nominowany do nagrody głównej w OKP im. J. Bierezina (2008). Stypendysta Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego w dziedzinie kultury. Publikacje (faktyczne lub zapowiedziane): „Kresy”, „Topos”, „Tygiel Kultury”, „Odra”, „Fraza”, „Zeszyty Poetyckie”, „Opcje”, „Migotania, przejaśnienia”, „Portret”, „Kozirynek”, „RED”, „Arterie”, „Lamelli”, „Cegła”, „Neurokultura”, „Niedoczytania”, „Instynkt”, „PKPzin”, antologia Przeciw poetom. Mieszka w Toruniu. Brahim Darghouti Tunezyjski nowelista, powieściopisarz i tłumacz z języka francuskiego. Urodził się w 1955 roku w Almahasin nieopodal Tauzar. Pracuje jako nauczyciel. Jest wiceprezesem Związku Pisarzy Tunezyjskich. Jest laureatem wielu nagród za swoje powieści i opowiadania. Kilka jego powieści i nowel zostało przetłumaczonych, między innymi na języki angielski i francuski. Jan Dibbets Holenderski fotograf i artysta konceptualny urodzony w 1941 w Weert. Od 1959 do 1963 studiował na Akademie Bouwkunst w Tilburgu, przygotowując się do zawodu nauczyciela sztuki. Jednocześnie pobierał lekcje malarstwa u Jana Gregoora w Eindhoven (1961–1963). Pierwszą wystawę indywidualną miał w roku 1965 w Galerie 845 w Amsterdamie. Pracował jako nauczyciel w Enschede aż do roku 1967, kiedy to otrzymał stypendium British Council i rozpoczął studia w St Martin’s School of Art w Londynie. Do tego czasu tworzył zasadniczo prace monochromatyczne i minimalistyczne; był głównie pod wpływem Mondriana, Vermeera i Pietera Saenredama. Po powrocie z Londynu przeniósł swoje zainteresowanie na fotografię. Nowy rozdział w twórczości rozpoczął kontynuowaną do dziś serią Korekty perspektywy, w której zajął się iluzjami optycznymi. Zrealizował również kilka prac ze sztuki ziemi (lata 60.). Ważniejsze wystawy indywidualne: Stedelijk Van Abbemuseum, Eindhoven; Kunsthalle, Bern; Solomon R. Guggenheim Museum, Nowy Jork; Walker Art Center, Minneapolis; Detroit Institute of the Arts, Detroit; Fundacion Espai Poblenau, Barcelona; DePont Stichting voor Hedendaagse Kunst, Tilburg; Musée d’Art Moderne de la Ville de Paris, Paryż. Prace w zbiorach Stedelijk Museum, Amsterdam; Guggenheim Museum, Nowy Jork; De Pont Gallery, Tilburg; Van Abbemuseum; Eindhoven. Zvonko Dimoski ur. 1980 w Prilepie, Macedonia. Pracuje w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM. Miał zostać w Polsce rok, a jest od siedmiu. Pracuje w Polsce, odpoczywa w Macedonii. Tyje w Macedonii, a chudnie
w Polsce. Jest bałkanofilem i kocha Hiszpanię. Gotuje kalorycznie, czyta szybko, jedynie wiersze pisze wolno, uwielbia Chaveli Vargas i namietne ogląda True blood, a boi się wampirów. Katarzyna Fetlińska ur. 1991. Studentka filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Próbuje pisać od dwóch lat. Andrzej Ficowski Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Znaku”, „Polityce”, „Dwutygodniku”. Mieszka we Wrocławiu. Arkadiusz Frania (1973), poeta, prozaik, krytyk literacki. W 2003 r. uzyskał tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa (Uniwersytet Śląski) na podstawie rozprawy Powojenne dyskusje nad pozytywizmem. 