lato 2012 kwartalnik
cena: 12,50 PLN (w tym 5% VAT) ISSN 1429-852X nr indeksu 366129
lato 2012
ISSN 1429-852X
nr 24
nr indeksu 366129
nr 24
FELIETONOWO Paweł Jarodzki, Ersatz 4 Justyna Bargielska, Starsze kobiety, różne akweny 6 Jacek Podsiadło, Ostre strzelanie, z cyklu Opowieść w kawałkach 8 SPORTOWCY. Z Edwardem Dwurnikiem rozmawiają Andrzej Ficowski i Paweł Piotrowicz
13
SPORT Piotr Cieplak, Zapiski rowerowe Marcin Boronowski, Po co nam to? Gderanie o sporcie w duchu antyfacetowskim Inicjatywa 8 marca, Euro 2012 kopie prawa człowieka Inicjatywa 8 marca, Kto zapłaci za Euro? FK_M, Manifa ‘12: krytycznie o igrzyskach Aleksandra Łagowska, Naga prawda o Ukrainie. Euro 2012 nad Dnieprem Paweł Piotrowicz, Drużyna Rity Andrzej Ficowski, Reportaż klasy o-kręgowej
18 23 30 33 36 37 41 43
SPORT W HISTORII Ewa Miszczuk, Czerwona książeczka o sporcie Sławomir Szymański, Wrocławski matador. Z historii sportu w Breslau Paweł Greń, Łukasz Posłuszny, Społeczny wymiar kultury fizycznej w obozach koncentracyjnych
47 49 54
WIERSZE 1 Michał Czaja, oddajmy dzieci literaturze!; jak on pięknie do niej wracał; Śliczna dziewczyna z nocnego klubu; Odpuść sobie; Domena publiczna; pożycz mi swoje majtki; rewizje w pierwszej osobie. zachęta; pięć sekund Monika Mosiewicz, Z początku; Co łapie w latarnie mglisty wieczór?; Śniło mi się; Stenogramy, stenogramy; Bywaj; Bohater napotyka różnice
60 66
1
MIKRORECENZJE Paweł Kaczmarski, Ashbery na (długi) dystans Jakub Skurtys, Gdzie przebiega front i kędy pada Marta Koronkiewicz, Dwudniowy zarost Karolina Felberg, Profile (oba) Jakub Skurtys, Noc żywych drwali
72 73 74 75 79
LITERATURA I JĘZYK. SPORTY EKSTREMALNE Bartosz Suwiński, W niewielu słowach. Impresje o wierszach w kolorze Krystyny Miłobędzkiej Mateusz Kotwica, Dla kogo ten tren? Refleksje czytelnika wokół Finneganów trenu Jamesa Joyce’a Tomasz Stempski, Ja, wariograf
82 86 90
PROZA Ewa Cichoń, Baba Jaga z Łosiowych Błot; Sanie. Historyjka z przecinkami; Czerwony kubraczek (Tryptyk) Artur Grabowski, Przez okna; Staliśmy; Leci (Tryptyk) Marcin Świetliński, Łagodna i mocna; Ciężar ciała; Larwa (Tryptyk) Adam Kamiński, Manekin Adam
92 99 103 109
WIERSZE 2 Joanna Mueller, trofea i tropy, wnyki i wymyki; ssij, sączku, chłepcz i chłoń; szkrable z b Adam Kaczanowski, Kto zaspokoi nasz głód? Robert Król, Bądźmy posłuszni; Muzyka; Mowa; Krajowy
113 116 118
VARIA Agata Firlej, Onanizm jako światopogląd. O czeskiej rewolucji seksualnej spod znaku Bohuslava Brouka Bohuslav Brouk, Posłowie do Emilia przychodzi do mnie we śnie Jindřicha Štyrskiego (fragment) Krzysztof Mroczko, Kryzys – próba odpowiedzi Katarzyna Kozłowska, Sportowe wariacje w literaturze pięknej
2
121 125 129 131
SZTUKA Zuzanna Sokołowska, Gimnastyka sztuki Agnieszka Kłos, Naprawdę wielka płyta, czyli Maciej Kozłowski kontra wszystkie bajki świata Patrycja Cembrzyńska, Wycinankowy mashup Andrzej Urbański / i inni, Transmisja
134 139 143 148
TEATR Łukasz Rudziński, Jeźdźcy samobójcy. Ciemna strona czarnego sportu Aleksandra Konopko, ...z ignorancją galopującą twoją rozmawiać. Tęczowa Trybuna 2012
150 152
WIERSZE 3 Natalia Malek, Trucht starszych panów w białych podkoszulkach; Lubaszka; Salsa factory; Dywan; Nasi 1 : Goście 0 Tomasz Dalasiński, zająć twarz; party, party; podstępy rozkładu; utarte zwroty; jakość przesłania Tomasz Pietrzak, * * * [Chavela Vargas ostro posuwała...]; 13.; Mateusz; Porodówka; Katedra patologii
155 158 161
Jerzy Olek, BYLIŚMY PIERWSI... Na motywach rozmowy z Tadeuszem Różewiczem
164
AUTORZY NUMERU
167
POCZTA RITY
172
3
Ersatz Budowa stadionu, fot. Andrzej Jóźwik
Paweł Jarodzki
Ci, którzy posiadają akcje domów towarowych, władają światem. Zacznijmy nasze Państwo od zorganizowania sieci domów towarowych, sieci sklepów spożywczych, sieci komór gazowych i ustalenia, co będzie naszym sportem narodowym. Potem możemy przystąpić do pisania konstytucji. Kurt Vonnegut, Kocia kołyska 4
Klaustrofobicznie mroczne szatnie wypełnione odorem wilgotnego kurzu, potu i gumy. Przelewa się on na salę, gdzie dochodzi jeszcze jako bonus duszący smród pasty do podłogi. Porażający kontrast świetlny powoduje ból oczu. Po bębenkach wali dudniący dźwięk pięt walących o parkiet, przemieszany ze świdrującym i gulgotliwym piskiem gwizdka. Zimno. Dwója za brak stroju. Wychudzone, drżące ciała. Wrzask, popychanie, narzucona agresja. Bezsensowny wysiłek. Walka z samym sobą, która ma się później, według wuefisty, przerodzić we wspaniałą siłę do miażdżenia przeciwników. Kto nie da rady, jest wyśmiany. Nauczyciel zachęca do wykluczenia. Dwója z polaka, dwója z matmy, dwója ze wszystkiego. Ale jest mecz. Wrzask. Popychanie. Segregacja płciowa i prawdziwie męska rywalizacja. Papierosy w krzakach, pierwsze piwa, ustawki wspanialsze niż seks. Amfetamina. Testosteron, honor, zabić ich wszystkich. Poczucie wspólnoty. Dopuszczenie do kolejnych kręgów wtajemniczenia. Wspólne grille. Broszury, szaliki. Wyprawy przez płot. Starsi trzepią kasę. Czasami coś spadnie. Stanie po bramach, plucie słonecznikiem, drobna dilerka, oglądanie stuletniej beemwicy kolegi, palenie gumy. Frustracja. Inni mają lepiej. Cwaniacy. Śmierć frajerom. Kolega da zarobić. Ma działalność, coś
wozi. Ma wyłączność na obsługę. Trzeba pomóc. Wszyscy razem. Honor. Brak kobiet. Naśmiewanie się z pedałów. Żydzi nie będą rządzić. Falanga. Legion. Biała siła. Już później jeszcze większe odurzenie piwem, bębol rośnie, ryczenie przed telewizorem. Tak jakby ten ryk mógł coś zmienić w transmitowanym spektaklu. Więcej piwa. Po drodze chyba jakiś ślub, jakaś baba z brzuchem. Brak pracy. Dilerka, rozprowadzanie fantów, dziupla. Mieszkanie na kupie. Wrzaski. Łeb napieprza. Wszędzie walające się opakowania po chipsach i puste puszki. Kobieto, przynieś zimne piwo z lodówki. Najlepiej dwa. Niech ten dzieciak tak nie ryczy! Wyjdź z tym psem! Jest mecz. Niedziela. Spacer w odprasowanym dresie z dzieciakiem, kobietą, teściową, psem i puszką piwa. Potem grill z kumplami. Więcej piwa. Rano zimno. Piwo pod sklepem, jakaś robota. Nie da się z tego wyżyć. Ale jest mecz. Idziemy razem napieprzać. Biją naszych. Wszyscy razem. Żyleta na stadionie. Psy. Spieprzamy. Oparcie plecami o ścianę w ciemnym zaułku pozwala wyregulować oddech. Tętnice walą jak wściekłe. Adrenalina. Pieprzony ersatz. Coś nam zabrali. Niejasne uczucie braku. Ale jesteśmy razem. Niczego nie widzimy. Wspólne wycie i rozwalanie wszystkiego. Pieprzeni pajace. Przebierańce. Na piknik przyszli.
Wypieprzać. Czarnuchy. Arabusy. Popaprańcy. Lewactwo-robactwo. Tylko czegoś brak. Zabrali nam chwałę. Walkę o surowe mięso. Palenie wiosek, wleczenie kobiet za włosy po majdanie. Straceńczą szarżę z szablami na czołgi. Machanie flagą na barykadzie. Szarpanie szarpi. Powstanie warszawskie, Nangar Khel, San Domingo, Somosierra. Tego wszystkiego nie ma. Ktoś nam to zabrał. Komuniści, Żydzi, pedały, Murzyni. Wszyscy. Chwała, nadzieja, nienawiść. Duce, 18, krew i honor. Tylko pod tym znakiem. Wygramy jak w Rzymie w 1934, jak w Berlinie w 1936. Ave Caesar. Nie umarł, żyje. Da nam nadzieję. To będą nasze dni chwały. Będziemy rządzić. Wygramy wszyscy bilety na mecze. Strefa kibica będzie nasza. Polska mistrzem Europy. Mają grać dobrze. Albo obijemy ryje. Za te ekstra bryki wypasione, za te cygara, za tych fryzjerów. Za tą kasę. Za zakaz stadionowy. Walić PZPN, FIFA i UEFA. Cały świat patrzy. Nasz stadion. Nasze drogi. Sukces. Sukces. Pokażemy niedowiarkom. Forza Polonia. Dżihad. Anty Jude Gang. Hooligans. Polska. Polska. Polska. Krew na butach. Piwo. Ból głowy. Kac. Nic się nie stało. Nic się nie stało.
5
Starsze kobiety r贸偶ne akweny Justyna Bargielska
6
Chciałabym rozwinąć temat przepływania starszych kobiet przez różne akweny. Rozwinąć, ponieważ sygnalizowałam go już nieraz, ale głównie na przyjęciach okolicznościowych dla rodziny oraz raz na stronie internetowej wydawnictwa Biuro Literackie. A temat jest ze wszech miar ciekawy. Widzę teraz, że odkąd nauczyłam się pisać, stale towarzyszył mi lęk, że kiedyś będę musiała, przez nieuwagę, prowokację czy upadek stylu po udarze, napisać takie zdanie jak to „a temat jest ze wszech miar ciekawy”. Teraz, kiedy je napisałam, rozumiem, że nie było się czego bać. Ale do rzeczy. Niektóre starsze kobiety przepływają przez wybrane akweny. Oczywiście nie tak, że z marszu hop, do wody, a na drugim brzegu już czeka orkiestra i telewizja. Za takim pojedynczym przepłynięciem stoją lata ciężkich treningów, no ale to się wie. Zaplecze techniczne i aspekt motywacji nie jest dla mnie za ciekawy, pewnie dlatego, że nie przemawia do mnie idea ambicjonalnego uprawiania sportu albo żeby mieć powodzenie u dziewczyn – to trochę tak, jakby ambicjonalnie uprawiać seks i po to, żeby mieć powodzenie u dziewczyn, a przecież wszyscy wiemy, że radość z seksu następuje tu i teraz, chyba że się zapomnimy zabezpieczyć, to wtedy trwa i trwa. Specjalnie wyróżniające jest być najstarszą kobietą na świecie, która przepłynęła dany akwen i zdaje się, że podejmowane przez pływaczki wysiłki w zdobyciu tego tytułu są z grubsza zgodne ze strzałką czasu, a to w rzeczywistości Photoshopa połowa sukcesu. Pat Gallant-Charette, która właśnie przygotowuje się do swojej trzeciej próby przepłynięcia kanału La Manche, pielęgniarka z zawodu, powiedziała, że zamierza dedykować każdą przepłyniętą milę komuś, kto ją wzruszył: walką z rakiem, niepełnosprawnością albo czymkolwiek. Gdyby liczyła w kilometrach, mogłaby uhonorować więcej znajomych. A ostatnia, dwudziesta pierwsza mila – czyli cały trzydziesty drugi i kawałek trzydziestego pierwszego kilometra – zostanie przepłynięta dla Maine Medical Center Mended Hearts Support Group. Ale Pat Gallant-Charette nie będzie najstarszą kobietą, która przepłynie La Manche, bo tamtą jest Susan Oldham, Australijka. Pat, która zaplanowała swój wyczyn na 14 lutego
Rozalia Furgał
przyszłego roku, musiałaby płynąć aż do swoich sześćdziesiątych szóstych urodzin, czyli jakieś trzy lata. A i tak w każdej chwili mogłaby do kanału wskoczyć Susan i przepłynąwszy go, zostać jeszcze starszą najstarszą kobietą na świecie, która przepłynęła La Manche. Pat za to jest najstarszą kobietą, która przepłynęła z wyspy Catalina do wybrzeży Kalifornii, a Susan nie.
I kiedy oglądam w internecie te starsze panie eskortowane przez delfiny, wspominam sobie, jak Tilda Swinton przepłynęła La Manche jako najstarsza kobieta w ekranizacji Ciekawego przypadku Benjamina Buttona Fitzgeralda i jak Brad Pitt był z niej bardzo dumny, widząc ją w telewizorze. Ale czy w opowiadaniu też to zrobiła, bo jakoś nie mogę sobie przypomnieć?
7
Ostre strzelanie Opowieść w kawałkach
Jacek Podsiadło
Raz już omal nie załapaliśmy się na finały mistrzostw Europy, w 1976 roku, tym samym, w którym ukradłem z biblioteki książkę Sport ’75. Kalejdoskop. Mam ją do dziś i mogę sobie miesiąc po miesiącu przeglądać i przypominać ówczesnych swoich idoli. Co my tam mamy. W Turnieju Czterech Skoczni Stanisław Bobak zajął piąte miejsce. Turniej Czterech Skoczni pokazywała co roku telewizja, nawet jeśli nie pokazywała innych konkursów narciarskich. Dzięki temu i dzięki specjalnemu terminowi Turniej Czterech Skoczni miał w sobie coś, ten uroczysty posmak, jaki mają książka kupiona w sprzedaży wysyłkowej i właśnie przyniesiona przez listonoszkę, pierwszy śnieg lub pierwszy seks w Wigilię. Albo leżenie na plecach pod gołym niebem, mimo że nie jest się zabitym. W marcu w katowickim Spodku odbyły się lekkoatletyczne mistrzostwa Europy, na których złote medale zdobyli Grażyna Rabsztyn
8
i Leszek Wodzyński, oboje w biegu na 60 metrów przez płotki, jakby biegało się parami. Grażyna Rabsztyn była piękna jak czarny bursztyn, a Wodzyński miał wąsy, to pamiętam. Ruch Chorzów omal nie wszedł do półfinału Pucharu Europy, bo prowadził u siebie z St. Etienne 3:0. W końcu wygrał tylko 3:2, a w rewanżu dostał 2:0. Uznając zasługi i wkład R. Gadochy w rozwój i sukcesy polskiej piłki nożnej, władze naszego sportu, kierując się dobrze pojętą propagandą polskiego sportu, wyraziły zgodę na zmianę barw klubowych przez tego zawodnika i zakończenie kariery we francuskim klubie FC Nantes, z zastrzeżeniem, iż Robert Gadocha będzie do dyspozycji reprezentacji Polski w spotkaniach naszej kadry o mistrzostwo Europy. Eliminacje do tych mistrzostw już trwały i właśnie zremisowaliśmy z Włochami 0:0. W grupie mieliśmy jeszcze Holandię i Finlandię. Meczu z Włochami w ogóle nie pamiętam.
Może dlatego, że jak napisało „Słowo Ludu”, W Rzymie nie było widowiska. Nasz zespół starał się wyciągnąć gospodarzy z własnej strefy obronnej. Ci zaś za żadne skarby nie chcieli się ruszyć z miejsca. W pierwszej połowie mecz toczył się więc zupełnie na stojąco i był po prostu nudny. Fibak akurat przegrywał, ale z kim! Z Borgiem, Connorsem i Orantesem. Na trasie Bydgoszcz–Inowrocław trzech piłkarzy młodzieżówki wracających z meczu z USA uczestniczyło w kraksie samochodowej. Wóz wpadł na nie oświetloną furmankę. W wypadku zginął Jan Białas z GKS-u Tychy. W maju Szurkowski po raz czwarty wygrał sobie Wyścig Pokoju. Wybitny pisarz polski, Jan Parandowski, ukończył osiemdziesiąt lat. W Jego twórczości problematyka sportowa znalazła się na poczesnym miejscu. W czerwcu w katowickim Spodku odbyły się bokserskie mistrzostwa Europy, na których
złote medale zdobyli Andrzej Biegalski i Wiesław Rudkowski; obaj pokonali w finale zawodników radzieckich 4:1, jakby w boksie walczyło się parami. We Wrocławiu Edward Jancarz i Piotr Bruzda zdobyli tytuł wicemistrzów świata w jeżdżeniu po żużlu jak najbardziej parami. W sierpniu Teresa Zarzeczańska przepłynęła kanał La Manche. Pokonała ona trasę Dover– –Calais w 11 godzin i 10 minut. Wynik polskiej pływaczki jest rekordem krajów socjalistycznych. W Belgii odbyły się mistrzostwa świata kolarzy. I torowych, i szosowych. I zawodowców, i tych z krajów socjalistycznych. Ale ścigali się oddzielnie. Na torze Kotliński i Kocot niespodziewanie wygrali rywalizację tandemów, czyli jazdę parami, ale złote medale im odebrano, bo lekarz polskiej ekipy zapomniał powiadomić Kocota, iż został wezwany na kontrolę antydopingową. Na szosie brązowy medal zdobył Nowicki, ale też mu go odebrali za nieprzestrzeganie przepisów dotyczących korzystania z punktów odżywczych. Za to Mytnik, Nowicki, Szurkowski i Szozda zdobyli w wyścigu drużynowym złote medale, których nikt im nie odebrał. Do dziś pamiętam fotki na pierwszej stronie „Przeglądu Sportowego”, gdzie ich twarze umieszczono każdą w osobnym kółku. Zwłaszcza rozdziawioną w grymasie najwyższego wysiłku twarz Mytnika. Do pewnego czasu „Przegląd Sportowy” stanowił rarytas, może dlatego tak się wpatrywałem w niektóre zdjęcia, że mam je przed oczami do dziś. Od wielkiego dzwonu udawało mi się kupić w kiosku „Sportowca” za 5 zł. Na co dzień czytało się „Słowo Ludu”, w którym każdy mógł znaleźć coś dla siebie, choćby program telewizyjny, a kibicem byłem w rodzinie tylko ja. Ale i w „Słowie” zdarzały się fotografie, które rozpoznaję, wertując po latach stare gazety. Np. dwie wcześniejsze o rok fotografie z Wyścigu Pokoju, zatytułowane Pomocy! i Kraksa... Reporter dobrze na nich uchwycił niuanse kolarskiego wyścigu, ale już się nie dowiem, czy tak się w nie wpatrywałem ze względu na ich walory artystyczne, czy ze względu na to, że strona z gazety miesiącami leżała na wierzchu, może użyta jako wyściółka jakiejś szafki albo coś w tym rodzaju. 10 września graliśmy na Stadionie Śląskim z Holandią. Ten mecz pamiętam bardzo dobrze. Przypominam, mowa o roku 1975. Już
pół dekady milczałem wówczas jako poeta, wierszyk dla mamy, napisany jeszcze przed posłaniem mnie do szkoły, wypalił mnie twórczo na długie lata. Ale przeżycia związane ze zwycięstwem nad Holandią 4:1 przeorały mą świadomość tak głęboko, że nawet przeżycia związane z porażką 0:3 w rewanżu nie zdołały jej zabronować. I w wieku lat jedenastu ponownie poruszyły drzemiącego we mnie twórczego ducha. Oto moja poetycka relacja z tamtego niezwykłego wydarzenia. Polska gola, Polska gola, taka jest kibiców wola. Strzał Szarmacha, główka Laty, Holendrzy dostają baty. Wygrywamy trzy do koła. Polska gola! Kibic woła. Długi przerzut i podanie, mamy dziś ostre strzelanie. Znowu strzela Andrzej Szarmach no i pada bramka czwarta. Cała Polska się zachwyca strzałem tego napastnika. Holendrzy się nie poddają, bramce polskiej zagrażają. Nagle strzela van Hanegen i wynik brzmi: 4:1. Sędzia koniec odgwizduje, cała Polska dziś świętuje. Neskeens i Cruyff nie pomogli, Holendrzy wygrać nie mogli. Moja siostra przechowała to dzieło do czasów współczesnych, za co w imieniu kultury narodowej składam jej gorące podziękowania i dzięki czemu widzę, że ktoś mnie tam próbował poprawiać. Pojęcia nie mam, kto, ale przy błędnie przeze mnie zapisanym nazwisku „van Hanegen” ktoś dopisał zupełnie innym charakterem, ale też z błędami, „de Kerkhow”. Prawda jest taka, że wśród Holendrów tyle było różnych vanów i van derów, że łatwo się było pogubić. I był wśród nich Wim van Hanegem, ale bamkę rzeczywiście strzelił nam jeden z braci van de Kerkhofów, których nigdy nie odróżniałem, nie odróżniam i nie mam zamiaru nauczyć się odróżniać. Przez lata miałem żal do Gadochy. Inaczej niż jego koledzy z kadry narodowej, nie za potajemne zagarnięcie kasy od Argentyńczy-
ków, ale za to, że – jak mi się zdawało – to on, kiedy prowadziliśmy już 4:0, stracił piłkę, po czym kontra Holendrów przyniosła im jedynego gola. Sądziłem też, że to ta bramka, wobec wspomnianego trzy jajo w rewanżu, przesądziła o klapie całych eliminacji. I owszem, Holendrzy wyprzedzili nas ostatecznie dzięki lepszemu stosunkowi bramek i różnicą zaledwie dwóch, ale w równym stopniu było to skutkiem dziwnych wyników w kolejnych spotkaniach. Najpierw w naszym rewanżu z gorącymi synami Etny i Wezuwiusza znów było zero do zera. Nic, i po tamtej stronie także nic, jak mawiał św. Jan od Krzyża. Oraz: Schodzenie w dół po szczeblach kariery zawsze jest wielką sztuką, jak napisał dziennikarz „Słowa Ludu”, pijąc do Szarmacha, który grał wręcz brutalnie i właściwie zasługiwał na czerwoną kartkę. Potem Włosi, którzy i tak nie mieli już szans na awans, owszem, pokonali u siebie Holendrów, ale tylko jednym golem. Dobra, usiądźmy wygodnie w fotelach i przeżyjmy to jeszcze raz, korzystając z faktu, że mamy mecz z Holandią na płycie DVD. Tego siadania wygodnie w fotelach nauczyłem się od Ciszewskiego. Najwyraźniej jego zdaniem wszyscy Polacy mieli w swych mieszkaniach fotele. Często te fotele podkreślał, mówił na przykład: Myślę, że już wygodniej siedzą państwo w swoich fotelach – to rok wcześniej, kiedy graliśmy z Argentyńczykami i szybko odskoczyliśmy im na 2:0. W siedemdziesiątym piątym Ciszewski już się starzał, widzę to teraz i słyszę. Okrutnie mylił zawodników. Kiedy po przerwie trener Knobel wprowadził do gry Geelsa, dobre 20 minut zajęło Ciszewskiemu odkrycie, że Geels to nie Jansen. Owszem, każdy z nich to chłop jak żywcem wyjęty z obrazu Adriaena Brouwera, ale to dziennikarza nie usprawiedliwia. Dopiero kiedy obaj wzięli udział w jednej akcji i realizator transmisji pokazał ich na zbliżeniu, Ciszewski połapał się, że coś tu nie gra. Już się starzał, ale wciąż się starał. Słychać choćby, że starał się zasięgać porad dotyczących prawidłowej wymowy obcych nazwisk. Bardzo ładnie wymawiał na ogół nazwiska Anglików, choć miewał kłopoty z ich odmianą i odmiennością (z Collin Bellem, podanie do Madeley itp.). Owszem, pamiętamy mu „Karnawaliego” i „Maradonnę”, nie ukrywamy, że Johan Cruyff w tym jednym meczu, a czasem w jednym zda-
9
niu, był dla niego Krajfem, Krojfem i Krujfem, ale już w 1974 roku wiedział, że straszny Argentyńczyk Ayala to raczej „Aziala” niż „Ajala”, no i w rok później poprawnie wymawiał nazwisko van Hanegema jako „Hanehem”. Z Geelsem zeszło mu co prawda dłużej, ale tylko o rok. Największą zaletą Ciszewskiego była moim zdaniem umiejętność budowania napięcia, na ogół z licznym użyciem „proe państwa” i innych celebracji, oraz jeszcze ważniejsza umiejętność rozładowania tego napięcia, najczęściej improwizowanym żartem. Dobrze, że zegar na Wembley zawieszony jest bardzo wysoko, bo zdani bylibyśmy na własne zegarki. Proe państwa, to nie jest okrzyk „Deyna Deyna”, tylko „England England”. Pod koniec meczu z Holandią sam parsknął śmiechem z własnego przejęzyczenia, kiedy z Roberta Gadochy zrobił Radochę, co jakże pasowało do sytuacji. Słuchając, jak siedem lat później zaczynał relację z meczu o Złotą Nike w Hiszpanii: Finał... XII Mistrzostw Świata... na stadionie w Madrycie – słyszę, że mówi trochę tak jak papież w swych ostatnich latach, z przerwami, z wysiłkiem szukając tych prostych słów. Za kilka miesięcy umrze i pewne zwroty odejdą z języka na zawsze. I one jakoś zajmują mnie bardziej niż te, które na długo w języku zostaną. Ale na razie jest 10 września 1975 roku i siedzimy na rozchwianych krzesłach, udając, że to wygodne fotele. Sędziowie wyprowadzają na boisko drużyny z tego słynnego tunelu. Druga i trzecia drużyna świata. Na czele naszych oczywiście Deyna. Holendrów wiedzie Johan Cruyff, dwudziestoośmioletni chłopiec, który ma u stóp cały świat. Dopiero w ostatniej chwili przylecieli z Neeskensem z Barcelony, w której grają. Strofy hymnu przelewają się przez trybuny śląskiego kolosa jak fale patriotycznego uniesienia. Potem dzieci w pseudoludowych strojach biegają po boisku, wręczając kwiaty każdemu dorosłemu bez ludowego stroju, którego spotkają. Na tablicach reklamowych wzdłuż boiska Cepelia poleca „Poolse folklore in Amsterdam”. Krótko mówiąc, panuje nastrój wielkiego sportowego święta. Poloneza czas zacząć. W drugiej minucie Szarmach pokazuje piękną solówę w tłumie pomarańczowych defensorów, w końcu zostaje faulowany. Rzut wolny z bliskiej odległości trafia w mur.
10
W siódmej minucie Szymanowski, który od finałów mistrzostw świata zdążył zapuścić potężną brodę i wąsy, dośrodkowuje z prawej strony na głowę Szarmacha, który wyskakuje o metr wyżej od obrońcy i strzela z pięknym kozłem. Niestety, kozioł jest za wysoki i piłka przelatuje nad bramką. Nasi stosują pressing, przy którym holenderscy obrońcy jeden po drugim głupio się gubią. Wyglądają na zdziwionych tą werwą. Żeby uspokoić samych siebie i dodać sobie animuszu, często powierzają piłkę Cruyffowi. Cruyff popisuje się swobodą i panowaniem nad piłką, Neeskens i Jansen w jednej akcji zakładają polskim obrońcom trzy siatki, ale nic większego z tego nie wynika. Za to w czternastej minucie coś bardzo dużego wynika z niepewności holenderskich obrońców. Któryś niedorajda podaje piłkę do van Beverena, bramkarza. Za lekko, Lato startuje, jakby to było podanie uczynione z myślą o jego szybkości. Van Beveren w śmiesznym żółtym sweterku też startuje, ma piłkę wyraźnie bliżej niż Lato, który właściwie nie ma szans, może już odpuścić. Ale van Beveren, czy tak go wystraszyła szybkość Laty, czy żółć własnego stroju go speszyła, czy akurat zaczął się uczyć gry na pianinie i strasznie drżał o swoje palce, w każdym razie, rzuciwszy się Lacie pod nogi, zamiast złapać piłkę w ręce, wybijał ją kolanami. Dzisiaj byłby całkowicie usprawiedliwiony, bo dzisiaj nie wolno bramkarzowi łapać piłki podawanej przez własnego zawodnika, ale wtedy? Dał ciała, wybił piłkę tak, że odbiła się zaraz od kolana Laty i poleciała w stronę jego bramki, gdzie jeszcze dzięki rotacji mogła stanąć w powietrzu i poczekać na Latę, żeby mógł dobiec i z odległości metra puknąć ją do siatki głową, którą specjalnie w tym celu miał z przodu łysą, a z tyłu długowosą. Gol! Gol! Mówiłem o tych błędach obu obrońców, proe państwa, holenderskich... Ledwie Holendrzy wznawiają grę, zabieramy im piłkę i Lato kończy szybką kontrę nieudanym, niestety, strzałem. Żółty dres wprowadza piłkę do gry, przejmujemy ją, Kasperczak dośrodkowuje z prawej strony na głowę Szarmacha zupełnie tak, jak Deyna rok wcześniej w pamiętnym meczu z Włochami, ale piłka jakby o pięć centymetrów za bardzo odchodzi od bramki i strzał Szarmacha po pięknym wyskoku jest bardzo niecelny.
W dwudziestej pierwszej minucie piłkarze z kraju tulipanów dwukrotnie zagrażają naszej bramce. Najpierw Tomaszewski broni nogami w sytuacji sam na sam, po chwili piłkarze z kraju wiatraków mają rzut rożny, a po główce któregoś z nich piłka ledwie o metr mija nasze okienko i cała Holandia wpada w jeszcze głębszą depresję. Ale, jak to mówią, zarysowuje się przewaga pomarańczowych. Teraz to oni wsiadają na naszych z pressingiem. Coraz częściej wygrywają pojedynki. Tomaszewski broni główkę Cruyffa z pięciu metrów. Nasi cofnięci na własną połowę zajmują pozycje wyczekujące. Trwa zażarty bój w środkowych partiach boiska, ale podbramkowe spięcia zdarzają się coraz rzadziej i coraz mniej są dramatyczne. Jakby mierzyło się ze sobą dwóch mistrzów, z których każdy zbyt jest dobry, aby pozwolić drugiemu zrobić sobie krzywdę. Dopiero ok. czterdziestej minuty, może w związku z tym, że przez dłuższy czas lekarze opatrują kontuzjowanego Neeskensa, misternie spleciona przez trenera Georga Knobla pomarańczowa pajęczyna nagle się rozłazi. W ciągu dwóch minut Polacy wypuszczają trzy kontry, z których każda mogła zakończyć się golem Laty lub Szarmacha. Obrońcy holenderscy znów przestają zachowywać się przytomnie, zwłaszcza Krol, który we własnym polu karnym, nie napastowany przez nikogo, potrafi po prostu podać piłkę Gadosze. W czterdziestej czwartej minucie tenże Krol podaje piłkę Bulzackiemu. Bulzacki rusza z nią naprzód, jakiś Holender atakuje go nakładką, sędzia gwiżdże faul, a wtedy Bulzacki niezwykle przytomnie nie cofa się z piłką o trzy metry na miejsce przewinienia, ale natychmiast podaje do Gadochy. Sędzia przymyka oko, Gadocha na szczęście nie daje rady zagarnąć piłki piętą, dzięki czemu i piłka, i on omijają obrońcę, potem pozostaje już tylko położyć van Beverena na ziemi, obiec go i strzelić do pustej bramki. Aż miło było patrzeć na zwieszone nisko niczym główki zwiędłych tulipanów głowy Holendrów, kiedy schodzili po chwili do szatni. W 57 minucie fenomenalny kros Deyny do Wawrowskiego pozwolił temu ostatniemu wbić się niemalże w pole bramkowe Holedrów, tam kopnął go jakiś Holender i gdyby Wawrowski się przewrócił, mielibyśmy karnia-
ka, ale on tylko podparł się ręką, utrzymał się przy piłce i próbował podać jeszcze koledze. Gola nie było. Ale pięć minut później, po krótko wykonanym rogu, Deyna wrzuca w pole karne swojego rogala, celując nim w głowę Laty. Lacie nie starcza centymetrów, za to zza jego pleców, a zarazem zza pleców obrońcy, wylatuje jak wystrzelony z procy Szarmach, dostawia stopę do spadającej piłki i, jak to się mówi, umieszcza ją w siatce. W 74 minucie Kasperczak miał piłkę przy nodze w okolicach pola karnego. Lato pobiegł w to pole, pokazując Kasperczakowi: tu mi zagraj! I Kasperczak zagrał. Ale podstępni Holendrzy zastawili pułapkę ofsajdową. Dumni z dobrze wykonanej roboty podnieśli ręce jak uczniowie zgłaszający się do odpowiedzi na łatwe pytanie, a Jansen to pokazywał spalonego, jeszcze zanim Kasperczak podał. Nie wzięli pod uwagę jednego: że szlachetny mielczanin jednym rzutem oka ocenił sytuację, przejrzał tę grę i owszem, podał, ale do Szarmacha, cofnię-
tego względem Laty o dwa metry. Szarmach pchnął piłkę klatą przed siebie, wchodząc w defensywę jak nóż w holenderskie masło, van Beveren wyszedł do niego, ale Szarmach trafił między nogi bramkarza. No i pada bramka czwarta. 10 minut przed końcem to rzeczywiście Gadocha nie utrzymał piłki tuż przed utratą bramki, nie łgała moja pamięć. Ale było to przy próbie wyjścia z kontrą, w sytuacji „stykowej”, sam dostał przypadkowe i niezbyt dokładne podanie, ot, jeden z tysiąca podobnych przypadków, jakie mają miejsce na boisku i za które nikt nikogo nie wini. O ile Lato był typowym napastnikiem-sprinterem, o tyle Gadocha grał zupełnie inaczej. Lubił czekać z piłką przy nodze i dreptać w miejscu, jakby zupełnie nie miał pomysłu na zwód, wręcz tracił czas, podczas gdy przeciwnicy gromadzili się wokół jak wilki coraz bardziej pewne łupu. I kiedy już ze trzech, czterech naiwnych zgromadziło się wokół, kopał piłkę w najmniej oczekiwanym kierunku i gnał
za nią, mijając wszystkich za jednym zamachem. Jego następcą został potem młodziutki Terlecki, który wyglądał na jego wiernego ucznia i naśladowcę. Sport jest niesprawiedliwy, bo obowiązuje w nim prawo do rewanżu, a nie powinno się odbierać radości, którą człowiek żył przez miesiąc i z którą zdążył się zżyć. To tak, jak odebrać komuś medal za lata harówki za to, że w niezgodnym z regulaminem miejscu zjadł ćwierć batonika. Z rewanżu z Holandią pamiętam przede wszystkim swój wielki smutek, pogłębiający się z każdą minutą i przechodzący w rozpacz. Van Beverena zastąpił w bramce pewniejszy Schrivers w gustownej, niebieskiej bluzie. Pamiętam bramkę Neeskensa po szczupaku á la Szarmach, latopodobną, czyli łysą i długowłosą jednocześnie głowę Ruuda Geelsa, która strzela nam drugiego gola, oraz pasówkę z dystansu Thijssena, trzy ciosy prosto w serce. Do poezji wrócę dopiero w wieku licealnym, kiedy znowu się zakocham, ale już nie w piłkarzach.
Artur Kłosiński, Polska 2014, z cyklu Trzepaki, bramki i Duchamp, fot. z archiwum artysty
11
Edward Dwurnik, Robotnicy sztuki, akryl, olej, farba drukarska, płótno (VIII 1972); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
SPORTOWCY
Z Edwardem Dwurnikiem rozmawiają Andrzej Ficowski i Paweł Piotrowicz
Paweł Piotrowicz: Spotkaliśmy się, aby porozmawiać o albumie Sportowcy. Skąd zrodził się pomysł na taki tytuł? Czy zdarzyło się to w sposób naturalny, czy może był to jakiś koncept, że do opisania przaśnej, szarej peerelowskiej rzeczywistości została użyta konwencja bardzo kolorowa, wręcz komiksowa? Edward Dwurnik: A no tak... Znalazł się taki szaleniec, który zainwestował forsę. A jeśli chodzi o moje prace, które robiłem wtedy jako kompletnie nieświadomy, dwudziestokilkulet-
ni chłopak, po prostu się bawiłem i robiłem sobie dowcipy. Cieszyłem się, kiedy przychodzili przyjaciele, koledzy, dziewczyny i oglądali te moje obrazy. Wkurwiałem się oczywiście, jeśli to było porównywane do komiksu, albo kiedy mówiono, że jest to rysunek podkolorowany. Andrzej Ficowski: A często pana prace porównywano do komiksu? Tak, tak. Z tym że ja równolegle prowadziłem kilka takich wątków i takich zbiorów obra-
zów, które nazwałem cyklami. Ludzie raczej byli zainteresowani tymi cyklami, jak na przykład Droga, Różne błękity, Gipsowy plener. I to były takie stricte obrazy, właściwie polityczne, mówiące o codzienności peerelowskiej. A moi Sportowcy? W ogóle cały czas produkowałem te obrazy i one były odstawiane na bok, na bok, na bok... Potrafiłem na przykład cztery obrazy jednego dnia namalować. I w taką konwencję wpadłem, dlatego że wtedy była bardzo modna nowa technologia, czyli akryle i flamastry. Niektórzy mówią flołmastry, właści-
13
wie to się powinno mówić flołmaster. I robiłem bardzo dużo rysunków właśnie tymi flołmastrami, kolorowymi, i równolegle, co pewien czas, malowałem tych Sportowców. AF: A kto był tym pierwszym? Pierwszy sportowiec, pamiętam, był po treningu... Siedzą tacy faceci pod prysznicem (śmiech) i jeden nie zdjął gatków, bo akurat ma przepuklinę i się krępuje, wstydzi. Tak że później, jeśli chodzi o te wszystkie rysunki, tymi flamastrami, zrobiłem kiedyś małą, krótką wystawę, jeden leżał tak przy oknie... i zobaczyłem, że to znika po prostu. Po miesiącu flołmaster znika! Po jakimś czasie zrobiłem straszne przedsięwzięcie, które mnie bardzo dużo kosztowało kasy. Prawie 1000 rysunków dałem znajomym i konserwatorom, żeby pociągnęli kolorowymi tuszami. I uratowało się. Ja nie umiałem tego robić jeszcze raz, po tej samej kresce, bo zawsze robiłem obok albo się spieszyłem. PP: Dobrzy ludzie. Była taka kuzynka, która miała straszną depresję i dałem jej to wszystko do rysowania, więc ona też nie mogła, bo jej się ręka trzęsła, ale później się tak skupiła, że w rezultacie, po jakimś pół roku rysowania, doszła do równowagi psychicznej. I to były rysunki bardzo kolorowe. A akryle też były bardzo kolorowe i lekkie do tego stopnia, że można je było rozprowadzać łatwo i natychmiast. Po kilku godzinach wysychały na płótnie, a jak wysychały, to wtedy cienkim pędzelkiem wyciągałem te wszystkie detale, bawiłem się. Ale przede wszystkim ci wszyscy moi bohaterowie mają kostiumy. To nie są zwykli faceci, bo to by było nie do zaakceptowania. Sztuka polega na interpretacji i na przekazie przeżycia. A przecież jak się patrzymy na swoje facjaty, to gdybyśmy to odwzorowywali, to żadnego przeżycia nie ma. Tak że były wąsy, te kapelusze z piórkami, takie uśmiechy, zęby szczerbate, pasy, szable, ostrogi i tak dalej, i tak dalej. I to była taka właśnie zabawa. A później się okazało, po latach, że to był właśnie wierny obraz PRL-u. AF: A kiedy do pana dotarł pierwszy sygnał, że udało się taką specyficzną kronikę zrobić?
14
W 1994 roku miałem wystawę w Stuttgarcie. I tu przyjechał kurator niemiecki, z zewnątrz, na rozkaz Kaspara Königa zrobić tę wystawę, a był on asystentem, a Kaspar König jest postacią w Kolonii, gdyż prowadzi od wielu lat Muzeum Ludwiga. I przyjechał ten chłopak i zaczął to interpretować po swojemu. I to, co wiedział o wschodnim sąsiedzie, o Polakach, Polaczkach i tych wszystkich wydrwigroszach, i tych właśnie ludziach, którzy się tak przepychają i nic nie robią...
AF: A polscy znajomi, malarze, artyści?
AF: Cały PRL na tym polegał.
Nic, nic i liczą Bóg wie na co, i to jest gówno warte. W każdym razie ludzie z zewnątrz, przede wszystkim właśnie Niemcy, bo wtedy ta marka dobrze stała i miałem kontakty przede wszystkim z Niemcami, jeździłem do Niemiec, miałem różnych przyjaciół. Pracownicy ambasady niemieckiej bardzo kochali moich Sportowców i nawet ich kupowali. I bardzo się dziwiłem, że ludzie mogą kupować jakiś wychodek na zapleczu budynku, a facet mu smołuje ten wychodek, pod tytułem Syn Pomorza, i on kupuje ten obraz, i sobie wiesza w salonie. To dla mnie było w ogóle przedziwne zjawisko. I bardzo dużo tych Sportowców sprzedałem; to byli też francuscy kolekcjonerzy. Tak, dopiero ludzie z zewnątrz zobaczyli to zjawisko. Niemcy to są bardzo wykształceni obywatele, mają tysiąc razy więcej artystów niż w Polsce i tysiąc razy więcej muzeów niż w Polsce, i ośrodków, no i mają tysiąc razy więcej kasy... (śmiech) A byli przecież skazani na sąsiada i właściwie oni interesowali się bardzo Związkiem Radzieckim i do dzisiaj dla nich bardziej interesującym człowiekiem jest Putin niż, powiedzmy, Tusk...
To były grupy obiboków i nic nierobiących, w ogóle właściwie żyjących na kredyt ludzi. Albo byli to partyjni jacyś, jacyś bonzowie, którzy tylko siedzieli za biurkami i się wygłupiali i udawali, że rządzą, albo to byli robotnicy, którzy też tylko się rozglądali, co by tu, jaką deskę podpierdolić z zakładu, albo, albo byli księża, którzy też kombinowali, jak mogli. Tak że cała, cała struktura komunizmu polegała na czymś takim. Byliśmy na garnuszku Związku Radzieckiego, powiedzmy, albo tylko nam się tak wydawało. W każdym razie PRL i w ogóle Polska jest właściwie krajem szczęśliwym, dlatego że mamy bardzo żyzną glebę i potrafimy się właściwie sami wyżywić, właściwie nawet Rosjanie by się sami wyżywili, gdyby im pozwolono. W każdym razie to była naturalna moja obserwacja, która nie była zaplanowana ani nie była świadoma. Później się po latach dopiero okazało, że to jest właśnie obraz tych ludzi wszystkich, tych grup i tej młodzieży, tych kobiet, którzy właściwie nie wiadomo po co żyją. Tylko aby coś wykombinować i obejrzeć telewizję. W latach 70. Gierek wprowadził kolorową telewizję na rosyjskich telewizorach, pamiętacie? Przecież to było niesamowite. A jeszcze Jaruzelski powiedział coś o metrze? To właśnie takie były czasy... AF: Może bym jeszcze trochę docisnął perspektywę czasową. Dobrze, robi pan już 20 lat cykl swoich sportowców i nie było widać, że to, co powstało, nagle jest już świadectwem, rzetelną kroniką czasów? Potrzebne było zewnętrzne oko, z Niemiec na przykład? Chyba tak, chyba tak...
Raczej śmiali się, mówili: „Słuchaj, widziałem dla ciebie fajny temat” albo „świetny tytuł”. Zresztą jestem bardzo czuły, jeśli chodzi o tytuły i nie szanuję artystów, którzy podpisują swoje dzieło „bez tytułu”, bo po prostu nie wiedzą, o co chodzi, sami nie wiedzą. Coś im się zrobiło... PP: Nie dają żadnego tropu...
PP: Przepraszam, skoro jesteśmy przy Putinie, to też mam takie pytanie. Skąd się wzięło zaprzestanie używania kolorystycznej konwencji, przeczytałem, że to było w 1981 roku. Czy to też nastąpiło naturalnie, czy to było świadome działanie? To było świadome działanie, dlatego że stworzyłem taki zespół obrazów z cyklu Robotnicy i też robiłem dużo rysunków właśnie, takich jak to się na Wolnej Europie słuchało, jak to się tam stało, jak ta „Solidarność” pierdolnęła. I sobie pomyślałem, że to są bardzo brzydkie obrazy. Szare, brudno malowane, olejną farbą. Specjal-
nie taką konwencją. Prywatni kolekcjonerzy są tym mało zainteresowani. Kupują raczej muzea – wrocławskie, warszawskie, jak miał pieniądze – Radom... Tak że to już był świadomy wybór kolorystyki. I to są właśnie Robotnicy, i właściwie już o tym mówiłem, że ci kolorowi sportowcy to tacy właściwie szczęśliwi ludzie, którym jest potrzebne tyle, aby tylko mieli święty spokój, wódkę z piwem i czekanie. Może nie pamiętacie, ale to było niesamowite, że się zapisywało do spółdzielni mieszkaniowych i się czekało. I te samochody na talony, to wszystko to właśnie było to. Tematów było od cholery, a Robotnicy to są właśnie ci moi Sportowcy, tylko już inaczej ubrani. Mają znaczki „Solidarności” w klapie, biało-czerwone opaski, sztandary i robią rewolucję. A ta rewolucja, i tak wiadomo, jest gówno warta. Rosjanie mieli rakiety, ale to wszystko przecież było z tektury, i dlatego to wszystko pierdolnęło, się rozleciało i byli sami zdziwieni, że to tak się stało. Ta cała rewolucja „Solidarności”, ten nasz kochany Wałęsa i ten papież, to jest pic na wodę, jeśli chodzi o polityczną moją świadomość. AF: Tektura rakiet radzieckich jest o tyle ciekawa, gdyż w tych obrazach widzę właśnie coś takiego tekturowego, koturnowego... PP: Ja miałem inny odbiór Sportowców. Pan wspominał, że to są obiboki, że tylko tyle im wystarczy. Tu jakieś piwko, tam jakaś flaszka, pomacanie kobiety... Ale też sportowcy to są, zacytuję: „ludzie rozognieni, walczący”, a sam cykl powstał pod wrażeniem zobaczenia filmu Andersona. Zastanawiam się, czy mamy do czynienia z dwoma rodzajami sportowców? Czy sportowcy są sportowcami również ekstremalnymi, czyli tymi, którzy szukają zaczepki. Dostrzegam różnicę między obiboctwem i mijaniem sobie życia przy herbatce gdzieś w biurze a, w cudzysłowie, aktywnym stosunkiem do rzeczywistości polegającym na tym, że się kradnie, że się gwałci, że się daje w ryj... Absolutnie, to jest pańska interpretacja... Ja bym teraz nawet nie umiał znaleźć odpowiedników w tych obrazach. Sportowe życie Andersona to był po prostu dobry tytuł. Inni interpre-
towali to papierosami „Sport”, taki absurd. Jeśli chodzi o sport wyczynowy, to tutaj nie ma żadnego przekładu, dlatego jest taki obraz pod tytułem Meta. PP: Tak, zawodnik z fajką. To jest interpretacja dowolna każdego odbiorcy, a dla mnie to jest właściwie monolit; i są tacy, i są tacy, i są inni. Teraz z przyjemnością sobie oglądam te obrazy i przypominam, jak to było. Niektórzy mówią, że za mało jest moich komentarzy, że właściwie powinien być przy każdym obrazie. Czasem już właściwie nie pamiętałem, o co tam chodziło, to sobie sam zacząłem interpretować i komentować. AF: Gdyż ciągnie Pana do współczesności. Chciałbym zapytać, kim są dzisiejsi sportowcy? Gdzie są, jak wyglądają, co robią? Dzisiaj? AF: Tak. To są politycy. Politycy, którzy nic nie robią, tylko cały czas pierdolą w telewizji albo w radiu i się wymądrzają. Następnie gromadzą się w swoje takie kupki, znaczy takie grupki, i się pchają, po prostu pchają się do szmalu, za darmo. Pchają się do Brukseli, pchają się do Sejmu, pchają się do rad nadzorczych, a to są mali, mali, mali kretyni, i oni są dzisiejszymi sportowcami. Ja się nimi właściwie nie interesuję. Oczywiście, kontynuuję cykl Sportowcy, ciąg dalszy, nawet namalowałem kilka obrazów typu Kraść, pierdolić... albo Legiony Rydzyka, Boże, po chuj ja żyję czy Worek, korek i rozporek. PP: Właśnie pomyślałem jeszcze o księżach, a wczoraj, jak rozmawialiśmy, pomyśleliśmy też o kibicach. O kibolach, tak? Tak, tak, właśnie mam obraz Ojciec pił i bił, ale oczywiście miał na sobie te wszystkie emblematy biało-czerwone i... Tak, kibice, ta cała młodzież, taka, taka, która właściwie dla rozrywki, ale to jest bardzo fajne, bo to jest na całym świecie. Idzie się na mecze, różne, zwłaszcza piłkarskie, żeby się później napierdalać, wszędzie tak jest. I, i to są te gru-
py ludzi, z różnych miast, i to jest ten rodzaj współczesnej rozrywki. Nie ma wojen, prawie nie ma wojska i nie ma celów, jakichś głupich, politycznych, militarnych. Są po prostu napierdalanki między miastami. A policja też jest świetna i policję też trzeba napierdalać. Taka sytuacja jest bardzo fajna. AF: To dzisiaj nasi sportowcy się połączyli i jesteśmy jedną drużyną... O to chodzi... (śmiech) PP: Mam wrażenie, że mówimy cały czas o mężczyznach, ale w tych Sportowcach 1972–1992 jest też sporo kobiet; a kim są dzisiejsze kobiety? AF: Sportsmenki. PP: Gdzieżby ich szukać, gdzieżby je znaleźć? AF: Oprócz pań posłanek. No, przede wszystkim w tych korporacjach. Panienki, które są tak głupie, że to się po prostu w głowie nie mieści. Ale się boją o te stołki i się ubierają w te ubiorki, te wszystkie mundurki i szpilki, nie zakładają rodziny, dopiero czekają, aż im czterdziestka stuknie, to wtedy może urodzą dziecko! I spotykają się na korporacyjnych piknikach, wyjazdach. No i to są te kobiety, te wszystkie małolaty, cichodajki... Bo prostytutki, wiadomo, szkoda, że nie płacą podatków, powinny być w związku zawodowym i odprowadzać podatek. AF: Duża grupa. Duża grupa, normalne kobiety, które inaczej zarabiają. AF: No tak, czyli dochodzimy do wniosku, że diagnozy są w zasadzie stereotypowe, nazywają się teraz inaczej... Yhm. AF: Cofnijmy się w czasie, a kim byli na przykład sportowcy w Niemczech. Rozumiem, że tak, Niemcy zachwycili się naszymi Spor-
15
towcami po czasie. Teraz mówimy o tym, kim są sportowcy dzisiaj. A chciałem zapytać o tych sportowców, naszych sąsiadów, czy Pan w ogóle myślał w takich kategoriach? Nie, nie, ja nie myślałem, mnie w zasadzie Związek Radziecki nie interesował i społeczeństwo niemieckie też mnie nie interesowało. Sportowcami niemieckimi to byli spokojni obywatele, czekali do emerytury, mieli mieszkanie, brali kredyty na mieszkania, na samochody i, i, i strasznie się bali różnych kryzysów albo żeby to siadło, coś się stało. Teraz był taki ślad kryzysu, to Niemcy po prostu zwariowali. Te wszystkie galerie, z którymi miałem kontakt, powiedziały, że jest klops kompletny, bo ludzie się wycofują i nic nie kupują i czekają. To są właśnie tacy... Ale społeczeństwo niemieckie, kiedy się połączył DDR z RFN-em, to pokazało światu, jak potrafią zadbać o swoich ziomków. Ale, ale, po co o tym rozmawiamy? AF: To był wątek poboczny. Aby jednak skończyć wątek główny, chciałem spytać, co zostało z tamtych sportowców dzisiaj? Którzy sportowcy przetrwali? Kiedy rozmawialiśmy o pana obrazach z albumu, to rozmowa o Sikorskim okazała się kalką rozmowy o tragedii pod Smoleńskiem. Analogia totalna. Trudno mi tak teraz powiedzieć, mogę się zastanowić i to sobie wykombinować. Ale żeby być uczciwym, to przestałem się nimi interesować, ludźmi współczesnymi. Maluję Sportowców, ciąg dalszy, faktycznie. Bardziej skupiłem się teraz na aktach kobiet ciężarnych, na pejzażach, na autostopach. Bardzo dużo namalowałem pejzaży morskich, wiele lat poświęciłem abstrakcjom. Uczciwie, jestem artystą mało świadomym. U mnie uczucie jest ważniejsze, odbiór świata nie umysłem, tylko przeżyciem. PP: Podświadome rozpoznanie czasu, w którym się żyje. Bardzo ładnie. (ogólny śmiech) PP: Kiedy powstawały komentarze? Teraz czy przy okazji planowania tego wydawnictwa? Teraz.
16
PP: I ten komentarz do Jak umarł Sikorski?
PP: À propos profetyzmu?
Dlaczego zginął Sikorski.
Tak. Ale teraz drugi obraz. Namalowałem bliźniaków. Nie bliźniacy, tylko bliźniaki. I Jarosław trzyma Lecha na rękach. I jest napisane: Polska pieta.
PP: Przepraszam, Dlaczego zginął Sikorski i komentarz, że Polacy nie wierzą w te zwykłe nieszczęśliwe okoliczności, na ile ten komentarz jest po wydarzeniach smoleńskich, na ile to jest prorocze?
PP: Może jednak po tym wywiadzie będziemy bardziej znanym pismem.
AF: Uzupełniasz moje pytanie, a ja pytam, ile w naszym społeczeństwie jest tego typu „stałek?
A, dziękuję za komplement. (śmiech) Wcale tak nie będzie. No, ale pismo jest bardzo atrakcyjne i świetnie, że ma różną formę.
Zaraz powiem. Świetny trop do profetyczności artystów...
PP: Z okazji tego numeru wracamy do takiego klasycznego formatu „Rity”, prostokąta.
PP: Zastanawialiśmy się, czy może na tym „jechać”, badać...
A kim była Rita Baum?
Można to badać, bo ja przyznam, że sam się dziwię i powiem, dlaczego. Kiedyś namalowałem taki cykl Warszawy, to jest około 30 obrazów, np. Błękitna Warszawa. To było w 1981 roku, zacząłem to robić jakoś chyba w styczniu. To był po prostu stan wojenny w Warszawie – śnieg, zasieki, zamurowane, zasłonięte pomniki, pełno pojazdów opancerzonych i tak dalej. Później to robiłem prawie cały rok 1981. Przecież tam były wtedy różne wydarzenia, rozmowy, była euforia wtedy. Aż do grudnia. Profetyzm tych obrazów. Zresztą wszystkie są po muzeach. Jest obraz Hermansdorfera z 1981 roku. Potem kontynuowałem. W 1982 roku zrobiłem kilkanaście obrazów, już takim ciągiem. Ale teraz, wyobraźcie sobie, że namalowałem jakiś czas temu obraz pt. Mamy prezydenta. I to Wałęsa siedzi tam, tak? W głębi jest taki las, są drogi na Wschód, gdzie są ponumerowane jakby miejsca zsyłek do Rosji, jest kawałek jakiegoś takiego miejskiego pejzażu, a na dole jest fryz z głowami polityków, czyli tam jest Geremek, Michnik, Kuroń, głowy. No i jest Jarosław Kaczyński. I zaniosłem reprodukcję do tygodnika „Solidarność”. I mnie przyjął taki ich, taki ich sekretarz. Chyba w tym czasie Kaczyńscy byli naczelnymi redaktorami tego tygodnika, powiedzieli, „świetne”, ale mnie pytają, dlaczego tutaj nie ma Lecha? A ja mówię: „Kurwa, faktycznie, zapomniałem o Lechu”. (śmiech)
PP: To postać wymyślona. Przypomina to tancerkę z Wuppertalu... Jak ona się nazywała?... Stworzyła taki taniec nowoczesny... Teraz niedawno zmarła... PP: Pina Bausch? Pina Bausch! O! Rita Baum – Pina Bausch. AF: Ale odezwała się do nas prawdziwa Rita Baum z Nowego Jorku. Naprawdę? AF: I pytała, co to za Rita z Wrocławia.
• Edward Dwurnik, Sportowcy, Wydawnictwo Osman Djajadisastra, Warszawa 2011, 514 s.
Edward Dwurnik, Izba, akryl, olej, płótno (6 V 1973); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
17
Zapiski rowerowe
Piotr Cieplak
Dzień pierwszy Dobrze jest zacząć o świcie, z fasonem. Do dnia, jak mawia mój teść, zabawnie tworząc jedno słówko: dodnia. O świcie stary chłop wypuszcza się na soczystą trawę jak źrebię, na wolność. Wszystko wtedy jest nowe, świeże, nietknięte, rześkie. Adrenalina wyrywa do przodu. Pusto na ulicach. A potem, za opłotkami miasta, mgła jeszcze unosi się nad łąkami,
18
człowiek jeszcze nie śmierdzi, nogi sprawne, telefon wyłączony, a w nim nagranie: odjechałem... dzwoń za miesiąc. Kowbojskie emocje, poczucie uczestnictwa w jednoosobowym spisku, którego celem będzie pokazanie figi sobie i całemu światu. Rower po gruntownym przeglądzie, z nowym łańcuchem, linki przerzutek wyregulowane, miarowe murmurando opon... Nic z tego. Tak się, kurwa, nigdy nie zaczyna. W każdym razie mnie się jeszcze nigdy nie
udało. Nigdy nie udało się w pełni. Owszem, zwykle jakoś zaczynałem. Od kilkunastu lat jakoś zaczynam wyprawy rowerowe. Od kilkudziesięciu jakoś zaczynam wyprawy życiowe, krzyżowe. Czasem nawet udaje się wstać do dnia, zerwać z zajęczego snu, bo już wcześniej, w nocy, poprzedniego dnia, a czasem tygodnie lub miesiące wcześniej wyobraża sobie człowiek, że szykuje się, wyrusza, rozpoczyna ten Odświętny Dzień.
Chłopcze, mgła nad łąkami rozpłynie się znacznie wcześniej niż tumany, którymi zasnuta jest twoja głowa. Dobrze jest z tym się pogodzić. Z małą rysą na czystym ekranie, z małą kupą muchy, która oznacza, że nie jest tak, jak miało być. Będę miał jeszcze dużo czasu, aby na różne sposoby medytować ten dysonans. 11 czerwca zwlokłem się przed ósmą. Po kilku godzinach snu. Lista spraw do załatwienia przed wyjazdem zawsze okazuje się zbyt długa. Ale nawet gdy jest się demonem organizacji i wszystko urządzi jak trzeba odpowiednio wcześniej, nawet gdy stoi za tobą doświadczenie wielu poprzednich wypraw, nawet wtedy pozostają wyobrażenia, oczekiwania, plany, a w związku z tym lęk albo przynajmniej niepokój. W najlepszym razie trema. Inaczej się nie da. Inaczej człowiek nie działa. Inaczej nie żyjesz. Inaczej nawet Jelena Isinbajewa, dwukrotna mistrzyni świata w skoku o tyczce, która przed trzecimi mistrzostwami rozumnie mówi, że to tylko kolejne zawody, nawet ona nie zalicza wtedy żadnej wysokości.
* * * Żeby dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Lizbony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej, prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku. Następne miasteczka, przystanki, następne mapy będą się odsłaniać stopniowo. Wiadomo, że chodzi z grubsza o południowy zachód. Zbytnia skrupulatność może stać się przyczyną cierpienia, odbiera przyjemność niespodzianki, pęta głowę i nogi. Do Portugalii jedzie się przez Grójec i tyle. Całkiem jak z Konfucjusza, tego copywritera, co wymyślił niezły slogan dla Johnny’ego Walkera: Wielka podróż, coś tam, zaczyna się od pierwszego kroku. Niezłe. Więc wyruszyłem. Niewyspany. Z ulgą, że wreszcie. Papierosy odstawione kilka dni wcześniej będą przypominały o sobie jeszcze długo. Chciałoby się być mnichem, ale się nie jest. Pogodnie. Trasę pierwszych kilkudziesięciu kilometrów znam, bo wielokrotnie przemierzana tam i z powrotem przy innych okazjach. Tego dnia, 11 czerwca, był czwartek. Przypadało Boże Ciało. W pierwszej napotkanej procesji,
w Jazgarzewie, wziąłem udział, bo wąska droga była wypełniona ludźmi i należało zsiąść z roweru i podążyć z wiernymi w powolnym rytmie pochodu. Trochę to było abstrakcyjne i wstydliwe: w stroju sportowego kosmity, lekko zdyszany. W sumie tak właśnie ze mną wygląda sprawa, a może to uniwersalna przypadłość człowiecza? Poczucie niepełnego mieszczenia się w rytuale, raz bardziej dotkliwe, raz mniej, rozwalanie rytuału nawet niechcący, własną gorączką. Czasem ów rytuał staje się tylko rytualny, a czasem prawdziwy, a ja w nim jak urwany z choinki. Pewnie dlatego w powtarzaniu, trwałym powtarzaniu, w kolejnych próbach powtarzania jest taki głęboki sens. Bo w istocie to nigdy nie jest powtórzenie, zawsze jest na nowo, zawsze jadę rowerem na nowo i zawsze jakieś inne ziarenko piasku chrzęści w trybach. Jak chrzęści, to znaczy, że Ziemia jeszcze istnieje, a jak chrzęst słyszę, to jestem. W rezultacie rytuał i ja to nie jakieś osobne twory, tylko ciągłe dopasowywanie siebie do siebie. Ale tego dnia, tego czwartku nie miałem głowy do takich rozważań. Byłem po dwudziestu kilometrach, a przecież ruszałem w Wielką Podróż i chciałem się przede wszystkim zdyszeć, wyrwać, odczmuchać, wyszamotać. W pierwszym dniu wyprawy zadanie dla głowy polega w gruncie rzeczy na upewnieniu się, że zabraliśmy ze sobą rower. Głowie bardzo trudno ograniczyć się do tak trywialnej funkcji. Mimo tysięcy przejechanych wcześniej kilometrów zawsze jedzie się na nowo i głowie trudno pogodzić się z prostym faktem, że jeszcze-nic-o-tym-nie-wie. Towarzyszyły mi w drodze dwie siostry: Wiara i Zwątpienie. Tak nazywam swoją kompanię od czasu lektur książek Tomaša Halika. Pierwszego dnia wyprawy więcej do powiedzenia musi mieć Wiara. Inaczej nie ruszyłbym tyłka. Z jej namową muszę sobie i rowerowi, i przytroczonym sakwom, i światu całemu powiedzieć: wyruszam. Nadzieja na zapisywanie nowej kartki jest słodka. Na wydobycie się z siebie. Siostra Wiara umożliwia podróż. Siostra Zwątpienie właśnie jest u kosmetyczki, piłuje pazury i pojawi się, jak zwykle, nieoczekiwanie. Ich wspólna obecność jest nieodzowna. Bez Zwątpienia Wiara roztyłaby się zanadto, utuczyła Pychą, tłuszcz zarósłby jej oczy. Osamotnione Zwątpienie zeschłoby się na wiór,
zaimpregnowało żółcią. Z osobna obie znieruchomiałyby. I ja też bym stanął. Pierwszego dnia Wiara przysiadła sobie na sakwie, przezornie zostawiając puste miejsce obok.
* * * Najważniejszy tego dnia był zapach. Opisać dźwięki! Opisać ukochaną kobietę! Opisać zapach jaśminu! Słowa stają dęba. To bujne, nieefektowne przez resztę roku krzewisko ma w czerwcu swoje święto. Przyznaję, ja, oszalały ogrodnik i samozwańczy dendrolog: nie doceniałem. Rośnie toto w co drugim chłopskim obejściu na Mazowszu. 11 czerwca wpadałem z jednej, ciężkiej, gęstej chmury pełnej słodyczy w kolejną, znienacka, bez ostrzeżenia i tak przez dziesiątki kilometrów. Tak. Wtedy prawdziwie rozpocząłem wyprawę. Znienacka. Rozpocząłem od lekcji, która każdego dnia się będzie powtarzała i której nigdy do końca nie uda się pojąć, a tym bardziej opisać. Lekcji doświadczania Teraz.
* * * Po 120 kilometrach wylądowałem w Opocznie. Jak na osiągi sprzed paru jeszcze lat, wynik fatalny i stąd morale trochę sztucznie podpompowywane. Koheleta w Piśmie Świętym znam, hołubię w tyle głowy mnóstwo fragmentów na każdą okazję, będzie tu jeszcze wielokrotnie przywoływany. Więc i teraz powtarzam za nim dla ratunku: Nie mów: Co za przyczyna jest, że pierwsze czasy lepsze były, aniżeli teraz są? Bo głupie jest takie pytanie1. Koheleta znam, powtarzam, zgadzam się, ale nie pomaga. 120 km to marny wynik, a następne dni wcale nie będą lepsze. Starzeję się, nie to zdrowie, nogi nie takie jak kiedyś! Przeraźliwie trywialne, dopadające znienacka doświadczenie przemijania, wypadających włosów, psujących się zębów, flaczenia mięśni. A pamięć jak-to-się-wcześniej-śmigało natrętna tym bardziej, że przypomina dni rowerowej chwały. Jak widać, nie potrzeba nawet drugiego człowieka obok, aby wdzierało się w mózg
19
przekleństwo porównań. Ten podstawowy, szkolny błąd w sztuce. Ta kompletna wiocha, ten samobój wszechświatowego futbolu. Ten gimnazjalny nawyk. Jak już udało się, choćby na chwilę, zostawić w spokoju Innych, zawsze jeszcze zostaję ja sam, moje dawne uczynki, moja przeszłość ucukrowana. I co z tego, że „głupie są takie pytania”, skoro są, wracają i jak od komarów trzeba się wciąż odganiać. Pierwsze dni wyprawy to czas, kiedy nieuchronnie liczy się jeszcze kilometry, oblicza wydajność i średnią. Kiedy plan wyprawy wciąż jest ważniejszy od wyprawy samej. Jej kierownik ważniejszy od rowerzysty. Zadanie dla głowy, aby ograniczyła się do stwierdzenia, czy jedzie z nami rower – zbyt trudne do spełnienia. Schludny hotelik w Opocznie, za stówę. Pusty. W restauracji na dole dwóch Francuzów przy oddalonym stoliku. Prawdziwy, dobry rosół z domowym makaronem. Długie niezasypianie.
Zapasowa dętka. Kolejna oczywistość. Ale i jej należy poświęcić kilka zdań. Dobrze mieć ją w zapasie. Dobrze mieć skromny plan B. Może nawet C. Z dętką to jasne, ale z życiem? W codziennej robocie? Dobrze mieć na tyle refleksu, aby zanim popadnie się w histerię, rozważyć, czy nieuchronne bieżące kłopoty wpływają istotnie na losy przedsięwzięcia czy to tylko zwykłe życiowe utrapienia. I dobrze zwykłe życiowe utrapienia uwzględniać w kalkulacji. Mieć zapasową dętkę lub choćby klej i łatkę. Mowa o tym dlatego, bo w życiu tak zwanym artystycznym często nadużywane jest słowo „bezkompromisowość i radykalizm”, które w istocie jest kopaniem roweru, a drwiny z „mieszczańskiego kunktatorstwa” zastępują zwyczajny brak zdrowego rozsądku.
Dzień drugi
Jedziemy. Chłodek. Z formą nie lepiej. Trochę to potrwa, zanim się człowiek odczmucha, wypluje złogi nikotyny, przestanie gadać. Krótko mówiąc: zanim się człowiek wdroży. Drugiego dnia wyprawy opadają, co prawda, emocje dnia pierwszego, ale zaczyna boleć dupa. W takim właśnie samopoczuciu nadeszła myśl niespodziewana, której na co dzień nie uświadczysz, telewidzu! Polska jest pięknym, biednym, drugorzędnym, ale zadbanym krajem. Przynajmniej w przestrzeni prywatnej. Przystanki PKS pożal się Boże. Ale ogródki! Pod Bełchatowem są istnym festiwalem różnorodności. Cisy, jałowce, tamaryszki, berberysy, irgi, tawuły, róże, piwonie, hortensje, ligustry, perukowce, ogniki, rokitniki, sosny, jodły i świerki odmian wszelakich, bylin plejady, trawniki prawdziwe, żywopłoty z grabów i buków, wszystko to rośnie nawożone i podlewane, strzyżone i plewione! Dobrze to wszystko mieć w pamięci, gdy czasem przychodzi zstąpić do polskiego piekła narzekania.
Rower ma dwa koła. To takie proste, że się o tym nie myśli. Kiedy jednak rano odkrywasz, że tylko w jednej dętce jest powietrze, prosty rachunek przestaje się zgadzać. Buddyjski spokój pryska, a przez zaciśnięte zęby dobywa się swojskie: kurwa jego mać! Tak. Tak się mówi. Albo myśli. W każdym razie trzeba to jasno stwierdzić: buddyjski nastrój ulatnia się i jeśli warto jeszcze szukać jego resztek, to po to, aby nie kopać roweru ani siebie. Duża sztuka, dla zaawansowanych. Rower ma dwa koła. Kicha w przednim, to luz. Jeden ruch dźwigienką, koło zdjęte i już możemy babrać się w lepkim brudzie obręczy. Żeby dobrać się do tylnego, należy zdjąć obie sakwy z dobytkiem. (Jeśli zaczniesz od niewłaściwej, rower przeważy nóżkę, na której się opiera i rąbnie o ziemię, raniąc ci goleń). Następnie należy zdjąć z trybów sprężynujący, naoliwiony łańcuch, rozluźnić szczęki hamulców. Łapska całe czarne, gwarantowane. Po drodze wdaje się jednak mała pocieszka: że się jednak nie jest dupą wołową, że się potrafi, może nie ze szczególną wprawą, ale jednak. Nawiasem mówiąc, całej podróży towarzyszy wiara, że może nie ze szczególną wprawą, ale jednak.
20
* * *
* * * Za Sulejowem rozciągają się rozległe lasy. Po ich przejechaniu można przeciąć gierkówkę
koło Kamieńska. I w tych lasach trochę zabłądziłem. Wcześniej postanowiłem upewnić się co do właściwego kierunku w małej osadzie, bo asfalt nagle się skończył, a zaczynała żwirówka i las właśnie. Starsza pani w obejściu, potwierdziwszy, że prosto, z uśmiechem dodała: ale trzeba znać drogę. W podziękowaniu za radę uśmiechnąłem się również, ale, przyznaję, była w tym wyższość wytrawnego czytelnika map oraz rowerzysty, którego celem nie był przecież drugi skraj lasu, a skraj kontynentu... No i się zgubiłem. Ledwo zniknęły zabudowania, a droga prosta jak strzelił rozwidliła się, a potem znowu się rozwidlała. I znowu. Ślady starego szlaku, meandrycznego, z polnymi kamieniami, przecinały trasy do wywózki drewna wytyczone przez geodetów – geometrów. Oczywiście, tak naprawdę, latem na rowerze nie sposób porządnie się zgubić. Zimą, pieszo w górach – owszem. Na oceanie, na pustyni, na Syberii – również. Na rowerze, w Europie, można co najwyżej pomylić drogę, wylądować o ileś tam kilometrów obok celu. Sam fakt, że się jedzie po drodze, ścieżką, śladami innych kół, stóp, kopyt, przesądza, że mamy jakiś przód i tył. Do tego świeci słońce albo gwiazdy. Pnie drzew od północy porasta mech. Płyną jakieś strumienie. Zawsze można iść albo jechać w górę lub w dół rzeki. Do tego wszędzie pełno ludzi, jak nie w tej dolince, to w następnej. Z powodu jazdy na rowerze nie można się zgubić dotkliwie, do kości, do dna. Zgubić się to znaczy utknąć, nie mieć żadnej wskazówki, być całkowicie samotnym, całkowicie zrozpaczonym. I to się zdarza często, ale w głowie. Wtedy znika wszystko. Znika rower. Znikają drzewa, strumienie, mech, drogi, znikają drogowskazy słońca i gwiazd. O ciemno ciemno ciemno. (...) I gaśnie Słońce i Księżyc, i Almanach Gotajski, Gazeta Giełdowa i Skorowidz Dyrektorów. Zimne są zmysły i utracona przyczyna działania...2 Znika całe to pieprzone ciepełko własnych myślątek. Ten kulturalny uśmieszek i gotowość odpowiedzi na każde pytanie. Tak w każdym
razie wspominam ciepło, uśmiech i rozum wtedy, gdy się zgubię. Tak, to się zdarza, to się zdarza często. W czasie tej wyprawy też tak będzie, kiedyś, odsuwam to na kiedyś, choć zgubienie i niepewność zawsze przychodzą niespodziewanie i nigdy nie jestem na to gotowy. Ale proszę, jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tym lesie.
* * * „Zgubić się” ma jeszcze swoją drugą, jaśniejszą, piękniejszą stronę. Dla zaawansowanych. Dla Kubusia Puchatka, który niegłupio powiada: bo my ciągle szukamy Domu i nie możemy go znaleźć, więc pomyślałem, że jeżeli zaczniemy szukać Dołka, to wtedy na pewno go nie znajdziemy. I to jest Dobra Myśl, bo może wtedy znajdziemy coś, czego wcale nie szukamy, i może to będzie właśnie to, czego naprawdę szukamy3. Zgubić się znaczyłoby wtedy nie mieć żadnego poglądu, żadnych pytań i odpowiedzi, albo lepiej, znaczyłoby zawiesić je na kołku. Oznaczałoby w jakimś sensie „nie być”, w takim sensie, który obejmuje jakikolwiek do pomyślenia mój opis: społeczny, psychologiczny, seksualny, polityczny, medyczny, ekonomiczny i jakikolwiek inny opis. W „zgubieniu się” słowa i konteksty odpadają jak łuski. Nie są potrzebne, to zawracanie głowy, w sensie głębszym niż potoczny. I to jest dobre. To oderwanie głowy od ciała i ponowne jej ukoronowanie, już swobodnej. „Nie wiem” staje się błogie i błogosławione. Do takiego stanu „zagubienia” właściwie się tęskni, zbliża, jest on zawsze chwilowy i przelotny. Zdarza się. Wyzwala. On mnie odnajduje. Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei, Bo byłaby nadzieją na niewłaściwe rzeczy; czekaj bez miłości, Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara, Ale wiara, nadzieja i miłość – wszystkie są w oczekiwaniu. Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli: Aż ciemność stanie się światłem, a bezruch tańcem4.
