Numer 26 "Rity Baum"

Page 1

nr indeksu 366129

zima 2012

ISSN 1429-852X


SPIS TREŚCI FILOZOFIA 4 8

Alain Badiou, Manifest dla filozofii Andrzej Wasilewski, O pierwszym manifeście Badiou

PO KOŃCU 14 17 18 21 25 28 31

Marta Dymek, Hucznego końca świata nie będzie Bartosz Czartoryski, Klaatu odlatuje w dal Maciej Milach Neptyczny, Ostateczny (o)sąd twarzy świata. Apokalipsa informacyjna 2012 Małgorzata Glinicka, Niekończąca się pralaja. Koniec świata w świetle doktryny dżinijskiej Adam Wiedemann, O Henryku Maria Stafyniak, Skok w pustkę Zuzanna Sokołowska, Wszystkie końce sztuki

Takie nic, a tyle może. Podeprzyj kulturę!

O KSIĄŻKACH 34 40 44

Tomasz Marciniak, Alicja wpadła! Agata Firlej, Stan wzmożonej książkowości. Chaotyczne uwagi na marginesie Jak jsem potkal d’ábla Honzy Zamojskiego Bartosz Małczyński, Tuzin czystych łez? Samopas Wisimir Tadeusza Złotorzyckiego

AUTOBIOGRAFIE 46 58 62

Tadeusz Złotorzycki, P/P. Pisanina paranoika Jerzy Franczak, Dziennik Jacek Podsiadło, Z rezerwatu. Z cyklu Opowieść w kawałkach

PROZA 65 66 68 72 76 81

1%

Zyta Rudzka, Koniec świata w emaliowanym ogrodzie Hesperyd Łukasz Wojtysko, Głucho A(...)A, monologi Ewa Opałka, Indian Summer Joanna Oparek, Finalista (fragment powieści) Tamara Bołdak-Janowska, Symbioza (Dokument)

SPOŁECZEŃSTWO 90 92 94 96

Krzysztof Mroczko, Książka, która pozostawia osad Paulina Szkudlarek, „po kapitalizmie”. twórcza symulacja krytycznej utopii Sławek Rzewuski, Nabi Salih. Co piątek Barbara Chabior, Robimy to Razem. Karnawalizacja podwórka

SZTUKA 98 102 104 107

The Krasnals, Bitwa pod Grunwaldem – Statek głupców Janusz Antos, Świętości Wojciecha Ćwiertniewicza Urszula Benka, Formy i ciała pamięci Monika Mizera, Wschodnia energia sztuki

>>>

Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum” nr konta 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 nr KRS 0000252165



ROZMOWY 110 116

Bartnicki – Joyce. Tłumacz tłumaczy. Z Krzysztofem Bartnickim rozmawia Sas Bądź realistką. Żądaj niemożliwego. Z Zuzanną Janin rozmawia Karolina Felberg

POEZJA 123 128 134 136 139 141

Piotr Janicki, Ser; Opis kosmity; Przysłowia; Ufam / dupa; Wełyka chwyla; Dlaczego; Ta rozpacz; Zosia i inne; 5:20 Samantha Kitsch, sprawdź; między; W odbiciu; wpadło wpadło wpadło; Wybij; dada 2D; hiperdada wszystko Robert Rybicki, Człowiek, mowa i niemoc Tomasz Mydłowski, Talent shows; * * * [tężeją tężnie o zachodzie słońca]; Szkice terenowe; * * * [żeby odeszła ode mnie]; * * * [ktoś – 115 metrów] Marcin Ostrychasz, Korek w Czerwonaku; Podeszwy chmur; Akronim WIMP Piotr Parulski, szczęśliwy numerek; wielkie aglomeracje; wychodzę nie wracam

TEATR 144 146 147 149

Tajemniczy i śmieszny. Ewa Dałkowska wspomina Jerzego Jarockiego Drugi ojciec. Jolanta Fraszyńska wspomina Jerzego Jarockiego Łukasz Rudziński, Kryzys w soczewce. O teatrze Mai Kleczewskiej Andrzej Ficowski, Maski nowego wspaniałego świata

RECENZJE 152 155 158 162 165 167

Karolina Felberg, Komentarz nie dość zwrotny Łukasz Musiał, Dociekania psa Paweł Kaczmarski, Zaginione opowiadanie Kurta Vonneguta Marta Koronkiewicz, Żywe linie Jakub Skurtys, Post (tenebras lux) Paweł Mackiewicz, Zamieszkać w poetyce

GALERIA 169

Izabela Chamczyk, Kto się nie boi?

179 184

Autorzy numeru Poczta rity

Na okładce i obok fotografie z cyklu: Izabela Chamczyk, performans NIE DOTYKAJ! Fot. Edyta Andrzejewska

2



Manifest dla filozofii

Alain Badiou

1. Możliwość Nie ma dziś wielu filozofów żyjących we Francji, chociaż i tak jest ich bez wątpienia więcej niż kiedyś. Powiedzmy, że bez trudu policzymy ich na palcach dwóch rąk. Tak, mała dziesiątka filozofów, jeżeli rozumiemy przez to tych, którzy proponują naszemu czasowi wyjątkowe wypowiedzi, dające się zidentyfikować jako właśnie takie, i jeśli, w konsekwencji, zignorujemy komentatorów, niezastąpionych erudytów i próżnych eseistów. Dziesięciu filozofów? Albo raczej „filozofów”? Ponieważ zastanawia, że większość z nich twierdzi, że filozofia jest niemożliwa, zakończona, oddelegowana do innych rzeczy niż ona sama. Lacoue-Labarthe, na przykład: Nie trzeba już pragnąć filozofii. I prawie w tym samym czasie Lyotard: Filozofia, jak architektura, jest zrujnowana. Jednak czy możemy wyobrazić sobie filozofię, która pod żadnym względem nie jest architektoniczna? „Pismo ruin”, „mikrologia”, cierpliwość „graffiti” (metafory stylu myślenia współczesnego według Lyotarda), czy pozostają one jeszcze z „filozofią” w sensie, w jakim ją pojmujemy, w innym związku niż prosta homonimia? Albo jeszcze ten oto: największy z naszych umarłych, Lacan, czy nie był „antyfilozofem”? I jak interpretować to, że Lyotard może wspominać o przeznaczeniu teraźniejszości tylko w komentarzach do malarzy, to, że ostatnia wybitna książka Deleuze’a ma za temat kino, to, że Lacoue-Labarthe (albo w Niemczech Gadamer) poświęca się uzurpacji poetyckiej Celana albo że Derrida wzywa Geneta? Prawie wszyscy nasi „filozofowie” poszu-

4

kują pisma okrężnego, niebezpośredniego wsparcia, odwołań pośrednich, żeby w domniemanym miejscu, nie do zamieszkania przez filozofię, zdarzyła się wykrętna zmiana okupacji miejsca. I w środku tej zmiany – straszny sen tego, kto nie jest poetą ani wierzącym, ani „Żydem”... – znajdujemy to coś, co ożywia brutalne wezwanie dotyczące zaangażowania narodowo-socjalistycznego Heideggera: po lekturze akt procesu, który epoka nam wytacza, a w którym głównymi dowodami są Kołyma i Auschwitz, nasi filozofowie, biorąc na swoje plecy wiek, a w końcu i wieki wieków od czasów Platona, zdecydowali przyznać się do winy. Ani naukowcy, wiele razy przesłuchiwani, ani wojskowi, ani nawet politycy nie uznali, że masakry wieku ubiegały się wiecznie o ich udział. Socjologowie, historycy, psychologowie, wszyscy mają się dobrze w swojej niewinności. Tylko filozofowie utrzymują, że napotkanie zbrodni historycznych i politycznych wieku i wszystkich wieków, z których ten nasz wypływa, jest dla myślenia, ich myślenia, jednocześnie przeszkodą w całej kontynuacji i osądem nadużycia intelektualnego, kolektywnego i historycznego. Oczywiście moglibyśmy pomyśleć, że istnieje w tej filozoficznej osobności intelektualizowania zbrodni dużo pychy. Kiedy Lyotard upoważnia Lacoue-Labarthe’a do „pierwszego określenia filozoficznego nazizmu”, utrzymuje, że takie określenie może należeć do filozofii. Otóż nie jest to bynajmniej oczywiste. Wiemy na przykład, że „określenie” praw ruchu nie należy w ogóle do filozofii. Z mojej strony podtrzymuję, że nawet antyczny problem bytu jako bytu nie należy wyłącznie do niej: jest to problem z pola matematycznego. Można więc sobie wyobrazić, że określenie na-


zizmu, na przykład nazizmu jako polityki, jest pozbawieniem prawa formy specyficznego myślenia, które która od czasów Platona zasługuje na nazwę filozofii. Nasi skromni zwolennicy impasu filozofii mogliby dobrze podtrzymywać, utrzymywać poszukiwanie takiej idei, według której „wszystko” należy do filozofii. Otóż w tym totalitaryzmie spekulatywnym trzeba właściwie rozpoznać, że zaangażowanie narodowo-socjalistyczne Heideggera było pewną konsekwencją. Co zrobił w rzeczywistości Heidegger, jeśli założyć, że „śmiała decyzja” ludu niemieckiego, wcielona przez nazistów, przekładała się na myślenie tego profesora hermeneuty? Zakładanie, że filozofia – i tylko ona – jest odpowiedzialna za awatary, wysublimowane albo ohydne, za politykę wieku, jest czymś w rodzaju chytrości rozumu heglowskiego, tkwiącego w najintymniejszych założeniach naszych antydialektyków. Jest to postulowanie, że istnieje jakiś duch czasu, esencjonalna determinacja, dla której filozofia jest podstawową zdobyczą i centralizacją. Zacznijmy raczej od wyobrażenia na przykład, że nazizm jako taki nie jest możliwym przedmiotem filozofii, że nie znajduje się w warunkach, które myślenie filozoficzne jest w stanie skonfigurować w swoim własnym porządku. On nie jest wydarzeniem dla takiego myślenia. To wcale jednak nie oznacza, że nie jest możliwy do pomyślenia. Kiedy nasi filozofowie wyciągają z aksjomatu, który przypisuje filozofii obciążenie zbrodniami wieku, połączone wnioski o impasie filozofii i niepojętym charakterze zbrodni, wtedy godność zamienia się w niebezpieczny niedostatek. Dla tego, który zakłada, że z punktu widzenia Heideggera musimy filozoficznie określić eksterminację Żydów Europy, rzeczywiście impas jest uderzający. Wybrniemy z tego przedstawiając, że jest tam niewytłumaczalność, ruina dla każdego konceptu. Będziemy gotowi poświęcić samą filozofię, żeby ocalić jej godność: musi ona przemyśleć nazizm, ale że sama w sobie tu nie wystarczy, ponieważ to, co musi przemyśleć, jest nie do pomyślenia, więc jest na drodze do impasu. Proponuję poświęcić ten imperatyw i stwierdzić: jeżeli filozofia jest niezdolna przemyśleć eksterminację Żydów Europy, to dlatego, że nie jest to ani jej zadaniem, ani jej władzą sądzenia. To powrót do innego porządku myślenia uczyni owo myślenie efektywnym. Na przykład do myślenia historycznego, czyli Historii badanej z punktu widzenia polityki. Rzeczywiście, nie jest nigdy skromnie wypowiadać jakiś „koniec”, zakończenie, radykalny impas. Zaanonsowanie „końca wielkich narracji” jest równie nieskromne, co same wielkie narracje, pewność „końca metafizyki” porusza się w elemencie metafizyki pewności, dekonstrukcja konceptu podmiotu wymaga kategorii centralnej – bytu na przykład – której instrukcja historyczna jest jeszcze bardziej determinująca etc. Filozofia, sparaliżowana przez tragizm swojego hipotetycznego przedmiotu – eksterminacja, obozy – przemienia swoją własną niemożliwość w postawę profetyczną. Ozdabia się mrocznymi kolorami czasu, nie zwracając uwagi na to, że ta estetyzacja jest również szkodą wyrządzoną ofiarom. Przedstawiona prozopopeja o skruszonej wzgardzie jest zarówno postawą, obłudą, jak i kawalerią trąbiącą o paruzji Ducha. Koniec Końca Historii jest zbudowany z takiej samej tkaniny, co ten Koniec.