1944/45-1948/49. Wydał cztery zbiory poetyckie: na przykład mnie nie ma (1994, 1996), powiedz mi siebie (1995, 1996), na zimnym uczynku (1999), ale się nie budzę (2004), jedną książkę prozatorską: Jestem pomysłem Pana Boga na człowieka (2010) oraz cztery tomy krytycznoliterackie: „Solidne niefarbowane retro”. O poezji Tadeusza Gierymskiego (2004), Strażnicy i najeźdźcy. Zjawiska we współczesnej poezji regionu częstochowskiego (2005); Poświatowska, Marjańska, Cichla-Czarniawska. Trzy szkice typu ziemia-ziemia-ziemia (2007); Lipton story. Esencje krytyczne o sztuce pisarskiej Jacka Durskiego (2009). Członek Związku Literatów Polskich. Mieszka w Częstochowie. Joanna Grochocka ur. 1981 w Gdyni; zajmuje się ilustracją, grafiką i street artem. Rysuje, maluje, wycina, nakleja, filmuje, fotografuje i ogląda. W 2006 skończyła filozofię na Uniwersytecie Gdańskim, obecnie studiuje projektowanie graficzne na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Jest połową duetu ilustratorsko-multiartystycznego Zumba Stein (www.myspace.com/zumba_stein). Izabella Gustowska ur. w Poznaniu. Artystka intermedialna. Zajmuje się instalacją, wideo, wideo-performance. Od wielu lat związana z Akademią Sztuk Pięknych (obecnie Uniwersytet Artystyczny) w Poznaniu, gdzie prowadzi Pracownię Działań Performatywnych i Multimedialnych. Wystawia w kraju i za granicą, między innymi: 1983, 1987 – 17,19 Bienal Internacional de Sao Paulo; 1988 – XLIII Espositzione Internazionale d’Arte, La Biennale di Venezia; Expresiv – Central European Art since 1960, Hirshorn Museum, Waszyngton; 2003 – Architectures of Gender Contemporary Women’s Art in Poland, Sculptures Center NY; 2006 – Two Asia Two Europe – Doulon Museum of Modern Art, Shanghaj; 2009 – Gender Check, MUMOK, Wien; 2010 – Ars Homo Erotica, Muzeum Narodowe, Warszawa; 2007 – Izabella Gustowska, Life is
167
a Story, Muzeum Narodowe, Poznań. Więcej informacji w katalogu / Life is a Story / oraz na http://free.art.pl/gustowska. `Ali Hamam Jest młodym poetą z Libanu zamieszkującym obecnie w Arabii Saudyjskiej. Hasan Khalaf `Abdel Hameed Młody egipski poeta i nowelista. Urodził się w 1971 roku w Suhag. Dwukrotnie zajął pierwsze miejsce w egipskich konkursach poetyckich: w 1994 oraz 2009 roku. Gosia Herba ur. 1985. Ilustrator, grafik. Ukończyła wrocławską Państwową Szkołę Sztuk Pięknych (jubiler-projektant). Obecnie pisze pracę magisterską z historii sztuki (Uniwersytet Wrocławski). Współpracowała z: „Przekrojem”, „Charakterami”, „The Spot Magazine” i innymi czasopismami. Im więcej rysuje, tym mniej mówi. Strona: www.gosiaherba.blogspot.com oraz www.gosiaherba.pl. Genowefa Jakubowska-Fijałkowska ur. w 1946 roku w Mikołowie. Autorka pięciu tomów wierszy: Dożywocie (1994), Pan Bóg wyjechał na Florydę (1997), Pochylenie (2002), Czuły nóż (2006), Ostateczny smak truskawek (2009). W roku 2010 ukazał się wybór wierszy z lat 1994-2009. Publikowała między innymi w „Akcencie”, „Odrze”, „Frazie”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Wyspie”, „Śląsku”, „Opcjach”, „Arkuszu”, „Twórczości”, „Zeszytach Literackich”, „Arkadii”, „Toposie”, „Red”, „Migotaniach, przejaśnieniach”. Jej poezję tłumaczono na języki: czeski, serbski, słoweński, niemiecki, angielski. W roku 2006 była stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Paweł Jarodzki urodził się 1 maja 1958 roku we Wrocławiu i mieszka w nim do dzisiaj. W 1984 ukończył Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu i pracuje na niej do dzisiaj, obecnie na stanowisku profesora. Jest też kuratorem wrocławskiego BWA. Zajmuje się sztukami wizualnymi i pisze teksty krytyczne. W trakcie studiów wraz z przyjaciółmi założył grupę Luxus i brał udział we wszystkich jej działaniach. Paweł Kaczmarski ur. 1991. Krytyk literacki. Mieszka we Wrocławiu. Publikuje m.in. w „Tyglu Kultury”, „Odrze” i „Twórczości”. Lewak, katolik, planuje kiedyś zostać wegetarianinem, na razie brak mu determinacji. Sufian Kayyali Palestyńczyk zamieszkały na stałe w Polsce. Były korespondent prasy palestyńskiej i libańskiej. Jest działaczem Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Palestyńczyków Polskich.