Tak, takie rzeczy się zdarzają. Rzadko, ale jednak. Rzadko w poezji, jeszcze rzadziej w prozie. Ale jednak.
* * * Tymczasem w lesie za Sulejowem błądziłem jakieś dwie godziny (może trochę krócej, może tylko wydawało się, że bardzo długo) przez labirynty. Kluczyłem, zatrzymując się co chwilę. W tej ciszy, bo trzeba wiedzieć, że nagle zapada cisza, słyszy się nagle własny oddech, trzeszczący piach, kamyki, igliwie, korzenie drzew pod gumą opon. Żadnego murmurando. Kręcenie pedałami traci swą oczywistość. Zaczyna się myślenie, co w tym przypadku, oględnie mówiąc, nie sprzyja. Filozofia filozofią, a wystarczy tylko drobna życiowa niedogodność i Eliot już jest rozrywany na strzępy. Spora sztuka, żeby nawet w tak komfortowych warunkach polubić zgubienie się. Było przecież lato, środek Europy. Wilki najedzone. Miałem sakwy pełne snikersów. Nikt mnie nie bił. Nie krzyczał na mnie. Więc dlaczego się bałem? Skąd ta niecierpliwość? Monolog wewnętrzny przyśpiesza, hamuje, huczy jak Niagara, choć na zewnątrz wydobywają się tylko nadwiślańskie, mamrotane wołacze. Z rosnącym respektem wspominam wtedy niepozorną panią, a może Panią, która nie tak dawno mówiła z prawdziwie łagodnym uśmiechem „prosto, ale trzeba znać drogę”. Gdyby obok niej stały w obejściu jeszcze dwie inne, byłaby już obsada do „szkockiej sztuki”5! Trudno zrozumieć, dlaczego w teatrze wiedźmy zwykle są brzydkie. To przecież one wiedzą, a ja nie wiem. Przypisuję im piekielne cechy, a tymczasem to moje wyobrażenia są złudą, mnie wydaje się, że wiem, to we mnie jest to prawdziwe, człowiecze pragnienie, żeby wiedzieć, a Ona, One tylko odsłaniają prawdę, moją nagość. Udzielają lekcji. Co chwilę zrywam jabłko z drzewa Wiadomości. I jest gorzkie. A jeśli ich nie ma? Tych bab, bo wiadomości, wciąż nienasycone, są. Jeśli obraz tych kobiet to tylko moja imaginacja i psychologia lub ekran telewizora? Ku takiej surowej odpowiedzi skłania się często współczesność. W każdym razie moja wiedźma, stara, piękna
i mądra, istniała. Powiedziała tylko: „prosto, ale trzeba znać drogę”. Po dobrych paru kilometrach błądzenia trafiłem na kapliczkę. Ulga. Bo poza mną i traktorzystami z tartaku byli tu jeszcze inni, którzy też stawali na rozdrożach. Właściwie już tylko w Polsce, kiedy się jedzie bocznymi drogami, przez lasy i wsie, można być pewnym, że na rozstajach stoi kapliczka z Matką Boską albo jej Synem na krzyżu. Nie mówią, którędy do Portugalii. Nic nie mówią. Lecz nie są tylko wyrazem tak zwanej ludowej pobożności. Potwierdzają swoją obecnością, że to, co właśnie sobie uświadamiam, co z takim niepokojem przeżywam, nie jest wstydliwą tajemnicą. Że się zgubiłem. Że to jest prawda o mnie. Że nie wiem, w którą stronę. Że mapy mam papierowe i się kończą. Na rozdrożach czai się Zły. Od początku świata. Czai się zwątpienie, a ja chcę do domu, do celu! Chcę pewności, a tymczasem otaczają mnie milczące drzewa, a każde z rozwidleń łudzi swoją perspektywą. Drewnianą, żeliwną albo kamienną figurkę postawili tu kiedyś ludzie, którzy nie wstydzili się nie wiedzieć. Przypisy: 1. Koh 7, 10. 2. T.S. Eliot, East Coker, [w:] Szepty nieśmiertelności, tłum. K. Boczkowski, Kraków 2001. 3. A.A. Milne, Chatka Puchatka, tłum. I. Tuwim, Warszawa 1986. 4. T.S. Eliot, dz. cyt. 5. Trudno, obyczaje teatralne należy szanować. Tak jak nie chodzi się w czapce, nie gwiżdże na scenie, nie podnosi upuszczonego na podłogę egzemplarza sztuki bez wcześniejszego przydepnięcia, podobnie z tą sztuką Szekspira, której tytułu nie wypada wymieniać.
21
Edward Dwurnik, Jestem Chrystus, akryl, olej, płótno (VIII-XI 1979); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
22
Po co nam to? Gderanie o sporcie w duchu antyfacetowskim Marcin Boronowski
Wojenko, wojenko, czyli śpij, kolego Na szczęście jest jeszcze piłka nożna. Dynamiczna i widowiskowa gra, w której drużyny, złożone z jedenastu zawodników ubranych w kolorystycznie odmienne kostiumy, kopią piłkę według przejrzystych reguł. Założeniem jest, że drużyny szanują się wzajemnie, stosują reguły fair play, respektują decyzje sędziów, a kibice cieszą się zwycięstwem swoich faworytów, potrafiąc jednak nagrodzić brawami kunszt przeciwnika, gdy ten okaże się lepszy. Ten cukierkowaty obraz jednak się nie spraw-
dził: zapewne oczekiwano, że pozorna wojna drużyn hasających za piłką wystarczy dla zaspokojenia wojennych instynktów tzw. homo sapiens, lecz wyraźnie nie doceniono inteligencji tej istoty. Intelektualnie przenikliwy lud wnet połapał się, że jest robiony w konia – nawet ofiarna i sporadycznie tylko do rozlewu krwi prowadząca walka na murawie to nie to samo, co osobisty udział w batalii ostatecznej, gdzie tnie się do krwi i kruszy kości, aż wróg bez ruchu na ubitej glebie legnie. Futbol jako namiastka wojny się nie sprawdził – wojna musi być naprawdę. Gdy mieszkałem w cieniu stadionu Śląska Wrocław, zwykłem późno wstawać w środy
i niedziele. Często jednak w fabułę mych późnych snów wplatał się helikopter. Był to helikopter policyjny – latając nad dzielnicą tam i z powrotem, był jak niezawodny herold wkrótce mającego się odbyć meczu. Zresztą nie od razu policja wpadła na pomysł obserwacji teatru działań wojennych z powietrza – w moim subiektywnym przekonaniu praktyka ta stała się regułą po pamiętnej ustawce na Grabiszyńskiej, choć nie bez wpływu na sprawę jest też ogólna sytuacja gospodarcza Polski – wszak utrzymanie w powietrzu helikoptera to koszt co najmniej kilku tysięcy złotych na godzinę. Zapewne nie w każdej dekadzie niepodległej Polski luksus ten był możliwy. Ale teraz jest
23
– w końcu Polska jest zieloną wyspą w światowym kryzysie gospodarczym. Stać nas na latanie wokół stadionu. Mecz rozegrany 30 marca 2003 był szczególny w dziejach sportu – jego wynik został odsunięty w cień przez towarzyszącą mu imprezę: ustawkę na Grabiszyńskiej. Nie mogę więc powstrzymać się od godnego upamiętnienia tego wydarzenia. Opiszę je pokrótce. Była to niedziela. Wczesnym popołudniem, po powrocie z pracy ze studentami zaocznymi, jąłem obierać ziemniaki na obiad. Coś jednak wisiało w powietrzu – może podświadomie słyszałem już odgłosy drużyn zbliżających się do boju spotkaniowego? W końcu szczekający i maszerujący tłum zapewne generuje różne infradźwięki przechodzące przez dość dobrze tłumiące okna i mury. Otwarłem więc okno wychodzące na ulicę Grabiszyńską. Najpierw ujrzałem sąsiada z parteru wyskakującego z balkonu ku samochodowi, zwyczajowo zaparkowanemu na pasie ziemi niczyjej między chodnikiem a jezdnią, i pospiesznie gdzieś odjeżdżającego. Po chwili zauważyłem powód – z obu stron całą szerokością dwupasmowej ulicy, z torowiskiem tramwajowym w środku, zbliżały się fronty właściwie jednakowo wyglądających młodzieńców – najczęściej łysych i o krępej, masywnej budowie ciała, odzianych w dresy i koniecznie sportowe obuwie. Być może różnili się też ubarwieniem dresów i szalików, ale jako prawie stuprocentowy mężczyzna nie zwracam przecież większej uwagi na kolory... Zresztą miałem ważniejszy powód do obaw: mój samochód też tam był zaparkowany, a ja z rękami w kartoflach i na moim wysokim piętrze mogłem jedynie bezsilnie patrzeć na to, co pod moim oknem będzie się działo. A było na co popatrzeć. Jak się później okazało, aktorami ulicznego teatru wojennego, prócz miejscowego Śląska Wrocław po jednej stronie, byli po stronie przeciwnej kibice Arki Gdynia i klubów sprzymierzonych (czyli swoiści alianci). Obie strony z niejasnych powodów zgodnie uważają się za wrogów. Młodzieńcy z zapałem spotkali się i podjęli wymianę ciosów pięściami gołymi lub opatulonymi w szmaty, stopami obutymi w markowe obuwie sportowe i przedłużeniami rąk w postaci bejsbolowo wyglądających pałek. Front rychło rozlał się na obszary poboczne: panowie biegali po trawnikach pod
24
naszym blokiem, gonili się i uciekali, przesadzając krzaki i klucząc wokół drzew i pojazdów nieewakuowanych na czas. Drżałem o los mojego auta – nie jestem bowiem krezusem, to i zbyt wielu samochodów nie mam. Muszę jednak pochwalić wojowników obydwu stron: chociaż kotłowali się po całym obszarze, tak skoncentrowani na sobie byli, że mojego auta nawet nie ruszyli, no, może któryś się podparł na nim dla utrzymania równowagi, ale bez najmniejszej intencji niszczenia czy biegania na skróty po dachu. Zważywszy na zażartość walki, dżentelmeństwo tych panów było ujmujące – oni najwidoczniej szanowali cudzą własność, i odnosiło się to także do przybyszów z wrogiego Wrocławiowi miasta, którzy na pewno nie mieli emocjonalnych powodów unikać niszczenia wrocławskiej infrastruktury czy prywatnego mienia tutejszych mieszkańców. A jednak niczego nawet nie tknęli! Kilka minut później linia frontu przesunęła się w stronę centrum miasta i dało się zauważyć wojów, którzy w tej prawdziwie męskiej konfrontacji doznali kontuzji. Ci po prostu nie pozbierali się, by iść za ruchomą linią frontu i dołączyć do swych kamratów kontynuujących walkę; miast tego leżeli na bruku, pokazując z grubsza rodzaj obrażeń doznanych przy pierwszym starciu. Zatem jedni leżeli w bezruchu i z czasem, odzyskując przytomność, niespiesznie i cokolwiek nieporadnie zbierali się, by powstać. Inni leżeli i kończynami biegli gdzieś i wciąż walczyli, co potem przeszło w chaotyczne drgawki – ci zapewne doznali uszkodzeń neurologicznych po uderzeniach w karczek albo plecy. Zabawne wręcz było patrzeć, jak wojownicy mniej poszkodowani wzruszająco i solidarnie próbują tych mocniej pokiereszowanych postawić na nogi, jakie zdziwione i zafrasowane miny mieli, gdy krzepiące słowo druha, poklepanie po ramieniu czy podnoszenie leżącego do pionu nie owocowały zrestartowaniem kolegi. Z czasem ujawnił się przypadek ostatecznie dotknięty przez Grozę Bytu1: kibol potraktowany nożem, który już podczas ruchu linii frontu wykrwawiał się, a dopiero po nadejściu znienawidzonych przez obie strony oddziałów policyjnych stał się przedmiotem najwyższej troski. Przyjechał ambulans pogotowia, ekipa podjęła próby ratowania, lecz okazało się, że nic się już nie da zrobić. Ogrodzono więc teren, poczekano na
pojazd innego typu, obrysowano pozycję ciała i przybyła ekipa kryminalistyczna. To, co widzieliśmy z naszych okien, było wszakże wybrykiem w kategorii ustawek: chłopaki umówione były „na pięści i kopy”, na taką, by tak rzec, ekologiczną i niewinną formę męskich rozgrywek, w istocie potrzebnych każdemu młodzieńcowi, by na mężczyznę wyrósł, a nie na mazgaja czy coś jeszcze gorszego. Na noże jednakże umówieni nie byli i tylko jedna czarna owca użyła go tak zdradziecko – akt ten będzie miał konsekwencje nie tylko karne na sądowej sali: kluby nienawidzących się kiboli będą odtąd mieć dodatkowy i wreszcie realny powód nakręcania swej wzajemnej nienawiści. Śmierć domaga się przecież śmierci!
Magia futbolu i my W odniesieniu do innych dyscyplin sportowych jakoś nie obserwuje się takich antagonistycznych namiętności – przykładowo: kibice tenisistów, skoczków narciarskich, łyżwiarzy figurowych i szybkich nie umawiają się na mordobicie, nie napadają też na przygodnych ludzi z innego kraju czy miasta, a nawet biją brawo, gdy rywal oddaje skok, zmęczony przecina linię mety albo wygrywa kończącą mecz piłkę. Cóż takiego diabelskiego jest zatem w piłce nożnej? Paramilitarność gry podkreśla nazewnictwo funkcji poszczególnych zawodników, gdzie rozróżniamy przede wszystkim atak i obronę, a piłka, którą zawodnicy kopią i uderzają głową jest jednocześnie bronią i amunicją, z użyciem której zadaje się przeciwnikowi cios w czuły dla niego punkt – konstrukcję z dwóch słupków, poprzeczki i siatki. Również ranga rozgrywek piłkarskich najwidoczniej bardzo jest wysoka, skoro zatroskanie o sukcesy narodowej drużyny piłkarskiej okazują najwyższe osoby w państwie: prezydenci, premierzy i ministrowie. Co ciekawe, istnieją też drużyny żeńskie grające w piłkę nożną i nawet żeńska liga piłkarska – jest ona wszakże tak niszowa, że mało kto zauważa jej istnienie. Nie sądzę, by piłkarkom brakowało serca do walki i taktycznej myśli na boisku, ani tym bardziej, by ich gra nie była dość widowiskowa, zwłaszcza dla hormonalnie nakręconej heteroseksu-
alnej męskiej publiczności. Jednakowoż żadne gwiazdy żeńskiej piłki nożnej nie są tak szeroko znane i obsypywane złotem jak piłkarze męscy. Również kibole nie snują się za meczami żeńskich drużyn celem spuszczania łomotu fanom rywalek, choć przecież dawne ideały rycerstwa, miłości dworskiej i atencji wobec dam przemawiałyby za szczególnie zażartymi bojami jurnych młodzieńców ustalających, czyje damy serca są lepsze. Przedstawiciele najwyższych władz raczej nie zaszczycają swą obecnością meczów rozgrywanych przez niewiasty i prawdopodobnie poczucie narodowego dobrostanu też nie jest uzależnione od cyferek w tabeli meczów przez nie rozgrywanych. I odwrotnie: nawet najbardziej idiotycznie wygrany lub przegrany mecz męskiej reprezentacji okazuje się źródłem ekstatycznej radości albo czarnej rozpaczy narodowej. Pozwoliłem sobie rzec „idiotycznie wygrany lub przegrany mecz”, bo jak potraktować wynik po remisie w czasie regulaminowym, po remisowej dogrywce, a uzyskany jako przewaga zdobyta podczas rzutów karnych, co nader często ma miejsce podczas wielkich turniejów piłkarskich? Piłka nożna jest grą dynamiczną, gdzie zmagające się drużyny wymuszają na sobie popełnianie błędów, a te oznaczają utratę goli i niemożność strzelenia ich przeciwnikowi. Zawodnicy są jednak zawodowcami szkolonymi nie tylko pod względem fizycznym, ale i taktycznym, tedy błędów popełniać nie powinni. Co dziwne, fachowcy od gry w piłkę błędy jednak popełniają, co polskojęzycznym złośliwcom daje podstawę do doszukiwania się w słowach „zawodnik” i „zawodowiec” znaczenia „ten, który sprawia zawód”. Gdyby wszyscy futboliści byli jednakowo perfekcyjnie przygotowani, na boiskach nikt nie mógłby wygrać ani przegrać, kibice zaś oczekujący błyskotliwych akcji i bramek załamaliby się. Naiwnością zatem jest oczekiwanie, że wszyscy inni będą przegrywać, tylko nie my – gdy spotka się dwóch zajadłych ludzi, ten mądrzejszy zwykle ustępuje... Niestety, nikt nie potrafi spojrzeć na porażkę drużyny ze zdrowym dystansem i zrozumieniem – gdy tylko zdarzy się rozczarowanie, następują rozliczenia i odpowiedzialny za wszystko trener-selekcjoner traci pracę. Mam na myśli praktykę krajów demokratycznych, bo przykładowo w Korei Północnej jest wprost przeciwnie: właśnie za
porażki na boisku trafia się do obozu, w którym tylko pracy jest w bród... Z drugiej strony, jak tu będąc trenerem czy piłkarzem wziąć na długie dziesięciolecia kredyt hipoteczny, skoro zarobek zależy od czegoś tak niepewnego jak wyniki meczów? To nie ma się co dziwić, że raz po raz pojawia się pokusa wyjęcia rezultatów piłkarskich rozgrywek z gestii ślepego losu i dogadania się nawet z wrogimi drużynami co do wyniku znośnego dla obu stron, czyli „drukowania”. Jest to chyba mądrzejsze niż rozstrzyganie o awansie przez rzuty karne, gdzie wszystko się może zdarzyć. Nawet wielkie legendy futbolu mogą, kolokwialnie mówiąc, mieć przekopane jak Kazimierz Deyna, który nie strzelił karnego na mistrzostwach w Argentynie ’78 i potem tłuczone były szyby w jego domu (to chyba były tzw. strzały w okienko). I pomyślmy, że od wyników tak chwiejnego przedsięwzięcia jak piłkarski mecz ma zależeć narodowy dobrostan emocjonalny?!! Czuję w tym wszystkim jakąś perwersję i groteskę – najwidoczniej ten czy ów naród nie ma na swym koncie faktycznych osiągnięć, skoro źródła swej satysfakcji w czymś tak niepewnym, a jednocześnie trywialnym i zastępczym szukać musi. Jest przecież wiele realnych wartości, które poczuciem narodowej dumy napawać by mogły: rzesza noblistów z różnych dziedzin nauki, firmy o rodzimym kapitale zarabiające miliony na produkcji technologicznie wyrafinowanych innowacyjnych rzeczy czy chociażby własna marka samochodu... Zauważmy, że zdobycie piłkarskiego trofeum nie podnosi automatycznie dochodu narodowego, nie zmniejsza bezrobocia ani nie wpływa na przyrost kilometrów autostrad czy poprawę środowiska naturalnego. Ba, nawet przyznanie danemu krajowi organizacji wielkich mistrzostw niczego nie gwarantuje – tę prawdę właśnie demonstruje Polska jako współorganizator Mistrzostw Europy 2012. Po ogłoszeniu 18 kwietnia 2007 decyzji o przyznaniu organizacji tych mistrzostw Polsce i Ukrainie oczyma wyobraźni widzieliśmy Polskę jak po rządach nowego Kazimierza Wielkiego: pełną murów nowych stadionów i bazy hotelowej, ze wstęgami nowych autostrad, zmodernizowaną i szybką koleją. A co widzimy? Stadiony istotnie zbudowaliśmy, choć długo były one nie całkiem gotowe, tedy nie udawało się na nich przeprowadzić zaplanowanych imprez inaugu-
racyjnych. Doprowadziło to nawet do tego, że pani minister od sportu, nieostrożnie obiecawszy dokończenie inwestycji na czas, zmuszona była biegać wokół już pięknego, acz niegotowego stadionu narodowego przed obiektywami kamer. Koleje mamy wprawdzie żelazne, lecz nawet wolniejsze niż dawniej, jedynie z odnowionymi dworcami w kluczowych miastach. Natomiast nasze nowe autostrady oddane zostaną do krótkotrwałego użytku podczas mistrzostw bez docelowej nawierzchni. Z tym wiąże się zgoła nieautostradowe ograniczenie prędkości do ok. 90 km/h i dodatkowy koszt: po naszym święcie futbolu ich nawierzchnię trzeba będzie zrobić od nowa. Cóż, sport najwidoczniej nie jest motorem gospodarki...
Płeć piłki Wróćmy jednak do testosteronowego aspektu piłkarstwa. Skoro żeńska piłka nożna to nie to, znaczy, że ta dyscyplina sportu jest jakoś magicznie związana z męskością. Nie słyszy się przecież o homoseksualnej orientacji żadnego polskiego piłkarza, a przecież nie sposób zakładać, iżby geje i biseksualiści od piłki stronili i organicznie niezdolni byli do dobrego w nią grania. Wprost przeciwnie: powinno ich ciągnąć do gry, w której ma się do czynienia z samymi dobrze zbudowanymi mężczyznami, podobnie jak pociągające może być dla gejów niemal wyłącznie męskie towarzystwo w koszarach. Gdy dostrzegam taki totalny brak tej kategorii ludzi wśród piłkarzy, choć stały procent stanowią oni w ogólnej populacji, przypuszczam, że w futbolowych szatniach po prostu panuje taki klimat, a właściwie zaduch, że zabłąkany tam gej nawet przed samym sobą woli się nie ujawniać. Może tam nieudane zagrywki rutynowo nazywa się pedalskimi, może nie dość waleczni piłkarze wyzywani są od gejów i ciot, jak w zwyczajnych polskich szkołach? Przeprowadźmy myślowy eksperyment z użyciem brytyjskiego gwiazdora futbolu Davida Beckhama, który zdobywszy na boisku popularność, stał się modnisiem i wręcz ikoną metroseksualnej stylizacji ciała. Obawiam się, że gdyby publicznie pokazał się w Polsce z polakierowanymi paznokciami czy podmalowanymi oczyma,
25
nieźle oberwałby od kiboli kochających swój klub miłością plemienną i na niewiele by mu się zdał bilans bramek czy asyst: Polska to nie Samoa, gdzie zbawcą notorycznie przegrywającej narodowej reprezentacji mógł okazać się ktoś taki jak Johnny „Jayieh” Saelua. Saelua jest kompetentnym i walecznym zawodnikiem linii obrony, który wszakże żyje jako fa’afafine, czyli osobnik biologicznie męski, acz spełniający kulturową rolę żeńską. Czyżby Polakom lepiej się swoje mecze przegrywało tylko w czysto męskim gronie? Trochę to dziwne w czasach, gdy tak tradycyjnie męski zawód jak żołnierz jest otwarty na podobno fizycznie słabe i emocjonalnie kruche kobiety, a w armii naszego wielkiego sojusznika, Stanów Zjednoczonych, ostatnio porzucono zasadę przymusu milczenia o homoseksualnej orientacji, dzięki czemu geje otwarcie mogą już wojować oraz swą do cna homoseksualną krew za Amerykę przelewać. Rozumiem jednak, że zatrudniając płciowo niewyraźnych piłkarzy i gejów, moglibyśmy odkryć, że zarówno „zniewieściali” mężczyźni, jak i ci kochający inaczej potrafią na boisku walczyć z determinacją wcale nie gorszą niż ta u „mężczyzn” genetycznych i ze wszech miar heteroseksualnych. Konstatacja taka dla wielu byłaby zbyt bolesnym podważeniem opartego na stereotypach i uprzedzeniach światopoglądu, a przecież większość chyba woli wiedzieć wszystko raz na zawsze bez niepotrzebnego myślenia, nieprawdaż? No i jakże mogliby kibole kochać takie drużyny nad życie i tłuc się za ich honor? Podstawową trudnością byłoby już wyzwanie kogokolwiek od „pedała” czy „cwela”.
Narodowość piłki, czyli czy o to chodzi? Grając z kimś towarzysko, dość łatwo pogodzić się nam z przegraną. Lecz na zawodach, gdzie stawką są duże pieniężne premie z nagród, zarobek z kontraktów reklamowych, państwowe nagrody i zaszczyty, a przede wszystkim gdzie gracze świadomi są walki o ustalenie prestiżu swego kraju na zastępczej skali? Nigdy! Radość z uprawiania ruchu na świeżym powietrzu ustępuje zajadłości powodującej, że skądinąd psy-
26
chicznie zrównoważeni i odpowiedzialni ludzie potrafią zniżać się do prowokacji wobec przeciwników czy umyślnego ich faulowania. Trzeba być osobowością znacznego formatu, by oprzeć się pokusie zachowań, po których pozostaje niesmak. Najgorzej jest, gdy prócz indywidualnej ambicji, wynika to z rangi zawodów, podobnej do międzypaństwowej wojny, i nawet trenerzy wymuszają na zawodnikach stosowanie nieuczciwych praktyk. Wtedy kielich toksycznej motywacji jest pełny. Szczególnie presję taką wywierają dyktatury, dla których sukcesy sportowe są pożywką dla propagandy głoszącej wysoką pozycję kraju na arenie międzynarodowej albo odwrócić mają uwagę społeczeństwa od marności codziennego życia. Gdy więc, choćby nieuczciwie, piłkarze wygrywają, są bożyszczem tłumów i pieścidełkiem władców. Jeśli spektakularnie coś zepsują albo postąpią uczciwie, gdy kazano im grać nieczysto – niszczy się ich na wszystkich frontach. Łaska władców i ludu na pstrym koniu jeździ. Podczas gdy porażka jest sierotą, sukces ma wielu ojców. Gdy piłkarze pod wodzą Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka zdobywali swe brązowe medale mistrzostw świata, pomimo hołubienia ich przez komunistycznych dyktatorów cieszyło się całe społeczeństwo. Oni byli „nasi” zarówno dla „nas” – społeczeństwa, jak dla „nich” – dyktatorskich władców. A kimże właściwie są ci „nasi”? Skąd bierze się to ostre postrzeganie jednych zawodników jako „naszych”, a innych jako tego przeciwieństwo? Czy to poczucie wspólnoty polega na urodzeniu się na TEJ konkretnej ziemi, zanurzeniu w TEJ konkretnej kulturze i historii? Nie, bo przecież niektórzy rodzą się za granicą albo na pokładzie zagranicznych środków transportu. Nie, bo ogólnohumanistyczna edukacja sportowców często wiele pozostawia do życzenia. A może chodzi o używanie wspólnego nam języka? Cóż, w konkretnych życiowych sytuacjach okazać się może, że więcej wspólnego mieć będziemy z kimś mówiącym językiem innym i kulturowo nam obcym, aniżeli ze swojakiem wprawdzie, lecz debilem. A może, żyjąc na NASZEJ ziemi od wieków, wytworzyliśmy, jak argumentują niektórzy nacjonaliści, „genetyczną wspólnotę”, w ramach której jesteśmy do siebie podobni i różnimy się od innych, zwłaszcza Murzynów? Otóż nawet będąc podobni do
siebie pod względem wyglądu, nie musimy być sobie bliscy genetycznie. Gdyby przyszło do przeszczepu, zupełnie wbrew intuicyjnemu poczuciu terytorialnej bliskości, tkankowo kompatybilnego dawcę prędzej da się znaleźć nawet na innym kontynencie niż w sąsiedztwie. Podobieństwa wynikłe z przystosowania do tych samych warunków środowiskowych okazują się powierzchowne i w genomie stanowią margines. Dodatkowo nawet najbardziej tutejsi „ziomale” mają w swych genach domieszki wielu grup etnicznych, nawet tych wzbudzających ich obrzydzenie – w ciągu wieków naszej historii nieraz ktoś obcy w naszej ojczyźnie osiadł i zadbał o replikację genów... Okazuje się, że wszystkie wspomniane składniki plemiennej wspólnoty sportowych wojowników i ich narodowo rdzennych kibiców są iluzją. Kibicowanie „swoim” zawsze więc było złudzeniem, zanim jeszcze pojawił się ekspresowo znaturalizowany Emmanuel Olisadebe, by strzelić kilka bramek dla Polski. Nie ma zatem powodów, by nie kibicować w równym stopniu „obcym”. I wprost przeciwnie, są dobre powody, by nie kibicować nikomu albo wszystkim w jednakowym stopniu. Czerpanie kojących uczuć z wyników sportowej rywalizacji odzwyczaja nas od myślenia o bliźnim jako kimś, z którym bardziej od walki opłaca się współpraca. Sport to sztucznie stworzona gra o sumie zerowej: nasza radość oznacza czyjś smutek i na odwrót. W ten sposób przyzwyczajamy się do egoistycznego godzenia się z wyrządzaniem bliźniemu obcemu przykrości, czyli uszkadzamy naszą zdolność do empatii. Jeśli uświadomimy sobie, że panującą tutaj religią jest chrześcijaństwo, które nakazuje widzieć bliźniego w każdym człowieku bez względu na narodowość, pojawia się problem. Okazuje się, że w tym postrzeganiu bliźniego są wyłączenia, a jednym z nich jest rywalizacja o punkty, medale i puchary. Czy na pewno tego chcieliśmy? Przypis: 1. Groza Bytu (ang. Horror of Existence) – prywatne pojęcie parafilozoficzne autora odnoszące się do takich aspektów wadliwości istnienia w jedynie znanej nam postaci, jak przemijanie, śmiertelność, nieodwracalność licznych krzywd i szkód doznawanych przez wszelkie myślące i czujące istoty.
Edward Dwurnik,Po treningu, olej, akryl, płótno (V 1972); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
27
28
189
Euro 2012 kopie prawa człowieka Inicjatywa 8
30
marca
/
www.manifa.wroclaw.pl
Euro 2012 można określić jako stan wyjątkowy (podobnie jak inne globalne imprezy sportowe), który skupia jak w soczewce obecny wymiar kapitalistycznych nadużyć wobec praw człowieka, a w szczególności praw kobiet i praw pracowniczych.
Igrzyska Euro 2012 przedstawiane są przez państwowe i lokalne władze jako cud gospodarczy, który spłynął na Polskę i Ukrainę dzięki staraniom rządu i przychylności UEFA. Imprezy sportowe mają podnosić prestiż miast-organizatorów oraz przynosić nową jakość życia społecznościom lokalnym. Igrzyska mają jednak swoją ciemną stronę – w otoczce „uczciwej rywalizacji”, „fair play” i „zdrowego sportu” organizuje się przede wszystkim wielki biznes, który z powyższymi hasłami nie ma nic wspólnego. Jak pokazuje historia współczesnych imprez sportowych, nie są one organizowane dla ludu, wręcz
Fotografie: Anna Smarzyńska
31
przeciwnie – to zwykli ludzie są zmuszeni ponosić największe koszty igrzysk. Nie chodzi tu wyłącznie o koszty finansowe, ale także o te najbardziej ukryte koszty – zdrowia i życia. Przyjrzyjmy się zatem kilku zależnościom między biznesem sportowym a prawami człowieka.
zacji zadań to tzw. strategiczne punkty miast: dworce, lotniska, ambasady, centra miast i okolice stadionu. Darmowa praca młodych kobiet na męskich igrzyskach jeszcze bardziej podkreśla wielopoziomowość wyzysku sport-biznesu, w który płeć jest niemal „naturalnie” wpleciona, jako cecha podporządkowania i minimalizacji kosztów.
Czerwona kartka dla igrzysk 26 listopada 2011 roku 36-letni robotnik poniósł śmierć na budowie Stadionu Miejskiego we Wrocławiu. Był on pracownikiem jednego z podwykonawców. Wykonywał prace na podnośniku przy konstrukcji dachu i gdy w pewnym momencie maszyna wymknęła się spod kontroli i stoczyła w dół, mężczyzna spadł z wysokości 27 metrów. Przyczyną wypadku najpewniej była awaria hamulców. Nie był to pierwszy wypadek przy pracy na stadionie. Trzy wcześniejsze wypadki zdarzyły się na Stadionie Narodowym w Warszawie: zginęły w nich trzy osoby, a dwie zostały ciężko ranne. W każdej historii wraca ten sam problem: wadliwego sprzętu, łamania przepisów BHP przez pracodawcę, braku szkoleń dla pracowników. Na stadionie narodowym działa ponad 100 firm podwykonawczych, a we Wrocławiu kilkadziesiąt. Pracownicy podwykonawców pracują za grosze, w ciężkich warunkach – na mrozie, bez toalet, ogrzewają się, paląc dzikie ogniska. Często nie dostają wypłat, bo inwestor spóźnia się z opłatami. Podzlecanie pracy uwalnia głównego wykonawcę od odpowiedzialności za życie, zdrowie i pensje pracowników. Przy budowie najbardziej oszczędza się na kosztach pracy, co – w zestawieniu z pośpiechem i pędem za zyskiem – powoduje zawieszenie praw pracowniczych, tylko po to, żeby zdążyć z budową stadionu na czas. Cięcia kosztów pracy na Euro 2012 widać także poprzez tworzoną sieć wolontariatu. Organizatorzy zdobędą dzięki temu masę bezpłatnej siły roboczej (we Wrocławiu będzie to 600 osób, w większości bardzo młode kobiety), która w zamian za bilet MPK, strój i jeden ciepły posiłek dziennie będzie tyrała, organizując rozrywkę dla kibiców. Wolontariuszki nie będą miały nawet okazji wejścia na stadion (nie mówiąc o obejrzeniu meczu), gdyż miejsce reali-
32
Sex-Euro-Biznes 2012 W Poznaniu i Gdańsku agencje towarzyskie szykują się na nowy sezon zysków podczas Euro 2012. Niektóre nocne kluby są pozamykane na czas remontu i rozbudowy. Już teraz kwitnie rynek wynajmu mieszkań na godziny w okresie igrzysk i prężnie rozwijają się kampanie reklamowe agencji. Do Charkowa, Kijowa czy Lwowa są ściągane kobiety z ukraińskich prowincji, nie pracują one jednak na własny rachunek, lecz wypracowują zyski zorganizowanych grup handlujących kobietami. Podczas corocznych praktyk militarnych w Gdyni rynek seksturystyki dla marynarzy jest zawsze „dobrze przygotowany”; podobnie będzie podczas Euro 2012 – szacuje się, że do Gdańska ma przyjechać około 180 tysięcy kibiców. Już od roku do agencji nad morzem dzwonią i piszą maile kobiety z Rosji, Ukrainy, Białorusi i Litwy, pytając, czy mogą w czerwcu przyjechać do pracy. Tanie usługi seksualne (jak na kieszeń kibica z Zachodu) są z pewnością „atutem” miast-organizatorów. Jak pokazuje historia igrzysk, koncentracja kibiców pociąga za sobą koncentrację pracownic seksbiznesu w tym samym miejscu. Podczas World Cup 2006 w Niemczech, na igrzyskach Euro 2008 w Szwajcarii i Austrii kwitł seksbiznes. Różnica polega na tym, że prostytucja w Szwajcarii i Niemczech jest legalna, a prostytutki są prawnie chronione jako pracownice. Ponadto organizacje pozarządowe, na długi czas przed igrzyskami, prowadziły kampanie społeczne nakierowane na ochronę prostytutek. W Polsce i na Ukrainie niestety nie słychać o takich akcjach. Ponadto prostytucja jest nielegalna, pracownice (zwłaszcza na Ukrainie) często są nękane przez policję i kryminalizowane, spotyka je przemoc, tak ze stro-
ny państwa, jak i pracodawców oraz klientów. Nieformalna praca na czarno nie daje żadnej prawnej osłony. Wzrost natężenia prostytucji podczas igrzysk Euro 2012 spowoduje wzrost zagrożeń dla pracownic seksbiznesu oraz spadek ich płac. Seksbiznes ma jeszcze inną stronę – organizatorzy imprez sportowych bardzo dobrze zdają sobie sprawę z tego, że kibice będą korzystać z płatnych usług seksualnych (UEFA zleciło nawet raport na temat natężenia i prawnych uwarunkowań prostytucji oraz handlu ludźmi w Polsce i na Ukrainie). Dlatego w ramach „walki” z nielegalną prostytucją i handlem ludźmi wzmacnia się kontrolę graniczną, a w miastach organizujących igrzyska dochodzi do intensyfikacji działań mających na celu wykrycie nielegalnych imigrantek i imigrantów. Na rok przed igrzyskami olimpijskimi w Grecji w 2004 roku handel ludźmi wzrósł o 50% (wykryte przypadki), a podczas samej olimpiady deportowano ponad 180 osób. Na Euro 2012 wrócą kontrole graniczne (czyli zostanie zawieszone prawo Schengen), zwiększone zostaną także siły mundurowe, prawdopodobnie będzie to skutkowało ograniczeniem możliwości przyjazdu za pracą oraz zwiększeniem represji wobec już pracujących w kraju imigrantów.
Stan wyjątkowy, czyli zawieszone prawa Euro 2012 można określić jako stan wyjątkowy (podobnie jak inne globalne imprezy sportowe), który skupia jak w soczewce obecny wymiar kapitalistycznych nadużyć wobec praw człowieka, a w szczególności praw kobiet i praw pracowniczych. Igrzyska są jednym z elementów neoliberalnej, antyspołecznej polityki prowadzonej przez państwo i władze lokalne. Opisane tu historie pokazują wielowątkową sieć biznesu sportowego, który będąc elementem globalnego kapitału, wyzyskuje, dostosowuje i dyscyplinuje zdrowie i życie ludzi, po to by bardzo nieliczni (biali zamożni mężczyźni z Zachodu, menedżerstwo UEFA i PZPN, a także banki) miały z imprezy frajdę i zysk.
Kto zapłaci za Euro? Czy organizacja Euro 2012 to rzeczywiście tak wielki sukces, jak to przedstawiają władze i media?
Inicjatywa 8 marca www.manifa.wroclaw.pl
33
Polityka miejska miast-gospodarzy Euro 2012 przez kilka ostatnich lat skoncentrowana jest na organizacji mistrzostw. Koszt wrocławskiego stadionu cały czas rośnie, a wynosi już po na d 900 mi l i o n ów z ł o t ych – jest to wydatek bliski 1/3 rocznego budżetu Wrocławia, jednak stanowi tylko część kosztów organizacji mistrzostw. Taka inwestycja wiąże się z wielkimi wyrzeczeniami i nowymi zobowiązaniami, jak wzrost długu publicznego. Organizacja Euro 2012 nie była decyzją demokratyczną – nie było referendum ani nawet rzetelnych konsultacji społecznych w potencjalnych miastach-gospodarzach. Czy obiecywany sukces jest w ogóle realny? Czy wszystkie mieszkanki i mieszkańcy miasta skorzystają na tym wydarzeniu? Najlepszym sposobem na sprawdzenie tego, jakie zyski i straty przynoszą wielkie wydarzenia sportowe, jest przyjrzenie się podobnym imprezom w przeszłości. Okazuje się, że takie wydarzenia niemal zawsze przynoszą więcej strat niż zysków! Spodziewane korzyści to wynik całego szeregu błędnych szacunków. Pierwszym z nich jest oczekiwana liczba turystów – okazuje się, że wielkie imprezy sportowe, jak mistrzostwa piłkarskie czy olimpiady, wiążą się raczej ze spadkiem ogólnej liczby turystów. Samo wydarzenie w określonym miejscu i czasie rzeczywiście przyciąga dużą liczbę turystów, jednak powoduje spadek ruchu turystycznego w następnych sezonach i innych miejscach w danym regionie. Dodatkowo takie wielkie wydarzenie „odstrasza” turystów, którzy nie są zainteresowani sportem, oraz samych mieszkańców i mieszkanki, którzy wyjeżdżają z miasta na czas imprezy. Ostatnie doniesienia prasy mówiące o tym, że do Wrocławia przyjedzie tylko 1/3 oczekiwanych kibiców, potwierdzają te wnioski. Analizy wskazują również na p r ze s z a co wan ie sp od zi e wa nych z ys k ów przedsiębiorstw w miastach-gospodarzach. Chęć zysku oparta na – zwykle błędnym – założeniu, że zwiększy się ilość klientów, powoduje zwiększenie cen. To z kolei sprawia, że rosną koszty prowadzenia biznesu – szczególnie małych
34
czy średnich firm. Naiwne są też oczekiwania władz miejskich co do zainteresowań i zamożności kibiców piłki nożnej – nie będą oni korzystali z drogich restauracji, nie będą zwiedzać muzeów ani galerii Wrocławia. Największe zyski w zakresie gastronomii osiągną zapewne korporacyjne fast foody, tanie i mające najlepszą promocję. W zakresie zakwaterowania – nieliczne hotele goszczące elity mistrzostw: piłkarzy, dziennikarzy, biznesmenów, polityków oraz liderów organizacji sportowych. Zarobią na tym właściciele, a nie zwykli pracownicy, którzy będą mieli po prostu więcej obowiązków. Analizy wynagrodzeń w krajach-organizatorach wielkich imprez sportowych, jak Włochy, Portugalia czy Holandia, nie wykazują istotnego wzrostu wynagrodzeń w okresach przed wydarzeniem i w roku wydarzenia. Innym problemem jest zwykła nieudolność (lub nieodpowiedzialność) instytucji publicznych odpowiedzialnych za planowanie i inicjacje inwestycji w imprezę. Zmniejszenie kosztów (bo na zyski nie warto nawet liczyć) jest możliwe tylko dzięki wielofunkcyjności zbudowanych obiektów – w przypadku Wrocławia (i innych miast-gospodarzy) nie ma o tym mowy: stadiony nadają się tylko do piłki nożnej i wybranych imprez rozrywkowych (jak wielkie koncerty), a duża część infrastruktury przyda się tylko w czasie Euro 2012. Koszty obiektów nie znikną po imprezie. R oczne u tr z ym anie st adi o nów to k ilk anaśc ie m i l i o n ów z ło t yc h, do c zego do c ho dz i o bs ł u ga z adłużeni a z wi ąz anego z b ud ową. Wiele miast na świecie (w Portugalii, Grecji czy Chinach) ma już podobny problem po olimpiadach i mistrzostwach piłkarskich: stadiony przynoszą straty, a niekiedy muszą być rozbierane (co też kosztuje). Wynikiem nieodpowiedzialności władz i organizatorów jest właśnie brak r zetelnych i nfo r m ac ji i z aniż anie ko sz tów c a ł e go w ydar zenia. Z jednej strony propaganda: duże inwestycje, jak budowa stadionów czy całych węzłów komunikacyjnych, niemal zawsze kosztują więcej, niż się planuje, a ujawnienie rzeczywistych kosztów i zysków na pewno wywołałoby sprzeciw społeczny.
Z drugiej strony wiadomo od dawna, że wysokość poniesionych kosztów zależna jest od istniejącej już infrastruktury i doświadczenia w podobnych inwestycjach – a Polska nie ma ani jednego, ani drugiego. W przeciwieństwie do na przykład USA, Niemiec czy Szwajcarii, gdzie straty poniesione na wielkie imprezy sportowe były stosunkowo niskie. Zależność jest taka, że im k raj (lu b mias to) biedniejsz y, t y m ko sz t y w yżs ze. Dla przykładu, zbudowany w 2005 roku stadion w Monachium jest znacznie większy niż ten warszawski, a kosztował dużo mniej – 1,3 mld złotych (a nie 1,9 mld złotych). Odpowiedzialne władze powinny rzetelnie informować obywateli o takich wydatkach. Dlaczego jeszcze przed decyzją o organizacji nie wiedzieliśmy, że jest to tak kosztowna i ryzykowna inwestycja? Doświadczenia innych krajów są takie same – dlaczego powiela się te same błędy? Problemem jest kulejąca demokracja – poważne decyzje są podejmowane ponad głowami obywateli i obywatelek. Dzisiaj największy wpływ na politykę miast ma biznes i paru polityków. Impreza złożona z 3 meczów kosztować będzie miasto ok. 20 mln złotych! Władze próbują nam wmówić, że mistrzostwa to rozrywka dla wszystkich mieszkańców. W Polsce jednak aż 62% ludzi w ogóle nie uczestniczy w żadnych wydarzeniach sportowych, a miasto Wrocław dostało od organizatorów tylko 210 darmowych biletów. Na Euro 2012 zyska kilka prywatnych instytucji: właściciele firm przewozowych, hoteli i restauracji, deweloperzy, politycy, a przede wszystkim właściciel marki i praw do emisji meczów – UEFA. Ta ostatnia zarobi najwięcej – wg szacunków około 1,5 miliarda euro, czyli cztery razy więcej, niż wyniósł koszt stadionu narodowego!), a przy tym nie zapłaci żadnego podatku od tych dochodów. Natomiast wszystkie koszty tej nierentownej imprezy poniosą instytucje publiczne, czyli w rzeczywistości – my wszyscy. Konsekwencją inwestycji są cięcia budżetowe, zamrożenie wynagrodzeń i inwestycji w dobra publiczne czy zwiększone opłaty. We Wrocławiu wzrosną niedługo opłaty za transport publiczny i opłaty komunalne.
Edward Dwurnik, Fabryka piachu, akryl, olej, płótno (28-29 X 1973); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
Manifa ‘12 krytycznie o igrzyskach FK_M
Tegoroczna wrocławska Manifa przebiegała pod hasłem „Chleba zamiast igrzysk!”, które odnosiło się do zbliżających się Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej UEFA EURO 2012. Związek między sportem a socjalnymi postulatami nieformalnej grupy Inicjatywa 8 marca, organizującej Manifę, może wydawać się dość skomplikowany i nie do końca uzasadniony. Czy na pewno są to dwie oderwane od siebie sfery życia? Na demonstracji, która odbyła się w niedzielę 11 marca, podczas otwierającego Manifę wiecu pod pomnikiem Aleksandra Fredry uczestniczki i uczestnicy przekonywali przez tubę zebranych, że od budowy stadionów i organizacji bardzo kosztownego turnieju Euro 2012 są ważniejsze kwestie społeczne, które aktualnie nie są rozwiązywane z powodu rzekomego braku funduszy. Jak podkreślała jedna z organizatorek protestu: Antyspołeczna polityka zawsze najmocniej uderza w kobiety. Chodzi na przykład o zaspokojenie głodu mieszkaniowego, o zapewnienie odpowiedniej ilości miejsc w żłobkach i przedszkolach (co sprzyja aktywności zawodowej kobiet),
36
o dostęp do powszechnej edukacji i kultury na odpowiednim poziomie. Przemawiający podkreślali, że zgodnie z lokalną polityką budżetową ogranicza się wydatki społeczne, ale jednocześnie z publicznych środków przeznacza się znaczne sumy na rozrywkę, która posłuży tylko mniejszości, czyli elitom i kibicom sportowym. Podważano również sposób podejmowania decyzji bez przeprowadzania konsultacji społecznych: Nikt nie pytał nas o zgodę, czy chcemy, żeby stadion został wybudowany z naszych podatków. Nikt tego z nami nie konsultował. Dlatego wychodzimy na ulice, żeby powiedzieć: następnym razem konsultujcie z nami takie wydatki! Pytajcie nas, na co chcemy wydać nasze pieniądze. Czy chcemy je wydać na szkoły, żłobki, na przedszkola, czy na stadiony. Czy stać nas na ten stadion? – pytała jedna z przemawiających. Według krytycznej wizji demonstrujących, igrzyska to również okres zawieszenia pewnych społecznych norm oraz kumulacji istot-
nych problemów – nasilonej prostytucji (głównie kobiecej), sytuacji wyzysku robotników budujących w pocie czoła stadiony czy też łamania praw pracowniczych kobiet, które najczęściej zatrudniane są jako tania „siła robocza” obsługująca imprezy sportowe. Nasza walka nie zaczęła się dziś – przypomniała inna z manifestantek – 8 marca 1908 roku na ulice Nowego Yorku wyszło 15 tysięcy robotnic, żądając równego traktowania i godziwych warunków życia. I my nadal żądamy tego samego! Oprócz sztandarowego „Chleba zamiast igrzysk!”, z transparentów Manify do przechodniów apelowały hasła: „Miasto to nie firma!”, „Więcej mieszkań – mniej stadionów!”, „Stop przemocy wobec kobiet!”, „Budżet ma płeć. Czy Twoją?”, „Tylko matoły zamykają szkoły!”. Demonstracja, skandując hasła, przemaszerowała przez centrum Wrocławia. W wydarzeniu wzięło udział około 1000 osób, zarówno kobiet, jak i mężczyzn.
Naga prawda o Ukrainie Euro 2012 nad Dnieprem Aleksandra Łagowska FEMEN-istki nie umiały przedostać się na szczyt w Davos. Źródło: obozrevatel.com
37
Według prognozy „Ukrainian Economic Trends Forecast” straty, które miała ponieść Ukraina z powodu organizacji mistrzostw, wyniosły 6-8 miliardów dolarów. Założenie, że programy Euro 2012 będą w większości finansowane przez prywatnych przedsiębiorców, nie sprawdziło się. W przeważającej mierze koszty organizacji Euro 2012 poniósł budżet państwowy, wokół którego zgromadziły się liczne kampanie i związani z nimi urzędnicy. Wydatki na remont stadionów, lotnisk i dróg w trakcie przygotowań wzrosły kilkakrotnie. Ostatecznej sumy kosztów dokładnie oczywiście nie da się nawet określić. Stadiony i lotniska jeszcze w trakcie ich solidnego remontu nazywano „czarnymi dziurami” budżetu Ukra-
iny. Liczba obiektów przeznaczonych dla Euro 2012 wciąż rosła, podobnie jak rósł koszt ich finansowania. Organizacja programu od początku zablokowała środki na rozwój sfery socjalnej. Deputowany Ukrainy z KPU Jewgienij Carkow obliczył, że kosztem remontu stadionu „Olimpijskij” można było wybudować 25-30 tysięcy mieszkań: Otwarcie stadionu w Kijowie – to piękny gest dla państwa, gdzie miliony obywateli żyją na granicy nędzy. Zdanie Carkowa na Ukrainie podzielali nie tylko deputaci Werchownej Rady (m.in. Witalij Kliczko), ale również zwykli obywatele. Do nich zalicza się nieformalna organizacja feministyczna FEMEN, która sprzeciwiała się Euro 2012, motywując to napływem do kraju sekstu-
Akcja FEMEN-u obok Świątyni Chrystusa Zbawiciela w Moskwie. Źródło: Anton Bielicki/Ridus.ru
38
rystów. Aktywistki FEMEN już w grudniu 2011 roku obnażyły się przed Kompleksem Sportowym „Olimpijskij” w Kijowie. Rozkraczone nogi podczas performance symbolizowały bramkę piłkarską, a zarazem „strefę zainteresowań” na Ukrainie UEFA. Ruch FEMEN bardzo szybko stał się symbolem Ukrainy w mediach – podobnie jak kiedyś awaria w Czarnobylu czy Pomarańczowa Rewolucja. Założycielką i liderką ruchu jest Anna Gucol, która nie obnaża piersi, ale steruje akcjami organizacji. Gucol urodziła się w 1984 roku, przyjechała do stolicy z Chmielnickiego, ma wykształcenie ekonomiczne. W Kijowie pracowała w show-biznesie, razem z koleżanką wynajęły mieszkanie i zainteresowały się proble-
matyką społeczną. Obie wpadły na pomysł założenia własnej organizacji o nazwie FEMEN. Dziś mówią, że do ich ruchu przyłączyło się już kilkaset kobiet, które na swój sposób wspierają jego rozwój. W większości są to studentki z prowincji, które przybyły „podbić stolicę”, wśród nich są też i uczennice. Tuż przed Euro 2012 przedstawicielki FEMEN organizowały akcje pod tytułem: „Ukraina – to nie burdel”. Ich celem było zwrócenie uwagi cudzoziemców, że Ukrainki to nie tylko prostytutki, a Ukraina to nie tylko rewir taniej seksturystyki. Właśnie ekspansji seksu społeczeństwo bało się najbardziej przed otwarciem mistrzostw. Kolejny protest wiązał się z przymusem opuszczenia akademików przez studentów kijowskich uczelni (m.in. Uniwersytetu im. Tarasa Szewczenki, Uniwersytetu Pedagogicznego im. Michaiła Dragomanowa). Miejscowe władze uzasadniały to koniecznością przygotowania budynków dla gości mistrzostw. Na uroczystości wręczenia dyplomów, podczas przemówienia kierownictwa Uniwersytetu im. Szewczenki, pojawiła się półnaga Inna Szewczenko z plakatem „Общаги – студентам” („Akademiki – studentom”). Aktywistka położyła się na stole, dając do zrozumienia, że zamierza tam spędzić noc. Ochrona wyniosła działaczkę z sali i wezwała milicję, jednak waleczna członkini FEMEN wyrwała się funkcjonariuszom i uciekła. Dla milicji ukraińskiej przeciwdziałanie niesankcjonowanym wystąpieniom FEMEN stanowi jedną z ulubionych interwencji. Milicjanci zatrzymują aktywistki, sporządzają protokół o wykroczeniu administracyjnym (drobnym chuligaństwie), wypisują mandat i wypuszczają na wolność do miłego zobaczenia. Bezkarność aktywistek i uwaga ze strony mediów dodaje ruchowi skrzydeł: trudno przewidzieć, gdzie odbędzie się kolejny protest i co będzie jego powodem. Do najbardziej medialnych akcji FEMEN należą imitacja ukrzyżowania z udziałem nagiego kobiecego ciała (akcja „Изыди” – „Odejdź”) – przeciwko wizycie patriarchy moskiewskiego w Kijowie – oraz narysowanie na gołych ciałach odwróconych krzyży (akcja „Боже, цара гони” – „Boże, goń cara”1) przed cerkwią Chrystusa Zbawiciela w Moskwie na rzecz rosyjskiej opozycji politycznej.
Dziewczyny z FEMEN-u z nagą piersią poszły na Gazprom. Źródło: obozrevatel.com
Suki demokracji na jednym z głównych placów. Źródło: livejournal.ru
Dziennikarze ukraińscy utrzymują, że wystąpienia FEMEN to przerost formy nad treścią, a celem prowokacji staje się sama prowokacja. Faktycznie, niektóre komentarze medialne samych uczestniczek mogą sugerować, że nie do końca wiedzą, w czym i po co biorą udział. Jeśli prześledzić wypowiedzi członkiń FEMEN-u, widać, że nie mają one jeszcze sprecyzowanego programu i często mylą pojęcia. Jedno jest pewne: dziś nie są feministkami i nie wiążą z tym ruchem żadnej przyszłości, choć sama nazwa ich organizacji mówi coś innego. Jednocześnie dziewczyny podkreślają, że nie można spodziewać się narodzin silnej kobiety w państwie bez wolności i demokracji. Anna Gucol mówi o ruchu: nie całkiem feministyczny, raczej żeński, bardziej erotyczna wersja feministek. Podkreśla, że walczy o prawa człowieka pojęte w bardzo szeroki sposób. Twierdzi też, że atrakcyjność seksualna jej koleżanek z ruchu jest atutem: pokazuje, że można być piękną, inteligentną i aktywną społecznie, a mimo to pozostać niesprzedajną. FEMEN krytykuje opinia społeczna. Irina Szewczenko podkreśla, że przez to wiele aktywistek zostało wyrzuconych z uczelni i zakładów pracy, również rodziny zerwały z nimi kontakt. Jakim kosztem utrzymuje się ten waleczny ruch? Dziewczyny mówią, że działają dzięki entuzjazmowi i nikt, poza kilkoma biznesmenami, nie wspiera ich aktywności. Wystąpienia półnagich albo ubranych w wyzywające stroje, wulgarnie umalowanych aktywistek, które krzyczą i maszerują z ostrymi hasłami, przelewają czarę goryczy na Ukrainie. Uważa się, że FEMEN-inistki rujnują i tak kiepskie imię obyczajów w tym kraju. Sensacyjne wystąpienia i akcje nie wpływają na popularność ruchu na Ukrainie. Wystąpienia dziewczyn są ostro krytykowane przez część społeczeństwa: większość komentarzy pod linkami do ich filmów na serwisie YouTube, a także oficjalnej stronie, to jednoznaczne obelgi, groźby, oskarżenia o „hańbę dla Ukrainy” i prośby, żeby ruch wyniósł się do Iraku, Czeczenii albo na Białoruś. Aktywistki mówią natomiast, że nikt ich nie zastraszy, przestały się bać, mają wie-
40
lu zwolenników i dostają wiele osobistych podziękowań za odważne społecznie akcje. Anna Gucol, zaniepokojona napływem cudzoziemców podczas Euro, mówi w wywiadach, że zagraniczni mężczyźni są przekonani o tanich usługach Ukrainek. Jednocześnie podkreśla wpływ akcji na wizerunek swojego kraju; już teraz otrzymuje informacje z Turcji, w których mówi się o agresywnych dziewczynach rzucających się na klientów prostytutek. W Turcji akcje FEMEN-u wzbudzają szczery lęk. W odezwie do prezydenta UEFA Michela Platiniego zatytułowanej: „Nie chcemy Euro!” dziewczyny napisały: Przez swoje bierne zachowanie UEFA nakłania setki tysięcy gości Euro 2012 do naruszenia praw Ukrainy i zasad moralności. Nie chcemy Euro kosztem życia ukraińskich kobiet. Mieszkańcy Ukrainy nie wierzą jednak, że sama nagość atrakcyjnych kobiet wzbudzi sprzeciw wobec klientów prostytutek i sprawi, że o usługach seksualnych stanie się głośno. Gucol podkreśliła w wywiadach dla prasy swoją rolę w pracy nad ustawą o karaniu klientów, przyznała jednak, że deputowani przestraszyli się jej nagości. Wśród postulatów FEMEN-u pojawiły się żądania natychmiastowego programu socjalnego UEFA na rzecz ofiar seks-turystyki, informowania (np. na biletach) przybyłych na mistrzostwa, że prostytucja na Ukrainie jest nielegalna. Akcje uliczne FEMEN-u dotyczące Euro 2012 zostały zapamiętane w mediach. Podczas jednej z nich uczestniczki grały w piłkę nożną w topless i rozdawały w trakcie rozgrywki ulotki o zakazie wykonywania zawodu prostytutki. FEMEN-istki zapowiadały wiele niespodzianek dla gości Euro 2012, m.in. akcję powitania kibiców w strojach topless na wszystkich lotniskach i dworcach Ukrainy. Anna Gucol uzasadnia tak radykalne działania ich skutecznością. Nagie piersi przyciągają uwagę i pozostają na długo w pamięci. W kraju tak zacofanym jak Ukraina nagość pozostaje najlepszym towarem, poza pieniędzmi i terroryzmem. Również w pozostałych krajach protestu, m.in. we Włoszech, Francji, Buł-
garii, akcje były takie same. FEMEN nie zmieniły ich pod wpływem różnic kulturowych czy cywilizacyjnych. Przywódczyni ruchu FEMEN przyznaje, że środki są radykalne, ale zarezerwowane wyłącznie na akcje społeczne. „Suki demokracji”2, jak same siebie określają dziewczyny, twierdzą, że piersi pełnią funkcję radykalnego narzędzia walki o szeroko pojęte prawa człowieka. Oto kilka haseł ruchu: „nasza zbroja – gołe piersi”, „nasz bóg – kobieta”, „nasz cel – władza”. Czy protesty FEMEN przeciwko Euro 2012 w jakikolwiek sposób zmieniły stereotypowe przeświadczenie o prostytucji na Ukrainie? Wrześniowy protest w Warszawie ukraińskie media internetowe zatytułowały: „FEMEN zszokowały purystyczną Polskę i groziły UEFA”. Przedstawicielki ruchu chciały przekonać polskie społeczeństwo, żeby zbojkotować projekt legalizacji prostytucji i zezwolenia sprzedaży alkoholu na stadionach. Sugerowały, że to wynik szantażu ze strony prezydenta UEFA. Aleksandra Szewczenko, jedna z najaktywniejszych „suk”, powiedziała: Ukraina z jej epidemiami AIDS i gruźlicy, wybuchami cholery, stanie się dla Europy bombą biologiczną, której odłamki w postaci zakażonych turystów rozprysną się po całym świecie. Jak przekonuje Anna Gucol, członkinie FEMEN-u chcą, żeby na całym świecie nagie kobiety wyrażały protest z powodu tego czy innego problemu. Ciekawe, czy epidemia masowego rozbierania się kobiet przekroczy granice, czy zatrzyma się tylko na zacofanej rogatce Ukrainy. Całkiem możliwe, że po Euro 2012 przedstawicielki wszystkich krajów będą powtarzać główne hasło FEMEN-u: Przyszłam, rozebrałam się, zwyciężyłam.
Przypisy: 1. Parafraza hymnu carskiej Rosji Боже, царя храни („Boże, zachowaj cara!”). Za „carem” kryje się oczywiście premier Rosji Władimir Putin. 2. To określenie FEMEN-istek coraz bardziej popularne na Ukrainie.
Drużyna Rity
Paweł Piotrowicz 22 maja 2010, boisko szkolne przy ul. Niemcewicza, mecz Rita Baum – Kale Gada, fot. Marcin Maziej
41
Rozgrzewka Godzina 1.35, 22 maja 2010, dziedziniec klubu Pracownia przy ul. Więziennej we Wrocławiu. Kończę dziś 32 lata i siedzę wraz z grupą znajomych przy stoliku, atakując kolejne piwo. Staram się wyjść, ale ciągle coś, jak mawiam, „upijają mnie”. Kątem oka dostrzegam przy sąsiednim stoliku, w pewnej odległości, Jacka Jackowiaka, jak się potem okaże – Ritowego bramkarza, który siedzi z kolegą, popijając ciemnobrązowy napój z whiskaczówki. Śmieję się i podchodzę do niego. Podchmielone zapewnienia, że damy radę. A więc trenujemy.
Pierwszy mecz Nerwica. Wstaję za wcześnie i jestem zły, rozdrażniony, gadam do siebie. W taki dzień lepiej nie odbierać mejli, nie mówić przez telefon, nie widzieć się z rodziną, co najwyżej iść do sklepu na Wincentego po baterie, żeby pokłócić się ze sprzedawcą, który zawsze tak ma. Zanim obok niego przejdę, muszę wziąć prysznic, ubrać się i wziąć rzeczy na zmianę. 22 maja 2010 – promocja numeru romskiego „Rity Baum”, w ramach której mamy zagrać mecz z jedyną w Polsce drużyną romską Kale Gada. Nadchodzi główne uderzenie fali powodziowej, media pilnują wałów, z nadzieją wypatrując mającej nadejść wielkiej wody. W jedną rękę biorę gitarowy wzmacniacz, a w drugą kilkudziesięciometrowy przedłużacz na szpuli. To wszystko, żeby nagłośnić spikera meczu Wojciecha Macha. Na Trzebnickiej pod wiaduktem brodzę w ogromnej kałuży wody, którą próbuje odessać oznakowany samochód. Ludzie w kombinezonach obsługują pompujące rury. Miasto jest ciche i zamarłe w oczekiwaniu na wyrok, jaki wyda żywioł. Jest dość apokaliptycznie, jak po wybuchu, w drodze na Niemcewicza nie spotykam nikogo, już w szkole jako pierwsza napatoczyła mi się woźna, złorzecząca pod nosem, że musi dziś pracować, a „dzieci jej zalewają”. Gdzieś w tle widzę przechodzących Romów. Jest też Andrzej Ficowski, witam się z opiekunami Romów. Na boisku ktoś podbija piłkę – tak poznaję Łukasza Michonia – podajemy sobie, sprawdzamy nawierzchnię, rozmawiamy. Truchtam
42
i dzwonię po kolegach. Góry nie będzie, ale przyjdą Jurek Luty, Jacek Jackowiak, Arek Cyran, „punkowiec, który kiedyś coś grał”, Marcin Kowalczyk. Nadciąga też długo oczekiwany Marcin Czerwiński ze strojami, a więc będziemy wyglądać jak Borussia Dortmund – żółte koszulki i czarne spodenki. Są też dziewczyny: Agnieszka Kłos, Agnieszka Mirahina i Ewa Miszczuk. Już za chwilę, po przymiarkach, wszyscy mamy na sobie nowe wdzianka. Zbliża się weteran konferansjerki Wojciech Mach, który w swoim niepowtarzalnym stylu poprowadzi ten mecz. Na przesłanym przez Andrzeja zdjęciu Romowie wyglądają bardziej jak dzieci. Ale czas leci i na żywo to już wyrośnięte siedemnastoletnie bestie, niemal na pewno bez balastu wypalonych tysięcy papierosów i wypitych hektolitrów piwa. Jeszcze rozwieszenie siatek, przywitanie się z przeciwnikami, gwizdek sędziego i rozpoczyna się mecz! Niespodziewanie obejmujemy prowadzenie, po pięknym woleju Łukasza Michonia piłka ląduje w siatce i jest 1:0! Jak się okazuje, jest to pierwszy i ostatni moment naszej chwały w tym spotkaniu, bo już do końca meczu trwa prawdziwe „oblężenie Częstochowy” – staramy się biegać, wykopywać, „poklepać”, ale ładnych akcji jest jak na lekarstwo. Mimo że Jackowiak uwija się jak w ukropie, przegrywamy 13:2 i, jak mawia Darek Szpakowski, „jest to najniższy wymiar kary”. Ale w końcu nic się nie stało – kilku Romów jednak przyszło, choć oglądali mecz zza płotu, Mach komentował, a Piotr Czerniawski, czyli nasz Leo Beenhakker, dokonywał zmian, rozpaczliwie szukając sposobu na zmianę niekorzystnego wyniku. Na koniec ustawiamy się w szeregu, robimy sobie zdjęcia i wręczamy puchar. Naszym zwycięstwem jest to, że mecz się odbył i zrobiliśmy początek.
Budowanie drużyny We wrześniu tego samego roku gramy jeszcze mecz z drużyną Kalambura. Tym razem w męskim składzie: Jacek Jackowiak, Fluid, Andrzej Ficowski, Łukasz Michoń, Jurek Luty, Przemek Witkowski, ja i nasz stranieri Amber. Tak konstytuuje się skład, który stoczy jeszcze szereg
batalii, m.in. z ekipami Tajnych Kompletów, Odrzańskiej Bryzy, No Mercy, CRK, Wagenburga. W pewnym momencie jesteśmy nawet niepokonani, aż do porażki z drużyną ASP. Do składu dochodzą jeszcze Jacek Zachodny i okazjonalnie Bartek Sadulski i Levan. Czy to jest Ritowy skład, skoro ze ścisłego grona redakcyjnego gram tylko ja z Andrzejem? Chyba jednak tak – bo Zachodny stale u nas publikuje, Jurek wygrał kiedyś ogłoszony przez „Ritę” konkurs na tekst filozoficzny, z Łukaszem robiliśmy projekt „Czytanie w ciemnościach”, a Przemek (wespół z Bartkiem) opublikował u nas swoją mapę poetycką. A Jackowiak jest wszak ojcem dziecka Oli Zoń, która parę lat temu ciągnęła (w górę) „Ritę Baum”, zdobywając kasę i będąc naczelną korektorką (nie tylko tekstów). Ten skład (z drobnymi korektami) zdobywa 4 miejsce na antyfaszystowskim turnieju Play Fair organizowanym przez Dom Pokoju. Rozgrywki były dla nas bardzo trudne, bo wylosowaliśmy ostatnią grupę, w związku z czym wszystkie mecze graliśmy jednego dnia. Po awansie do ćwierćfinału, po tradycyjnie zaciętym meczu, ogrywamy Wagenburg i dopiero w półfinale powstrzymują nas Włosi – a właściwie bezlitośnie demolują, wygrywając 10:1. Ale zakwaszone nogi nie chciały już nam się ruszać, no i ta włoska piłka... W meczu o trzecie miejsce z serbską ekipą Boat Loader przez długi czas prowadzimy równorzędną grę, ale ostatecznie wysoko przegrywamy.
Turniej Maj 2012. Przed nami już za chwilę emocje związane z Euro, ale my organizujemy swój własny turniej pod hasłem „Boisko bez granic”, który będzie promował sportowy numer „Rity Baum”. Całkiem niedawno razem z Jackiem, Andrzejem i Jurkiem zagraliśmy w Piłkarskiej Kadrze Pisarzy, poznając przy okazji szarą eminencję polskiego futbolu Andrzeja Grajewskiego. Przed nami kolejne wyzwania: mecz z Romami, udział w Survivalu, a przede wszystkim uczestnictwo w turnieju. Historia zatoczy koło, bo na murawie spotkamy się z wszystkimi naszymi dotychczasowymi rywalami. Tam gdzie zaczęliśmy, na Niemcewicza.
REPORTAŻ KLASY O-KRĘGOWEJ Andrzej Ficowski
Kiedy jesteś wyzuty z idei i nie wiesz, co robić, spoglądasz wstecz. Arrigo Sacchi 43
1 Działaczowi, mimo że mnie nie słuchał, odpowiedziałem słowami Paula Celana. Powiedziałem wówczas, już na odchodne, że w pewnym sensie zielona murawa od zawsze była dla mnie czymś w rodzaju czarnego mleka. Rozpacz zawsze goniła nadzieję. Od zawsze wiedziałem, że piłkarze będą kopali i kopali, i że tak będzie mijał im dzień, tak mijała będzie im noc. I nie pochwalą już Boga, który, jak słyszeli, chciał tego wszystkiego, który, jak słyszeli, wiedział o tym wszystkim. Kopali i nie słyszeli już nic więcej. Nie stali się mądrzy, nie wynaleźli pieśni, nie wymyślili sobie żadnego języka. Kopali, piłkę. Noga kopała nogę. Obaj piłkarze kopali, piłkę. A pod ziemią robak. Też kopie.
2 Wołów jest małym miasteczkiem z dużym więzieniem. Jak głosi legenda, miasto odkryły woły, stąd też jego historię datuje się od momentu ucieczki stada, które pewnego dnia przechytrzyło drzemiącego w chaszczach pastucha. Herb Wołowa budzi respekt, a potężny zwierz z białymi pasami na grzbiecie wydaje się dla drużyny piłkarskiej symbolem wymarzonym. Wołowscy seniorzy grają dzisiaj w klasie okręgowej. Plasują się w niższych partiach tabeli, bez szans na upragniony awans. Przy stadionie trzepoce na wietrze zaczepiona na jakiejś budzie szmatka z napisem „Zadbaj o swój interes”, reklamowy chwyt, który żeńskiej części miasta kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z biznesem. Piszę o Wołowie, ale nie o Wołów mi chodzi.
3 Dzisiaj o sporcie można pisać tylko z perspektywy nizin. Więc proszę zapiąć pasy, schodzimy w dół. Nie wyobrażam sobie powiedzenia czegoś na serio na przykład o Adamie Małyszu czy Justynie Kowalczyk, którzy w imię wyrafinowania i rozsądku, są jakby poza życiem. Z tego powodu interesują mnie peryferie. Tylko tam, co tydzień, można zobaczyć mi-
44
strzostwa rangi najniższej. Tylko tam zachował się etos piłkarza żyjącego jakby pełnią piłki. Przecież na prowincji świat jest okrągły i tylko tam kopernikański przewrót potwierdza piłkarską pierwszą zasadę bytu, że wszystko krąży wokół piłki, że na początku była piłka, a bramki są dwie. W Polsce, wedle wersji kanonicznej, piłka zrodziła się z chaosu.
4 Czy pamiętacie Adama Gocela z redakcji rolnej TVP, który w latach 80. prowadził kultowy program „Piłkarska kadra czeka”? Niezmordowany piewca wiejskiej magii, redaktor, który z pasją zaszczepiał w chłopcach animusz kopania piłki. Jego słynne pozdrowienie – Witam was, chłopcy ze wsi i małych miasteczek – niczym rytualne zaklęcie budowało w nich nadzieję na to, że staną się sławni. Redaktor, na co dzień, był fachowcem od tucznika i obornika, fascynował się różnymi wykresami, analizował rynek rolny, snuł prognozy. Również prowadził program o agrobiznesie. W tamtych czasach wszystko było magiczne i możliwe. Wielu talentów nie wyłowił, ale wlepiał skutecznie dziatwie mit o piłkarskich salonach. Lepiej znał się jednak na trzodzie chlewnej. Ale miał pomysły! Rewolucyjne pomysły na uzdrowienie podupadającego już wówczas polskiego futbolu, które wiązał z 17-letnim wówczas Januszem Chomontkiem, nadwiślańskim czarodziejem, potrafiącym z piłką czynić cuda. Gocel wspomina: Nakręciliśmy taki film z sytuacją, w której Janusz brał piłkę na głowę i biegł z nią. Była jak przyklejona! Wpadał w pole karne, a tam obrońca miał jedno wyjście – kopniak na wysokości jego głowy, czyli rzut karny. Zapytałem Michała Listkiewicza, wówczas początkującego arbitra, czy to jest zgodne z przepisami gry. Michał poszukał dokładnie i okazało się, że tak! Janusz grał wtedy w Zawiszy Bydgoszcz, w drugiej drużynie. Pierwszy zespół walczył o utrzymanie w lidze, podsunąłem ten pomysł, żeby zrealizowali szalony plan: wpuścili Chomontka na boisko, podali mu ze dwa razy, on tę piłkę weźmie na głowę, strzeli dwa gole i wygrają. To
mogło zrewolucjonizować piłkę, poważnie. Ale trenerzy nie chcieli o tym słyszeć, kręcili nosami. Cóż, trzeba było spróbować... Po słowach redaktora poczułem się, jakbym strzelił trzy jedenastki naraz; po kropce, na koniec zdania, na trzy różne sposoby karnych działań, karnych słów, karnego kopania. Zawsze podziwiałem redaktora za to, że tym wszystkim prostym chłopakom kazał tęsknić za kopaniem piłki. Za to, że tęsknili za byciem piłkarzem idealnym. Choćby po to, aby poderwać dziewczynę albo by piwo lepiej smakowało. Sądzę, że nie piłkarz z okienek transferowych jest idealny. Nie zapominajmy, że kopacz idealny wady ma również. Czy ktoś jeszcze przypatruje się zawodnikom, którzy z rozmarzeniem w oczach bajają o namiastce kariery? Dzisiaj Adam Gocel jest uzdrowicielem i bioenergoterapeutą. W tygodniu uzdrawia, podobno, dwa razy.