Zatem jest już wyznaczona stawka filozofii, jednak patos jej „końca” pozostawia miejsce na całkiem inne pytanie: co jest jej warunkiem. Nie utrzymuję, że filozofia jest w każdym momencie możliwa. Proponuję zbadać ogólnie, pod jakim warunkiem pozostaje ona w zgodzie ze swoim przeznaczeniem; czy zbrodnie historii mogą ją przerwać. To jest to, czego nie wolno bez zbadania uznać za potwierdzone. Byłoby to przyznanie dziwnego zwycięstwa Hitlerowi i jego zbirom, a zarazem zadeklarowanie ich po prostu jako zdolnych do wprowadzenia niepojętego w myślenie, przez co zdolnych do zakończenia jego ćwiczenia strukturyzowanego. Trzeba się odwzajemnić fanatycznemu antyintelektualizmowi nazistów, po jego militarnym zniszczeniu. Czy samo myślenie, polityczne albo filozoficzne, w rzeczywistości nie jest w stanie określić tego, co miało zamiar je unicestwić? Mówię tak, jak myślę: byłoby to drugie zabicie Żydów, jeżeli ich śmierć miałaby być przyczyną końca tego, w czym zdecydowanie brali udział, czyli polityki rewolucyjnej z jednej strony, a myślenia racjonalnego z drugiej. Tak istotny szacunek nie może ze względu na ofiary tkwić w zdumieniu ducha, w jego samooskarżycielskim niezdecydowaniu w obliczu zbrodni. Tkwi on zawsze w kontynuacji tego, co opisywało ich jako reprezentantów Ludzkości w oczach katów. Twierdzę nie tylko, że filozofia jest dzisiaj możliwa, ale że ta możliwość nie przybiera formy przeprawy przez Koniec. Wręcz przeciwnie, oznacza to zrobienie jednego kroku naprzód. Jeden jedyny krok. Krok w konfiguracji modernistycznej, tej, która od Kartezjusza łączy z warunkami istnienia filozofii trzy powiązane koncepty, którymi są byt, prawda i podmiot.

2. Warunki Filozofia kiedyś się zaczęła; nie istnieje we wszystkich konfiguracjach historycznych; jej sposobem bycia jest nieciągłość, zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Trzeba więc założyć, że wymaga ona specyficznych warunków. Kiedy oceniamy różnice pomiędzy greckimi miastami, monarchiami absolutnymi klasycznych krajów zachodnich, burżuazyjnymi i parlamentarnymi społeczeństwami, natychmiast wydaje się nam, że cała nadzieja na określenie warunków filozofii jest skazana na porażkę; nieważne, czy zaczynając od samej obiektywnej podstawy „formacji socjalnych”, czy od wielkich dyskursów ideologicznych, religijnych, mitycznych. Warunki filozofii są transwersalne, są to procedury jednolite, rozpoznawalne z daleka, ich związek z myśleniem jest relatywnie niezmienny. Imię tej niezmienności jest oczywiste: chodzi o „prawdę”. Procedury, które warunkują filozofię, są procedurami prawdy i dają się zidentyfikować jako takie w swojej powtarzalności. Nie możemy już wierzyć w opowieści, którymi pewna grupa ludzka wyśpiewuje swoje pochodzenie czy swoje przeznaczenie. Wiemy, że Olimp jest tylko wzgórzem i że niebo jest wypełnione tylko wodorem i helem. Jednak to, że ciąg liczb pierwszych jest nieskończony, widzimy dzisiaj dokładnie tak samo jak w Elementach Euklidesa, to, że Fidiasz jest wielkim rzeźbiarzem, nie podlega wątpliwości, demokracja ateńska jest inwencją polityczną, która nas ciągle zajmuje, a to, że miłość

5


oznacza zbieżność Dwójki, kiedy podmiot jest nieśmiały, zrozumiemy równie dobrze czytając Safonę czy Platona, jak Corneille’a czy Becketta. Jednakże to wszystko nie zawsze istniało. Istnieją społeczeństwa bez matematyków, takie, których „sztuka” w koalescencji ze świętymi, przestarzałymi funkcjami jest dla nas nieprzejrzysta, takie, gdzie miłość jest nieobecna albo niewysłowiona, i takie wreszcie, gdzie despotyzm nigdy nie ustąpił inwencji politycznej ani nawet nie dopuszczał myśli o jej zaistnieniu. Te procedury jeszcze rzadziej istniały razem w jednym czasie. Nie jest pewne, czy Grecja widziała narodziny filozofii, ponieważ zachowywała sacrum w mitycznych źródłach poematu, a zawoalowanie Teraźniejszości było dla niej oswojone w ezoterycznym projekcie o Bycie. Również inne antyczne cywilizacje przystępowały do sakralnego złożenia bytu w wysłowieniu poetyckim. Wyjątkowość Grecji bierze się raczej z tego, że zerwała z opowieścią o pochodzeniu za pomocą laickich i abstrakcyjnych projektów, że naruszyła prestiż poematu prestiżem matematyki, że stworzyła Miasto jako otwartą, przedyskutowaną, wolną władzę i że przeniosła na scenę publiczną burze namiętności. Pierwszą konfiguracją filozoficzną, która ma intencję ułożyć zbiór tych procedur w wyjątkowej przestrzeni koncepcyjnej, potwierdzając w ten sposób ich współistnienie w myśli, jest refleksja Platona. „Niech nie wchodzi nikt nieobeznany z geometrią”, tak zapisuje on matematykę jako warunek filozofii. Bolesna odprawa poetów, wygnanych z miasta z powodu imitacji – rozumiemy przez to zbyt sensualne pojmowanie idei – oznacza jednocześnie, że jest w to zamieszany i poemat, zatem trzeba zmierzać do nieuchronnego zerwania z opowieścią. Uczta albo Fedon artykułują miłość, prawdę mówiąc, w tekstach nieprześcignionych. W końcu inwencja polityczna jest argumentowana nawet jako budowa myślenia: na końcu dziewiątej księgi Państwa Platon zaznacza wyraźnie, że jego miasto idealne nie jest ani programem, ani realnością; że kwestia, czy istnieje albo czy może istnieć, jest obojętna; nie oznacza ono bowiem polityki, ale politykę jako warunek myślenia. Jest to sformułowanie wewnątrzfilozoficznych racji, bez których nie ma filozofii, w ten sposób, żeby polityka nie miała realnego statusu inwencji możliwej. Ustalamy więc, że istnieją cztery warunki filozofii; brak jednego prowadzi do jej rozproszenia, tak samo jak ukazanie się ich zbioru warunkowało pojawienie się jej samej. Te warunki to matematyka, poemat, inwencja polityczna oraz miłość. Będziemy nazywać je procedurami generycznymi z powodów, do których wrócę później i które leżą w samym sercu Bytu i zdarzenia1. Te same racje ustalają, że cztery typy procedur generycznych określają i klasyfikują dotąd wszystkie procedury zdatne do produkowania prawd (istnieją tylko prawdy naukowe, artystyczne, polityczne albo miłosne). Możemy więc powiedzieć, że warunkiem filozofii jest istnienie prawd we wszystkich układach możliwych do poświadczenia. Napotykamy zatem dwa problemy. Po pierwsze, jeżeli warunkiem filozofii są procedury prawdy, oznacza to, że sama z siebie nie produkuje ona prawd. Jest to sytuacja faktycznie dobrze znana; kto może zacytować choćby jedną wypowiedź filozoficzną, o której z sensem można powiedzieć, że jest „prawdziwa”?

6

A więc jaka jest właściwie stawka filozofii? Po drugie, przyjmujemy, że filozofia jest „jedna”, z tym że dozwolone jest mówienie o filozofii, że rozpoznajemy jakiś tekst jako filozoficzny. Jaki związek ta domniemana jedność podtrzymuje z mnogością warunków? Jaki jest węzeł tej czwórki (procedury generyczne: matematyka, poemat, inwencja polityczna, miłość) i jedynki (filozofia)? Pokażę, że te dwa problemy mają jedną jedyną odpowiedź, zawartą w definicji filozofii tu reprezentowanej jako nierzeczywista prawdziwość warunkowana rzeczywistością prawdy. Procedury prawdy, czyli procedury generyczne, odróżniają się od kumulacji wiedzy tym, że ich pochodzenie jest zdarzeniowe. Stwierdzenie „nic się nie dzieje” oznacza, że coś jest zgodne z regułami pewnego stanu rzeczy. Na pewno można te reguły rozpoznać, konstruować na ich temat prawidłowe wypowiedzenia, czyli stworzyć skumulowaną wiedzę; ale nie można „mieć” o nich prawdy. Prawda jest paradoksalna, gdyż jest jednocześnie nowością, a więc czymś rzadkim, wyjątkowym i nawet dotykając tego bytu, którego jest prawdą, jest również tym, co najtrwalsze i najbliższe, ontologicznie mówiąc, stanowi rzeczy początkowych. Zajęcie się tym paradoksem wymaga długiego rozwinięcia, jest jednak jasne, że pochodzenie jakiejś prawdy jest porządkiem zdarzenia. Krótko mówiąc, nazwijmy „sytuacją” stan rzeczy, przedstawiającą się w pewien sposób mnogość. Żeby rozwinęła się jakaś procedura prawdy adekwatna do sytuacji, czyste zdarzenie musi tę sytuację uzupełnić. To uzupełnienie nie daje się ani nazwać, ani reprezentować przez źródła sytuacji (jej strukturę, ustanowiony język, który określa ją swoimi terminami etc.). (...) I takie określenie jednej nazwy-w-naddatku wywołuje w danej sytuacji odpowiednie skutki, które będą tkać procedurę generyczną i przygotowywać oczekiwanie na pewną prawdę tej sytuacji. Wyjściowo w samej sytuacji nie ma żadnej prawdy, jeżeli żadne zdarzenie jej nie uzupełnia. Istnieje tylko to, co nazywam prawdziwością. Istnieje tylko szansa, że wydarzy się prawda wszystkich prawdomównych wypowiedzi w chwili, gdy zdarzenie spotka swoją nazwę nadliczbową. Specyficzną stawką filozofii jest zaproponowanie jednolitej przestrzeni koncepcyjnej, gdzie zajmie miejsce nominacji zdarzeń, które służą jako punkt wyjścia dla procedur prawdy. Filozofia usiłuje zebrać wszystkie nazwy-w-naddatku. Myśleniem opracowuje komponujący się charakter procedur, które ją warunkują. Nie ustanawia żadnej prawdy, ale przygotowuje miejsce dla prawd. Konfiguruje, przyjmuje procedury generyczne, wzniesione ze względu na ich niezharmonizowaną równoczesność, dając im schronienie. Filozofia podejmuje się przemyśleć swój czas ułożeniem-we-wspólnym-miejscu stanu procedur, które ją warunkują. Jej operatorzy, jacykolwiek by nie byli, dążą do myślenia „razem”, do skonfigurowania epokowego układu matematyki, poematu, inwencji politycznej i miłości (czyli zdarzeniowej struktury dwóch istot) ćwiczeniem unikalnego myślenia. W tym sensie unikalny problem filozofii dotyczy właśnie prawdy, a nie tego, że sama z siebie nie jest w stanie wyprodukować żadnej [prawdy], ponieważ proponuje dostęp do jedności jakiegoś momentu prawd, miejsce koncepcyjne, w którym odzwierciedlają się procedury generyczne jako współmożliwe.