168
Ashraf Khuffash ur. 1985. Artysta wizualny. Posługuje się różnymi technikami artystycznymi, malarstwem, rysunkiem, fotografią, tworzy instalacje, ceramikę, realizuje performance oraz wykonuje prace w drewnie. Absolwent Uniwersytetu Al-Najah w Nablusie, gdzie studiował dekorację wnętrz (2002-2007). Pracował głównie jako niezależny dekorator wnętrz oraz organizował wystawy sztuki. Wolontariusz organizacji wspierających sztukę palestyńską: French Culture Center (FCC), Project Hope oraz Darna Center. W latach 2003-2005 brał udział w wielu wystawach oraz innych projektach artystycznych w Palestynie oraz we Francji, takich jak: wystawy ceramiki i rzeźby we współpracy z Uniwersytetem w Al-Najah; warsztaty fotograficzne (wraz z francuską artystką Partizią Difiore); warsztaty fotografii prymitywnej z francuskim artystą Patrickiem Galai – w Palestynie, a następnie w Le Havre we Francji; warsztaty autoportretu (wraz z Fabienne Laumonier). W 2006 roku Uniwersytet Al-Najah wytypował artystę do ekspozycji jego sztuki w Le Havre (Francja). W okresie od lutego do czerwca 2009 roku artysta zrealizował wraz z Ananem Zorbą projekt Steps, jedną z 22 zwycięskich prac, wybranych przez paryską instytucję Centquatre, spośród 2000 propozycji zgłoszonych przez twórców z całego świata. W lipcu 2009 roku brał udział w wystawie Seekers w Paryżu. Po siedmiomiesięcznym pobycie we Francji wyjechał do Norwegii, gdzie aktualnie mieszka, tworzy i pracuje nad kolejnymi wystawami. Muhammed Shadi Kiskin Syryjski poeta i publicysta. Urodził się w 1974 roku w Ariha na północy Syrii. Z wykształcenia jest stomatologiem. Obecnie mieszka w Szwecji. Paweł Krzaczkowski eseista, kurator, autor wierszy i małych próz, redaktor działu kultury w „Recyklingu Idei”, członek Laboratorium Myśli Muzycznej „Res Facta Nova”, wegetarianin. Studiował filozofię, filologię polską, muzykologię, a także w Studium Kultury i Języków Żydowskich UWr. Pisze doktorat na kulturoznawstwie UWr. Teksty literackie publikował m.in. na łamach „Odry”, „Dwutygodnika” i „Rity Baum”. Barbara Kuchta ur. 1957. Dziennikarka, tłumaczka z języka francuskiego, mieszka we Francji. Paulina Kudzin ur. 1981 we Wrocławiu. Absolwentka filologii chorwackiej i serbskiej, doktorantka w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM. Lubi smutne piosenki, życie w podróży, polskie góry i chorwackie wybrzeże. Mieszka w Poznaniu. Ma dwa psy.