5 Ale powróćmy do Wołowa, do atmosfery meczu. Naprzeciw mnie ławeczka zawodników z wołem na plecach. Na kameralnym stadionie rozmowy są ciepłe, towarzyskie. Mecz oglądamy bez policji. Wszystko pozostałe jak na prawdziwych stadionach, tylko w mniejszej skali. Patrzę na tutejszych kibiców jakby przez mikroskop i czuję, że siedzę przy stole, a nie na trybunie. Boisko teraz jest jak stół. Dlatego lubię atmosferę uczty rozpisanej na wielu biesiadników. Lubię być między ludźmi a stołem, lubię zapach świeżo podciętej murawy, kiedy czuć ziemię. Na czym polega ta podwójność, to rozdarcie między marzeniem o grze a grą, która się toczy? Przysiadam się do kibica, coś skrzeczy, niby po polsku. Nie ma to jak dobre miejsce obok dobrego kibica, oglądanie meczu przeradza się coraz bardziej w rodzaj uczty, a kibic, pod pretekstem piłki, porzuca się na dwie godziny, wypisuje się z życia i baja. A inni topią się w strumieniu dłubania słonecznika. Właśnie najbardziej lubię siadać obok takich fachowców, którzy łuski słonecznika wypluwają z szybkością karabinu maszynowego, jak martwe muchy. Rosnę cały, z podziwu rosnę. Jeszcze jednej nie wypluje,
a już łuska drugą. Wtedy razem, on i ja, milczymy. Wyższa szkoła dłubania i milczenia. I podziwiam, powiedzmy, rzut wolny bezpośredni, z lewej strony szesnastki, kiedy zawodnik mierzy w prawe okno, delikatnym rogalem, ze ściemą, że będzie podanie. W takich chwilach nie ma żartów. Ale nie ma i wojen, terrorystów i głupich polityków, a ja, tak siedząc, nie mam wątpliwości, że świat jest nawinięty na sznurek, jak dobre podanie, od nogi do nogi, płynące po zielonej rzece, w Polsce niestety często pod prąd.
6 Jak dzisiejszy futbol, pomyślałem sobie, ma się do mojej gry w pokoju dzieciństwa, kiedy na środku boiska stała szafa, za plecami zamiast kibiców firanki i krzesła? Murawą był dywan porysowany fioletowymi arabeskami, które gwarantowały egzotykę moich pokojowych zawodów. Sam dla siebie byłem kibicem, zawodnikiem i sędzią. No i miałem w dupie UEFA, FIFA, a tym bardziej PZPN.
7 Po meczu odwiedziłem Kazia, emerytowanego działacza z naszego okręgu, który jeszcze żywo pamięta czasy Mariana Dziurowicza, słynnego barona futbolu polskiego. Jakże się zdziwiłem, gdy ujrzałem również terapeutę. W Wołowie prowadzi swój gabinet i okazało się, że panowie się znają! Mało, są w świetnej komitywie. W niewielkim saloniku, pośród pucharów, proporców i medali, zobaczyłem Kazia leżącego na kozetce, nieruchomego, pogrążonego gdzieś w zaświatach, a uzdrowiciel, niczym wytrawny szaman, odprawiał tajemne dla mnie zaklęcia. W pewnej chwili złapałem się na tym, że sam z chęcią poddałbym się seansowi, gdyby tylko było to możliwe. W końcu to on, wróż i uzdrowiciel, decyduje o tym, czy mecz z wrogim plemieniem przyniesie sukces, czy transfer dojdzie do skutku, po czym nasz futbolowy szaman podpiął się pod intuicyjne szepty ducha Kazia, leżącego teraz, na kozetce, w Wołowie, jak martwy.
Zostawiony na dobre z komunikatem, którego nie potrafiłem odczytać, poczułem się, jakbym otrzymał niespodziewanie, bez faulu, czerwoną kartkę. Wiem, że ostatnie i pierwsze zdania treści tego spotkania są urwane. Już wiedziałem, że ten pojedynek będzie grą do jednej bramki. Przecież umówiliśmy się na rozmowę, o piłce, rzecz jasna, a tu taka niespodzianka. Zamiast miłej pogawędki pomeczowej, stałem się świadkiem obrzędu i zastanawiałem się, jak to jest możliwe, aby działacz piłkarski żył w stanie spoczynku? Pomyliłem się, to oczywiste. Kazio, wielkie chłopisko na dwa metry, mimo że teraz w letargu, ma prokuratora na karku, wypompowane konto, lewy przelew i tak ogólnie, pomyślałem, równie dobrze w każdej chwili mógłby zapragnąć sprzedać i mnie, gdziekolwiek, byle szybko, nawet nieświadomie. Kazio, mimo swego seniorskiego, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, wieku, jest bardzo obrotny i robi interesy, najchętniej w Niemczech. Nie szuka znanych zawodników pod okienka transferowe, ale sprzedaje, kogo się da: piłkarzy z prowincji albo wiecznych pretendentów do bycia piłkarzem. Terenem poszukiwań są najniższe klasy rozgrywkowe i dlatego jeździ po wszystkich pipidówach, wygrzebując spod ziemi futbolistów, którzy marzą o przygodzie za kilka euro w jakiejś amatorskiej niemieckiej drużynie; im niżej, tym lepiej. Ostatnio zainwestował w piłkę błotną, która u naszych zachodnich sąsiadów ma się całkiem, całkiem. Twierdzi, że świetnie na tym wychodzi. Trudno powiedzieć, kto pytał, a kto odpowiadał. Kto nadawał ton rozmowie, która zlała się jak mgła w jeden wielki strumień dziwnego monologu o polskim futbolu, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałem nigdzie indziej. Oto jego fragmenty: ...Wiesz, są ludzie, których porażki wyniosły na szczyty. Na tym również polega bycie działaczem. Spójrz na dzisiejszych polityków. To wygrani, którzy nigdy nie zawalczyli, którzy nie wiedzą, co to jest walka, pot, wyczerpanie. Oni w pewnym sensie wyrzekli się sukcesu i dlatego są na szczycie. Działacz piłkarski jest jak maratończyk. Długo biegnie z numerem zero na koszulce i reprezentuje coś, czego nie ma, co zarazem jest istotne tylko z racji tego, że jest. Zastanów się, wszyscy i wszystko na świecie jest liczbą, jakąś
cyfrą, a my, działacze, tylko działamy. Jesteśmy od działania, a działanie jest i zaraz go nie ma. Rozumiesz naszą sytuację? Ale czy moc drużyny można kupić? Nasz ukochany PZPN od wieków uprawia rytuał nicnierobienia, uprawia jakąś piłkarską obłomowszczyznę, coś, co zatruwa trud uprawiania futbolu. Nasz Lato jest wcieleniem tego trendu. W polskiej piłce funkcjonuje system retro. Jesteśmy jego niewolnikami. Nie wiem, kiedy dokładnie to nastąpiło. Wiedziałem przecież, że świat się zmienia, ale zawiesiłem się na wczesnym Gierku. Gdy inni firmowali służalczy ustrój, ja nawoływałem do dywersji. Po słynnym mundialu ’74 sprzedałem swój pierwszy mecz. Człowiek im bardziej się wycofuje, tym więcej zdobywa wiedzy o tym, czego nie wie. Wtedy ze wstydu po raz pierwszy w życiu straciłem mowę. Zamykałem się w myślach na wiele tygodni. Zapominałem o składni i o tym, że właśnie teraz wspominam. Do tego mnie doprowadziło to sprzedawanie meczów. A dlaczego sprzedajesz mecze? Przecież jest kapitalizm, każdy coś sprzedaje i kupuje. Działacz nie może za bardzo odstawać od społeczeństwa. U nas dodatkowo nowe miesza się ze starym, chęć sprzedawania przenika potrzebę posiadania. Tak to się kotłuje, stare obyczaje z nowymi wymogami. Estetyzacja współczesnej piłki doprowadzi dyscyplinę do zagłady. Zobaczysz, co się stanie, gdy zabraknie pieniędzy. Wyjdzie szydło z worka. Ale ze mną jest trochę inaczej. Nie interesują mnie te wszystkie transfery za kilkadziesiąt tysięcy euro na tydzień, to przegięcie w drugą stronę. Nie ma granicy „drukowania”. „Drukują” wszyscy, teraz i kiedyś. Wiesz, że Prueszko być może nie zagra na Euro? Smuda jest uparty. Ale to był mój pomysł. Namówiłem go, aby się konkretnie upił. Taka jest moja rola. A ta izba wytrzeźwień, do której rzekomo trafił w Niemczech, to kit. Przecież tylko garstka wie, że tam izb nie ma. Chodziło mi o to, aby podbić jego cenę rynkową. A w Polsce jak trafisz na izbę, to od razu stygmatyzacja, menel i wszystko, co najgorsze. Stąd takie emocje. Sprawa ucichła szybko, a cena rynkowa piłkarza wzrosła. I o to chodzi. A co się stało ze słowem działacza, honorowym? Widzę, że co innego myślisz, co innego mówisz, a jeszcze co innego robisz. Od słowa uciekają przede wszystkim politycy. A na słowie działacza można polegać! Działacz gdziekolwiek usiądzie, czuje się jak u siebie. Ale prawdą jest, że słowo nasze dzisiaj nie lepi się do kibica.
45
Odpada i znika. Dzisiaj jest bezpańskie, zatopione w kibolskiej magmie bez granic, bezimienne. Śniła mi się nawet kadra pisarzy. Adam, to dopiero byłby interes! Tacy, co nic nie grają, rynkowo również są atrakcyjni...
8 Na drugi dzień, gdy już wracałem do Wrocławia, zaszło dziwne zdarzenie i mocno zapadło mi w pamięć. Mianowicie na głównej ulicy Wołowa ujrzałem pielgrzymów maszerujących w procesji Bożego Ciała, przedziwny sparing z miejscowymi kibicami, jadącymi do Żórawiny na wyjazdowy mecz swojej drużyny. Parafianie nieśli kolorowe, latynosko wybujałe flagi z białymi orłami, dumnie, w geście Kozakiewicza, wyrzucali z siebie magiczne zaklęcia w stylu „Polska dla Chrystusa”, „Polska Chrystu-
sem narodów” czy „Król Polski, Chrystus”. Ich proporce z wizerunkiem Chrystusa i nazwami miast, z których przybyli, przypominały kibiców Małysza, bowiem do Wołowa przyjechał wierny Kalisz, wierna Twardogóra, Poznań, Ostrów i wiele, wiele innych miast i miasteczek. Mężczyźni w czerwonych kostiumach Polonii Frankfurtu nad Menem pewnym krokiem nieśli lektykę z figurą Chrystusa, jubilerskim sznytem złoconą, krocząc wołowską ulicą dumnie, niczym orszak wojsk napoleońskich przechodzący przez Drohobycz. Śpiewano pieśni o Czarnej Madonnie, a czarne słowa rozpływały się w szarej, pochmurnej i upalnej ulicy, zapowiadającej nieznaną mi, fanatyczną frazę lata, bez odwrotu. Mężowie stanu, z błękitnymi orderami kawalerii znad Menu, wyglądali jak skrzyżowanie Wojciecha Fibaka z Björnem Borgiem z okresu, kiedy obaj panowie, z kręconymi włosami i z lubieżnym uśmiechem lat 70., podbijali serca fanów tenisa ziemnego na ca-
łym świecie. A biedni kibice, stojąc na chodniku, z biało-niebieskimi szalikami na karkach, na tle wiernych pielgrzymów wyglądali jak ubodzy krewni zza miedzy, półgębkiem pokrzykując „Afryka idzie” i „Kenia, Kenia, Kenia”... Siedzę teraz w korycie, w centrum miasta, i piszę, próbując coś wyłowić z wydarzenia sprzed roku, z chaosu pamięci. Tylko sporadyczne słowa uchylają wrota tej otchłani. Podobno inspirujące słowa wyłaniają się z pustki i nad Wołowem rządzi już pustka, nieistnienie. Nadmiar światła dzisiaj nie sprzyja pisaniu, a słowa, gdy wyłaniają się z ciemności, widzą więcej. Moje myśli również ciężko się poruszają. Futbolowe insygnia powoli ciemnieją. Proporce, puchary, złote i srebrne piłki są już abstrakcyjnym malarstwem, zanurzone w śpiącej nocy. Słowa już się nie lepią, odpadają jak łuszcząca się farba odpada ze ściany.
Drużyna Rity Baum, od lewej: Jurek Luty, Paweł Piotrowicz, Levan, Jacek Zachodny; na dole: Przemek Witkowski, Jacek Jackowiak, Andrzej Ficowski; zdjęcie z archiwum fundacji Dom Pokoju
46
Czerwona książeczka o sporcie Ewa Miszczuk Zlot łódzkiego Robotniczego Sportowego Komitetu Okręgowego na stadionie Widzewa, 1933 r., fot. z arch. Oddziału Sportu i Turystyki Muzeum Miasta Łodzi
47
Po przeczytaniu Sportu robotniczego w Łodzi 1918–1938 byłam bardzo zawiedziona. Połknęłam tę niewielką czerwoną książkę i chciałam jeszcze. Sebastian Glica na 36 stronach (bez przypisów) zawarł skondensowaną międzywojenną historię społeczną sportu robotniczego w równie robotniczej wówczas Łodzi. Oko wrażliwego wizualnie czytelnika ucieszą liczne, jak na tę objętość, fotografie archiwalne, które przenoszą nas w czasy, kiedy sport nie był jeszcze areną medialnych igrzysk i kiedy jeszcze nie stał się przedmiotem masowej produkcji i konsumpcji, jak to dzieje się dziś. Zobaczymy na tych zdjęciach tłum zgromadzony przed olimpiadą podczas zlotu sportowców-robotników w Wiedniu (1931), członków obrad III Kongresu Związku Robotniczych Stowarzyszeń Sportowych w Krakowie (1929), a na nich Ignacego Daszyńskiego, dalej – piknikujących łódzkich robotników podczas wycieczki w Beskidzie Śląskim (1939), a na kolejnych stronach – piłkarzy socjalistycznego (sic!) Widzewa w drodze na mecz z warszawskim klubem Skra (1929). Historia lokalnego rozwoju sportu rzucona jest na interesujące tło procesów i wyda-
rzeń, które przyczyniły się do demokratyzacji tej dziedziny na początku dwudziestego wieku z jednej strony, a z drugiej – do politycznych zmian, w ramach których wyłoniły się i umocniły organizacje lewicowe. Powstające w Europie (głównie w Niemczech, Austrii i Czechosłowacji) robotnicze kluby sportowe były oddolną odpowiedzią na wykluczenie tej klasy społecznej ze sportu, który stanowił wówczas domenę klas średnich i wyższych. Robotnicy, którzy nie mieli dostępu do stadionów, rozgrywek i igrzysk, „wzięli sprawy w swoje ręce” i zaczęli uprawiać własny sport i tworzyć klasowe, silnie upolitycznione instytucje. Konieczność poprawy stanu zdrowia robotników, którzy napłynęli do miast z ubogich terenów wiejskich, wynikała z trybu wielogodzinnej, ciężkiej pracy fizycznej oraz złych warunków życia tej klasy społecznej. Jednakże sport stanowił nie tylko część kultury fizycznej coraz bardziej licznej i coraz bardziej świadomej klasy społecznej, ale miał pełnić także funkcje ideologiczne i społeczne. Dla przykładu, wśród dziesięciu praw sportowca-robotnika sformułowanych przez Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego znalazły się takie zapisy:
1. Będziesz uważał masowość za jedyną formę sportu robotniczego i do niej wszelkimi siłami dążył. 2. Masz gardzić zwycięstwem osiągniętym nieuczciwie i umieć podjąć walkę w każdej słusznej sprawie. 3. Ucz się od zwycięskiego przeciwnika i nie upajaj się zwycięstwem własnym. 4. Będziesz dążył do zwycięstwa indywidualnego wtedy tylko, gdy przynosi ono korzyść drużynie, klubowi sportowi robotniczemu, socjalizmowi (...)1. Podziały polityczne wyłaniające się wewnątrz europejskiej lewicy odbijały się silnie w wymiarze instytucjonalnym – dotyczyło to również sportu. Idee komunizmu, socjalizmu i socjaldemokracji były impulsem do tworzenia klubów, związków i towarzystw skupiających robotników-sportowców, którym bliskie były te ideologie. W książce znajdziemy przegląd takich organizacji funkcjonujących w Łodzi w okresie międzywojennym, wraz z ich zwięzłą charakterystyką historyczną. Znakiem czasów jest, że oprócz dominujących organizacji lewicowych związanych z Polską Partią Socjalistyczną z jednej strony, a z drugiej – ze środowiskiem żydowskim, w mieście tym działały także stowarzyszenia będące pod wpływem skrajnej prawicy, najczęściej Narodowej Partii Robotniczej, a później również przy NPR-Lewica. Dzięki publikacji Sebastiana Glicy uświadamiamy sobie, jak głębokie przemiany przeszła kultura fizyczna w ciągu stulecia, a także to, jak silnie sport jest powiązany z uwarunkowaniami gospodarczymi, politycznymi i społecznymi. Autor ukazuje ten moment demokratyzacji sportu, który – zdaje się – minął bezpowrotnie. Dla jednych „niestety”, dla innych „na szczęście”. Z pewnością interesująca lektura, nie tylko dla sportowców, miłośników sportu i kibiców. Przypis: 1. S. Glica, Sport robotniczy w Łodzi 1918–1939, Łódź 2012, s. 14.
• Sebastian Glica, Sport robotniczy w Łodzi 1918–1939, Muzeum Miasta Łodzi, Łódź 2012, s. 36. Publikacja wydana w ramach ekspozycji pod tym samym tytułem w Oddziale Sportu i Turystyki Muzeum Miasta Łodzi (31.03–31.10.2012).
48
Wrocławski matador Z historii sportu w Breslau Sławomir Szymański
8 października 1900 roku, Euro we Wrocławiu. Tyle że nie chodzi o kopanie piłki. To dość niepoważne zajęcie. Grają w to tylko niegroźni maniacy, których prawie nikt nie ogląda. Publiczność sportowa we Wrocławiu interesuje się prawdziwym sportem, czyli wyścigami konnymi (od kilkudziesięciu lat) oraz wyścigami kolarskimi (od kilkunastu lat). 49
Dzisiaj na tor kolarski na Dąbiu ciągną tłumy, bo Wrocław otrzymał mistrzostwa Europy kolarzy zawodowych w wyścigu na 100 km. Wielkie nazwiska na starcie, wielkie emocje gwarantowane. Poza tym 100 km to bardzo atrakcyjna forma, bo zawodnicy korzystają z pomocy schrittmacherów na motorach, osiągając ogromne prędkości. Jeżdżą coraz szybciej. Niedawno przebudowano tor, podnosząc wiraże do 4 metrów. Ich wysokie szczyty robią niesamowite wrażenie. Będzie też komu kibicować. Jednym z sześciu zawodników na starcie wyścigu o mistrzostwo Europy jest Richard Scheuermann – młody wilk z Wrocławia. Jak dostać się na tor kolarski? Za mostem Zwierzynieckim po prawej stronie mija się ZOO (które jest mniej więcej o połowę mniejsze niż dzisiaj). Dalej Grüneicher Weg (ob. ul. Wróblewskiego) przecina teren toru wyścigów konnych. Za 13 lat po lewej stronie powstanie wielka kopuła Hali Stulecia, a nieco wcześniej wyścigi konne przeniosą się na Partynice. Na razie nikt tego sobie nawet nie wyobraża. Idziemy, rozmawiając o ostatnich wyścigach konnych. Starzy bywalcy narzekają trochę, że „dawne dobre czasy” minęły. Gonitwy coraz gorzej obsadzone, bo właściciele koni wolą wyścigi berlińskie. Tam są większe pieniądze. Wrocławski tor kolarski nie ma takich problemów. Tu pieniądze z roku na rok są coraz większe. Coraz łatwiej sprowadzać „rakiety światowej ekstraklasy”. Tor kolarski znajduje się tuż za torem wyścigów konnych, po prawej stronie (obecnie to miejsce mniej więcej na granicy ZOO i stadionu Ślęzy). To spory obiekt, mieszczący wygodnie kilkanaście tysięcy widzów. Ma sporą, drewnianą trybunę na wysokości startu/mety, a przy okazji tegorocznego remontu wybudowano drugą krytą trybunę. Znajduje się na tzw. wirażu odrzańskim (Oderkurve). Poza tym można siedzieć na wałach ziemnych wokół toru. Dzisiaj cały obiekt będzie wypełniony. Czy Scheuermann ma szansę na zwycięstwo? Znawcy zdecydowanie kręcą głowami: nein, unmöglich. To bardzo utalentowany zawodnik, ale i bardzo młody, brakuje mu doświadczenia. Jest dzielnym jeźdźcem, ale żadną wielką sławą – pisze wrocławska prasa. Poza tym właśnie dzisiaj debiutuje na torze na długim dystansie. Będzie dobrze, jeśli ukończy wyścig. Wiadomo, że stanie na starcie tyl-
50
ko dlatego, że jest z Wrocławia. To taki ukłon w stronę miejscowej widowni. Scheuermann, z zawodu krawiec (ur. w Środzie Śl. w 1876 roku), ściga się od czterech lat. Ale nożycami zarabiał na życie krótko. Rok temu, tuż po ukończeniu służby wojskowej, przeszedł na zawodowstwo i ma już na koncie kilka sukcesów (i kilkaset marek). Najpierw oglądamy przygrywkę: drużynowe wyścigi amatorów. To nic ciekawego. Wreszcie, późnym popołudniem, gwóźdź programu. Zawodnicy kończą ostatni, krótki przegląd, trochę wcześniej odprawili już swoje rytuały (zawodowi kolarze są bardzo przesądni). Start. Scheuermann radzi sobie na torze zaskakująco dobrze. O zwycięstwie nie ma mowy, ale trzyma się w środku stawki. Jako jedyny jest prowadzony przez motor z jednym siedzeniem. Taki jest najnowszy trend. Pozostali korzystają jeszcze z tandemów na motorach, ale takie „aparaty prowadzące” niedługo znajdą się w muzeum. Ostatecznie Scheuermann zajmuje rewelacyjne czwarte miejsce (wygrywa rutynowany Holender Piet Dickentman, nie dając rywalom szans). Publiczność wiwatuje na jego cześć. Inna sprawa, że ostatnie 25 km wyścigu oglądaliśmy właściwie po ciemku. Jeśli z trudem udawało się jeszcze rozpoznać przemykających zawodników, to tylko dzięki księżycowi, który jaśniał wczoraj na niebie w pełni – pisze nazajutrz „Schlesische Zeitung”. Oświetlenie elektryczne pojawi się na Dąbiu dopiero za 25 lat. Z każdym kolejnym rokiem rośnie entuzjazm kibiców dla Scheuermanna. W 1901 r., również na Dąbiu, zajmuje trzecie miejsce w mistrzostwach Europy sprinterów na 1 km. Powoli staje się bohaterem Wrocławia. Sam Scheuermann nie może się zdecydować: sprinty czy wyścigi długodystansowe? Na co postawić? Startuje w różnych zawodach. Z postury mały, ale muskularnej budowy ciała, Scheuermann jest typem tempowca. Szybkość w nogach, której mu nieco brakuje, w wyścigach sprinterskich zastępuje uporem – pisze biograf zawodnika. Za ten upór ludzie go kochają. Ale szybkości rzeczywiście trochę mu brakuje. Jeszcze w 1908 roku zostaje mistrzem Niemiec na 1 km (rozgrywanych zresztą we Wrocławiu), ale to za mało. Jego interesuje ścisła czołówka światowa. W końcu zdaje sobie sprawę, że
wśród sprinterów nie przeskoczy pewnego poziomu. Poza tym długodystansowcy zarabiają zdecydowanie lepiej. W tym samym roku zajmuje piąte miejsce w mistrzostwach świata na dystansie 100 km w Berlinie. Ostatecznie porzuca rower sprinterski. Od jakiegoś czasu jest „wrocławskim matadorem”. Nikt już nie kwestionuje jego klasy. Jest jednym z najlepszych zawodników na świecie, słusznie może sobie rościć prawo do ekstraklasy – pisze prasa.
* * * Wyścigi sprinterskie i długodystansowe bardzo się od siebie różniły. Dystanse sprinterskie były bardzo krótkie i nie wymagały takiej wytrzymałości jak wyścigi długodystansowe. W czasach największej świetności porywały kibiców dynamiką i szaleńczym tempem. Ale nie chodziło tu tylko o szybkość, lecz także o taktykę jazdy. Liczyły się walka o pozycję i umiejętność wykorzystania szybkości we właściwym momencie. Z kolei wyścigi długodystansowe polegały na pokonaniu określonego dystansu w możliwie najkrótszym czasie (klasyczne wyścigi odbywały się na dystansie 100 km) lub na przejechaniu jak najdłuższego dystansu w określonym czasie (tutaj klasyczne były wyścigi jednogodzinne). W wyścigach na długich dystansach, oprócz wytrzymałości kolarza, dużą rolę odgrywała także jego współpraca ze schrittmacherem, jadącym przed nim na „aparacie prowadzącym” (do końca XIX w. stosowano w tym celu różne maszyny i konstrukcje). Około 1900 r. na torach kolarskich pojawiły się duże motory z jednym siedzeniem. Te maszyny przypominały rakiety na dwóch kołach. Siedzenie umieszczano z tyłu, dlatego kierownica była bardzo wydłużona i miała kształt litery „U”. Prowadzący odchylał się do tyłu, z ramionami blisko ciała, aby stworzyć swojemu zawodnikowi jak najszerszy korytarz powietrzny. Zadaniem kolarza było trzymać się jak najbliżej „aparatu prowadzącego”. Wyglądało to tak, jakby stali na pedałach, z głową wychyloną za kierownicę. Dlatego zawodników biorących udział w tego typu długodystansowych wyścigach nazywano Steher (dosłownie „stacze”).
Od kiedy rolę schrittmacherów zaczęły pełnić duże, spalinowe motory, prędkości osiągane przez kolarzy dochodziły do 70-80 km/h. Wyścigi zrobiły się bardzo widowiskowe, ale też bardzo niebezpieczne. Często dochodziło do groźnych, nierzadko śmiertelnych wypadków. Przy wysokich prędkościach wystarczał defekt opony motoru lub roweru. Nie należało to wtedy do rzadkości, dlatego wyścigi długodystansowe nabierały posmaku diabolicznej sensacji. Kolarzy dzielono właściwie na tych przed i po wypadku. Np. w 1907 roku, w trakcie wyścigu o Złoty Puchar Wrocławia (najważniejsza cykliczna impreza na Dąbiu, wyścig na 100 km), wypadkowi uległ berlińczyk Przyrembel. W pewnym momencie pękła opona motoru jego schrittmachera. Zawodnik uderzył głową prosto w rozbity motor, z którego jednocześnie wystrzelił silny płomień – opisywał ten moment sprawozdawca „Breslauer Zeitung”. Kolarza szybko odniesiono na bok, a płomień był coraz gwałtowniejszy i sięgał coraz wyżej. Minęło dobre dziesięć minut, zanim paliwo się wypaliło. Ale wyścig wznowiono prawie od razu po karambolu. Na torze znowu ruszyła szalona pogoń za nagrodami dla zwycięzców, tuż obok płonącego miejsca katastrofy. Przyrembel wyszedł z tego cało. Zdarzały się nieraz wypadki, których widok mroził krew w żyłach, ale zawodnicy niemal natychmiast wracali na tor i kontynuowali jazdę. Nawet jeśli zaciskali zęby z bólu. W 1910 r. Scheuermann zdobywa na Dąbiu mistrzostwo Niemiec na 100 km, całkowicie deklasując rywali. Prowadzi od startu do mety, bije wszystkie możliwe rekordy toru. Publiczność zachowuje się jak w amoku, kelnerzy sprzedają już tylko „Scheuermanns-Bräu” (czyli piwo „Scheuermann”). Dobrze idą także kartki pocztowe z wizerunkiem „króla Ryszarda”. To jego wielki dzień. Przez kolejne trzy lata prawie nie schodzi z podium najważniejszych wyścigów (w tym mistrzostw kraju, Europy oraz różnych prestiżowych zawodów). W krajowych statystykach za rok 1912 zajmuje pierwsze miejsce (bierze się pod uwagę liczbę zwycięstw i sumę zarobionych pieniędzy). W 1913 r. nie ma już ani jednego kolarza najwyższej światowej klasy,
który przynajmniej raz nie przegrałby z Scheuermannem. Jest u szczytu kariery. 7 września 1913 r. bierze udział w zawodach w Kolonii. Tuż po starcie z tylnej opony motoru schrittmachera jednego z rywali zaczyna uchodzić powietrze. Przewraca się, Scheuermann wpada na niego, jadąc z ogromną prędkością. Trafia do szpitala z ciężkimi obrażeniami wewnętrznymi. Pierwszy telegram, który nadchodzi do Wrocławia, daje jeszcze nadzieję. Drugi stwierdza krótko, że Scheuermann nie żyje. Pochowano go na cmentarzu na wrocławskich Polanowicach.
* * * Tor kolarski na Dąbiu zbudowano w 1886 r. Wtedy nie miał jeszcze podniesionych wiraży, nawierzchnia była żużlowa, a ścigano się na rowerach z wysokim kołem. Początkowo urządzano tam wyścigi przypominające przeszkodowe wyścigi konne. Kolarze musieli pokonywać różne bariery czy nasypy ze słomy. Ale o takich atrakcjach szybko zapomniano. Pojawiła się betonowa nawierzchnia, a po kolejnych modernizacjach toru wiraże robiły się coraz bardziej strome. Bo kolarze jeździli coraz szybciej. Prędkość, brawura, a często także igranie ze śmiercią – to elektryzowało tłumy na trybunach. Tor został zburzony w 1935 r., ze względu na konieczność powiększenia terenów wystawowych wokół Hali Stulecia. W międzyczasie pojawiły się plany budowy nowego wielkiego toru kolarskiego w kompleksie Stadionu Olimpijskiego (niedaleko pętli tramwajowej na Sępolnie), ale nigdy nie zostały zrealizowane. W 1929 r. zbudowano tylko mały tor kolarski w Lilienthal (ob. Poświętne), który istnieje do dziś. Wrocław pasjonował się kolarstwem torowym. Publiczności kolarskiej nie odstraszała nawet kiepska pogoda (co było normą na wyścigach konnych). Widzów było tak dużo jak zawsze. W mieście tak zafascynowanym sportem jak Wrocław, nie mogło przecież być inaczej. Na trybunach widać było co prawda puste miejsca, ale brakowało tylko tych, którzy nie przychodzą, by oglądać, lecz by się pokazać – pisał sprawozdawca po jednym z deszczowych dni („Breslauer Generalanzeiger”, 9 VI 1903, nr 157).
Wrocławska publiczność szczerze nie znosiła kunktatorstwa. Zawodnicy, po których było widać, że kręcą kolejne kółka tylko dla pieniędzy, musieli się liczyć z epitetami i gwizdami z trybun. Z drugiej strony, widownia na Dąbiu potrafiła docenić klasę każdego zawodnika, niezależnie od pochodzenia. Twardzi, waleczni kolarze, wykazujący żelazną wolę zwycięstwa, wzbudzali entuzjazm nawet wtedy, kiedy nie wygrywali. Scheuermann miał wszystkie te zalety, rzadko przegrywał, a na dodatek pochodził z Wrocławia. Dlatego był ulubieńcem Dąbia. Po śmierci Scheuermanna Wrocław miał jeszcze dwóch „matadorów”. Paul Thomas i Ernst Feja nie byli może gwiazdami na miarę króla Ryszarda, ale radzili sobie na tyle dobrze, by być bohaterami publiczności na Dąbiu. Spośród tych trzech wyróżniających się zawodników tylko Thomas nie zakończył kariery na cmentarzu. Feja zginął w 1927 r., w młodym wieku, na torze w Zurychu (przy dużej prędkości odskoczyła opona od felgi koła jego roweru, uderzył głową w betonową nawierzchnię). Kiedyś musiałem nieść do grobu mojego nauczyciela Scheuermanna, teraz mojego przyjaciela Feję, dla którego powinienem być nauczycielem – mówił Thomas w trakcie pogrzebu, na który przybyły dziesiątki tysięcy wrocławian.
Tor kolarski w Hali Stulecia, 1930
51
Kolorowy film w Jahrhunderthalle Hala Stulecia na pewno nie została zbudowana jako obiekt sportowy. Ale szybko się okazało, że świetnie się do tego celu nadaje. Zwłaszcza na siedzibę zimowego toru kolarskiego. Co prawda magistrat przez krótki czas nie zgadzał się na to, a Max Berg twierdził, że wyścigi pod wielką kopułą to „profanacja jego dzieła”, ale późną jesienią 1920 r. w Hali Stulecia pojawił się wreszcie tor kolarski. Na takich obiektach odbywały się bardzo różne zawody, ale największą atrakcją torów halowych były w tamtych czasach wyścigi sześciodniowe. Miasta, które organizowały takie zawody, mogły liczyć na darmową promocję w prasie całego świata. Pierwszy wyścig sześciodniowy we Wrocławiu rozpoczął się drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia w 1920 r. O jedną wielkomiejską atrakcję więcej – cieszyła się wrocławska prasa. Sześć dni i nocy na krótkim, drewnianym torze kolarskim. Sześć dni skrajnego wysiłku, koncentracji i ogromnej presji. Sześć dni twardej rywalizacji. Sześciodniowe wyścigi kolarskie to amerykański wynalazek. Stały się popularne w ostatniej dekadzie XIX w. Początkowo zawodnicy ścigali się samodzielnie, ale szybko się okazało, że taka rywalizacja jest ponad ludzkie możliwości. Dlatego zmieniono format, wprowadzając dwuosobowe drużyny. Zasada była prosta: na torze stale musi znajdować się jeden z zawodników. Drugi w tym czasie spał, jadł lub był masowany. O zwycięstwie decydowała w pierwszej kolejności liczba przejechanych przez każdy team rund, a w drugiej – liczba punktów zdobywanych na wielu lotnych finiszach. Jak wyglądały te wyścigi? Po wejściu do Hali Stulecia zobaczylibyśmy stosunkowo krótki (180 metrów długości) i wąski drewniany tor ze stromymi, bardzo ciasnymi wirażami. Najtańsze miejsca dla kibiców znajdują się na galeriach. To jedna kipiąca masa ciał i głów, z której dobiegają nieartykułowane dźwięki i spontaniczne okrzyki uznania lub dezaprobaty. Niekiedy zdarza się jakaś szarpanina z powodu różnicy poglądów. Najbardziej żywiołowa grupa siedzi na wirażu przed metą. Wrocławianie mówią, że to „strych na siano”. Niekiedy dobiegają stam-
52
tąd chóralne okrzyki i dowcipne komentarze. Są tam tylko miejsca stojące. Dlatego każdy bywalec przynosi ze sobą gazetę, na której można usiąść, a poza tym termos i sporo kanapek. Trzeba przecież jakoś przetrwać noc. Na najtańszych miejscach siedzą właściwie tylko znawcy. Wiedzą wszystko o kolarzach, zawsze są zorientowani w sytuacji na torze. Z kolei na dużej trybunie „rezerwowanej”, tylko z miejscami siedzącymi, widzimy zróżnicowane towarzystwo. Trochę wytrawnych znawców, trochę zwyczajnych widzów, trochę osób przypadkowych. Żyją wyścigiem, ale atmosfera jest tu dużo bardziej stonowana niż na galeriach. Jak zauważył pewien dziennikarz, ludzie tu są bardzo opanowani, ponieważ siedzą w otwartej przestrzeni i czują się obserwowani. Publiczność znajduje się także w wewnętrznej części toru. Ale stąd trudno obserwować przebieg wyścigu. Przychodzą tu przede wszystkim ci, którzy kochają w wyścigach sześciodniowych nie tyle zjawiska sportowe, ile towarzyskie: swobodną paplaninę, przypadkowy flirt, urok nocnego bumelowania w rozemocjonowanym towarzystwie. W Hali Stulecia spotkamy cały przekrój społeczny Breslau. Od proletariatu, przez urzędników i handlowców, po „prominentów teatru” i różnych notabli. Unosząc głowę, nie zobaczymy kopuły. Tuż nad torem rozpięta jest wielka płachta, na której namalowano niebo i reklamy. Ale reklamy to cel uboczny. Chodzi przede wszystkim o to, żeby zmniejszyć kubaturę obiektu, bo Halę bardzo trudno jest ogrzać. Zdarzają się szaleńcy, którzy wspinają się po rusztowaniach aż pod same „niebo”. Stamtąd widać wszystko jak na dłoni. Zbliża się chwila rozpoczęcia wyścigu. Rosną emocje. Wreszcie na torze pojawia się kolorowy ludek. Ale to nie komedianci, lecz żylaste, twarde jak stal, dobrze wytrenowane chłopy. Mechanicy dokręcają ostatnie śrubki, menedżerowie i trenerzy przekazują ostatnie dobre rady, zawodnicy po raz ostatni sprawdzają opony i siodełka. Pada strzał startera, wrzawa na trybunach, rusza „kolorowy film”. Specyficzny klimat panuje zwłaszcza w nocy. W powietrzu snują się gęste, sinawe opary dymu papierosowego, tworząc atmosferę, która zamracza umysł. Niejeden umysł jest też zamroczony piwem. Hipnotyzuje widok kolo-
rowego węża na torze. Przygrywa jazz-band, w tle szumią trybuny. Zdarza się, że w głębokich godzinach nocnych rozpoczyna się atak (gdy któraś z drużyn próbuje „odjechać” pozostałym i zdobyć przewagę dystansu). Kolarze opowiadają, że z ich perspektywy jest wtedy tak, jak gdyby rozwarły się bramy piekieł. Zawodnicy muszą być na to stale przygotowani. Sześciodniówka męczy nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Punktualnie o godzinie 6 nad ranem następuje tzw. neutralizacja wyścigu, która trwa do południa. Publiczność zostaje wyproszona z Hali. Dla kolarzy to czas wytchnienia, bo kończy się szaleństwo ścigania, ale połowa uczestników nadal kręci korbami. Jeden zawodnik z każdej drużyny musi stale znajdować się na torze. Rzecz jasna tempo staje się spacerowe. Kolarze pozakładali czapki z pomponami, wyścigowe trykoty zamienili na zwykłe, ale za to ciepłe swetry, a buty sportowe na wygodniejsze obuwie „uliczne”. W samo południe znowu pojawiają się kibice, kolarze przebierają się w konfekcję wyścigową i na tor wraca rywalizacja. Rusza kolejny odcinek kolorowego filmu pod kopułą Jahrhunderthalle. Z każdą godziną rośnie napięcie, a wieczorem znowu zaczyna się szalone ściganie. Trybuny szczelnie się wypełniają. Faluje i kipi „strych na siano”, trybuna rezerwowana przeżywa wydarzenia na torze, kontrolując swoje emocje, a bywalcy części wewnętrznej znowu wpadają w wir życia towarzyskiego. We Wrocławiu trwa gorączka sześciodniowa.
Bohater sześciodniowy Tym, kim Scheuermann był na Dąbiu, tym na zimowym torze w Hali Stulecia był Willy Rieger. Zrobił błyskawiczną karierę. W 1926 r. przeszedł na zawodowstwo i w swoim pierwszym wyścigu sześciodniowym, prestiżowym, bo w Berlinie, zajął drugie miejsce. Kompletny żółtodziób z Wrocławia ograł starych wyjadaczy, znających każdą klepkę berlińskiego toru. To była sensacja. Gęsty tłum witał Riegera na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Każdy chciał zobaczyć bohatera berlińskiej sześciodniówki. Rieger miał wjazd, który przypominał powitanie
książąt w dawnych czasach – pisał dziennikarz „Breslauer Neueste Nachrichten”. Sukces Riegera spowodował, że wyścigiem sześciodniowym w Hali Stulecia żył cały Wrocław. Tym bardziej, że w parze z Riegerem jechał inny wrocławianin, Fritz Knappe. Wieczorami przy radioodbiornikach zbierały się całe rodziny, wsłuchując się w transmisje z Hali. Redakcja dziennika „Breslauer Neueste Nachrichten” wystawiła „ekran z biegnącym tekstem” przy ul. Świdnickiej (obok pomnika cesarza Wilhelma, w miejscu, gdzie stoi dziś pomnik Chrobrego). Pojawiały się tam najświeższe informacje z Hali. Wiadomość, że na prowadzenie wyszli Rieger i Knappe, wywołała spontaniczny wybuch entuzjazmu. Przez dłuższy czas ruch w okolicy był całkowicie zablokowany. Ostatecznie Rieger i Knappe zajęli w 1926 r. bardzo dobre trzecie miejsce. Wkrótce wygrali sześciodniówkę w Dortmundzie.
*** W 1930 r. odbył się najciekawszy wyścig sześciodniowy w Hali Stulecia. Walka na torze nie ustawała ani na chwilę. Ten wyścig przebija chyba wszystkie dotychczasowe wyścigi tego typu w Niemczech – pisała wrocławska prasa. – Na małym drewnianym owalu jest całkiem po amerykańsku. W Hali Stulecia można było się poczuć jak w Madison Square Garden, kolebce nowoczesnych wyścigów sześciodniowych. Czołówka zmieniała się prawie co minutę. Ledwo kończył się jeden atak, a już następny zawodnik wietrzył swą szansę i znów zaczynał się szalony kołowrót. I tak aż do całkowitego wyczerpania. Kolorowy wąż prawie bez przerwy był rozciągnięty na całym torze. Gdy tylko któryś z kolarzy dostrzegał lukę, wdzierał się w nią i wkrótce panował chaos, którego rozwikłanie przychodziło z najwyższym trudem. Orientację w aktualnym stanie wyścigu tracili nie tylko kibice. Gubili się nawet sędziowie, a dziennikarze rwali sobie włosy z głowy, bo wszystko, co napisali, natychmiast się dezaktualizowało. Po sześciu dniach szaleństwa wygrała para holenderska Van Kempen-Buschenhagen.
Willy Rieger
Uwielbiany przez kibiców Rieger nie był typem gwiazdora. Nawet wtedy, gdy był już doświadczonym zawodnikiem, wyrobionym i popularnym, wydawało się, że ma tremę i stresują go występy przed wielką publicznością. Nieraz w trakcie wyścigów w Hali Stulecia rozbrzmiewał okrzyk „Rie-gah”, „Rie-gah”. Willi się denerwował, ale nie przeszkadzało mu to wygrywać. Jesienią 1929 r. pojechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie wystartował w wyścigach sześciodniowych w Nowym Jorku i Chicago (jako pierwszy wrocławski kolarz torowy). Sposób jazdy jest tam skrajnie twardy – opowiadał. – Jeśli ktoś przestanie być lubiany przez kolegów, to szybko zapoznaje się z deskami. Nie odniósł sukcesów za oceanem, a na dodatek został solidnie poturbowany w karambolu na torze w Nowym Jorku. Na torach niemieckich wiodło mu się lepiej. Pod koniec lat 30. prawie w każdym wyścigu sześciodniowym zajmował miejsce na podium, a kilka prestiżowych zawodów wygrał. Ostatni, dziewiąty, wyścig sześciodniowy w Hali Stulecia rozpoczął się 16 marca 1933 r., ale skończył się już po 55 godzinach. W Niemczech zapanował kryzys. Ludzi zwyczajnie nie było stać na bilety wstępu. A poza tym właśnie zmieniała się atmosfera polityczna. Do nowych, nazistowskich Niemiec „kolorowy film” sześciodniówek nie pasował.
Fotografie pochodzą z witryn: www.cycling4fans.de/index.php?id=4229; www.radsportgalerie.schuermann-muenster. de/Rieger.htm.
53
Społeczny wymiar kultury fizycznej w obozach koncentracyjnych Paweł Greń, Łukasz Posłuszny
Gdyby zadać pytanie, z czym kojarzy się obóz koncentracyjny, sport byłby raczej dalekim skojarzeniem. Wydaje się, że sport i lagry musiało dzielić wszystko. Wyobrażenie wiwatujących i bijących się kibiców, kopiących piłkę więźniów czy esesmanów obstawiających wyniki meczów nie pasuje do dominującej pamięci o tamtych wydarzeniach i wydaje się mało prawdopodobne. Trzeba jednak zauważyć, że kultura sportowa była w obozach obecna i spełniała szereg istotnych funkcji. 54
Sport w obozach jenieckich i koncentracyjnych Pojawienie się kultury fizycznej w lagrach regulowała Konwencja dotycząca traktowania jeńców wojennych podpisana już w 1929 roku1. W zaleceniach Kwatery Głównej Policji i Służby Bezpieczeństwa Rzeszy z 1943 roku na temat sportu informowano, że: Strona niemiecka nie zamierza czynić przeszkód co do form poprawiania kondycji fizycznej przez jeńców, o ile sprzyjać one będą zwiększeniu wydajności pracy. Rozkazy dotyczące ćwiczeń w celu utrzymania dyscypliny pozostawia się niezmienione2. W obozach jenieckich zajęcia ruchowe były elementem wojskowego trybu życia i służyły utrzymaniu kondycji. Każdego dnia odbywała się poranna gimnastyka, którą prowadzili wykwalifikowani instruktorzy3. Oprócz niej pozwalano na grę w piłkę nożną, ręczną i inne konkurencje sportowe, ale wyłącznie w czasie wolnym od pracy. Ten przywilej wiązał się z wymogiem kupienia odpowiedniego sprzętu, a więc dodatkowymi kosztami finansowymi, które musieli ponieść sami osadzeni lub pomagające im rodziny i organizacje charytatywne. Były jednak dyscypliny zakazane, które traktowano jako potencjalne niebezpieczeństwo. Szpada u szermierza, oszczep czy kula u miotaczy mogły stanowić we wprawnych rękach broń. Z kolei tyczkę uważano za narzędzie umożliwiające sforsowanie kolczastych drutów4. Podobnie jak w stalagach, sport był obecny również w obozach koncentracyjnych. Oficjalnie władze Waffen SS nigdy nie uznały możliwości uprawiania rekreacji fizycznej, ponieważ obóz koncentracyjny, jak podkreśla były więzień Antoni Siciński, miał zgładzić wrogów hitlerowskiego nazizmu, im szybciej, tym lepiej5. Los więźniów zależał od widzimisię kapo czy załogi SS. Osadzeni żyli na progu nierozróżnialności prawa i faktu, gdzie człowiek, wygnany i ogołocony z praw, stawał się łatwym do skrzywdzenia nagim życiem6. Sugestywnie obrazuje to scena w książce Denisa Aveya, w której bohater próbował domagać się swoich żołnierskich praw u oficera: Wysłuchał naszej skargi, a potem wyjął z kabury pistolet (...). – To jest moja konwencja genewska. Będziecie robić, co wam każę7.
Nazistowska gimnastyka W tym duchu o sporcie ironicznie wypowiadali się więźniowie obozów koncentracyjnych. Nowo przybyli dostawali lekcję „gimnastyki” w postaci „żabek”, „padnij-powstań” czy „tańca niedźwiedzia”8, która łamała psychicznie, wyniszczała fizycznie, a nawet prowadziła do śmierci. Przekonali się o tym więźniowie, którzy własnymi ciałami, turlając się po ziemi, ubijali śnieg na placu. Kilkudziesięciu z nich zachorowało na zapalenie płuc i wkrótce potem zmarło9: Widziałem na własne oczy, jak zabijano przy tej morderczej gimnastyce więźniów i to raczej starszych lub młodszych, czujących się gorzej, to znaczy nie mieli sił wtedy, aby podołać morderczej gimnastyce, gdyż przy tym bito, maltretowano i zabijano10. Patologiczne połączenie kultury fizycznej i musztry służyło wyniszczeniu słabszych, dyscyplinowaniu oraz gnębieniu. Wyczerpane pracą mięśnie zmuszano do kolejnego wysiłku, który potęgował ból. W przypadku niewłaściwego wykonywania ćwiczeń groziły więźniom dodatkowe męczarnie lub pobicie: Aby nam się nie „nudziło”, urządzali nam SS-mani i Capowie [pisownia oryginalna – przyp. red.] tzw. sport całodzienny, a więc: przysiad z rękami na karku, kaczy chód, skoki w przysiadzie, wałowanie się po ziemi, padnij-powstań itp. (...) Tego rodzaju sport stosowano również na sztubach, gdy sienniki i koce zdaniem blokowego były źle poskładane. Za karę „winny” musiał brać taboret za dwie nogi, oczywiście od dolnej części, i z wyciągniętymi rękami przysiadać i wstawać oznaczoną ilość razy11. Gdy nie wytrzymywał i ręce z taboretem opadały, wtedy na tymże taborecie otrzymywał wyliczoną ilość uderzeń pałką lub bykowcem w siedzenie. To był sport wyniszczający. Był również inny sport12.
Przestrzeń a sport Znaczną część relacji więźniów dotyczących sportu stanowią opisy ćwiczeń pseudosportowych oraz meczów piłki nożnej. W początkowych latach istnienia obozu Auschwitz I rozgrywano je najczęściej w niedziele. Za boisko służył plac apelowy, który wyrównano i usta-
wiono na nim bramki. W połowie 1942 roku boisko przestało istnieć, a w jego miejscu stanęły nowo wybudowane bloki – szesnasty, siedemnasty i osiemnasty13. Od tej pory mecze odbywały się sporadycznie na dużo mniejszych przestrzeniach, które specjalnie aranżowano między budynkami. Aby nie stłuc szyb, zdejmowano kwatery okienne. Piłka odbijała się od murów, a rywalizacja przypominała bardziej grę w bilard niż piłkę nożną. Inaczej było w Auschwitz II Birkenau, Gusen czy podobozie w Jaworznie. W tym ostatnim w 1944 roku powstało równe i gładkie boisko, utwardzone miałem ceglastym jak na korcie tenisowym i oznaczone liniami z wapna. Mieściły się na nim oryginalne bramki z siatkami wykonanymi ze sznurka. Przygotowano nawet spodenki i koszulki dla rywalizujących drużyn, piłkę zaś ofiarowali górnicy z Jaworzna. W tym samym miejscu uprawiano również koszykówkę, tenis stołowy i lekkoatletykę. Odbywały się m.in. zawody w biegu na 100 m, rzucie dyskiem i oszczepem. Miarę metryczną, dysk czy sprzęt do ping-ponga przesłano z domu, a oszczep, którego grot wykonał kowal obozowy, powstał na miejscu14. Ograniczona przestrzeń przyczyniała się do rozwoju innych form aktywności fizycznej. W Auschwitz I między blokami dwudziestym trzecim a dwudziestym czwartym odbywały się mecze siatkówki, w których rywalizowały reprezentacje głównego biura obozowego i oddziału politycznego15. Rosło również zainteresowanie boksem, który początkowo uprawiano bez ringu i na gołe pięści. W związku z tym w alejkach obozowych urządzono prowizoryczny ring bokserski z dwóch większych rolwag, a następnie, na pierwszym piętrze w bloku drugim, skonstruowano prawdziwy ring ze stołów z linami. Widzowie siedzieli na zydlach16. W pobliżu kuchni obozowej odbywały się walki zapaśnicze, do których przygotowywano się na strychu bloku szesnastego. Ćwiczono również dyscypliny siłowe, jak podnoszenie ciężarów, gdzie za sztangi służyły kamienne głazy czy żelazo. Do zawodów pływackich, a nawet incydentalnej gry w waterpolo i skoków na trampolinie służył niewielki basen przeciwpożarowy o powierzchni 25 x 8 m i głębokości 0,8 – 2,5 m17. W łaźniach i na sztubach, szczególnie w okresie dokuczliwego zimna, stosowano dla zachowania zdrowia gim-
55
nastykę profilaktyczną, a w szpitalu obozowym na terenie Birkenau zalecano ją jako terapię dla rekonwalescentów18. Po pracy lub w wolnych chwilach, w blokach, na górnych pryczach rozkładano karty, tekturowe plansze i wykonane z chleba figury do warcabów i szachów19.
Fair play po oświęcimsku Nazywanie przez nazistów wycieńczających ćwiczeń fizycznych sportem było równie szydercze, co zamieszczenie nad bramą obozową napisu Arbeit macht frei. Ciałem i jego fizjologią w przestrzeni obozu kierowały wewnętrzne zasady lagru oraz często nieoczekiwane rozkazy esesmanów i kapo. Przyjemność płynącą z wolności ruchu i rywalizacji zastępowano strachem i umęczaniem ciała, które stawało się dodatkowym źródłem cierpień. Z tego powodu, jak mówił Roman Jeszczyński, były więzień obozu koncentracyjnego Auschwitz, zrodziła się myśl przeciwstawienia „sportu śmierci” sportowi zgodnemu z ideą olimpijską, szlachetną i opartą na uczciwej rywalizacji20. Jednak prawa i warunki obozowe nie pozwalały w pełni urzeczywistnić tych ideałów, wymuszając na sportowcach godzenie się z braniem na siebie większego ryzyka. Dobrą ilustracją tej sytuacji są pierwsze walki bokserskie, po których Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski zyskał sławę w obozie21. Zanim do tego doszło, jego rywal Walter Dunning, mistrz zawodowy wagi średniej w Niemczech, stoczył pojedynek ze swoim kolegą, któremu wybił wszystkie przednie zęby już w pierwszej rundzie. Walce bacznie przyglądał się wicemistrz Polski w wadze koguciej – Pietrzykowski. Znany z odporności na ciosy Teddy, który niejednokrotnie został pobity przez kapo, otrzymał propozycję walki za pół bochenka chleba i kostkę margaryny z samym Walterem. Przyjaciele odradzali krzyżowania rękawic, bowiem ważył on zaledwie czterdzieści pięć kilogramów, a jego rywal aż siedemdziesiąt. Teddy widział w tym jednak swoją szansę i przystał na nierówne zasady. Każde uderzenie w głowę mogło się zakończyć ciężkim urazem, ponieważ, poza różnicą wagi, zamiast profesjonalnych rękawic bokserskich używano prowizorycznych łapawic bez
56
palców. Dzięki technice i opanowaniu w drugiej rundzie wyprowadził kluczowy dla tego pojedynku cios, po którym Dunning zalał się krwią i zamroczył. Pietrzykowski, zamiast go znokautować, podszedł do rywala i zapytał: Co jest, Walter? – Wszystko w porządku. – Niemiec rzucił rękawice, co było równoznaczne ze zwycięstwem Polaka22. Wiwatujący z radości tłum rozpędzono pałkami. Przewidywano represje ze strony blokowych i kapo, lecz Pietrzykowski nie tylko otrzymał przyrzeczoną wcześniej nagrodę, ale także lepszą pracę. Wysokim ryzykiem obarczone były również mecze piłki nożnej. Widowiska piłkarskie cieszyły się wtedy dużym zainteresowaniem wśród więźniów i esesmanów. Na boisku występowali zawodnicy, którzy przed wojną grali w ligach najwyższego szczebla, co gwarantowało rozgrywki na wysokim poziomie. Składy przeważnie były mieszane, choć – ku uciesze kibiców – zdarzały się mecze międzynarodowe23. Pierwsze pamiętne spotkanie rozegrano w czerwcową niedzielę 1941 roku, w dzień wolny od pracy. Po przeciwnych stronach boiska stanęły reprezentacje polskich więźniów i niemieckich kapo. Ci drudzy, porównywani do bokserów wagi ciężkiej i zapaśników, mieli przewagę fizyczną i bano się ich brutalności. Z kolei ich rywale byli wynędzniali cali, o mizernej strukturze ciała. Ustalono, żeby unikać bezpośrednich kontaktów z silnymi i rosłymi zawodnikami przeciwnika. Należało natomiast szybko podawać piłkę partnerowi wychodzącemu na wolną pozycję, by w ten sposób zdobywać teren w kierunku bramki rywala24. Zaznaczała się przewaga fizyczna kapo, a po strzelonej przez Polaków bramce gra się zaostrzyła. Sfrustrowani Niemcy nie szukali piłki, lecz coraz częściej kości rywali. Ostatecznie spotkanie zakończyło się zwycięstwem Polski 4:1. Za bohatera meczu uznano Sylwestra Nowakowskiego, który przed wojną grał w reprezentacji kraju i Ruchu Chorzów. Więźniowie niemieccy oraz część załogi SS wracali do kwater z opuszczonymi głowami. Po meczu dało się odczuć minimalne ocieplenie stosunków. Nie znęcano się już nad zawodnikami i częściej prowadzono koleżeńskie rozmowy25. Pomimo niebezpieczeństw, sport potrafił diametralnie odmienić sytuację więźnia, który za zwycięstwa mógł zdobyć nagrody w postaci sławy, przychylności współwięźniów i władz lub
dobrej funkcji, samemu stając się w rezultacie prominentem. Z obserwacji Leona Turalskiego wynikało, że sport w obozie zacierał antagonizmy i niwelował różnice narodowościowe, pochodzenia społecznego i miejsca zamieszkania między więźniami. Gra wydzielała w przestrzeni obozu wewnętrzne pole, które kierowało się innymi regułami, a tym samym niwelowało na boisku lagrowe różnice między uczestnikami zmagań i przenosiło je w jakimś stopniu poza obszar gry. Najbardziej radykalny przykład zatarcia takiej granicy płynie z literatury. Tutaj jednak sygnalizuje on niebezpieczeństwo, podkreśla deprawację i upadek „nobilitowanych”. Włoski Żyd – Primo Levi – przywołuje niepokojącą relację z meczu, który rozegrały „podczas przerwy w pracy” reprezentacje Sonderkommando i straży krematoryjnej SS. Nawet tymczasowa wymiana karabinu na piłkę, wspólne kibicowanie i zakłady wskazywały na nową jakość relacji. Mimo krańcowej różnicy zajmowanych w obozie pozycji, wytworzyła się między grającymi pewna bliskość, która pozwoliła na wspólną grę, jak niemal równy z równym26. Levi opisuje to gorzkimi słowami: Objęliśmy was uściskiem, zdeprawowali, pociągnęli na dno razem ze sobą. Już jesteście tacy jak my – wy, tak z siebie dumni; macie krew na rękach tak samo jak my. Wy także, jak my i jak Kain, zabiliście brata. Podejdźcie bliżej, możemy razem zagrać w piłkę27. Sport wpływał jednocześnie na zjawisko odmienne, wzmagał antagonizmy i sprawiał, że mecze mogły się kończyć dla graczy nieszczęśliwie. Warte wspomnienia jest zachowanie jednego z esesmanów, który – widząc zarysowującą się przewagę polskiej drużyny – wycelował broń w stronę bramkarza i zagroził mu śmiercią, jeśli dalej będzie bronił strzały28. Podobny lęk wzbudził esesman, który przyłapał więźniów na grze w szachy. Spodziewali się po nim pobicia lub morderczych ćwiczeń na zewnątrz bloku, które zwykł przeprowadzać. Ku zaskoczeniu wszystkich pozwolił kontynuować partię i przysiadł się do stołu z więźniami. Po wygranej Alfonsa Wrony z mistrzem Węgier esesman wyzwał go na pojedynek, mówiąc: Du blöde Hund, spiel mit mir. W reakcji na proszące spojrzenia kolegów Polak celowo położył rewanżową partię. Wkrótce zagrali ponownie, ale tym razem w przestrzeni i szachami przygotowanymi przez esesmana. Wrona nie dał przeciwnikowi żadnych szans
i wygrał obydwie gry. Wściekły Niemiec kazał odejść i wygrażał się, że rewanż nastąpi wkrótce. Tak się jednak nie stało, ponieważ żołnierza oddelegowano do służby w innym miejscu.
Sport nie na serio Niedzielne popołudnia dostarczały więźniom nie tylko wrażeń stricte sportowych, ale również tych parasportowych, bliższych sztuce cyrkowej i teatrowi osobliwości. Przy obozowej kuchni zbierało się całe grono dziwaków i komediantów obdarzonych swoistymi talentami. Znajdowali się pośród nich mocarze, którzy wyginali i łamali żelazne pręty, zwinni akrobaci, błaźni czy parodyści. Przed publicznością więźniarską prezentowały się zespoły i soliści. Szczególną sympatią darzono cyrkowych klaunów i błaznów, którzy – odpowiednio ucharakteryzowani – zabawiali widownię, np. podczas przerw w walkach bokserskich. W repertuarze znalazł się skecz ze strzałem do jabłka, które wcześniej kładziono na głowie klauna. Ten zjadał łapczywie zniszczony owoc, a resztę chował do kieszeni. Nie zabrakło również parodii boksu. Celował w tym Czesław Sowul, który wydawał się stworzony do żartów i rozweselał widownię do łez. Oprócz tego niezdarnie wspinał się na namydlony słup i parodiował kominiarza obozowego. Chodził po dachu kuchni i udając, że czyści kominy, zamiast sadzy wyciągał wałówkę. Śmiano się również z karła Bumby, który boksował niby na serio, ale wychodziła z tego zabawna scenka. Przygrywali mu na harmonijce i cymbałach inni kabareciarze, wśród nich Sowul. Wspomniany duet Sowul-Bumba zasłynął z wygłupów podczas piłkarskiego meczu. Pełnili w nim funkcje kapitanów drużyn. Już samo ich pojawienie się budziło powszechną wesołość. Ceremonię wręczania przedmeczowych kwiatów zastąpili przekazaniem sobie mioteł. W boiskowych żartach wspierali ich inni komicy i wspólnie zabawiali publiczność: Robili to mimo woli, ale po aktorsku zgrywali się: im śmieszniej, tym lepiej. Wychodziło im to bardzo dobrze. Nie trafiając w piłkę, wywracając się, Bumbo i inni ociężali, dość wtedy starzy kapowie, którzy starali się grać prawidłowo, wydawali się bardzo śmieszni ku radości kibiców29.
„Chochlą go skur…”, czyli rzecz o kibicach Przeplatanie emocjonujących, silnie angażujących rozgrywek sportowych sporą dawką humoru i absurdu miało dla wielu więźniów-kibiców doniosłe znaczenie. W tych szczególnych chwilach możliwy był niczym nieskrępowany śmiech, za który w innych okolicznościach należało spodziewać się pobicia, a w skrajnych przypadkach – zesłania do kompanii karnej30. Sport i śmiech świadczyły o zachowanej żywotności i oddalały widmo zobojętniałego muzułmana. Wielu więźniów wspomina, że dbanie o higienę psychiczną poprzez żarty i śmiech wpływało na przetrwanie obozu. Dostarczały one uczucia ulgi i odprężenia, ale także socjalizowały, niosąc funkcję poznawczo-dydaktyczną dla nowo przybyłych31. Rola widza-kibica umożliwiała ekspresję tłamszonych emocji i zachowań. Z całą mocą uwidoczniało się to podczas walk bokserskich i meczów piłkarskich. Przyciągały one największą liczbę więźniów – nawet dwa tysiące widzów na sześć tysięcy osadzonych – jak w przypadku spotkania Polska-Niemcy. Oszalały tłum głośno dopingował i skandował niebezpieczne dla siebie hasła. Trudno było trzymać emocje na wodzy, gdy w ringu przeciw Polakowi stawał znienawidzony kapo. Taka sytuacja miała miejsce podczas jednej z walk Teddy’ego z niemieckim więźniem kryminalnym. Jak relacjonuje Tadeusz Sobolewicz, przed kuchnią dało się słyszeć okrzyki w rodzaju: Teddy, daj mu brukiew! Chochlą go, skurwysyna! Bij Szkopa! Zapłać mu za nas! (...) Zrozumiałem, że tu chodzi o coś więcej. Polak w ringu bije niemieckiego kryminalistę, który wczoraj jeszcze bił i mordował naszych kolegów. Ta atmosfera wokół ringu, ten klimat wśród wychudzonych i zabiedzonych polskich więźniów, to była jakby transfuzja wiary, bodziec dodający otuchy32. Walki sportowe budziły w widzach nadzieję oraz poczucie dumy narodowej. Zapewne dlatego w relacjach polskich więźniów łatwiej znaleźć informacje o zwycięstwach niż o porażkach rodaków. Reakcje przegranych można spróbować sobie wyobrazić po dostępnych opisach zachowań rozgoryczonych kibiców niemieckich. Po jednym z zaciętych spotkań, gdy
Polacy święcili triumf, Niemcy zaczęli obrzucać ich cegłami, taboretami i oblewać wodą. Silne emocje zawodników udzieliły się publiczności i walkę kontynuowano poza ringiem. Wielu więźniów zostało dotkliwie pobitych i wylądowało w szpitalu z licznymi obrażeniami i okaleczeniami. Zaalarmowane władze obozu rozpędziły awanturujące się strony, oddając strzały w kierunku stłoczonych więźniów33. Warto dla kontrastu przywołać atmosferę, jaka towarzyszyła pojedynkowi Tadeusza Pietrzykowskiego z mistrzem Europy w wadze średniej – Sandersem. Walka z holenderskim Żydem zakończyła się remisem. Po meczu zawodnicy pożegnali się w zgodzie, serdecznie uściskali i ucałowali, a kibice nagrodzili pięściarzy gromkimi brawami34. Nierozstrzygnięte walki zdarzały się nie tylko w boksie. Analogiczna sytuacja miała miejsce w zapasach, gdzie w przypadku ponownego pojedynku na zwycięzcę czekała dodatkowa nagroda – chleb i margaryna. Zawodnicy celowo remisowali, powtarzali potyczkę, a następnie dzielili się zdobyczą35. Z gry czerpali korzyści nie tylko sportowcy. Element ryzyka związany z końcowymi rezultatami stał się źródłem zakładów. Obstawiali wszyscy – zarówno więźniowie, jak i esesmani36. Zyski miały charakter ekonomiczny i prestiżowy. Rywalizowali nie tylko sportowcy, ale również kibice i hazardziści.
Ludzie, którzy grali Znakomita większość wykorzystanych relacji o sporcie w obozach pochodzi z archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau i dotyczy aktywności więźniów tego obozu. Przytoczone historie opierają się prawie wyłącznie na relacjach mężczyzn oraz ich specyficznych doświadczeniach, dlatego umyka obraz kultury fizycznej kobiet. Ze szczątkowych informacji na ten temat wynika, że w obozie kobiecym nie przeprowadzano zawodów sportowych. Wiadomo natomiast, że za namową współwięźniów gimnastyka profilaktyczna stała się trwałym nawykiem wśród kobiet37. W 1944 roku grupę więźniarek z obozów w Rajsku i Brzezince oddelegowano na ćwiczenia przeciwpożarowe do Auschwitz I. Odbywały ćwiczenia na żelaznym stojaku oraz codzienną, godzinną gimna-
57
stykę. Z kolei w Birkenau – na rewirze lub w czasie zakazów wychodzenia z bloków – kobiety grały w karty, głównie w brydża38. W przypadku aktywności sportowej w obozie warto przywołać podział francuskiego socjologa Rogera Caillois, który wyróżnił cztery typy gier: agón, alea, mimicry oraz ílinx39. Pierwsza z nich opiera się na współzawodnictwie mającym na celu wyłonienie zwycięzcy. Kolejna odnosi się do elementu losowego, na który zawodnik nie ma wpływu poprzez swoje umiejętności. Mimicry wiąże się z naśladownictwem i odgrywaniem ról, a ílinx z oszołomieniem i zmianą percepcji40. Wszystkie one częściowo opisują różnorodne zjawiska związane z ruchem i sportem w obozie, choć bycie więźniem wiązało się niejednokrotnie z sytuacją braku – koniecznego dla gier – właściwego wolnego wyboru (choiceless choice)41. Współzawodnictwo i walka o zwycięstwo spełnia się niemal w każdej dyscyplinie, ale trudno mówić w nich o równych szansach. Przypadek może dotyczyć zakładów i hazardu, naśladownictwo – grup komików, a oszołomienie – patologicznej i morderczej formy ćwiczeń fizycznych. Zabawy i gry nie wyczerpują jednak funkcji sportu, który w obozie, poza rozrywką, odgrywał znacznie większą rolę. Był szansą na polepszenie warunków bytowych, hartował osłabiony organizm, wpływał i na zdrowie psychiczne. Uczył kooperacji, niwelował konflikty i wzmacniał więzi grupowe. Stanowił także namiastkę normalności. Oddalał uwagę od anormalnej sytuacji obozowej, a jednocześnie podkreślał ją z całą mocą. Nie należy bowiem tracić z oczu tego, co uzmysławia sobie właśnie podczas meczu Tadek z opowiadania Borowskiego Ludzie, którzy szli: Znieruchomiałem: rampa była pusta. Nie pozostał na niej ani jeden człowiek z barwnego, letniego tłumu. Wagony też odjechały. (...) Wróciłem z piłką i podałem na róg. Między jednym a drugim kornerem za moimi plecami zagazowano trzy tysiące ludzi42. Przypisy: 1. Konwencja dotycząca traktowania jeńców wojennych, [w:] Dziennik Ustaw RP, Warszawa 2000. 2. W. Półchłopek, Wychowanie fizyczne i sport żołnierzy polskich w obozach jenieckich, Wehrmachtu i NKWD (1939–1945), Opole 2002, s. 56.
58
3. K. Lerski, Życie niewłaściwie urozmaicone, Warszawa 1989. 4. W. Półchłopek, dz. cyt., s. 56. 5. Wypowiedź Antoniego Sicińskiego, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 2215, z dnia 8 XII 1978 [w:] Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau (APMA-B), Zespół: Materiały, t. 241, sygnatura: Mat./1738, nr inwentarzowy: 171860, s.174. Serdeczne słowa podziękowania należą się dr. Wojciechowi Płosie, którego życzliwość i pomoc umożliwiły dotarcie do dokumentów. 6. G. Agamben, Homo Sacer. Suwerenna władza i nagie życie, Warszawa 2008, s. 227-257. 7. D. Avey, R. Broomby, Człowiek, który wkradł się do Auschwitz, Kraków 2011, s. 170. 8. Taniec niedźwiedzia polegał na kręceniu się wokół własnej osi z podniesionymi w górę rękoma. Zostawał przerywany dopiero wtedy, gdy więzień tracił równowagę lub mdlał. Informacje te pochodzą z wywiadu przeprowadzonego przez autorów z Kazimierzem Smoleniem (1920-2012) w dniu 27 I 2011 w Oświęcimiu. 9. Wypowiedź Czesława Jaszczyńskiego, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 5696, z dnia 27 XII1972, [w:] Archiwum..., s. 44. 10. Wypowiedź Leona Turalskiego, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 2671, z dnia 12 XII 1972, [w:] Archiwum..., s. 230. 11. Z wypowiedzi Czesława Jaszczyńskiego znamy również wersję tzw. trzech taboretów. Wykonywano przysiady na taborecie z dwoma innymi w rękach, aż do omdlenia. Umęczonego polewano często wodą i rozpoczynano wszystko od nowa. 12. Wypowiedź Feliksa Myłyka, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 2651, z dnia 30 XII 1972, [w:] Archiwum..., s. 133. Więcej o patologii sportu pisali Z. Ryn, S. Kłodziński, Patologia sportu w obozie koncentracyjnym Oświęcim-Brzezinka [w:] Okupacja i medycyna. Czwarty wybór artykułów z „Przeglądu Lekarskiego – Oświęcim” z lat 1963 –1978, Warszawa 1979. 13. Wypowiedź Juliana Kiwały, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 9143, [w:] Archiwum..., s. 57. 14. Wypowiedź Antoniego Sicińskiego..., dz. cyt., s. 178. 15. Tamże, s.174. 16. Wypowiedź Leona Turalskiego..., dz. cyt., s. 232. 17. Wypowiedź Alfonsa Wrony, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 109267, z dnia 16 XII 1972, [w:] Archiwum..., s. 243.