Oczywiście filozoficzne operacje nie muszą być rozumiane jako podsumowania czy totalizacje. Zdarzeniowy i heterogeniczny charakter czterech typów procedur generycznych wyklucza całkowicie ich liniowość encyklopedyczną. Encyklopedia jest wymiarem wiedzy, a nie prawdy, która wierci dziurę w wiedzy. Nie jest nawet konieczne, żeby filozofia zawsze wymieniała wypowiedzi bądź stany lokalne procedur generycznych. Koncepty filozoficzne tkają przestrzeń ogólną, w której myślenie prowadzi do czasu, do swojego czasu, zwłaszcza że procedury prawdy tego czasu znajdują w nich schronienie dla swojej współmożliwości. Adekwatną metaforą nie będzie zatem ta o rejestrze dodawania ani nawet ta o systematycznej refleksji. Będzie nią raczej ta o wolności cyrkulacji, o poruszaniu się myślenia w wyartykułowanym elemencie odzwierciedlającym stan procedury, która ją warunkuje. W koncepcyjnym medium filozofii istnieją figury lokalne, w swej istocie równie heterogeniczne, co te pochodzące z pól poematu, matematyki, inwencji politycznej i miłości, które odnoszą się – albo mogą być odniesione – do niepowtarzalności czasu. Filozofia nie wypowiada prawdy, ale koniunkturę, to znaczy dającą się pomyśleć koniunkcję prawd. Skoro filozofia jest ćwiczeniem w rozmyślaniu nad otwarciem nowego czasu, w napięciu rozważającym to, co ją warunkuje, najczęściej funkcjonuje w nietrwałych

warunkach, dopiero co rodzących się. Konstytuuje się w obliczu interweniującego nominowania, a poprzez takie zdarzenie włącza procedurę generyczną. To, co warunkuje wielką filozofię, jest jak najdalej od wiedzy ustanowionej i zagwarantowanej; są to więc kryzysy, przejścia i paradoksy matematyki, trzęsienia w języku poetyckim, rewolucje i prowokacje wynalezionej polityki, wahania związku dwóch płci. Filozofia wzmacnia problemy, antycypując po części przestrzeń przyjęcia i schronienia w myśleniu tych wrażliwych procedur, układając jako współmożliwe trajektorie, których prosta możliwość nie jest jeszcze mocno ustabilizowana. Heidegger ma rację pisząc, że wzmocnienie, obciążenie bycia-tu (a więc historycznego), jest właśnie autentycznym zadaniem filozofii, ponieważ wzmocnienie jest jednym z fundamentalnych i decydujących warunków dla narodzin wszystkiego, co wielkie. Nawet jeśli pozostawimy dwuznaczność „wielkości”, zgodzimy się stwierdzić, że filozofia przeciąża możliwość prawd swoim konceptem współmożliwości. Jej funkcją „wzmacniającą” jest przygotowanie generycznych procedur, jednak nie w wymiarze ich własnego myślenia, ale w wymiarze ich złączonej historyczności. Filozofia, w porównaniu do systemu swoich warunków, które konfigurują niezharmonizowane stawanie się poprzez myślową konstrukcję przestrzeni czasu, służy jako łącznik pomiędzy proceduralną rzeczywistością prawd a ich czasowym byciem. Tłumaczył Andrzej Wasilewski Przypisy: 1. Zob. Byt i zdarzenie, przeł. P. Pieniążek, Kraków 2010. Jest to jedno z głównych dzieł filozoficznych Badiou, w którym wykłada on swoją ontologię. Ukazało się w 1988 roku, a więc rok przed Manifestem (przyp. tłum.).

Zamieszczone fragmenty pochodzą z książki: Manifeste pour la philosophie de Alain BADIOU © Éditions du Seuil, Paris 1989

7


O pierwszym manifeście Badiou

Andrzej Wasilewski

Turbulencje, jakie miały miejsce pod koniec XX wieku na filozoficznej ziemi, przyniosły nowy paradygmat. Francuscy intelektualiści, niemalże jednym chórem, nagle zaczęli wieścić, że następuje koniec filozofii, a dokładnie koniec tradycyjnie rozumianej filozofii, czyli metafizyki. Napisali całe stosy papieru o jej granicach, o jej niemożliwości. Nie ma już wielkich narracji, powtarzali za Lyotardem, który był jednym z pierwszych, przynoszących te nowe treści. Nie możemy już pisać wielkich metafizycznych opowieści, ponieważ nie mamy ku temu narzędzi, jednego właściwego języka. Nikt nie jest w stanie pojąć rzeczywistości ani zgrabnie jej opisać w potężnym systemie. Nasze narzędzia poznawcze wyczerpały się, jesteśmy skazani na retoryczne chwyty. Nic ponadto nie wymyślimy. Poza tym to wielkie narracje przyniosły nam zgubę w postaci wojen światowych, to one ponoszą winę za wszystkie zbrodnie. Tak brzmiały ich argumenty. Wynikiem tych tendencji jest ukonstytuowanie się nowej epoki w humanistyce, nazywanej epoką postmodernistyczną. No tak, ale jeżeli rozwiniemy dalej tę samą logikę, czyli logikę końców, to i postmodernizm też musi się skończyć. Wtedy jak feniks z popiołów mogłaby się odrodzić klasyczna filozofia. A może już się odrodziła? A może w ogóle nie umarła? Wydaje się, że jest na to duża szansa. Pomocna dłoń zostaje wyciągnięta do filozofii z samego centrum operacyjnego jej „wrogów”, czyli z miejsca, gdzie postmodernizm się narodził. Na Université Paris VIII, na którym wykładali Lyotard, Deleuze i Foucault, dziś wykłada Alain Badiou, ich kolega, a jednocześnie radykalny filozoficzny oponent. I to wła-

8

śnie dzięki niemu klasyczna filozofia jest w dobrej kondycji. Kiedy paryscy intelektualiści dobijali ją ciężarem argumentów, Badiou jako jedyny stawał w jej obronie. Dziś bez wahania możemy powiedzieć, że jego obrona nie poszła na marne. Badiou, znajdując się w samym centrum tej nowej rzeczywistości filozoficznej, nie umie się w niej odnaleźć, nie umie się z nią pogodzić. Bacznie obserwuje, co wyprawiają jego starsi koledzy, co pisze Foucault, nad czym pracuje Lyotard, co rozważa Deleuze, ale nie jest w stanie pójść za żadnym z nich, nie jest w stanie zrozumieć ich pesymizmu. Otwarcie staje się wrogiem filozofii, jaką reprezentuje postmodernistyczny paradygmat, choć do końca podziwia kolegów jako wybitne umysły intelektualne. W końcu sam Lacan staje się dla niego trwałą inspiracją, a Deleuze’owi poświęci całą książkę, nazywając go często „swoim ulubionym wrogiem”. Ale zacznijmy od początku, czyli od końca – końca filozofii. Koniec filozofii? Jaki koniec, to jest jej kolejny początek, mówi Badiou do swoich kolegów postmodernistów. Nie ma mowy o zakończeniu filozofii, trzeba myśleć, jak ją ratować, co zrobić, żeby się odnalazła w tej nowej, ponowoczesnej rzeczywistości. A co trzeba zrobić? Trzeba napisać manifest, czyli opublikować program działania, zaprezentować nowe cele i zadania. I właśnie to Badiou robi. Na przekór tym ponurym tendencjom publikuje swój manifest filozoficzny, w którym formułuje cały intelektualny program jej ratowania. Ogłasza tam swoje credo i główne założenia. Manifest dla filozofii, bo taki nosi tytuł dzieło, wychodzi w 1989 roku. Można go śmiało traktować jako odpowiedź na Kondycję ponowoczesną


Lyotarda, która ukazała się dziesięć lat wcześniej. Tym bardziej, że Lyotard pojawia się w nim często jako jeden z negatywnych bohaterów. Postmodernizm jest więc dobrze ugruntowany. Wszyscy znają jego główne idee. Klasyczna, modernistyczna filozofia zostaje wyklęta. Platon staje się głównym wrogiem nowych filozofów, a Nietzsche – nowym prorokiem, wytyczającym drogowskazy dla przyszłych myślicieli. Upada cała racjonalistyczna tradycja oraz jej główne koncepty, do głosu dochodzą więc różnoracy sofiści. Kategoria prawdy nie ma już żadnego znaczenia, podmiot staje się zakładnikiem popędów, a byt sam w sobie jest tylko grą słów. Innymi słowy, powtórzmy, metafizyka nie jest już możliwa. Postmoderniści obalają jej główne założenia, jej cele i problemy. W czasach postmodernistycznych pragmatyka dochodzi do głosu, a wspomaga ją retoryka. Taka wizja filozofii jest nie do przyjęcia, twierdzi Badiou i zastanawia się, dlaczego filozofowie podcinają gałąź, na której siedzą, dlaczego sami sobie wieszczą koniec, dlaczego negują całą swoją tradycję metafizyczną. Odpowiedź jest dość jasna: chodzi o drugą wojnę światową. Wielkie narracje modernistycznego myślenia są bezpośrednią przyczyną zrodzenia się totalitaryzmów dwudziestowiecznych, a więc i dwóch światowych wojen, jak pisał Lyotard. Taki tok rozumowania jest dla Badiou wielką pomyłką. I pyta dalej, dlaczego to właśnie filozofowie są winni całemu złu, jakie miało miejsce w XX wieku, a nie politycy, żołnierze, historycy czy socjologowie? Ta krytyka filozofii, jaka płynie z samego jej centrum, z jej środka, bo przecież ze strony filozofów, jest nieszczęśliwym nieporozumieniem. Badiou sytuuje się więc w całkowitej opozycji do postmodernistycznych założeń i zaczyna bronić obalanej tradycji i jej konceptów. Podstawowym zadaniem staje się więc przedstawienie racji dowodzących sensowność istnienia filozofii. Fenomenalna intuicja Badiou i jego filozoficzny zmysł podpowiadają mu, że nie ma po co próbować wrócić do modernizmu. Kolejny modernizm nie miałby już sensu. Nie po to się przecież pisze manifesty, żeby powtarzać tradycję. Chce się ją tworzyć. Jednakże Badiou podkreśla jasno i wyraźnie, że Platon powinien być nieustannie wzorem dla filozofów i to, co zrobi, będzie „gestem platońskim” w tych antyplatońskich czasach. Platon był pierwszym, który stworzył prawdziwe filozoficzne myślenie, i nie możemy całkowicie negować jego tradycji, ponieważ tym samym zabijamy filozofię jako taką. Badiou nie chce więc powrotu do modernizmu, jednakże uważa, że nie możemy negować ogólnej linii rozwojowej, jaka została przez racjonalistów ustanowiona. Cóż to oznacza? Nade wszystko filozofia nie może wypierać się rozumu. Ale nie tylko rozumu. Trzeba więc na nowo odzyskać pojęcia, które postmoderniści wyklęli, a które zostały ukonstytuowane m.in. przez Platona. Przede wszystkim chodzi o prawdę, podmiot i byt jako taki. Właśnie dlatego Badiou nie zamierza zrezygnować z ontologii, wręcz przeciwnie, całe swoje intelektualne badania poświęca na jej tworzenie. Zresztą chronologicznie rzecz ujmując, Badiou, zanim napisał manifest dla miłośników mądrości, opublikował już swoje główne dzieło filozoficzne, które do dziś jest sednem jego systemu ontologiczne-