Artur Lewandowski ur. 1986. Doktorant na Wydziale Filologicznym UŁ. Zainteresowania: współczesna filozofia niemiecka i francuska. Dobrawa Lisak-Gębala Urodzona w 1984 roku. Absolwentka kulturoznawstwa i filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Doktorantka w Instytucie Filologii Polskiej UWr. Działa w Stowarzyszeniu Edukacji i Inicjatyw Obywatelskich „Chiazm”. Marcin Maziej fotoreporter mieszkający i pracujący we Wrocławiu. Publikował między innymi w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym” i oczywiście „Ricie Baum”. Obecnie zajęty głównie zmaganiami z materią życia codziennego w jego fotograficznych i nie tylko aspektach. Robert Mertuszka dr.n.hum., literaturoznawca, publicysta, krytyk, konsultant DODN we Wrocławiu. Małgorzata Micuła Historyczka sztuki, doktorantka Uniwersytetu Wrocławskiego, próbuje zrozumieć postawę artystów – w szczególności tych z kręgu Young British Artists – wobec aspektu codzienności i autobiografii i napisać pracę doktorską na temat współczesnej „sztuki konfesyjnej”. Ewa Miszczuk FK, socjolog sztuki, prezes fundacji, współpracownik firmy badawczej, hodowca zwierzęcia, działaczka. Ulega zmianie. Jerzy Olek urodzony w 1943 r. w Sanoku, mieszka we Wrocławiu. Artysta i teoretyk. Animator ruchu fotografii ekspansywnej i medialnej (lata 70.) oraz fotografii elementarnej (lata 80.). Pomysłodawca i kurator wielu wystaw w Polsce i za granicą. Twórca galerii Foto-Medium-Art (1977), obecnie działającej w Krakowie. Od lat 70. członek zespołów redakcyjnych „Fotografii”, „European Photography”, „Projektu”, „Art Life”, „Arteonu” i „Artluku”. Od 1989 kurator Fotokonferencji Wschód-Zachód. Od 1999 dyrektor artystyczny festiwalu sztuki „lAbiRynT”. Profesor Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Od 1991 r. realizuje autorską ideę „Bezwymiaru iluzji” poprzez multimedialne wystawy i publikacje. W ramach tego projektu zorganizował ponad 100 wystaw indywidualnych i dialogów artystycznych, www.fotomedium.pl. Eryk Ostrowski ur. w 1977 roku. Poeta, prozaik, eseista. Stypendysta Miasta Krakowa (2002) i Ministra Kultury (2008). Laureat nagrody literackiej na festi-
walu FAMA (2005, 2006) i Krakowskiej Książki Miesiąca za tom Muzyka na wzgórzu (2006). Debiutował słuchowiskiem Spacer pośród cierni w reżyserii Romany Bobrowskiej (PR pr. I, 1995). Opublikował siedem tomików wierszy, dwa wybory, trzy książki eseistyczne. Opracował ponad 20 książek innych autorów. Stale obecny w czasopismach polskich („Odra”, „Lampa”, „Rita Baum”, „Arterie”, „Fraza”, „Fragile”, „Nowa Okolica Poetów”, „Pobocza”, „Więź”, „Zeszyty Literackie”, „Tygiel Kultury”), serbskich (w przekładach Biserki Rajcić), węgierskich (w przekładach Geza Cseby) i ukraińskich (w przekładach Bohdana Boychuka i Oleksandra Gordona). W 2005 roku serbski PEN Club ogłosił jego arkusz poetycki, a rok później wybór poezji. W 2006 roku opublikował popularnonaukowe studium Szymborska: Odyseja kosmiczna poświęcone najnowszym wierszom Noblistki. W opracowaniu i z przedmową Eryka Ostrowskiego ukazał się pierwszy od jedenastu lat polski wybór poezji Mariny Cwietajewej (2006) oraz najobszerniejszy wybór utworów poetyckich legendarnej poetki Nowej Fali, Marianny Bocian (2009). Obecnie ukończył pracę nad monografią Neil Tennant: Angielski sen poświęconą popkulturze brytyjskiej i tekstom lidera Pet Shop Boys, które także tłumaczy. Eryk Ostrowski jest opiekunem spuścizny literackiej eseistki, poetki i tłumaczki, Joanny Salamon; opublikował też jej sześć ostatnich książek. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Krakowie. Pracuje jako pisarz i menedżer projektów kulturalnych. Dorota Pleśniak-Sh’hadeh Urodziła się w 1968 roku w Rzeszowie. Ukończyła studia na kierunku filologia rosyjska oraz bibliotekoznawstwo z technologiami informacyjnymi. Jest czynnym zawodowo nauczycielem dyplomowanym. Paweł Piotrowicz ur. w 1978 r. we Wrocławiu. Aktualnie animator kultury. Organizator ponad 200 wydarzeń kulturalnych: koncertów, spotkań poetyckich, festiwali. Prowadzi dział muzyczny w kwartalniku „Rita Baum”. Beata Rojek Tegoroczna absolwentka malarstwa na ASP we Wrocławiu, dyplom z zakresu malarstwa sztalugowego w pracowni ad. hab. Mariana Waldemara Kuczmy oraz dyplom z zakresu multimediów w pracowni prof. Pawła Jarodzkiego. 4 wystawy indywidualne, w OPT we Wrocławiu w 2007 r. w G23 i OPT w 2009 r. dyplomowa wystawa w czerwcu tego roku w galerii EMDES. Brała udział w wielu konkursach: Najlepsze dyplomy roku 2010, zdobyła wyróżnienie we wrocławskim konkursie Dialog 2007, została zakwalifikowana do ogólnopolskiego etapu konkursu im. F. Eibischa w 2007 roku. W drodze wyróżnienia otrzymała stypendium półroczne w Rumunii w Cluj-Napoca.