18. Wypowiedź Leona Czekalskiego, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 2955, z dnia 18 XII 1972, [w:] Archiwum..., s. 8. 19. Wypowiedź Afonsa Wrony..., dz. cyt., s. 246. 20. Wypowiedź Romana Jeszczyńskiego, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 5695, z dnia 18 I 1973, [w:] Archiwum..., s. 47. 21. Więcej o walkach bokserskich i meczach piłkarskich pisali: J. Cieśla, A. Molenda, Tadeusz Pietrzykowski „Teddy” (1917–1991), Katowice 1995; B. Tuszyński, Za cenę życia. Sport Polski walczącej 1939 –1945, Warszawa 2006; M. Blaut, P. Płatek, Mistrz wszechwag KL Auschwitz, „Gazeta Wyborcza“ z dn. 6.03.2008. 22. Wypowiedź Tadeusza Sobolewicza, byłego więźnia KL Auschwitz numer obozowy 23053, [w:] Archiwum..., s.188. 23. Wypowiedź Czesława Jaszczyńskiego..., dz. cyt., s. 44. 24. Wypowiedź Romana Jeszczyńskiego..., dz. cyt., s. 53. 25. Tamże, s. 5. 26. P. Levi, Pogrążeni i ocaleni, Kraków 2007, s. 62. 27. Tamże, s. 63. 28. Wypowiedź Juliana Kiwały..., dz. cyt., s. 57. 29. Wypowiedź Leona Turalskiego..., dz. cyt., s. 233. 30. Tamże. 31. Z. Jagoda, S. Kłodziński, J. Masłowski, Śmiech w obozie koncentracyjnym, „Przegląd Lekarski” 1973, nr 1, s. 98-99. 32. Wypowiedź Tadeusza Sobolewicza..., dz. cyt., s. 188. 33. Wypowiedź Juliana Kiwały..., dz. cyt., s. 62. 34. Wypowiedź Antoniego Sicińskiego..., dz. cyt., s. 176. 35. Wypowiedź Juliana Kiwały..., dz. cyt., s. 62. 36. Wypowiedź Tadeusza Sobolewicza..., dz. cyt., s. 187. 37. Wypowiedź Leona Czekalskiego..., dz. cyt., s. 8. 38. Wypowiedź Juliana Kiwały..., dz. cyt., s. 56. 39. R. Caillois, Gry i ludzie, [w:] Antropologia widowisk, red. L. Kolankiewicz, Warszawa 2010, s. 174. 40. Więcej o sposobach oszałamiania się w obozie: Z. Jagoda, S. Kłodziński, J. Masłowski, Używki w obozie koncentracyjnym, „Przegląd Lekarski” 1975, nr 1. 41. L.L. Lawrence, Versions of Survival: The Holocaust and the Human Spirit, Albany 1982, s. 72. 42. T. Borowski, Wybór opowiadań, Warszawa 1999, s. 107-108. Na stronie obok: Jacek Zachodny, Tarahumara
59
Michał Czaja
oddajmy dzieci literaturze!
miałem sen o łysych kastratach którzy snuli się jak duchy po białym piasku i wielkim ciepłym oceanie ochroniarzu
no i mamy problem z naszym systemem produkcji wiosną rodzą się psy i ludzie ale tylko u psów można zauważyć znaczny przyrost masy bio logicznie rzecz biorąc w lędźwiach zawiązuje się przeciw nam zabójczy układ reprywatyzacja kamienic polsko-żydowskich nijak się ma do tego ale każdy potrzebuje przestrzeni by wezbrane wody płodowe miały ujście nie tylko w kanałach naszych dziadków bo my się boimy panowie bo wasza ekonomia ma wobec naszych dzieci jakieś szczególne roszczenia tak więc pytam co można zrobić gdy przedszkola nie kochają już tak mocno a każda część jej ciała przemienia się w dłoniach w komórki macierzyste które zagrażają nam bombardując swobodny przepływ miłości i kapitału bo gdy idą psy nie znaczy to że idzie wiosna nic nie zwiastuje ocieplenia co można zrobić poza wyspą i ciepłym lodem który zapładnia samotność gdy my wciąż nie wiemy jak wejść w ten socjal z obcym ciałem w dłoni a przecież coś w nas rośnie i można to nazwać potrzebą gdy stoję przed nią jakiś nieogarnięty jakiś nie do końca rozliczony za udział własny w tej bajce
60
jak on pięknie do niej wracał nie wszystko uległo wyczerpaniu nie wszystko żeśmy zapili a ta poważna nadwyżka życia nie zmieściła się w magazynach aptek i powierzchniach psycho ankiet coś wyciekło ze szczelin słowników i uderzyło nas prosto w pysk po czymś takim musieliśmy uwierzyć bo jak zrozumieć szczególny moment tej banalnej historii rozstania gdy nawet najnowsza magia ani technologia nie są w stanie przemienić do jadalnych rozmiarów naszej rozpaczy i głębokiego jak gardła braku a neurony wciąż wyją w kurczowym uścisku o łaskę wystawioną w walizkach w jej mdłym smaku i włosach jest cały kryzys i wszystkie banki świata nie spłacą tego kredytu wpisanego w ich ciała jak w pęknięte zdania poza wszelką daną obietnicą zwiastującą krach ich intymnej ekonomii jak on pięknie z nią przegrał i chyba mu było z tym dobrze
Śliczna dziewczyna z nocnego klubu ktoś nas nie kocha tu i nie czujemy się już bezpiecznie w tym mieście jest jakaś bakteria i mam ją od wczoraj a może od każdej poprzedniej nocy w którą właziłem za free by uciec od tych wszystkich układów zdalnie sterowanych niewidzialną ręką rynku która nie karmi nas i nie tuli do snu naszych wrodzonych układów pragnień bo runku nie ma i nie ma pana ani żadnej rzeczy która nasza jest choć każdy chciałby być tam gdzie właśnie w tej chwili są inni widziałem kobietę cud zwiniętą jak nominał stała obok mnie na wyciągnięcie niewidzialnej dłoni i było to przerażająco proste jakbym złamał jakiś kod natury jakbym przejął ogień więc podszedłem i wziąłem ją za rękę i była dla mnie miła mówiła że mieszkała gdzieś z rodzicami w bloku teraz jest tu w tym mieście i nie czuje się bezpiecznie widziałem to w niej jak próbuje podskoczyć ponad to co już dostała i dlatego musi tak pięknie wyglądać i że już kiedyś tańczyła w tym misterium sterylnych i dobrze wyhodowanych produktów krajowych brutto chciałem ją przytulić i i szeptem zanucić śpij dziewczynko śpij tej nocy bo rynku już nie ma a ja jestem tu przy tobie całkiem netto
61
Odpuść sobie Automatyzacja zjada rzeczy, ubrania, meble, żonę i lęk przed wojną. Wiktor Szkłowski, Sztuka jako chwyt (1919)
gryźć rękę pana która karmi siebie gryźć rękę pana która gryzie a smród rozchodził się w porannym autobusie doganiał nas pochylić się nad człowiekiem pomyśl że czasem trzeba się postarać nie wszystko jest przyjemnością tekstu nie wszystko jest nagrodą tak też było z nami gdy siedzieliśmy naprzeciw siebie a ja myślałem jak uciec jak wyrwać ci tę rękę i nie być kolejnym twoim rycerzykiem za wszelką cenę nie być nim a ty pewnie nazwałaś to nudą bo zmęczona uciekłaś wzrokiem w kierunku szybszych i dobrze ci znanych form relacji by chociaż coś z tego mieć a automatyzacja zjadała nas pochłaniała rzeczy jej ubrania meble moją żonę i lęk przed wojną wiesz ten lęk jest nam potrzebny bo presja wciąż rośnie już pewnie od gimnazjum zgniatała ci skronie coraz to nowym schematem działań gryźć rękę pana aż wzejdzie słońce i zejdzie powietrze z tej kolorowej bańki naszych tanecznych spekulacji wiesz przecież że nienawidzę reguł tańca wszystko jest przewidywalne co stanie się zaraz nie będzie niczym nowym spróbuj to nic nie boli dryfować w smrodzie który gryzie ich w oczy i szukać tego co jeszcze nie zostało przypisane innym w stan posiadania zgrzyt błąd nuda pestka i pustka jest pełna treści w tej sflaczałej kulturze usiądź i zamknij się na chwilę odpuść sobie i mi
62
Domena publiczna wiesz chyba przeniosę nas do domeny publicznej bo jakoś nie potrafię odnaleźć się w tej roli nawet jeśli miałbym być jedynie przypisem do ciebie jak mawiał mój kolega Janek my brzydzimy się agresją bardziej niż nasze kobiety i wszelka przemoc tym bardziej w kwestii prawa do wyłączności jest zbyt przerażająca owszem możesz protestować przed nazwaniem mnie zwierzęciem społecznym ale nas ewolucja nie rozpieszcza jest nawet plan eksterminacji nam podobnych pewnie w końcu tak się stanie że trafię do muzeum człowieka współczesnego z siedzibą w dubaju ale wciąż wierzę że znajdzie się jakaś miła zielona i uratuje mnie i mów sobie co chcesz może to marksizm ale nie będę się starał przetrwać za wszelką cenę i po wszystkich kosztach wyliczam że mnie na to nie stać więc muszę liczyć na litość albo inne formy wrażliwości niedane pięknym kobietom tylko proszę cię wspomnij że był kiedyś ktoś taki jak już nastanie postkultura
pożycz mi swoje majtki bolą mnie płuca ale biorę kolejnego bucha nie ma odwrotu konsekwencja sekwencja sęk znów się krztuszę ale wciągam to życie a wraz z nim wciągam te wszystkie przedmioty w salonie znów mam nieposprzątane i twoje czerwone majtki z metką myślę sobie będzie dobrze jeszcze przyjdziesz i zdążę je znienawidzić zdążę zerwać z nich ciebie bo one są jak obietnica dokończonych rozmów te majtki mówią do mnie językami jakich do tej pory nie znałem made in taiwan made in chomiczówka made in i tu gubię się w domysłach są i inne sprawy wciągam powoli bo drapie w gardło dywan mikrokosmos twoje majtki twoje majtki mają jeszcze metkę więc wniknę w te koronki jak wnika się w strukturę kryształu pełnego zanieczyszczeń zanieczyszczenia są naszą rozrywką może bardziej moją bo ty jakoś czyściej to wszystko w sobie nosisz i przyjdzie taki dzień że zbudujemy coś razem i nadamy temu szereg nazw a będą to nasze nazwy z naszych słowników z naszych krzyżówek na środku mieszkania zbudujemy namiot i będzie to namiot beztlenowy i nie będziemy już musieli oddychać i nic przyrzekam już nic od nikogo pożyczać
63
rewizje w pierwszej osobie. zachęta Dramat pisania – powie filozof – rozgrywa się między pragnieniem posiadania rzeczy i niemożnością jej zdobycia, okupioną, jak wyzna gdzie indziej, „chwilami przygnębiającej niemocy”. Anna Burzyńska, Dekonstrukcja i interpretacja
proszę pani nam pisać nie kazano i nie lękamy się jesteśmy chorobliwie zdrowi ubrałem się dzisiaj ładniej i mam wyprasowaną szyję szczuję tylko kotami i gładko mi wychodzi spisywanie protokołu protoplasty owszem zerwałem kontrakt ze zmarłymi co znaczy że nie wracam przed trzecią do domu ale mówię z akcentem odpowiednim do sytuacji i otoczenia pozwoli pani że nie splunę przed klubem bo ktoś mi powie że słuchowiska krasnala sasnala w zachęcie są lepsze od karnawału w rijo w ryjo sobie wlewam tylko po cichu gdy nikt nie widzi a na pewno nie ona więc ogólnie jestem wyczesany w kosmos na boczek proszę pani jak pani chce to posprzątam po sobie bo to nieładnie a ja przecież nie mam pracy i muszę bardziej się starać tylko pani pewnie o tym nie wie no wracam do tematu nam pisać nie kazano sami się w to wkopaliśmy ale to chyba nie grzech ani żaden zawód więc po co tyle szumu żeby chociaż to był taki szum medialny albo szum strumyczka w górach na nartach a to moja kolejna próba reintegracji pierwszej osoby w podziemiach zachęty w chwilach przygnębiającej przemocy i w sumie to chyba nie o to nie o to ale może coś wyniknie z tej libacji na stojąco
64
pięć sekund pięć sekund sam na sam pięć sekund w obliczu liczby nie kłamią ściany nie tulą nie dyktują podszeptów nie liczy się nic poza tym wpatrzeniem wyczekaniem przetrwać tylko tyle mam w sobie za dużo ciał przeciwko komórki są głośniejsze niż mój telewizor poczekam na reklamy one zawsze wyrywają się przed krzyczą jaskrawią są w sam raz na tę chwilę może wyłączą we mnie kiwanie może mnie wykupią kiwanie pozostało po babci babcia mnie wykiwała teraz już brak za duży jestem ona za mała kiedyś potrafiłem bawić się kredką latałem nią przecinałem powietrze ciąłem przestrzeń kredką dzieci były tylko za oknem nie znałem ich imion teraz chciałbym je wszystkie zawołać otworzyć okna wpuścić ich trochę do środka niech krzyczą niech każdy ma taką kredkę niech tnie niech przecina jest zbyt gęsto wstrzymałem oddech może to było pięć sekund weszła i zrobiło się lżej czas przestał tyle ważyć
Michał Czaja
65
Monika Mosiewicz
Z początku Nagłe opętanie potrzebą podróży, porządnej, szkatułkowej, z obłędnymi marginesami, z marginesem obłędu. Ale żadnych łotrzykowskich wątków, w zamian – zwątpienie. Nie półgębek powątpiewania, ale idące z trzewi zwątpienie wyjątkowe jak cały Madagaskar. Przecież nie chodzi o ogarnięcie, tylko zatopienie w zakamarkach, znalezienie wielowymiarowo pomiętej mapy na dnie kufra. Chciałem więc kupić kufer, chciałem milczącego tragarza i gadatliwego dla równowagi, a obaj identyczni, oczyma wyobraźni już wątpiłem w ich uczciwość, tak na początek, a potem w istnienie kilku sympatycznych ssaków, we wskazania wskazówek, ekranów kontrolnych, w niezmienność układów gwiezdnych i grawitacji. W możliwości i możliwość powodzenia, pomyślność i życzenia pomyślności, we własne siły, we wzajemność i w sprawiedliwość losu, nagle okazało się, że znikąd nie ma ratunku, cokolwiek zapalała roznoszona wyobraźnia, nie było dość wątpliwościom. Zacząłem więc wątpić w kufer.
Co łapie w latarnie mglisty wieczór? Żyrandole w rozmytych kryzach, beżowe fałdy i kontrafałdy mokrej plaży, pełne rezygnacji podwórko, zmyślone pożądanie. Nieznaczne pęknięcia w przepowiedniach, naiwne potknięcia w komediach, małe cięcia w tragediach. Kaczki puszczone po tafli światła, rysunki w potrzasku, porzucone pułapki, zapomniane
66
zasadzki. Przez chwilę neon z napisem PANTOFLE, przez chwilę bohaterski cień, na płytkim oddechu podrywa trochę podziwu. Ten gatunek nie ma podtekstu seksualnego, ten gatunek jest na wymarciu, skrzywiony tęsknotą jak odbicie mżawki w kałuży.
Śniło mi się, nie wiem co, ale kiedy opowiadasz o szarży biedronek, o torpedach, bakłażanach, białym pudlu w oknie, który zdaje się rządzić tym wszystkim – wyobrażam sobie, że zmyślenie jest pocałunkiem i wrzecionem. A dowodem snu jest tylko ten nieadekwatny upływ czasu, mierzony przez zewnętrzne protezy, mechaniczne implanty zmysłu, którego nie ma. Dlatego tak przywiązujemy się do opisów? – Powiedz co dziś robiłaś? – Wspinałam się na barykady, a świat chwytał mnie z tyłu za ramię, wciskając do ręki kolorowe flagi. Brałam odwet, dawałam odpór, żeby się nie dać zmieść niesprzyjającym okolicznościom. Trenowałam godzinami z ręcznikiem w odwodzie. Wyobrażasz sobie? No dobra, skłamałam, ale tylko w samych rzeczownikach. Śniło mi się.
67
Stenogramy, stenogramy Ciągle głucho, ciągle krucho, ciągle skucha wraz z podpuchą. Ciągle licho jakieś łazi cicho w pluszowych pantoflach. Bo w pluszu jest wiele animuszu. A w pantoflach, cisza jest bardziej doniosła. Komunikacja i jej zła siostra aberracja przychodzą na herbatę – chęć w afekcie, w chęci afekt. I mówię Yyy i myślę Ty. I mówię Eee i myślę Nie. I myślę Ja, a mówię. Aha. Cofamy się na początek plansz.
Bywaj Kończy się wszystko: jak zimna kawa, jak zakładanie szlafroka frotté, jak beż udaje, że jest kolorem. Nie ma cierpienia i nie ma szczęścia, coś wreszcie jest? Żaden wyjątek, żadna zasada, żadne gruntowne wszystko i gdzieś. Żadne rozmycie, żadne ucięcie, żadne in fine żaden the end. Zgrzyta w zapadkach zębatka zdarzeń, coś się przylepi, ktoś się nadzieje, coś nas pokrzepi, coś się rozleje, ktoś zmieni sens. Sufler z przypadku mruknie podpowiedź. – Wciąż w kołowrocie wihajster snom przekręca trzpień –
68
Bohater napotyka różnice Jedni flirtując z muzyką i obrazem wyzbywają się złudzeń co do ludzkiej natury, wprawiając świat w stan drażniącej rozsypki, inni irytując elity świata, budują świadomość lub samoświadomość, wprawiając świat w stan drażniącej wysypki. Jedni rewitalizują dykcje, fikcje, restrykcje, inni zasiadają za biurkami. Zwycięzcy układów zapełniają pustkę, (miejsce lub jego brak) innych zmywa (w pył!) powódź dziejowa. W jednych tygodnikach i czasopismach ogłasza się renesans komunizmu (o, renesansowe kształty komunistek, łączcie się!), w innych głosi się upadek demokracji. Biurokracji, fascynacji korporacji, supremacji, motywacji, demonstracji, refundacji i lustracji, alienacji, stymulacji i stagnacji, okupacji, owulacji, prokreacji i dyskryminacji. Albo wręcz komunikacji. Upadek prawdy, wolności, wartości, wspólnego dziedzictwa, szacunku dla życia, szacunku dla śmierci, szacunku dla wiary, tolerancji dla religii, brak równości, brak szacunku dla kobiet, brak tolerancji dla odmienności ze względu na rasę, płeć, wiek i wykształcenie i status. Status majątkowy, społeczny, cywilny, rodzinny, pochodzenia, zamieszkania, kondycji fizycznej, kondycji psychicznej, kondycji metafizycznej, kondycji psychotycznej, neurotycznej, narcystycznej, dominującej i submisywnej, maniakalnej i depresyjnej albo pogranicznej. Mówi się o granicach i ich obronie. Mówi się o granicach i ich przekraczaniu.
69
Mówi się powszechnie o zwycięstwie. Mówi się powszechnie o porażce. Mówi się powszechnie o prawdzie. Mówi się powszechnie o kłamstwie. Mówi się o potrzebie. Mówi o rezygnacji. Mówi się o chlebie. Mówi się o pracy. Mówi się o górze. Mówi się o dole. Mówi o kulturze. Mówi o chochole. Mówi się o walce. Mówi się o bitwie. Mówi się o wojnie. Mówi niespokojnie. Mówi się w spokoju. Mówi o bezpieczeństwie. Mówi się przeklinając. Mówi się bez przekleństw. Mówi się żarliwie. Mówi mechanicznie. Mówi w vocativie, mówi w stronie biernej. Mówi się inwokacją, mówi prowokacją. Mówi się głośno krzycząc. Mówi się bardzo cicho. Mówi homo faber. Mówi homo ludens. Słyszy się babel, babel Słyszy się zwykły dom. Monika Mosiewicz
70
Edward Dwurnik, Wskazówki na wolność, akryl, olej, płótno (16-22 VI 1984); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
Ashbery na (długi) dystans Paweł Kaczmarski
John Ashbery nie należy do grupy autorów „ponoć nieprzekładalnych”; mimo to – i mimo jego statusu jako twórcy „niezbędnego” do obcowania z poezją współczesną – w Polsce wydaje się go bardzo rzadko. Polski czytelnik miał dotąd dostęp w zasadzie tylko do tych spośród jego wierszy, które opublikowane zostały w „Literaturze na Świecie” – między innymi w słynnym „błękitnym numerze” (7/1986), wprowadzającym poetów nowojorskich na rodzimą scenę literacką. Tom No i wiesz, opublikowany przez Muzeum Papiernictwa w Dusznikach-Zdroju, pozostaje w dużej mierze publikacją legendarną – niedostępną zupełnie w obiegu czytelniczym. W bibliotekach można znaleźć za to O krok od nich, antologię Amerykanów zredagowaną przez Piotra Sommera, zawierającą również wiersze Ashbery’ego – ale o nabyciu jej na Allegro czy w antykwariacie też można raczej tylko pomarzyć, chociaż została wydana stosunkowo niedawno przez Biuro Literackie. Opublikowanie – zresztą nakładem tego samego wydawnictwa – Czterech poematów budzi więc zrozumiałe zainteresowanie. A jednak fakt ukazania się tej książki – na którą składają się tom Three Poems oraz poemat kończący zbiór A Wave, oba w przekładzie
72
Andrzeja Sosnowskiego – wydaje się ciekawszy z jeszcze innego względu. Dotąd wiersze Ashbery’ego – a nawet jego eseje, jak słynny tom Inne Tradycje – trafiały do czytelników krytyków, którzy w autorze Self-Portrait in a Convex Mirror widzieli postać kluczową czy nawet na poły legendarną. Jawił się nie tylko jako jeden z najciekawszych twórców zagranicznych (i bodaj „najważniejszy” żyjący poeta amerykański), ale i jako figura żywego, bezpośredniego wpływu na polską poezją najnowszą; funkcjonował choćby jako rodzaj klucza „otwierającego” wiersze Andrzeja Sosnowskiego. Dziś Sosnowskiego coraz częściej wiąże się z tradycją polskiej awangardy; nieco inaczej wyglądają też wektory i kierunki lektur zagranicznych. Można zaryzykować tezę, że wydane w tych okolicznościach Cztery poematy to Ashbery nieco odczarowany, czytany na dystans, ale też na nowo. Zarówno Three Poems, jak i A Wave zostały w oryginale opublikowane dość dawno – kolejno w 1972 i 1984 – jednak ich zestawienie w osobnym tomie pozwala zobaczyć tę poetykę bardziej jako swoistą niż modelową, bardziej jako intrygującą niż hegemoniczną; przede wszystkim zaś sugeruje, żeby czytać Ashbery’ego właśnie tak, jakby
nie był ani fundamentalnym punktem odniesienia, ani kluczem służącym otwarciu czegokolwiek. Cztery Poematy nie stanowią przy tym wyboru przekrojowego i abstrakcyjnego – tłumacz decyduje się pokazać nam Ashbery’ego sprofilowanego, „długodystansowego” i wchodzącego w dykcję typu flow. Rodzaj odciążonej, ponowionej i odświeżonej lektury, jaką proponują nam Sosnowski oraz Biuro Literackie, może być tylko z pożytkiem dla każdego czytelnika.
• John Ashbery, Cztery poematy, przeł. Andrzej Sosnowski, Biuro Literackie, Wrocław 2012, 112 s.
Gdzie przebiega front i kędy pada Jakub Skurtys
Książka Łukasza Musiała Kafka. W poszukiwaniu utraconej rzeczywistości nie tyle wymaga recenzji, ile domaga się szkicu i omówienia, np. na łamach „Pamiętnika Literackiego”; jest bowiem świetnym przykładem rzetelnej i wyczerpującej monografii naukowej. Trzeba więc zapytać, co może zaoferować czytelnikowi nieobytemu z językami filozofii? Odpowiedź nasuwa się sama: Kafka... to przede wszystkim dzieło kogoś, kto nie tylko kocha literaturę, ale posiada również zdolność mówienia o własnych pasjach. To rzadki dziś przykład zmysłu narracyjnego, który cechował nielicznych polskich badaczy – umiejętności budowania historii o literaturze i związanych z nią dyskursach. Musiał to jeden z lepiej oczytanych młodych literaturoznawców w naszym kraju, związany z Pracownią Pytań Granicznych w Poznaniu, adiunkt w Instytucie Filologii Germańskiej UAM, krytyk; a wspólnie z A. Żychlińskim redaktor antologii Nienasycenie. Filozofowie o Kafce. W jego książce na pierwszy rzut oka widać, że Musiał samą pracę literaturoznawcy postrzega w bardzo określony sposób. Kafka... jest monografią erudycyjną i bogatą w źródła, ale również stylistycznie kunsztowną, bez reszty angażującą czytelnika; pracą pisaną bez
kompleksów, w oparciu o nowe tendencje badawcze, sprawnie poruszającą się w językach krytycznych. Ta ostatnia cecha wydaje się najważniejsza. Musiał proponuje bowiem ponowne zaangażowanie (się), zejście z piedestału hermetycznych dyskusji akademickich w rwący nurt literatury. Rozprawy o Kafce mogą podążać dziś dwiema drogami: można archiwizować omówienia jego twórczości, dokładając własne tezy, bądź też – burząc wszystko – próbować „silnej interpretacji”. Musiał podąża tą pierwszą, tworząc tym samym pracę o historii dyskursów, o recepcji Kafki i językach filozofii, mierzących się z dziełem pisarza. Nie tracąc z oczu autora Zamku, włącza się w ten sposób w jedną z żywych dyskusji współczesnej humanistyki i staje niejako na linii frontu, między dwiema odczytaniami legendy Przed prawem i Procesu: Giorgio Agambena i Jacques’a Derridy. Włoski myśliciel zgłębiał mechanizmy prawne, wpisując Kafkę w swój projekt biopolitycznego oporu. Musiał pozostaje raczej po stronie Derridy, główną tezą czyniąc – jak w tytule – poszukiwanie utraconej rzeczywistości, modernistyczną refleksję na temat „odklejania się” języka od świata i mechanizmu odroczenia. To, co naj-
bardziej go jednak nurtuje, to – wspierana myślą Waltera Benjamina – perspektywa mesjańska. Badacz poszukuje nadziei niejako „poza prawem”, albo inaczej: w „prawie zniekształcenia”, koncentrując się na takich problemach, jak zapomnienie rzeczywistości, głód języka i świata czy performatywność wypowiedzi (np. aktu przysięgi). Nie sposób nie dostrzec u Musiała umiejętności zapanowania nad różnymi językami oraz zbudowania takiego archiwum, które nie przytłacza i z każdą chwilą staje się bardziej fascynujące. Lepiej mogła za to wypaść korekta, bo przy tak estetycznym wykończeniu (ładna, twarda okładka, dobry papier i czcionka) i świetnym aparacie (zarówno translatorskim, jak i krytycznym), literówki czy powtórzenia odrobinę rażą. Tak czy tak, książkę Musiała trzeba po prostu przeczytać. To jedno z tych rzadkich opracowań, które zapewniają ożywczy impuls i przywracają wiarę w akademickie badania nad literaturą. • Łukasz Musiał, Kafka. W poszukiwaniu utraconej rzeczywistości, Oficyna Wydawnicza Atut, Wrocław 2011, 326 s.
73
Dwudniowy zarost
Marta Koronkiewicz
W zeszłym roku wrocławska Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza zorganizowała konkurs na tomik poetycki, w którym nagrodę stanowiło wydanie zwycięskiej książki. Wygranych było dwóch – wielkopolanin Rafał Kwiatkowski oraz mieszkający we Wrocławiu Piotr Makowski. Ich książki – odpowiednio Twarde O i Soundtrack – otwierają działalność wydawniczą Fundacji. Tomik Piotra Makowskiego to zbiór próz i wierszy ułożonych w coś na kształt „cyklu filmowego” bez samego filmu – mamy tu kolejno Trailer, Soundtrack, Prequel i Director’s cut. Brak części głównej – jakiegoś filmu, który te elementy mogłyby otaczać – tłumaczy się chyba dwojako. Z jednej strony – filmów tu co nie miara, na każdej niemal stronie trafiamy na kinowy cytat: Makowski rozpisuje filmowe teksty na wersy, używa ich do określania nastroju swoich bohaterów czy wręcz jako skrótu my-
74
ślowego: tytuł kojarzącego się filmu zamiast opisu sytuacji. Drugi trop: prozy i bliskie prozom wiersze Makowskiego opierają się na stylizacji i o stylizacjach opowiadają. Ich narrator to protagonista opowieści inicjacyjnej, maczoidalny uwodziciel, Piotruś Pan, typ twardy-ale-wrażliwy – klisze można by pewnie mnożyć. Rzecz w tym jednak, że same opowieści stanowią albo przykłady szalonych konfabulacji (Trailer), albo dotyczą scen na tyle prozaicznych, że wymagają klisz, by stać się „jakieś”. Stereotypowa muzyka filmowa przemienia w „kino” dowolny obraz, daje nam – chcemy czy nie – łopatologiczną instrukcję odbioru, odruchowo wywołuje potrzebne emocje. Drugi „brakujący film” jest właśnie tu, czyli wszędzie, gdzie włączy się dobry Soundtrack. Piotrowi Makowskiemu nie sposób odmówić sprawności budowania opowieści, co powoduje, że zawarte w tomiku fragmenty prozą
wydają się znacznie lepsze niż same wiersze. Soundtrack to jego druga książka poetycka, sądząc jednak po publikacjach internetowych, Makowski coraz częściej sięga po formę krótkiego opowiadania, w którym jego zdolność konstruowania narracji tak, by była równocześnie doskonale znajoma (język „prawdziwych mężczyzn”, ich ulubione fajki, dwudniowy zarost i milcząca przyjaźń) i zaskakująca (dzięki często surrealistycznej wyobraźni) znajduje najbardziej adekwatną i – przede wszystkim – błyskotliwą formę.
• Piotr Makowski, Soundtrack, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2011, 66 s.
Profile (Oba)
Karolina Felberg
1 W dobrej książce iluzja/pełna obecność/idylla/ekstaza miłości/zaczarowanie nie istnieją inaczej, jak w połączeniu z deziluzją/nieobecnością/melancholią/dystansem/odczarowaniem. Dlatego też style muszą być zawsze co najmniej dwa: Nie chcę zaszczytów, nie chcę pieniędzy, nie chcę podróży, nie chcę dzieła, nie chcę rodziny, nie chcę myśli, nie chcę tego tekstu...Nie, nie jestem nihilistą. N i c jest wciąż programem, a ja nie chcę nic. Przecież ja chcę, ja chcę, ja chcę tylko Ciebie. W którą stronę przechyli się Fragment? Czy wróci do innego, do obiektu mej miłości, by w nim się unieważnić i zamienić w milczenie, czy też utrzyma się na stronicy, a nawet zaczepi się o wywód, nazwiska, cytaty?1
– Jak mam panu podać whisky, Marlowe? – W szklance. – A jak mam, Marlowe, zakończyć ten tekst? – Kropką2.
2 Poza siecią też można mieć swój profil – to z okładki opublikowanej niedawno Książki twarzy Marka Bieńczyka. Rzecz jasna, jest to zdanie tyleż przekorne (odnoszące się bowiem do popularnego współcześnie Facebooka), co nieprawdziwe. Profil ma tylko ten, kto pozostaje w kontakcie, sieci, związku, relacji. Kto się oddaje/poddaje spojrzeniu innego, kto się na widok publiczny wystawia: Bo też vita romanesca, picturesca, romantica, translativia czy sportivia to różne oblicza jednej twarzy, książka
twarzy, do której powstania potrzebne są twarze innych, twarze, w których zobaczyć można własną3. Mieć profil to tyle, co znajdować się w polu widzenia drugiej osoby (w stanie wolnym, w przyrodzie nie ma profilu: lustro pochłania twarz ustawioną bokiem, w zamian nic jednak nie dając). I choć w tytule czytam o „książce twarzy”, to już od pierwszej strony wiem, że nie będzie o twarzy, lecz o profilu właśnie – o tym spojrzeniu z boku, o relacji niebezpośredniej (nie twarzą w twarz), ale jednak fundamentalnej: polegającej na przyglądaniu się (czytaniu innego) i wystawieniu się (pisaniu dla innego). Czytanie i pisanie tkwią więc w uścisku, lecz spojrzenia pozostają rozłączne: kiedy patrzę na niego, on studiuje to, co przed nim (poza moim polem widzenia), kiedy on patrzy na mnie, ja, świadoma jego wzroku, kieruję spojrzenie na wprost, czyniąc z niego tym samym byt cokolwiek anamorficzny. Te oto (s)ploty
75
i (prze)cięcia czynią z Książki twarzy opowieść o odwiecznym i koniecznym dla narracji (fabuły/dramatu/inscenizacji swojej obecności-nieobecności w tekście) mijaniu się wzrokiem, odwracaniu twarzy, wpadaniu sobie w słowo, zapatrzeniu/zapadnięciu się w obiekt miłości, wymienianiu się. Najciekawsza z tego wszystkiego jest równoważąca się z powtórzeniem wymiana, która – tak dla podmiotu piszącego, jak i dla wszystkich niemalże bohaterów tej książki – stanowi porękę szczęścia i sensu. Jeśli więc chodzi o szczęście: Aby zachować w miejskim powtórzeniu równowagę, nie zatracić się kompletnie w obsesyjnym przemierzaniu labiryntu, w samym akcie chodzenia, które z wszystkiego, nawet z naszych słów, czyni tylko echo echa, potrzebna jest jakaś wymiana z miastem; oddając miastu swe kroki, melancholijny łazik pobierać musi jednak z niego pewną siłę – piękna, zdumienia, wzniosłości. (...) Trzeba wyobrazić sobie miejskiego melancholika także szczęśliwym4. A teraz sens wynikający z wymiany tego, co może zaoferować cierpliwie wiosłujące ciało rzece, rzeka zaś wprawionemu w trans powtórzenia ciału: Na Inflantach (...) spływanie staje się coraz bardziej stateczne, niespieszne, mamy wrażenie, że wymiana między nami a rzeką jest w ten sposób większa i lepsza. Tworzymy wraz z nią opowieść, długą narrację, która musi mieć czas, by wypowiedzieć wszystko5. Tyle wystarczy, jak sądzę, by uświadomić sobie, że najważniejszą twarzą w książce Bieńczyka jest – jak to u niego – oblicze melancholii, które wszystko (od siebie) odbija i jednocześnie naznacza oraz zniekształca. En face, twarzą w twarz? To się tutaj nie zdarzy. Profil musi wystarczyć – tym bardziej, że wzrok melancholika i tak nie nawiązuje kontaktu. Autor natomiast nawet na moment nie podnosi ronda kapelusza: oczy ukrywa w cieniu, pisanie zamyka w stylu (w elipsie, która stanowi dla niego przede wszystkim figurę egzystencji), płaszcza nie zrzuca ani na chwilę. Co więcej, z tekstu na tekst otula się nim szczelniej: jakby się rzeczywiście bronił przed narastającymi słowami, książkami, obrazami, gestami – tymi wszystkim znakami nieobecności i pustki (piękna eliptycznego), które nim powodują, które sam przecież przyzywa, ewokuje, multiplikuje, powtarza. Nawiasem mówiąc, jest w tym jakaś logika i żelazna konsekwencja. Skoro bowiem rozdziały otwierają-
76
ce Książkę twarzy opowiadają o – proszę wybaczyć – wiośnie dzieciństwa, która jest, jak byśmy chcieli, czasem pełni, sensu, prawdy, poręczeń i umocowań (gwarantowanych w tym wypadku przez Ojca, Winnetou, Królaka, Agassiego, liderów, liczby, statystyki, wymiary stołu pingpongowego, kortu, boiska), to nic dziwnego, że cała ta opowieść o czasach mistycznej, mitycznej pełni kończy się z chwilą, kiedy przesłony słabną, groza świata zostaje ujawniona, a podmiot wystawiony na porażające światło (odtąd kapelusz będzie chronił przed nadwyrazistością tego, co jest): Minęło jeszcze trochę czasu, mistyczna noc dzieciństwa zaczęła się rozrzedzać. Nauczyliśmy się kłamać i zwodzić. Świtało6. Zbierając te różne rozsiane teksty i dopisując nowe, spostrzegłem – powiada Bieńczyk – że łączy je jeszcze jedno: w większości pojawia się – to na wierzchu, to w ukryciu – temat idylli, czyli tęsknoty za nią, tak jakby wszystkie słowa, innych i moje, dążyły do wspólnego jasnego kręgu, w którym mogą przez krótką choć chwilę trwać w szczęśliwej ciszy, siedzieć cicho jak cukierki w kieszeni7. Także i tym razem szczęście okazuje się nie-miejscem: świętem, stanem wyjątkowym, momentalnym zdarzeniem, które bierze w nawias biografię, historię, wreszcie zbawieniem, przestrzenią idylliczną, czyli elipsą świata – figurą braku i straty. Wszystko sprowadza się znowu do gry iluzji z deziluzją: Zaczarowanie jest fundamentem tego świata, tego zdania. Tu wszystko tkwi na swoim idealnym miejscu, i barki, i liny, i rzeka, i łódź z Leonem i Emmą na niej8. Jednakowoż narrator dobrej opowieści musi pozostać niewzruszony i wieść swoich bohaterów ku nieuchronnemu przeznaczeniu. Bo przecież to właśnie deziluzja wzmacnia iluzję, idyllę, szczęście. Bez rozczarowania piękno eliptyczne (tak ważne dla Bieńczyka) nie miałoby miejsca. Walka pragnienia (opowieści, szczęścia, miłości, obecności) z wiedzą o niemożności, kruchości, czasowości i w gruncie rzeczy beznadziejności tych wszystkich porywów (pióra, krwi, serca) stanowi cechę dystynktywną narratorów-bohaterów Bieńczyka (a także jego samego) i nadaje im styl (bycia, pisania), który polega na ścisłym splocie dwóch odmiennych czasowości: pamięci i niepamięci, odzysku i straty, palimpsestu i wierności9. Dla C/Z (czytelnika/zakochanego) tekst/ wypowiedzenie miłości to gra nieodmiennie
o najwyższą stawkę: Być podmiotem zakochanym to ciągle natykać się na taką masę języka, z siebie wydzielaną, na taki wytrącony osad 10. Czytanie/pisanie, nawet jeśli startuje z punktu zero (żadnej przed-twarzy, préface musi ustąpić przed właściwą twarzą tekstu), to kończy się – nieuchronnie, zawsze, fatalnie – w posłowiu: w czymś, co przychodzi po słowie, po twarzy (postface). (...) Ta twarz po twarzy, to ledwie po-twarz („ledwie tekst”), widmo tego tekstu, krótkie mignięcie nowego konturu, szybkie prze-rysowanie twarzy, może nawet potwarz wobec jego twarzy, tak wyraźnej i uznanej, tak inteligentnej i przenikliwej, obelga pomniejszania i pastiszu, rozdrobnienia (fragmentów) na całkiem drobne11. Zakochanie to stan, kiedy „ja” – nawet za cenę zatraty siebie – rozpływa się w całym świecie. W „po-twarzy” do Fragmentów dyskursu miłosnego czytam, że „ja” zakochane nieustannie przemienia świat w inscenizację swojego uczucia, tracąc w ten sposób instynkt samozachowawczy, ale za to odzyskując język nareszcie zdolny wyrazić miłość (inna sprawa, że zrozumieją go tylko ci, którzy również są zakochani). Zakochany oddaje językowi/światu dosłownie wszystko (aż po totalne rozpłynięcie się w zewnętrzności – panteizm narcystyczny), ale potem orientuje się, że nawet języka już nie ma: wszędzie i wciąż jest bowiem on sam. To moment pełni i jedności ciała/głosu/gestu. To w końcu całość (iluzja, idylla, szczęście), która jednakowoż prędzej czy później ulegnie – jak wszystko, jak zawsze – sile deziluzji (Nie, nie ma dla mnie żadnego języka, ale też nie ma nic poza językiem12). Tak to jest – zawsze fragment, elipsa, cudze słowo, granica ciała, a potem śmierć, która kończy dzieło, choć go nie wieńczy. Nawiasem mówiąc, najlepsze rozdziały Książki twarzy opowiadają właśnie o tym: o niemożności wielkiej narracji/dzieła w obliczu śmierci. Myślę tu szczególnie o dwóch esejach: jeden traktuje o nienapisanej w końcu powieści Rollanda Barthes’a, drugi rozpisuje się o fantazmacie hrabiego de Chateaubrianda, który chciał stworzyć pomnik bez skazy – białe i lekkie kości, a tymczasem pozostawił po sobie „księgę-grób” powstałą z gnijącego ciała rzeczywistości 13. Im dłużej próbuję wczytać się w (twarz) autora, tym lepiej rozumiem, czym jest jego profil zbudowany z morderczych formuł melancholii (tu choćby słynne „To wstyd wygrać wojnę”
czy „I would prefer not to”), powiększony zaś (może nawet i zmultiplikowany) o niezliczone figury (skrót: wampir, dandys, Wychodźca, podmiot zakochany, artysta nowoczesny, Absurde Travaller), z których najważniejsza wydaje mi się figura instynktownego fenomenologa (który przenika naturę rzeczy jednym spojrzeniem14) i jednocześnie bohatera klasycznego (specjalisty od elegancji bytu), jakim niewątpliwie jest dla Marka Bieńczyka męski absolut, czyli Bogart. To jest jedyna twarz rzeczywiście tu opisana – po raz kolejny zaklęta w mit, scalona w czysty obraz, przenicowana w pozę gotową do użycia za każdym razem, kiedy opuszcza nas pewność siebie, kiedy tracimy twarz i pragniemy ocalić choćby profil (spod kapelusza nie spojrzę ci w oczy, ale przynajmniej ty będziesz patrzył na mnie): Dwa łuki leciutko wystających mięśni przynoszą wrażenie siły. Jest w nich coś pierwotnego, dalekie wspomnienie grymasu praprzodków, gdy liczyła się tylko wola mocy i przeżycia; reszta twarzy zmiękcza tę bezwzględność i przystosowuje ją do XX wieku. (...) Kiedy Marlowe wychodzi z powrotem na ulicę, wciska od razu rondo na swoje miejsce tak, by na twarz wyległ cień, zapowiedź niepełnej obec-
ności w świecie ludzi, znak niejasny, stan permanentnej gotowości melancholijnej. Kapelusz nasunięty na czoło, a jest nasunięty na większości fotosów Bogarta, buduje mur graniczny, dzielący istnienie na stronę społeczną, tę poza przysłoniętą twarzą, i na stronę intymną, nieuchwytną, bliżej nieokreśloną. Bogart pokazał, że noszenie kapelusza w innym celu niż egzystencjalny, dla samego choćby piękna, mija się z celem15. Ekstatyczny podmiot zakochany, który się cały oddaje światu (a świat mu z nawiązką odpłaca) i melancholijny specjalista od elegancji bytu, który się ekstremalnie dystansuje od świata, by zachować coś z siebie samego (ot choćby pozór, pozę). Dwie (jakże różne) figury, dwa (jakże inne) style mówienia! Tu zakochany sprzedaje duszę diabłu, żeby odzyskać język, w którym „kocham cię” będzie możliwe i (znowu) oryginalne, tam instynktowny fenomenolog oddala od siebie Ingrid/Velmę/wszystkie kobiety świata („Wypiłem scotcha i ból minął”), naciąga kapelusz i z ocaloną w ten sposób twarzą natychmiast trafia – jednym spojrzeniem nie znieczulonym przecież przez zawsze zbyt ostre słońce – w sedno. Zakochany ma wszystko (bo w gruncie rzeczy nie chce nicze-
go, prócz obiektu swojej miłości), tymczasem patrzącemu z ukosa Bogartowi/Marlowe’owi/ Bieńczykowi cały świat dookoła zaczyna sensy ujawniać16. Przypisy: 1. M. Bieńczyk, Książka twarzy, Warszawa 2011, s. 364. 2. Tamże, s. 384. 3. Tamże, s. 6. 4. Tamże, s. 88. 5. Tamże, s. 322. 6. Tamże, s. 18. 7. Tamże, s. 6-7. 8. Tamże, s. 395. 9. Tamże, s. 222. 10. Tamże, s. 360. 11. Tamże, s. 357. 12. Tamże, s. 366. 13. Tamże, s. 204. 14. Tamże, s. 78. 15. Tamże, s. 78-79. 16. Tamże, s. 373.
• Marek Bieńczyk, Książka twarzy, Świat Książki, Warszawa 2011, 448 s.
Zdjęcie z turnieju Play Fair (październik 2011), z archiwum fundacji Dom Pokoju
77
Edward Dwurnik, Kolacja, akryl, olej, płótno (16 I 1973); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
Noc żywych drwali
Jakub Skurtys
Drwal to nie zawód, to stan umysłu1, przekonuje w nowej książce Michał Witkowski. To jednak nie tylko stan umysłu i nie tylko określenie jednego z głównych bohaterów powieści – Roberta, wyalienowanego, żyjącego na odludziu stróża ośrodka wypoczynkowego, który po sezonie, zamknięty w swoim domku-altance, wiedzie iście pustelniczy żywot. Drwal to przede wszystkim próba ucieczki od świata (z wielkomiejskiego porządku i dominującej narracji), wypisania się z całą konsekwencją ujawnienia tkwiących w tym sztuczności. Tak zaczyna Witkowski swoją opowieść, najbardziej jak dotąd osobistą, a zarazem najmocniej zadłużoną u gombrowiczowskich walk z formą: Kasuj. Kasuj, wszystko skasować! Miałem dosyć stałego dostępu do Internetu, kupczenia swoim ciałem na Facebooku, czytania gównianych plotek, brandzlowania się, rozkojarzenia, latania po
warszawskich galeriach sklepów, chciałem wyciszenia. Teraz kasowałem to wszystko (...) dość ględzenia o stylu i pieprzenia o stylizacji, dość fryzjerów, trendów, stylistów, lifestyle’owych pism z redakcją w lofcie. Chciałem czegoś prawdziwego, co by nie było stylizacją na prawdziwość2. Powyższe wyznania przypominają momentami romantyczne pragnienia autentyczności, ale zdążają w stronę zgoła przeciwną – do ukazania inteligenckiej, ponowoczesnej hiperświadomości, która w żadnym miejscu nie może przystanąć i zakorzenić się, zamiast tego zaś nieustannie ironizuje i poddaje się prawom gry (również tej rynkowej). Uciekający od Warszawy Michał zabiera wszak na odludzie cały swój elektroniczny bagaż, od szczoteczki do zębów, przez muzykę, po laptop z połączeniem internetowym. Tak uzbrojony, Witkowski-autor wkracza w swoją powieść, przekonując
nas krok po kroku, że to właśnie on – z dowodu tożsamości, z kart bankowych, ze zmęczenia Warszawką i sesjami zdjęciowymi, ze swoją dbałością o dietę i ciągłą autokreacją na Facebooku – jest bohaterem i narratorem Drwala. Wypisanie się ze świata, wyjazd na odludną część naszego „nadmorza” (zarazem narracyjny powrót do Międzyzdrojów i znanych z Lubiewa okolic) jest próbą odwrócenia spojrzenia. Topos świata na opak czy świata „po sezonie” zostaje przechwycony do sygnowania gejowskiej narracji, tym razem rozgrywającej swoje karty w konwencji kryminału (któremu brak trupa) i „lujowskiego romansu” (pozbawionego wątków romantycznych). Tam, gdzie pięknym jest brzydkie, brzydkim piękne3 i trzy samotne drzewa – niby czarownice z Makbeta, jak zauważa autor – pilnują odwróconego porządku, niepodzielnie króluje jednak forma. Wystylizowana jest więc
79
i przestrzeń, i przedmioty codziennego użytku (choćby zabytkowa porcelana w „małym domku”), nie mówiąc już o zachowaniach, kontaktach między ludźmi czy samych technikach narracyjnych. Między pierwszoosobową gawędą, udającą dziennik, płyną swobodnie fragmenty z międzywojennego Pitavala Stanisława Szenica, restauracyjne zasłyszenia z Muppetów czy fragment powieści o Holokauście, a klasyka romansu XIX wieku zostaje zręcznie przywołana na potrzeby nowego języka. Stawką w grze pozostaje jednak autentyczność (lub jej całkowity brak). Nie bądź ty za mądry, oj nie bądź ty za mądry – monologuje Michał pod adresem hipstera Mieszka, swojego alter ego i jedynego, jak mu się zdaje, inteligenta na owym zapadłym polskim pustkowiu – bo ja ciebie inaczej! Buchbachem, jak było u Gombrowicza, ja buchbachem ciebie! Buchbachem bach! I ty wtedy będziesz musiał zrobić to samo!4 Obok hiperświadomości, która produkuje kolejne kody, a nieznaczące z pozoru przedmioty włącza w semiotyczną plątaninę stylów, głównym bohaterem jest sam świat – tandetna polska rzeczywistość, w której wszystko zdaje się trzymać na ostatnim włosku. Niespodziewane pojawienie się pisarza „po sezonie” jest wtargnięciem od zaplecza do miejsc, które pozornie nie skrywają żadnych tajemnic. Z początku wygląda to więc jak w monologu wystraszonego lujka Mariusza: – Ej... Michał, poczekaj. Powiedziałeś do mnie: Michał. Opłaca się milczeć. – ... – Lewe, ej, Michał, nie pędź tak. To wszystko, wszystko – zrobił gest ręką dookoła – pozwolenie na pracę w fabryce ryb, w Ystadzie – lewe, pan Kazimierz lewy, Domino jeszcze bardziej, lewe działki nad morzem, przetargi ofertowe, lewe ryby w porcie z Tesco mrożone, piwo, które pijemy rozwodnione z kija, fajki, które palimy przemycane z Rosji, twoje gumy nicorette zresztą też. Wszystko, cały świat jest lewy!5 Ten „lewy” świat pokazuje jednak u Witkowskiego swoje inne oblicze i przegina się na naszych oczach wraz z całą narracją. Niespodziewanie wychodzą z niego samoistne, gejowskie połączenia, których wcześniej nie dostrzegali-
80
śmy. Z kryminału Drwal przechodzi w romans, a sprawa tajemniczego samobójstwa w leśniczówce ustępuje w atrakcyjności erotycznemu polowaniu na lujka Mariusza. Bez trudu odnajdujemy kicz i campowe ciągoty, osłabioną męskość czy dandysowskie stylizacje bohaterów. Dostrzegamy zderzenie „ciotowatego” kanonu nowej Warszawki z historią PRL-u i dwudziestolecia, które było wszak „nie mniej pedalskie”, skoro faceci tacy jak Faliszewski śpiewali w rodzaju żeńskim o tym, że są fordanserkami i że muszą tańczyć z głupcami...6 Sam narrator raz uczestniczy w zdarzeniach i przypomina czytelnikowi o własnej autentyczności, to znów w czasie rzeczywistym szuka kolejnych punktów zaczepienia do pisania. Cały świat podżyrowany zostaje przez konwencję, która wymusza zaistnienie w nim „jakiejś tajemnicy”. Podobnie jak klasyczny kryminał (i tragedia grecka zarazem, choć nowej książce Witkowskiego bliżej do farsy), Drwal opiera się na zasadzie nierozpoznania, która zadaje zagadkę i wyznacza jej możliwe rozwiązania. Tym, co nierozpoznane, jest tu sama tożsamość – najpierw Roberta, do którego przyjeżdża w ramach wakacyjnej (choć posezonowej) ekskursji Michał, potem zaś kolejnych napotykanych mężczyzn, z którymi łączyć się zaczynają tajemnicze zaginięcia, nielegalne interesy oraz życiowe dramaty. Wraz z lujkiem – reminiscencją gombrowiczowskiego parobka – rozpoczyna się szalona podróż (i erotyczne polowanie) po nadmorskich zaściankach. Witkowski stawia zasadnicze pytanie o istnienie tajemnicy, ale świadomy własnej funkcji, spowiada się też z zawodu pisarza, raz po raz demaskując sztuczność podejmowanych działań i prowadzonej gawędy: Tego w Warszawie nie zobaczę, nie usłyszę! Będę nagrywał rybaków w porcie na dyktafon, będę latał z lujkiem i robił dochodzenie na temat Roberta, wycisnę coś z tej rzeczywistości, nada się na książkę, w końcu kasa za bilety musi się zwrócić. Prowadzę handel historiami, kupuję za bezcen, sprzedaję drogo, teraz zainwestowałem w wyjazd do hurtowni, nie mogę stracić7. Patronat Gombrowicza wymaga jednak uznania, że to nie ów luj jest kluczem do powieści (jak chciałoby wielu recenzentów Drwala)
i nie stanowi on wcale odczarowania formy czy remedium na tęsknoty znudzonych profesorów. Jego szorstkość i niewinność, dzikość i zachłanność, które tak pociągają Witkowskiego, to tylko skutek symetrycznego rozłożenia spojrzeń: między Michałem a Mieszkiem, między lujem i psem, stylizacją na kryminał i autentyk, opowieścią o tęsknotach konsumentów a dzienniczkiem marzeń intelektualistów. Autor Lubiewa w pełni zdaje sobie z tego sprawę, dlatego miast tworzyć tandetny romans o polowaniu na prawdziwą, gejowską miłość w heteronormatywnym społeczeństwie, z drwalową siekierą w ręku daje nam raczej odtrutkę na Siekierezadę. Ironizując na temat polskiego kapitalizmu lat 90. i wydobywając – w kolejnych domysłach – sylwetki ludzi, których czas wyrzucił poza główny nurt (rzec można – „zdrwalował”), Witkowski ponownie mierzy się z pytaniami o formę. Ceną owego pojedynku z samym sobą i własną autokreacją okazuje się przesunięcie perspektywy, przegięcie całego świata, aż po możliwość uznania, że żadna tajemnica nigdy w nim nie istniała, że stworzył ją sam pisarz, po to tylko, by napędzić historię. Mimo to próba rozpisania jej w różnych spojrzeniach owocuje bardzo udaną, wciągającą książką. Drwalowi daleko jednak do socjologicznych analiz (z Barbary... i Margot) czy do kolejnej „ciotodamy” (jak w Lubiewie). Witkowski zdaje się coraz uważniej wpatrywać w Gombrowicza, pisać przeciw niemu i jakby na złość autorowi Kosmosu, robi to naprawdę dobrze. Przypisy: 1. M. Witkowski, Drwal, Warszawa 2011, s. 23. 2. Tamże, s. 10, 64. 3. Tamże, s. 73. 4. Tamże, s. 124. 5. Tamże, s. 117-118. 6. Tamże, s. 24. 7. Tamże, s. 105.
• Michał Witkowski, Drwal, Świat Książki, Warszawa 2011, 440 s.
Edward Dwurnik, Eleganckie kobiety na plaży, akryl, olej, płótno (8 X 1974); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
W niewielu słowach Impresje o wierszach w kolorze Krystyny Miłobędzkiej Bartosz Suwiński
Nie widzę, że kolory ciał odbijają światło w mym oku1. Ludwig Wittgenstein 82
Zbiór dwunastu kartek zamkniętych i ułożonych w pudełku, zapisanych w roku 2009, między wszystkowierszami a gubionymi. Wiersze opakowane w tekturę, na osobnych, równo pociętych kartkach, jako rzecz do ciągłego „tasowania” znaczeń, do układania tomiku bez końca – stale od nowa. Niestrudzenie wymykająca się ulotność świata i wiersze „przycięte” do minimum, „skrojone” oszczędnie, przekładane z ręki do ręki2. Kolejne ciągi lektury zakreślają tory, po których (we wszystkich kierunkach) wędrują myśli chcące utrafić w sedno tych kilkudziesięciu „niezbędnych” słów. O Dwunastu wierszach w kolorze3 Krystyny Miłobędzkiej czytamy w notce od wydawcy: Poezja ma tutaj kształt, kolor, precyzyjnie opracowaną kompozycję wizualną – wszystko zaplanowane przez autorkę w taki sposób, by można było nie tylko czytać, ale i zobaczyć, wziąć do ręki. Słowa „wzmocnione” kolorem wyznaczają strony, w które wyprawiają się wiersze po swoje prawdy. Wstępujemy w „niedomknięty” świat, któremu mamy lekturą postawić kropkę. Opowieść o życiu nakreślona w niewielu słowach. Ważny jest tu moment wycofania się przed światem, w którym lepiej być aniżeli jego stawanie się bez końca opisywać, starać się zwerbalizować. Mamy na „to wszystko” kilka ruchów – tak czytam intencję poetki – i nic więcej. Zostaje krucha powierzchnia wiersza, którą „rozsadza” istnienie. Słowa „świecą” (niebo na niebiesko, drzewa na zielono) i odbijają tych kilka rzeczy, do których są przykładane – w nich przegląda się rzeczywiste, jak w naszych oczach kolejne wiersze. Głos Miłobędzkiej czysto ustawiony, zwięzły, ascetyczny. Poetka z każdym wierszem wychodzi na świat albo każdym wierszem bardziej się do niego zbliża. Zamazuje granicę między sobą a tym „dookoła mnie”, mówi z progu o tym, co się dzieje, czym wypełnia się spojrzenie. Chce się znaleźć na miejscu tego, o czym pisze, zbliżyć się doń i zakreślić wspólny krąg dla koncentrycznych ruchów przenikającego się wzajem istnienia. Znieść przywilej doglądania tylko swojej samotności. Zrozumieć w tym wszystkim siebie – tak interpretuję poetyckie zmagania „układania się z życiem” autorki
Po krzyku, dla których areną jest poezja – próbować się z tym pogodzić, nie ustępować w łapaniu siebie na gorącym uczynku współistnienia (na równych prawach) z tym, co mnie/nas otacza. Merleau-Ponty: Jakość, światło, kolor, głębia, które są przed nami i wokoło nas, są tam dlatego, iż budzą w naszym ciele echo, że jest ono gotowe na ich przyjęcie4.
1
jej zawsze zamknięcia// jej za ciasno/ za ciemno/ za głucho// jej za – wiersze Ramiona wiersza zdają się za ciasne, by objąć nimi całe widzenie. Ciemno w nich, a na zewnątrz razi od światła. Zostają zamknięcia: głuche echo obstukiwanego za wierszem słowa.
2 Jestem. Spokój i obojętność świata wobec tego „jestem” dodaje otuchy, niesie wytchnienie, a wraz z nim marzenie: zgubić się w tym, zapomnieć. Dać się ponieść we wspólnym zrywie, podjąć wariację istnienia, ulec temu ruchowi, pozwolić się uwieść – kiedy jeszcze: połamane poskręcane j e s t e m
4 Mam/ (mnie ma)/ własny/ b a r d z o m a ł y świat Jestem tym, co widzę. Czym upływam, pośród czego się staje. Ko Un, Przy oknie: Czegoż mógłbym chcieć więcej?/ Jest miejsce dalekie/ i miejsce tuż pod ręką6. Słowa zaciemniają widzenie. Miłobędzka uczy, jak rezygnować z nadmiaru, który zaciemnia widoki. Pokazuje, jak obstawać przy tych kilku słowach, za którymi „czai” się życie. W niewielu słowach zapisać swój świat. Zdążyć.
5 Interpretowanie świata nie ma końca, gdyż zawiera on w sobie nieskończone możliwości „widoków”. Jego obraz nigdy nie będzie czymś skończonym. Dochodzi w poezji do słowa – w splocie z nim drąży widzialne. Wiersz przywołuje spojrzenie, w którym się wydarzył, i dystans, który nieodwołalnie „rozdzielił” go z owym błyskiem, mgnieniem – mówi nam wierszami Miłobędzka. Wzrok wycieniowuje rewers rzeczy, do której się zbliża pośród trwania wiecznej przemiany. Wici spojrzenia schodzą się u progu wiersza. Stąd ruszamy dalej.
3 Ja?// mnie już nie może bardziej nie być Cofanie się poza siebie. Regres podmiotu, dla którego ciężarem jest swoja własna porządkująca instancja. Zwolnić w sobie miejsce dla Pustki. Łowić ciszę spomiędzy porozrzucanych w tym Ogrodzie kamieni. Zachodzenie w kolejne, kurczące się coraz bardziej cienie siebie – swojego „ja”. Miłobędzka chciałaby „rozproszyć” się w świecie – oddać mu swoje imię, niech odmienia „ja” przez inne obecności. Niech stanie się przestrzenią naszego zanikania. Miłobędzka mogłaby postawić swoją sygnaturę pod słowami Simone Weil: Chce się być po prostu częścią świata, jak kamień raczej, niż być sobą5.
6 Teraz poetka p r z e j r z y ś c i e j e za szklistym płaczem.
7 Spojrzeniem po naskórku chwili. z wierzchu, szczęśliwie z wierzchu. Wejść w poranek, południe, zmierzch. Spotkać się u zbiegu tych ścieżek. Poznać „twarz” dnia, a potem zapomnieć.
83
8
11
co nie widzi głęboko...?// Oko// Oko Oko wychodzi ku wibracji świata. Na końcu spojrzenia znajduje się jego „prawda”. Mówi nam o swoim spotkaniu ze światem. Celebruje widzialność. A gdy światło dnia zacznie znikać z oczu – mogłaby powiedzieć za Blanchotem poetka – ja będę zanikał razem z nim i jest to myśl, pewność, która mnie porywa7.
Lekturę rzeczywistego należy podejmować wciąż na nowo jak trud, by się przekroczyć w słowie, nie powtarzać się więcej ponad to, co tu – mówiąc Miłobędzką – raz zdarzone. Świat istnieje niezależnie od nas, tuż obok. „Tuż” z poprzedniego zdania poetka stale wykreśla, próbuje znieść. Chce być jeszcze bliżej, wciąż bardziej w Jednym, z którego nas „poróżnili”.
9
12
Nie ustawać w biegu dni – staram się podchwycić mowę poetki – treść ma tylko to, co teraz. Nie powinniśmy obmyślać nic na potem, powinniśmy dać się ponieść temu-tu. Zabrać się w podróż bez przystanków, bez zatrzymywania, donikąd (znaczy wszędzie).
tylko bądź/ tylko// ŚWIEĆ Należy wsłuchiwać się w głos rozlegający się wraz z zapadnięciem ostatniej kropki, w pustych szczelinach między słowami, gdzie niewypowiedziany ściska się świat. W krańcowej czerni, w początku z bieli. Poezja Miłobędzkiej to literatura, która jest osobnym pytaniem zadanym światu – pytaniem o jego imię, chcące się tu trwale nadać, wypowiedzieć jasno.
10 Mieć świat na wyciągnięcie ręki. Świat, który przenika nas każdą porą. Wchodzi w otwarte usta jak oddech, którym przylegamy do powietrza. Chociaż: Jesteśmy uczynieni z widzenia dla niewidzenia, tak jak jesteśmy utkani z mowy dla nieskończonego milczenia8. Próbować.
84
Przypisy: 1. L. Wittgenstein, Uwagi o kolorach, przeł. R. Reszke, Warszawa 1998. 2. Poetycka redukcja poezji Miłobędzkiej wykonuje paradoksalną pracę – im silniejsza, tym więcej się w niej mieści. Działa niczym soczewka – im mniejsza średnica szkła, tym większe, bogatsze, bardziej wartościowe powiększenie można uzyskać (K. Hoffmann, Estetyka redukcji. Miłobędzka [w:], Nowe Dwudziestolecie. Szkice o wartościach i poetykach prozy i poezji lat 1989–2009, red. P. Śliwiński, Poznań 2011, s. 199). 3. K. Miłobędzka, Dwanaście wierszy w kolorze, Wrocław 2012. Wszystkie cytaty według tego wydania. 4. M. Merleau-Ponty, Oko i umysł. Szkice o malarstwie, wybrał, oprac., i wstępem poprzedził S. Cichowicz, Gdańsk 1996, s. 24. 5. S. Weil, Świat jako metafora [w:], Wybór pism, przeł i oprac. Cz. Miłosz, Kraków 1991, s. 95. 6. Ko Un, Raptem deszcz. Wybór wierszy, red. J. Illg, przeł. M. Godyń, A. Szostkiewicz, Kraków 2009, s. 107. 7. M. Blanchot, Tomasz mroczny, Szaleństwo dnia, przeł. A. Wasilewska, A. Sosnowski, Wrocław 2009, s. 83. 8. Sz. Wróbel, Galaktyki, biblioteki, popioły, Kraków 2001, s. 125.
• Krystyna Miłobędzka, Dwanaście wierszy w kolorze, Biuro Literackie, Wrocław 2012, 13 s.
Edward Dwurnik, Meta, akryl, olej, płótno (1976); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
Dla kogo ten tren? Refleksje czytelnika wokół Finneganów trenu Jamesa Joyce’a
Mateusz Kotwica
Jerzy Jarniewicz w artykule Język sportretowany1 wspomina, że twórczość Jamesa Joyce’a ma dwa oblicza – jedno z nich określa mianem soft core, kolejne zaś hard core2. Nietrudno się domyślić, że Finneganów tren sytuowany jest w drugim określeniu z wielokrotnie już omawianych i dyskutowanych powodów, zwłaszcza przez wzgląd na wszechobecną niekomunikatywność i chaotyczność przekazu. Jeśli spojrzeć na ten późny utwór irlandzkiego autora, to pierwsze wrażenie może przypominać
86
lekturę w języku jedynie minimalnie łączonym z mową, w której jesteśmy zakorzenieni. Wrażenie to rozmywa się z każdą kolejną stroną, a nieznana wypowiedź staje się coraz mocniej przez nas przeżywana. Czytelnik musi wejść w powieść i powoli oswajać się z pojemnymi słowami-walizami3, które autor konstruuje w każdym zdaniu. Od razu chcę zaznaczyć, że nie leży w mojej intencji prezentowanie technik i strategii, jakie zastosował Joyce w swoim dziele, ani też historii powstawania książki,
gdyż tematy te zostały już wnikliwie omówione4. Chciałbym raczej przedstawić wrażenia czytelnika w kontakcie z tak nietypową literaturą. Skala literackich odniesień wprawi w zakłopotanie każdego odbiorcę. W tym też kryje się podstępna trudność z dziełem Joyce’a – jeśli chcemy dotrzeć do wszystkich aluzji, odszyfrować języki, zajrzeć w głąb palimpsestowych zdań, to jesteśmy w takiej lekturze skazani na porażkę. Nie jest możliwe dokład-
ne odkodowanie nawarstwień, ale nie o takie czynności chodzi. Skoro autorowi udało się stworzyć dzieło prawdziwie otwarte, to strategie lektury muszą być dopasowane do tego typu literatury. Finneganów tren pozostawia czytelnikowi tak dużą dowolność w poznawaniu faktów, bohaterów, kształtowaniu fabuły, że właśnie odbiór niekompletny, pozbawiony totalnych aspiracji, może przynieść prawdziwe zadowolenie. Ciągle będzie to zadanie wymagające, jednak w takiej formie przyniesie mnóstwo satysfakcji. Ostatecznie work in progress rozgrywa się właśnie w czytelniku i to również od niego zależy, czy dzieło będzie otwarte, czy hermetyczne i niedostępne. O takim właśnie typie odbiorcy wspomina Umberto Eco w klasycznym dzisiaj opracowaniu: Jest również zrozumiałe, że nieskończona ilość aluzji zawartych w jednym słowie lub wypływających z zestawienia dwóch słów umyka czytającemu i proponującemu lekturę tych cytatów. Nie wspominając już o fakcie, że wiele z nich umknęło samemu autorowi (który stworzył mechanizm sugestii, zdolny, jak każdy mechanizm złożony, do działania wykraczającego poza początkowe intencje konstruktora), zupełnie nie jest konieczne, żeby czytelnik rozumiał znaczenie każdego zdania i każdego słowa, nawet wtedy, kiedy spośród wielu przeczuć wydobywa najwłaściwsze znaczenie5. Każdy czytelnik ma możliwość indywidualnego wglądu w semantykę, a brak utartej ścieżki interpretacyjnej indywidualizuje akt lektury, który staje się wyjątkowym przeżyciem. Nie jestem zwolennikiem odbioru totalnego Finneganów trenu z tej przyczyny, że jest on niemożliwy, chyba że mówimy o czytelniku idealnym – poliglocie, erudycie i artyście w jednej osobie6. O wiele ciekawsza jest lektura oparta na wspominanych przez Eco „przeczuciach”, pojawiających się w każdym momencie czytania. Wśród wielu głosów, niekoniecznie publikowanych, ale zasłyszanych w prywatnych rozmowach, powraca uparcie trudność lektury powodowana „bełkotem” zdań, strumieniem myśli, doprowadzonym do swojej ostatecznej i najbardziej radykalnej formy. Mimo wszystko, Joyce tworzył dzieło w sposób przemyślany, zgodnie z przyjętymi założeniami, co sprawia, że mu-
simy patrzeć na treść i formę Finnegans Wake jako na spójną całość. Daleką od „bełkotu”. Naświetlmy dwa aspekty formy literackiej książki. Pierwszy dotyczy podstawowej koncepcji utworu, zakładającej pokazanie świadomości w stanie snu, ale zarazem w momencie śmierci, co nieuchronnie nakazuje zerwanie z tradycyjnymi formami obrazowania. W trakcie snu obrazy nie podlegają naszej kontroli, a przez to poddawane są różnorodnym i zaciemniającym transformacjom. Natomiast w chwili śmierci umysł zaczyna rozważać kwestię istnienia i świadomości zbliżającej się pustki7. Oba momenty są tak różne od tych faz świadomości, gdzie umysł funkcjonuje w sposób poprawny, że opis literacki musi się dostosować, aby zachować wiarygodność. Wymusza to na autorze transformacje, które w swojej formie zerwą z konwencjami. Przybliżą czytelnikowi stan, którego albo nie zna, albo nie jest w stanie wyjaśnić. Czy opis w tradycyjnej formie będzie przystawał do stanów nadzwyczajnych, kiedy umysł człowieka przestaje funkcjonować w sposób racjonalny? Zdecydowanie nie. Co więcej, konwencjonalna narracja straciłaby wiarygodność, a wiadomo przecież, że Joyce dążył do mistrzostwa w realistycznym kształtowaniu rzeczywistości przedstawionej8, nawet kosztem chwilowej utraty komunikatywności dzieła. Aspekt drugi dotyczy natomiast poetyki snu – kształtowania narracji przez obrazowanie stanu umysłu w trakcie śnienia. Niewątpliwie w pierwszych fazach sen może wydawać się kopią rzeczywistości, dopiero później okazuje się, że tak jednak nie jest. Poszczególne obrazy nakładają się na siebie, prowadząc do fuzji tego, co przeszłe, teraźniejsze oraz potencjalnie przyszłe. Na podstawie takiego schematu w pewnej części skonstruowana została narracja – pierwsze zdania zazwyczaj są komunikatywne, ale im dalej rozwija się fragment, tym bardziej się on rozmywa, tracąc łączność z rzeczywistością: Co po sprawdzie doprowadziło do tragendii w dniu peruna o tej afery z grzechem pierwo grodnym? Nasza kaabarnia wciąż chwieje się w zeznaniach, rzekomotor wiszała piordun jego arafater co to i przez kolejne wieki słyszymy podłybny chorus muzułcelpalmanów bez kalifikacji co to zwołują chromitet obrony białego kamienia kiedykolwiek curlinsturlanego z niebios9.
Początkowo narracja informuje czytelnika dosyć wyraźnie o akcji, wprowadza również kluczowe dla całego utworu (i pojawiające się w wielu innych miejscach) odniesienie do grzechu. Jednak z kolejnymi słowami stają się one coraz bardziej pojemne i ustanawiają relacje jednocześnie w wiele stron. Ich odniesienie do konwencjonalnego znaczenia coraz bardziej się osłabia, co pokrywa się z poetyką snu. Pojedyncze wyrazy nie mogą istnieć w takich samych relacjach między sobą, jak tradycyjnie, gdyż diametralnie zmienia się stan umysłu. Finneganów tren wyraża stan śnienia najpierw w warstwie narracyjnej – sposobie ukształtowania oraz zabiegach technicznych, które dynamizują i przyspieszają potok myśli. W dalszym planie pozostaje niezbywalna semantyka słów, która dopełnia obraz. Joyce stworzył więc dzieło prawdziwie realistyczne, gdyż wszystkie zabiegi zostały podporządkowane wiernemu odwzorowaniu umysłu w wyjątkowym momencie. Przechodząc dalej, odbiorca otrzymuje nawarstwiające się obrazy. W pierwszym momencie może to wywołać zaskoczenie i zniechęcenie, jednak z biegiem kolejnych stron pojawia się oswojenie. Katie Walles we wnikliwej analizie języka utworów Jamesa Joyce’a zadaje fundamentalne pytanie – czytać czy nie czytać10. Dodaje jednak, że lektura Finnegans Wake może sprawiać wiele satysfakcji. Przechodzenie przez kolejne fragmenty ułatwiać może fakt, że nie tylko czytelnik jest zagubiony – łatwiejszego zadania nie ma sygnalizujący zagubienie narrator11. Wyjątkowa sytuacja czytającego pokrywa się ze statusem mówiącego, dla którego obecny stan również jest trudny do zrozumienia. Mamy do czynienia z kolejnym zabiegiem uwiarygodnienia całej konstrukcji – skoro celem jest ukazanie umysłu w momencie kryzysu, to dla osoby, która doświadcza tego stanu, musi wiązać się to z poczuciem wyobcowania. Zrozumienie tego, co się dzieje, nie pojawia się od razu, tak samo jak czytelnik musi najpierw dostroić się do sytuacji narracyjnej. W jednym z fragmentów możemy przeczytać: Czujesz że gubisz się w buszu, chłopcze? Pogadasz: to pląsata dżunglerka wylasami. Myślisz najkrzykiwać: Pewnie jestem na bukiet z głową jak pień buki syn bo nie mam dorbnego pojęcia co ten u lasa chodzi12.
87
Często spotkać można podobne fragmenty, które uzmysławiają, że w odkrywaniu Finneganów trenu nie jesteśmy sami – towarzyszy nam nieustannie narrator, dla którego w równym stopniu jest to poznawanie własnej świadomości. Metatekstowe komentarze podkreślają, jak wielowymiarowy i przemyślany jest utwór Joyce’a. Fragment ten przecież może odnosić się zarówno do osoby mówiącej, jak i czytelnika. W tym drugim kontekście narrator doskonale odczytuje uczucia odbiorcy, ujawniając mu swoją wiedzę na ten temat, co nie pozostaje bez znaczenia dla relacji wiążącej dwie instancje. Komunikacja między nimi bardzo indywidualizuje akt lektury. Należy zerwać z tradycyjnym sposobem czytania, tak jak powieść zrywa z konwencjonalnymi formami. W innym momencie narrator odkrywa prawa rządzące kreacją świata przedstawionego13. Są to miejsca, w których na znaczeniu zyskuje odbiorca, nakłaniany do jeszcze większego wysiłku: Spokojnie, cierpliwości; pamiętajmy o cierpliwości, wielka to rzecz, cierpliwość, miejmy ją ponad wszystko, byśmy na niej nie zbywali i bez niej nie bywali14. Krótki fragment podkreśla, jak czytać cały utwór. Zdanie jest bardzo komunikatywne, a jego przekaz, przynajmniej w podstawowej warstwie semantycznej, jest jasny. Narrator instruuje czytelnika i wyposaża go nieustannie w wiedzę i umiejętności, które powinien posiadać od początku do końca, czyli do momentu, gdy całość zatacza koło. Można stwierdzić, że Finneganów tren kształtuje takimi komentarzami czytelnika, który bogaty w wiedzę wyniesioną z pierwszej lektury, w trakcie kolejnej będzie już przygotowany i możliwe, że podąży zupełnie nowymi ścieżkami interpretacyjnymi. Podobnie jak w przypadku Ulissesa, tak i tu pojedyncza lektura jest początkiem, co wyraża przecież cykliczność wpisana
88
w semantykę Finneganów trenu. Jest to kolejna z cech, które mogą wpływać na czytelnika motywująco, jeśli oczywiście ten zechce podjąć trud. Ostatecznie „praca w toku” dotyczy zarówno narratora, jak i odbiorcy. Niezwykle cieszy mnie, że wydanie powieści wzbudziło dyskusję na jej temat – pojawiają się różnorodne głosy, planowane są również publikacje omawiające książkę, co znacznie wzbogaci polską naukę o irlandzkim twórcy. Mam jednak nadzieję, że będzie to początek rozważań nie tylko na temat powieści, ale również całej twórczości Joyce’a, która przecież w języku polskim uzyskała w ostatnich latach odświeżone oblicze. Nowe wydania Portretu artysty15, Dublińczyków16 czy Epifanii17 uzupełniają obraz twórczości wybitnego prozaika, a Finneganów tren to zwieńczenie pracochłonnego procesu przenoszenia tej twórczości na grunt polski. Oby nie zapadła cisza, która pojawiła się po wydaniu w Polsce Ulissesa. Literaturoznawcy mają teraz okazję, by przyjrzeć się dziełom Joyce’a przez pryzmat całości – rozwijania od początku do końca „dzieła w toku”. Taki ogląd jest niezbędny. Dla kogo więc przeznaczony jest Finneganów tren? Dla każdego, kto zechce podjąć wyzwanie. Moja odpowiedź opiera się na wierze w czytelnika, który nie lubi, gdy prowadzi się go za rękę po dziele. Możliwe, że będzie to największe literackie wyzwanie, ale podjęcie go przyniesie wiele przyjemności. Nie warto kupować tej powieści, a następnie odłożyć ją na półkę, jak cenną ozdobę. Żadna książka nie zasługuje na taki los. Gdy dwa lata temu doszedłem do finału monologu Molly Bloom, kończąc Ulissesa, wiedziałem, że jestem innym człowiekiem niż przed lekturą. Może to myślenie naiwne, ale mam nadzieję, że po skończeniu Finnegans Wake będę doświadczał podobnych uczuć.