go – Byt i zdarzenie (1988)1. W manifeście naturalnie znajdziemy główne tezy tam zawarte, czyli program dla filozofii wywodzi autor z już uargumentowanych tez metafizycznych. Pisząc manifest filozoficzny, jest więc ugruntowanym ontologiem, z jasno sprecyzowaną wizją rzeczywistości. No tak, ale najpierw odzyskajmy filozofię. Czy filozofia istniała zawsze, pyta Badiou? Oczywiście, że nie. Tak jak życie nie istnieje na każdej planecie, tak i filozofia nie istniała zawsze i wszędzie. W związku z tym muszą istnieć odpowiednie warunki, żeby mogła zaistnieć. Problem wydaje się wzięty prosto z biologii od ewolucjonistów, którzy badają, jak na przestrzeni lat warunki wpływają na rozwój gatunków. Jedno jest pewne, twierdzą, zmiany warunków życia wywołują zmiany w organizmach, które modyfikują się, żeby przetrwać. Jednakże istnieje zespół czynników niezbędnych dla wszystkich gatunków, zespół czynników, który musi jednocześnie występować w danym miejscu i czasie, żeby organizmy żywe mogły w ogóle trwać. Badiou jakby przeniósł ten tok rozumowania na grunt filozoficzny i pyta, jaki jest zespół czynników, które warunkują istnienie filozofii. Odpowiedź jest następująca: s ą c z ter y warun k i is tnienia f ilozof ii: matemat y k a, s z tuk a, p o lit yk a i miłość. Wszystkie warunki muszą występować jednocześnie, razem, inaczej filozofia nie zaistnieje. Warunki są nazywane procedurami generycznymi, innymi słowy są to procedury prawdy. Cóż to oznacza? Są to procedury, które są zdolne produkować prawdy. Zauważmy, że nie ma w nich samej filozofii. Filozofia nie może przecież sama siebie warunkować, jednakże – i tutaj dochodzimy do następnej podstawowej tezy Badiou – filozofia nie może też produkować prawdy. N i e m a p r a w d f i l o z o f i c z ny c h, s ą t y l k o p r a w d y n a u k o w e, a r t y s t y c z n e, p o l i t y c z n e i m i ł o s n e. Są to podstawowe tezy całego systemu filozoficznego Badiou i właśnie Byt i zdarzenie jest ich szczegółowym rozwinięciem. Teza, w której Badiou stwierdza, że nie ma prawd filozoficznych, jest dość zaskakująca. Co zatem może robić filozofia, jeżeli nie może produkować prawdy? W końcu cała filozofia wzięła się z poszukiwania prawdy. No tak, z poszukiwania, ale nie z jej tworzenia. Zanim odpowiemy szczegółowo na to pytanie, sprawdźmy dokładniej, jaka jest natura prawdy według Badiou. Każda prawda ma naturę zdarzeniową i cielesną. Podtrzymuję, że prawda jest ciałem. Z tego powodu jest ona zrobiona z tego, co jest, czyli z innych ciał indywidualnych, i to jest to, co nazywam wcieleniem2 – pisze Badiou. Tutaj następuje ważne rozróżnienie w jego filozoficznym systemie. Prawda nie jest tym samym, co wiedza. Po prostu nie możemy utożsamiać wiedzy z prawdą, ponieważ prawda jest ciałem, zdarzeniem. Jednakże jest ona również nowością. Prawda jest jednocześnie czymś wyjątkowym, niepowtarzalnym, jak i ontologicznym objawieniem rzeczywistości. Powoli wchodzimy w centrum ontologicznych rozważań Badiou, z którego będą się wywodzić dalsze wnioski dla filozofii. Są one w jego koncepcji fundamentalnym momentem, bez którego nie zrozumiemy dalszych etapów jego drogi argumentacyjnej. A więc zapytajmy w końcu, czym jest rzeczywistość w ogóle, czym jest byt jako byt, byt sam w sobie?

9


Badiou, powtórzmy, wbrew postmodernistyczym dowodom o niemożliwości poznania rzeczy takimi, jakimi są, tworzy swoje własne dzieło metafizyczne. Mało tego, nie odrzuca kategorii rzeczy samej w sobie, o której już dawno filozofia zapomniała. Możemy poznać byt sam w sobie, twierdzi. A jak to możliwe? Tutaj znów musimy wrócić do pierwszego ontologa, czyli do Platona, który pokazał nam, jak należy myśleć. Nie bez przyczyny Platon, zauważa francuski filozof, napisał nad wejściem do swojej Akademii, że tylko matematycy mają do niej wstęp. Badiou powtarza tę sentencję za Platonem i wyciąga z niej wnioski. To właśnie matematyka jest nauką o bycie i to ona opisuje byt sam w sobie, czyli taki, jaki jest u swojej podstawy. Wydaje się, że można się w takim razie cofnąć nawet do Pitagorasa. Czyżby znów liczba była jedynym bytem realnym? Raczej nie. Matematyka zmieniła się przecież od czasów pitagorejczyków i Platona, musimy więc przekonstruować też nasze ontologiczne rozważania. Badiou odwołuje się do najnowszej teorii zbiorów, czyli teorii mnogości, która dziś tworzy fundamenty matematyki. Ontologia Badiou jest bardzo skomplikowana i trudna dla każdego, kto nie jest obeznany z matematyką i logiką współczesną. Byt i zdarzenie jest przesiąknięty wzorami i tabelkami. Dla nas w tym momencie wystarczy podać jego aksjomat podstawowy: Moja propozycja ontologiczna jest taka, że byt sam w sobie jest czystą mnogością, czyli mnogością nie składającą się z atomów3 – twierdzi. Dzisiaj wiemy już, że niemożliwe jest opisanie bytu jako takiego za pomocą języka, jak chciał Leibniz. Język potoczny, naturalny, nie jest stworzony do pojęcia bytu, ponieważ jego językiem jest matematyka. Byt sam w sobie jest bez znaczenia, bez określenia, jest po prostu pusty. Byt jest czystą mnogością, niemożliwą do określenia, jest po prostu „jakiś”. Właśnie dlatego może go opisać matematyka swoim językiem nieuwikłanym w sens. Badiou bierze te twierdzenia z aksjomatów teorii mnogości, według których wszystko składa się ze zbiorów i elementów tych zbiorów, które też są złożone ze zbiorów i ich elementów. Wynika z tego więc, że nieskończoność i mnogość są fundamentem wszystkich rzeczy, twierdzi Badiou. Metafizyka Badiou jest zaprzeczeniem całej ontologicznej tradycji traktującej byt jako jedno, jedność, która ma swoje korzenie oczywiście w antycznej filozofii, gdzie szukało się podstawowej zasady wszystkiego, tzw. arché, czyli prazasady tworzącej rzeczywistość. Kolejnym etapem takiego myślenia jest tradycja religijna, która tłumaczy świat jako wytwór jednego Boga. Badiou kończy z takim pojmowaniem bytu. Byt jest czystą mnogością. W tym momencie jasne staje się rozróżnienie pomiędzy wiedzą a prawdą. Encyklopedyczna wiedza jest linearna, jest zbiorem kolejnych haseł dorzucanych do siebie, jest kumulacją. Takie encyklopedyczne myślenie o świecie zakłada, że świat jest jedną uporządkowaną strukturą, którą można ogarnąć, zakłada, że dążymy do odkrycia prawdy, jednej jedynej. Powtórzmy, byt jest mnogością, nie ma więc jednej prawdy: są różnorodne prawdy. Właśnie dlatego mamy cztery heterogeniczne procedury prawdy. P r a w d a m a w i ę c n a t u r ę z d a r z e n i o w ą, p r a w d a s i ę w y d a r z a, n i e m a w i ę c w i e d z y o p r a w d z i e, i s t n i e j e t y l k o

10

p r o d u k c j a p r a w d y. Każda prawda jest więc zdarzeniem, a raczej wydarzeniem, które całkowicie zmienia świat i robi dziurę w dotychczasowej wiedzy. I jako takie wydarzenie nie jest definiowana przez terminologię, tak jak wiedza, a raczej przez aktywność tych, co ją produkują. Otóż byt jako mnogość jest pewną sytuacją, której czasami towarzyszy jakieś zdarzenie. Zdarzenie, które ma miejsce i które rozpoczyna procedurę prawdy, jest de facto pojawianiem się bytu. Zdarzenie jest fenomenologicznym ujawnianiem się bytu, jest wydarzeniem, czyli czymś nowym, wyjątkowym, jedynym. W ten sposób jest oddzielone od wiedzy, którą zastaje. Jeżeli zdarzenie nie wykracza poza zastany porządek wiedzy skumulowanej, wtedy najzwyczajniej nic się nie dzieje, a prawda się nie zdarza. Procedura prawdy jest z konieczności związana z wydarzeniem, które wykracza poza zastany porządek koncepcyjny. W tym momencie mamy do czynienia z nową, niespotykaną sytuacją, która wymaga od nas nowej nazwy, nazwy-w-naddatku, jak mówi Badiou. Trzeba stworzyć więc nową nazwę, żeby zrozumieć nową prawdę czasu. Dochodzimy w końcu do głównego celu filozofii. Filozofia ma za zadanie stworzenie koncepcyjnego schronienia dla wszystkich procedur prawdy. Innymi słowy, żeby trochę wyjść poza słownik filozoficzny Badiou, f i l o z o f i a p o w i n n a o p i s a ć p r a w d y c z a s u, w k t ó r y m ż y j e, n a z w a ć j e. Pamiętajmy, że nie chodzi tutaj o żadną totalizację ani o ujednolicenie. Świat jest mnogością, więc prawdy są różnorodne, heterogeniczne. Każda tworzy się według swojej wewnętrznej logiki. Filozofia powinna nad tymi czterema podstawowymi prawdami czuwać. Stworzyć koncepcyjne warunki dla ich rozwoju, budować intelektualny dom, który je gościnnie przyjmie. Filozofia nie wypowiada więc prawd; jak powiedzieliśmy, prawdy są zdarzeniami natury naukowej, artystycznej, politycznej i miłosnej. Filozofia się nimi opiekuje. Sprawia, żeby mogły jednocześnie zaistnieć w myśleniu. Natura bytu jako mnogości jest taka, że się zmienia. Zawsze coś się zdarzało i będzie się zdarzać. Prawda jest wydarzeniem, które jest wyjątkowym rezultatem danego momentu mnogości. Ta jej niespotykana natura wytwarza pewne perturbacje w zastanym porządku wiedzy. I tutaj zawsze filozofia będzie miała swój sens i cel, ponieważ czas wciąż będzie się zmieniał i będą zdarzenia, którymi trzeba się intelektualnie zająć, czyli które trzeba zdefiniować, nazwać, opisać. Te rozważania mogą się wydawać dość abstrakcyjne, jednakże Badiou nie jest filozofem, który zamyka się w swojej twierdzy pojęciowej, uważając, że powiedział już wszystko. Wręcz przeciwnie. Dokładnie opisuje najważniejsze zdarzenia naszego czasu. W matematyce jest to droga prowadząca od Cantora do Paula Cohena. George Cantor jest niemieckim matematykiem, który uchodzi za twórcę teorii mnogości. Powstanie tej nowej dziedziny pozwoliło nam poznać byt jako czystą mnogość. W dziedzinie miłości wydarzeniem jest dzieło Lacana. On jako pierwszy od czasów Platona podszedł poważnie do jej analizy. Dzięki jego dziełu możemy spojrzeć na miłość jako na prawdę o dwóch jednostkach, które tworzą wspólnotę. Porządek polityczny mieści kilka