Bianka Rolando ur. 1979 roku w Warszawie, artystka sztuk wizualnych, poetka. Autorka książek Rozmówki włoskie (Sic! 2007), Biała książka (Święty Wojciech 2009), Modrzewiowe korony (Biuro Literackie 2010, w druku). Laureatka Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki 2009 r. Współpracuje z Galerią LETO w Warszawie. Joanna Roszak adiunkt w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. Urodziła się w 1981 roku w Poznaniu. W 2009 roku na poznańskiej polonistyce obroniła doktorat Synteza mowy Tymoteusza Karpowicza. Autorka książki Południk spotkania. Paul Celan w polskiej poezji powojennej (Wydawnictwo Poznańskie, 2009) i W cztery strony na raz. Rozmowy o Tymoteuszu Karpowiczu (Biuro Literackie, 2010). Autorka tomów poetyckich Tintinnabuli (2006) i Lele (2009). Robert Rybicki ur. 1976 w Rybniku. Podwodny Poeta Wrocławia, poeta Osiedla Elektrowni, polonista, happener, korektor tudzież recenzent. Studiował prawo i polonistykę na Uniwersytecie Śląskim. Autor czterech książek z wierszami: Epifanie i katatonie (Mikołów 2003), Motta robali (Mikołów 2005), Stos gitar (Warszawa 2009), Gram, mózgu (Poznań 2010). Były redaktor Pisma Artystycznego „Plama” w Rybniku i tygodnika „Nowy Czas” w Londynie; obecnie współpracownik „Tygodnika Rybnickiego”. Bartosz Sadulski ur. 1986. Redaktor „8. Arkusza Odry” i czasopisma „Red.”, recenzent muzyczny „Machiny”. W 2009 nakładem Biura Literackiego ukazał się jego arkusz Artykuły pochodzenia zwierzęcego. Jego wiersze znalazły się w antologii Połów. Poetyckie debiuty 2010. Yousef Sh`hadeh palestyński poeta i krytyk literacki. Urodził się w 1965 roku w Syrii. Studia dziennikarskie ukończył na uniwersytecie w Rostowie nad Donem w 1991 roku. Od 1992 roku mieszka w Polsce. Doktorat w dziedzinie literaturoznawstwa uzyskał na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie pracuje jako wykładowca. Saleh Souissi jest tunezyjskim poetą i dziennikarzem. Urodził się w Kasr Hilal leżącej na południe od stolicy Tunezji. Jarosław Sujczyński ur. 1956 w Bytomiu. Studia: 1980-85 w E.N. de Beaux-arts Bourges, 1990-93 College International de Philosophie, Paris. Sandra Szczepańska ur. 1986 r., absolwentka psychologii na Uniwersytecie Łódzkim. Wrocławianka.