Przypisy: 1. J. Jarniewicz, Język sportretowany, [w:] J. Joyce, Portret artysty w wieku młodzieńczym, przeł. J. Jarniewicz, Kraków 2005, s. 253. 2. Tamże. 3. L. Jenny, Strategia formy, przeł. K. i J. Faliccy, „Pamiętnik Literacki” 1988, z. 1, s. 280. 4. Zob. np. J. Sobolewska, Gulasz Joyce’a, „Polityka” 2012, nr 3, s. 81-83, K. Bazarnik, Finnegansowe abc, http://www.dwutygodnik.com/artykul/3256-finnegansowe-abc.html [dostęp: 09.04.2012 r]. 5. U. Eco, Poetyki Joyce’a, przeł. M. Kośnik, Warszawa 1998, s. 145-146. 6. K. Walles, The Language of the James Joyce, London 1992, s. 135. 7. M. Norris, Finnegans Wake, [w:] The Cambridge Companion to James Joyce, pod red. D. Attridge’a, Cambridge 1990, s. 162. 8. M. Słomczyński, Posłowie do wydania I. Od tłumacza, [w:] J. Joyce, Ulisses, tłum. M. Słomczyński, Kraków 2008, s. 805-806. 9. J. Joyce, Finneganów tren, tłum. K. Bartnicki, Kraków 2012, s. 5. 10. K. Walles, dz. cyt., s. 133. 11. Tamże, s. 146. 12. J. Joyce, Finneganów tren, s. 112. Na fragment ten zwraca uwagę również Katie Walles w opracowaniu The Language of James Joyce, cytując oryginalną wersję Finnegans Wake. 13. K. Walles, dz. cyt., s. 146. 14. J. Joyce, Finneganów tren, s. 108. Por. K. Walles, dz. cyt., s. 146. 15. J. Joyce, Portret artysty w wieku młodzieńczym, tłum. J. Jarniewicz, Kraków 2005. 16. J. Joyce, Dublińczycy, tłum. Z. Batko, Kraków 2005. 17. J. Joyce, Epifanie, tłum. A. Poprawa, „Literatura na Świecie” 2007, nr 11-12, s. 5-24.
• James Joyce, Finneganów tren, tłum. K. Bartnicki, Korporacja Ha!art, Kraków 2012, 628 s.
Edward Dwurnik, Mam śrubę, akryl, olej, płótno (28-31 X 1974); dzięki uprzejmości wydawcy albumu SPORTOWCY // EDWARD DWURNIK www.dwurnik-sportowcy.pl
Ja, wariograf
Tomasz Stempski
Pierwsza sprawa – wszystko, absolutnie wszystko, od sposobu rozmieszania cukru w roztworze na granicy przesytu, poprzez uniesienie filiżanki tak, aby drgnienie dłoni nie zepsuło efektu płynności nieprzyjemnym tłuczeniem o spodek, i dalej, ratanowe meble, werandę i ocean, buty w kolorze kości słoniowej, smak bryzy, aż po jądro Ziemi, tej Ziemi, tego akurat fantazmatu – jest kompletnie pozbawione znaczenia i stanowi tylko na moją akurat nutę grający cygański akordeon, który w dzieciństwie nazywałem harmonią. Ktoś inny ułożyłby to pewnie inaczej. Otaczam się tylko tym, co sprawia, że jestem konstruktywny, daję innym obrazy, jakich ode mnie i od siebie z utęsknieniem oczekują. Po drugie – nie należy nic mierzyć ani ważyć, zabronione jest mi cokolwiek wyliczać, nawet jeżeli za horyzontem już mi tyka bomba, która tak filuternie podkreśli fakturę lnianej marynarki na krótką chwilę przed czernią.
90
Mam tańczyć, nie prawdopodobieństwo szacować. To wyjdzie albo nie wyjdzie. Cel: espresso powinno runąć w mój przełyk dokładnie w chwili, gdy do czubków butów dotrze fala cieplna. W sztuce odpowiadania na bodziec, na przykład pytanie, na które rozmówca chce uzyskać odpowiedź prawdziwą, liczy się tylko i wyłącznie czułość przyrządów pomiarowych. To ona odpowiada za piękno amplifikacji sygnału i jego późniejszej wizualizacji. Jestem tylko robakiem w pyle u stóp mojego rozmówcy. Śmiem odpowiadać tylko jego przyrządom, a i te traktuję z najwyższym szacunkiem. Po trzecie – pokora. W bladym świetle przedświtu czuję za plecami pierwszy krok na skrzypiących deskach salonu, krok, który jeszcze nie nastąpił, dźwięk, który nie stał się faktem. Odginam mały palec. Filiżanka kłoni się delikatnie, we właściwym do łuku zataczanego
przez ramię kierunku. Idealna składowa. Zaglądam w przeczucie stąpnięcia ciężkiego buciora w pokoju za moimi plecami. Tworzę figurę antycypacji. Człowiek pośrodku pola minowego, zamiast wykrywacza metali, uzbrojony w sejsmograf. Będziemy współpracować, na równych zasadach, on też może popełnić błąd. Zamykam zewnętrzne śluzy, otwieram wewnętrzną, pozostawiając tylko dźwiękoszczelne szkło. Zza wielkiej szyby obserwuję, jak roje komórek budujących moje ciało, komórek-duchów, komórek, które nigdy się nie wydarzyły, bezgłośnie domagają się opowiedzenia swojej historii. Otwieram usta, otwieram szybę, wrzask motłochu uderza mnie jak huragan. Skaczę. Stage diving. Kiedy się odbijam, na krótką chwilę, do kakofonii dołącza skrzyp desek. To znaczy, że w moim pokoju but zmiażdżył wreszcie podłogę. Lecę w dół przełyku, nawigując w prądach komórkowego wrzasku. Zataczam kręgi, coraz
szybsze, coraz ciaśniejsze. Obwodowy układ nerwowy ryczy pełną parą, podpowiadając piętrowe strategie, za którymi kryją się mętne cele, niepodobna słuchać każdego z tych głosów, trzeba ten huk podzielić na częstotliwości i amplitudy. Każdą komórkę, każdą milisekundę życia potraktować przedmiotowo jak nutę i posłać na front symfonii. Wreszcie z huku wyłania się jakiś melos, coś na tyle masywnego i jednorodnego, aby to uznać za fundament rodzącego się faktu. Melos rodzi obraz, obraz rodzi niesmak. Jestem w przepięknym japońskim ogrodzie i najwyraźniej zaraz wejdę do domu. Człowiek z sejsmografem śmieje się, paląc papierosa. Rozumiem go doskonale. Tak trywialna może być tylko pułapka. Nie wolno mi nic liczyć. Pod żadnym pozorem nie mogę manipulować oddechem brzusznym ani piersiowym, wpływać na ciśnienie krwi ani redukować potliwości skóry wyobrażeniami Antarktydy. Mogę tylko wejść do środka. Moja droga to zatem pułapka, przez którą wyjście wiedzie na wylot. Korytarz biegnie prosto przez całą długość domu, po prawej stronie tylko zewnętrzna, nośna ściana budynku. Wzdłuż mojej lewej strony rozciąga się papierowo-drewniana ściana działowa do jedynego liczącego się w tym domu pomieszczenia. Zawsze miałem tendencję do otwierania ust w chwili, kiedy filiżanka była jeszcze całkiem blisko spodka. Wydawało mi się to zdecydowanie bardziej szczere niż uchylanie ich w ostatniej chwili. Takie czyste i gładkie. Jak zdjęcie wykonane przez długo otwartą migawkę. Każdy wie, kiedy ktoś za nim stoi lub gapi mu się na plecy. Miarowy skrzyp desek sugeruje przyciężkawe podejście kogoś, kto jest pewien, że do mnie dojdzie, że te kilka metrów, które mu zostało, nie jest tylko złudzeniem, które nagle przerodzi się w lata świetlne. Spoglądam na końcówkę buta. Przeżyję ten zamach. Przeżyję pytania. To chyba dość częste, że w takich chwilach myślę o grawitacji. O tym, jak jej różnorodna gęstość warunkuje rozbłyski światła, ponieważ energia ma tendencję do skupiania się wokół absolutnej czerni supermasywnych czarnych
dziur. Światło to uzależniona od czerni kosmiczna ćma. Nie wiem czemu. To znaczy nie wiem, czemu w takich chwilach o tym myślę. Po prawej obok mnie, na drugim krześle sadowi się masywne dupsko, tak ostentacyjnie, jakby to w tej chwili miało zrobić mi jakąś różnicę. Czy skrada się za moimi plecami, czy już siedzi, czy już otwiera gębę, żeby zadać sakramentalne pytanie – to bez znaczenia, ważne, że przez cały ten czas moja ręka miarowo wędrowała w górę, unosząc filiżankę parującego espresso. Ważne, że bomba tyka za horyzontem, że się dusi. Że zaraz weźmie oddech. – Mistrzu, jaka jest istota zen? Idę korytarzem i uśmiecham się pod nosem. – Zjadłeś śniadanie? Korytarz nie jest długi. Ma dokładnie długość mojego kręgosłupa. Co więc mogę zrobić? – Tak, mistrzu. Jedynie iść we właściwym tempie. – To pozmywaj po sobie. W takim, którego nie liczę. Takim, które jest dla mnie naturalne jak taneczny krok, kiedy już dawno urwie mi się film. Wiem, że ten dialog nie jest skończony. Czuję, że odpowiedź padnie dokładnie w momencie, kiedy dotknę progu przeciwległych drzwi, kiedy będę opuszczał budynek. Człowiek na polu minowym przygotowuje się i włącza sejsmograf. Dlatego nie mogę przyspieszać ani opóźniać mojego kroku. Nie mogę ani przeciągnąć, ani przyspieszyć tej chwili. Korytarz wypełnia zapach płynu do mycia naczyń. Równocześnie, w głębi przewodu pokarmowego, wykonuję rundę honorową i podchodzę do lądowania. Filiżanka dotyka ust. W ręku gliniarza o ciężkim dupsku spoczywa monitor, na którym widnieją ciągi donosów pisanych przez moje organy wewnętrzne, obok pulsuje miarowy wykres, od którego symetrii zależy koncepcja prawdy. – Czy nazywa się pan Tomasz Stempski? – pyta. Wschodzi Słońce. Poprzez lekko rozsunięte drzwi pokoju widzę ucznia stojącego za plecami mistrza.
W jego ręku kuchenny nóż ocieka wonną pianą płynu do mycia naczyń. Po oceanie pędzi ku mnie fala cieplna emitowana przez wschodzące Słońce. Wciąż mam dużo czasu. Za otwartymi drzwiami rozciąga się pole minowe. Z daleka nie rozpoznaję twarzy człowieka z sejsmografem. Jednocześnie kiwamy do siebie głowami. Stawiam nogę na progu. – Pozmywałem, mistrzu. Ogłuszający huk zagłusza infantylne jęki mordowanego starca. Człowiek na polu minowym mądrze uznał, że najlepiej będzie rzucić się na płask z szeroko rozłożonymi rękami. Sejsmograf został rozerwany na strzępy. W jego pamięci jedyną wartością pozostało zero. Kawa z przechylonej gwałtownie filiżanki znalazła mnie zwiniętego jak embrion na dnie żołądka i otuliła gęstą, lepką czernią dokładnie w chwili, gdy wschód Słońca spopielił moje buty. To mnie obudziło. Nic nie budzi tak, jak dobre espresso, wykonane z zagęszczonej czerni. I nic tak nie chroni. Powoli, niczym kwazar unoszący się w górę przełyku, mijałem po kolei wszystkie moje wyparowujące gwałtownie organy wewnętrzne. Wszystkich moich zdrajców. Widziana z zewnątrz, w warunkach całkowitego odcięcia od układu nerwowego, zarówno centralnego, jak i obwodowego, architektura prawdy wydaje się nie przekraczać poziomu art déco. Bezpieczny, za swoim własnym horyzontem zdarzeń, pragnąłem jedynie udzielić odpowiedzi, a władzę miałem w tej chwili taką, że odpowiedź mogła być dowolna, a równocześnie zawsze prawdziwa. Odcięty od przyrządów pomiarowych – skóry, serca, płuc, fiuta, mogłem więc zmienić wszystko. Mogłem nawet powiedzieć prawdę. Ale kiedy wraz z resztkami melatoniny leciałem w głąb neuronowej kloaki, tak rozpaczliwie, tak paradoksalnie po ludzku zapragnąłem trwać, że odpowiedziałem: – Tak! I łapczywie sięgnąłem po twarz, czekającą na mnie w nagrodę na nocnym stoliku. Tomasz Stempski
91
Baba Jaga z Łosiowych Błot Sanie. Historyjka z przecinkami Czerwony kubraczek
Ewa Cichoń
92
T R Y P T Y K
Baba Jaga z Łosiowych Błot Jedziemy do Kampinosu, na ścieżkę edukacyjną – zdecydowała ostatecznie. – A po wycieczce chcę pojechać do Izabelina. Będę nocować w domku. Podwieziesz mnie? Nie ma sprawy, oczywiście, będzie nawet po drodze. Tylko musisz mnie pilotować – On. Postaram się. Chociaż nie jestem zbyt dobrą pilotką, ostrzegam – Ona. W drogę, nareszcie. Do najbliższego lasu, druga strefa miejska, a przygotowań tyle, jakby wybierali się na całodzienną wycieczkę za miasto: duże jabłko, duży termos z herbatą z imbirem i cytryną, scorbolamid (jakby trzeba było ratować się z przeziębienia, które się przyplątało) – Ona. Małe co nieco do herbaty (pierniczki mogą być? O tak, pierniczki są bardzo dobre!), chusteczki higieniczne, żeby było w co wycierać zakatarzony nos (i nie zapomnieć o żelu antybakteryjnym, rzeczach do spania w Izabelinie i książce Twoje prawo do bogactwa) – Ona. W samochodzie – cztery mapki Kampinosu i okolic, jeden duży plan Warszawy – On. I jeszcze tylko na chwilę do sklepu – po małe co nieco do przekąszenia w drodze (banany – cztery, czekoladka – jedna, mała, może wystarczy, najlepiej zjeść od razu). I jeszcze kompas – na wszelki wypadek. Pojechali. Chyba powinniśmy skręcić w prawo? – On. Chyba tak, ale... poczekaj – Ona. No dobrze, zatrzymajmy się na chwilę – On. Zobaczmy na mapie: my jedziemy tu, ale potem trzeba będzie pojechać tam... – Ona. Tutaj na początku masz ponumerowane wszystkie karty – On. Aha, karta 8, a potem 12. Jeśli mamy jechać do Izabelina, a w Węglowej Wólce musielibyśmy zostawić samochód i potem wracać do niego... To chyba będzie trochę naokoło. Bez sensu. Nie po drodze. Nie wiem, jak stamtąd jechać... Zaraz, czyli jesteśmy tu, a potem mamy jechać tam.... Nie, to chyba jednak lepiej będzie od razu skręcić tam i na to Bemowo, tak jak chciałeś, na Łosiowe Błota – Ona. Na Łosiowe Błota, świetnie! – On. – To my tutaj zaraz sobie zawrócimy, złamiemy trochę przepis, ale nie szkodzi! Dalej prowadź.
Teraz w lewo. Dalej, dalej cały czas prosto – Ona. „Doopsz”. No i mamy las. O to właśnie chodziło. To znaczy za mną chodziło, prawie od dwóch tygodni, żeby pojechać do lasu. Nie samemu, z kimś. Z tobą. Sam ze sobą już się nachodziłem. Ładnie tu. Tylko teraz trzeba znaleźć jakiś parking – On. Pewno przy tym forcie – Ona. Może będzie wcześniej. O! Tu jest świetnie – On. Właśnie jesteśmy przy forcie – Ona. No to jesteśmy. Czerwona torebka z mnóstwem drobiazgów, dwoma komórkowymi telefonami, wszystkimi kartami kredytowymi, pęsetą, ochronną pomadką do ust i chusteczkami higienicznymi – Ona. Plecak z termosem, jabłkiem, bananami, swetrem i (nie wiedzieć czym jeszcze) – On. – Aha, no i oczywiście aparat fotograficzny – lustrzanka z wystającym obiektywem – do bezkrwawych łowów. Na te łosie chyba. W tę stronę, tam jest wejście do lasu – On. No nie wiem, ale ta ścieżka rowerowa to chyba tutaj, ta asfaltowa – Ona. Hmmm... Chodźmy tędy, wydaje mi się, że to jest szlak – On. Dobrze, kawałek pójdźmy tędy, zobaczymy – Ona. O, i jest ścieżka, tak mi się właśnie wydawało – On. Faktycznie, miałeś rację, to ten szlak rowerowy – Ona. Rowery na ścieżce rowerowej, przed nimi dwie panie uprawiające nordic walking, wszyscy zmierzający w tym samym kierunku. Niezupełnie. Panie nie. Panie skręciły gdzieś. A oni za paniami. Wreszcie bez rowerów. Wreszcie sami. Ale panie wracają. No tak, pewno nie ma przejścia. Słychać coraz bliżej samochody. Doszliśmy do drogi – Ona. – Tutaj nawet zgubić się nie można. Nie, niemożliwe, tutaj będzie ten tor – On. Ale panie wracają, nie ma co dalej iść – Ona. Dobrze, wracajmy – On. Na powrót ścieżka rowerowa. Napiłabym się herbaty – Ona. Dobry pomysł – On. Tam była ławeczka, może usiądziemy? – Ona.
Tak, świetnie. Poczekaj, tutaj masz coś do siedzenia – On. Ona – patrzy, jak On ze swojego czerwono-szarego plecaka wydobywa – jak magik z cylindra: termos, pierniczki, butelkę wody, banany i... dwa kawałki karimaty, pociętej w zgrabne prostokąciki. Dwa siedziska, akurat na szerokość ławeczki. Cóż za przewidujący facet z ciebie! – Ona. Natura zodiakalnej Wagi, wszystko trzeba jakoś wykorzystać, zadbać o każdy szczegół – On, tłumacząc się. – Cudnie, że się tutaj zatrzymaliśmy. O, mamy Łosiowe Błota – tu jest tablica. Wszystko pozostawione bez ingerencji człowieka, przykład wtórnej... coś tam. A faktycznie, jakaś woda tu stoi. To chyba już te bagna. Poproszę herbatę i pierniczki. – Ona. Proszę bardzo. Wolę wodę i bananki. Napiłbym się może herbaty, ale nie ma drugiego kubka, a ty chora.... – On. Oj, przepraszam, nie wzięłam drugiego kubeczka dla ciebie. Nie pomyślałam. (Rzadko mam okazję o kimś jeszcze pomyśleć... – pomyślała lub powiedziała, nie pamięta już). – Ale możesz przepłukać wodą i pić z drugiej strony – Ona. Może lepiej nie. Wystarczy woda – On. No, trudno. O, został ostatni pierniczek. Chcesz? – Ona. Ostatni? Nie, ty weź – On. Ale właśnie jem przedostatni, weź – Ona. To podzielimy na pół – On. Dziękuję bardzo, akurat wystarczy do herbaty – Ona, łamiąc pierniczek na pół. Dobrze, że się zatrzymaliśmy, prawda, jak tu cudnie? Idziemy dalej? Poszli. Powoli. Znowu rowery, ciągłe schodzenie im z drogi, ale w końcu jakaś nowa leśna ścieżka, dość wyraźna, nie rozjeżdżona rowerami. Zaścielona złotymi i zbrązowiałymi liśćmi. Chodźmy tutaj – Ona. Dobry pomysł – On. – O, wygląda to jak ślad łosia, tu, zobacz. Ścieżka łosi! Wielkie, wyglądające jak wysoki krzak drzewo zryte wokół przez kopyta. A może pyski? Oj nie, to jednak nie łosie, zobacz, to dziki – leśna autostrada wyryta przez dziki – On. Ona, chwilowo milcząca, niemająca nic do powiedzenia na temat dzików ani łosi, ale zaraz, zaraz...
93
Kiedyś takie kartki, pocztówki były o łosiach – np. Łoś Miłoś albo Łoś Złoś albo... albo.... – Ona nie może sobie więcej przypomnieć. Pamięta natomiast inne rzeczy i – mówi, mówi, mówi. Idą dalej, powoli, noga za nogą, las się przerzedza. Niedługo może będzie jakaś polanka i słońce – On. Tak wygląda – Ona. – Grzybów można nazbierać. To chyba kania, a może jednak muchomor – kopnęła prawdopodobnie wydłużony kapelusz kani. Nie zamierzała go jednak podnieść. Zobacz, jak te drzewa rosną – po jednej stronie ścieżki brzozy, a po drugiej ani jednej – dęby, buki i inne. Idziemy jakby granicą – On. Ciekawe, rzeczywiście, wygląda to jak yin i yang – biały las z jednej strony, czarny z drugiej. Chociaż nie, po tamtej stronie też są brzozy, tam dalej, widzisz? Jedna, druga, a tam trzecia. Ale to też się zgadza – przecież każde yin zawiera w sobie yang i w drugą stronę tak samo – Ona. Wiesz co, idź dalej. Ja muszę w bok na trochę – On. Poszedł. „Za potrzebą” chyba miał na myśli. Może ja też skorzystam – pomyślała, ale nie poszła, nie miała potrzeby, ale miała ochotę – iść tak dalej, nie czekać, nie zatrzymywać się. Może wreszcie będzie ta upragniona polanka? Ale nic takiego nie było widać. Ścieżka zwężała się coraz bardziej. Może on poszedł w bok, a potem wrócił do samochodu? Może uciekł, bo miał dość jej obecności? Może doszedł do wniosku, że jednak woli sam po lesie chodzić. Fotografować wydry, chociaż potem mu głupio, że zakłóca im święty spokój... Trochę długo go nie ma, może jednak zaczekam, bo pomyśli, że to ja miałam go dość i uciekłam... Zatrzymała się. Spojrzała za siebie. Nadchodził. Coś mówił, nie usłyszała. Wiesz co, a może ta ścieżka nie prowadzi do żadnej polanki, może donikąd w ogóle? Może krążymy w kółko?– Ona. – Chyba nie idziemy w kierunku Łosiowych Błot. Chociaż, tam za drzewami, jakby jakaś woda pobłyskuje, to może zaczynają się już torfowiska. Najwyżej wrócimy tą samą drogą – On. Nagle przed nimi wyrosła z zarośli, wyłoniła się znikąd, jak jakaś postać z bajki – stara, dziwna kobieta z koszyczkiem w ręku.
94
O, Baba Jaga – Ona. Co? Jaka baba? – On. Tam – Ona. Co? Aha, Baba Jaga, ha, ha! – On. Cicho, bo usłyszy – Ona (szeptem). Spojrzała na mijającą ich staruszkę. Staruszka spojrzała na nią, wydało jej się, że porozumiewawczo. Nawet jakby lekko się uśmiechnęła. Szybkie zapuszczenie żurawia w koszyk Baby, a tam – jeden (słownie: jeden) grzyb, grzybek, z dorodnym kapeluszem – chyba prawdziwek, a może... szatan? Ciekawe, niosła w koszyku grzyba, widziałeś? Baba Jaga z grzybkiem. Też coś – Ona. Ha, ha, Baba Jaga – On. Szli dalej ścieżyną on i ona. Las w końcu jeszcze bardziej się przerzedził, aż zobaczyli jakieś ogrodzenie z bramą oznakowaną na wypadek intruzów poczciwą mordą psiego stróża i mnóstwem ostrzeżeń, zakazów... Pod bramę wiodła wyasfaltowana, dość wąska droga. Po obu jej stronach widniały jakieś dziwne słupy, jakby wypalone drzewa albo powbijane w ziemię pale umocnień, a także stare, sfatygowane i opuszczone, ćwiczebne, poligonowe drabiny, ścianki. Niewydarzona ścieżka zdrowia. Co jakiś czas mijały ich w obie strony samochody. Doszli do zabudowań lotniskowych. Wrócili na ścieżkę wzdłuż toru, chyba tego samego, który minęli, rozpoczynając wycieczkę. Łosiowe Błota zostały w tyle, a raczej w ogóle do nich nie zdołali dojść, błądząc w kółko. Zagubieni w lesie domysłów. W pewnym momencie rozeszli się na boki jednocześnie w celu ulżenia swoim pęcherzom. Kiedy znowu się zeszli, on strzelił jej fotkę. – O, będzie ładna. No nie wiem, jesteś pewien? Masz nosa do tego? – Ona. Zobaczymy, nie wiem, może aż takiego nosa to nie mam, ale powinna być ładna – On. Idąc tak, w którymś momencie rozpoznali znajomy już szlak rowerowy. Byli na właściwej drodze. Wrócili do samochodu. Wszystko wróciło na swoje miejsce. Nie wydarzyło się nic. Nie zgubili się, pierniczki były ze sklepu, a nie z chatki Baby Jagi, Baba Jaga była zwykłą babą, a w zasadzie staruszką, w dodatku całkiem sympatyczną, choć może to właśnie pozory?
Na Łosiowych Błotach nie zobaczyli żadnego łosia, jedynie ślady, w dodatku dzików. Pozostała na szczęście jeszcze niedziela... I co będziesz robić w tym Izabelinie? – On. Chodzić po Kampinosie chyba – Ona. – Jeśli miałbyś ochotę, to zapraszam. Mówiła to z lekko pobłażliwym, choć raczej sympatycznym uśmiechem. On podwiózł ją do Izabelina, gdzie Ona postanowiła iść na zupę do znajomej knajpki. Może zjemy razem? Jednak on wolał pojechać do ulubionego Kebaba Amrita. Kiedy odjechał, przypomniała sobie, że w jego plecaku zostało piękne, duże jabłko, które tam włożyła. Szkoda. Ciekawa jestem, czy chociaż je zje. Smacznego – pomyślała z żalem.
SANIE Historyjka z przecinkami Z samego rana wybrała się do lasu. Tym razem sama. Samiuteńka. W lesie cisza, spokój i tylko zmieniające się w rytm kroków układy pni... Z oznak życia pojedynczy ptasi śpiewacy w górze, nagle podrywające się z gałęzi skrzeczące grupki srok i od czasu do czasu, znienacka, za plecami – pac! czapy śniegu spadające z najwyższych sosen, jak duchy niedawno jeszcze mroźnej, groźnej i lodem skutej zimy, teraz już podupadłej starowinki, ostatkiem sił trzymającej się jako tako w zimowej formie, topniejącej, rozpłakanej, przyszarzałej, odchodzącej gdzieś, nie wiedzieć dokąd. Poczuła się nagle jak ta schyłkowa zima i przyszło jej do głowy, żeby też, jak ona, pójść, odejść w dal, nie wiedzieć dokąd. Zniknąć. Roztopić się w tle... Zamiast tego szła coraz wolniej, stawiając coraz mniejsze kroki, jak psujący się, nienaoliwiony automat. Przystanęła... Co dalej? Naraz poczuła się całkowicie bezradna, bez sił i jakby chcąc się czegoś uchwycić, aby nie upaść, albo jakby musiała pożegnać się z kimś, kogo już więcej nie zobaczy (sobą?), objęła pień najbliższej sosny. Jej ciało, samo jakieś zdrewniałe, zmarznięte, po chwili nieco odtajało, tak jakby przejęło od żywej istoty, drzewa, jego wewnętrzne życie. Nie do końca wiedziała, czy to własne życie czuje w sobie, czy życie sosny. Zresztą to bez znaczenia. Sosna była teraz nią. Ona była sosną. Przypominała sobie powoli o tych wszystkich niedokończonych sprawach, czekających, aby je wreszcie dokończyła. Postanowiła wrócić. Poszła jednak przed siebie. Szła, aż wyszła na nieznaną sobie przecinkę. „Wygląda, jakby wyżłobiły ją płozy sań” – pomyślała i w tym samym niemal momencie, jak na zawołanie, zza zakrętu wyłoniły się najprawdziwsze sanie. O mało nie przetarła oczu. Pierwsze, drugie, trzecie, czwarte... Cztery małe drewniane bryczki na płozach sunęły powoli, jedna za drugą, zaprzężone w konie z dzwoneczkami. „Wszystko jak się patrzy” – pomyślała. W saniach nie było widać wprawdzie Królowej Śnie-
gu (niechybny znak, że nie w formie) ani Mikołaja, ani tym bardziej Białej Czarownicy z Narnii, chociaż powożący nimi mężczyźni wyglądali, każdy na swój sposób, jak pobratymcy skrzata ze świty tej ostatniej, chłodnej damy. Przecinka była akurat na szerokość płóz, więc zeszła na bok, aby sanie mogły przejechać. Z daleka jeszcze dobiegł ją głos jednego z woźniców: – Panią zabieramy z nami? Odpowiedzi, jeśli jakaś była, nie dosłyszała. Sanie zbliżyły się, sunąc cicho, otoczone teraz obustronnym milczeniem. Gdy pierwsze z nich mijały ją z cichym pobrzękiwaniem dzwoneczków na końskiej uprzęży, na moment jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem woźnicy. Patrzył na nią jak na zjawę. Ona na niego – jak na zjawisko nie z tego świata. – No i czemu nie zabrałeś pani? – zakrzyknął skrzat z trzecich sań. – Widać, że pani w inną stronę idzie! – odkrzyknął trzeźwo skrzat z drugich. „Święta prawda” – pomyślała pani we własnej osobie i żeby nie stać jak ten kamień przydrożny, zapytała, śmiejąc się: – A dokąd panowie jadą? – Do Izabelina – odparł skrzat z czwartych, mijających ją właśnie sań. – Jak to? To w przeciwną stronę nie Izabelin? – rzuciła już za oddalającymi się czwartymi saniami z przestrachem, że zbłądziła. – Też Izabelin! – odpowiedział skrzat uspokajająco, przechylając lekko głowę do tyłu, w jej stronę. – Aha? „Każdy kij ma dwa końce. Izabelin też...” – pomyślała. Stała tak i patrzyła jeszcze chwilę za saniami, które powoli znikały za zakrętem, przesłaniane parawanem drzew. Patrzyła w zdumieniu i z lekkim żalem. Nagle zapragnęła pobiec, jak ten mały chłopiec Kaj, i przytroczyć swoje saneczki (choć przecież ich nie miała) do dużych sań lub wskoczyć do ostatniej, powożonej przez skrzata, sunącej cicho bryczki i odjechać na drugi koniec... Izabelina. Nie zrobiła jednak żadnego ruchu. Stała jak zaczarowana, aż przywołał ją do rzeczywistości jakiś zagubiony, skrzeczący cherlawo esemes... Czary osłabionej, niknącej w oczach zimy nie miały już zbyt wielkiej mocy. – Jak tak dalej pójdzie, to za dzień, dwa nie będzie po czym przejechać – usłyszała głos ostatniego skrzata-woźnicy dochodzący zza zakrętu.
Sanie mignęły jeszcze kilkakrotnie między pniami drzew i znikły. Trzeba było wracać. Początkowo nieco pobłądziła, ale w końcu odnalazła właściwą drogę. U wylotu którejś z kolejnych, mijanych przez nią przecinek, zamajaczyły na moment ponownie te same (chyba?) sanie – jak w jakimś spowolnionym, leśnym fotoplastykonie: pierwsze, drugie, trzecie, czwarte... Koniec.
95
Czerwony kubraczek Kiedy doszli do Góry Ojca, wyjęła ze swojej plecionej, niebieskiej torby plażowej niezbyt świeży drożdżowy placek. Z konieczności kupiła go w kiosku przy wejściu do lasu, bo potrzebowali rozmienić drobne na parking. – Spory kawałek przeszliśmy, nie jesteś głodny? Bo ja już trochę zgłodniałam – powiedziała. Spojrzał na nią wymownie. – Wiesz, że najchętniej ciebie bym schrupał. – Śmiesznie wykrzywił wargi, szczękając na niby swoimi długimi zębami. Przełamała placek na pół i podała mu jedną połowę, uśmiechając się. Zanim wziął, objął ją i pocałował. Zarzuciła mu na szyję ręce. Trzymała w nich nadal kawałki przełamanego drożdżowego placka. Tulili się przez chwilę, po czym on odsunął się nieco i popatrzył na nią, tak jakby nie dowierzał, czy to nadal ona. Zdjęła ręce z jego ramion i podała mu kawałek placka. Odgryzł kęs i rozejrzał się dookoła, nagle jakoś bardzo ożywiony. – Dobrze wymyśliłaś z tym lasem. Pusto tutaj. Nikogo nie mijaliśmy chyba po drodze... – Spojrzał na nią, unosząc brwi. Ona też uniosła brwi, jakby go przedrzeźniała. – Zazwyczaj więcej ludzi się tu kręci, ale dziś, tak w środku tygodnia, wszyscy pewno jeszcze w pracy. – Ugryzła swoją część placka i po chwili dodała: – Dla emerytowanych staruszków i staruszek trochę za daleko na majówkę. Siedzą w swoich domach i ogródkach. Może czekają na wnuczki i na te ciasteczka, które im niosą w koszyczkach... – Zaśmiała się. – A wnuczki? Proszę bardzo. Szlajają się po lesie z anonimowymi Czarnymi Piotrusiami! – Czarnymi? Anonimowymi? Co ci chodzi po tej twojej główce-makówce? – I palcami poszurał po jej włosach, na których jak zwykle osadziła swoje niebieskie okulary i czerwoną, ażurową czapeczkę. – Makówce! – prychnęła. – Ja ci dam makówkę! – W poczuciu feministycznej solidarności popukała go lekko po głowie, robiąc dla zasady minę złej i obrażonej. Zaraz jednak roześmiała się i ugryzła kolejny kęs drożdżówki.
96
Kiedy już zjedli, objął ją ramieniem i zapytał znowu, prawie szepcząc jej na ucho: – To jak z tymi anonimowymi panami? Jest coś, o czym nie wiem? Chyba nie o mnie ta mowa? – Nie, no jasne, że nie o tobie... A niby o kim? O kosmitach? Spoważniała, spuściła głowę, a potem wzięła duży szybki oddech, jakby musiała podjąć jakąś ważną decyzję i zaczęła mówić szybko, początkowo nawet na niego nie patrząc. – Przecież nikt nie wie, że istniejesz, nikomu nie mogę o tobie powiedzieć, prawda? Nie chcesz, abym cię przedstawiała swoim znajomym. Jesteś w moim życiu idealnie anonimowy. Może ty w ogóle nie istniejesz? Jesteś jakąś zjawą, duchem z innego wymiaru. Co z tego, że niby wiem, jak masz na imię, gdzie pracujesz, mieszkasz? Czasami myślę, że jesteś tylko moją fantazją. Erotyczną fantazją. Nie mam nawet jednego zdjęcia z tobą. To, które ci kiedyś wypadło z portfela i które mam do tej pory, może być równie dobrze znalezionym na ulicy zdjęciem anonimowego faceta, który mi się spodobał. Może wymyśliłam sobie całą historię? Moja rodzina o tobie nie wie. Dlaczego ktoś, komu bym o tobie opowiedziała, miałby we wszystko uwierzyć? Wyobraź sobie, że idę do jakiegoś psychonaprawiacza i wyznaję mu całą prawdę. Może uwierzyłby, powiedziałby parę morałów, kazałby mi z tobą niechybnie zerwać albo coś takiego. Myślę, że uwierzyłby. – Ja na jego miejscu nie uwierzyłbym tak łatwo. – zaśmiał się. – Wierzyć kobiecie. Absurd! – Ja też nie uwierzyłabym, bo ta historia jest mało wiarygodna. Mogłabym podejrzewać, że pacjentka, przepraszam, klientka cierpi na jakiś rodzaj halucynacji. Przychodzi do niej wyimaginowany mężczyzna, który ją wtajemnicza w swoją niezwykłą pracę, opowiada o dziwnych sprawach, jakichś sektach poszukiwaczy prawdy, inicjacjach seksualnych, dziwnych narkotykach i roślinach, wizjach, w których dociera się do punktów przewidywania przyszłości i widzi życie pozagrobowe. Na dodatek twierdzi, że seks z nią go oświeca. Czy to nie brzmi niewiarygodnie? Odrobinę podejrzanie? A potem wyjeżdża sobie na przykład na miesiąc i niby wiadomo, gdzie jest, ale skoro stamtąd nie dzwoni, twierdząc, że nie zabiera w podróż komórki, tylko posyła maile, to równie dobrze może być gdzie indziej. Może nie wyjechał. Je-
śli w ogóle jest prawdziwy, to może właśnie romansuje z kimś innym, może jest jakimś agentem, a jeśli jest wymyślony? Wyparte potrzeby seksualne, niezaspokojenie i nieumiejętność radzenia sobie z popędem, nałożone na mniejsze lub większe trudności w nawiązywaniu adekwatnych relacji, na dodatek lęk o podłożu religijnym uniemożliwiający przyznanie się przed samą sobą, że zwyczajnie uprawia się samogwałt – no i mamy doskonałe wyjaśnienie rozwinięcia się u klientki paranoidalnej obsesji albo też schizofrenii urojeniowej. Czy to nie jest nawet logiczne? Co z tego, że z pozoru wydaje się całkiem normalną, w miarę zdrową kobietą? Może nawet sama założyła sobie niby twoje konto, żeby pisać z niego do siebie, wypierając potem ten fakt albo zwyczajnie fantazjując, że to jej kochanek pisze do niej. Podrobienie innego stylu? Ma pewne zdolności literackie, co potwierdzają opublikowane próby. To może nie takie łatwe, ale da się zrobić. Numer telefonu z inicjałem twojego imienia i nazwiska zapisany w jej komórce? Może być równie dobrze numerem znalezionym w internecie. Trochę gorzej z esemesami, bo musiałaby wykupić drugi numer telefonu, ale przy obecnej ofercie rynkowej nie jest to niemożliwe. No dobrze, pozostają jeszcze rachunki telefoniczne i telefonowanie do ciebie. Ale kto by się posunął tak daleko w sprawdzaniu tożsamości halucynacji? Zresztą naprawiacza nie zajmowałaby zapewne prawdziwa natura amanta klientki. Naprawiać zawsze jest trudniej niż popsuć, więc może najpierw postarałby się popsuć albo chociaż nadpsuć jego wizerunek. Mógłby na przykład zasugerować niby od niechcenia, że amant może być uzależniony od substancji psychoaktywnych, zapewne także od seksu, a kto wie, czy nie jest psychopatą, dewiantem, może ukrywać przed klientką niezbyt godną przeszłość, rodzinę z pięciorgiem dzieci i drugą albo i trzecią żonę w jakimś Senegalu czy Seulu... – Ha, ha. Ty masz rzeczywiście bujną wyobraźnię, klientko moja. Uważaj, bo jeszcze w to wszystko sama uwierzysz. Ja już prawie uwierzyłem. Chwilę szli w milczeniu, rozglądając się wokoło. Było pięknie. Widok świeżej zieleni, liści, którymi poruszał lekki wiatr, sprawiał, że wszystko stawało się jakby mniej istotne. A może mniej istniejące?
– A właściwie to o co ci chodziło z tym jakimś czarnym? – Piotrusiem? Grałeś kiedyś w Piotrusia? W karty? – W karty? Nawet wczoraj. Z jednym takim, rozbrykanym pięciolatkiem, wiesz... – No to wiesz. Wybierasz przypadkową kartę i powiedzmy, że trafił ci się Czarny Piotruś. Tylko ty o tym wiesz. Czasami jeszcze osoba, od której przejąłeś kartę, ale ona także musi udawać Greka. Jeśli jednak karta trafia do ciebie pierwszego, wtedy nie wie o tym nikt i musisz zachowywać się tak, aby nikt się nie domyślił. Zresztą, jeśli nawet ktoś zacznie cię podejrzewać, nie będzie wiedział, która karta to Piotruś, i może ci go w końcu odbierze. Kiedy tylko Czarny Piotruś zostaje ci w ręku, przegrywasz. Takie są reguły gry. Przerwała. Spuściła głowę i dodała zrezygnowana: – Będąc z tobą, przegrywam. Tak jak w kartach. W rzeczywistości pozostaję bez pary. – Popatrzyła na niego smutno. Przez moment wyglądał na nieco zakłopotanego, zmarszczył brwi, ale już po chwili jego czoło się rozchmurzyło, uśmiech rozpromienił jego twarz i spojrzał na nią z tym charakterystycznym, figlarnym błyskiem w oczach. – Nieprawda. Jest duża różnica między życiem a kartami – powiedział, śmiejąc się. – Ja nie jestem czarny. – Uznał chyba, że to świetny dowcip, i pochwycił jej dłoń, wplatając swoje palce pomiędzy jej, pociągnął ją ku sobie, a potem objął i przemówił ojcowskim tonem. – Mówię ci, nie marudź, bo cię w końcu rzucę, nie cierpię marudzenia. Po co się zresztą zadręczać. Mamy super wycieczkę, tak? A ty zaczynasz marudzić. Pomyśl rozsądnie, moja dziewczynko. Nie mogła się nie roześmiać. Bycie z nim i bycie rozsądną wykluczały się nawzajem. Jak zwykle nie potraktował jej słów poważnie. Wiedział jednak, że ona w jakimś sensie też nie traktuje swoich słów tak całkiem poważnie, że akceptuje ten ich dziwny układ, podświadomie nawet może chce tego. Zauważyła u siebie już wcześniej, zanim go poznała, coś na kształt lęku przed uprawomocnieniem swoich miłości i związków, wyjawianiem ich światu, choć za każdym razem inne były tego powody. Tak jakby cały czas sprawdzała się głupia, wygenerowana przed laty z jakiegoś automatu do wróżb przepowiednia czy raczej horoskop, z którego
zapamiętała tyle, że ma tendencję do „wielu ukrytych związków”, ale – według przepowiedni – któryś z nich miał szansę na wyjście z ukrycia. Tylko który? Czy może ten? – No, nie wiem... – powiedziała jakby do siebie. Zatrzymując się, popatrzyła na niego i dodała: – Jednak jesteś trochę czarny, o tutaj... – Potarła jego policzek w miejscu, gdzie pobrudził się chyba korą z gałązki jakiegoś mijanego wcześniej drzewa. Spojrzała mu w oczy. Zbliżył usta do jej twarzy. Ich wargi musnęły się delikatnie i minęły. Przylgnęła do niego policzkiem i wyszeptała mu do ucha. – Trochę czerwony też. – Po czym wplotła palce w jego włosy, a on objął ją mocniej, poszukał ustami jej ust i przez chwilę stali tak, pośród przesyconego słońcem i migoczącego cieniami brzeźniaka, wtulając się w siebie i całując. – I w stosunku do karcianego Piotrusia trochę mniej płaski – wyszeptała po chwili, wciąż jeszcze wtulona w niego, z zamkniętymi oczami. Zamruczał potakująco i znowu zaczęli się całować, zapominając o lesie, kartach i wszystkim innym. Nad nimi małe i większe pierzaste istotki wyśpiewywały swoje wiosenne trele-morele, świstały i świergotały, przeskakując po gałęziach, jakby szukały najdogodniejszego miejsca do obserwacji i plotkowania między sobą na temat nieznajomych przybyszów spoza lasu. – To jednak nie takie proste. – Odepchnęła go w końcu, uwalniając się nieco z jego objęć. – Zrozum, ja nie mogę nadal żyć w tej paranoi. Chcę.... chcę być jawnie twoją... kochanką. To znaczy – kobietą. – Jesteś moją kochanką i kobietą. Niczyją inną. I tak jest dobrze. Gdy już inni wiedzą, zaraz wszystko zaczyna się psuć. Będą cię oceniać, kontrolować, zazdrościć, zapraszać na wspólne kolacje, imprezy, obgadywać, oczerniać. Zaczną się oczekiwania, wymagania, obowiązki, wobec rodziny, znajomych, te wszystkie funkcje społeczne. Po co ci to. Zastanów się. Teraz jesteśmy tylko my, tylko dla siebie. – Tego bym raczej nie powiedziała. – No, nie cały czas, ale przecież cały czas byłoby nudno. Zobaczyłabyś, jak to jest, gdy się tego kogoś ma na okrągło, z wszystkimi jego przyzwyczajeniami, odruchami, manierami. W końcu, gdy znasz go już na wylot, jego reak-
cje, wydają ci się wręcz groteskowe, zaczynają cię drażnić, przebywanie z nim cię męczy. O, nie. Już to przechodziłem dwa razy i wystarczy. – Wolisz, abyśmy pozostali w ukryciu? W lesie? W partyzantce? Wojna się dawno skończyła. – Wojna wciąż się toczy, w ludziach i między nimi. Poza tym nie w lesie, tylko sam na sam. Jesteś moim marzeniem. Moją namiętnością, to źle? Myślałem, że ci ze mną przyjemnie. – Przyjemnie, przyjemnie – przedrzeźniła go. – Dla ciebie tylko przyjemność się liczy? – No jasne. Jestem przecież hedonistą. Sama powiedziałaś. A ty jesteś moją tajemną kochanką. Czy tak nie jest dobrze? Jawnie wcale nie znaczy lepiej. O, może na chwilę usiądźmy tutaj? – Tylko nie tutaj. – Że co? Dlaczego? – Nie na kamieniu. Kiedy byłam dzieckiem, mój tata zawsze mnie przestrzegał, niby żartem, aby nie siadać nigdy na zimnym betonie czy kamieniu, bo można dostać wilka! – Wilka? – uniósł brwi. – Nigdy nie chciał mi powiedzieć, co to znaczy. Mówił, że lepiej, abym nie wiedziała. To wyrażenie do dziś zachowało dla mnie posmak pewnej tajemnicy. Za każdym razem, kiedy pytałam go, co to naprawdę znaczy, zbywał mnie żartami. Kiedyś specjalnie usiadłam gołą pupą na zimnym betonie, aby się przekonać, co się stanie, ale nie stało się raczej nic. Zresztą może trochę za krótko siedziałam, bo bałam się, co będzie, jak rzeczywiście dostanę tego wilka. W końcu przestałam się tym interesować. Podobnie jak prawdziwym życiem lalki. – Prawdziwym życiem co? Czego? – Bardzo chciałam, aby moja lalka sama mogła chodzić i mówić. Wymyśliłam sobie, że ona to potrafi, ale może to robić tylko wtedy, kiedy na nią nie patrzę i jeśli nie będę zwracać na nią uwagi, może uda mi się kątem oka zauważyć, jak się rusza, a jak już raz ją na tym przyłapię, to nie będzie mogła dalej udawać. Może nie będzie musiała. Będziemy mogły swobodnie rozmawiać, śmiać się, a przede wszystkim ona będzie mogła sama chodzić. Bardziej niż to, że nie mówi, męczyło mnie, że nie może chodzić. To bardzo podstawowa niepełnosprawność. Oczywiście nic takiego się nigdy nie zdarzyło, a ja przestałam się z czasem przejmować ukrytym życiem lalek. A te-
97
raz? Sama jestem jak ta lalka z ukrytym życiem, którego nikomu nie mogę wyjawić! – Ech, moja ty lalko! Jak na lalkę, za dużo myślisz i mówisz. Usiądźmy może jednak na tym kamieniu, wygląda zachęcająco. Z tym wilkiem to jakaś ściema. – Żadna ściema. Kiedyś przypadkowo w internecie znalazłam wyjaśnienie, że wyrażenie „dostać wilka” oznacza „nabawić się hemoroidów albo zapalenia pęcherza”. Obie te przypadłości podczas czynności wydalniczych powodują taki ból, że człowiek zaczyna wyć, jak ten nieszczęsny zwierz do księżyca. W innym miejscu przeczytałam jednak, że wilki, kiedy wyją, są wyjątkowo dobrze usposobione i w przeciwieństwie do człowieka nie wyją z bólu. Wycie to chyba rodzaj śpiewu w ich przypadku. A śpiew, jak wiadomo, poprawia humor. – No widzisz, może nie taki wilk straszny. Najwyżej sobie pośpiewamy... Ale jednak nie chcemy hemoroidów ani zapalenia pęcherza, prawda? To... O, chodźmy tam. – Dlaczego tam? Zaczął iść przed siebie i nagle pokazał jakieś miejsce około stu metrów dalej, w otoczeniu samych liściastych drzew. – Zobacz, to miejsce wygląda jak odgrodzone. – Rzeczywiście, jak jakiś magiczny krąg. Wydawało się, jakby leżące wokół gałęzie ułożone były przez kogoś specjalnie w okręg, i choć nie przylegały ściśle do siebie, była w nich jednak pewna przypadkowość. Krąg był wystarczająco duży, aby można w nim było swobodnie usiąść, a nawet się położyć. – Tu żaden wilk nam nie zagrozi. – W ogóle nic złego nas nie może spotkać. Żadne licho nie będzie miało do nas dostępu! – zaśmiała się, mówiąc to. – Tylko na czym mamy usiąść? Na gołej ziemi? – No dobra, rozłożę mój polar. – I ściągnął z siebie czerwony, polarowy kubraczek z kapturem, rozściełając go na leśnym poszyciu poprzetykanym patyczkami, zeszłorocznymi liśmi i mchem. Usiedli. – Trochę wąski. – Chodź bliżej, przytulę cię, tak jak lubisz. – I objął ją od tyłu ramieniem, dłoń drugiej ręki kładąc jej na brzuchu. Po chwili przesunął dłoń nieco niżej, próbując wcisnąć się w jej majtki
98
i jednocześnie przejechał wargami po jej karku, szyi. Jego druga dłoń powędrowała pod bluzkę w kierunku piersi. Przez chwilę poddawała się jego pieszczotom, ale w pewnym momencie odepchnęła jego dłoń, odsunęła się od niego trochę i rozejrzała wokoło. – Nie wygłupiajmy się, zaraz ktoś może tędy przechodzić, niedaleko są już zabudowania. – Co mam zrobić, kiedy jesteś tak blisko, nie mogę się powstrzymać. Poza tym, czym się przejmujesz? Leżymy w magicznym kręgu. Nikt nas nie zobaczy. Sama mówiłaś. Uśmiechnęła się. Gotowa była uwierzyć. – Szkoda, że nie założyłaś spódnicy... Wtuliła twarz w polarowy kubraczek, wiszący na wieszaku w przedpokoju, i poczuła się tak, jakby on był tuż przy niej, nawet jeszcze bliżej, jakby przenikał całe jej ciało. Usłyszała swój przyspieszony oddech, jej puls stał się wyczuwalny. – Zamieniam się chyba w fetyszystkę – pomyślała. Bardzo chciała, żeby jej zostawił ten polar, powiedziała mu, że go wypierze. Tak jakby chciała w ten sposób zachować sobie desperacko jakiś dowód, znak jego istnienia, obecności, bliskości... – O, kupiłaś w second-handzie? Niezły. Lubię czerwień – zawyrokowała Ada. Siedziała u niej dość długo. Zastanawiała się, czy w ogóle powinna wracać do domu. Wydarzyło się podobno, jak stwierdziła, „coś niedobrego” między nią a Cezarym i bała się, że kiedy wróci, będzie jak zwykle, on powie, że jest zmęczony, pójdą do łóżka, a po tym co się stało, ona nie mogłaby z nim spędzić nocy. Spać w innym pokoju też byłoby jakoś głupio. Może powinna się od niego wyprowadzić? Mówiła jej o tym, siedząc na łóżku, po czym skuliła się, przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy, jakby zapadła w nagłą śpiączkę. Patrzyła na zwinięte embrionalnie, znieruchomiałe ciało Ady. Jej twarz nabrała wyrazu egipskiej mumii. Ogomne, migdałowatego kształtu oczy, wydatny nos, usta. Brak było w tej twarzy jakichkolwiek oznak ruchu, życia. Doznała dziwnego uczucia, jakby dezorientacji. Było trochę jak, jakby podglądała lalkę. Przez chwilę jeszcze gapiła się na nieruchomą
postać przed sobą, aż w końcu uznała za stosowne przerwać tę demonstrację bezradności. – Nie lepiej będzie najpierw porozmawiać z Cezarym, zanim coś zdecydujesz? Zamiast odpowiedzieć, Ada – nadal z zamkniętymi oczami – zapytała: – A ty? Jak rozwiązałaś sobie kwestię mężczyzn? – Otworzyła oczy i spojrzała na nią. Wtedy opowiedziała Adzie. Samo jakoś wyszło. – Nie rozumiem. Moim zdaniem powinnaś go kopnąć w dupę. Przecież ten facet jest jakiś... Jakiś zupełnie nierealny! On jest realny – upierała się. – Bardzo... Szkoda, że ci to opowiedziałam. Ewa Cichoń
Przez okna Staliśmy Leci
Artur Grabowski
T R Y P T Y K
99
PRZEZ OKNA Za oknem, oddzielony wąską ulicą, przesuwał się pociąg. W nocy widzieliśmy małe, oświetlone cele jak klatki starego filmu. Puszczone troszeczkę za wolno, przepuszczały dokładnie to, co ukryć miało tempo właściwe, wiarygodnie przypominające życie. Zamknięci w jasnych komorach, oddzieleni od ciemności i od śniegu, pasażerowie nie byli, z pewnością, u siebie. Myślami przebywali, jak to w podróży, tam skąd wyruszyli albo tam, dokąd spodziewali się dotrzeć. My jednak widzieliśmy ich tutaj, w drodze, nigdzie indziej, kwadraty kadrów z naszego filmu uważaliśmy więc za ich własne miejsca. Pojawienie się pociągu cieszyło nas za każdym razem; ich chyba też, bo czasami wydawało się, że ktoś stamtąd macha do nas dłonią. No tak, zawsze można powiedzieć, że to było przecieranie szyby. Ale dlaczego nie mieliby chcieć nam pomachać? Na pewno chcieli, my też machaliśmy do nich nieraz, dawniej. Po co? No jak to! Żeby dać sobie momentalną pewność, że jeśli on albo ona stamtąd, to ja tutaj stąd. Bo przecież inaczej niż w naszych osobnych oknach nigdy byśmy się nie zobaczyli. Krótki czas i niewielka odległość – tak tylko mogło się udać. Wiedzieliśmy o nich, że są i będą nierozpoznani. A jednak machaliśmy do nich, jakbyśmy ich znali. Czy te żółte pudełeczka z ludzikami o czymś nam przypominały? Raczej pieściły skórę pamięci, delikatną jak kurz na zabawkach. Mimo najlepszej woli, nie mogliśmy poświęcić im więcej uwagi. Przyjazd, odjazd – wątłe poczucie winy porusza cienką firanką. Melancholia drażni, wprawia ekran w drżenie, które zaciera rysy twarzy, rozluźnia granice sylwetek. Czasami czyjeś spojrzenie stąd trafiało na czyjeś stamtąd – z wysiłkiem, wpatrując się w ciemność, przebijaliśmy się w stronę jedynego wyjścia. Tamte wnętrza obnażały się przed nami, a te przed nimi. Chwile wzajemnej jawności trwały dostatecznie krótko, żeby ciekawość nie zdążyła przepoczwarzyć się w zażenowanie jawnym odsłonięciem. Zlęknione widzialne, kiedy tylko znajdzie się na terytorium rozumienia, otacza się kamuflażem przewidywalnych fantazma-
100
tów. Obraz znikał, zanim przechwyciły go ekrany świadomości, które nieuchronnie przełożyłyby go na zniewalające swoim sensem znaki. Czy był to symptom ucieczki? Tak, coś wypadało spomiędzy nieszczelnie zsuniętych kadrów, a objawienia pierzchały we wszystkich kierunkach jednocześnie, jak ostrzeżone lękiem stado, jak spłoszony wiatrem dym. Odcinek trwania krótszy niż przeżycie wymykał się egzystencji, unikał istnienia, niezagrożony wiecznością zdawał się wracać do miejsca i czasu sprzed ruchu, jak rozkurczona sprężyna. Pewność, że obrazy z nami nie zostaną (chociaż kiedyś pociąg się zatrzymał), pozwalała czerpać z podglądania nieumiarkowaną rozkosz. Pozwalaliśmy jej spełnić się do końca, bez żalu, jak czemuś, co musi się zużyć, żeby było bardziej. Kiedy pociąg nie przejeżdżał, a nabrzmiałe śniegiem chmury zasłaniały księżyc, noc gęstniała na dnie lustra, które patrzyło na nas z okna wnętrzem naszego pokoju. Nie mieliśmy wyjścia. Chwytaliśmy się za ręce, gasiliśmy światło... Krawędź ciemności nie mogła być bliżej; za nią żadnego dalej. Pociąg minął, wzrok piszącego przeniósł się na ekran telewizora. Pomyślał wtedy: Tam też mógłby jechać pociąg. Ale nie jechał. Piszący odczuwa pokusę, żeby napisać: Na ekranie telewizora pojawiło się okno. Ktoś musi zacząć, prawda? Dalszy ciąg jest coraz bardziej niczyj. Za oknem, blisko jak po przeciwnej stronie ulicy, przesuwał się pociąg. Była noc, więc przez okna widać było rozświetlone wnętrza przedziałów. Siedzenia pokryte pluszem, gesty towarzyszą słowom. To oczywiste; co z tego, że film jest niemy i czarno-biały! Kołnierzyki nie rozpięte, panie nie ściągają kapeluszy, dłonie ukrywają się w zamszowych rękawiczkach. Nieaktualne uśmiechy, sekretne kiwanie głową nad książką, palec zagadkowo wetknięty w gazetę. Już się wydarzyło to, co się wydarzy. Gdyby ich pociąg przejeżdżał przez ekran naszego telewizora (ależ tu nie ma telewizora!), i tak by do nas nie zajrzeli. Arogancko przedwojenni, bezwstydnie niewinni, jeszcze nie ofiary. Szare cienie na emanującym światłem prostokącie poruszają się jak ludzie, są prawie żywe. Szczelne schrony kadrów ocaliły ich odrębność przed niepowstrzymaną żądzą
porównywania. Jeżeli nie umrą, czy będziemy mieli z nimi coś wspólnego? Więc wszystko tak samo. Niechby tylko ci z ekranu mogli nas zobaczyć w naszych wnętrzach, jak tamci z pociągu. A może skądinąd?
STALIŚMY Z saloniku przylegającego do kuchni wychodziło się wprost na werandę; wysoką, z widokiem ponad głowami kukurydzianych łodyg, aż po horyzont. Po lewej żółty talerz słońca wbijał się w miękką linię wzgórz, po prawej fioletowy kontur domu kładł się na ekranie z trawy rozjaśnionej światłem odbitym od białych desek płotu. Popatrz, aż do tamtego budynku – Piotr wskazywał punkt mniejszy od paznokcia – wszystko moje. Wiedziałem, że to czysta retoryka, ale on też to wiedział, więc brał z góry kredyt pod zastaw mojego zdziwienia, wpisując je jako znak w swoją figurę myśli, tak że nawet nie zamierzał czekać na symptomy rzeczywistości, tylko od razu: No, bo nic mi tu nie zbudują. Tam jest więzienie stanowe i cały teren musi być odsłonięty. Białe ściany odbijały ostre światło, ale widać też było słabiutką poświatę latarni, które przejmowały kontrolę. No, to masz wolność aż do więzienia. Piotrek zaśmiał się przyjaźnie – czyli łaskawie nie pozbawiając mnie samowolnej nominacji do nagrody za błyskotliwość – głosem prawie takim jak głos Jacka, wielkiej, jaskrawo szarej papugi, która miała zwyczaj odzywać się nieproszona, zawsze cudzym głosem; spod kopuły ciasnej klatki, zwieszona głową w dół, wciskała dziób między pręty, z nudów chyba przyjmując perwersyjne pozy męskiej striptizerki. Staliśmy przy barierce, milcząc, jak to zwykle między przyjaciółmi. Nasze oczy odpoczywały od bliskości ścian i twarzy, pozwalając zielonym prętom przed nami, podobnym do chudych rekrutów, kołysać się w rytm monotonnej piosenki wiatru. Słowa nie były potrzebne. Armią anonimowych chłopaków nie porusza logos, tylko regularne gwizdy. Dziewczynki zbiegły po schodach, ich bose stopy bębniące o deski odwróciły nas od czarnej pręgi horyzontu i białej rany na niej. Dlaczego wziąłem głęboki oddech? Grill, czujesz? Pójdę zobaczyć. Weź sobie piwo z lodówki i powiedz Agacie, że mięso dochodzi. Dopiero kiedy przez wąskie drzwi przecisnąłem się z powrotem do pokoju, dotarło do mnie, że oni na nas patrzą. Mężczyźni w jaskrawych uniformach, każdy ogolony, każdy czysty. Poje-
dynczo albo po dwóch obok siebie, wystawiają wzrok przez kraty, jakby dało się patrzeniem coś wyciągnąć sponad głów kukurydzianej armii, okrążonej mocną obręczą złudzenia upstrzoną białymi punktami, które gasną, ustępując światłom. Patrz – mówi któryś – aż do tamtych domów wszystko nasze. Taki dowcip, nie śmieszny, ale ten drugi uśmiecha się mimo wszystko, jakby chodziło raczej o uzupełnienie brakującej części zdania niż o reakcję fizjologiczną. Nie budują niczego w promieniu siedmiu mil. Lubią na nas patrzeć – mówi ten pierwszy. Teraz obaj śmieją się szczerze i głośno, jak ci dwaj, którzy w tym samym momencie natrafią wzrokiem na coś, czego nie muszą sobie wyjaśniać. Szare gęsi. Leciały od rzeki na wschodzie, o której wiedziałem z mapy, w stronę stawu za autostradą, którą przyjechaliśmy. Eskadra sunęła wolno, każde ciało blisko, tak że widać było ich stalowe, nabrzmiałe brzuchy; mogły być w nich bomby albo dzieci. Krzyczały nieharmonijnie, za to ciągle, podając sobie głos z gardła do gardła, żeby nie wpuścić ciszy w szczeliny. Wydawało mi się (nie sprawdzę, bo piszę z pamięci), że zostawiały za sobą ślad zawieszony w powietrzu, nisko, tuż nad dachami dalekich budynków. Może chciały odciąć niebo, jeszcze przez chwilę jaśniejsze od ziemi? Zanim zostaną tylko sztuczne światła na jednobarwnym tle.
101
LECI Z daleka intensywnie jasna, leci nad wąskim pasem fiordu, na czarnym ekranie z drzew, odcinających się ostro (jak potrafi tylko absolutne przeciwieństwo) od białych gór wyciętych w niebie. Sunąc równolegle do małego samolotu, który zbliżał się łagodnie, jakby zjeżdżając po ślizgawce, do granatowej tafli, mewa zdawała się lekceważąco kpić z wysiłku agresywnie poszczekującego silnika, pozwalając niewidzialnym prądom powietrza nieść się tuż nad wodą. Jednopłatowa awionetka o nienaturalnie wydłużonym dziobie miała zgrabną sylwetkę podkreśloną szerokim pasem ostrej czerwieni na całym podbrzuszu i aż do szczytu ogona. Pod jej lekkim korpusem dwa karykaturalnie podczepione pływaki musiały ciążyć jej boleśnie. Kiedy linia lotu lądującej maszyny oderwała się od linii szybującego ptaka, niski mężczyzna odezwał się do długowłosego młodzieńca, nie odwracając wzroku od dwóch lecących stworzeń, które wciąż jeszcze dawały się objąć jednym spojrzeniem. Młody jest, dopiero się uczy. Przylatują tu, żeby ich szkolić, bo pusto. Pusto? Tak, po tej części zatoki pozwalają pływać tylko dużym statkom. Z Alaski? Z Alaski aż na Karaiby i z powrotem. Dalej nie idą? Może idą. Po tych słowach pauza. Ptak poza zasięgiem wzroku, maszyna na wodzie. Mój brat pływał. Dwadzieścia siedem lat. Od chłopaka. Z Alaski na Kubę i z powrotem. Znowu pauza, krótsza. Tam – wskazał lewą ręką w prawo, w kierunku skąd przyleciały mewa i samolot – pod tamtą wysoką boją przebiega granica. Oprócz czerwono-białych pasków na bezgłowej sylwetce klauna nie było żadnego znaku; ani na wodzie, ani na brzegu. Obaj patrzyli na tę samą, doskonale płaską, połyskującą w niespodziewanych miejscach srebrnym haftem powłokę oceanu. Granica – mruknął młodszy tonem odpowiedzi na niezadane pytanie. Jasne, przecież muszą przepłynąć Kanadę.
102
Może dlatego, że stary zapalił grubo skręconego papierosa, młodszemu zdawało się, że statek wyszedł z mgły. Ale mgły nie było. Kiedy dym się rozwiał, rdzawo-czerwony dziób i biały wieżowiec na rufie były już tak blisko, że stały się wyraźne. Statek napinał czas między prętem horyzontu rzuconym na przesmyk między ostrzem wyspy a końcem łuku zatoki z jednej strony, a belką zgaszonego nagle światła pomiędzy kontynentem a tym czymś po tamtej stronie, gdzie wyspa kończy się nagle, a zatoka otwiera się na ocean, niepowstrzymany aż do Kamczatki. Jak długo powinno się czekać – myślał stary – aż ktoś, kto stoi obok ciebie, zacznie, choćby tylko przez uprzejmość, być z tobą? Młody mrużył oczy, bał się trochę, że stary zacznie go wypytywać, a on przyszedł tutaj przecież właśnie po to, żeby nie być zmuszonym nikomu odpowiadać. Myślał o czymś, ale nie umiał tego ułożyć w zdania. Zresztą po co? Dopiero potem, w domu, trzeba będzie coś napisać... (Ten szczegół – mruży oczy – od tego trzeba było zacząć?) Światło wylewa się intensywnie, ale nie przynosi nadziei; drażni natrętnie, nie do odparcia. Szczęście? Domaga się realizacji od kogoś, kto nie jest zdolny wydać z siebie nawet lusterka, żeby tę cholerną jasność odesłać z powrotem – w nieludzką niedotykalność, tam gdzie jej miejsce. Zamknęły się za nim drzwi – powiedział stary, uważając, żeby nie używać słowa „jakby”, jakby obawiał się, że zbyt głębokim wdechem rozwieje materię obrazu, który powietrze, ogrzane ludzkim wnętrzem, miało za chwilę skomponować ze słów w zasięgu wzroku słuchacza. Myślisz, że już tam zostanie? Stary chciał jednak wymusić na młodym jakąś reakcję. Na to wygląda. Zresztą – podjął młody po pauzie, tuż przed momentem, w którym można by uznać ją za milczenie – nie będziemy tu przecież stać wieczność. Tym razem stary powstrzymał reakcję. Dlaczego to zawsze on ma czuć się winny za to kłopotliwe nieodpowiadanie? Ludzie odzywają się jedynie po to, żeby ktoś się nimi zainteresował.
Zniknął tak... – chciał, żeby przysłówek precyzyjnie nazwał i tę pustkę, którą znajdował w sobie, i tę, której świadczył z daleka – niewątpliwie – przez moment smakował satysfakcję z precyzyjnego trafienia, a potem spojrzał staremu w oczy, przygotowując je na dalszy ciąg, wypowiedzianej nieco staranniej i wolniej, drugiej części zdania – jakby wrócił do domu – młodzieniec wydobył z dna resztkę wydechu, zastępując ciężki kamień kropki miłosiernie niedomkniętym średnikiem. (Właśnie w tej chwili nabiera sensu ta opowieść). Może trochę spóźniona, ale jednak taka, jakiej się spodziewał, reakcja pojawiła się w oczach starego. Prawie dopłynął, może teraz wracać do Kanady. Tak, jest tam, ale już jakby w Kanadzie. Młody odpowiedział tym razem natychmiast, takim samym, bezgłośnym uśmiechem. Obaj chcieli w tej chwili powiedzieć... To znaczy – zrozumieli, razem, chociaż każdy w swoim własnym objawieniu, że w momencie, kiedy statek przejdzie nad granicą, zaczyna się powrót. Oczywiście nie zobaczą tego, ale przecież sprawy świata nie toczą się tylko tutaj, na ich, tymczasowo, wspólnym ekranie. Stali jeszcze jakiś czas... Nie, pamiętam dokładnie: to był czas, jakiego potrzebuje mewa, żeby połączyć kamienistą plażę kontynentu ze stromym, piaszczystym brzegiem wyspy. Stali jeszcze, kiedy ten, który na nich patrzył, zdecydował się odejść. Artur Grabowski
Łagodna i mocna Ciężar ciała Larwa
Marcin Świetliński
T R Y P T Y K
103
Łagodna i mocna – Jestem! – Jesteś – cześć, Monika. – Ojej, kaptur! To nic, ale ty masz zimny nos. – Przepraszam, ale wiesz, tak bez... wolę cię z włosami. Czekaj, włożę ci. – Ale nie na oczy! Ja też wolę siebie z włosami. No co, nie widzisz? – Wtedy... – A, prawda, dawno... Zmieniłam przed miesiącem. Jak? – Dobrze... – Szybko jestem, prawda? – Wszystko załatwiłaś? – Co ode mnie zależy – tak. – Jaki plan? – A na co masz ochotę? Chcesz coś zjeść? – Jestem po obiedzie. Zadbałam. Jak zapraszają, niech się starają. Zresztą, po co tracić czas. No to gdzie teraz. Możemy się przejść. – Śnieg pada, zresztą tu? Tu nic nie ma. – Jak to, a stara Praga? – No, może Ząbkowska, ale trzeba by jechać dookoła, przy Wileńskim jest zamknięte. – Przecież budowa, metro. Dawno nie byłam. To co proponujesz? – Może... na Stare Miasto, pojedziemy przez Gdański. Ale tu jest restauracja, może posiedzimy? – Siedzę od rana. – To jedźmy. – Twój, ten czerwony? – Przecież ten sam, wsiadaj. Zmieścisz się przy tej zaspie? – Zmieszczę, już. No to mów, co u ciebie. – Spokój, Kasia już od roku nie mieszka, od ślubu... – Z Kamilem? – Z Kamilem. – I jak u nich? – Normalnie. Kamil jeszcze studiuje, zaocznie, dziennikarstwo. – Wystarcza im? Rodzice dokładają? – On nie chce od nich brać. Naprawdę sobie dają radę. – Ile jest dzisiaj stopni? No, na zewnątrz.
104
– Nie wiem, a co? – Ile może być? Minus dziesięć? – Nie, kilka, i co z tego? – Pochwaliłabym się, że u nas dużo więcej. – Zobacz, ile kry na Wiśle. – Jak jadę, to się nie gapię. – Przyjeżdżam do tej Warszawki, interesy, szef mi mówi: załatw to, załatw tamto... Żeby tylko nie dzwonił, teraz. Wiesz, kiedyś mam telefon – chyba wpół do siódmej – prezes: Pani Anno... Czy prezes wie, co ja robię o tej porze, nie? Ale to, czego nie robię, to odbieranie służbowych telefonów. – Przecież to twój żywioł: załatwić, zorganizować. Pamiętam, jak Marek trafił do ośrodka, przyszłaś i mówiłaś o nim, o sobie: policja, telefon do komendanta, zwolnienie... – To wtedy się popłakałam? – Nie płakałaś, mówiłaś tak żywo, poruszająco, autentycznie. – W pracy nie jestem autentyczna. Przy tych ludziach, wiesz, oni są ze starej firmy, nie mam ochoty. Ja tam swoje o nich wiem, ale co mogę, jestem zwykłym wyrobnikiem. – Wyrobnikiem?! Rozstawiasz tych „ludzi” po kątach... – No, może. Jak koledzy, ci młodzi, w wieku Marka, przychodzą tuż przed czwartą: Trzeba by wysłać... To ja: Wypadł! Czasami po prostu mówię: Milcz. – Co jest w tobie niezwykłego? – Co za pytanie! Nic. Może jakiś ekspert, od osobowości, przyłożyłby lupę, to może, coś... Nie, nie ma we mnie nic takiego. Uparta jestem. – Atrakcyjna. – Wygląd nie ma nic do rzeczy. – To ważne, ale co takiego masz niezwykłego? – Rozśmieszasz mnie. Może oczy – zmieniają kolor. – Zmieniają? – W słońcu są miodowe. Co się tak uśmiechasz? – Bo są. Kiedy ktoś ci mówi: „podobają mi się twoje oczy”, czujesz się inaczej, niż słysząc: „masz ładne oczy”? – Nie pamiętam, kiedy ktoś tak do mnie mówił. Ale jak mówi... „Podobają się...”, to jest bliższe, jest jakieś... Dlaczego tu skręcasz?
– Na Stare Miasto, zaparkujemy na Długiej, pójdziemy przez rynek do galerii związku fotografików. Chcesz? – Dobrze. Kiedyś Marek miał przepustkę, na dwie godziny, chodziłam z nim tędy. Ciągle mi się przypomina. A co jest w galerii? – Wystawa Gudzowatego. – Coś w tym zdjęciu się dzieje z ostrością, widzisz? Samochody są też blisko, ale nieostre. – To łatwe, też tak umiem zrobić. – Ale nie robisz. Pisałaś: Chodzę i kadruję... na sucho. – Sumo! Jacy oni są okropni; grubi, spoceni. Po co to zdjęcie, nie ma w tym nic ładnego. – Poczekaj parę lat, pogadamy, co w nas ładnego. Ładne – nieładne. Wszystko musi być ładne? Przecież mówisz: wygląd nie ma znaczenia. Popatrz, ile w tym zdjęciu ruchu, wysiłku. Chodź, zobacz z bliska. Czekaj, kołnierz ci się zawinął. Masz miękki płaszcz... – Ktoś idzie. – Gdzie teraz? – Wracajmy już. Pojedziemy na Ząbkowską, wypijemy herbatę, zanim pojedziesz. – Gdzie? W dużym mieście nie słychać, jak się rozmawia na ulicy. – Na Ząbkowską, wiesz, blisko dworca. – Nie krzycz. Którędy pojedziemy? – Marszałkowską i przez Poniatowskiego. – Ale mów coś. Nie poznaję cię, nic nie mówisz. – Mówię... Co, co mam ci powiedzieć? O kolumnie Zygmunta? – O sobie, o sobie. – Ale ci zajechał! Borys od razu by się wściekł. – Borys... – Stadion! To jest Zieleniecka? – Tak. – Powszechny! – Monika, ja tu się zatrzymam, kawałek przejdziemy, dobrze? – Daleko? – Nie, tam, po drugiej stronie. – „Stara Praga”. Chciałam starą Pragę – to mam. – No to zapraszam.