różnorodnych wydarzeń, którymi są lata od 1965 do 1980 roku, m.in. paryska rewolucja studencka w maju 1968, chińska rewolucja kulturalna oraz, uwaga, polska Solidarność. Są to zdarzenia, których skutki dopiero powoli poznajemy, więc filozofia powinna się nimi zająć. Porządek poetycki to przede wszystkim twórczość m.in. Paula Celana czy Pessoi. Są to poeci, których dzieła trzeba dokładnie zbadać. A może nawet już nie trzeba, gdyż Badiou sam wypełnił swój manifest oraz dokładnie wskazał i nazwał najważniejsze zdarzenia naszego czasu. Badiou ciągle rozwija swój system ontologiczny. Napisał drugą część Bytu i zdarzenia, zatytułowaną Logiki światów. Zaraz potem znów opublikował kolejny manifest: Drugi manifest dla filozofii, który ukazał się w 2009 roku. Jednak większość jego filozoficznej pracy polega na wprowadzaniu postulatów dotyczących powinności filozoficznych w czyn. Ontologia jest podstawą do napisania manifestów, a manifesty do ogłoszenia roszczeń. Teraz już wszystko wiemy, musimy opisać prawdy czasu. I w tym chyba najpełniej ujawnia się geniusz filozoficzny Badiou. Nie dość, że przeciwstawia się całej negatywnej wizji filozofii, wytworzonej przez francuskich intelektualistów, to przedstawia metafizycznie ugruntowany manifest, a potem go realizuje, czyli rozmyśla nad współcze-

snymi konfiguracjami, które dzieją się na polu naukowym, politycznym, artystycznym i miłosnym. Pisze więc eseje skrajnie lewicowe, z których znany jest już w Polsce. Jednak jest to tylko mała część jego bogatej twórczości. Pisze o współczesnych zmianach artystycznych, eseje krytyczne m.in. o Becketcie, Pessoi i Mallarmém. Pisze książki o filmie i teatrze. Napisał prześmiewczy pamflet o Sarkozym, który tylko ugruntował jego pozycję jako politycznego obserwatora. Ponadto tworzy dramaty, które są często wystawiane w paryskich teatrach etc. Jeżeli w latach 60. Sartre był intelektualistą, za którym szły tłumy młodych paryskich studentów, to dziś bez wątpienia jest nim Badiou, co zresztą widać na każdym z jego wykładów, które odbywają się w École Normale Supérieure. Raz w miesiącu, zawsze w środę i zawsze o godzinie 20.00. Każdy wykład to prawdziwe wydarzenie, na którym siedzą tłumy młodych i starszych słuchaczy. W sali mieszczącej dwieście osób zawsze brakuje miejsca, więc ludzie okupują schody i okna, stoją w drzwiach, a nawet siedzą dosłownie u jego stóp, tylko po to, żeby usłyszeć kolejne mądrości od swojego Mistrza. W październiku Badiou rozpoczyna kolejny cykl wykładów, szykuje się więc kolejna intelektualna uczta dla paryżan. Na pewno będzie filozoficznie, czyli metafizycznie.

Przypisy: 1. Zob. Byt i zdarzenie, przeł. P. Pieniążek, Kraków 2010. 2. A. Badiou, F. Tarby, La philosophie et l’événement, Paryż 2010, s. 129 (tłum. A. Wasilewski). 3. Tamże, s. 126.

11


12


Paweł Kula, Łańcuch wydarzeń, 2012

13


Hucznego końca świata nie będzie

Marta Dymek

Kilka końców świata już za nami. Przy okazji rewolucji, katastrof naturalnych, roku dwutysięcznego czy ostatniego dnia kalendarza Majów ludziom wydawało się, że świat, jaki znają, przechodzi do historii. Przez moment wszyscy sądzili, że nigdy nic nie będzie takie samo i czekali już tylko na nadejście hucznej apokalipsy. A przecież koniec świata wcale nie będzie widowiskowy! Ja na pewno go przeoczę – jak zawsze zaśpię i spóźnię się albo przyjdę kompletnie nieprzygotowana. Nie wydam wykwintnej pożegnalnej kolacji, bo pewnie i tak zapomnę kupić połowę składników, zabraknie mi mąki albo będę się guzdrać tak bardzo, że apokalipsa zastanie mnie przy brudnych garach. Dlatego wolałabym przyrządzić coś sprawdzonego, co potrafię ugotować z zamkniętymi oczami i co lubię tak bardzo, że nie mogę odmówić sobie oblizywania palców i kolejnych dokładek. Zresztą na pewno smakowałoby nie tylko mi, ale każdemu, kto akurat postanowiłby wpaść do mnie na obiad. Jedlibyśmy, wciąż trzymając kocioł na gazie, podgrzewając kolejne porcje i nawet nie zauważylibyśmy, że koniec świata już za nami.

14

Krem z pomidorów z kaszą manną Składniki: pół kilo pomidorów pół szklanki kaszy manny jedna cebula cztery łyżki rodzynek dwie łyżeczki kuminu dwie łyżeczki słodkiej papryki łyżeczka ostrej papryki na czubku noża kardamon na czubku noża cynamon sok z cytryny oliwa sól i świeżo zmielony czarny pieprz Przygotowanie: Pomidory sparzyć wrzątkiem i obrać. Pokroić na ósemki. Cebulę pokroić w kostkę. Na patelni rozgrzać oliwę, dodać przyprawy, rodzynki i cebulę; wszystko smażyć przez 3-5 minut do czasu, aż cebula się zezłoci. Dodać pokrojone pomidory, dokładnie wymieszać i dusić przez kolejne 3 minuty. Następnie wlać półtora litra wody, zmniejszyć gaz pod garnkiem i przykryć. Gotować dalej przez 20 minut. Garnek zestawić z ognia przynajmniej na kwadrans, żeby zupa mogła ostygnąć. Następnie bardzo powoli wsypywać kaszę, cały czas mieszając wszystko trzepaczką, żeby nie zrobiły się grudki. Postawić ponownie na małym ogniu i mieszać łyżką do czasu, aż zupa będzie bardzo gorąca i gęsta. Doprawić do smaku solą i pieprzem. Jeść bardzo gorącą, posypaną ostrą papryką oraz obficie skropioną sokiem z cytryny i oliwą.


Joanna Górawska, Hucznego końca świata nie będzie II, 2012

15


Fot. Mikołaj Nowacki

16


Klaatu odlatuje w dal Bartosz Czartoryski

Zaledwie wczoraj apokalipsę zsyłali kosmici, jutro zrobią to za nich bankierzy – przebyliśmy długą drogę od Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia. Klaatu z pamiętnego filmu sprzed sześćdziesięciu jeden lat to niemalże klaps od Boga zmęczonego powtórką z Sodomy i Gomory. Nadchodzi kolejny potop, a raczej deszcz siarki i ognia, bowiem ziemianie mają zostać ukarani przez przybysza z obcej planety bezwarunkową destrukcją za niedokonane jeszcze zbrodnie przeciwko ludom wszechświata. Nasze zamiłowanie do przemocy wywołuje niepokój nawet w przestrzeni kosmicznej. Klaatu namawia do porzucenia broni atomowej, bo w przeciwieństwie do doktora Strangelove nie może przestać się bać i pokochać bomby. Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia odczytywać można jako naturalną reakcję kultury popularnej na zimnowojenny impas, manifestację podskórnych lęków amerykańskiego społeczeństwa i nawoływanie do pacyfizmu na długo przed latem miłości; to sąd ostateczny dokonany na żywych w przededniu apokalipsy, do której jednak nie dochodzi. Klaatu odlatuje w dal, mówiąc mniej więcej tyle, że możemy się wzajemnie powyrzynać, obyśmy się nie wychylali. Inaczej myśli ten z twarzą Keanu Reevesa z remake’u filmu z 2008 roku, który wzywa do zaprzestania nadmiernej eksploatacji zasobów naturalnych – z powodu naszej ingerencji cierpi i flora, i fauna, a człowiek jest nie błogosławieństwem, a śmiertelnym zagrożeniem dla planety. Te dwie produkcje, odległe od siebie w czasie o niemal pół wieku, są bardzo symptomatyczne – nastąpiło zupełne przewartościowanie przez popkulturę zagrożeń mogących doprowadzić do końca znanego nam świata. Istotne jest, że pokazują one planetę na skraju przepaści, uchwycony zostaje moment na minutę przed końcem; i nawet wtedy ludzkość nie potrafi się zdobyć na szczery remanent własnej moralności. I choć kosmici wcale nie odeszli do lamusa i jeszcze wielokrotnie później najeżdżali Ziemię w tej czy innej superprodukcji, zimnowojenny kontekst poszedł w odstawkę, najczęściej ustępując miejsca bezrefleksyjnej zabawie. Korzystając z dobrodziejstwa zaawansowanych efektów specjalnych i wysokich bu-

dżetów, można było wreszcie pokazać spektakularną demolkę – vide katastroficzne przeboje Rolanda Emmericha. Sama globalna katastrofa w skali makro jest dla filmowców osiągalna stosunkowo od niedawna z przyczyn wyłuszczonych przed momentem, dlatego przeważnie staliśmy w swoistym rozkroku nad apokalipsą. Bo jeśli nie oczekiwanie na nadciągający koniec – zresztą nadal pojawiający się w kinie sporadycznie, ostatnio bodajże w Melancholii Larsa von Triera – to już krajobraz po. I w tym przypadku gatunkowość filmu nie gra roli nadrzędnej, jak w produkcjach katastroficznych, bowiem rozpiętość tematyczna może być ogromna: od horroru, przez film akcji, do obyczaju. Postapokalipsa to konwencja chłonna, coraz mniej istotne zdają się nawet przyczyny końca świata, ważny staje się za to proces organizacji społecznego ładu w obliczu dokonanego już upadku cywilizacji. Dzisiaj w filmach mało kto biega po ruinach Nowego Jorku z bronią w ręku jak Snake Plissken i nie toczy bojów o kanister z paliwem w stylu Mad Maxa. Formuła podobnego widowiska uległa powolnemu rozpadowi, choć nadal można odszukać interesujące pozycje, jednakże głównie wśród niedystrybuowanych u nas tytułów, jak wampiryczny Stake Land. Postapokaliptyczny świat służy częściej choćby prostej analizie międzyludzkich stosunków – wystarczy wspomnieć niedawny Hell czy opartą na prozie Cormaca McCarthy’ego Drogę – i w sukurs podobnemu ujęciu tematu przychodzą telewizyjne seriale, umożliwiające rozciągnięcie w czasie wątków obyczajowych, jak chociażby Żywe trupy czy świeże Revolution. Jest już truizmem, a nie kreatywnym wnioskiem konstatacja, iż z człowieka w obliczu sytuacji kryzysowej wychodzi drań, lecz podobna obserwacja nadal jest z lubością przez filmowców dokonywana. Upadek ludzkości kojarzymy jednak z katastrofą naturalną lub globalną wojną, zapominając o przyczynach ekonomicznych. O apokalipsie gospodarczej pomyśleli już przed laty pisarze science i political fiction, w kinie zaś za jedną z nielicznych jaskółek można uznać Chciwość Chandora; film ten to fikcyjna wersja przebiegu krachu giełdowego sprzed paru lat z udziałem firm takich jak Goldman Sachs czy Lehmann Brothers. Nie potrzeba było fantazyjnej oprawy, żeby odtworzyć iście przerażającą wizję, która ma swój odpowiednik w rzeczywistości. To apokalipsa wielostopniowa, długotrwała, wieloletnia, która nie uderzy nagle, a po cichu. Być może już się rozpoczęła. Tytuł pochodzi od redakcji