Krzysztof Wałaszek 1960, ukończył wrocławską ASP, aktualnie jej wykładowca (na Wydziale Malarstwa i Rzeźby); posługuje się tradycyjnymi mediami, takimi jak malarstwo, ceramika czy kolaż, które jednak są każdorazowo nośnikiem treści krytycznych skierowanych zawsze przeciwko konkretnemu złu, absurdom merkantylizacji i instytucjonalizacji życia społecznego oraz nadużyciom cywilnych i religijnych instancji władzy. Adam Wiedemann ur. w 1967, poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki i muzyczny; laureat Nagrody Kościelskich 1999, trzykrotnie nominowany do nagrody Nike. Laureat Nagrody Literackiej Gdynia 2008 za tom Pensum. Autor 10 książek poetyckich, ostatnio Filtry (SDK, 2008), Czyste czyny (dzieła zabrane, WBPiCAK, Poznań 2009), Dywan (Poznań 2009). Tekla Woźniak urodzona w 1981 roku w Poznaniu. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu (2006) i Glasgow School of Art w Glasgow w Wielkiej Brytani (2008). W latach 2004-2005 odbyła również studia w Dartington College of Arts, w Totnes w Wielkiej Brytanii na kierunku Visual Performance. (Za realizację dyplomową Don Kichote i Sancho Pansa w poszukiawniu szczęścia, zainicjowaną podczas rezydencji artystycznej w Pathos Transport Theatre w Monachium w 2005 roku otrzymała wyróżnienie w konkursie im. Marii Dokowicz na najlepsze dyplomy ASP w Poznaniu w 2006 roku). Niezależna kuratorka, promotorka i autorka tekstów o sztuce współczesnej publikowanych m.in. w „Ricie Baum”, „Czasie Kultury”, „Pro Arte”, „Obiegu”. Od 2010 roku Dyrektorka programowa minatrurowego Centrum Sztuki Współczesnej przy Starym Rynku w Poznaniu w Skansenie Miniatur w Pobiedziskach. http://www.centreforarts.com/ Tadeusz Złotorzycki urodzony na rok przed śmiercią Stalina, do dzisiaj jest podejrzliwy wobec wszelkich systemów i organizacji, dlatego też nie jest nigdzie zapisany na członka. Mniema, że władza powinna być ograniczana przez poddanych, i jest przekonany, że żyje w czasach neototalitarnych, kiedy przemoc jest skrywana za zwyrodniałymi formami prawa. W latach 1992-1997 był specjalistą w Urzędzie Miejskim i dzięki temu doświadczeniu jego poglądy na charakter władzy nabrały przesadnej wyrazistości. Dodatkowo jest melomanem, filmowcem, abstynentem i samotnym podróżnikiem. Monika Zaśko-Zielińska pracuje na wrocławskiej polonistyce, interesuje się badaniem świadomości językowej, stylistyką języka polskiego, a ostatnio przede wszystkim językoznawstwem sądowym i wykorzystaniem metod lingwistycznych do analizy autentyczności tekstów.
169
Poczta Książki • Agamben. Przewodnik Krytyki Politycznej, redakcja i wybór tekstów: Zespół KP, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010; • Ryszard Apte, Niepokój, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2010 • Lukas Barfuss, Sto dni, tłum. Maria Skalska, Korporacja Ha!art, Kraków 2010; • Bożena Boba-Dyda, Kropla, Wydawca Signo, Kraków 2007; • Roman Bromboszcz, U-man i masa, Korporacja Ha!art, Kraków 2010; • Daniel Cohn-Bendit, Co robić? Mały traktat o wyobraźni politycznej, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 3, Warszawa 2010; • Marina Cwietajewa, Być chłopcem twoim jasnowłosym..., tłum. Joanny Salamon, Miniatura, Kraków 2006; • Zenon Waldemar Dudek, Psychologia chłopca według Junga. Na początku była nieświadomość, Wydawanictwo Eneteia, Warszawa 2010; • Artur Fryz, Czytanie z księgi Kłapouchego, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2010; • Piotr Gajda, Zwłoka, [Wydawca: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Poleski Ośrodek Sztuki w Łodzi], Biblioteka Arterii, tom 6, Łódź 2010; • Adam Georgiev, Planeta samych chłopców. W świecie nagiej konsumpcji wszystkiego i wszystkich, przeł. Karol Furmański, Wydawnictwo