– Ładnie tu. Zobacz, jaki stół, żywe drewno. – Położyłaś dłoń, powiedz raczej: czuję. – Lubię dotknąć. W ogóle lubię dobre rzeczy. Nie jest mi wszystko jedno; jak będę urządzać dom na wsi, kupię ciemne meble. Mam już taką wizję: fotele i kanapa z zielonym obiciem... No, wizualizujesz? – Czy mogę już przyjąć zamówienie? – Tak, ja proszę kawę, jaką macie dobrą kawę? – Wszystkie są dobre. – A pani jaką lubi najbardziej? – Ja? Może latte – polecam na podwójnym espresso – mocna i łagodna zarazem. – Aaaa, to proszę, dla ciebie też? – Dla mnie na pojedynczym. – Miła dziewczyna, ale trochę nieprzytomna. – Wiesz, mówisz o sobie inaczej, niż można by cię opisać. – A jak? Powiedz mi, jak mnie widzisz. Ale nie o wyglądzie. – O tobie? To jest w mejlach. Jak wtedy, o Borysie. W listach, w słowach jest więcej o tobie, niż o sobie mówisz sama, tak jak teraz. – Co niby jest? – Emocje. Czytając o Borysie dało się zgadnąć, jakie to były emocje. – U nas małe miasto, wszystko już się zna. Jak trafia się ktoś taki, szczególny – to jest coś. – Właśnie, czytając można odgadnąć, jakie to dla ciebie ważne. Mówisz teraz, jakby nic, a w liście było tyle uczuć. – Gdzie tam. Ja naprawdę z Borysem... W twojej odpowiedzi była sugestia, że ja z nim... Zapewniam cię, że uczucia trzymam na wodzy – to jest tylko znajomość. – Nie pisałabyś w taki sposób. Przecież wciąż próbuję ci powiedzieć, że pisząc, wyrażasz dużo więcej, niż teraz mówisz o sobie. – Nie spotykam się z nim. Gadamy na Skypie. Masz Skype’a? – Nie. – Co, ty, inżynier? Ja mam ci mówić, jakie są teraz możliwości? – A ja, inżynier, mam ci mówić o uczuciach do Borysa? Wtedy, o pierwszym spotkaniu, tyle napisałaś. To był fascynujący list – tyle emocji.
– To było dawno. No, ale mów jeszcze o mnie. – Trzeba trochę z tobą pobyć. Potem przychodzimy tu i widzę, jak zaczynasz być sobą, jak zajmujesz fotel, moszcząc się w nim wygodnie. Twoje ciało się odpręża, odchylasz głowę... – Mogę usiąść jak należy. – Ależ nie! Twoje ciało mówi: dobrze mi tu, odpoczywam. Kładziesz dłoń na blacie stolika, wyczuwasz szorstkość i słoje drewna, skupiasz się na dotyku. Mówisz, zauważyłaś to? Mówisz o tym, co lubisz, a nie opowiadasz, jak jest, jak to jest robić coś albo jaka jesteś. – Mów dalej, mów dalej. Zobacz, podobny materiał dałam tapicerowi, na mój fotel. Wiesz, ile czasu szukałam czegoś takiego? Dopiero Beata powiedziała, gdzie mam pójść, a ja wtedy miałam ojca w szpitalu... – Znowu umykasz. Mówię o tobie, jak zaczęłaś przeżywać to miejsce i spotkanie, a ty wciąż próbujesz mi opowiedzieć, ile to rzeczy w życiu nie pozwala zająć się chwilą, sobą. – Bo to ważne! Która godzina? Czy nie trzeba już iść? Daleko stąd do dworca? – Dobrze ci w tych dżinsach. Wtedy był lipiec, miałaś podobne, pamiętam, świetnie wyglądałaś. – Bez przesady, mam swoje lata... – ...taak, i zmarszczki. Ktoś mówi: „podobasz mi się”. A ty na to: „nie patrz na moje zmarszczki”. Fajny dialog! – Coś ty, ledwo się w te spodnie wbiłam; pożyczyłam od Gośki, a ona jest szczuplejsza. – Gośka? – Chyba ci nie powiedziałam, że mnie przeniosą za miesiąc do marketingu. A ty? Ciągle siedzisz w tej szkole? – Tak. – Tyle czasu? Nie lepiej poszukać czegoś w firmach na mieście? – Tak jest dobrze... – Słuchaj, już po piątej, a jeszcze trzeba dojść do samochodu. – Idziemy, zapłacę.
– Ojej, rozpięłaś mi kolczyk. Jest, złapałam. Zapinka... – Wpadła za kołnierz, masz. – No dobrze, lecę, Baśka, bardzo ci dziękuję i jedź już, tu nie wolno się zatrzymywać. – Monika... – Wiesz, ładnie ci z krótkimi włosami. Podobasz mi się w tym uczesaniu! I pamiętaj, załóż sobie Skype’a. Cześć!
– Gdzie mam podjechać? – Tam, gdzie wtedy, pamiętasz? – Tak, tutaj. Do zobaczenia. Czy mogę...
105
Ciężar ciała Przyszedł w połowie tygodnia, do niej, teraz nieznajomej. Ślub przed dwudziestoma laty, wizyta – kiedyś tam, wakacje jeszcze dawniej. Poprosiła rzeczowo: nie znosi pustego mieszkania – żeby wpadł. Ugotuje, bo lubi, będzie czekać. Wino? Tak. Mieszkanie w oficynie, ciche zaplecze miejskiego hałasu. Nie był tam nigdy, widział ją bardzo dawno, trochę się bał. Uścisk na powitanie był zaskakująco udany. Ramiona spoczęły nawzajem w zupełnie naturalnych pozycjach, ciała zaakceptowały bliskość – swobodnie. – Naprawdę do nas przyszedłeś! – Do ciebie. Chyba pierwszy raz. Pierwszy odwiedzony dom, teraz już pusty. Nie miał swojego zapachu. Ile tam było pokoi? Lustro duże, widok w stronę kuchni bardzo higieniczny, wieszak wolny od ubrań i średni pies. – Jesteś zaskoczony. Ale i ja nie wierzę starym zdjęciom. – Jestem. – To powiedz, że jestem szczupła. – Oczywiście, bardzo i... – Zmusiłam cię, wiem. Chodź. – Twój pies? – Nie, absolutnie. Zignoruj go. Kuchenne okno przesuwa się w tle. Kilka kroków i zaraz za ścianą otwiera duży pokój z psem na środku i stołem, dalej. Mało świec. Wszedł głębiej w półmrok, ale to nie miało nic do rzeczy. Które to było spotkanie? Ona zapytała, czego się napije, odpowiedział cokolwiek, zastanawiał się, czy zagadnąć, jak teraz jest, ale bardziej był ciekaw jej przemiany. – Bardzo się zmieniłaś, dbasz o siebie. Sport? – Nie, biegam. Bo mięśnie do mnie mówią, a jak dobrze niosą, to jestem dla nich dobra. – Dobra? – Chwalę je, rozciągam, masuję. – Łydki też do ciebie mówią? – Nie całe łydki, tam są różne mięśnie, nie znam się na anatomii, ale wiem, jak się miewa
106
każdy z osobna. Czasem czegoś chce biodro, rzadko. – Często biegasz? – Prawie codziennie, z siedemdziesiąt kilometrów tygodniowo. Pobiegnę maraton, jesienią, z fotografią Andrzeja na koszulce. – Schudniesz. – Schudnę przed biegiem; dwa, trzy kilo. – To duża różnica? – Ogromna, wiesz, czuję nawet bidon na sobie, niecały litr. Jak waga mi się zmienia, o kilo, dwa, też czuję, nawet jak się nie ruszam. – Jak to można... – Inaczej. Inaczej wypełniam własną skórę, jest bardziej napięta, ja jestem nieswoja. Otworzysz? Wyszedł do kuchni z butelką, nie zauważając niczego do jedzenia ani talerzy. Coś za to było w psich miskach; coś, a w drugiej woda. No, jeszcze szafki, na górze, na dole, może w tej szufladzie? Nie. – Wisi przy lodówce! – Jest. Był sam, a ona za ścianą. Nie zdążył się przyjrzeć. Zaraz wyciągnie korek, wróci. Znowu nie pozna. Czy śmierć aż tak zmienia? Przyspiesza czas? Będzie szukał drobiazgów. Odłożonych gazet – bez tytułu – okładką do środka, biletów, swetra na oparciu, kurzu albo chłodu od okna. Niewiele tego, wszędzie obrazy. – Zaczęłam dwa lata temu. – Nie widziałem cię tyle lat i nie mam poczucia przerwy, upływu czasu, tylko przyglądam się, ze zdziwieniem, ciekawością. Czego nie poznaję? – Mam się obrócić? W lewo, w prawo? Żebyś mógł podziwiać i zgadnąć. Też jesteś inny. Schlebiła mu ta inność. I podobały się riposty tej innej, zaskakująco szczupłej kobiety, ale ona teraz nie biega, za duży mróz. Co ma do tego mróz, jak się zmierza do końca, jak go przeżywa? – Tak mi się chciało, kiedyś, biec na mrozie, było słońce, ale wiesz, mięśnie po godzinie powiedziały: dość. – Jak jest w połowie dystansu? – O co pytasz?
– A kiedy jest kryzys? – Jak jest kryzys, jestem zmęczona, bolą plecy – wtedy wkładam buty i idę biegać. Po pierwszych wynikach Andrzeja musiałam od razu, ale po dwóch, trzech kilometrach... to nie miało sensu. Brzęknął nastawiony zegar. Teraz on został sam za stołem, a ona, w stronę kuchni, wyłączyć piekarnik – ruszyła samym środkiem, niespieszna – talia i mięśnie nóg. Obrazy Andrzeja sięgały od podłogi, w tym wysokim pokoju, za daleko w górę. Brakowało miejsca, aby się cofnąć. Pies spał pod ścianą. – Zawsze tu się kładzie. Spróbuj, ze szpinakiem. – Gapię się na twoją sylwetkę, a nie poznaję w czym innym. – Dziękuję. Wiesz, jeździłam tam, na wieś. Uzgodnić wspomnienia, sprawdzić. – Ja wróciłbym w inne miejsce. Sięgnęli po sztućce. Ciasto było kruche, ale jeszcze gorące. Odłożył w końcu widelec. Roześmiała się i też wzięła swój pasztecik w palce. Odgryzając po kawałku, spojrzeli na siebie. Znowu jej nie poznał. Oblizywała kciuk. – Długo... – Wszystko? Odkąd wiedzieliśmy? Osiem miesięcy. Dwie świeczki w kolorowych szkiełkach. Słaby odblask w talerzu. Piąty pasztecik i okruchy. Widelec. Jej dłoń i krótkie paznokcie. Krawędź stołu odcinająca ciemną resztę. – Już nie poznawał. Mówił: wiem, że mnie kochasz. Nie wiem, kim jesteś. – Uczucia zostały najdłużej. – Trzymałam go ostatniej nocy, za rękę. Nie wiedział, jakie życie łączy wakacyjną koleżankę z kobietą mówiącą o dystansie, biegu i śmierci. Czyje życie? Dojrzałość stała się przy niej śmieszna. Uczucia niedorosłe. Siwizna zbyt wczesna, jak na przyszły strach, a niektórzy go widzieli zawczasu. Streszczenie życia w jednej chwili. Zaliczone? Użył słowa „uczucia” i wstydził się przy tym. Dobrze czy dostatecznie?
– Nalej mi. – Tak, przepraszam. – Wiesz, po siedmiu kilometrach przestaję myśleć. Nie walczę już ze zmęczeniem, nie czuję. Nigdy nie udało mi się skupić w medytacji, ale w biegu. Wracam czasem, takiego dnia, w którym to zupełnie nie ma sensu, biorę prysznic i mnie roznosi radość. Wino się skończyło. Jej włosy rozluźniły. Wyprostowana, przekręcając głowę, sięgnęła do spinki. Pies wstał. – Kiedyś byłam inna. Nic we mnie nie było dobre. Wiesz, przez dwadzieścia lat. Miał wady, oczywiście. I zawsze wiedziałam, czego bym nie zrobiła, że mnie kocha. Włosy znów ułożone, oczy gdzieś, tam. W którą stronę spojrzeć? Znowu zapomniał dolać jej wina. Przecież nie ma już wina. Nie zadzwonił w południe do żony. Wolałby wyjść. Odwrócił w myślach role. Był kochany przez dwadzieścia lat. Zaraz się rozpłacze. Nie był? – Wyjdę na moment z psem, dobrze? Został sam, z przerwaną rozmową i obcym domem. Przyglądał się miejscu pod ścianą, pod obrazami. Czemu nie? Podłoga przyciągała, obrazy milczały. Pokój przewrócił się miękko na bok, urosły szafy i krzesła. Ciało na twardym gruncie układało starannie swoje części, wybierając dla nich pozycje, opuszczając ciężar zmęczenia, jak najniżej. Wróciła po chwili do siebie, przyjrzała leżącemu na ziemi. Poduszka? Zrezygnowała – spał. Jej noce były krótkie. Po kilku dniach, wcześnie rano, znalazła w mailowej skrzynce list: Miejsce przy ścianie jest naprawdę dobre. Podłoga jak ziemia. Bezpieczne oparcie. Otwartość przestrzeni, z niewielką może dominacją wyrastających mebli, za to jaka perspektywa codzienności – jeśli nie śpisz. Głosy. To jednak rzeczywistość; kobiety mówiące o miłości i śmierci. Poduszka nie jest potrzebna – zobaczysz. Połóż się. Na prawym boku, serce ma wtedy więcej swobody. Pomyśl, czy plecy są proste i wyciągnięte wzdłuż ściany za nimi. Pomoże ci pra-
wa noga – wyprostuj ją. Lewa ugnie się w kolanie sama i oprze na nim, łydce i stopie. Dzięki temu ciało nieco się pochyli i ciężar przeniesie z samego biodra na całe prawe udo, na kolano. Prawa stopa. Zwróć uwagę, jak ona się rozluźni i położy, wcale nie na kostce. A gdzie jest twoja głowa? Gdzie ręce? Ułóż lewą pod głową. Jeśli masz spinkę we włosach – wyjmij. Palce być może zwiną dłoń, ale luźno. Głowa będzie szukać na nadgarstku dobrego miejsca. Oparta, da oczom znajomą jakby, ale ziemską perspektywę. Widok z ziemi na to, co zbudowaliśmy, nad czym może zupełnie nie panujemy. W takim miejscu, na podłodze, przy ścianie, nie można się już nigdzie pogrążyć, przewrócić, patrzeć na puste krzesła z góry, zauważać drobnych śmieci. Nic nie opada. Właśnie, co z twoją prawą ręką? Czuje się niepotrzebna, prawda? Sama znajdzie sobie miejsce. Jest taka osobna. Ta prawa, nieodzowna ręka. Pozwól jej uświadomić sobie – na ten czas – bezużyteczność. A jednak jest twoja. Ty i twoja niepotrzebna ręka. Nie śpisz.
Larwa Dojeżdżamy leśną drogą. Ostatnie kilometry wąskim asfaltem. Myślę, czy wszystko wzięłam: książkę zapakowaną w srebrny papier i wino w podłużnej torebce – na pewno. Marek słucha, nie wiem czego, ma słuchawki w uszach, jak zwykle. Dzieci z tyłu, wymieniają czasem czułe słówka. Zwalniam trochę, mijając traktor z przyczepą i wypatruję drogowskazu. To tu. Zjeżdżam z szosy w żwirówkę rozmytą po ostatniej burzy. Muszę uważać, kałuże mogą być głębokie, ale to krótki kawałek. Pod koniec, kiedy domki warszawiaków prześwitują już za drzewami, objeżdżam bajoro tuż przy drzewach. Gałąź stuka w lusterko i szoruje o bok samochodu. Marek gwałtownie wyciąga słuchawki i odwraca do mnie głowę z wyrzutem. Wytrzymuję, patrzę tylko przed siebie. Boże! Ale nie zadrapałam chyba lakieru? Mijamy kolejne działki. Jak te lata zmieniły puste pola! W gąszcz domków, altanek – a drzewa tak wyrosły. Brama między lipami zamknięta sosnowym patykiem. Marek otwiera, ja podjeżdżam pod dom. Ojciec wychodzi, słysząc samochód. Całuje mnie w policzki i w rękę – niestety. Pamiętam, podobnie celebrował powitanie z Jadwigą, kiedy przychodziła, jeszcze z mężem, na imieniny do rodziców. Jadwiga wychodzi za nim, w koralach i fartuchu na sukience. Muskamy się policzkami. Teraz witamy się wszyscy, składamy życzenia: wszystkiego dobrego, trzymaj się tak dalej, tato. Chodzimy po trawie przed domem, psy szaleją. Ojciec zostawia prezenty na werandzie i wraca z aparatem. Fotografuje Danusię, krzycząc do Jacka: uciekaj, uciekaj, ja chcę tylko ją! Obchodzę dom, stoi już czterdzieści lat. Belki pod okapem; sczerniałe, ale zdrowe. Stare, znane mi od dzieciństwa i nowe rupiecie – coraz ich więcej. Drzewa dużo większe. Wracam do podcienia, od frontu. Dzieci nad czymś się pochylają. Chodniczkiem idzie spory owad z pomarańczowym odwłokiem, taszcząc pod sobą, między odnóżami, sporą larwę. Cierpliwie wciąga ją na krawężnik i zostawia. Teraz ze szczeliny, gdzie jest trochę piasku, wyciąga paprochy i grudki, odkrywając wylot korytarza. Zanurza się coraz głębiej, aż w końcu znika cały. Po chwili
107
wychodzi (robię zdjęcie), łapie za koniec swoją larwę i wciąga do tunelu. – Zupa na stole! – Jadwiga staje w drzwiach. Ojciec usadza mnie na honorowym miejscu, przynosi dodatkowe poduszki. Odmawiam: – Tato, mam już trzy. Obok mnie dzieci. Marek i oni po drugiej stronie. Zaczynamy od pomidorowej, żeby przejść do kotletów, przy małej kłótni o czas odgrzewania w mikrofalówce. Dobre kotlety, a po nich rytualne pytanie o kawę i herbatę. Ciasta piekł ojciec. Na drożdżowym, jak zwykle, mnóstwo lukru (podobno kiedyś uwielbiałam lukier). Marek, jak zwykle, zeskrobuje ten lukier ze swojego kawałka, ale ciasto chwali. Przy deserze zerkam na milczącą Danusię i odkrywam uśmiech, raczej nie – zapomnienie na jej twarzy. Jacek też się nie odzywa; głaszcze pod stołem wnętrze jej dłoni i nadgarstek. Zerkam na komórkę, którą trzymam na kolanach. Nie ma nowych wiadomości. Poszedł pewnie gdzieś, z kimś, nie siedziałby sam w sobotni wieczór. Głupia jestem! Wrzucam telefon do torebki i podnoszę wzrok – Marek zauważył, ale już znów patrzy w swój kawałek ciasta – tyle lat jestem głupia. Spoglądam w głąb domu: w gabinecie ojca kot usiadł na rogu stołu, widzę go na tle okna wychodzącego na ogród – wypatruje. Robię zdjęcie. – Jeszcze herbaty? – Drgnęłam. – Tak, tak. Nie możemy już zjeść więcej szarlotki ani drożdżowego. Jadwiga wstaje od stołu i pyta, czy może sprzątnąć. Odbiera od nas naczynia, po kolei, jej ręce kiedyś mniej się trzęsły. – Pomogę ci zmywać. Zrywam się i idę za Jadwigą do kuchni. Ona staje przy zlewie, twierdząc, że nie ma mowy – zrobi to sama. Zgadza się na wyciera-
108
nie, podaje mi naczynia, po sztuce. Słyszę jingiel Teleekspresu – dzieci włączyły telewizor. Przy stole został Marek z ojcem, palą. – W Lublinie, w 1936... – zaczyna ojciec. Znam, nie wracam do stołu, idę szukać kota. W Lublinie odwiedzał dziadków mecenas Kulisiewicz: wysoki, postawny, z ogromną czarną brodą. Ożenił się z własną służącą: niską i okrąglutką. Myślę: musiała być ciepłą kobietą – niedorzecznie. Mecenas, zanim się ożenił, czynił awanse do babci, a dziadek się wtedy śmiał. Czy to z tej sympatii ofiarował im potem piękne radio? Ojciec pamięta: to była elegancka, politurowana skrzynka, czarne bakelitowe gałki. Na wierzchu antena: krzyżak z listewek, a na nim zwoje cienkiego, zielonego drutu. Anteną trzeba było obracać, szukając najlepszego odbioru. Ojciec zastanawia się tylko, gdzie był głośnik. Głośnik? – Może były słuchawki? – chwytając te słowa, odwracam się od okna. – Nie! Był głośnik, było słychać z daleka! Dzwonek. Czyj telefon, czyj telefon? Pytamy się nawzajem. To mój. Odchodzę na bok – Anka. – Cześć Aniu, co u ciebie? Nie, jestem u ojca, na wsi, ale mogę, mogę, co tam? Mówi nieskładnie: wyniki (wiem, długo czekała) już są, ale jeszcze nie wie dokładnie, co jest. To znaczy czytała, ale nie rozumie. Co się z nią dzieje? Przerywa co chwila. Nie mogę się dopytać, co w tych wynikach, a ona mówi: muszę kończyć, potem, potem! Wyłącza się. Marek patrzy na mnie. – Anka dzwoniła. Jakaś roztrzęsiona, ale się rozłączyła – nie wiem. – Jedziemy niedługo, prawda? Dzieci kręcą się po domu, nudzą. Ojciec opowiedział już wszystko o Kulisiewiczach (podobno Kulisiewiczowa ciągle popełniała gafy, ale jej wybaczano) i wraca pamięcią do
odbudowy fabryki w 1948. Kota już nie ma w gabinecie – patrzę przez to samo okno na ogród. Zaraz będzie zmierzchać, jedźmy, nie lubię prowadzić po ciemku. – Tato, pojedziemy już. Mamy jeszcze kawał drogi. – Chcecie miodu? Kiedy teraz przyjedziecie? Tak rzadko się widzimy, a Krystyna dzwoni do Jadwigi prawie codziennie. Wstyd mi, a może nie? Tyle lat. Kiedy się zapomina? Żegnamy się, przestrzegając rytuału: policzki, dłoń (niestety) i muśnięcie policzkami. Krzątanina za papierem, żeby w ostatniej chwili zawinąć słoiki z miodem. Pospieszna kłótnia o za cienki lub za duży papier. Wsiadamy, odjeżdżamy. Ojciec zamyka bramę na sosnowy patyk. Mijam ostatnie domki i skręcam w żwirówkę, nie patrząc, czy z prawej ktoś nadjeżdża. Niespodziewanie mówię: – Martwię się o Ankę. – Po co mi to mówisz? Nie słyszę silnika, drzewa przestają uciekać, zmierzch się zatrzymał. Tyle lat. Tyle lat jestem głupia. Już nawet nie chce mu się zmrużyć oczu, jak kiedyś, zanim... Ja: stara, mdła ostryga. Skąd – skąd ostryga, głęboko w sosnowym lesie? Niedorzeczność. Wreszcie drzewa ruszają, pod nami już twardy asfalt. Będzie jeszcze skrzyżowanie na zakręcie – nie widać, czy coś nadjeżdża – nie lubię tego miejsca. Postanawiam nie brać niczego do siebie. – Mówię, kiedy coś jest dla mnie ważne. – Ty nie słuchasz, kiedy ja mówię coś ważnego. Sięga po zielony futerał na empetrójkę. Splątane przewody, słuchawki, uszy. Dwie godziny więcej. 14.08.2011 Marcin Świetliński
Manekin Adam Adam Kamiński
Starał się nie patrzeć wokół siebie, spuścił nawet głowę, ale niewiele to dało. Może tylko tyle, że z jeszcze większą siłą dochodziły do niego różne gamy odczucia zdziwienia. Jak mógł uwierzyć, że tego dnia coś się zmieni? Niby dlaczego? Bo niedziela? Bo wreszcie przestało padać? Co to mogło mieć do rzeczy? Nic. Nawet nie niewiele, tylko po prostu nic. Gdyby nie trudne do przezwyciężenia napięcie na twarzy, mógłby śmiać się ze swojej nadziei na głos, że taka nachalna, czepialska, że można ją w łeb walnąć, to nadstawi tyłek, kopnąć w bok, a obróci się drugim, wrzucić do balii z wodą, a i tak będzie godzinami w kółko pływała jak kot. Był to czwarty dzień z rzędu, kiedy już chwilę, dosłownie kilka minut po wyjściu z domu, czuł się źle, był zaniepokojony, zaczynał się coraz częściej rozglądać na boki i bać. Wyglądało na to, że przyjemniejsze światło, mniejszy ruch i pozamykane sklepy niewiele mogły tu zmienić. Tak jak wczoraj i każdego z tych poprzednich dni, miał ochotę odwrócić
się i pobiec natychmiast do domu. Nie zrobił tego jednak. Uparł się, że chociaż spróbuje zrozumieć, co mu przeszkadza w zwykłym spacerze, i szedł dalej. Mniej więcej po dziesięciu minutach, kiedy skręcił z Abrahama w Starowiejską i dosłownie odskoczył od przeszklenia w jednej z kamienic, wydało mu się, że coś kapuje. Oczywiście nie zatrzymał się na długo, rozentuzjazmowany wstępnym pomysłem ruszył dalej i już po niecałych trzystu metrach był całkowicie pewny, co jest przyczyną jego lęków. Nie, nie chodziło o innych przechodniów czy kamery, które zainstalowano na rogach budynków i słupach latarni. Nie chodziło o psy, koty czy szczury, które widywał panoszące się na smyczy albo szybko przemykające pod ścianami kamienic. Wśród nich funkcjonował przecież od dawna i wciąż mógł spokojnie spoglądać w ich mniej albo bardziej rozumne oczy. Nie chodziło nawet o roje insektów, które późną wiosną rozpoczynały swój kilkumiesięczny żywot między roślinnością a ludzkimi ciałami.
Jego podejrzliwość skupiała się na sferze zupełnie innej, na pozór niewinnej, a przynajmniej takiej, która jak dotąd pozostawała poza jego wszelkim podejrzeniem, krótko mówiąc, na przedmiotach. Problem nie obejmował jednak wszystkich przedmiotów. Gdyby tak było, z pewnością oszalałby szybciej, całkowicie i nieodwołalnie. Jego obawy dotyczyły tylko tych człekopodobnych przedmiotów, od których roiło się na sklepowych wystawach. Manekin, który tak go wystraszył na rogu ulicy, gdzie znajdował się salon z garniturami, był męski, pełnowymiarowy i górujący nad przechodniami. Ale już po chwili wiedział, że nawet zdecydowanie mniej dominujące kukły-kobiety, dziewczęta, a nawet delikatne plastikowe dzieci czy niemowlaki na ekspozycjach z zabawkami pozostają dla niego równie niebezpieczne. Miał wrażenie, że obserwują go, wgapiają się w niego, ścigają spojrzeniami, próbują nimi przytrzymać i uwięzić. Prawie fizycznie odczuwał kleistość tych spojrzeń i wytrzymywał ją coraz słabiej.
109
Najbardziej niedorzeczne wydawało się jednak, że tego rodzaju zagrożenia nie odczuwał tylko ze strony pełnokształtnych kukieł czy ewentualnie samych głów. Z równą intensywnością bał się niekompletnych, zdekapitowanych czy pozbawionych ramion torsów, a nawet pojedynczych, lepiej lub gorzej uformowanych kończyn. Wydawało mu się, że z wystaw jubilerów śledziły go dłonie, ze sklepów z bielizną przyglądały mu się biodra, nogi, a nawet trzymające się na kawałku stawu obciętym tuż nad kostką stopy. I to zupełnie niezależnie od tego, czy były obciągnięte nylonem, bawełną, czy zwisały z nich kolie lub połyskiwały złote pierścionki. Oczywiście zawrócił w stronę domu. Tylko dzięki temu, że w święto ruch był niewielki, mógł odskakiwać na skraj lub czasem nawet na środek jezdni. Wymykał się im nieco w ten sposób, ale rozumiał, jak w każdy inny dzień zachowanie takie byłoby niebezpieczne. Miał szczęście, że nie natknął się na patrol policji. Podejrzewał, że niejedna sąsiadka, stojąc przy oknie, rozważała, czy podnieść słuchawkę telefonu, i może tylko niepewność, do jakiej instytucji zadzwonić, ostatecznie go uratowała. Im bardziej odległość do jego klatki schodowej się kurczyła, tym natarczywość manekinów wydawała się większa. Dotknięcia, które nie były w stanie go zatrzymać, zamieniały się w dźwięk, wściekły, przeciągły syk, który wpadał do jego głowy i nie zamierzał jej opuścić. Gromadził się w niej i wypełniał coraz szczelniej, jak balon, kiedy jego objętość osiąga już apogeum. Był wykończony. Ledwie zamknął za sobą drzwi, ściągnął z siebie płaszcz i rzucił się na łóżko. Chciał zasnąć, ale nie mógł. Było jeszcze wcześnie, a myśli cisnęły się do głowy i przyprawiały go o dreszcze. Nienawidził lasów, pól, łąk i nawet plaża, która znajdowała się kilkaset metrów od głównych ulic, niezbyt go interesowała, a tylko w takich przestrzeniach rzadko trafiało się na manekina. Lubił handlowe ulice swojego miasta, a teraz wyglądało na to, że jednocześnie będzie się ich bał, co może nie sprzyjać wychodzeniu z domu. Myśl, że sztuczna paprotka i świński udziec, które zauważył w przeszkleniu sklepu mięsnego, nie działają na jego układ nerwowy, była niewielkim pocieszeniem.
110
Od rana nie odstępował okna, a koło południa, kiedy zobaczył pod domem żółty samochód i kuriera wyjmującego z bagażnika paczkę o charakterystycznym kształcie, natychmiast cofnął się w głąb pokoju. Przez dłuższą chwilę nawet nie odbierał domofonu, ale uprzytomnił sobie, że doręczyciel za chwilę zacznie wydzwaniać po sąsiadach, i ostatecznie wpuścił go na klatkę schodową. Manekina zamówił w sklepie internetowym przedwczoraj, kiedy nie miał już innego pomysłu na podołanie lękom. Dzięki ofercie dowozowej pobliskich delikatesów udawało mu się już szósty dzień z rzędu żywić się bez wychodzenia z domu, ale coraz dobitniej rozumiał, że izolacja nie jest rozwiązaniem na dłużej. Z pracy w urzędzie celnym wylano go poprzedniego dnia, kiedy nie stawił się na trzecią zmianę pod rząd. Telefonów nie odbierał, ale przeczytał maila, w którym go o tym zawiadomiono. List polecony miał dojść w najbliższych dniach. Na szczęście miał oszczędności, żeby przeżyć dwa, może trzy miesiące, w czasie których zamierzał rozwiązać swoje problemy i jeśli się uda, wrócić do pracy w urzędzie. Próbował nie myśleć o tym, co zdarzyło się na spacerze, bo w końcu słyszał narastający syk i musiał zakrywać uszy poduszkami, żeby nie pękły mu bębenki. Ale nawet zanim do tego dochodziło, nie udawało mu się ustalić przyczyny kłopotów. Nigdy żadnej sprawy z pałubą nie miał, nie przypominał sobie, żeby którąkolwiek celowo przewrócił lub chociażby potrącił w czasie robienia zakupów czy którąś z nich wyśmiał. I owszem, mógł otrzeć się o jedną czy drugą przypadkiem we wnętrzu sklepu, pracownicy ustawiają je często na skraju przejść, jak gdyby, nie wiadomo po co, chcieli zmusić do kontaktu z nimi. Ale nawet gdyby, czy był to powód, żeby atakować go na ulicy, a gdy przestał wychodzić, męczyć go w dzień i prześladować we śnie? Ani jednej nocy od tamtej niedzieli nie spał porządnie. Śniły mu się sceny absolutnie porąbane. Jednej nocy – ogromne kobiece manekiny grające na środku Świętojańskiej w koszykówkę jego żywą głową. Kolejnej – stół, na którym, unieruchomiony, musiał przyglądać się filipińskiej operacji, jakiej pozbawione ramion dłonie dokonywały na jego korpusie, wyrywając nerki, wątrobę, śledzionę, zwoje jelit, płuca,
a wreszcie – tuż przed przebudzeniem – serce. W tragikomiczny sposób rozerwały go w czasie innego snu plastikowe nogi, które wpierw na jednej z wystaw sklepu z pończochami tańczyły gorącego kankana, a potem rzuciły się za oglądającym w dziką, jak z westernu, pogoń. Nie wiedział, nie przypuszczał, czego mogły od niego chcieć. Pewne natomiast było, że jeśli nie poradzi sobie z problemem, nawet bez wychodzenia z domu pałuby wykończą go szybko. Rozumiał, że musi się skonfrontować, ale chciał, żeby była to konfrontacja bezpieczna, niezabójcza przynajmniej, możliwa do opanowania. Znalazł w internecie hurtownię z wyposażeniem sklepów odzieżowych, w której zamówił niewyszukanego, prostego, najbardziej klasycznego manekina, jakiego prezentowano w katalogu. Model, którego egzemplarz stał teraz u niego w korytarzu, nazywał się Adam. Żeby trzymać go z daleka od swoich snów, przygotował mu miejsce w kącie pokoju dziennego, gdzie w każdej chwili, otwierając drzwi od szafy, mógł prawie w całości go zasłonić, a jednocześnie tuż koło okna wychodzącego na podwórze w przypadku konieczności poważniejszej ingerencji. Ale już w pierwszych kwadransach po odbiorze paczki zaczął tracić przekonanie, czy te wszystkie zabezpieczenia są konieczne, a jednocześnie czy nie popełnił błędu. Największe napięcie towarzyszyło odpakowywaniu. Przeciął sznurki i czując, jak serce bije mu coraz szybciej, zaczął zdzierać papier. Odsłonił nogi, biodra, wreszcie ręce, tułów i głowę, ale nie wydarzyło się nic niepokojącego. Żadnego syku w głowie, odczucia lęku czy nawet drobnego niepokoju. Ustawił manekina na jego miejscu i pod pretekstem sprzątania w korytarzu wchodził do pokoju i z niego wychodził. Kiedy przez ponad godzinę wciąż wszystko było w porządku, najpierw nieśmiało przysiadł, a po kwadransie rozłożył się już całkowicie wygodnie w fotelu naprzeciwko kukły i zapadł w spokojny, bezwizyjny, dający wypoczynek sen. Po przebudzeniu wyprostował się tylko na chwilę, po czym zatonął w kontemplacji. Adam nie przypominał żadnego z tych manekinów, jakie widywał na sklepowych wystawach. Nie,
nie chodziło o jego fizyczność, w promieniu kilometra bez wątpienia można by mu znaleźć jednego czy dwu braci bliźniaków, do tego ojca, matkę i spore grono kuzynów. Różnica, jaką dostrzegał, dotyczyła nastawienia kukły do niego. Adam wyglądał na zupełnie czystego, dziewiczego, niepokalanego. Był bardziej świeżo narodzonym dzieckiem niż przedstawicielem masy, jaka wygnała go z ulic miasta i powoli, ale konsekwentnie oblężała w snach. Może po dwu godzinach, kiedy był już przekonany, że Adam nie ma złych intencji wobec niego, postanowił przesunąć go na środek pokoju. Nie na stałe, oczywiście, ale jeszcze na te kilka godzin dnia, żeby widzieć go lepiej. Zrobił to jednak na tyle nieuważnie, że podstawka stojaka zahaczyła o wystającą z parkietu deskę i manekin rymnął na podłogę z głośnym jękiem. Rzucił się natychmiast, żeby go podnieść i ocenić uszkodzenia. Na szczęście oprócz zarysowania na lewym ramieniu nic nie znalazł. – Przepraszam cię, przepraszam – szepnął, próbując za pomocą chusteczki wyczyścić zadrapanie. – Nic nie szkodzi – usłyszał tuż przy uchu miękki, ciepły baryton, a kiedy zamarł, zastanawiając się nad naturą tego dźwięku, doszły go kolejne, w zamierzeniu kojące tony. – Spokojnie, nic się nie stało, to tylko drobne otarcie. A jednak nie było to takie łatwe. Na początku nie mógł oprzeć się wrażeniu, że sytuacja go przerosła. Sprowadzając do domu manekina, liczył przecież na nawiązanie relacji, zakładał nawet konfrontację, a mimo to kontakt werbalny, przynajmniej z drugiej strony, był dla niego czymś więcej niż tylko niemiłym zaskoczeniem, był wstrząsem. Tym razem ostrożniej przepchnął Adama z powrotem do kąta, zamknął za nim drzwi i do późnego wieczora tłukł się po pokojach, jakby zjadł nieświeży bigos. Sen, który miał tej nocy, nie należał do najstraszniejszych, ale nie był na pewno przyjemny. Śniła mu się masarnia, a w niej plastikowe głowy, które toczyły ze sobą nudne polityczne spory na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, niby to wymądrzały się, niby opowiadały tajemnice i sensacje, a tak naprawdę w kółko ględziły o tym samym. Marzył, żeby zniknęły
albo przynajmniej się zamknęły, ale jego życzenia nie chciały się spełnić. Dopiero koło południa nieco się uspokoił, otworzył drzwi i zaczął zaglądać do pokoju, mrucząc przy tym pod nosem oderwane zdania o śniadaniu i pogodzie (jakby ta go szczególnie interesowała), ale bez rezultatu. Adam milczał. Pomyślał, że może się pogniewał za wcześniejszą izolację, no i powrót do rogu, więc przesunął go na środek pokoju i chodził przy nim jeszcze częściej, ale manekin wciąż się nie odzywał. Dopiero pod wieczór, kiedy zupełnie już zdezorientowany, zapytał kukłę wprost, czy zamierza z nim rozmawiać czy nie, Adam spokojnie odpowiedział: – Oczywiście, jeśli tylko będę pewien, że ty tego chcesz. Odetchnął z ulgą, zaprawdę nawet niepojęta prawda była lepsza niż niepewność. Cały wieczór i pół nocy spędzili na rozmowie. Właściwie to on mówił, a Adam słuchał. Kiedy nieco wcześniej przygotowywał sobie scenariusz tego spotkania, przypominało ono dialog detektywa z podejrzanym lub lekarza z pacjentem, w którym to on jest podstępnie wypytującym. Gdy jednak rozłożył się na wygodnym fotelu, nie był w stanie opanować słowotoku. Potrzebował tego, czuł, że otwiera się w nim wąski wentyl, przez który pokłady niezrozumienia, frustracji i zmęczenia mogą gdzieś ulecieć. Opowiedział Adamowi wszystko o swoim problemie. Jak zaczął się bać wychodzić na ulicę i o tym, co przydarzyło się w czasie niedzielnego spaceru. Opowiedział mu w końcu każdy ze swoich snów i jak postanowił go zamówić przez internet. Nie powstrzymał się nawet, żeby opisać, dlaczego wybrał dla niego miejsce w kącie i co czuł w przełomowych chwilach ich znajomości. Kiedy skończył, poczuł się prawie tak samo nagi, jak stojący przed nim Adam. Ale było mu z tym dobrze, lekko, przyjemnie. I znów, podobnie jak w ich pierwsze wspólne popołudnie, zasnął na fotelu i aż do rana spał snem dającym wypoczynek, czystym, bezpiecznym. – I co o tym wszystkim myślisz? – zapytał Adama dopiero kolejnego dnia, kiedy wstał, umył się, zjadł śniadanie i poczuł, że powinien jak najszybciej naprawić brak symetrii we wczorajszej rozmowie. – Czego one ode mnie chcą?
– Trudno mi powiedzieć, nie znam ich – odpowiedział manekin tonem tak szczerym, że wydało mu się nawet, jakby delikatnie poruszył plastikowymi ramionami. Zasępił się, ale postanowił drążyć dalej. – Przecież jesteś manekinem, tak jak one. Może czujesz coś, co cię we mnie drażni, albo sam pragniesz czegoś ode mnie? – Ależ czego mógłbym jeszcze od ciebie chcieć? Znalazłeś moje zdjęcie, wydobyłeś z magazynu, w którym takich jak ja były dziesiątki. Wiesz, jak tam było ciemno i brudno? Dałeś mi dom, otworzyłeś się przede mną jak przed bratem. Jedyne, co wobec ciebie czuję, to wdzięczność i żal, że nie wiem, jak ci pomóc. – Tak – odpowiedział po chwili milczenia. – Wierzę ci. Ale jeśli zostanę dłużej w domu, po prostu się uduszę. Powiedz mi, co mam robić? Adam milczał. Wreszcie on zaczął coraz bardziej gorączkowo mówić: – Słuchaj, a może nasze spotkanie coś zmieniło? Może powinienem wyjść z domu i sprawdzić, może już wszystko jest w porządku? Jak myślisz? – Myślę, że rzeczywiście powinieneś się przekonać – powiedział Adam. Już dawno nie poczuł takiego zawodu. W ciągu kilku kwadransów zdążył się w takim stopniu przyzwyczaić do swojej koncepcji, że siedem minut, jakie spędził na powietrzu, było wyjątkowo bolesnym doświadczeniem. Dopiero kilka godzin później, kiedy przestał ryczeć jak dziecko, zdjął sobie z głowy poduszkę, wstał z łóżka i poszedł do pokoju Adama (wtedy złapał się na tym, że tak zaczął to pomieszczenie nazywać), dostrzegł, że to doświadczenie mogło nie być kompletną katastrofą. – Popełniłeś chyba błąd, licząc, że twoje lęki tak nagle ustąpią – rzekł Adam, kiedy usłyszał relację z wyjścia. – To już wiem – odpowiedział. – Ale twoja opowieść nie była tak przerażająca, jak ta o niedzielnym spacerze. – Mówisz... – chciał dalej słuchać spokojnego głosu Adama. – Wiesz dlaczego? O ile dobrze zapamiętałem tamtą, wspominałeś o syku, jaki ci towarzyszył, kiedy wracałeś do domu. – Tak, to prawda, straszny dźwięk, wolę go sobie nie przypominać – odrzekł.
111
– A dzisiaj? Nie wspomniałeś o nim, czy po prostu go nie było? – Masz rację – zastanowił się – dziś go nie słyszałem. Może dlatego, że byłem na zewnątrz zbyt krótko. – Może. A może coś się jednak zmieniło i to w tę stronę, w jaką powinno się zmieniać? Nadzieja, jaką rozpaliła w nim ta rozmowa, nie trwała długo. Z bardzo prostego względu: nie istniało nic, co mogłoby ją podtrzymywać. Z każdym kolejnym dniem uświadamiał sobie coraz dobitniej, że nie ma pojęcia, co zrobić, żeby radykalnie przyspieszyć rozwiązanie swoich problemów. Przepchnął łóżko do pokoju Adama, dzięki czemu, tak jak zakładał, mógł chociaż spokojnie spać. Natomiast w dzień powtarzał próby wyjścia na ulicę, ale kończył je szybko, bez poczucia znaczącej poprawy. Z każdym kolejnym podejściem czuł do Adama coraz większą niechęć, starał się nie spoglądać mu w oczy, w ogóle na niego nie patrzeć, omijać jego pokój, jakby to on był winny całemu nieszczęściu. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu powiększało to jego frustrację, pewne jest natomiast, że znacznie przyspieszyło jej wybuch. Mniej więcej po tygodniu od początku tych eksperymentów zamiast zwykłej racji żywnościowej zamówił w delikatesach dużą butelkę wyborowej i dwie zgrzewki mocnego okocimia i chociaż był środek dnia, zamknął się w kuchni i zaczął je szybko w siebie wlewać. Ze spędzonych tam kilku godzin szczególnie zapadł mu w pamięć obraz własnych kapci na betonowym parapecie, Świętojańskiej widzianej z wyższego miejsca niż najwyższy punkt kuchennego okna, a potem butelki, która wymyka się z dłoni i roztrzaskuje na chodniku na drobne kawałki. Nie miał pojęcia, jak znalazł się w pokoju Adama. Ważne jest to, że znów słyszał siebie mówiącego. Nie zaczął jednak wcale od tymczasowych bolączek. Opowiadał historię swojego smutku, która była jednocześnie historią samotności. Pierwszy raz otworzył się nie tylko przed kimś, ale nawet przed sobą do tego stopnia, że każde wypowiadane słowo odsłaniało mu coś nowego. Już kiedy wspominał swoją matkę, która od jego dzieciństwa przez cały czas umierała, ale ostatecznie opuściła
112
ten świat dopiero niedawno, zrozumiał, że nigdy nie nauczył się ufać ludziom. Przynajmniej w stopniu większym niż ten potrzebny do podstawowego funkcjonowania, pozwalającym na prawdziwe zbliżenie. Może dlatego do tej pory nie udało mu się zatrzymać przy sobie dziewczyny i – czego nawet nieszczególnie się wstydził – musiał płacić za seks, a jedyną pracą, w jakiej się sprawdzał, była kontrola towarowa w portowym urzędzie celnym, najczęściej szperanie po kontenerach. Zdecydowanie lepiej się czuł, kiedy miał wokół siebie przedmioty niż ludzi. A teraz – doszedł w końcu do współczesności – nawet im nie może już wierzyć. – A może... może manekiny wcale nie są przedmiotami – zamyślił się chwilę po tym, jak skończył opowiadać. – Może nie powinienem tak o was mówić? Czy wy żyjecie? Powiedz mi, proszę, Adamie. A może ty jesteś wyjątkiem? – A może ważne jest tylko to, że pytasz? – odpowiedział zagadkowo manekin. – Co to znaczy? – Tylko tyle, że nie musisz wcale ustalać, czy żyjemy, czy jesteśmy przedmiotami. Najważniejsze, żebyś spróbował zrozumieć, kim lub czym jesteśmy dla siebie. Był podniecony. Miał wrażenie, jakby zrozumiał coś nadzwyczajnego, coś, co pozwoli mu poradzić sobie nie tylko z teraźniejszością, ale ze wszystkimi problemami: – Pamiętasz, jak powiedziałeś kiedyś, że jesteś mi wdzięczny? Że tak dużo ode mnie otrzymałeś? Ja tobie chyba też coś zawdzięczam. Dzisiaj dowiedziałem się o sobie więcej niż przez całe życie. Dziękuję ci. Niezależnie od tego, co one o mnie myślą, szanuję cię, a nawet w pewien sposób... kocham. Manekin milczał, ale wyglądał na wzruszonego. Podszedł do Adama, objął go i zaczął całować po policzkach, czole, a w końcu ustach. Potem rozłożył na podłodze koc, na którym długo, długo leżeli obok siebie. Patrzyli sobie w oczy i tulili się do siebie. Zasypiając, czuł, że jest wreszcie szczęśliwy. Był środek nocy, kiedy obudził się i poczuł, że alkohol nieco już z niego wyparował. Wstał, ubrał się i postawił Adama na nogi. Założył mu spodnie, buty, koszulę i płaszcz, ich rozmiary pokrywały się prawie idealnie.
– Pójdziesz ze mną – powiedział – pokażemy im wszystkim, kim jesteśmy dla siebie. Zniesienie z drugiego piętra manekina okazało się w jego stanie trudniejsze, niż przewidywał. Jeśli głuche echo stukotów na korytarzu jeszcze nie obudziło sąsiadów, na nogi musiało postawić ich to, co zrobił potem. A mianowicie, gdy udało mu się wytaszczyć Adama na chodnik, zaczął przeciągać go od witryny do witryny i wrzeszczeć: – Popatrzcie, oto my! Kochamy się, kochamy! A potem nasłuchiwał i rozradowany absolutną ciszą na zewnątrz i w sobie, która następowała po kilku odbiciach głosu od murów kamienic, przy każdej kolejnej wystawie krzyczał jeszcze głośniej i zaśmiewał się przy tym. Było mu tak dobrze, że nie umilkł, dopóki błyskające w przeszkleniach zimne, niebieskie światła nie wygasły, gdy solidne uderzenie pałką w plecy zepchnęło go na ziemię.
* * * Nic, co przeżył przez prawie pół roku na oddziale psychiatrycznym nieodległego szpitala, nie mogło zabić w nim szczęścia uwolnienia się od lęku przed manekinami. Tego dnia, kiedy go wypuszczono i przechodził od podmiejskiej kolejki wzdłuż sklepów w stronę swojej kamienicy, miał nawet wrażenie, jakby były mu za coś wdzięczne. Prawie już nie tęsknił za Adamem. W ogóle dość szybko i łatwo, może pod wpływem leków, pogodził się z ich rozdzieleniem. Zastanawiał się tylko czasami, gdzie jest Adam i co z nim uczyniono. I właśnie kiedy zatrzymał się przed tą samą wystawą, sprzed której tamtej nocy zabrał go patrol, zauważył, że stoi na niej Adam ubrany w dżinsową kurtkę i spodnie. Pomyślał, że wygląda jak lekarz. – Cześć, Adam – rzekł do niego, ale tamten nie odpowiedział. – Kocham cię – dodał, ale jakoś bez przekonania i znów nie doczekał się odzewu. Może to tylko szyba – szepnął już tylko do siebie – a może musiało się to tak skończyć. Adam Kamiński
Joanna Mueller
trofea i tropy, wnyki i wymyki na koniec, ostrolotko, opowiem ci o pokocie: w języku myśliwego miot nie oznacza rodzenia – pędzeniem go nazywają wytrawni sygnaliści wpędzaniem zwierzyny w padlinę – darz bór! czy dasz wiarę? a nie mówiłam? nie mówię, bo w słowo nie wchodzę są troski, których żywić nie będę trzecią częścią siebie ty dla nęcisk, zestrzałów opuść pielesze, puszczaj farbę, posokę, odemknij się najwyraźniej knieję złomują zbiorowo w krainie wiecznych głodów łowczy cię dojdzie, postrzałko, naganiacz dopadnie głowę zawracaj na zachód, twarzą ku łowisku czołem do sztychu nagonki rozrzewniaj zarzewie pustki jeszcze nie wiesz, że król polowań okaże się królem pudlarzy ten, co miał cię i wymiął, wyjął z kontekstu dnia dołożył do puli historii i gładko porachował małe miałkie harmonie złożone z prostych hormonów w pisaniu się układa inaczej niż w życiu ofiary, dusza przy tuszy, od lewej do prawej dla zaczernienia kartek – ciał bielenie, łuskanie i patroszenie tuszki, i skórki niewarte wyprawek na posłaniu z jedliny, na sofie w jodełkę wszystko zgodnie z rozkładem, wedle hierarchii jatek najpierw sierść, chyb, kita, turzyca i pióro a potem to już drobnica: mężczyzna, pies, dziecko, dziecko
z cyklu Satyry ze światka
113
ssij, sączku, chłepcz i chłoń literatura – burdelik na skraju podrzędna stacja przeładunkowa blue sky na skajowym fotelu w hotelu tarcie skóry o skórę w pościeli z sielanki tania imitacja intymnej namiastki to podrabiane szlachectwo szlachtowań rzeź, która rześko udaje wystawne barbecue kurs w romans, bo dryf, nie opór, rzeźwi wyobraźnię kilka zachłannych haustów – i już farsa w wersach montaż afektów, łechtań i podbechtań, pustota mirabilis kleci się, leci czarci kabarecik chcecie się w lepkim światku unurzać, szmudraczki? lgnący, naglący i posuwiści w miłosnych uzdach i bruzdach załupku, stulejko, kłykcino kończysta bawcie się, dławcie, wszystkiego pozbawcie tratujcie się, kto może, z upojną sadysfakcją hartujcie się w harówce hormonalnych harców na odwrót wywichnięte ciała poddajcie plądrowaniom złogi słów po kontuzji ratuje transfuzja wydzielin więc fundujcie konfuzjom przyzwoity skandal i co się z tego wyknuje? gdzie pył, gdzie promień, gdzie płomień? ledwie wyciek, brednia wybroczyn: ślina, śluz, pot, łój i łzy brzydota spustoszenia, zapładniające fiasko przewiniecie się, przewinicie, pozbliżacie się, poświnicie po wszystkim sterylnie pozmywa czysta rączka: maruder-trubadur żeby to, co w ciało się wdało – słowem się tylko wsławiło chociaż to, co spisane na miłość – miłością nie było
114
z cyklu Satyry ze światka
szkrable z b
jotbe, bo wie
myśli jak kaftaniki mleko atrament nieprzelany z kąpielą dziecko nad rozlanym nie czas jest mi wprost niewymownie lecz nie o tym płaczę maszerując – murszejąc po wewnętrznym dziecińcu upadając o słonie w salonie mnożę obwarowania chodź na spytki uparta dolorystko jak ci w tej porze rozproszeń z podręcznym kuferkiem uroszczeń bez międzylądowań w natchnieniach intymistyczko wieczystych niedoczasów dręczona ciągłym brakiem ciągłości no nie obkruszaj się tak miękko osadzaj układaj w wierszowniku w rażącej doraźności drąż językiem wyrzyna się mleczuś co się odstanie to się nie stanie ta kawa jest cała o dzieciach rozpacz do rozpuku pokot ma pragnienie nagle wkraczają córczyne połajanki: na dzisiaj dosyć tego kłamanego palec do budki kto większym głupieńcem och chłoniaki wnikliwe lepkie głaszczki-przywłaszczki pełzające rewolty rozważne rozwałki rządy tymczasowe do porządku wołajcie pobite gary ograne-zaklepane krzepkie dziewczynki rządzące zabawami po waszej stronie trzeba się urodzić Joanna Mueller
115
Adam Kaczanowski
Kto zaspokoi nasz głód? wchodzi do wanny, podoba jej się zapach nowego płynu do kąpieli, cieszy się, że go odkryła, liże nakrętkę i od razu wstydzi się tego, co zrobiła osobisty sekretarz zmarłej noblistki wyciąga z jej szuflady liścik z dzieciństwa, coś o pieniądzach, odgryza drobny kawałek papieru, przełyka, jest poruszony martwi się, że straci robotę, ale z drugiej strony, myśli, gdyby go tak zwolnili, dziękowałby bogu, że nie musi już tam przyłazić, dłubie w nosie, podjada smarki premier odkrywa, że jego ulubione dżinsy lekko starły się na nogawkach, odrywa od nich dyndającą nitkę i nie wie dlaczego, szybko wkłada ją do ust, ciamka prosi, żeby nie przestawał jej TAM lizać, żeby pieścił ją TAM językiem, ale prosi też, żeby włożył jej do ust swój laczek, nowy, dopiero co kupiony od górali córka premiera przez przypadek widzi, jak ojciec ssie nogawkę swoich dżinsów, zafascynowana wkłada palec najpierw do doniczki z draceną a potem do ust a niech mnie wywalą, kolejnego smarka podrzuca do podajnika w ekspresie do kawy, podejrzałem raz szefową, jak liże szybę w drzwiach, lizała, jakby chciała pożreć je stuzłotowy banknot, zamyka się w toalecie i pakuje do ust stówę, którą dopiero co zarobiła sprzątając u ludzi, ta stówka smakuje jej jak nigdy otaczają go, odcinają drogę ucieczki, jest środek nocy, są pijani, drwią z niego, wyciągają z jego teczki długopis i każą mu go zjeść, jest z tym kupa śmiechu obciąga mu, połyka i ze zdziwieniem pyta, co jadł, bo jego sperma smakuje jak roztopiony plastik, obiecywałeść jeść ananasy, wypomina mu dzieci w piaskownicy zajadają się pączkami z piasku aż w końcu jedno z nich
116
wpada na pomysł, żeby jeść robaki, nie widzą żadnego, ale dopadają kota córka premiera wyjada całą ziemię w dracenie, popija wodą z konewki, jej ojciec nie może się powstrzymać, odrywa guzik od spodni i ssie go jak landrynkę na spowiedzi wyznaje księdzu, że pisał miłosne liściki do kolegi z klasy, ksiądz jako pokutę wyznacza mu połknięcie różańca, teraz, natychmiast wyżera gąbkę z kanapy, robi to od tygodnia, dorzuca też trochę gąbki kotu do jego karmy, czuje dreszcz podniecenia, biegnąc do toalety premier ma tego dość, mówi basta i sytuacja się uspokaja Adam Kaczanowski
117
Robert Król
BĄDŹMY POSŁUSZNI Jestem błyskawica i kupuję dwa pioruny za ostatnie pieniądze, które dał mi tata. Mama w lokach krzyczy z łazienki, że mówi się tato, aż chmurę urywa i sufit opada. W międzyczasie sąsiad z góry kradnie nam garściami krocie ognia z podwórka. Cztery krocie dokładnie. Niewątpliwa zresztą presja z tego sąsiada, wbrew niemu. Daj se spokój chyba! Krzyczy we mnie na mnie ćwierć sumienia, prawie że echo sunące po śladach dumek, maminych napomnień. Na sobie stawiaj alkohol i wszystkie kobiety. Ważne, żeby były smukłe, jak ja (znowu matka). W pasie jak szprycha. W udzie jak ciotka. Zdrowe na duchu. Złym nas straszą od dziecka i starczy. Już mi się z tego rozregulowało. Bo i głowa i brzuch jakby nie mój. Chociaż z drugiej strony mam w sobie czasem piekło, naprawdę mam.
118
MUZYKA Tak wygląda moja ręka, tak policzki, a tak internet, który odwiedzam o poranku. Od dawna przestałem pasować do ludzi i miejsc. Nawet kot na mnie nie patrzy. Nie patrzy też sąsiadka spod dwunastki, choć bardzo chciałbym. Patrzy jej mąż. Źle patrzy. Aż głupio się odezwać. Głupio też muszę wyglądać, kiedy idę do pracy. Jeszcze gorzej, jak jem, stojąc przy lodówki otwartych drzwiach. Wróć: jak jem i piję tam, stojąc. Puszkę otwieram tylko łyżeczką. Drugim końcem. Zawsze mam pod ręką jakiś drugi koniec. Śmieci wkładam do worka, worek do kubła, kubeł stoi pod zlewem. Talerze układam na sobie. Kolor w kolor. Spodnie zdejmuję i raczej wieszam. Jak wieszam, to na krześle, na oparciu, jeśli chodzi o szczegóły. Mówię i myślę, co chcę. Czasem poleżę.
MOWA Auto nie jeździ, choć powinno. Przystanek pusty, lecz zadbany. Słońce zachodzi, a deszcz nie zamierza trafić do studzienki. Płynie życie, rzeka podchodzi do ludzi tylko po łuku i nie przydaje się pięć złotych, które kładziesz sobie na kolanie, żeby inni widzieli. Póki co, widzi cię pies. Zjedz, mówię, bo chyba dobre, a ty jesz. Podnieś trochę rąbek sukienki, a ty bierzesz i podnosisz. To właśnie dlatego kłania ci się co drugi, a co druga udaje, że cię nie ma, kiedy idziemy za rękę. Bój się tego, co ci zrobię, brzytwo, myśli każda jedna. Jam jest król. Podnieś rąbek sukienki. Przystanek jest pusty, a słońce zachodzi. Mam monetę i położę ci ją na kolanie. Jeszcze nie wiesz, co ci zrobię. Żadna tego nie wie. To właśnie dlatego nie kłania mi się co drugi, a co druga udaje, że deszcz i auto i cudze zwierzęta.
119
KRAJOWY Weszłam w to, naprawdę weszłam. Świat się na mnie popatrzył, jakbym miała garba. Albo co najmniej zeza. Tak, zez brzmi bardziej na serio. Dlatego stoję, patrzę sobie na kasownik i nie wiem, co mam włożyć. Mogę klucze ewentualnie. Więc próbuję, ale kiepsko mi idzie. Niezbyt ktoś pomyślał, jak to wymyślał. A to szpara nie ta, a to klucz znowu. Od dziś zamierzam dyscyplinować miejskie źródła. Do kasownika klucze. Do tramwajowego wagonu worek ze śmieciami, zamiast mnie oczywiście. Powinnam powiedzieć jeszcze: i chuj. Tak, powinnam, ale mnie nie stać. Koleżanki z pracy próbują ze mnie drzeć łacha, mówią, żeby nie przeklinać, kiedy sytuacja tego nie wymaga. To chyba tyle. W możliwe najszybszym terminie spróbuję poprzestać. Kiedyś dzień będzie biały, to chyba dam radę. Posiedzę na murku. Popatrzę na cień. Robert Król
120
Onanizm jako światopogląd O czeskiej rewolucji seksualnej spod znaku Bohuslava Brouka Agata Firlej
Bohuslav Brouk urodził się jeszcze za czasów monarchii habsburskiej (w 1912 roku) w rodzinie bogatych praskich mieszczan: domy towarowe firmy Brouk & Babka – między innymi Biały Łabędź, swego czasu znacjonalizowany – istnieją do dziś. Jego młodość przypadła na czas Pierwszej Republiki Czechosłowackiej. Zanim jeszcze skończył osiemnaście lat, związał się z praskim środowiskiem awangardy artystycznej i zaczął publikować eseje poświęcone psychoanalizie. Do najbliższych jego przyjaciół należeli artyści Jindřich Štyrský, Toyen, Konstantin Biebl, Karel Taige i Vítĕzslav Nezval, wraz z którymi na początku lat trzydziestych założył Grupę Surrealistyczną (Surrealistická skupina, 1934). W gronie praskich literatów i malarzy uchodził również za mecenasa, współfinansującego inicjatywy wydawnicze i małe sceny teatralne, nie wspo-
minając już o pokrywaniu kosztów artystycznych peregrynacji po rozmaitych gospodach. Pierwsze publikacje, poświęcone psychoanalizie w kontekście socjologicznym i artystycznym, Brouk zaczął ogłaszać (na ogół na własny koszt) jako niespełna osiemnastoletni uczeń szkoły handlowej, w surrealistycznych czasopismach. Debiutancki esej Problém oidipuskomplexu v moderní sociologii (Problem kompleksu Edypa we współczesnej socjologii) traktujący o możliwości powiązania psychoanalizy z marksizmem, co zresztą na długo stanie się ulubionym przedmiotem rozważań Brouka, wywołał pewien rozgłos; podniosły się głosy zachwytu ze strony surrealistów i głosy krytyczne... z każdej innej strony. Kolejne, szybko po sobie następujące publikacje utrwaliły tę dychotomię. Brouk wydaje Vĕčné nemĕnné v umĕní (Wieczne i niezmienne w sztuce), szkic,
w którym postuluje konieczność wyrugowania ze sztuki jakiejkolwiek ideologii (późniejsze rozwinięcie tej tezy doprowadzi go do antykomunizmu); Psychologie duševní plodnosti (Psychologia płodności), esej na temat wrodzonej przewagi intelektualnej mężczyzn nad kobietami; Manželství – sanatorium pro méněcenné (Małżeństwo – sanatorium dla niedowartościowanych), w którym dowodzi, że małżeństwo to instytucja powołana wyłącznie do ratowania samopoczucia jednostek słabych (zwłaszcza kobiet) oraz Onanie jakožto svĕtový názor (Onanizm jako światopogląd) – metaforyczne ujęcie twórczości artystycznej jako onanizmu. Broukowi zarzucano – zrozumiały, zważywszy na wiek eseisty, o którym jednak większość polemistów najprawdopodobniej nie miała pojęcia – brak dojrzałości i doświadczenia, nadmierną swobodę stylistyczną, sta-
121
wianie ryzykownych tez i powierzchowność sądów. Marksiści widzieli w pracach Brouka „burżuazyjny jad“ sączony w zdrową marksistowską naukę. Pozytywne przyjęcie tych esejów przez surrealistów należy tłumaczyć – poza tym, że był jednym z nich i że publikował wymienione teksty głównie w pismach surrealistycznych – z jednej strony ich zainteresowaniem wszystkim, co działo się w wiedeńskiej psychologii i co inspirowało Paryż, a z drugiej strony tym, że recepcja psychoanalizy w Czechach była jeszcze wówczas słaba; Brouk trafił więc na swego rodzaju niszę. W 1932 roku, dwa lata po debiucie publicystycznym, wydał książkę pt. Psychoanalysa. Była to wprawdzie druga (po pracy Rudolfa Součka z 1926 roku) książka czeska poświęcona psychoanalizie, ale ze względów komercyjnych wydawca ogłosił ją jako pierwszą. Trzeba dodać, że od blisko dwudziestu lat tezy psychoanalizy wykładał już w Pradze Jaroslav Stuchlík, uczeń Freuda i Junga, nie zyskując jednak szerokiego rozgłosu, natomiast od 1923 zajmował się tą dziedziną na Uniwersytecie Karola także rosyjski imigrant, Nikołaj Jefgrafowicz Osipow. Mimo to, kiedy na przełomie lat 1932/33 Brouk rozpoczyna studia medyczne z zamiarem poświęcenia się psychoanalizie, wielu profesorów Uniwersytetu Karola określa tę dyscyplinę mianem szarlataństwa. Po dwóch semestrach Brouk przenosi się na wydział biologii i wydaje własnym sumptem kolejne książki, między innymi Autosexualismus a psychoerotismus (Autoseksualizm i psychoerotyzm, 1935), którą krytyk Vítĕzslav Tichý ogłasza pierwszym czeskim podręcznikiem dla onanistów. Westchnienie Františka Xavera Šaldy: A vůbec, tenhleten Brouk! („A w ogóle, ten cały Brouk!“) stało się skrzydlatym wyrażeniem; krytyk ponadto publicznie wyraża zdziwienie, że artyści takiego formatu jak Nezval i Teige „kompromitują się“ towarzystwem hochsztaplera. Rozpiętość tematyki, którą Brouk się zajmował, jego pospieszny debiut i możliwość ominięcia weryfikacji wydawniczej, jaką dawał mu jego status materialny, pozwalają sądzić, że na początku lat trzydziestych istotnie był on dyletantem, choć z pewnością dyletantem oczytanym, momentami błyskotliwym i niepozbawionym gustu literackiego. Czy o Brouku na wczesnym etapie jego aktywności należy mówić jedynie jako o swego
122
rodzaju kuriozum, dopełniającym obrazu awangardy praskiej czasu pierwszej republiki? Z pewnością nie tylko. Istotną wartością jego pracy od samego początku było przełamywanie tabu i odważne, wręcz prowokacyjne eksplorowanie dziedzin, których konwenans eksplorować nie pozwalał. Bohuslav Brouk był dla czeskich surrealistów teoretykiem rewolucji seksualnej. To on stworzył w Czechach język badań nad problematyką seksu i pornofilii w szerokim, kulturowym kontekście. Pornofilia jest więc, według autora, ufundowana na świadomości wstydliwej tajemnicy ludzi „uduchowionych“, których poczucie równowagi opiera się na wyeliminowaniu z publicznego dyskursu szeroko rozumianej sfery cielesności, innymi słowy: pornofilia narusza tabu. Stąd już tylko jeden krok do uznania, że istotną cechą pornofilii jest agresja, „rys sadystyczny“ („sadistický ráz“). W ten sposób dziedzina ta staje się narzędziem walki uciśnionych z dominującą warstwą społeczną, która okopała się na pozycjach konwenansu i tzw. poczucia przyzwoitości. Rozumowanie to prowadzi początkowo Brouka do powiązania pornofilii z marksizmem. Cielesność jako ostatni argument ludzi odrzuconych, seksualność znosząca sztuczne podziały (klasowe), staje się siłą warstw niższych, ponieważ te, według filozofa, podchodzą do spraw ciała w sposób naturalniejszy niż burżuazja. Upodobanie do obscenów (zgodnie z etymologią słowa porno-filia) byłoby zatem uderzeniem w hipokryzję klas wyższych i narzędziem rewolucjonistów. Iluzja wzniosłości – w sensie wzniesienia się ponad wymagania ciała i własne libido – to zasłona dymna, ale jednocześnie też słaby punkt dominującej grupy społecznej. Chcąc połączyć koncepcje Marksa i Freuda, Brouk rozważał psychoanalizę w oderwaniu od freudyzmu, który był, wedle jego definicji, koncepcją opartą na zwulgaryzowanej teorii psychoanalizy, sformułowaną przez fałszywych egzegetów wiedeńskiego psychiatry. W Bilansie psychoanalizy w 1936 roku autor wychodzi – na poły ironicznie, na poły poważnie – od podziału na psychoanalizę jako owoc żydowskiego ducha i freudyzm o rodowodzie morawskim, aryjskim, niesplamionym. Freudyści, rekrutujący się według Brouka głównie spośród lekarzy,
filozoficznych i psychologicznych antytalentów, eliminują z omawianej teorii element indywidualizujący i spekulacyjny, korzystając jedynie z tych jej aspektów, które pozwalają na działanie szablonowe, mechaniczne. Znajomość zdefiniowanych przez Freuda kompleksów i mechanizmów psychologicznych wykorzystują nie do analiz, ale do prostych, bezmyślnych aplikacji; nie do badań – a do wykładów. Freudyzm ciąży ku szablonowemu segregowaniu duchowych zjawisk i procesów, jak przekonują nas setki bezdusznych studiów, publikowanych w rozlicznych freudowskich pismach, bezprawnie nazywających się psychoanalitycznymi – pisał Brouk. Powiązanie obsceniczności z niższą warstwą społeczną i postrzeganie jej jako narzędzia walki z warstwami wyższymi pojawia się w starożytnych satyrach, w antytetyczności nurtów apollińskiego i dionizyjskiego (co staje się przedmiotem późniejszych rozważań Friedricha Nietzschego), w średniowiecznych opowieściach jarmarcznych, na których oparta jest choćby Gargantua i Pantagruel Rabelais’go oraz w pozakościelnych przedstawieniach – Czesi mają tu ważne odniesienie w postaci Mastičkařa, a jeśli sięgnąć do literatury czeskiej bliższej czasom Brouka, nie można pominąć nazwiska, na które sam filozof, podobnie jak pozostali surrealiści, chętnie się powoływał: Ladislava Klímy. Wystarczy przypomnieć choćby, w jaki sposób dokonuje się ostateczny upadek i jednocześnie wyzwolenie księcia Sternenhocha, tytułowego bohatera powieści Klímy: książę w ataku szaleństwa rzuca się na martwe ciało swojej żony i odbywa z nią stosunek seksualny. Bohuslav Brouk korzysta więc w swoich rozważaniach z dychotomii dobrze zakorzenionej w kulturze, próbując opisać ją przy użyciu terminologii marksistowskiej. Zadanie to na gruncie artystycznym okazało się karkołomne, nie tylko z powodu przeciwstawnych presupozycji marksizmu i psychoanalizy (także „psychoanalizy prawdziwej“, którą starał się Brouk oddzielić od redukcjonistycznych praktyk freudystów), ale również z powodu aporii, jaka cechuje sam termin „sztuka marksistowska“. Brouk-marksista usiłował być zarazem modernistą, głoszącym hasło sztuki dla sztuki, co okazało się niemożliwe do pogodzenia.