17


Ostateczny (o)sąd twarzy świata Apokalipsa informacyjna 2012 M ac i e j M i l ac h

18


Straszenie końcem świata ma długą tradycję. Zdrowy rozsądek każe nam się z tego śmiać. Jesteśmy przecież kulturalnymi i oświeconymi Europejczykami. Żyjemy w globalnej informacyjnej wiosce, korzystamy z dobrodziejstw najnowszej techniki. W 966 roku dołączyliśmy do grona państw chrześcijańskich, niosących pochodnię miłości i pokoju, a w 2004 staliśmy się częścią multi-kulti, cywilizacji śmierci zwanej Unią Europejską. Uważamy, że wiara w koniec świata dotyczy tylko religijnych fanatyków, członków sekt, czyli ludzi o średniowiecznej mentalności. Najprostsza psychologiczna definicja prawdy (nieuwarunkowana ideologicznie) mówi, że jest nią każda informacja dla nas i naszego ego niewygodna. Prawdą jest wszystko to, czego nie chcemy o sobie i o świecie wiedzieć. Wypieramy informację do podświadomości, skąd wywiera toksyczny wpływ na nasze zachowania. Powoduje, że śmiejemy się z wad, przywar i kompleksów innych ludzi, bo przypominają nasze ułomności. W skrajnych przypadkach reagujemy agresją na zachowania, informacje, fakty, idee, o których wolelibyśmy myśleć, że nie istnieją. Bronimy poglądów (kombinacji kłamstw i półprawd), którymi obudowaliśmy prawdę o nas i o świecie. Wszystko po to, żeby nie wiedzieć. Tak samo alergicznie na prawdę o sobie reaguje system (świadomość zbiorowa) – instytucje państwowe, religijne i naukowe, organizacje, korporacje. Autorytety naukowe broniące do upadłego błędnych poglądów w obliczu nowych odkryć. System toleruje tylko informacje stawiające go w korzystnym świetle. Inne komunikaty są ośmieszane, ignorowane albo wyciszane. Prawda mogłaby zachwiać naszą pozycją społeczną, rodzinną, naszym wizerunkiem w lustrze. Fakty mogą obalić rząd, obniżyć zyski korporacji, spowodować odpływ wiernych, pogorszyć wizerunek firmy farmaceutycznej. Najlepszym przykładem budowania na siłe pozytywnego image’u jest książka twarzy, czyli Facebook z opcją klikania „lubię cię, mordo” i brakiem opcji „nie lubię tej gęby”. Nie ma żadnego światowego spisku iluminatów zmierzającego do wyniszczenia ludzkości. Jest niepisane porozumienie ponad podziałami – ochrony własnych interesów, zamiatania niewygodnych prawd pod dywan. Bo najgorsza dla jednostki i dla grupy była i jest utrata twarzy. A jednak coś się powoli zmienia. Cyfrowy wąż wymyka się z analogowej klatki. Najpierw Julian Assange opublikował w internecie dokumenty ujawniające kulisy władzy, prywatną korespondencję polityków. Wstrząsnął i zmieszał wiele twarzy. Następnie projekt kontrolowania internetu ACTA spotkał się z publicznym protestem tysięcy ludzi w Polsce i na świecie. Mieszkańcy globalnej wioski podnieśli bunt. Okazało się, że informacji nie da się już dłużej kontrolować. Wiedza, kiedyś ukrywana przez dziesiątki czy nawet setki i tysiące lat w bibliotekach i archiwach, teraz w ciągu kilku minut dociera do milionów ludzi na całym świecie przez sieć internetową. Dzięki temu wszyscy mający dostęp do internetu dowiedzieli się, że 22 grudnia 2012 kończy się ka-

lendarz Majów i nastąpi przebiegunowanie ziemi, koniec świata. W różnych wersjach tej apokalipsy przyczyną będzie wzmożona aktywność słoneczna, uderzenie meteorytu bądź przelot planety Nibru. W tym roku wybuchnie podobno III wojna i powstanie światowy rząd w związku z kryzysem w EU i USA. Przekazy channelingowe od naszych kosmicznych braci oferują kwantowy skok świadomości w zamian za wysyłanie energii miłości bądź gotówki pod wskazany adres. Z menu kontekstowego wybieramy odpowiednią wersję końca świata... klikamy „I like it”. Czy my już nie znamy takiego świętego spamu w wersjach rozpisanych przez religie monoteistyczne? Przecież wiemy, czym się kończy ślepa wiara w przewodnika. Mimo to jak małe dzieci oczekujemy, że ktoś nas poprowadzi za rękę i uwolni od odpowiedzialności za nasze myśli i postępki bez utraty twarzy. Jeżeli nachodzi koniec świata, będzie to apokalipsa informacji, kolaps bitu. Popatrzmy na scenę Sądu Ostatecznego Michała Anioła – największe i najbardziej wstrząsające malowidło świata. Z dystansu widać ogromną twarz skomponowaną z ludzkich sylwetek. Tworzymy ją my wszyscy, przejawiający cząstki świadomości wszechświata. To twarz, której wolelibyśmy nie widzieć, bo jest okrutna i sprawiedliwa – co czynisz, to zbierzesz, a co wyślesz, to do ciebie wróci. Postaci ludzkie są nagie, co oznacza, że nie mają przed sobą nic do ukrycia. W lewym oku twarzy uniwersum widać chwiejący się krzyż – symbol upadku religii i jej wyznawców. W prawym chwieje się kolumna – symbol kompromitacji autorytetów. Umiejscowienie tych dwóch symboli w oczodołach Istoty Wszystkiego wskazuje na dwa aspekty zniekształcające nasz odbiór informacji: wiarę i autorytety. Poniżej, na wysokości ust, znajdują się dwie grupy z trąbami. Postaci po lewej dmą z siłą wykrzywiającą im groteskowo twarze. Jeśli przyjmiemy, że usta są narzędziem komunikacji, to widzimy tu alegorię mediów, które kształtują wizerunek świata zgodnie ze swoim interesem. Jest to symbol interpretacji faktów, bełkotu i pustosłowia, mowy nienawiści etc. Po lewej stronie tej sceny znajdują się wyłącznie postaci męskie, po prawej większość stanowią kobiety. One spokojnie, z namysłem głoszą swoje prawdy. W centrum po lewej mężczyzna trzyma księgę, podobnie jak jego żeński odpowiednik po prawej. Księga to symbol informacji i wiedzy. Kobieta po prawej trzyma księgę razem z mężczyzną, który jej pomaga. Mężczyzna w grupie po lewej zawłaszcza wiedzę tylko dla siebie. Znane są ustalenia naukowców na temat niezwykłej wiedzy Michała Anioła o budowie mózgu. Zaskakujące zbieżności między treścią fresków i funkcjami przedstawionych części mózgu nie są wynikiem przypadku, tylko świadomym zamysłem geniusza. Kaplica Sykstyńska jest tym, co G. Gurdżijew nazywał sztuką obiektywną. Zakodowany przekaz informacji pobudza u odbiorcy zrozumienie. Tego rodzaju twórczość istniała w starożytności w postaci misteriów greckich oraz żywych posągów. Gurdżijew przeciwstawia ją współczesnej sztuce subiek-

19


tywnej, wzmacniającej nieświadomość, którą można dowolne interpretować. Od momentu powstania fresków Kaplicy Sykstyńskiej wzbudzały one kontrowersje wśród współczesnych. W 1564 na wniosek papieża nagość postaci została częściowo przysłonięta przez Daniela da Volterra (ucznia Michała Anioła). Wiele razy kabaliści próbowali odczytać zaszyfrowany przez artystę przekaz podważający dogmaty religijne. Przypomnijmy – żadna z namalowanych postaci świętych nie posiada aureoli, aniołowie nie mają skrzydeł, Jezus nie ma śladów męczeństwa. Współcześnie przypisywano Michałowi Aniołowi m.in. ukrycie w malowidłach krytyki antysemityzmu Kościoła i osobistych rozrachunków ze współczesnymi. Rozgrywająca się na naszych oczach apokalipsa informacyjna nie jest materialną zagładą świata, jak chcą tego religie. Jest to przewartościowanie ludzkiej świadomości w stronę postrzegania zjawisk takimi, jakimi są, a nie jakimi chcielibyśmy, żeby były. Bit informacyjny przejawia się przez zjawiska jako prawda (symbolizowana przez kreskę, czyli ciągłość) albo kłamstwo (symbolizowane przez kropkę). Kłamstwo to wstrzymanie przepływu informacji, zachowanie wiedzy dla siebie, opieczętowanie tajemnicy. Po pewnym czasie staje się blokadą w umyśle i DNA. Ciąg kresek to swobodny przepływ i wymiana informacji, możliwość tworzenia trwałych wartości, struktur współpracy, wiedzy. Ciąg kropek i kresek to s y s t e m – jest on klatką półprawd [_._.....___._.....__.......]. Georgij Gurdżijew twierdził, że uświadomienie sobie przez człowieka wszystkich wewnętrznych

20

sprzeczności i kłamstw spowodowałoby u niego szaleństwo. Wiele wskazuje na to, że coraz trudniej jest utrzymywać sztuczne podziały w naszej świadomości w świecie. Sport, ekonomia, polityka, kultura czy jakakolwiek inna dziedzina naszej aktywności jest informacją. Prawdą albo kłamstwem o naturze ludzkiej w zależności od tego, jak przedstawiają (interpretują) to media. Twierdzenie, że np. piłka nożna jest tylko sportem, rywalizacją grup ludzi wyjętych z kontekstu historii i cech narodowych, jest kłamstwem. Mogliśmy się o tym przekonać na własnym boisku. W globalnej wiosce nic już nie istnieje w separacji, samo dla siebie, dla grupy interesów. Coraz trudniej jest cokolwiek ukryć przed opinią publiczną. Wszystko, co ludzkie, coraz silniej łączy się i splata ze sobą. Reakcje łańcuchowe zainicjowane przez błahe z pozoru zdarzenia błyskawicznie obiegają świat. Wzmacniają istniejące już stadne podziały i skalę oraz siłę mechanicznych reakcji. W ten sposób informacja o naturze ludzkiej dąży do ujawnienia, weryfikacji, zdekodowania. Czy nam się to podoba, czy nie – myśl (o tym) coraz wyraźniej domaga się realizacji. System (kontroli) dąży do autodestrukcji, ponieważ jest coraz mniej abstrakcyjny. Tworzą go konkretni, żywi ludzie, odgrywający teatr anonimowości. Zdarza się, że odczuwają dyskomfort bycia lustrem dla informacji i jej twarzą. Dowiadujemy się o tym, kiedy ktoś nie wytrzyma tej sprzeczności, wyłamie się z szeregu i zacznie mówić. I jeżeli istnieje jakakolwiek informacja, którą większość ludzi chciałaby wyprzeć ze świadomości, nie słyszeć, nie widzieć, to jest nią ostateczny (o)sąd twarzy świata, jaki znamy – odbicia naszej własnej gęby w lustrze.