Krytki Politycznej, Warszawa 2010; • Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski, Apte. Niedokończona powieść, Korporacja Ha!art, Kraków 2010; • Gilles Kepel, Zemsta Boga, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010; • Kraj: Sztuka artystów z polskim rodowodem [katalog], Galeria Sztuki Współczesnej w Opolu, Opole 2008, dodatkowo płyta: Ars Polonia 2008 „Kraj”; • Sławomir Kuźnicki, Geometia wody, Oficyna SŻP, Brzeg 2010; • Łukasz Kwadrans, Edukacja Romów, Studium porównawcze na przykładzie Czech, Polski i Słowacji, Fundacja Integracji Społecznej PROM, Wrocław- Wałbrzych 2008; • Paweł Lekszycki, Wiersze przebrane, Biblioteka Kwartalnika Opcje, Katowice 2010; • Karol Maliszewski, Pociąg do literatury. Szkicownik z Dolnego Śląska, Wrocław 2010; • Zbigniew Masternak, Jezus na prezydenta! Nowela filmowa, Korporacja Ha!art, 2010; • Radosław Milczarek, Fromelana, Oficyna Wydawnicza Branta, Bydgoszcz 2010; • Andrzej Niewiadomski, Tremo, Stowarzyszenie Literackie „Kresy”, Lublin 2010;
170
• Tomasz Olchowski, Wola i opętanie. Enancjodromia a rzeczywistość, Eneteia, Wydawnictwo Psychologii i Kultury, Warszawa 2010; • Eryk Ostrowski, Muzyka na wzgórzu, Wir Partner, Kraków 2007; • Łukasz Podgórni, Noce i pętle, Korporacja Ha!art, Kraków 2010; • Tomasz Pułka, Zespół szkół, Korporacja Ha!art, Kraków 2010; • Cezary Sikorski, Droga z Daulis do Delf, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2009; • Edited by Jaroslav Balvin i Łukasz Kwadrans, Situation of Roma Minority in Czech, Poland and Slovakia, Fundacja Integracji Społecznej Prom, Wrocław 2009; • Skrytka Sylvi von Sielberstein, Oficyna Konfraterii Poetów, Kraków 2006; • Aleksandra Słowik, Jednoczęściowy wierzchni strój kobiecy, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2010; • Andrzej Szpindler, Oko chce bardziej, niż chce tego wątroba!, Korporacja Ha!art, Kraków 2010; • Szwecja. Przewodnik nieturystyczny [redagował zespół KP], Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010; • Grzegorz Woźny, Landszaft, Wiersze z lat 1999-2009, Mamiko, Nowa Ruda 2010; • Żałoba, praca zbiorowa, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Seria Publicystyczna 4, Warszawa 2010. Czasopisma „ALBO albo, 1/2009,; „Arterie”, nr 1/2010; „Czas kultury”, nr 1/2010, 2/2010, 3/2010; „Fraza”, nr 1 (67) 2010; „Krytyka Polityczna”, nr 22/2010; „Nigdy więcej” nr 18/2010.
Rada redakcyjna Roman Bromboszcz, Krzysztof Matuszewski, Jerzy Olek, Ryszard Różanowski Redakcja Piotr Czerniawski / dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski / dzial.teatralny@ritabaum.pl Michał Fostowicz / filozofia Agnieszka Kłos / dzial.kulturalny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk / dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz / dzial.muzyczny@ritabaum.pl Ewa Sonnenberg / sztuka, literatura obca
Red. nacz. Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Współpraca Tomasz Bohajedyn, Aldona Kopkiewicz, Bartosz Małczyński, Marcin Maziej, Małgorzata Radkiewicz, Sas, Jacek Sieradzan, Adam Wiedemann Projekt okładki, spisu treści i stron 1, 29-37 Gosia Herba Skład komputerowy Marcin Kowalczyk Redakcja techniczna Grzegorz Czekański, Michalina Czekańska Korekta Alicja Kobel Adres do korespondencji „Rita Baum” Box 971 50-950 Wrocław 2 Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów nie zamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum” Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl ISSN 1429-852X Nakład 1200 egz. Druk ArtDruk ul. Napoleona 4 05-230 Kobyłka (k. Warszawy) tel./fax (022) 786 21 74
www.ritabaum.pl
nr indeksu 366129
ISSN 1429-852X
Krzysztof Wałaszek, Ten krzyż kosztuje 159 złotych, technika akrylowa na płótnie, 2010