Odchodząc od inspiracji marksistowskich, filozof skoncentrował się na pornofilii artystycznej, stojąc na stanowisku, że jest to nurt niezbędny dla ukazania pełni człowieczeństwa, w tych jego przejawach, które dotychczas były przez sztukę wysoką ignorowane. W obrębie pornofilii artystycznej Brouk przeprowadza analogiczną stratyfikację. Pornofilia niska, nazywana przez niego kiczem, charakteryzuje się jednoznacznością i prostym dążeniem do wywołania u odbiorcy podniecenia seksualnego, podczas gdy pornofilia wysoka, choć może inkorporować oba wymienione elementy, nie czyni z nich jednak celu (punktu dojścia): Pornofil kiczowaty pozostaje w królestwie alkowy; w odróżnieniu od niego artysta krąży po całym świecie. Wolno mu wyszczać morze, wysrać Himalaje, rodzić miasta, onanizować się fabrycznymi kominami itd. Dla niego nie ma nic świętego, wszystko może kojarzyć z seksualnością. Łączenie sfery fekalnej z seksualną na mocy wiążącego obie dziedziny tabu jest dla niego charakterystyczne. Już na początku lat trzydziestych Brouk głosił prowokacyjną koncepcję światopoglądu onanistycznego (Onanie jakožto svĕtový názor, tekst opublikowany w piśmie „Erotické revue I“ w 1932 roku), do której później kilkakrotnie powracał. Cztery lata później rozwijał tę myśl następująco: Jego [artysty-pornofila – przyp. JF] panseksualizm ma podwójne znaczenie; po pierwsze jest to atak na impotencję purytan, po drugie: postulat oddzielenia płciowości od funkcji rozrodczej. Seksualność jest traktowana czysto estetycznie, wręcz sybarycko. Nie kazi rozkoszy, możliwej dzięki libido, prozą życia. Pornofilia artystyczna jest więc według Brouka swego rodzaju sybarytyzmem, umożliwiającym czerpanie rozkoszy bez obciążeń i ograniczeń, na zwijmy to tak – fizjologicznych. Onanizm (w potocznym, a nie etymologicznym sensie tego słowa) w ujęciu metaforycznym oznaczałby sposób kreowania sztuki jako zjawiska izolowanego od jakichkolwiek zewnętrznych powinności i zarazem więzów; krótko mówiąc: art for art’s sake. Polonista natychmiast usłyszy tu echo pism Przybyszewskiego (przez jakiś czas zresztą mieszkającego
Jindřich Štyrský, kolaż z książki Emilia przychodzi do mnie we śnie. Po akceptacji i dzięki uprzejmości wydawnictwa Torst
123
w Pradze): jego Confiteora czy nakreślonego w początkach XX wieku incipitu Requiem Aeternam: Na początku była chuć... Cytowane powyżej Broukowe onanizowanie się fabrycznymi kominami może być obrazoburczą aluzją do wzorca poezji proletariackiej, który po wojnie stał się wzorcem obowiązującym. Podsumo-
wując: onanistyczny światopogląd jest zatem oparty na dwóch filarach: na indywidualizmie (czy też separacji) i na holizmie, który każe postrzegać człowieka jako całość, bez podziału na sfery wstydliwe i jawne. Podobnie jak Stanisław Przybyszewski, autor esejów Zur Psychologie des Individuums1,
Jindřich Štyrský, kolaż z książki Emilia przychodzi do mnie we śnie. Po akceptacji i dzięki uprzejmości wydawnictwa Torst
Brouk też interesował się istotą geniuszu i psychologią indywidualną, czerpiąc jednak w odróżnieniu od polskiego pisarza przede wszystkim z refleksji Alfreda Adlera. Adler, uczeń Zygmunta Freuda, odseparował się od kręgu wiedeńskiego psychiatry, opracowując własne koncepcje kompensacji i holizmu inspirowanego pismami Jamesa Smutsa. Postrzeganie człowieka jako całości, bez sztucznych podziałów na ciało i duszę, emocje i rozum, na tle jego środowiska, przeżyć i zwłaszcza braków (frustracji), które miały stanowić motywację, a nie determinantę jego działań, było szczególnie bliskie poglądom Brouka w drugiej połowie lat trzydziestych. Formułując swoje ówczesne uwagi dotyczące artystycznych opracowań motywów seksualnych, Brouk postuluje sztukę holistyczną, która przywróci seksualności właściwe jej miejsce, jako jednego z istotnych fenomenów człowieczeństwa. Wtóruje mu Jindřich Štyrský, który w Emilii dodaje, że siostrą erotyki jest spontaniczny śmiech, zmysł komizmu i horroru – nie zaś wstyd. Erotyzm, humor i groteska są charakterystyczne dla sztuki surrealistów. Pozostając wyłącznie na gruncie czeskim: takie właśnie, erotyczne i groteskowe zarazem, są zarówno kolaże Štyrskiego zamieszczone w Emilii, jak i cykl akwarel Toyen, zatytułowany Divčí sen (Dziewczęce marzenie), na których narysowana subtelną, pastelową kreską dziewczyna tuli się do pastelowego penisa, większego od niej samej. Z kolei Karel Teige w swoich kolażach wykorzystywał nagie kobiece korpusy, wieńcząc je, zamiast głowy, na przykład kołem sterowym lub trupią czaszką. Sam Brouk, choć na ogół nie podejmował działań artystycznych, był autorem surrealistycznych wierszy sławiących uroki kobiecego ciała, jak choćby w utworze Nohy (Nogi), którego fragment warto przytoczyć na zakończenie: Wzrusza cię kwiecia słodka woń mimo żeś świętej wiary wróg. Lecz chętniej przyozdobisz skroń wieńcem splecionym z damskich nóg. Przypis: 1. Por. A. Hutnikiewicz, Młoda Polska, Warszawa 2000, s. 203
124
Posłowie do Emilia przychodzi do mnie we śnie Jindřicha Štyrskiego fragment Bohuslav Brouk
Artysta-pornofil nie musi nagiej dziewczyny moczyć zawartością nocnika: może pokazać ją na tle alpejskiej doliny. Zamiast prezentować ejakulat w formie żółtawej plamy na prześcieradle, zamieni go w piorun, który rozłupie gotycki gmach. Łóżko kochanków może zastąpić kosmosem, a kobiecie pod tyłek podsunąć kulę ziemską! Niech z jej waginy wypłynie słońce, będzie to niezwykłe poronienie! 125
Jindřich Štyrský, kolaż z książki Emilia przychodzi do mnie we śnie. Po akceptacji i dzięki uprzejmości wydawnictwa Torst
126
Ograniczanie własnej seksualności jest lekceważeniem naturalnych ludzkich predyspozycji, a ci, którzy to robią, i tak nie mogą wznieść się ponad nie. Nie chcą być zwykłymi śmiertelnikami, lecz nie są w stanie wyzwolić się od wymogów życia, które umożliwia i podtrzymuje seks, i dosięgnąć nieśmiertelności wydumanych bóstw. Ani iluzja nieśmiertelności, ani odrzucenie erotycznego charakteru własnej psyche nie pomoże zagłuszyć cielesnych dowodów naszej pierwotnej zwierzęcości. Ciała ludzi „uwznioślonych” wciąż podlegają tym samym prawom, co ciała zwykłych śmiertelników, tak więc wszelkie aluzje do zwierzęcości w człowieku dotyczą w równej mierze także ich, tak bardzo uciekających od tej sfery. Wszelkie wzmianki o zwierzęcości trafiają w ich czuły punkt, drażnią ich – i to nie tylko w życiu, ale i w nauce, literaturze i sztuce. Percypowanie w aktach erotycznych i ekskrementacyjnych uderza w ich nadludzkie fantazje i uświadamia im, że nie sposób oddzielić się od świata przyrody, która do śmiertelności ciała dodała nieugaszone potrzeby seksualne i organiczne. Ludzi, którzy starają się wznieść ponad własną cielesność, nic nie deprymuje bardziej niż ich własna, automatycznie ujawniająca się zwierzęcość. Jakże przykre wrażenie wywołują w wielkich tego świata objawy nieustępliwej sraczki, jakże źle znoszą nababowie swe seksualne chętki skierowane ku osobom niższego stanu! „Uwznioślone“ ciała wtrącają ich z powrotem w sferę zwierzęcości i zarazem wytrącają z iluzji nadczłowieczeństwa. Procesy życiowe, których nie mogą zignorować, stają się ich piętą Achillesową – co wykorzystują pornofilowie. Pornofilia z założenia zawiera w sobie element agresywny. Pornofilowie atakują ludzi starających wznieść się ponad własną zwierzęcość. Pokazując ludzką naturę w pełni, pornofilia stawia pod znakiem zapytania wszelkie wydumane różnice między ludźmi. Tworzy nowe kasty: nie oddzielane socjalnie, ale wedle potencji. Pornofilia niszczy wzniosłe iluzje snobów, ujawniając ich cielesną niezdatność, bezwartościowość, do której sami się doprowadzili, zaprzeczając własnej seksualności. Ciało jest ostatnim argumentem ludzi bezprawnie poniżonych i odrzuconych, ponieważ
pokazuje bezsens społecznych podziałów w zestawieniu z potęgą natury. Pornofilowie jednak nie tylko naruszają dotychczasowe podziały, ale również – dzięki seksualnej sprawności i krzepkości – wyrastają ponad tych, którzy dotąd ich lekceważyli. Tak więc pornofilia może być w pierwszym rzędzie bronią socjalnie słabszych, materialnie i kulturalnie wykluczonych, którzy dzięki potencji niezdegenerowanych ciał mogą udowodnić swą wartość i siłę. To zrozumiałe, że pornofilami są rewolucjoniści, a nie ludzie tkwiący w przesądach zdegenerowanego mieszczaństwa. Pornofilowie z agresją atakują wyniosłą psyche snobów. Ci z kolei reagują na te ataki w analogiczny sposób: agresywnie umotywowaną wstydliwością, purytańską anatemą rzuconą na „demoralizatorów“. Motywację dla pojawienia się zjawiska pornofilii zrozumiecie bez trudu, kiedy w towarzystwie nadętych snobów zapragniecie zakłócić wszechwładną, idiotyczną sielankę, wypowiadając słowa: gówno, srać, pierdolić itd. Pierwotnego zainteresowania obscenicznością nie można nie dostrzegać nawet w prymitywnych rysunkach dzikusów, zresztą po nasze dni kreślących na ścianach dobrze znane romby i penisy. Czyż i w tych rysunkach nie ma elementu agresji wymierzonej przeciwko kobietom – reprezentantkom pozbawionej członka płci, która zazdrości penisa i chce ukarać jego posiadacza? Dziś jednak pornofilia – której wartość psychologiczna tkwi w demonstrowaniu obscenicznych dzieł i działań, a nie w ich bojaźliwym ukrywaniu – stała się bronią również przeciwko reprezentantom tej samej płci, bezprawnie „uwznioślonym“. Tak więc w miejsce mizogynicznego, nabrała raczej charakteru mizantropicznego. (...) Dzieło obsceniczne może służyć zastępczemu zaspokojeniu chuci, prostemu podnieceniu seksualnemu, ale też może być opracowane artystycznie. Agresywny charakter artystycznego dzieła pornofilnego jest zwykle ukryty, utajony w podświadomości twórcy, dopóki nie zostanie ujawniony poprzez gwałtowny sprzeciw purytan. Pornofilowie, podobnie jak purytanie, nie uświadamiają sobie rzeczywistej motywacji własnych działań. Sens
agresywny dzieł pornofilnych nie ma jednak żadnego wpływu na ich wartość estetyczną, a motywacja ich powstania w niczym nie jest lepsza ani gorsza niż motywacja powstania szanowanych gatunków. W utworze pornofilnym opracowanym artystycznie płeć jest oddzielona od swojej funkcji biologicznej i pojmowana sybarycko, bez konsekwencji prokreacyjnych. Tak więc nie atakuje się w nim zwierzęcości snobów, ale ich impotencję. Artysta nie drażni purytan ze względu na ich przemijalność, śmiertelność, której przecież podlega i on sam, ale ze względu na ich seksualną nieudolność, którą sami sobie zafundowali w bezrozumnym dążeniu do nadczłowieczeństwa. (...) Sztuka porno walczy więc ze snobami za pomocą przyjemności, a nie biologii; atakuje niedoskonałe człowieczeństwo, a nie niedoskonałe bóstwo snobów. Tęsknotę za nieśmiertelnością można wykpić tylko dlatego, że owocuje ona seksualną degeneracją. (...) Zauważmy, że jeśli odnajdziemy skłonności pornofilne u snobów, najczęściej będą one dotyczyć pornofilii kiczowatej, mającej za zadanie jedynie doprowadzać do podniecenia seksualnego. Takie opracowanie pornofilii traci czynnik agresywny, sprawiając, że staje się ono dostępne tym, przeciwko którym pornofilia artystyczna jest wymierzona. Purytan drażni walcząca, agresywna pornofilia, bo chcieliby w niej znajdować jedynie to samo, co w obrazkach, które skrzętnie chowają w zamykanych szufladach i po kryjomu oglądają dla wzbudzenia podniecenia – skoro ich małżonki już nie są w stanie ich do niego doprowadzić. (...) Wyzbywając się rozmaitych uprzedzeń, jesteśmy w stanie ocenić artystyczną wartość wytworów pornofilnych. Jeśli wedle niektórych zawartość obsceniczna dzieła świadczy o jego mniejszej wartości, to czy nie należałoby również zlekceważyć dzieł Tołstoja czy Strindberga ze względu na ich mizogynizm? Pornofilia nie jest w większym stopniu patologiczna niż inne zjawiska kultury, nie jest bardziej chorobliwa niż purytanizm jej przeciwników. Jeśli pornofilia jest dziełem artystycznym, ma status taki sam, jak wszelkie inne dzieła sztuki; jeśli jednak ogranicza się do znaczeń czysto erotycznych, nie powiązanych z innymi wartościami kulturalnymi czy społe-
127
cznymi, staje się równie wykolejona jak błahy sentymentalizm. Czysto patologicznie może się przejawiać w erotomanii czy koprolalii, podobnie jak antropofilia w masochizmie męczenników. Nasze człowieczeństwo, kultura i cywilizacja, jest oparte na wartościowym wykorzystaniu konfliktów i nerwic, tak więc dopóki z patologii rodzą się wartościowe dzieła, nie można tej właściwości odrzucać. Sublimacja znerwicowanego libido jest twórcza, podczas gdy libido normalne ma znaczenie czysto rozrywkowe. Twórczość obsceniczna zawiera wszakże oba typy libido. Znerwicowane libido wpływa na proces twórczy, podczas gdy libido normalne narzuca formę. Jeśli normalne libido poszukuje namiastki prostego zaspokojenia, tworzy obsceniczne kicze, które jednak – wysublimowane – mogą przeistoczyć się w dzieło artystyczne. Kiczowata pornofilia, służąca wyłącznie podnieceniu, ma takie samo znaczenie, jak te sztuczne lalki do masturbacji. Taki utwór ogranicza się do realistycznych opisów aktów seksualnych i nie może się uwolnić od przestrzeni sypialni. Tymczasem artysta-pornofil nie musi nagiej dziewczyny moczyć zawartością nocnika: może natomiast pokazać ją na tle alpejskiej doliny. Zamiast prezentować ejakulat w formie żółtawej plamy na prześcieradle, może zamienić go w piorun, który rozłupie gotycki dom. Łóżko kochanków może zastąpić kosmosem, a kobiecie pod tyłek podsunąć kulę ziemską! Niech z jej waginy wypłynie słońce, będzie to niezwykłe poronienie! Artysta, nie związany racjonalną koordynacją przedstawień, rzeczywistymi proporcjami i syntaksą, uwalnia płeć od jej biologicznej funkcji płodzenia nowych generacji. Tę ostatnią aż nazbyt żenująco ewokuje pornograficz-
128
ny kicz, krótkotrwałym orgazmem wieńczący swój cel, jakim jest wywołanie podniecenia. Pornofilii artystycznej nie można traktować jako realnej czy stylizowanej na realną seksualności, przyklejonej do prześcieradła. Choć świat już dawno nauczył się odmiennie wartościować dzieła artystyczne, cenzura purytańska nadal zabrania opracowywania seksualności. Wszelka obsceniczność drażni tych, których nieużywany sexus zdegenerował się w rozporku. Dociera do nich – nawet jeśli niekoniecznie zdają sobie z tego sprawę – że są seksualnie bezwartościowi i zazdroszczą innym ich mocnych penisów i czystych tyłków, nie tkniętych przez hemoroidy. Drażni ich jednak o wiele bardziej pornofilia artystyczna niż pornograficzny kicz, ponieważ artyści rozciągają rządy seksu na cały świat. Pornofil kiczowaty pozostaje w królestwie alkowy; w odróżnieniu od niego artysta krąży po całym świecie. Wolno mu wyszczać morze, wysrać Himalaje, rodzić miasta, onanizować się fabrycznymi kominami itd. Dla niego nie ma nic świętego, wszystko może kojarzyć z seksualnością. (...) Zabawom libido potrzebna jest przestrzeń, która pozwoli odwrócić uwagę od stanu po stosunku i która wyeliminuje rozumową spekulację, zatruwającą rozkosz. Erotyka musi być pozbawiona skojarzeń z tłustymi małżonkami i małżeńskim łożem, pod którym stoi nocnik. Poezja jest sztuką odnajdowania egzotyki w powszedniości. Narusza racjonalne związki, daje staremu nową syntaksę, nowy sens, nową historię. Poezja to sztuka znajdowania emocjonalnej perspektywy w codzienności. Sztuka życia polega na tym, że wie się, gdzie i kiedy wypić filiżankę czarnej kawy czy – jeśli chodzi o seks – gdzie i kiedy ejakulować. Jeśli purytanie chcą to nazwać chorobą, pomóżmy im: to „sytuacyjny fetyszyzm”.
Nowoczesny artysta wchodzi w świat snów i halucynacji, w świat najbardziej szalonych szaleńców, którzy wyczerpani przygodami rozumu, odrzucili go i zaspokajają się przygodami wyzwolonego libido i uwolnionych zmysłów. Przygoda rozumu, racjonalizmu, jest patologiczną psychozą, która pozbawia ludzi pełnego rozeznania w ich działaniach i odczuciach. Uwolnione libido nie może w tym patologicznym stanie swobodnie się przejawiać. Jeśli człowiek ograniczy rządy rozumu i otworzy się na zwątpienie, spekulacje itd., dostrzeże w końcu naturalne drogi naszego działania i sądzenia uczuciowego, estetycznego, nieracjonalnego. (...) Jeśli stara sztuka jest analogiczna do neurozy, nowoczesna jest podobna do psychozy. Ze świata snów, halucynacji, deliriów alkoholowych, symbolicznych fantazmatów doszedł dziś artysta do naturalnego, prostego, uczuciowego wartościowania i pojmowania rzeczywistości, która sama z siebie tworzy fantazmaty, o jakich dawnej sztuce się nie śniło. Nowoczesna poezja rozciągnęła czarodziejską, jakby senną atmosferę atelier na publiczny plener. Umożliwiła artystom ignorowanie społeczno-ekonomicznych wartości życia na rzecz wartości sybaryckich. Oswobodzone zmysły mogą wreszcie dostrzegać świat z jego emocjami, nawet chwilowymi i przemijającymi. Asceza nie ma sensu! Użyjmy wszystkiego, co jest w naszym zasięgu, bo każdy człowiek przychodzi na świat jako breloczek na pępowinie, a potem obróci się w proch i pył! (1933) Bohuslav Brouk Przełożyła Agata Firlej
Kryzys – próba odpowiedzi
Krzysztof Mroczko
129
Ogólnoświatowy kryzys gospodarczy jest rzeczywistością ostatnich kilku lat i na ten temat napisano już chyba setki książek, ujmując problematykę z wielu różnych punktów widzenia. Aktualny stan gospodarki starają się uchwycić ekonomiści, socjologowie, politolodzy i dziennikarze. Jedni tylko opisują, inni stawiają diagnozy, jeszcze inni próbują wskazać kierunki wyjścia z impasu. Jak na razie jednak nie ma to żadnego przełożenia na rzeczywiste działania. Susan George, autorka książki Czyj kryzys, czyja odpowiedź, próbuje zmienić ten stan rzeczy. Zaproponowane przez nią całościowe podejście do tematu niewątpliwie burzy pewien lewicowy wzorzec dotychczasowego dość wycinkowego pisania o światowym kryzysie gospodarczym. Książka George wymyka się zresztą także innym schematom, których nie uniknęło wielu innych autorów. Mimo iż pokazuje pewne mechanizmy i określa winnych tego stanu rzeczy, nie demaskuje systemu kapitalistycznego jako zła systemowego, które należy zwalczyć, co czynią marksiści, ani też nie agituje na rzecz zmian sterowanych odgórnie, czym z kolei zajmują się reformatorzy, zazwyczaj powiązani z rządami i organizacjami przez rządy wspierane w walce z kryzysem. Autorka omawianej publikacji idzie drogą reform kapitalizmu, odrzucając wprost rewolucję, która by jedynie wywróciła stary porządek, ale nie zmieniła wewnętrznej istoty mechanizmów rządzenia i dystrybucji dóbr. Zazwyczaj bardzo sceptycznie podchodzę do rekomendacji umieszczanych przez wydawcę na ostatniej stronie okładki. Tym razem jednak muszę się zgodzić z zamieszczonym tam tekstem – Czyj kryzys, czyją odpowiedź rzeczywiście czyta się niczym kryminał. Autorce udało się napisać książkę pełną faktów i analiz językiem zrozumiałym dla każdego i interesującym niczym znakomite powieści sensacyjne. Nie popada przy tym w banał, nie szuka sensacji za wszelką cenę. Swoje racje i argumenty przedstawia spokojnie i rzeczowo, tłumacząc zawiłości systemów bankowych i zależności finansowych między korporacjami, dlatego czytelnik nie ma najmniejszego problemu ze zrozumieniem całości wywodu. Susan George nie próbuje też udawać kogoś, kim nie jest i szczerze przyznaje się do błędów, wąskości swego
130
osądu czy niedokładności w badaniach. Opisuje i analizuje, ale nie sądzi. Oczywiście, autorka nie unika wyrażania swojego zdania, ale czyni to w sposób zgodny z zasadą sine ira et studio. Ideologiczne przesłanki argumentacji nie grają pierwszoplanowej roli, co nadaje książce większą wartość poznawczą. W takim kształcie nie jest agitacyjnym pamfletem, co stało się udziałem tak wielu innych publikacji. Autorka skorzystała w swojej pracy z powszechnie znanej metafory muru na określenie linii podziału istniejących w dzisiejszym świecie. Po jednej stronie owego muru żyje większość ludzkości, po drugiej niewielka część społeczeństwa, którą George określa mianem „klasy z Davos”. To określenie, odwołujące się do zjazdów najbogatszych ludzi globu w małym szwajcarskim kurorcie, wydaje się nadzwyczaj trafne. Jeśli przyjąć za prawdziwe fakty przytaczane przez autorkę – a nie ma powodów, by tak nie uczynić – wśród nich znajdziemy przykłady na to, jak duży wpływ na nasze codzienne życie mają decyzje tam podejmowane. W książce znajdziemy tematy związane ze światowymi finansami, ubóstwem i nierównościami społecznymi, z dostępem do zasobów naturalnych i najistotniejszymi konfliktami. Zawarte opisy mogą wywołać przerażenie czytelników, ale zaprezentowane są w takim stylu, który na pewno ma potencjał zmieniania sposobu myślenia. Istotne jest bowiem przeanalizowanie wzajemnego przenikania się wszystkich wyżej wymienionych stref. Kryzys finansów powoduje ubożenie coraz większych części ludzkiej populacji. Ubodzy mają coraz bardziej ograniczony dostęp do surowców, w tym tych najbardziej podstawowych – pożywienia i wody. Pozbawieni podstaw egzystencji ludzie i całe państwa z całą pewnością będą dążyły do przetrwania za wszelką cenę, a zatem wybiorą drogę konfliktu zbrojnego, który nie posłuży nikomu poza nielicznymi – producentami broni. W efekcie mamy do czynienia z niezwykle pesymistycznym obrazem teraźniejszości i z jeszcze ciemniejszymi barwami przyszłości. Jak wspomniałem, w przeciwieństwie do wielu autorów i autorek piszących na podobne tematy, Susan George nie ogranicza się do samego opisu sytuacji, ale idzie krok dalej, przedstawiając własne propozycje wyjścia z global-
nego kryzysu i uzdrowienia sytuacji. Jak sama mówi, nie podziela wiary ani w rewolucję, ani w likwidację rynków czy pieniądza. Nie poucza mentorskim tonem, a jedynie wskazuje drogę, wybór pozostawiając czytelnikom. To rzadkość w dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy mniej lub bardziej zaangażowani zdają się posiadać monopol na prawdę i rację. W swoich postulatach reform George tworzy autorski model zmian. Najdalej idącym przeobrażeniem, według autorki, powinna być zmiana konstrukcji myślenia o ludzkości i jej miejscu w całym systemie. Uważa ona, że należy odwrócić dominujący dziś schemat, stawiający na pierwszym miejscu finanse, potem gospodarkę, społeczeństwo i, na samym końcu, naszą planetę. George sądzi, że zmiana obecnego podejścia musi zostać zapoczątkowana przejściem do modelu, w którym to Ziemia będzie pierwszym elementem całości, potem społeczeństwo, gospodarka, a po niej finanse. Według George, dopiero tak nakierowane spojrzenie będzie w stanie wyjść poza suche diagnozy stanu rzeczy i będzie mogło stać się punktem zwrotnym, służącym zapoczątkowaniu wszystkich innych przyszłych zmian. Istnieją też bardziej konkretne, możliwe do przeprowadzenia niemalże natychmiast, recepty na wyjście z kryzysu. To przede wszystkim opodatkowanie transakcji finansowych, to likwidacja przepisów umożliwiających istnienie rajów podatkowych, to także skierowanie wysiłków w celu przebudowy naszego przemysłu na bardziej ekologiczny. Czy to utopijne idee? Być może, ale czyż wiara w utopie nie jest motorem postępu ludzkości? Kwestie zmian dotyczące emancypacji kobiet, równości wszystkich ras i praw osób homoseksualnych były przecież równie utopijne, i to wcale nie tak dawno temu. Warto zatem próbować działać na rzecz zmian. Do stracenia mamy niewiele, do zyskania cały świat. Tytuł pochodzi od redakcji
• Susan George, Czyj kryzys, czyja odpowiedź, Książka i Prasa, Warszawa 2011, 360 s.
Sportowe wariacje w literaturze pięknej Katarzyna Kozłowska
Life is the game that must be played. Edward Arlington Robinson
Czy sport może być podróżą intelektu? Stać się czymś na wzór opowieści o czynach i przewagach, mających swoje echo w kulturze wysokiej i sztuce literackiej? 131
Literackie milieu często zdecydowanie oddziela owe sfery, uważając, jak na przykład Marcel Reich-Ranicki, iż sport i literatura są niczym dwaj „odmienni bracia” (feindliche Brüder)1. Sport jest dla Ranickiego jednoznacznie prostszy, bardziej bezpośredni, a nawet prymitywny, co wyklucza jego udany przekład na karty powieści, dramatu czy poezji. Także amerykańska powieściopisarka Joyce Carol Oates, dwukrotnie nominowana do literackiej Nagrody Nobla, wspomina w zbiorze esejów O boksie2 o usilnej próbie opisania boksu, uchodzącego za jedną z najokrutniejszych i deskruktywnych dziedzin sportu. Siła i autentyczna brutalność tego sportu nie pozwala czasem wydusić sensownego słowa bądź wersu, nijak ma się do skondensowanej i dającej się określić treści w literaturze. Walka współczesnych gladiatorów, rozgrywana na ringu, bywa dla niektórych jednym z najmocniejszych argumentów, wykluczających jakąkolwiek współzależność między impulsywnym sportem a stateczną literaturą oraz ich wzajemne przenikanie. Być może ma rację Ranicki, że sport i literatura nie są w najczulszych stosunkach, jednakże o istnieniu ich związku zaświadczają chociażby Listy do Koryntian. To w nich apostoł Paweł za pomocą metafor często porównywał życie chrześcijan do sportu. W Pierwszym Liście do Koryntian pisze: Czyż nie wiecie, że gdy zawodnicy biegną na stadionie, wszyscy wprawdzie biegną, lecz jeden tylko otrzymuje nagrodę? Przeto tak biegnijcie, abyście ją otrzymali3. Metaforycznie ujęty motyw sportu w sposób możliwie jasny formułuje zasady chrześcijańskiego bytu oraz jego celów. Czytamy nieco dalej: Ja przeto biegnę nie jakby na oślep; walczę nie tak, jakbym zadawał ciosy w próżnię, lecz poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę, abym innym głosząc naukę, sam przypadkiem nie został uznany za niezdatnego4. Pojęcie sportu w Listach do Koryntian odnosi się do tych apektów życia, które przynależą do świata pozasensualnego i kierują do wiecznego zbawienia. Droga do wiary została tu porównana do wysiłku biegacza, zmagającego się z kilometrami pokonanych przebiegów, wielokrotnie walczącego z fizyczną niemocą i wycieńczeniem. Wysiłek ten przywodzi na myśl trudy biegu maratońskiego. Do dziś
132
ten legendarny bieg istnieje w świadomości społecznej jako silny motyw bojowy, magiczny dystans do pokonania; bywa morderczy dla ciała, ale także dla umysłu. Istnieje wręcz przekonanie, że bez nastawienia medytacyjnego przebiegnięcie maratonu jest niemożliwe. W O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Harukiego Murakamiego, autentycznego pisarza-maratończyka, odnajdujemy następującą filozofię biegania: (...) W tej chwili moim celem jest zwiększenie odległości, jaką przebiegam, więc szybkość nie jest najważniejsza. Jeśli tylko zdołam przebiec pewien dystans, nie martwię się niczym innym (...)5. Murakami stara się uchwycić istotę i znaczenie wyboru takiego wysiłku – staje się on poniekąd wyzwoleniem dla wiecznie zajętego umysłu, dając wrażenie uważnego trwania bytu. Refleksje Murakamiego mają prostotę i oczywistość filozofii zen. Przemęczenie ciała i umysłu poddawanego różnorodnym sygnałom z zewnątrz znika, gdy czytamy literata-biegacza: Żeby wytrwać w czymkolwiek, trzeba utrzymać rytm. To ważne przy długoterminowych przedsięwzięciach. Kiedy ustali się tempo, reszta pójdzie jak z płatka. Problem polega na tym, by koło zamachowe obracało się z wyznaczoną prędkością, a dotarcie do takiego punktu wymaga całej naszej uwagi i wysiłku6. Zatem sport niczym masaż dla umysłu. Porządkuje emocje w odpowiednie szufladkowe sensory i przekaźniki oraz pomaga wejść czytelnikom w rytm niezachwianego, torowego myślenia. Innymi słowy, pomaga na nowo odkryć stare połączenie ciało – umysł – dusza na styku literatury i sportu. Dziś owo połączenie ciała i umysłu z duszą to holistyczny standard, pradawna, odwieczna prawda. Biegnąc, staram się myśleć o rzece. I chmurach. Ale w zasadzie nie myślę o niczym. Jedyne, co robię, to biegnę przez własną przytulną, skrojoną na moją miarę pustkę, własną nostalgiczną ciszę. I to jest czymś cudownym. Bez względu na to, co mówią inni7. Przypomina to trochę Samotność długodystansowca Alana Sillitoe’a, gdzie bieganie powoduje relatywizację starych problemów i oderwanie od schematów zbyt pokornego zważania na innych, traktując o nonkonformizmie: (...) Kiedy do mnie mówi, a ja patrzę w tę jego kapralską gębę, wiem, że ja żyję, a on umarł. Martwy kołek. Gdyby przebiegł kilka kroków, padłby trupem8 – słusznie konkluduje bohater opowiadania, Smith.
Wracając do sportów ciężkich, takich jak boks czy zapasy – to nie do końca prawda, że kojarzącej się z nimi brutalności nie da się sprawnie opisać. Joyce Carol Oates we wspomnianym już eseju doskonale poprowadziła temat walk oraz turniejów, posiłkując się metodą wywiadu-rzeki, m.in. z Mike’iem Tysonem. Sport ciężki jest jak spoglądanie na moralną przypowieść, w której legendarny ring staje się królestwem metaforycznego Nieba i Piekła, zawodnicy zaś odsłaniają przywary ludzkie oraz siłę niezłomności oraz odwagi do ich pokonania. Jak bowiem głosi grecka inskrypcja w tłumaczeniu Oates: A boxer’s victory is gained in blood. Nawet czytelnicy niezainteresowani boksem docenią jej jasny, krytyczny wywód o boksie ukazanym na sposób rytualnej ceremonii. Prawdą niemalże filozoficzną staje się zdanie, że życie jest krótkie, gwałtowne i paskudne, nie zawsze pojmowane korzystnie, jak to na ringu9. Czy boks można przyrównać do walki czarnego człowieka o prawa w Ameryce10? Według lewicowej amerykańskiej feministki – jak najbardziej. W słynnej i zekranizowanej książce Johna Irvinga Świat według Garpa mały Garp planuje karierę pisarską, a jednocześnie pilnie trenuje zapasy, na które początkowo wbrew jego woli zapisała go matka – Jenny. (...) W każdym razie, jak się okazało, nie pomyliła się co do sali zapaśniczej i co do tego, jak wspaniale Garp się w niej będzie czuł. Cóż więcej dodać, gdy czytamy: I chociaż bywał zdrowo poturbowany przez chłopaków z reprezentacji szkolnej, to jednak nigdy się nie skarżył. Wiedział, że trafił na swój sport, i wiedział, co robić z czasem; dopóki nie zaczął pisać, zapasy pochłaniały niemal całą jego energię. Odpowiadało mu poczucie samotności w walce i przerażającego zamknięcia w granicach koła nakreślonego na macie, morderczy trening, psychiczny nakaz nieustannego duszenia wagi11. Elfriede Jelinek natomiast sport z pewnością nie kojarzy się z pokorą, nonkonformizmem ani tym bardziej z wyzwoleniem umysłu czy wzmocnieniem ducha. Jelinek, Austriaczka z pokolenia powojennego, przywołuje konotacje nazistowskie, przypominając, że sport został wprzęgnięty w tryby morderczego systemu i polityki Endlösung. Znana z bezlitosnej
i oszczerczej (ale też finalnie oczyszczającej) ironii, pisze w dramacie Chór sportowy: (...) Kiedyś mówiłem: sport to wojna. Dziś mówię: sport to pokój. Kiedyś nie wiedziałem tego, co wiem dziś, kiedyś nie mówiłem tego, co dziś mówię: że to jedno i to samo. Nie sport i wojna, wojna i pokój. Wszystko to jedno i to samo. Wojna to pokój. Dla mnie to jedno i w ogóle wszystko mi jedno. Byleśmy wygrali12. Właściwie to, jak pisze noblistka dalej, myślenie tylko szkodzi. Dobry refleks trzeba mieć13. Zimna, niszcząca ironia to najważniejszy czynnik konstytuujący jej twórczość. Jelinek niezawodnie wykorzystuje motywy przyrody, miłości czy właśnie sportu, tak uwielbianego w jej narciarskiej ojczyźnie, do kompletnej destrukcji i oswobodzenia z utartych przyzwyczajeń, zakorzenionych w świadomości społecznej. Inaczej niż austriacka noblistka, o której w rodzinnym kraju mawiają, że kala własne gniazdo (tytuł Nestbestschmutzera dzierży do spółki z innym austriackim pisarzem, Thomasem Bernhardem) opowiada o sporcie Albert Camus, który w czasach młodości, póki nie zapadł na gruźlicę, uwielbiał grać w piłkę nożną. Należał do młodzieżowej drużyny Racing Universitaire Algérois (RUA), a potem wielokrotnie przywoływał w pamięci zaprzeszłe czasy. Warto przywołać ten fakt, choćby dlatego, że niewiele osób wie o sportowych doświadczeniach jednego z największych intelektualistów doby egzystencjalnej. Futbol zresztą to sport zespołowy wielokrotnie przywoływany w literaturze. Ryszard Kapuściński w Wojnie futbolowej opisuje słynny mecz piłkarski, który stał się przyczyną wojny między Salwadorem a Hondurasem w 1969 roku. Futbolowa gorączka Nicka Hornby’ego to z kolei opowieść kibica Arsenalu Londyn, której kolejne etapy wyznaczają sezony rozgrywek piłkarskich. W podobnym tonie rozbrzmiewa książka Czuwanie Johna Grishmana, wspominająca czasy świetności chłopców trenera Eddiego w high school. Chociaż to już zupełnie inna półka literacka... Najwyższy czas powrócić do początków, do antycznej Grecji, gdzie sztuka (w tym literatura) oraz sport szły w parze, odznaczając
się wspaniałą urodą, sprawnością, jurnością, wprawą i giętkością kształtów. Podczas przygotowań do igrzysk w Olimpii młodzież grecka nie tylko trenowała, ale także dążyła do równowagi ciała i ducha. Stąd nauka literatury czy śpiewu szła w parze z ćwiczeniami fizycznymi. I do tej pory świat nieco egzaltowanie zachwyca się sportem, podnosząc i afirmując, jak Pierre de Coubertin w swojej Odzie do sportu, jego niezachwianą rolę w emocjach, odczuciach i pasjach ludzkich: O Sporcie, rozrywko bogów, esencjo życia objawiona nagle pośród karczowiska daremnych trudów dnia dzisiejszego, promienny wysłanniku odległych czasów ludzkiego uśmiechu. Pojawiłeś się i na wierzchołkach gór rozbłysła jutrzenka, a promienie światła przenikać poczęły mroki puszczy (...)14.
Przypisy: 1. (...) Sport und Literatur verhielten sich wie zwei feindliche Bruder; por. M. Leis, Sport in der Literatur: Einblicke in das 20. Jahrhundert, Frankfurt am Main 2000, s. 9. 2. J.C. Oates, On Boxing, Nowy Jork 1987; zbiór nieprzetłumaczony na język polski [tłum. autorki]. 3. Pierwszy List do Koryntian 9, 24, cyt. za. Biblia Tysiąclecia, Warszawa 1982, s. 1299. 4. 1 Kor 9, 26–27, tamże. 5. H. Murakami, O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu, tłum. J. Polak, Warszawa 2010. 6. Tamże. 7. Tamże. 8. A. Sillitoe, Samotność długodystansowca, tłum. M. Skibniewska, Warszawa 1982. 9. For the great majority of boxers, past and presents, life in the ring is nasty, brutish, nad short – and not even that remunerative; por. J.C. Oates, On Boxing..., s. 186. 10. The history of boxing – of fighting – in America is very much one with the history of the black man in America; tamże, s. 65. 11. J. Irving, Świat według Garpa, Z. Uhrynowska-Hanasz, Poznań 1984. 12. E. Jelinek, O zwierzętach. Chór sportowy, tłum. K. Bikont, Bydgoszcz 2005, s. 58. 13. Tamże, s. 67. 14. P. de Coubertin, Oda do Sportu, cyt. za: www.pkol. pl/pl/pages/display/9538.
Tomasz Bohajedyn, Boks
133
Gimnastyka sztuki
Tekst: Zuzanna Sokołowska Fotografie: Katarzyna Sagatowska
134
Biada temu, kto się przez niedbalstwo zestarzał, nie osiągnąwszy nigdy pełni rozkwitu, piękna i siły swojego ciała! Ale niegodny jest tego człowiek, który nie uprawia ćwiczeń fizycznych, ponieważ takie zalety nie chcą się rodzić same z niczego! Sokrates, Pisma Ksenofonta, przeł. Leon Joachimowicz
Gdyby się zastanowić, na co najczęściej zwracamy uwagę, bez wątpienia byłaby to ludzka fizyczność. Jesteśmy na nią nieustannie skazani w przestrzeni publicznej, w mediach, w odbiciu sklepowych witryn i domowego lustra. Ciało stało się jednym z ulubionych tematów sztuki. Przedstawiane w najróżniejszych formach aktywności, wzbudza estetyczny zachwyt lub odrzucenie. Hołubione, nienawidzone, traktowane jako „siedlisko grzechu” i rozpusty, nikogo nie pozostawia obojętnym. Ciało stanowi podstawowy środek percepcji, myślenia oraz działania. Lubi być pielęgnowane, dotykane i karmione. Gdy się o nim zapomina, lubi dawać o sobie znać w najbardziej okrutny sposób, kiedy odczuwa ból, zmęczenie lub zaczyna chorować. To właśnie w nim zapisana jest cała jednostkowa biografia, ponieważ ciało o niczym nie zapomina, w przeciwieństwie do ludzkiej pamięci, która bywa wybiórcza. Richard Shusterman zauważył, że nawet najbardziej zniuansowane przekonania, pragnienia i uczucia są odzwierciedlane w sylwetce, gestach, postawach i mimice ciała1. To właśnie ono, poprzez ruch, określa naszą tożsamość. Współczesna kultura kreuje wizerunek ludzkiej fizyczności, pomijając najbardziej newralgiczny punkt, mianowicie aktywność ruchową. Dzisiejsze „piękno” jest wynikiem operacji plastycznych, operacji w Photoshopie czy zatrważającej ilości kosmetyków, kreowane w łatwy, lekki i przyjemny sposób, nie wymagający od ciała fizycznego wysiłku. O tym, że ruch to zdrowie, nikogo specjalnie przekonywać nie trzeba, jednakże wrodzone lenistwo najczęściej zwycięża. Łatwiej jest zdecydować się na dietę poprawiającą sylwetkę niż zmusić ciało do aktywnego działania. Pomimo zarzutów, że skupianie się na własnym ciele demoralizuje, ponieważ „ja” koncentruje się tylko na sobie, pięknie wyrzeźbione ciało, które pręży się i napina podczas ekstremalnego wysiłku, nadal robi wrażenie. Zastanawiający jest jednak fakt, dlaczego wobec tego sport został zepchnięty na margines badań współczesnej humanistyki? Czy naprawdę jest niewarty uwagi ze strony nauki? Wojciech Lipoński upatruje przyczyn tego zjawiska w wielowiekowej tradycji niedoceniania sportu i wychowania fizycznego jako zjawisk kul-
135
turowych. Tradycja ta sięga wieków średnich, gdy priorytet wartości duchowych doprowadził do oficjalnej negacji piękna cielesnego jako reliktu pogaństwa i (...) grzechu. Renesans pozbawił wprawdzie doktrynę pogardy ciała mocy obowiązującego wzorca, ale w dalszej konsekwencji doprowadził jedynie do uznania instrumentalnych zadań ćwiczeń cielesnych2 – pisze Lipoński. Stąd też sport stał się tematem badań jedynie ze strony nauk przyrodniczych. Humanistyka skutecznie izolowała kulturę fizyczną, skupiając się jedynie na jej krytyce, z tendencyjnym utożsamianiem zwyrodnień sportu, zwłaszcza widowiskowego, z założeniami kultury fizycznej3, ulegając degradacji ze strony elit intelektualnych, jak trafnie zauważa Lipoński. Zresztą, nie ma się co oszukiwać – sport został odarty ze swojej pierwotnej magii, czyli szlachetnego współzawodnictwa i piękna uprawianej dyscypliny, dodatkowo ulegając nadmiernej komercjalizacji, która może zniechęcać do poważniejszych badań nad wpływem tego zjawiska na współczesną rzeczywistość. Jak pisze Agnieszka Okrzeja, sport stał się dziś politycznym narzędziem, wykorzystywanym przez kapitalistyczną gospodarkę. Zinstytucjonalizowana aktywność fi-
136
zyczna, mająca od starożytności swoje miejsce w kulturze, do dziś kultywuje takie cechy charakteru, jak wytrwałość i umiejętność współzawodnictwa. Kiedy sport staje się narzędziem manipulacji politycznej, jest źródłem cierpienia i bólu na polu społecznym4. Jednakże pomimo pozornej absencji sportu w dyskursie kulturowym, w dalszym ciągu jest on eksplorowany przez sztukę. Krew, pot i łzy, a także wzrokowa przyjemność – gwarantowane, zwłaszcza że artystyczne realizacje skutecznie przypominają o dawno zapomnianej już tradycji – sport to jeden z największych ruchów społecznych, o stale powiększającym się zasięgu5. Sztuka kocha ruch, zwłaszcza ekstremalny.
Kiedy byłem małym chłopcem... Wielu jest młodych chłopców, którzy nie wyobrażają sobie życia bez piłki nożnej. Cała ich energia koncentruje się na treningu, medialnych relacjach z meczów, a także na marzeniach o byciu wielkim piłkarzem. Co sprawia, że piłka jest tak fascynująca dla męskiej części
populacji? Ryszard Kapuściński pisał w Wojnie futbolowej, że piłka nożna to jeden z najbardziej demokratycznych sportów. Nie potrzeba specjalnych starań, aby móc zagrać. Wystarczy większa grupa chłopców, trochę zieleni i coś do kopania, aby mecz mógł się zacząć. Tymczasem psychologowie doszukują się w piłce nożnej naturalnego, męskiego zewu – umiejętności polowania. Kopanie piłki jest według nich łagodną i ucywilizowaną formą tej aktywności6. Mecz jest swego rodzaju archetypicznym, choć uwspółcześnionym rytuałem. W ten właśnie sposób definiuje tę dyscyplinę sportu Massimo Furlan, szwajcarski performer zajmujący się badaniem relacji pomiędzy pamięcią a zapominaniem. W jednym ze swoich działań artysta odtworzył legendarny mecz Polska–Belgia (3:0) z mundialu w Hiszpanii w 1982 roku. Miało to miejsce w 2007 roku na Stadionie Dziesięciolecia. Artysta realizuje swoje chłopackie marzenia z dzieciństwa. Furlan, kiedy był małym chłopcem, uwielbiał odtwarzać w swoim pokoju znane rozgrywki i je komentować. Przez pewien czas nawet po cichu liczył, że szwajcarski selekcjoner zadzwoni z propozycją angażu7. Furlan jednak wielkim piłkarzem nie został i przeniósł swoje niespełnione ambicje na zupełnie inne terytorium działań. W 2002 roku artysta samotnie rozegrał w Lozannie finał mistrzostw świata 1982 Włochy–RFN jako fikcyjny numer 23. W meczu Polska–Belgia z 1982, odegranym na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, Furlan wcielił się w Zbigniewa Bońka, a całe zdarzenie odnosiło się nie tyle do niezrealizowanych chłopięcych marzeń, co do emocji, które towarzyszyły tej legendarnej rozgrywce. Oczywiście Warszawa to nie Barcelona, jednakże Furlan, kopiący niewidzialną piłkę, a do tego błyskotliwe komentarze Tomasza Zimocha, wywołały sporo emocji. Jak podkreśla Marianna Dobkowska, ten niezwykły projekt ożywił po raz ostatni słynny stadion w jego obecnym kształcie. Był też doskonałym sposobem, by się z nim pożegnać przed przebudową8. Działania Furlana wpisują się doskonale także w strategię pamięci, odwołując się do wielkich wydarzeń sportowych, które za każdym razem porywają tłumy, na nowo dodając im magii i niezapomnianego smaku sukcesu.
Czy sumo może być piękne? Katarzyna Sagatowska udowadnia, że tak. Na jej niezwykłych czarno-białych fotografiach, paradoksalnie lekkich – pomimo solidnej masy ciała sumitów – można zobaczyć subtelne przeplatanie się fizyczności, fizjologii i umysłu. Ciała zawodników, daleko odbiegające od przyjętych kanonów piękna, na pracach Sagatowskiej stają się niezwykle zmysłowe, pociągające. Spoglądanie na wysiłek sportowców staje się nieoczekiwanie niezmiernie przyjemne. Cielesność przedstawiona na fotografiach artystki jest świadoma, myśląca, skupiona na poszukiwaniu odpowiedniej strategii, by móc pokonać przeciwnika. Sumo zaintrygowało mnie od chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszałam od znajomego dziennikarza sportowego, że dyscyplina ta staje się coraz bardziej popularna w naszym kraju, a polscy sumici zdobywają wiele medali na mistrzostwach świata i Europy. Bardzo chciałam zobaczyć, jak ta jednoznacznie kojarzona z Japonią dyscyplina wygląda w wykonaniu polskich mistrzów, jakie ma dla nich znaczenie. Jakich wymaga predyspozycji i umiejętności, skoro jedna walka może trwać tylko kilka czy kilkanaście sekund? Czym może fascynować? – opowiada Sagatowska. Sumo stanowi przykład magicznego rytuału, w którym siła i intelekt są ze sobą ściśle powiązane. Można to zauważyć przed rozpoczęciem pojedynku, kiedy zawodnicy rzucają przed siebie garść soli zmieszanej z piaskiem, aby oczyścić arenę i kołyszą się, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Robią to, aby pokonać złe moce9. Artystce udało się w swoim fotograficznym cyklu Polskie sumo ukazać związki między wszechobecnym estetycznym wymiarem życia a mało atrakcyjnym sportem, wymagającym od ciała wielkiego, ekstremalnego wręcz poświęcenia.
Wielkie serce kibica Artyści, oprócz sportu i sportowców, biorą także na warsztat kibiców, którzy wzbudzają sprzeczne uczucia – od pogardy, poprzez głośno artykułowany strach, aż po wielki szacunek. Nie są to na pewno tylko dociekania z zakresu społecznego odbioru. Film Marzeny
137
Zawojskiej Serce moje (2007) bada grupę kibiców jednej z lokalnych drużyn piłkarskich. Jak zauważa Agnieszka Okrzeja, zachowania kibiców podczas meczów i stosunek osobisty do sportowców mają w sobie pierwiastek polskiej religijności. I nie sposób się z tym nie zgodzić. Religia w swojej definicji zakłada pewien rodzaj dominacji silniejszego nad słabszymi. O tym między innymi jest filmowa opowieść Zawojskiej. Na ekranie Roztocze: stadion, kibice i mecz BKS Łada Biłgoraj. Młodzi mężczyźni, ludzie jak wszyscy – kruche i chwiejne jednostki – na naszych oczach przemieniają się w jednostkę zorganizowaną. Droga do poczucia jedności i męskiej mocy wiedzie przez ujednolicenie stroju i sformowanie szeregów. Misterium kulminuje w komunii krzyku, a właściwie ryku dobywanego z trzewi. Rykowi towarzyszy wyrzucanie na komendę rąk – w fallicznym geście przypominającym obyczaje starożytnych Rzymian i nowożytnych Ariów. Komendę podaje charyzmatyczny przywódca. Nieliczne dziewczyny widoczne w kadrze „odpadają”. Reszta – kibice niezrzeszeni – w ogóle się nie liczą. Gdzie sztywno zdefiniowana grupa, tam muszą być także wykluczeni10 – obrazowo opisuje ten film Elżbieta Janicka, która zauważa, że reżyserce udało się także przedstawić bohaterów filmu jako indywidualne podmioty, które mówią językiem znanym na co dzień, poruszając elementarne problemy: przekraczania siebie, poświęcenia, bezinteresownego działania w imię wysokiego ideału. Wartości, którymi się kierują, wskazują na niezgodę i niewystarczalność tego, co jest im dane na co dzień. Dlaczego nie są w stanie wyobrazić sobie sensu życia innego niż Łada Bił-
138
goraj i jej miejsce w ligowej tabeli? Dlaczego ich bycie razem przypomina kult absolutu – z charakterystycznym zapomnieniem o sobie i człowieku obok? Dlaczego ich wspólnota wyraża się w agresji i nie może obejść się bez wykluczenia?11 – zastanawia się Janicka. Te pytania nie straciły nic ze swojej aktualności, zwłaszcza w kontekście zbliżającego się wielkimi krokami Euro 2012, które na pewno będzie pewnego rodzaju sprawdzianem wartości. Miejmy nadzieję, że nie rozczarowującym.
Gimnastyka percepcji Jakie jest dziś miejsce sportu w obrębie dyskursów kultury? Poddany nadmiernej, czasami nawet obraźliwej stereotypizacji, która polega głównie na deprecjonowaniu inteligencji sportowców, ten rodzaj aktywności to nie tylko warstwa wierzchnia w postaci piękna ciała oraz jego dynamiki, harmonii ruchu. To także dramatyzm, ból, chrapliwy oddech, rozpacz porażki i nadludzki wysiłek, co bywa niejednokrotnie zniekształcone przez nadmierną estetyzację medialnego obrazu. Dlatego też nie należy zapominać o gimnastyce percepcji, która codziennie ulega złudzeniom, myląc prawdziwe wartości z szaleństwem idealizacji. Jedynie sztuka wydaje się właściwym medium, trafnie diagnozującym tę dziedzinę ludzkiej aktywności, nadając ciału wymiar intelektualny, przypisując zarazem sportowym wysiłkom szlachetny, boski kształt, z którym od zawsze kojarzył się ruch.
Przypisy: 1. R. Shusterman, Świadomość ciała. Dociekania z zakresu somaestetyki, Kraków 2010, s. 12. 2. W. Lipoński, Sport, sztuka, literatura, Warszawa 1973, s. 9. 3. Tamże, s.10. 4. A. Okrzeja, Gimnastyka przemocy i absurdu, publikacja dostępna pod adresem: http://kwartalnik.exit.art.pl/article.php?edition=25&id=426 &lang=pl [dostęp 04.12]. 5. W. Lipoński, dz. cyt., Warszawa 1973, s. 9. 6. Więcej na temat psychologii sportu pod adresem: http://www.psychologia.net.pl/katalog.php? level=83. 7. Zob. na witrynie Fundacji Laury Palmer: http:// www.laura-palmer.pl/pl/projekty/27/finisaz-stadionu-x-lecia/3/boniek/. 8. Zob. M. Dobkowska, „Boniek” na Stadionie Dziesięciolecia, publikacja dostępna pod adresem: http://www.obieg.pl/recenzje/3551. 9. Zob. A. Mazurczyk, Wyjście smoka, publikacja dostępna pod adresem: http://www.polityka.pl/ swiat/obyczaje/234769,1,kazdy-japonczyk-zna -zasady-sumo.read 10. Cyt. za: E. Janicka, Od materii do energii i z powrotem. O filmach i fotografiach z kolekcji Dariusza Bieńkowskiego, publikacja dostępna pod adresem: http://www.atlassztuki.pl/pdf/bienkowski3.pdf. 11. Tamże.
Fotografie Katarzyny Sagatowskiej pochodzą z cyklu Polskie sumo.
Naprawdę wielka płyta czyli Maciej Kozłowski kontra wszystkie bajki świata Tekst: Agnieszka Kłos Obrazy: Maciej Kozłowski
139
Aspiracje rabusia Propozycja wizualna Macieja Kozłowskiego jest prosta; przy użyciu kilku narzędzi opowiada historię świata od jego stworzenia aż po rozpad. Bohaterami skromnego pejzażu (skleconego z kilku kolorów i wzorów) są odrażający, brudni, źli Polacy, mieszkający na osiedlu albo w zatęchłej kamienicy. Inteligentna złośliwość młodego artysty polega na tym, że podnosi on banał i brutalność życia swoich bohaterów do rangi opowieści. Trudno w tak skonstruowanej perspektywie podzielić świat na rzeczywistość złych blokersów i wszystko inne. Podział na dwa światy staje się tak samo niemożliwy, jak w prozie Doroty Masłowskiej o Silnych Polakach. To po lekturze Wojny polsko-ruskiej wszyscy Polacy chcieli zostać blokersami albo chociaż pochodzić sobie w dresie. Na moje pytanie, jak wygląda poznańska dzielnica, w której mieszka i pracuje Maciej Kozłowski, kolega pisze esemes: Wilda to dzielnica starych kamienic w miarę w centrum miasta, blisko dworca pkp i pks, ale o nieciekawej renomie. Wieczorem jest tam średnio! Ale buduje się tam dosyć sporo nowych plomb.:) Ten nieciekawy poznański świat doczekał się barda na miarę Stanisława Grzesiuka z warszawskiej Pragi. Obaj artyści opowiadają historie sobie najbliższe: historie własnych podwórek. Podwórka i ludzie, którzy wynurzają się z bram po zachodzie słońca, składają się na balladę Kozłowskiego. W tym świecie brakuje wyraźnego podziału na złych i dobrych, mimo że technika, którą wybrał, silnie uwypukla wszystkie kontrasty. Oto na wielkich fosforyzujących płótnach widzimy bohaterów Dnia Ostatecznego, o których zwykle czytamy w odcieniach szarości. Kozłowski postanowił wrzucić Silnych i Karki do pożądanego przez nich świata reklamy i wielkiego splendoru. W ten sposób kibice, dziunie, wykolejeńcy z Wildy otrzymali najważniejszą rolę do odegrania: spektakl o miejskiej kulturze. I zupełnie jak w prozie wspomnianej Masłowskiej czy Jerzego Pilcha, Kozłowski przeniósł swoich sąsiadów z nocnych programów interwencyjnych na salony. Wielkie zakapturzone postaci przypominają świętych. Wszyscy ludzie zostali u Kozłowskiego osobno skadrowani, dodatkowo obrysowani świecącą aurą, która ma symbolizować ich magnetyczną siłę i zmysłowość. Wypięte tyłki dziuń kuszą tak samo jak w teledyskach, a ich kiczowatość i zło są równie atrakcyjne jak w kinie. Płaska egzystencja na płótnie zmienia się jak w pop-arcie w pożądany, luksusowy styl życia. Każdy gest sąsiadów ma smak rytuału i tylko gdzieś w tyle głowy pojawia się nieśmiałe pytanie: skąd oni mają tyle czasu? W jaskrawym świecie podwórek na Wildzie nie ma prawdziwego słońca, jest tylko klubowe. Polski koloryt biedy, ubarwiony sztucznymi palmami i makijażem, podoba się Polakom. Fantazyjny tatuaż zamiast wakacji, walka o centymetry w „kablu” zamiast wyścigu szczurów w korporacji. Właściwie podziemny świat Kozłowskiego nie leży głęboko. Z podobną empatią i zafascynowaniem pisał o nim w swoich reportażach Włodzimierz Nowak. Kozłowski dostaje nagrody, a jego płótna sprzedają się coraz lepiej. Tymczasem, jak mówi prof. Janusz Czapliński, bohaterowie jego malar-
140
stwa to „pokolenie T”, dla którego liczy się przede wszystkim siła i szantaż. Po transformacji powstała dla nich próżnia. Zassała wszystko poza tężyzną fizyczną i pragnieniem władzy. Czapliński: Wśród tej młodzieży dziewczyny więcej piją i ćpają, „ta” młodzież jest mało tolerancyjna, postawy prospołeczne wykazuje na niskim poziomie. Blokersi, kibole, dziunie i śmieci szukają pracy. Nie ma jej na Wildzie, ale to Wilda jest ich.
Sąsiad w kapturze Co trzeci Polak mieszka w blokach. Większość na obszarze Polski B. Polska B znana jest niektórym z telewizji, większość doświadcza jej na co dzień. Poznańska Wilda, podobnie jak wrocławski plac Staszica i tak zwany trójkąt bermudzki (okolice ulicy Traugutta), należą do przestrzeni zdewastowanych rękami ludzi i systemów. Zaropiałe domy, podgniłe, osuwające się na kolana przed przechodniami, w których nie istnieje prawo własności, ale wspólny „stan posiadania”, wypuszczają na ulicę ludzi spragnionych siły. Ofiary siły i jej apologeci wychowują się w przestrzeni niczyjej, poprzecinanej trasami komunikacyjnymi, przedziurawionymi podwórkami, na których rozgrywa się większość spektakli z płócien Kozłowskiego. Domy z ich mieszkańcami stoją do świata tyłem. Zachwyt Macieja Kozłowskiego nad upadkiem części pokolenia nie jest nowy. Rynek sztuki i teatry przesycone są podejrzanymi ulicami, epizodami zagrabionymi sprzed blokowisk wielkich miast. W cieniu bloku dojrzewa muzyka, którą wielu Polaków uznało za hymn. – Śpię albo oglądam telewizję – przyznaje bohater gazetowego reportażu o blokersach i kibolach. Radek, 20-letni bezrobotny mechanik: – Lubię przede wszystkim Discovery. Ostatnio zakręcił mnie tryptyk o Niemczech: kluby muzyczne, życie Marleny Dietrich i kartoteki STASI w Berlinie Wschodnim. Inny, Jarek, 21 lat, bezrobotny piekarz tuż po wojsku, uwielbia kataklizmy, konstrukcje budowlane i przeróbki aut. Ceni Animal Planet, bo podglądanie zwierząt pomaga mu zrozumieć agresję i rywalizację ludzi. – Czytam tylko sport i program telewizyjny. Oczywiście jak matka albo ojciec kupią gazetę. Jedyna książka, przez jaką w życiu przebrnąłem, była o wędkarstwie. Opowieści o sąsiadach w kapturach odwołują się zwykle do dekalogu, mitologicznej siły mięśni i zachowań z pradziejów człowieka. Na obrazach Kozłowskiego wszystkie postaci wyglądają jak wycięte z kartonu, ich typowość podkreśla malarz w tytule i kroju czcionki. Zło, które staje się sportem, znalazło kilka ciekawych wcieleń w kinie: Nocny kowboj, pragnienie lepszego za wszelką cenę, Chłopcy z ferajny, umiłowanie honoru, Taksówkarz, piękny hymn o zemście, która nie pozwala żyć, Światła wielkiego miasta z kilkoma skrzyżowaniami, wściekle zakręcona Mechaniczna pomarańcza. Również piosenki Myslovitz odwołują się do naiwnej wiary w lepszego człowieka z ulicy, który walczy ze złem albo mu ulega. Prosta historia Kozłowskiego znajduje swoje odniesienia do świata komiksu. Regularne kreski z podziałem na czarne-białe, typów i bohaterów, główną postać i ledwie zarysowane tło, skrótowość, umowność konwencji. Kozłowski namalował fragment polskiego Sin City.
141
Żołnierzu, hip, hop Prawdziwy bohater powinien być skryty, samotny i bezkompromisowy – radzą poradniki pisania bestsellerów. Powinien żyć w świecie, który go odrzuca. Prawdziwy bohater czuje się w świecie zarówno intruzem, jak i jego siłą niszczącą. Energia, która powinna go łączyć ze światem, staje się źródłem największych zagrożeń. Czy w środku kultury może urodzić się jednak czyste zło? Hip-hop według socjologów zdobył taką popularność dzięki swojej dosłowności i zainteresowaniu życiem dookoła. Jako pierwszy o „żołnierzach”, czyli młodych ludziach, którzy na osiedlu lub podwórku siedzą z „przyrośniętą” do ust butelką, opowiedział z sukcesem Peja. Następny był Liroy, któremu udało się sprzedać Alboom z rekordowym zyskiem. Po 1995 roku i sukcesie medialnym Liroya świat muzyczny już nie był taki sam. Hip-hop wszedł do obiegu kultury popularnej. Prosty przekaz Kozłowskiego nawiązuje do bajki. Duch przemocy jest w niej lekki, rytualny, nieunikniony. Stanowi równoważnik nieobecnego dobra. Przypomina to średniowieczny moralitet, w którym wszystkie cnoty i wady zostały oddalone od ludzi, dryfują jak kawałki ornamentu. Młodość, siła, erotyzm, agresja, pożądanie próbują wypełnić pustych bohaterów. Świat jest szablonem – mówi Kozłowski, a moi bohaterowie już dawno wyżarli sobie nawzajem wszystkie bebechy. Klatka Sylwestra Latkowskiego i Poniedziałek Witolda Adamka opowiadają o walce. – Dlaczego walczę? – pyta bohater Klatki. – Dla przyjemności. Tak jak jeden lubi zjeść w McDonaldzie, drugi lubi oglądać filmy pornograficzne, to mnie sprawia przyjemność założyć rękawice i się poboksować. Kopnięcie, poturlanie się w parterze to jest moja przyjemność. Oderwanie się od rzeczywistości. Ekstremalna postać sportu walki. Każdy szuka czegoś mocniejszego, lubię to, to mnie kręci. Człowiek po całym dniu pracy, osiem godzin albo kilkanaście, zamiast wyżywać się w domu na rodzinie, trochę się pobije, wyleje trochę tego potu i od razu czuje się lepiej. Kibole to według gazetowych definicji prości chłopcy z niezamożnych domów, którzy nigdy nie posmakowali lepszego życia. Włodi zadedykował im swój album W... Czym jest ten muzyczny spacer po dzielnicach Warszawy? W... napełni każdego nostalgią za pięknymi, gangsterskimi czasami, w których liczył się mocny gest. Muzyka Włodiego jest prosta (Jestem wolny, Błędne koło), zmysłowa (Zobacz, co się dzieje na podwórku) i przygotowana na konfrontację. Oprowadzanie po Warszawie i jej najmroczniejszych zakątkach przypomina świat Kozłowskiego; u obu zaciera się granica między tym, co prywatne, a publiczne (Kibole, Psy). Kozłowski to dziś proste, dosadne, całkowicie zrozumiałe słowa i gesty, choć malarz podkreśla, że podwórko jest tylko jego inspiracją, tak jak w opowieści, gdzie bohater jest jedynie kimś pośrednim między prawdą a fikcją.
142
Wycinankowy mashup
Kasia Kmita, Rower
Patrycja Cembrzyńska
143
Swoje papierowe wycinanki, inspirowane kulturą łowicką, Kasia Kmita pokazała po raz pierwszy w 2004 roku podczas drugiego wrocławskiego Survivalu, czyli przeglądu sztuki w „ekstremalnych” warunkach, w miejscach na co dzień do tego nie przeznaczonych. Formy i motywy stylizowane na ludowo artystka połączyła z symbolami kultury masowej i napisami w różnych językach. To, co globalne, spotkało się z tym, co lokalne. Podobnie jak w tradycyjnej łowickiej wycinance, prace Kasi Kmity składane są z kilku warstw, naklejanych jedna na drugą (tzw. nakładanki). Najpierw powstają ażurowe gwiazdy, które mogą kojarzyć się trochę z koronkami klockowymi. Potem artystka dokleja detale. Wszystkie kompozycje cechuje mniej lub bardziej rygorystyczna symetria (rezultat kilkukrotnego złożenia papieru przed wycinaniem) – najczęściej zwierciadlana, rzadziej w typie centrycznym. Niekiedy, jak w wycinance z logo Peugeota, pojawia się motyw współśrodkowych pierścieni. Wycinanki charakteryzują się bogatą kolorystką opartą na kontrastach. Przez czarne ażurowe ornamenty prześwitują intensywne, fluorescencyjne barwy. Tęczowe podklejenia, o których mowa, przypominają trochę łowicki pasiak (tyle że w dyskotekowym wydaniu), trochę kod kreskowy. Barwne elementy uzupełniają także awers kompozycji. W przeciwieństwie do dawnych łowickich wycinanek, których średnica wahała się od kilkunastu do dwudziestu kilku centymetrów, papierowe rozety Kmity osiągają czasem nawet jeden metr średnicy. Tamte zdobiły belki stropowe (stąd ich małe wymiary); te, które robi wrocławska artystka, podążając z jednej strony szlakiem tradycji, z drugiej – szlakiem współczesnych znaków firmowych, choć równie dekoracyjne i atrakcyjne dla oka jak ich ludowe prototypy, składają się na krytyczny zapis przemian zachodzących w otaczającej nas ikonosferze. Szczytowy moment rozwoju łowickie wycinanki mają już dawno za sobą. Straciły świeżość, odkąd robi się je głównie dla mieszkańców miast, a wycinankarki nie muszą rywalizować, która piękniej przyozdobi chatę. Ale ludowe motywy żyją dzisiaj nowym życiem właśnie w świecie sztuki (jeszcze nie tak dawno, gdy zdobiły peerelowskie plakaty propagandowe, z ich piękna korzystała także polityka). Szcze-
144
gólny przypadek prac Kmity, która w ludowej ramie zamyka popkulturowe archiwum znaków, polega na tym, że artystka wykorzystuje ludowość, aby przedrzeć się przez wizualny monopol ponowoczesnego miejskiego kiczu, którym epatują reklamy i kolorowa prasa. W Peerelu, w epoce, do której powraca artystka, gdy mówi o genezie swoich wycinanek, potrzeba przełamania wszechobecnej szarzyzny i bylejakości przyciągała ją do twórczości ludowej. To przez wielu pogardzana Cepelia, a nie galeria sztuki, dostarczała wyobraźni dziecka niezbędnych bodźców. Trochę paradoksalnie, właśnie sklep z kolorowym kogutem nad wejściem, w którym sprzedawano rękodzieło, był namiastką „lepszego” świata, do którego tęskniła Kasia Kmita, porównując socjalistyczne niedobory z boomem konsumenckim trwającym na Zachodzie. Rola polityki w sterowaniu zapotrzebowaniem na wyroby ludowe (ośmieszona choćby w Misiu Stanisława Barei, gdzie cepeliany „Wielki brat” ze słomy lata nad Polską) zupełnie jej nie obchodziła, bo z racji młodego wieku obchodzić nie mogła. Kawałek raju z Cepelii był nie tylko równie piękny, jak odpustowe jarmarki z plastikową tandetą – stał niemal na jednej szali z luksusem Peweksu, bajkami Disneya i przywiezionymi zza zachodniej granicy gadżetami, które dzisiaj stały się „opresyjną” normalnością. Zresztą artystkę wciąż fascynują sklepy z pamiątkami i rękodziełem, gdzie coraz częściej kusi się zagranicznego turystę „swojskością” przyprawioną globalną nutą, by chętniej sięgnął po portfel. Warto przyjrzeć się doborowi motywów w wycinankach Kmity. Stylizowane kwiaty, strzępiasto cięte pawie oczka i „podwójne kogutki” wskazują na tradycję ludową. Do pewnego stopnia przynależą do niej także charakterystyczne ząbkowane brzegi ażurowych rozet. Globalną wioskę, a zarazem świat generacji Y (wychowanej w dobie niebywałego rozrostu aparatu przekazu informacji), reprezentują natomiast graficzne symbole internetu i rozszerzenia domen internetowych, telefon komórkowy, butelki Coca-Coli, kubełek KFC z napisem „Life tastes great”, postacie z japońskiej mangi i amerykańskich kreskówek (myszka Miki, królewna Śnieżka), ludziki LEGO oraz znaki firmowe, jak wspomniane już logo Peugeota (lew) czy znaczek Pizza Hut (w jednej
z wycinanek czerwone kapelusze znalazły się w miejscu kogucich grzebieni). Ponadto wśród roślinnych ornamentów, stylizowanych na ludowo, pojawiają się hiphopowcy, ubrane w bikini plażowiczki pod palmami, tenisistki, narciarz, malarka przy sztalugach, a także rowery i samochody, jak choćby majestatyczny biały Rollce-Royce, a nawet zabytki architektury, by wspomnieć misternie wyklejony z papieru budynek Royal Albert Hall w Londynie. Reklamowe slogany typu „I’m lovin’ [it]” zastępują ludowe mądrości („Gość w dom, Bóg w dom”, „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”), które wycinankarki wypisywały na „kodrach” (vel „kołdrach”) – wycinankach w formie poziomych pasów, składających się zarówno z motywów roślinnych, jak i antropomorficznych, a nawet scen rodzajowych (praca, zabawy, obrzędy, święta). Właśnie w „kodrach” pojawiało się najwięcej ikonograficznych nowinek – wymienić można powóz z czwórką koni (który wskazywał na świat dworu) albo kolej żelazną (zdobycze techniki). Później, gdy na wieś dotarła kolorowa prasa, a wraz z nią folklor miejski, wycinankarki zaczęły korzystać z ilustracji gazetowych. Z „Przyjaciółki” wycinały główki postaci i wklejały je do swoich prac, uwspółcześniając tradycyjny zbiór motywów. Sztuka i dizajn inspirowane folklorem coraz bardziej zyskują na popularności. Współczesnym twórcom wzorów dostarczają zwłaszcza haft i wycinanka. Zapytać jednak należy, czy etnonawiązania stały się językiem artystycznej alternatywy, czy raczej pozostają kwestią mody, od której nawet sztuka nie jest wolna, w tym wypadku – mody na ludowość? Przykładów czerpania z tradycji ludowego rękodzieła znajdziemy dzisiaj wiele. Jeśli chodzi o haft, to spośród licznych artystycznych projektów ostatnich lat inspirowanych jego estetyką wymienić warto świecącą instalację Mirosława Filonika Róża, pokazywaną w 2009 roku na barokowym dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego w Warszawie. „Ścieg” Róży, zbudowanej z kolorowych neonówek, nawiązywał do haftu krzyżykowego. Po igłę i kordonek sięgnęła także niedawno Monika Drożyńska. Przykładem jej seria Haft miejski (2010) – na tkaninach rozpiętych na tamborkach artystka wyszyła slogany spisane z miejskich murów. Ostatnio w haftowanych pracach Drożyń-
skiej pojawiają się różne „opresyjne” symbole, w tym logotypy koncernów Apple i Tesco (Libretto, 2012). Ludową wycinankę wykorzystali natomiast twórcy polskiego pawilonu na wystawie EXPO 2010 w Szanghaju (proj. Wojciech Kakowski, Marcin Mostafa, Natalia Paszkowska), robiąc równocześnie ukłon w stronę chińskiej sztuki papieru – roślinne wzory zostały wycięte laserem w drewnianej sklejce, z której powstała elewacja budynku. Logo zaprojektowane na Euro 2012 także opiera się na motywach znanych z łowickich wycinanek oraz pisanek. Składa się ono z trzech połączonych kwiatów, z których środkowy przypomina równocześnie piłkę. W 2010 roku podczas warsztatów streetartowych Strojenie miasta – wycinanka, szablon, nadruk, zorganizowanych przez Państwowe Muzeum Etnograficzne w Warszawie, ożywiono natomiast tradycję zdobienia ścian wycinankami – nie tylko „pozytywami”, przyklejanymi do elewacji, ale także „negatywami”, bo wycięty wzór służył za matrycę. Biorąc pod uwagę, że street-artowe szablony to dla współczesnych artystów narzędzie „partyzantki semiotycznej”, wycinanki, które „wyszły w miasto”, traktować należy jako propozycję rewitalizacji przestrzeni publicznej poprzez oddanie jej kulturom alternatywnym. Przeciążony logo świat, a zwłaszcza „ometkowany” pejzaż miejski (mówiąc słowami Naomi Klein), coraz bardziej zawłaszczany przez korporacyjną estetykę, potrzebuje odmiany – lokalnej narracji przełamującej globalny monolog. W tę społeczną dyskusję na temat roli i jakości przestrzeni publicznej włącza się także Kasia Kmita. Ze względu na ironiczne przechwytywanie obrazów popkultury (z telewizji, reklam, tabloidów), zainteresowanie miejskim kiczem i szeroko rozumianą banalnością jej twórczość wydaje się reprezentatywna dla pokolenia lat siedemdziesiątych. Cezurą pozwalającą osadzić tę sztukę w kontekście społeczno-politycznym jest rok 1989. Zachodzące wówczas w Polsce zmiany ustrojowe i kulturowe wyraźnie wpływają na taki, a nie inny dobór tematów. Gospodarka wolnorynkowa, demokracja neoliberalna i wielki boom infotechniczny zaczęły kształtować estetykę miast i wpłynęły na zachowania mieszkańców, stąd na przykład wycinanka Sms (2009), która pokazuje jeszcze do
Kasia Kmita, KONVERSE
niedawna nowy, a dziś już spowszedniały typ gestu – stukanie kciukiem po klawiaturze telefonu. Z kolei zestawienie dwóch barwnych kogutów, rozmieszczonych symetrycznie względem osi wyznaczonej przez kwiatowe drzewko życia, z trzykrotnie powtórzonym znakiem @, czyli „małpą”, wskazuje na aktualność „postnarodowej” wizji świata, którego najdalsze zakątki łączy sieć informatyczna (3 x małpa, 2008). Co ciekawe, na jednej z pierwszych wycinanek artystki znalazła się przestylizowana flaga amerykańska (Flaga, 2003). To motyw, który podobnie jak butelki Coca-Coli czy kubełki KFC
wskazuje na wzrost zasięgu autorytetu kulturowego Stanów Zjednoczonych i utożsamianego z USA określonego modelu gospodarczego. Tematem prac Katarzyny Kmity staje się zresztą także konsumeryzm i turyzm. Ich kwintesencję stanowi obraz amerykańskiej Florida Beach (Florida Beach, 2003). Bez wątpienia wycinanki wrocławskiej artystki uświadamiają zarówno naglącą potrzebę emancypacji lokalnych kultur, narastającą wprost proporcjonalnie do natężenia procesów globalizacji, za którym ukrywa się kulturowy neokolonializm USA, jak i równoczesne
145
wchłanianie lokalnych tradycji przez supermarket kultury, mielenie wszystkiego w ponowoczesnym popkulturowym młynku. Znaki firmowe i popkulturowe symbole w ludowym entourage’u wskazują bowiem także na inkorporowanie tego, co marginesowe, do mainstreamu, jako etnogadżety w służbie konsumpcji. Tym bardziej, że filozofia Arts and Crafts od dawna jest przeżytkiem – w supermarkecie kultury raczej nikt już nie wierzy, że powrót do rzemiosła ocali nas przed zalewem produktów z taśmy fabrycznej, choć pytania o własne Kasia Kmita, CHANNEL No5
146
korzenie, tożsamość lokalną i rolę sztuki w jej współtworzeniu pozostają aktualne. Może nawet bardziej aktualne niż kiedykolwiek wcześniej, skoro równocześnie zaczynają mnożyć się wątpliwości, czy ponowoczesny pluralizm rzeczywiście oznacza wolny wybór? Jeśli elementy estetyki „pop-banalizmu” łączą twórczość Kasi Kmity z rocznikami 70., to fascynacja układami symetrycznymi i dekoracyjna forma jej kolistych wycinanek przywodzi niekiedy na myśl prace Zofii Kulik, którą artystycznie ukształtowała awangarda lat siedem-
dziesiątych i osiemdziesiątych. Inspirowane sztuką łowicką koła Kmity kojarzyć się mogą zwłaszcza z Mandalami Kulik i serią Wojny etniczne. Large Vanitas Still Life, w której Kulik wykorzystała wzorzyste ludowe chusty i czaszki. Obie artystki odnajdują w gramatyce ornamentu i szablonowych formach nie tylko piękno i zmysł porządku, ale i język nakazu, symbolicznej przemocy, innymi słowy – spektaklu władzy. Tyle że w przypadku wycinanek Kasi Kmity chodzi o hegemonię rynku, kiczu, logo. Logo, ślepo adorowane przez mieszkańców globalnej wioski, jak pomniki władzy z fotokolaży Kulik adorowane przez uczestników soc-spektaklu, wdziera się dzisiaj coraz głębiej w serce kultury, nierzadko wykorzystując sztukę, by jeszcze bardziej umocnić swoją pozycję na rynku. Wspomnieć wystarczy producentów wódki Absolut, którzy uatrakcyjniają swój logotyp dziełami artystów (np. Absolut Warhol, Absolut Balka, Absolut Haring) albo koncern BMW, który nawiązał niedawno współpracę z Jeffem Koonsem. Chodzi o to – pisze Naomi Klein w książce No Logo – by marka została zaakceptowana nie tylko jako sztuka reklamowa, ale jako sztuka w ogóle. Gdy to się uda, rynek osiągnie ostateczny triumf. Ostatnie prace artystka poświęca towarom luksusowym i ich podróbkom, dając równocześnie wyraz swojej fascynacji pop-artem, a szczególnie twórczością Andy’ego Warhola. Porzuca wprawdzie inspiracje sztuką ludową, ale pozostaje wierna technice, która zainspirowała ją niemal dziesięć lat wcześniej. Robi wyklejane z dziesiątków kolorowych elementów minibillboardy, które z daleka wyglądają jak sklepowe reklamy, tyle że na flakoniku perfum zamiast Chanel No5 jest napisane Channel No5, a trampki Converse reklamują się jako Konverse. Wszyscy żyjemy w kulturze ersatzu, ale na różnym poziomie. Różnica między literami „n” i ”nn” albo „c” i „k” dzieli tzw. większość od zamożnych elit. Ulica dokonuje ekonomicznej korekty standardów wyznaczanych przez reklamę. To, co udaje markowe, też jest piękne! – mówią masy, podczas gdy producenci dóbr luksusowych ostentacyjnie liczą straty, obwarowując się przy okazji coraz gęstszą siecią praw pomagających chronić markę. Ale Louis Vuitton przechrzczony na Louisa Vittona wciąż całkiem nieźle się sprzedaje.