Niekończąca się pralaja Koniec świata w świetle doktryny dżinijskiej Małgorzata Glinicka

Nie wie nikt, co go czeka w następnej godzinie,/ Skoro nie zna ni roku ni daty, Kiedy nagle realność dla niego zaginie/ I jak ptak poszybuje w zaświaty. Śmierć jest snem, który byty zaziemskie odsłania,/ Przebudzeniem zaś są narodziny. Dusza szuka uparcie stałego mieszkania,/ A znajduje zazwyczaj ruiny1. Tiruwalluwar, Tirukkural, 34. 337-340 Rozkaże [on] słońcu – „Spadnij!” – a ono spadnie./ Rozkaże – „Świeć!” – a ono to zrobi./ Rozkaże – „Pogrąż się w ciemności!” – a ono [i] to uczyni./ Rozkaże księżycowi – „Brocz krwią!” – a on zacznie broczyć. (...)/ Przeobrazi się w obecności tych, którzy go widzą. Stanie się małym dzieckiem. Stanie się starcem./ Przeobrazi się w każdy znak. Jednak znaki na jego głowie nie będą w stanie się zmienić2. Apokalipsa Eliasza, III. 6-7, 16-17 Przekonanie o cykliczności powstawania i rozpadu świata, charakterystyczne dla myśli indyjskiej, znane było w szerszym kontekście tradycji indo-irańskiej, znajdując między innymi wyraz w ufności, jaką Irańczycy pokładali w możliwości wskrzeszenia i odnowienia kosmosu [PL 100]. Trudno wyodrębnić w zawiłych i złożonych kosmogoniach Indusów konkretną koncepcję ostatecznego końca ziemskiej rzeczywistości. Rozważania nad naturą świata i etapami jego rozwoju ściśle łączyły się z kwestią reinkarnacji oraz ofiary. Sanskryt posiada podstawowe terminy, oznaczające „koniec czegoś”, takie jak: apara („nie posiadający niczego ponad sobą ani niczego, co występowałoby po nim”, „późniejszy”, „odległy”, „przyszły”) oraz antyesti („żałobna ofiara”) [JLW 171]. Ten ostatni wyraz wiązał się ze specjalnymi rytuałami odprawianymi po śmierci jednostki, mającymi zapewnić jej udręczonej duszy wyzwolenie z karceru uciążliwej powtarzalności. W okresie wedyjskim funkcjonowała dodatkowo wiara w powtórną śmierć (punarmrtyu), rozumianą jako wygaśnięcie duszy w za-

światach w przypadku, kiedy doszło do zaniedbania przez krewnych obowiązku składania określonej przepisami obiaty. Ideę transmigracji zmarłych mylono niejednokrotnie ze zjawiskiem „przybierania postaci”, co znalazło odzwierciedlenie w tekście Baudhajana-dharmasutra, opisującym procedurę dawania ptakom pożywienia. Stanowiło to wyraz przeświadczenia o tym, że przodkowie posiadali moc chwilowego wcielania się w inne stworzenia [HW 26-27]. Zarówno kwestie ukształtowania uniwersum, jak i jego degradacji, doczekały się wielu wizualizacji oraz interpretacji w mitologii i filozofii Indii klasycznych. Ważnym wątkiem stało się samo zagadnienie kreacji, przyjmujące w Rygwedzie postać refleksji nad ofiarą kosmicznego praczłowieka Puruszy-Pradżapatiego, „Pana stworzeń”, utożsamianego z Wiśwakarmanem, upersonifikowaną działalnością stwórczą, złożonego przez bogów w ofierze, aby mógł powstać świat. 1. Tysiącogłowy Purusza, tysiącooki, tysiąconogi. On, ziemię zewsząd okrywszy, wystawał na dziesięć palców./

21


2. Purusza [jest] tym wszystkim, co było i co ma być. Władca nieśmiertelności, którą przerasta dzięki jadłu./ 3. Taka oto jego wielkość i od niej większy [jest] Purusza. Ćwiercią jego [są] wszystkie stworzenia, trzy jego ćwierci to nieśmiertelne w niebie./ (...) 11. Gdy Puruszę podzielili, na ile części go uformowali? Czym [stały się] jego usta, a czym ramiona? Czym uda? A jak stopy się nazywa? (...) 14. Z pępka był przestwór pośredni, z głowy niebo się rozwinęło. Z nóg – ziemia, z ucha – strony świata. W ten sposób uformowali światy (Rygweda 10.90). Rozważania na temat prymordialnych przyczyn wyłonienia się rzeczywistości z konieczności skłaniały do podjęcia dalszych refleksji na temat rozwoju świata i jego zmierzchu. Wizje te ulegały modyfikacjom, wzbogacając się o dodatkowe elementy lub całkowicie zmieniając perspektywę spojrzenia na problematykę „początku” i „końca” wszystkich rzeczy. Znana jest opowieść o mędrcu Markandeji, który tułał się po ziemi przez wiele tysięcy lat. W nagrodę za pobożne rozmyślania i konsekwentne odprawianie rygorystycznych praktyk ascetycznych zapragnął poznać tajemnicę stworzenia przestrzeni kosmicznej. W chwili, gdy tylko o tym pomyślał, znalazł się poza granicami świata doczesnego, w rozległej strefie wypełnionej wodami, na których spoczywał bóg Wisznu. Połknięty przez bóstwo Markandeja ponownie znalazł się na realnej ziemi. Wędrował przez kolejne tysiące lat, aż doświadczył nowego widzenia: ujrzał małego chłopca śpiącego na gałęzi drzewa bananowego, który – przebudziwszy się – zwrócił się do niego słowami: Synu mój, jestem starożytnym Puruszą, twoim prarodzicem. Jestem Wisznu-Narajana, do mnie należy ten Wszechświat, który stworzyłem i który jest we mnie. (...) Dziesiątym moim wcieleniem na ziemi będzie Kalkin, przyszły sędzia, który przyjdzie w ostatniej godzinie Wszechświata. Ale nie tylko te wcielenia, cały Wszechświat: słońce, księżyc i gwiazdy, ziemia i morze, strony świata i upływ czasu to także ja: stwarzam w nich, chronię i burzę samego siebie. Jestem Trimurti, jeden bóg w trzech osobach. Jako Brahma stwarzam świat, jako Wisznu opiekuję się nim, jako Śiwa burzę go. (...) Po wyrzeczeniu powyższych słów wymienił cztery jugi składające się na rok Brahmy – krytajugę (1 728 tys. lat ludzkich), tretajugę (1 296 tys. lat), dwaparajugę (864 tys. lat) i kalijugę (432 tys. lat). (...) Po kalijudze nadejdzie śmierć pogrążonego w grzechu świata; straszny ogień, kryjący się na dnie oceanu, wyrwie się na powierzchnię i pożre Wszechświat. A potem, kiedy minie noc Brahmy, wszystko zacznie się od początku. Śmierć i stwarzanie Wszechświata będą się powtarzać wciąż na nowo przez sto lat Brahmy. A kiedy upłynie życie tego Brahmy, Pan stworzy nowego Brahmę i wszystko zacznie się od początku [cytaty za: ET 185-190]. Dżiniści (sanskr. jina, „zwycięzca {namiętności}” [PB 8]), przedstawiciele jednej z najstarszych tradycji religijnych i filozoficznych w Indiach, w specyficzny sposób podeszli do kwestii rzeczywistości zamierającej i odradzającej się na zasadzie sinusoidy. Zagadnienia eschatologiczne – zgodnie z ich koncepcją – wiązały się ściśle z doktryną karmana, rozumianego jako obciążony moralnie czyn, posiadający wymiar materialny. Spośród tekstów, które podają ogólny zarys tej teorii, należy wymienić Sutrę dziesięciu pism doktrynalnych (Sthānāngasūtra), Sutrę wybitnej nauki (Uttarādhyayana-sūtra) oraz Wykład objaśnień (Vyākhyāprajñapti), natomiast bardziej szczegółowo analizują ten temat Traktat o kar-

22

manie (Karma-grantha), Synteza pięciu rzeczy (Pañcasamgraha) oraz Natura karmana (Karma-prakrti) [TGK 230]. Wszechświat w świetle tego złożonego systemu dzieli się na dwie podstawowe dziedziny – tego, co istnieje (jīva), czyli domenę dusz, i tego, co nie istnieje (ajīva). Dusza, w wymiarze noumenalnym postrzegana jako doskonała, niematerialna i bezkształtna, podlega charakteryzacji w terminach czystej świadomości (cetanā), w aspekcie fenomenalnym zaś uważa się ją za posiadającą cztery życiowe siły (prāna). Wchodzi ona w interakcje ze światem postrzeganym zmysłowo, wyrażając swoją aktywność poprzez ciało, mowę i umysł, ulegając skażeniu przez zetknięcie z karmanem – pozostającym w okowach subtelnego rodzaju materii, niewidocznej dla oka i zwyczajnych instrumentów wiedzy – i podlegając wprzęgnięciu w koło wcieleń (samsāra). Proces ten, pomimo że nie posiada początku, może się zakończyć. Uwikłanie duszy w karmana, odbywające się na zasadzie związania (bandha), rozpatruje się pod kątem takich wyznaczników, jak zgodność z naturą (prakrti), czas trwania (sthiti), natężenie (anubhāga, rasa) oraz wielkość (pradeśa). Ten swoisty kontakt prowadzi do wytworzenia się – niedotykającego duszy w jej warstwie czystej – dwojakiego rodzaju zabarwienia (leśya), dzielącego się na psychiczne (bhāva leśya) i materialne (dravya leśya) czynniki wpływające na cały organizm [TGK 231-232]. Materia przyciągnięta przez duszę staje się karmanem, co odbywa się na zasadzie przenikania o różnej intensywności, pozostała zaś część materii należy do niej zewnętrznie [WS 173]. Najpełniej wyraża to passus z Traktatu o poznaniu rzeczywistości (Tattvārthādhigama-sūtra) – pierwszego dżinijskiego tekstu w sanskrycie, napisanego w formie zwięzłych aforyzmów prozą, tzw. sutr, autorstwa Umaswamina: dusza owładnięta namiętnościami pochłania obiekty materialne [zbudowane z atomów] powiązane z karmanem (sutra 8.2). Badacze, usiłujący w pełni zobrazować wielopłaszczyznowość idei karmana i wszelkie procesy z nim związane, niejednokrotnie posługiwali się w swojej egzegezie metaforą ryżu, ponieważ ta całoroczna roślina – sadzona najpierw w formie nasienia, a później przesadzana jako młoda roślina – doskonale nadawała się do prezentacji zagadnień związanych z odradzaniem się i powtarzalnością [PL 100]. Stopień kontaktu duszy z karmanem miał wpływ na to, jak w danej epoce funkcjonowała ludzkość. Kosmogonia dżinijska wydaje się prezentować dość złożony obraz wszechświata. Zgodnie z jej założeniami, pośrodku kosmicznej przestrzeni znajduje się wyspa Dżambudwipa, czyli Wyspa Różanej Jabłoni, z umiejscowionymi na niej siedmioma kontynentami, spośród których Bharata, Ajrawata i połowa Widehy tworzą ziemię czynu (karma-bhūmi), zamieszkałą przez istoty ludzkie, których skutki działań mają wymiar moralny. Poza ziemią czynu rozpościera się wolna od aksjologicznych konotacji ziemia doznań (bhoga-bhūmi). Dżambudwipę otacza dwukrotnie większy kontynent Dhatakikanda, a ten z kolei okolony jest przez Puszkarawarę [PB 60], przy czym należy podkreślić, że oba pierścienie posiadają tę samą strukturę, co wnętrze. W trzech sferach wszechświata rezydują poszczególne bóstwa: wyższą (ūrdhvaloka), zamieszkują dwie boginie wedyjskiej proweniencji – Saraswati, wedyjska personifikacja rzeki o tej samej nazwie, bogini „rzeki mowy”, uczoności oraz intuicji boskiego słowa, i Laksz-