W świecie pop-zakupowiczów podróbki to namiastka tego, co chciałoby się mieć – substytut zbyt drogiego „oryginału”. Rzadko kiedy stają się one wyrazem antykorporacyjnego aktywizmu (nie mówiąc już o klasowym sprzeciwie), choć i tak coraz częściej bywa. Jak jednak funkcjonują podróbki w algorytmie sztuki Kasi Kmity? Zniesławione przez „konsumentów niższej kategorii” marki, które trafiają do jej wycinanek, zmieniają się w symbole „kultury remiksu”, kultury wytnij-wklej albo kopiuj-wklej (copy and paste), balansującej w szarej strefie praw autorskich. Jako takie wpisują się w globalną dyskusję o tym, czyj interes – korporacyjny czy społeczny – reprezentują polityczni decydenci i doradzający im różni specjaliści od kultury. I jaką wizję kultury mają oni na uwadze? Zwolennicy „kultury remiksu”, którzy wydają wojnę supermarketowi kultury, wskazują, że cała popkultura to albo poddany remiksowi folk (nie obwarowany prawem autorskim), albo przetworzona wielowiekowa tradycja obrazowa. Nie tak dawno popowi i rockowi muzycy ze starych bluesowych melodii zrobili „swoje” przeboje, stemplując je następnie znaczkiem ©. Walt Disney – jak pokazują twórcy filmu RiP: A remix manifesto – „miksował” i trawestował obrazy pochodzące z różnych epok, lecz, o ironio losu, korporacja Disneya pilnuje dzisiaj, by
jego dorobek filmowy nie był wykorzystywany w ten sam sposób: i tak myszka Miki namalowana na ścianie jednego z amerykańskich przedszkoli okazała się naruszeniem ustawy o ochronie własności intelektualnej. Filozofia wytnij-wklej albo kopiuj-wklej towarzyszy remikserom sprzeciwiającym się biznesowemu modelowi kultury, w którym pieniądze stają na przeszkodzie swobodnego przepływu idei. Korporacyjne reguły gry, jak pokazuje Kasia Kmita, przekształca wycinanka. Wytnij-wklej to przecież strategia „pogromców reklam”, którzy przerabiają Starbucks na Starfucks. Ich taktykę już dawno przejęli artyści – w Polsce jest wśród nich choćby Jerzy Kosałka, który kilka lat temu zawłaszczył znak firmowy Coca-Coli i używając korporacyjnej czcionki z charakterystycznymi zawijasami, stworzył własny logotyp: CosalCa, innym zaś razem przerobił logo McDonald’sa na skrót WC. Podobnie jak „retusze” adbusterów, Konverse i Channel No5 z minibillboardów wrocławskiej artystki porównać można do lapsusów językowych (freudowskich pomyłek), przypominających o tym, co nie mieści się w LOGO-centrycznym paradygmacie. Wycinankowy mashup Kasi Kmity zapowiada nowy, alternatywny model – postkonsumpcyjny, postmaterialistyczny, zgodny z duchem do it yourself.
Bibliografia: 1. Historię łowickiej wycinanki podaję za Anną Świątkowską, Łowicka wycinanka, „Polska Sztuka Ludowa. Konteksty” 1961, nr 2, s. 67-83; 2. na temat pogromców reklam w świecie opanowanym przez korporacje zob. Naomi Klein, No Logo, przeł. H. Pustuła, Izabelin 2004 (stamtąd cytaty); 3. o „supermarkecie kultury” pisze Gordon Mathews, Supermarket kultury. Globalna kultura – jednostkowa tożsamość, przeł. E. Klekot, Warszawa 2005; 4. związkom między etnografią, dizajnem i sztuką poświęcony został niedawno projekt „Rzecz Małopolska. Etnodizajn festiwal” zainicjowany przez Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli w Krakowie: http://www.etnodizajn.pl/ – tamże zob. artykuł Ewy Klekot, Etnodizajn w supermarkecie kultury (dostęp: marzec 2012); 5. o warsztatach Strojenie miasta – wycinanka, szablon, nadruk pisała Erika Krzyczkowska-Roman, Wycinanka streetartowa, http://ethnomuseum.pl/ blog/2010/12/13/wycinanka-streetartowa/#mo re-4015 (dostęp: marzec 2012); 6. o remiksie traktuje Kultura Remixu (RiP: A Remix Manifesto), reżyseria Brett Gaylor, Kanada 2008.
• WYTNIJ WKLEJ. Wycinanki Kasi Kmity,
Galeria Olympia, Kraków, 10.03.2012– 07.04.2012.
147
Transmisja (2005/2006) to projekt wydarzenia sportowo-medialnego. Zakłada krótką transmisję wyścigu dwóch biegaczy, na dystansie 60 lub 100 m. Zawodnicy ścigają się ze sobą bez kontaktu fizycznego, ponieważ ich wyścig odbywa się na osobnych bieżniach. Przebieg wyścigu transmitują – ustawione za liniami met – dwie kamery kadrujące bieżnie w taki sposób, iż po złożeniu obu obrazów uzyska się jeden ze „wspólną” bieżnią. Źródłem wiedzy zawodnika o jego aktualnej sytuacji na „wspólnej” bieżni będzie ekran, umieszczony powyżej mety, na nim zaś wyświetlane będą – połączone już w jeden kadr – obrazy z obu kamer. Ten sam złożony obraz oglądać będą telewidzowie. Projekt przewiduje „pęknięcie” końcowego obrazu transmitowanego na antenie – różnice drugiego planu, odmienne kierunki cieni, zróżnicowane warunki pogodowe.
Ponowoczesne ciała, podobnie jak informacje, podlegają „logice toru wyścigowego” [tzn. dromologii]. Paul Virilio Kto podróżuje nie spotykając drugiego, ten nie podróżuje, a przemieszcza się. Alexandra David-Néel
148
Projekt Transmisja grupy „i inni” zakłada, iż podstawowa reguła zawodów sportowych: wspólnota – w tym przypadku biegu na określony dystans – zostanie radykalnie podważona. Zawodnicy biorący udział w wyścigu nie spotkają się we wspólnej, fizycznej przestrzeni, by wraz z publicznością doświadczyć sportowych emocji. Owa dekonstrukcja reguł oferuje odmienne doświadczenie zarówno zawodnikom, jak i widzom, przy czym należy rozróżnić widzów zasiadających na trybunach od tych, którzy sportowe zmagania obejrzą na ekranach TV. Widzowie obecni na trybunie zobaczą samotnego zawodnika ścigającego się z wyobrażonym, reprezentowanym na ekranie powyżej mety, co będzie kolażem odrębnych obrazów-
-wydarzeń, rekompensującym brak fizycznego kontaktu i wspólnej realnej przestrzeni. Telewidzowie zaś zobaczą zainscenizowany środkami technicznymi obraz wyścigu zintegrowany czasowo. Jednakże zawodnicy nie będą biec do wspólnej mety, lecz każdy do swojej, i im bliżej mety będzie zawodnik, tym dokładniej będzie mógł ocenić swoją pozycję na bieżni względem drugiego. Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której zawodnicy bięgną ku świadomości. Ich odseparowane ciała spotkają się w przestrzeni wyobrażonego. Andrzej Urbański 2012 i inni, 2005/2006
149
Jeźdźcy samobójcy Ciemna strona czarnego sportu Łukasz Rudziński
Smród palonych opon, tumany czarnego kurzu, który lubi osadzać się na odzieży, jeśli w odpowiednim momencie powieje w naszą stronę, i potężny ryk silników. To tylko cztery maszyny, ale akustyka amfiteatralnej przestrzeni robi swoje. Dla jednych bohaterowie, dla innych faceci ubrani w kolorowe kevlary przypominające słupy reklamowe, a do tego ludzie jeżdżący zawsze tylko w jedną stronę. Trudno opisać słowami fenomen „czarnego
150
sportu”, który od kilkunastu lat ma się w Polsce znakomicie. Bo żużel w naszym kraju wciąż cieszy się wielkim zainteresowaniem. Jesteśmy w nim światową potęgą, mamy jedną z najsilniejszych lig świata i sukcesy na indywidualnych i drużynowych zawodach najwyższej rangi. Jak w mało którym sporcie, mamy się czym chwalić – medale mistrzostw świata, triumfy w cyklu Grand Prix, sukcesy juniorskie i wśród seniorów – to sport, w którym na świecie to my
rozdajemy karty. Do nas równają inni. Są sukcesy, jest zainteresowanie publiczności, więc życzliwym (czytaj: hojnym) okiem patrzą też sponsorzy. To właśnie w naszym kraju powstało finansowe Eldorado dla żużlowców, którzy dla startów za ogromne pieniądze w Polsce potrafili porzucać rodzime ligi. Gigantyczne kwoty kontraktów, gigantyczne oczekiwania, gigantyczna presja. Tej gigantomanii nie zawsze udaje się sprostać. Co wtedy?
Z takim pytaniem Artur Pałyga przystąpił do pracy nad tekstem spektaklu Szwoleżerowie wystawionego przez Jana Klatę w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, który od początku nie miał być i nie jest dokumentem o żużlu czy laurką polskiego sukcesu. Bo medialny czy też publiczny wizerunek speedwaya to jedno. Jego wpływ na życie młodych ludzi, którzy błyskawicznie dostają się do świata show-biznesu, pełnego wielkich pieniędzy i atrakcyjnych dziewczyn wprost z okładek pism dla panów, to zupełnie co innego. Czy za pokusę słodkiego, miłego życia warto przynajmniej dwa razy w tygodniu ryzykować zdrowie lub życie, pędząc bez hamulców ramię w ramię sto dwadzieścia na godzinę po kilkusetmetrowym torze? Coś straceńczego jest w tej nieustannej szarży w lewo, by minąć metę choćby o pół długości koła przed rywalami. Coś, za co zapłacić można bardzo wysoką cenę. Dlatego spektakl rozpoczyna litania nazwisk – Jarosław Kalinowski, Andrzej Sokołowski, Piotr Gancarz, Karol Lis, Robert Dados, Rafał Kurmański, Łukasz Romanek. Co ich łączy? Wszyscy ścigali się na torach żużlowych, większość ze sporymi sukcesami, których nagle zabrakło. Wszyscy niespodziewanie sami przerwali swój „bieg” – popełnili samobójstwo. Na tym jednak bezpośrednie odniesienia do rzeczywistości się kończą. To nie dokument spod znaku teatru dokumentalnego, którego twórcy pochylaliby się nad biografiami wybranych sportowców. To prędzej próba analizy zjawiska, oparta na dziesiątkach godzin wywiadów z ludźmi ze środowiska żużlowego, przesłuchanych przez Artura Pałygę w trakcie pracy nad tekstem. Dlatego bohaterami Szwoleżerów są nie tylko żużlowcy, ale też ich dziewczyny, prezes klubu, mechanicy z parku maszyn. To próba zajrzenia za kulisy, odkrycia przed widzem „drugiego dna” sportowego sukcesu. Pokazania, czym bywa on okupiony. To, jaki będzie finał opowieści, sugeruje scenografia Mirka Kaczmarka, składająca się z żużlowych akcesoriów porozrzucanych po scenie – kombinezony, kaski i wszechobecne puchary różnej wielkości. Nad sceną złowieszczo wiszą dwie kompletne wyposażone „zbroje” powieszonych żużlowych kawalerzystów. Trzeci, leżący na środku sceny w żużlowym kombinezonie manekin, także przypomina ludzkie zwłoki.
Widmo śmierci na torze obecne jest nieustannie podczas rozmów żużlowców, podczas zabawy (Zegarmistrz światła Tadeusza Woźniaka wykonywany w formie karaoke), staje się źródłem lęku i depresji. W końcu z upadków i kraks, w których można stracić życie albo przypłacić chwilę nieuwagi lub zwyczajnego pecha bardzo poważnymi konsekwencjami, składa się startowa codzienność tych współczesnych rycerzy na koniach mechanicznych. Spektakl jest próbą sportretowania środowiska żużlowego za pomocą teatralnego skrótu. W tym sporcie każdego czeka katastrofa – miażdżąca, potworna, straszna – przyznaje ekscentryczny prezes klubu, który wie, co mówi, bo jeździ na wózku inwalidzkim, ale w sportowym, nowoczesnym designie. Sami zawodnicy żyją pod presją oczekiwań – władz klubu, które przecież sowicie ich opłacają i wymagają adekwatnych wyników, kibiców, którzy nie tolerują słabszej dyspozycji, rodzin, które wymagają zaangażowania w prozaiczne codzienne czynności, o co niełatwo, gdy żyje się nieustannie z podniesioną adrenaliną i na granicy ryzyka, oraz oczekiwań wobec samego siebie, zwłaszcza jeśli już się poznało uzależniający smak sukcesu. Dlatego Łukasz Złamany od początku nie ma szans – po wypadku nie może się pozbierać, nie jest w stanie odnosić sukcesów i traci kontakt z czołówką żużlowego peletonu. Odstaje nie tylko od Macieja Miszcza, ale też od Młodego Krzysia, żółtodzioba zbierającego swoje pierwsze szlify, któremu już teraz wróżą wielką karierę, bo „ma papiery na jazdę”. Prezes widzi, co się dzieje, zatrudnia psycholożkę, ta jednak zostaje wyśmiana przez zawodników, sprowadzona do poziomu kolejnej atrakcyjnej panienki na terenie klubu i jako taka staje się obiektem niewybrednych komentarzy. To jednak nic w porównaniu z tym, czego doświadcza Sindirella – dziewczyna-mechanik, składająca chłopakom motocykle przed kolejnymi startami, bo przecież kobieta w parku maszyn traktowana jest jak szmata do płynów silnikowych. Jeśli nie radzi sobie z żużlowcami, nie ma tu czego szukać, tym bardziej że złapanie za tyłek to w tym światku forma komplementu. Jan Klata sięga po groteskę, by wydobyć gorycz, bawi się formą, nie chcąc oddawać realiów żużlowych jeden do jednego. Wyścig żuż-
lowy to oczywiście metafora. Stąd też już w tytule spektaklu odwołanie do kawalerii, zakorzenionej w naszej tradycji dzięki ułanom. Klata dostrzega potrzebę oglądania gladiatorów. Dlatego przecież podziwiamy showmanów udających walki podczas meczów wrestlingu, ekscytujemy się pojedynkami bokserskimi czy starciami „wojowników” mieszanych stylów walki w formule MMA. Żużlowcy pewnie nie wypadają na tym tle równie efektownie, ale obecność „stalowego rumaka” ich rywalizację wyszlachetnia i czyni mniej przewidywalną. Jednak w tej pogoni za rozrywką łatwo oderwać się od rzeczywistości, łatwo o ułańską fantazję, o dziką, nie do końca przemyślaną szarżę, gdzie o życiu i śmierci decydują ułamki sekund. W końcu, obok listy samobójców, którzy przegrali z samymi sobą, bez trudu złożyć można znacznie dłuższą listę poległych na torze podczas meczów żużlowych. Tych, którzy stracili panowanie nad maszyną, z pełnym impetem wpadli w bandę lub stracili życie w wyniku kolizji z innymi żużlowcami, wciąż przybywa. Chcemy chleba i igrzysk. Spektakl Klaty w mieście, w którym nie ma żużlowych tradycji, pewnie by nie powstał. Pod teatralnym względem nieszczególnie wyróżnia się na tle innych przedstawień tego reżysera. Daje natomiast przestrzeń do refleksji, czy na pewno i za każdą cenę warto ślepo podążać za sukcesem. Żużlowcy w Szwoleżerach są w centrum zainteresowania, mają piękne kobiety, pieniądze, uznanie fanów. Ale Klata pokazuje, że po uprzątnięciu toru i zamknięciu stadionu pozostają sami ze swoimi traumami, wątpliwościami, obawami. Takie słabości kłócą się z wizerunkiem wojowników zawodowo ryzykujących życie, dlatego wielu z nich boi się szukać wsparcia i pomocy. Niektórzy sami nie dają sobie rady. Setki zniczy i kwiatów, okolicznościowe marsze czy księgi kondolencyjne nie pomogą rodzinie zmarłego. Szwoleżerowie to antyteza twierdzenia, że sport to zdrowie. Chociaż do mety są tylko cztery okrążenia, dla niektórych to za daleko.
• Artur Pałyga, Szwoleżerowie, reż. Jan Klata, Teatr Polski im. Hieronima Konieczki, Bydgoszcz, premiera: lipiec 2011.
151
…z ignorancją galopującą twoją rozmawiać Tęczowa Trybuna 2012 Aleksandra Konopko
Czy chciałby pan coś dodać w tej sprawie?1 To pytanie zadaje Pani Sędzia (Katarzyna Strączek) podczas przesłuchania homoseksualnego Nauczyciela (Adam Cywka) w sprawie pobicia naszego ulubionego radnego miejskiego o nieposzlakowanej opinii, który został demokratycznie wybrany w państwie prawa. Jak się okazuje, do dodania jest sporo. Bo zarówno ta sprawa, jak i cały spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego są tylko pretekstem do dyskusji o mechanizmach funkcjonowania polskiej demokracji. Zresztą nie o przedstawienie tu chodziło. Ani nawet nie o wywołanie dysku-
152
sji. Co więcej, na pierwszym miejscu nie pojawiła się również sztuka polityczna w takim rozumieniu, jakie dotąd przylgnęło do twórczości teatralnego tandemu.
Pierwsza głowa musi spaść Bilety na Tęczową Trybunę 2012 Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych rozeszły się w ciągu kilku minut. Widzowie nie odpuszczali. Było o krok od awantury, więc organizatorzy poprosili zespół Teatru Polskiego o więcej pokazów. Wrocławska Trybuna została zagra-
na dziesięciokrotnie! Warszawska publiczność najwyraźniej uznała obecność na spektaklu za obowiązkową. Dodatkowo pokazy te przypadły na okres wzmożonego protestu ludzi teatru, który był reakcją na nieudolną politykę kulturalną prowadzoną przez władze samorządowe w poszczególnych miastach. Hasło protestu: „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem” szybko zyskało na popularności, a list protestacyjny do czasu rozpoczęcia warszawskiego festiwalu poparło ponad dwa tysiące sygnatariuszy, sprzeciwiających się próbom komercjalizacji scen publicznych, nieprzejrzystym metodom zarządzania i wyłaniania dyrektorów oraz cięciom budżetowym. Ten kontekst wniósł również dodatkowe znaczenia de-
terminujące tymczasowy odbiór Tęczowej Trybuny 2012. Stało się tak z kilku powodów. Po pierwsze – demaskujące pokraczność polskiej demokracji przedstawienie dokładnie obnażyło m.in. te mechanizmy i zachowania urzędników, które okazały się analogiczne dla obu sytuacji. Pokazana w spektaklu walka kibiców-gejów o odrębny sektor na Stadionie Narodowym, zapewniający im bezpieczeństwo podczas Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej 2012, okazała się pod wieloma względami niemal tożsama z walką o odpowiednie traktowanie teatrów artystycznych. Obie, zarówno ta sceniczna, jak i rzeczywista, spotkały się z niemal identyczną ignorancją i nieporadnością władz samorządowych. Może dlatego tekst padający ze sceny wydawał się aż tak aktualny, stając się jednocześnie jakby postscriptum do listu protestacyjnego. Po drugie – treść protestu była odczytywana po każdym festiwalowym spektaklu. Natomiast występy medialne polityków na czele z Hanną Gronkiewicz-Waltz tłumaczącą, że dotacje na teatry zostały zmniejszone, bo pieniądze potrzebne są na strefę kibica, budowały naturalny pomost między spektaklem a realnymi wydarzeniami. Po trzecie – to Strzępka i Demirski, dzięki swojej aktywności, stali się twarzami tego protestu. Na widowni Dramatycznego zawisł olbrzymi transparent z napisem „Protestujemy!” i adresem strony internetowej (www.popieram. info), na której można było złożyć swój podpis pod listem protestacyjnym. Białe płótna z czerwonym napisem „Pierwsza głowa musi spaść” zostały przymocowane centralnie na scenie. W takiej właśnie scenerii grana była na festiwalu Tęczowa Trybuna 2012. Transparenty wtapiały się naturalnie w świetną scenografię (Michał Korchowiec), której najważniejsze elementy stanowią rozkopana trybuna stadionu i nieukończony fragment autostrady. Wiszące hasła protestu pasowały jak ulał i spokojnie mogły uchodzić za zaplanowany element. Cały ten kontekst sytuacyjny sprawiał, że ciarki przechodziły po plecach, kiedy postacie Demirskiego wypowiadały kolejne kwestie, a Pani Prezydent Hania (znakomita Jolanta Zalewska), przypominająca swoją efektowną stylizacją Marię Antoninę, wydawała się jakoś mniej zabawna.
Pedaluch Zanim jednak spektakl trafił do stolicy, a w jego interpretacji ponad wątek gejowski przebił się problem funkcjonowania naszego społeczeństwa w fantazmacie demokracji, media obiegła informacja o powołaniu przez homoseksualnych kibiców Pierwszego Gejowskiego Fanklubu Polskiej Reprezentacji Narodowej w Piłce Nożnej i zawiązaniu przez nich inicjatywy Tęczowa Trybuna. Ostatecznie trudno spekulować, czy głośniej jest o spektaklu dzięki kibicom-gejom, czy o ich inicjatywie dzięki szeroko reklamowanemu przedstawieniu. Tak czy inaczej, o jednym i drugim trudno było nie usłyszeć. Rozgłos sprawił, że zarówno teatromani, jak i kibice obserwowali z uwagą, co dzieje się na internetowej stronie gejowskiego fanklubu piłki nożnej. Pojawiły się komentarze na forach, agresywne reakcje fanklubów piłkarskich, zakłopotanie społeczności homoseksualnych oraz organizacji typu Kampania przeciw Homofobii. Temat szerokim echem odbił się w mediach, które nie szczędziły miejsca na obszerne zapowiedzi artystycznego wydarzenia, wpływając tym samym na kształtowanie przedpremierowej opinii publicznej. Podobno wszystko zaczęło się w jednej z knajp na placu Trzech Krzyży. Strzępka wspomina: Przyjaciel zaprosił nas na balangę. Strasznie dużo ludzi, wiśniówkowe szaleństwo, ciągle pojawiali się nowi goście. W pewnym momencie ktoś krzyknął: „A, to są te koteczki – kibice”. Zaczęliśmy z nimi gadać, bo było widać, że są tam trochę na doczepkę, nie bardzo znają towarzystwo. No i tak od słowa do słowa powiedzieli nam o Tęczowej Trybunie. Że wspólnie z kolegami założyli gejowski fanklub, że chcą się starać o sektory dla niego na Euro 2012, że w Europie gejowskie fankluby na trybunach powoli stają się normą. W kontekście tego, co mówili, jeszcze ostrzej zabrzmiało to, jak zostali przedstawieni. Zrozumieliśmy, na co się porywają: poznaliśmy ich na imprezie, gdzie geje byli w przeważającej większości. Zostali wyśmiani za to, że są fanami piłki.
Dopowiada Demirski: (...) jeszcze tego samego wieczoru zdaliśmy sobie sprawę, że warto o tym opowiedzieć w teatrze. (...) Ta historia wydała nam się bardzo pojemna, zwłaszcza w kontekście Euro 2012 w Polsce, tego mitu modernizacyjnego, który ma zbawić Polskę. I tu już dla nas było jasne, że jest to dobry temat2. Oboje zarzekali się, że nie robią spektaklu interwencyjnego w konkretnej sprawie. A Tęczowa Trybuna jest po prostu doskonałym przykładem, jak w przestrzeni publicznej funkcjonują inicjatywy, które wydają się zbędne i zakłócają powszechnie przyjęty ład. Można powiedzieć, że po opublikowaniu tej rozmowy „machina ruszyła”, a temat zaczął żyć własnym życiem. Posypały się zapowiedzi premierowe w mediach lokalnych i ogólnopolskich, w których powtarzano, że punktem wyjścia dla twórców spektaklu stała się prawdziwa historia grupy gejów-kibiców walczących o swoje prawa i możliwość bezpiecznego oglądania meczów na stadionie. Nikt jednak nie przypuszczał wówczas, że to tylko legenda...
Wszyscy jesteśmy pedałami Premierowy pokaz spotkał się z entuzjazmem widzów i przychylnością krytyki. Słusznie chwalono Demirskiego za tekst, Strzępkę za reżyserski majstersztyk, a cały zespół za znakomite aktorstwo. W niemal każdej recenzji konsekwentnie przywoływano na początku zaczerpniętą z życia historię homoseksualnych kibiców. Widziano w spektaklu sprzeciw wobec homofobii, opowieść o wykluczonych, dyskusję o komercjalizacji przestrzeni publicznej, brutalną prawdę o Polakach, tragikomedię o naszym narodzie czy rzecz o wielkiej utopii Euro. Byli i tacy, którzy dostrzegli w tej inscenizacji „uwspółcześnioną wersję Wesela Wyspiańskiego”. Pojawiły się w końcu także głosy odczytujące przedstawienie jako krytyczny komentarz do polskiej demokracji, dostrzeżony m.in. w historii o zderzeniu obywatelskiego społeczeństwa z władzą i o paradoksach systemu,
153
ale również w zakwestionowaniu potocznych prawd i identyfikacji dotyczących nie tylko homoseksualistów. Pojawiły się zatem liczne opinie dostrzegające drugie dno opowieści o kibicach-gejach. W ani jednej z nich nie kwestionowano jednak tego pierwszego. Nie tylko Jan Pelczar w „Przeglądzie Sportowym” nie miał wątpliwości co do rzeczywistych problemów grupy homoseksualnych fanów piłki nożnej, a w spektaklu widział dowód na to, że w inicjatywie gejów-kibiców nie chodzi wcale o wybudowanie getta. Nieufne podejście do genezy przedstawienia nie przeszło również przez myśl komentatorom współczesnego teatru. Można odnieść nawet wrażenie, że wszelkie budzące się wątpliwości były tłamszone od razu w zarodku, tak jakby niosły ze sobą niebezpieczeństwo zaburzenia docenionego przez wszystkich wokół przekazu płynącego z przedstawienia. Tak kształtował się, w zarysie, odbiór Tęczowej Trybuny tuż po premierze i jeszcze wiele miesięcy później, gdy spektakl odwiedzał kolejne festiwale, na których święcił triumfy. Recenzenci w innych miastach przytaczali podobne oceny i tropy interpretacyjne, a inicjatywa stworzenia gejowskiej trybuny była w kraju coraz bardziej znana.
Słowo o akcji bezpośredniej Karty zostały odkryte dopiero pod koniec 2011 roku, kiedy ukazał się monograficzny numer „Notatnika Teatralnego” (nr 64-65/2011) poświęcony tandemowi Strzępka-Demirski. To w nim (oraz na portalu Krytyki Politycznej) można było przeczytać tekst Igora Stokfiszewskiego W stronę akcji bezpośredniej. Autor ujawnił w nim, że słynna już geneza przedstawienia jest czystą fikcją, a historia powtarzana w wywiadach przez Strzępkę i Demirskiego to po prostu legenda stworzona na potrzeby artystycznego projektu. Nie było więc żadnej imprezy w „Szpilce” czy w „Szparce” ani poznanych tam „koteczków od futbolu”. Cały ruch obywatelski o nazwie Tęczowa Trybuna i jego walka o gejowskie sektory na stadionach zrodziła się – jak pisze Stokfiszewski – w wyob-
154
raźni Moniki i Pawła. Nie ma tu miejsca na powtarzanie wniosków z obszernej analizy Stokfiszewskiego, dlatego tym bardziej odsyłam do źródła. Autor omawia szczegółowo fakty i przedstawia założenia artystycznej akcji duetu. Rzetelnie analizuje również jej efekty, pokazując, czego udało się dokonać, a co zakończyło się fiaskiem. Skoro w rzeczywistości nie było gejowskiego fanklubu, nie było również m.in. strony internetowej ani wpisów na piłkarskich forach, które jednak realnie istniały. Z tekstu Klub Tęcza dowiadujemy się, że tygodniami były skrupulatnie przygotowywane przez pracowników teatru i wtajemniczonych nielicznych przyjaciół. Do końca nikt się nie poddał ani nie podłożył, choć przedsięwzięcie było niezwykle karkołomne. Twórcy mieli nadzieję, że poprzez zainicjowanie swojej akcji uda im się powołać do życia autentyczny ruch społeczny. To się nie udało. Powiodła się natomiast inna rzecz – stworzenie takiego ruchu w świadomości społecznej i ugruntowanie jego idei w naszych głowach na długie miesiące. Była próbą artystycznej ingerencji w rzeczywistość, zrobieniem kolejnego kroku w kierunku społecznego zaangażowania sztuki, co dla samych twórców skończyło się chyba pewnym rozczarowaniem. Interesującym zagadnieniem jest również recepcja Tęczowej Trybuny 2012 po wspomnianym „wyjściu z szafy” artystów. Zaskoczenie budzi fakt, że zmiana ta wcale nie jest radykalna. Odsłonięte kulisy akcji nie wywołały większej fali komentarzy, której można się było spodziewać. Pojawiły się nieliczne wzmianki w nowych publikacjach na temat fikcji w spektaklu, ale zabrakło właściwie osobnych, większych analiz sytuacji. Trudno pozbyć się odczucia, że do wielu wieść ta nadal nie dotarła. Mam jednak wrażenie, że inicjatywa „Tęczowa Trybuna” wciąż żyje swoim życiem. Przekonuję się o tym na nowo za każdym razem, gdy słyszę, że ktoś idzie na „ten gejowski spektakl”. Albo kiedy podczas spektaklu aktorzy podają widzom do podpisania petycję, a ci z pełną powagą sięgają do portfela po dowód osobisty i równo wpisują we wskazanej rubryce swój PESEL. Wyraźnie usłyszeli przecież informację, że tylko wtedy ich głos będzie uznany za ważny.
Przypis: 1. Tytuł i śródtytuły (poza ostatnim) są zaczerpnięte ze sztuki Pawła Demirskiego Tęczowa Trybuna 2012. 2. Cyt. za: M. Piekarska, „Tęczowa Trybuna 2012”: A to są te koteczki – kibice, „Gazeta Wyborcza – Wrocław”, nr 49/2011.
• Paweł Demirski, Tęczowa Trybuna 2012, reż. Monika Strzępka, Teatr Polski we Wrocławiu, premiera: marzec 2011.
Natalia Malek
Trucht starszych panów w białych podkoszulkach Trucht starszych panów w białych podkoszulkach, startujących na gwizdek jakby kurzego niepokoju. Zjawisko dla mocnych. Pokaz magicznej mocy. Przyrównuję je bez zażenowania do kocich porachunków, w których plusy i minusy to tylko mokra robota. Nie tak trzeba myśleć o kolcach, nie o bolesnym spółkowaniu i nie o odurzającej urodzie, lecz o zemście całego gatunku na tamtej siwej wyobraźni.
Lubaszka
Dla Przemka Wierzbiłowicza
Czytałam śliwkowe bazgroły na drzwiach kabiny w damskim. Wulgarne i bezczelne podnieciły wielu świadków. Jestem jak wół powalony słońcem, zdumiony, że w ludziach śpi bezwzględna słuszność, zachwycony główkami, które przyniosły tutaj swoje pierwsze i kolejne quizy. Mieliśmy listy. Możemy mieć koperty. Skryte i ciągane odpowiednio długo, będą spierały się w szerokich łańcuchach i niczyja słuszność nie zostanie narażona.
155
Salsa factory Ze stu wierszy zostawili mu trzy prymitywne przymiotniki. Nie potrzebuje mieszkania własnościowego, lepiej mu będzie leżeć nago i butwieć jak notatki kogoś wciśniętego na występ do Chin. Nie twierdzę, że potrzebujemy jakiegokolwiek kraju, jeszcze mniej jego rytuału i kobiecości, ale nagość wydaje mi się teraz bardziej przezorna niż nieznośna. Zostawili mu kilka dziewczyn, z których żadna nie jest pewna i żadna nie ma natury łowcy. Mieli za sobą pierwszą fazę eksperymentu, tę, która zostawia najlepsze założenia w tyle; – czemu pan się do mnie tak potwornie spóźnił i zapomniał, że pierdolić znaczy także oddalać się od tematu, także rozpuszczać młodszych, także machnąć ręką.
156
Dywan Rozpoznałam rozetę, lecz nie umiałam rozpoznać mandali, piasku, który przejechał północ w moich sandałach, morza tajnych łebków. Miałam narzeczonego, lecz oddałam go pastereczce. Miałam narzeczonego, lecz zamieniliśmy się pokojami. Miałam narzeczonego, został w tyle, w ogonie, między puszkami fasoli a wybuchem odkryć. Miałam narzeczonego i gdy brakowało, odstępowałam go jak igłę, metalowy pręt. Miałam narzeczonego, słuchajcie, miałam narzeczonego, kładł się na podłodze i wściekał na ludzkie męty.
NASI 1 : GOŚCIE 0 Musiałam wyjechać. Nikt inny nie zrealizowałby zimowego motywu podróży z wprawą letniego najemnika; mógłby napić się ginu albo utonąć w kryminale, ulec wielu pokusom naraz – a jednoczesność byłaby wrogiem tej kasty, do której by należał. Nikt inny nie leżałby jak pokutnik na spuchniętym stelażu damskich torebek, rozrzuconych flakach kolejarza, bez nerwów, bo wiedząc, że przywrócą mu wszystkie nierentowne połączenia, a krótkie odcinki pożałują swoich włodarzy, lecz nie przestaną im dokuczać.
Natalia Malek
157
Tomasz Dalasiński
zająć twarz niezdrowością, dziurą w pocałunku, dopieszczaniem ciągłości w zawieraniu zerwań – wszystko to precyzyjność spożywania „jeśli” przeczucie winy na dnie kieliszka wytrawność? słyszenia o „w ten sposób” chciałbym się przewinąć przez zwymyślaną przestrzeń; ułowisz przespanie? przyziemność bycia pali od środka systemu, gra na zwłoki, przegrywa na taśmę, przerywa obojętność stosunków doprawdy: sen(s) (z)wodzi, efektywność zaburzeń redukuje dystans pomiędzy koniecznością a potrzebą wejścia. przyświetl się do mnie jeszcze; chwila z nas korzysta.
party, party (myślałem), dostrojone echo, ile dróg w którą stronę przechodzi pojęcie, kiedy rozwlekasz opór, wypełniasz mącenie, konfigurujesz dostęp (szarzeje bez względu), dopalasz bez pośpiechu, na mrozie i tyle? myślałem, chcę przekazać. podzielić na porcje. partycypuj, jeżeli kojarzysz pragnienie, jeżeli wznosisz toast pomny na pomniki, ze spiżu vel z piżamy, z chorobą w kieliszku; jeśli nie masz nic przeciw, wyemituj wyciek, wymyj pęd i warianty, wyschnij w interwałach, zorganizuj (przypadkiem) (odwroty) napięcie, odpuść rękę i wtedy, i dopiero co?
158
podstępy rozkładu beztrosko dublowane razem z używaniem – nie wiem, choćbym i wiedział? jakżeby uchylić wzrok uzbrojony w termin przydatności ciała do rozumienia głodu, o który się staram. wyborna specyficzność celebruje wagę pytania stawianego przed faktem wyboru – wiem, choćbym nie wiedział? smak uściśla język.
utarte zwroty Oli Szwagrzyk
akcji odprężają czułość. chciałabyś ćpać różnicę przed podjęciem sedna? sprawność okala miarę pewności zwątpienia, rezultat stosowania domyka zderzenie; nic więcej nie wypada z ręki i z obiegu krwi w zamkniętej strukturze, wewnątrz której krążysz, kołując zawartością ponętnych odniesień, kiedy pamięć odkłada się na potem pienie, pełne szczeliny hymnu, niemożność przejęcia spojrzenia w swoją stronę, z której zdycha światło.
159
jakość przesłania widok na cele kreślenia? taka sen na manowce: wydobyć z momentu zazdrość o scenografię przejścia do histerii, w której wszyscyśmy -leni. odkąd cierpię (?) radość z beztroski względem „mówić”, byle o no właśnie: wargi kradną zmącenie tła z pierwszym u brzegu, krtań wypasa płynności wobec rozumienia. nie ma, a krzyczy ślinę? zwilżcie się do szczętnie.
160
Tomasz Dalasiński
Tomasz Pietrzak
*** Chavela Vargas ostro posuwała Fridę Kahlo, ale przyznała się dopiero po siedemdziesiątce w kolumbijskiej telewizji między telenowelą. Ja też posuwałem takich, co mieli jedną brew i owłosienie od kroku po jabłko Adama. W tych konstelacjach byłem jednak bardziej jak kudłata Kahlo. Po wszystkim, w pustej izbie zwykłem siadać w bielonym oknie, rozpinając się jak kanwa między ramami. Dawałem ulicy portret, dobrze w mieście znany i zawsze w tym samym ujęciu. Pragnienie z duszą na ramieniu.
13. Zawsze bałem się hieny z obrazu Carrington, wyrodnej matki pokłaniającej się szaleństwu. A może tej, która przyszła obwąchać, co przyszłe obficie wykarmi miot?
161
Mateusz Co zrobić z tym pięknym chłopcem, który przypomina wiśnię: kwaśny – z wiedzy i słodki – kiedy przybliżasz do niego usta. Ale rozłam tylko, a znajdziesz twardą kość, gotową zrodzić drzewo. Wijące się, sięgające delikatnych miejsc; tak nieprzewidywalne lecz mogące dać dom. Póki co leżąc nago w przedświcie, kiełkuje zalążek. I nie masz pewności, nigdy nie będziesz miał – biedny zjadaczu owoców – czy w miąższu owiniętym gładką skórką pewnego dnia nie rozwinie się robaczywy przyczółek.
Porodówka Umrę w pięćdziesiątych, jak wujek Zbyszek, który kopnął przez wątrobę. Diego Riverę też wzięła połowa wieku, ponoć na widok zachodu w Acapulco. To mi daje do myślenia. Teraz piszę o poetce, która ukochała śmierć, ale nade wszystko ojca, który wyszedł z niej. Ze mnie też można wyjąć stado, które pociągnie, gdy przyjdzie rozluźnienie. Póki co udaję, że nie ma czasu. Wychodzą ze mnie dni, a z Kamili różowe bobasy, które rozbiegną się na długo po mnie.
162
Katedra patologii Ze sto stanowisk archeo upchanych w rzędy: epolet, armata, działo, które nie odpaliło, maszyna niemieckiego szyfranta, strup z czoła generała i mała kosteczka kaprala Tulnickiego – w gablotach, w pudełkach, zielonych tekturkach z IKEI, w podmokłych piwnicach Katedry Patologii Stosowanej śpią dowody naszej natury, a ponad nimi stukot wycieczek. Już od przedszkola ogląda się te kalambury, deszyfruje: tłuste kości udowe, monety, binokle, podbrzusza doboszy i te ciemne korytarze zimnych muzeów. W jednym z nich kiedyś zapytałem szkieletora – a ty co tu robisz, nawleczony na druty, spięty żabkami, bezmózgi, Jenerale? Tomasz Pietrzak
163
Jerzy Olek
Byliśmy pierwsi… 164
Dzwoni Tadeusz Różewicz: – Niech pan wpadnie, mam coś dla pana. No i mieliśmy porozmawiać o fotografii.
Na biurku w gabinecie poety leży kartka wyrwana ze „Spiegla”, z odręczną adnotacją zrobioną na marginesie przez gospodarza: David Hockney – dla Olka (robiliśmy to wcześniej o kilka lat w Gierałtowie, kiedy?, nie pamiętam). W trzecim numerze niemieckiego tygodnika z br. opublikowany został z nadtytułem „kultura digitalna” obszerny artykuł pt. Kliknięte, pomalowane, przemejlowane, w całości poświęcony twórczości angielskiego malarza posługującego się chętnie fotografią. Artykuł ilustruje m.in. dziewięciozdjęciowa mozaika wizerunków artysty, skwitowana podpisem: Autoportrety Hockneya: Czy to fotografia, czy sztuka filmowa? Czy wybryki nerda? Portrety Hockneya powstały specjalnie dla redakcji „Spiegla”, spontanicznie, podczas przeprowadzanego z nim wywiadu. Powiedział wówczas, że tradycyjne ujęcie fotograficzne jest nudne, spróbujmy czegoś nowego, po czym wykonał sobie zdjęcia w trakcie nagłej sesji. – Kiedy myśmy to zrobili? – pyta Różewicz. – W 2003 roku, przy stole w kuchni. Pomysł był pana. – Interesowało mnie to, jak silna jest fotografia, czy raczej – jak okazuje się bezsilna, kiedy ma zajrzeć do wnętrza człowieka, gdy ukazać ma jego myśli i nastrój. – Fotografia jest martwa z natury, a ożywa, gdy w czasie oglądu nakładamy coś na nią własną wyobraźnią. – Przyszło mi do głowy, że warto spróbować zapisać serią zdjęć zmienne stany umysłu, mają-
ce miejsce wówczas, kiedy zatapiamy się w swoich myślach. – I co? – Sam pan widzi. – Na trzydziestu portretach, zrobionych w przeciągu pół godziny, minimalnie zmienia się mimika, natomiast to, co się działo w pańskiej głowie, jest nie do odczytania. – No właśnie. – A Hockneyowi się zdaje, że seria portretów powie więcej niż jeden. Rozmawiamy o powinnościach fotografii, o jej służebnej roli, o tym, że ma być wiernym wizerunkiem człowieka, a nie jego wyszukaną deformacją. – Jakiś czas temu zadzwoniła do mnie fotografka, prosząc o zgodę na zdjęciową sesję. Z tego, co mówiła, odniosłem wrażenie, że chce mnie fotografować jak poręcz. Nie jestem martwą naturą, więc nie zgodziłem się. Uprzedmiotawianie człowieka na drodze wymyślnej formalnie kreacji stało się nieomal normą. Według autorów owych artystowskich zdjęć ma to zapewnić pełniejsze przedstawienie ustawionego przed kamerą modela. Jednak na ogół dokonuje się w ten sposób autoprezentacji miłości własnej fotografa, zakochanego w sobie z wzajemnością. Czasem taki kreator ma niewiele do powiedzenia poza zdaniem się na losowy przypadek optycznej gry. Przypomniały mi się słowa, które kiedyś wypowiedział Różewicz o poetach: (...) we mnie rodzi się podejrzenie, że ostatnio wiersze w olbrzymiej większości traktują o czymś nieokreślonym, o „niczym”. Zresztą nie jest wadą utworu, że mówi o „niczym”, ale że udaje, jakoby mówił o „czymś”. Ileż to wytworów wszelakiej proweniencji jest właśnie takich. Ile wyrafinowanych wizualnie fotografii jest zwyczajnie pustych.
Jeszcze jedna maksyma Różewicza: twórca musi krążyć dokoła swego środka, jeśli go oczywiście ma. Są tacy, którzy mają wprawdzie środek, ale jest on hermetycznie zamknięty. No i posiadają kamerę. W kontynuowanej rozmowie pojawia się wątek nadmiernego stosowania technicznych trików oraz nadużywania możliwości, jakie stwarzają różnego rodzaju zabiegi technologiczne. – Wielu uważa, że czym gorszy negatyw, tym lepsze zdjęcie – pointuje poeta. – A wracając do portretu, to ma on być podobizną. Tak wierną, jak na obrazach Vermeera Koronczarka i Mleczarka czy na dagerotypie autorstwa Louisa-Auguste’a Bissona, przedstawiającym Chopina albo na fotografiach Michała Schweycera, dzięki którym wiemy, jak wyglądali Mickiewicz i Norwid. Pojawia się wątek języka fotografii, jej nośności informacyjnej i giętkości umożliwiającej wieloraki odczyt. – Mam coś jeszcze dla pana – mówiąc to, podaje mi Finneganów tren Jamesa Joyce’a. Czytam: No cóż, niemal każdy fotografik wart swoich odczynników powie tip każdemu kto będzie mu łamać głowę o doradę że jeśli negatywowi konia przydarzy się rozmaścić na schnięciu, no cóż, otrzymamy wtedy, cóż, diapozytyw groteskowo rozlanej makromasy przeróżnych końszczęsnych odcieni i mlekomasy ciecznobiałego konia¹. Tak, to także potrafi fotografia – pretensjonalna i jałowa. Jej język jest równie wieloznaczny i pokrętny jak niejeden dyskurs o nim. Na koniec Tadeusz Różewicz zapytał mnie, co będę robił w czasie Euro. Odpowiedziałem, że chcę wyjechać w Kotlinę Kłodzką. – To jadę z panem – dorzucił na pożegnanie.
Przypis: 1. J. Joyce, Finneganów tren, tłum. K. Bartnicki, cyt. za „Magazyn Literacki Tygodnika Powszechnego”, 4.03.2012, s. 5.
Obok: Tadeusz Różewicz, fot. Jerzy Olek
165
Co minutÄ™, fot. Jerzy Olek
166
Autorzy numeru Hyde Park
Justyna Bargielska ur. 1977, poetka, pisarka. Opublikowała tomy wierszy Dating sessiosns (2003), China shipping (2005), Dwa fiaty (2009), Bach for my baby (2012) oraz prozę poetyccką Obsoletki (2010). Dwukrotna laureatka Nagrody Literackiej Gdynia. Mieszka w Warszawie. Tomasz Bohajedyn ur. 1974; grafik i rysownik. Współpracuje m.in. z „Le Monde diplomatique”, „Gazetą Wyborczą”, „Midraszem”, „Kresami” i „Ritą Baum”. Wydał Kongo (2007), Spaghetti western (2008) i Osad (2010). Mieszka w Krakowie (www.bohajedyn.republika.pl). Marcin Boronowski od 1984 mieszkaniec Wrocławia, gdzie odbył studia na filologii angielskiej. Od 1990 wykładowca języka angielskiego na UWr. Autor internetowej strony Biuletyn Myśli Antyseksistowskiej Antyfacet RP. Od 2007 realizuje we Wrocławiu happeningi na rzecz emancypacji obyczajowej mężczyzn oraz przeciwko wszelkim stereotypom płciowym i homofobii, w których występuje jako Naczelny Antyfacet RP. Współpracuje z wrocławskim oddziałem Kampanii przeciw Homofobii, fundacją Trans-Fuzja i środowiskiem feministycznym Wrocławia, a w szczególności ze Studenckim Kołem Naukowym Queer Studies „Nic Tak Samo”. W życiu codziennym buntownik wobec stereotypu męskiej roli płciowej. Bohuslav Brouk (1912–1978) czeski psychoanalityk, pisarz, publicysta, socjolog. Jeden z pierwszych propagatorów psychoanalizy w Czechach, współzałożyciel czeskiej grupy surrealistów (1934), prowokator i enfant terrible czeskiej awangardy l. 30. i 40. Patrycja Cembrzyńska doktor nauk humanistycznych, studiowała historię sztuki na UJ oraz (podyplomowo) gender studies; absolwentka Podyplomowego Studium Menedżerów Kultury SGH. Publikowała m.in. w „Kontekstach”, „Biuletynie Historii Sztuki”, „Sztuce i Filozofii”, „Kwartalniku Filmowym”.
Ewa Cichoń jest muzykologiem, krytykiem muzycznym, interesuje się muzykoterapią, terapią głosem i arteterapią. Z nieokreślonej potrzeby popełnia czasami drobne utwory literackie (wiersze, bajki, opowiadania), publikowane z rzadka, najczęściej leżakujące we wnętrznościach komputera. Piotr Cieplak ur. 1960 w Częstochowie reżyser teatralny. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej oraz Wydziału Reżyserii w krakowskiej PWST. W latach 1996–1998 był dyrektorem Teatru Rozmaitości w Warszawie (reklamując go jako „najszybszy teatr w mieście”). Laureat wielu konkursów, m.in. nagrody im. Konrada Swinarskiego czy Paszportu „Polityki”. Mieszka w Warszawie Michał Czaja ur. 1983; teoretyk literatury i kultury, wykładowca, współpracownik IBL PAN, redaktor kwartalnika literackiego „Wakat on-line”. W 2011 w warszawskim SDK ukazała się jego debiutancka książka Bo to nowa krytyka będzie o miłości. Współorganizator Festiwalu Literackiego Manifestacje Poetyckie. Mieszka w Warszawie. Tomasz Dalasiński ur. 1986; doktorant w Zakładzie Polskiej Literatury Współczesnej Wydziału Filologicznego UMK. Autor książek poetyckich zmiana biegunów (2009) i zeitmusik (2010). Laureat X Tyskiej Zimy Poetyckiej (2010), nominowany do nagrody głównej w OKP im. J. Bierezina (2008). Mieszka w Toruniu. Edward Dwurnik ur. 1943; w latach 1963–1970 studiował malarstwo i grafikę w warszawskiej ASP. Jak sam twierdzi, wystawa Nikifora w 1965 pomogła mu odnaleźć właściwą formę dla własnych pomysłów. Zaczęły wtedy powstawać cykle malarskie, takie jak Podróże autostopem, Warszawa, Portret, Sportowcy czy Niebieskie miasta. Dotychczas namalował ponad 3000 obrazów. Jego rysunki i gwasze wykorzystał Andrzej Baranski w dwóch filmach animowanych: Warzywniak, 360o (2007) oraz Oaza (2009). Jest laureatem wielu nagród. Karolina Felberg historyczka i krytyczka literatury. Członkini Zespołu do Badań Literatury i Kultury Późnej Nowoczesności w IBL PAN. Autorka książki Melancholia i eks-
taza. Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009). Pracuje w Fundacji na rzecz Badań Literackich, współpracuje z Fundacją „Okularnicy” im. Agnieszki Osieckiej. Publikowała m.in. w „Czasie Kultury”, „Pamiętniku Literackim”, „Odrze”, „Gazecie Wyborczej”. Przygotowuje rozprawę doktorską o twórczości Zbigniewa Bieńkowskiego; w tekstach krytycznych zajmuje się najmłodszą literaturą polską oraz sztuką współczesną (zwł. sztukami wizualnymi). Mieszka w Warszawie. Andrzej Ficowski absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Publicysta i reżyser teatralny. Założyciel Stowarzyszenia „Nikt” Ruch Kulturotwórczy. Mieszka we Wrocławiu. Agata Firlej ur. 1976, doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM w Poznaniu. Komparatystka, doktoryzowała się na podstawie monografii Jana Skácela, wydanej w 2010 pod tytułem Czarny kruk. O Janie Skácelu. Przetłumaczyła także tomik wierszy tego poety (Dobre rzeczy, 2010). Tłumaczka dramatów Luboša Baláka, Miloša Urbana i Davida Drábka dla Agencji Dramatu i Teatru. Publikowała m.in. w „Tekstach Drugich”, „Toposie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”. Artur Grabowski ur. 1967; wydał pięć tomów wierszy, m.in. Szary człowiek, Jaśnienie, „traktat wersologiczny” pt. Wiersz – forma i sens, dwa tomy esejów literackich: Klatka z widokiem i Uzmysłowienia, tom Do trzech razy sztuka złożony z trzech sztuk (Monodram na dwie role, Miejsce, Czwarta osoba). W 2001, na zamówienie Festiwalu Europy Środkowej w Cividale dell Friuli, powstała „tragikomedia europejska” Studnia, przeznaczona dla scen podwórkowych w miastach średniowiecznych; w l. 2005–2007 osiem mikro-tragedii w cyklu Cnoty zachodniej cywilizacji; w 2011 napisał dramat Tłumaczenie śpiewu kozła oraz sztukę Pasaże i bramy. Tłumaczy poetów amerykańskich i włoskich. Paweł Greń absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, Wydział Filologiczny i Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu (specjalność: dziennikarstwo sportowe). Autor pracuje nad skompletowaniem i opracowaniem materiałów badawczych w związku z przygotowywaną pracą doktorską dotyczącą pamięci w kulturze na przykładzie doświadczeń naocznych świadków historii.
167
Paweł Jarodzki ur. 1 maja 1958 we Wrocławiu, gdzie mieszka do dziś. W 1984 ukończył ASP we Wrocławiu, w której obecnie pracuje na stanowisku profesora. Jest też kuratorem wrocławskiego BWA. Zajmuje się sztukami wizualnymi i pisze teksty krytyczne. W trakcie studiów wraz z przyjaciółmi założył grupę Luxus i brał udział we wszystkich jej działaniach. Andrzej Jóźwik dziennikarz związany z TVP Wrocław. Orędownik wolnej kultury i otwartego internetu, peregrynacji pieszych i po kulturowych marginaliach. Wrocławianin. Współpracuje z Art & Industrial Gallery. Uczestnik „Rytuałów”. http://flavors.me/jozwik Adam Kaczanowski ur. 1976; raczej pisarz, trochę performer. Więcej na: http://adamkaczanowski.tumblr.com. Paweł Kaczmarski ur. 1991, krytyk literacki. Mieszka we Wrocławiu. Publikuje m.in. w „Tyglu Kultury”, „Odrze” i „Twórczości”. Lewak, katolik, planuje kiedyś zostać wegetarianinem, na razie brak mu determinacji. Adam Kamiński ur. 1978, prozaik, dramaturg, krytyk literacki. Redaktor kwartalnika artystycznego „Bliza”. Autor zbiorów opowiadań Sam (2006) i Kapłanka (2008) oraz dramatów Wybrany (Teatr Polskiego Radia, 2007), Przybysz (Scena Teatralna Trójki, 2007) i Śmierć matki przełożonej (Radio Gdańsk, 2009). W wolnych chwilach pisze musicale, tłumaczy siedemnastowieczne haiku i wykleja kolaże (głównie z gazetek reklamowych pobliskich hipermarketów). Gdynianin. Agnieszka Kłos (Agniusza) pisarka, krytyk sztuki, fotografka. Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki (AICA), autorka dwukrotnie wydanej książki Całkowity koszt wszystkiego i projektu historycznego „Breslau cv” (http://pl-pl.facebook.com/pages/Breslau-cv/106529 572713577). Publikuje w najważniejszych magazynach związanych z literaturą i sztuką. Pracuje w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Artur Kłosiński ukończył Uniwersytet im. Adama Mickiewicza na wydziale historycznym w Poznaniu. Fotograf, autor filmów i sztuk teatralnych. W roku 2005 stworzył ga-
168
lerię internetową www.citygallery.pl. W roku 2008 założył grupę parateatralną, która na Festiwalu Teatralnym Malta zaprezentowała jedną z internetowych opowieści „Kosaara - artysta współczesny”. Praca otrzymała nagrodę Offeusza. Jest twórcą postaci Kosaara, artysty-idioty, który kreuje prace artystyczne poprzez dokumentację fotograficzną obiektów, kompozycji przedmiotów zastanych w przestrzeni publicznej. Kosaara jest przekonany, że sztuka tworzy się sama, wystarczy ją zauważyć. Aleksandra Konopko doktorantka Uniwersytetu Wrocławskiego, krytyczka teatralna. Publikowała m. in. w „Opcjach”, „Notatniku Teatralnym”, „Teatrze”, „Scenie”, „Teatrze Lalek”, „Kulturze Enter”, „Stronach”, „Gazecie Wyborczej” i na wortalu www.e-teatr.pl. Marta Koronkiewicz ur. 1987, krytyczka literacka, doktorantka, ateistka. Mieszka. Publikuje. Mateusz Kotwica ur. 1988; doktorant na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się przede wszystkim teorią literatury i krytyką literacką. Szczególnie interesują go zagadnienia związane z narracją polskiej i światowej powieści modernistycznej. Katarzyna Kozłowska urodzona w 1984. Publikuje w „Czasie Kultury”, RadiuJazz.fm oraz „Feminotece”. Współpracuje z witryną genderstudies.pl. Jej zainteresowania oscylują wokół niemieckojęzycznej literatury pięknej. W wolnym czasie uzupełnia polską Wikipedię. Mieszka w Szwajcarii. Robert Król ur. 1981; poeta. Ukończył polonistykę na UJ, mieszka w Krakowie. Debiutował w 2002 Gatunkami śniegu (nagroda główna II konkursu im. St. Czycza). W 2004 zbiorem Lida wygrał konkurs na książkę poetycką po debiucie w ramach Tyskiej Zimy Poetyckiej. W 2005 wydał Habitat, a w 2009 Pamięć podręczną. Jego wiersze tłumaczono na chorwacki, niemiecki i angielski. Aleksandra Łagowska doktorantka Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, zajmuje się problematyką przekładu literackiego.
Natalia Malek ur. 1988; poetka, absolwentka anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim, autorka książki Pracowite popołudnia (2010). Mieszka w Warszawie. Ewa Miszczuk socjolog rynku pracy i sztuki, redaktorka „Rity”, obserwatorka i działaczka. Monika Mosiewicz ur. 1975; poetka, prawniczka, współzałożycielka i administratorka poewiki.org, debiutowała tomem Cosinus salsa (2008). Mieszka w Pabianicach. Krzysztof Mroczko student III roku polonistyki, wrocławianin. Zafascynowany historią i literaturą PRL. Miłośnik literatury popularnej, zwłaszcza powieści milicyjnej i szeroko rozumianej fantastyki. Współpracuje z portalem Poltergeist. Joanna Mueller ur. 1979; poetka, krytyczka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia) i Wylinki (2010) oraz książkę eseistyczną Stratygrafie (2010). Redaktorka (z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) książki Solistki. Antologia poezji kobiet (1989-2009) oraz (z Bartoszem Małczyńskim i Kubą Mikurdą) książki Podziemne wniebowstąpienie. Szkice o twórczości Tymoteusza Karpowicza. W 2011 otrzymała Nagrodę Literacką Czterech Kolumn. Stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mikołaj Nowacki z wykształcenia prawnik, specjalista od międzynarodowego prawa kosmicznego. Po studiach doktoranckich porzucił prawo, aby zawodowo zajmować się swoją wielką pasją – reportażem fotograficznym. Wielokrotny finalista i laureat nagród Grand Press Photo i BZWBK Press Foto. Obecnie związany z prestiżową amerykańską agencją fotograficzną VII. Więcej: www.mikolajnowacki.com Jerzy Olek ur. 1943; animator ruchu fotografii ekspansywnej i medialnej (l. 70.) oraz fotografii elementarnej (l. 80.); twórca Galerii Foto-Medium-Art (1977); członek zespołów redakcyjnych „Artluku” i „Rity Baum”. Profesor Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu i Szko-
ły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu. Od 1991 realizuje autorską ideę Bezwymiaru iluzji poprzez multimedialne wystawy i publikacje (ponad sto wystaw indywidualnych i dialogów artystycznych). Twórca programów 12 Festiwali Sztuki „lAbiRynT”, międzynarodowych wystaw, m.in. Komplex Symplexu i Widzieć siebie. Autor książek Moja droga do bezwymiaru (2001) i Umożliwianie niemożliwemu (2007). Tomasz Pietrzak ur. 1982, autor tomu wierszy Stany Skupienia (2008). Jego wiersze znalazły się m.in. w antologii Amnesty International Daj Słowo, a także w słoweńskiej antologii Moral Bi Spet Priti autorstwa Brane Mozetica. Jego wiersze tłumaczone były na angielski, słoweński, czeski. Mieszka w Katowicach. Paweł Piotrowicz ur. 1978 we Wrocławiu. Redaktor prowadzący (razem z Andrzejem Ficowskim) numeru sportowego „Rity Baum” oraz organizator turnieju piłkarskiego „Boisko bez granic”, który promuje wydanie pisma. Inicjator płytowej serii wydawniczej dokumentującej wrocławską muzykę niezależną, w ramach której ostatnio doprowadził do ukazania się reedycji płyty zespołu Klaus mit Foch Mordoplan. Jacek Podsiadło poeta, prozaik, felietonista, pisarz dziecięcy, dziennikarz radiowy, sporadycznie tłumacz, dramaturg i reportażysta. Łukasz Posłuszny polonista, historyk filozofii i socjolog z Poznania. Jego zainteresowania dotyczą problematyki pamięci w kontekście wojny i Shoah, miejsca architektonicznie i urbanistycznie ukształtowanej przestrzeni w codziennym doświadczeniu oraz wpływu muzyki na człowieka. Brał udział w wielu projektach naukowych i wolontariackich związanych z pamięcią w Polsce i w Niemczech. Stypendysta Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Autor kilku publikacji oraz licznych wywiadów z byłymi więźniami i więźniarkami obozów koncentracyjnych. W wolnym chwilach zajmuje się tańcem współczesnym, grą w szachy i jazdą na rowerze. Łukasz Rudziński absolwent filologii polskiej oraz slawistyki na Uniwersytecie Gdańskim. Współpracował z Instytutem
Teatralnym im. Z. Raszewskiego w ramach projektu Nowa Siła Krytyczna. Publikował m.in. w „Teatrze”, „Scenie”, „Notatniku Teatralnym”, „Opcjach” oraz na wortalu e-teatr.pl. Od 2008 roku dziennikarz serwisu Kultura Portalu Trojmiasto.pl.
Marcin Świetliński ur. 1961, inżynier elektronik z Warszawy. Zwiedziony ścisłością matematyki, bardzo późno zauważył niedoskonałość języka. Od niedawna ćwiczy pisanie najkrótszych opowiadań i małych wierszy.
Jakub Skurtys ur. 1989, student filologii polskiej na UWr, krytyk literacki; publikował w „Odrze”, „Literze”, „Pograniczach” oraz na stronach internetowych; związany z Fundacją im. T. Karpowicza i Biurem Literackim; zajmuje się głównie poezją XX wieku i literaturą najnowszą.
Andrzej K. Urbański – artau od ponad 30 lat zajmuje się malarstwem, fotografią, rzeźbą, instalacją, książką artystyczną, wideo. Swoje prace prezentował w Polsce, Francji, Niemczech, Holandii, Szwecji, Rosji, Mołdawii, na Białorusi, we Włoszech, w Bułgarii, Szwajcarii, Austrii, Czechach, USA, Brazylii, Kolumbii, Japonii. Laureat II nagrody Międzynarodowego Biennale Sztuki Mediów WRO ’99 oraz Wyróżnienia Honorowego Transmediale 2003 w Berlinie. W 2010 otrzymał roczne stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Anna Smarzyńska związana z Wrocławiem, absolwentka Warszawskiej Szkoły Fotografii oraz animacji społeczno-kulturalnej na WSP w Zielonej Górze. Jest fotografką zaangażowaną społecznie, w szczególności angażuje się w ruch LGBTQ (wystawa Równi w Europie: Tak, chcemy, 2010, dokumentacja licznych marszy równości i tolerancji) oraz problemy osób niepełnosprawnych. Jest również wszechstronną nauczycielką fotografii, zarówno w ramach terapii zajęciowej dla niepełnosprawnych, jak i rozmaitych warsztatów dla dzieci i młodzieży.
Jacek Zachodny absolwent ASP we Wrocławiu, studiował także archeologię na UWr. Tworzy głównie instalacje multimedialne i prace wideo, ale jest również performerem, malarzem oraz autorem scenografii filmowych i teatralnych. Podróżnik – w swoich pracach porusza się w obszarach różnorodnych kultur i ich wzajemnych powiązań.
Zuzanna Sokołowska historyk i filozof. Bartosz Suwiński ur. 1985, poeta, krytyk literacki, redaktor „Stron”, doktorant filologii polskiej na Uniwersytecie Opolskim. Przygotowuje dysertację o poezji Krystyny Miłobędzkiej. Poezję, prozę, szkice krytyczne i artykuły naukowe publikował m.in. w „Kresach”, „Odrze”, „Toposie”, „Ricie Baum”, „Pograniczach”. Opublikował tom Sehir (2010). Mieszka w Opolu. Sławomir Szymański ur. 1979 we Wrocławiu. Doktor filozofii, obecnie zajmuje się historią i socjologią sportu. Pracuje w Dolnośląskiej Szkole Wyższej (Zakład Dziennikarstwa Sportowego). Jindřich Štyrský (1899–1942) malarz surrealista, poeta, fotograf, grafik, redaktor serii książkowej Edition 69 (w której ukazała się jego Emilia przychodzi do mnie we śnie, 1931) oraz pism „Erotická revue” i „Odeon”. Współzałożyciel czeskiej grupy surrealistów. Autor esejów o Rimbaudzie i markizie de Sade.
Sprostowanie Redakcja „Rity Baum” chciałaby przeprosić Autorki, których teksty zostały wydrukowane w błędnej formie (z nieuzasadnionymi cięciami) w 23. numerze pisma. W tekście Agnieszki Kłos Ocean prochów i niepamięci. Rytuał wyjścia z Auschwitz-Birkenau na ss. 28-31 pominięto wszystkie opracowane przez Autorkę przypisy; w tekście Joanny Szczepanik Owocny chaos, płodna nicość. Współczesność w teorii antropologicznej Victora W. Turnera na ss. 24-26 pominięto przypisy oraz bibliografię. Prosimy także o przyjęcie przeprosin Martę Eloy Cichocką, której fotografia na s. 9 została wydrukowana bez podpisu.
W ramach przeprosin podajemy bibliografię obu tekstów:
169
Joanna Szczepanik, Owocny chaos, płodna nicość. Współczesność w teorii antropologicznej Victora W. Turnera Bibliografia: W.J. Burszta, Antropologia kultury. Tematy, teorie, interpretacje, Poznań 1998. M. Eliade, Mit wiecznego powrotu, Warszawa 1998. A. van Gennep, Obrzędy przejścia, Warszawa 2006. R. Kasimov, Poetyka karnawału i obrzędów przejścia, [w:] „Konteksty” 2002, nr 3/4. A. Kopkiewicz, Sztuka buntu. Koncepcje teatru alternatywnego lat 60.-70., [w:] „Inny świat” 2003, nr 2/19. Udostępniony w internecie: http://innyswiat.most. org.pl/19/bunt.htm.
R. Schechner, Przyszłość rytuału, Warszawa 2000. I. Stokfiszewski, Que no nos representan. Notatki z hiszpańskiej rewolucji [,w:] „Mocak Forum” nr 2011, nr 2. A. Szyjewski, Człowiek w drodze do życia sakralnego; sacrum, rytuał i symbol w koncepcji Victora Turnera, [w:] Las symboli. Aspekty rytuałów u ludu Ndembu, Kraków 2006. V.W. Turner, Czy istnieją uniwersalia widowiskowe w micie, rytuale i teatrze?, [w:] „Konteksty” 2002, nr 3/4. V.W. Turner, Gry społeczne, pola i metafory, Kraków 2005. V.W. Turner, Liminalność i communitas, [w:] Badanie kultury. Elementy teorii antropologicznej. Kontynuacje, Warszawa 2004. V.W. Turner, Od rytuału do teatru, Warszawa 2005.
Agnieszka Kłos, Ocean prochów i niepamięci. Rytuał wyjścia z Auschwitz-Birkenau Bibliografia: I. Grzesiuk-Olszewska, W trzydziestą rocznicę Międzynarodowego Konkursu na Pomnik Ofiar OŚWIĘCIMIA, „Rzeźba Polska” 1986. Cz.W. Jaworski, nr 31070, Wspomnienia z Oświęcimia, 9.1.1965, (w:) Wspomnienia, tom 4. Państwowe Archiwum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu. M. Kitowska-Łysiak, Ślady, „Znak” 1995, nr 5. A. Kłos, Naskórek. Melodia słowa po Auschwitz, [w:] „Rita Baum” nr 19 (wiosna 2011). K.W., Oświęcim 1946, „Dziennik Ludowy”, nr 30, 30 I 1946.
J. Lachendro, Zburzyć i zaorać...? Idea założenia Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w świetle prasy polskiej w latach 1945-1948, Oświęcim 2007. J. Leociak, O nadużyciach w badaniach nad doświadczeniem Zagłady, „Zagłada Żydów. Studia i Materiały” 2010, nr 6. P. Levi, Rozejm, Kraków 2009. Materiał Polskiej Agencji Prasowej, http://www.youtube.com/watch?v=xKlsf6sgsgw A. Norbert, „Dziennik Polski”, nr 2, 5 II 1945. Oświęcim zabezpieczyć przed zniszczeniem i profanacją, „Dziennik Polski”, nr 73, 14.03.1946 r. S. Peters, Oświęcim – nazwa obozu krwią męczeńską zbroczona, „Robotnik Kujawski”, nr 186, 14.07.1946.
Relacja Jadwigi Boguckiej, nr 86356, w filmie wykonanym dla Ministerstwa Edukacji Narodowej z okazji 65. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz. Więcej: http:// www.youtube.com/watch?v=MKjLhBRg01Q Relacje: Heleny Letkiewicz, nr 87876. Oświadczenia, tom 91; Janiny Kalińskiej, nr 84493. Oświadczenia, tom 89 B; Haliny Szymańskiej. Oświadczenia, tom 41. Państwowe Archiwum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu. Rozmowa Czesława Bieleckiego z Oskarem Hansenem, „Architektura” 1977, nr 3-4. P. Smoleński, B. Kuraś, Terapia w Auschwitz, „Gazeta Wyborcza” z dn. 26.02.2010. Pamięć Shoah. Kulturowe reprezentacje i praktyki upa-
miętnienia, pod red. T. Majewskiego i A. Zeidler-Janiszewskiej, współpraca red. M. Wójcik, Łódź 2009. Sprawozdanie Raportu Muzeum za rok 2011; APMO. Proces Hössa, t. 5 k.19, t. 6 k. 89, zeznania: prof. dr G. Mansfelda i dr O. Wolkena. Strona Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau: http://pl.auschwitz.org/h/index.php?option=com_co ntent&task=view&id=11&Itemid=30&limit=1&limit start=3M. Toliński, Smutno w Oświęcimiu, choć ptaki wesoło świergocą, „Echo Krakowa”, nr 152, 07.06.1947. J.E. Young, Pamięć i kontr-pamięć. W poszukiwaniu społecznej estetyki pomników Holokaustu, przeł. G. Dąbkowski, „Literatura na Świecie”, nr 1-2/2004.
Po 25 latach po raz pierwszy na CD
Poczta Rity Nadesłane książki: • Rafał Baron, Listy do nienarodzonego dziecka, Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2011; • Dariusz Dziurzyński, Symultana, Jurafa Roja, Warszawa 2010; • Arkadiusz Frania, Zacząć nic od początku, Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2012; • Ewa Frączek, Podsłuchiwałam, Bramasole, Rzeszów, 2011; • Paweł Gołobuda, Wysoki gmach błędów, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2011; • Marcin Jurzysta, Ciuciubabka, Biblioteka Arterii, Łódź 2011; • James Joyce, Finneganów tren, Korporacja Ha!Art, Kraków 2012; • Kolekcja Regionalna Zachęty Sztuki w Szczecinie 2009–2011, Szczecin 2011; • Stanisław Kamykowski, Wrocław 2012 [poezja]; • Paweł Kozioł, Przerwane procesy. Szkice o poezji najnowszej, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2011; • Macierzyństwo bez lukru. Antologia tekstów matek – blogerek, Czas Kultury, Poznań 2011; • Officyna, Miejsce Sztuki, Szczecin 2010; • Przeciąg, III Festiwal Sztuki Młodych w Szczecinie, Szczecin 2011 [katalog]; • Magdalena Ochałek, Dyfuzja w toku, Instytut Wydawniczy Świadectwo, Bydgoszcz 2011; • Zuzanna Ogorzewska, Pomidor i inne techniki przetrwania, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2012; • Adam Raczyński, Słońce Północy, Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2011; • Wojciech Roszkowski, Kulki rtęci, Miejska Biblioteka Publiczna im. C.K. Norwida w Świdnicy, Świdnica 2011; • Wit Szostak, Dumanowski, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2011; • Grzegorz Wróblewski, Dwie kobiety nad Atlantykiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2011; • 20 lat pod lampą. Antologia opowiadań, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2011; • VII Festiwal Złoty Środek Poezji Przez granice – trwałość i zmiana w poezji, Kutnowski Dom Kultury 2011. Czasopisma: • „Arterie” nr 2/2011; • „Czas Kultury” nr 4/2011; • „Fragile” nr 3, nr 4/ 2011; • „Krytyka Polityczna” nr 29/2012; • „Lampa” nr 12/2011.
Rada redakcyjna Krzysztof Matuszewski, Jerzy Olek, Ewa Sonnenberg Red. nacz. Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski / dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski / dzial.teatralny@ritabaum.pl Agnieszka Kłos / dzial.kulturalny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk / dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz / dzial.muzyczny@ritabaum.pl
Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji. Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum” Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl
Redaktorzy prowadzący Andrzej Ficowski, Paweł Piotrowicz Redakcja działu Proza Adam Wiedemann / dzial.prozy@ritabaum.pl Redakcja działu Galeria Dariusz Orwat / galeria@ritabaum.pl
Zrealizowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma
Redakcja działu Mikrorecenzje Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz Współpraca Tomasz Bohajedyn, Aldona Kopkiewicz, Barbara Kuchta, Bartosz Małczyński, Marcin Maziej, Małgorzata Radkiewicz, Sas, Jacek Sieradzan, Joanna Winsyk Projekt graficzny okładki i spisu treści Jacek Zachodny Layout, skład komputerowy Marcin Kowalczyk Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel
ISSN 1429-852X Nakład 850 egz. Druk ArtDruk ul. Napoleona 4 05-230 Kobyłka (k. Warszawy) tel./fax (022) 786 21 74
ritabaum.pl
lato 2012 kwartalnik
cena: 12,50 PLN (w tym 5% VAT) ISSN 1429-852X nr indeksu 366129
lato 2012
ISSN 1429-852X
nr 24
nr indeksu 366129
nr 24