mi, małżonka boga Wisznu, patrona pomyślności i dobrobytu. Pośrednią (tiryagloka) zasiedlają tantryczne boginie wiedzy (vidyādevīs) o nieprecyzyjnie zarysowanych osobowościach, które nie zostały objęte odrębnym kultem, a niższa (adholoka) stanowi siedzibę półboskich towarzyszy dwudziestu czterech tirthankarów, występujących w mitologii dżinizmu jako nauczyciele i przywódcy duchowi kolejnych epok historii, posiadający zdolność wyzwolenia się z kołowrotu wcieleń mocą doskonalenia się i ascezy [JC 236], przedstawianych jako siedzący w medytacyjnej pozie lub stojący prosto z opuszczonymi rękami, ze znakiem śriwatsa (trójkątny znak w formie gwiazdy) na piersiach, parasolem nad głowami, drzewem oświecenia z tyłu i nimbem wokół głowy. Doktryna dżinijska poruszała zagadnienie częściowego końca świata, w trakcie którego dochodzi do stopniowej destrukcji poszczególnych elementów rzeczywistości. Towarzyszą jej apokaliptyczne wizje, jednak proces ten w pewnym momencie ulega zatrzymaniu i – po okresie chwilowej stagnacji – przekształca się w początek nowego, sześciostopniowego cyklu. Nietrudno zauważyć, [że] w dżinizmie nieobecna jest koncepcja cyklicznego stwarzania i rozpadu świata (pralaya, „rozpłynięcie”), znana doskonale z hinduistycznej mitologii, a odrzucana przez wiele bramińskich szkół filozoficznych. Bieg czasu w dżinizmie nie jest też linearny, ale stanowi raczej „sinusoidalną” wypadkową rytmu kolistego i prostego przebiegu czasu [PB 61]. Jedynym przedstawicielem tej religii, który przejął ze szkoły njaji (jednego z klasycznych systemów filozofii indyjskiej) koncepcję cyklicznego rozpadu świata, był Gunaratna Ganin, żyjący w XVI wieku [PB 269-272]. Niektórzy badacze przypisują dżinistom użycie terminu pralaja, który zgodnie ze słownikiem Moniera-Williamsa oznacza m.in. „rozpad”, „reabsorpcję”, „unicestwienie”, „destrukcję całego świata”, „koniec Kalpy”, „utratę świadomości” czy „śpiączkę”. Kalpę, pojawiającą się w tej terminologii, należy rozumieć jako cykl świata, epokę, dzień i noc Brahmy, okres składający się z czterech wieków świata (jug), liczący łącznie 4 320 tys. lat. Pojęcie to łączyło się ściśle z koncepcją cykli czasu, który przedstawiano w formie koła poruszającego się zgodnie ze wskazówkami zegara, dzielącego się na następujące po sobie dwuczęściowe cykle: avasarpinī (cykl zstępujący) i utsarpinī (cykl wstępujący), czyli erę upadku i wzrostu, które z kolei podlegały różnicowaniu na sześć epok, składających się na eon (kalpa). Pierwsza część wiązała się ze stopniowym duchowym upadkiem, druga zaś – z postępem [NS 34-35], a każda z nich charakteryzowała się konkretnym natężeniem szczęścia i nieszczęścia. Dżiniści posługiwali się jednostką miary czasu zwaną sagaropama („miara na podobieństwo oceanu”), trwająca 8 400 00019 lat. Pierwsza epoka według nich – wyjątkowo pomyślna (susamā-susamā), trwająca 4x1014 sagaropam [PB 61], odznacza się zdrowiem, wysokim wzrostem oraz długowiecznością istot ludzkich, a także umożliwia spełnianie życzeń przy pomocy specjalnego drzewa kalpawryksza. W trakcie ostatnich sześciu miesięcy życia każda para powołuje na świat bliźnięta obojga płci, a po upływie czterdziestu dziewięciu dni rodzice umierają w spokoju, odradzając się w nadprzyrodzonej postaci [NS 35]. W drugiej epoce – pomyślnej (susamā), obejmującej okres 3x1014 sagaropam

– dochodzi do pogorszenia ogólnego obrazu funkcjonowania słabszych fizycznie jednostek, zmuszonych do przyjmowania pożywienia co trzeci dzień. Rodzice umierają po sześćdziesięciu czterech dniach od momentu urodzenia potomstwa. W trzeciej epoce – bardziej pomyślnej niż niepomyślnej (susamā-duhsamā) wymagającej 2x1014 sagaropam – pojawia się konieczność codziennego posilania się i towarzyszenia niemowlętom przez okres siedemdziesięciu dziewięciu dni. Dodatkowym, niezwykle istotnym elementem staje się tworzenie się systemu społecznego dzięki naukom specjalnych przewodników (kulakaras) wyspecjalizowanych w nauczaniu odpowiednich umiejętności i sztuk. Dalszy proces profesjonalizacji ma miejsce w kolejnej epoce – bardziej niepomyślnej niż pomyślnej (duhsamā-susamā), trwającej znacznie krócej niż wcześniejsze, ponieważ 1x1014 sagaropam bez 42 tys. lat – w której jednostki, zmuszone do zarabiania na życie, uaktywniają w pełni swój zmysł materialny wyrażający się w rozwoju poszczególnych gałęzi rzemiosł, handlu, przemysłu, rolnictwa, architektury i nauczania oraz dochodzi do wzmocnienia społecznych struktur. Dużą rolę zaczyna odgrywać rytuał, który spaja poszczególne warstwy rzeczywistości, jednak duch ulega osłabieniu. Paradoksalnie tylko ludzie żyjący w tej epoce zstępującego cyklu mają szansę na osiągnięcie wyzwolenia. Pod koniec tej fazy następuje „częściowy koniec świata” (khanda pralaya), w trakcie którego potężne masy ziemi zostają zsunięte pod wodę [NS 35]. Piąta epoka – niepomyślna (duhsamā) – to ta, która trwa obecnie i łącznie obejmie 21 tys. lat. Cechuje ją zubożenie wszelkich sił witalnych, skrócenie długości życia oraz wykształcenie się wielu dezintegrujących cech, takich jak namiętności, skłonność do egoizmu, brak uprzejmości i niechęć do niesienia pomocy innym. Dżiniści przewidywali, że w jej trakcie znacznie pogorszy się klimat oraz nastąpi plaga głodu związana z upadkiem żyzności ziemi. Dojdzie do powstania różnych odłamów wyznaniowych, co przyczyni się do likwidacji prawdziwej religii i załamania się systemu moralnego, czego nie będzie w stanie naprawić edukacja [NS 35]. Ostatnią epokę – wyjątkowo niepomyślną (duhsamā-duhsamā), o takim samym okresie trwania, co poprzednia – ogarnie całkowita degradacja, zwieńczona ostateczną destrukcją cywilizacji. Nękana słonecznym żarem w ciągu dnia i dojmującym mrozem w ciągu nocy, zmusi żyjących w niej ludzi do ukrywania się w norach wykopanych wzdłuż wybrzeży rzek. Przez jej ostatnie czterdzieści dziewięć dni będą unosić się chmury pyłu, gwałtowne burze, ulewne deszcze i rozprzestrzeniające się we wszystkich kierunkach płomienie ognia. Zaś w ciągu finalnych trzech tygodni rozpoczną się burze gradowe i piaskowe oraz proces wyrywania drzew z korzeniami, co w konsekwencji doprowadzi do zagłady wszelkich istot żywych [NS 3536]. Z wielkim wysiłkiem będą łowić ryby i [chwytać] żółwie, stanowiące ich jedyne pożywienie. Nie będą w stanie gotować strawy, ponieważ nie posiądą [umiejętności] wskrzeszania ognia. Stąd będą żywić się surowymi rybami, po [tym, jak] pozostawią je przez pewien czas nietkniętymi, ponieważ świeże mięso będzie niedobre dla ich trawienia. Po śmierci ludzie odrodzą się w piekle lub w postaci zwierzęcej [HG 334]. Według niektórych świadectw tylko nieliczne jednostki mają szansę przetrwać z pomocą boskich mocy i później, po uspokojeniu się

23


rozszalałej natury, rozpoczną znów proces rozmnażania się i tworzenia rzeczywistości na nowo. Dojdzie do jej odtworzenia poprzez sześć epok zachodzących w odwrotnej kolejności. Na podstawie tego opisu można wysnuć przypuszczenie, że rozpad wszechświata nigdy nie przyjmuje postaci całkowitej, ponieważ powtarza się on nieskończenie wiele razy, po zakończeniu cyklu zstępującego [NS 35]. Za ważny element dżinijskiej eschatologii należy uznać przekonanie o istnieniu piekła (naraka), do którego dusza trafia na długi czas, na skutek karmicznego uwikłania w poprzednim życiu. Interesująca jest wizja, jaką podaje Księga przeciwko [heretyckim] sutrom (Sūtra-krtānga) z IV/III w. p.n.e. [PB 181], zawierająca ustępy, które mogą pochodzić z kazań Mahawiry, założyciela dżinizmu. Sudharma Swapi spytał kewalina Kaśjapę, na czym polega kara piekielna. Ten odrzekł, że opisze miejsce, w którym pojawia się ból nie do zniesienia, rozpacz i kara za złe uczynki. Rozpoczyna od słów: Okrutni grzesznicy, którzy z pożądania [światowego] życia, popełniają złe uczynki, utoną w przerażającym piekle, pełnym gęstej ciemności i wielkiego cierpienia. Do piekła pójdzie ten, kto często dla własnej wygody zabija stworzenia poruszające się i nieruchome, kto rani je, kto bierze to, co nie jest [mu] dane z własnej woli, kto nie uczy się tego, czego powinien się uczyć [oraz] zuchwały grzesznik, który krzywdzi wiele stworzeń bez litości. Pod koniec swojego życia zanurzy się w ciemności. Spadnie głową w dół na miejsce tortur. Usłyszą krzyk wymierzających karę: ‘Uderz!’, ‘Tnij!’, ‘Rozłup!’, ‘Spal go!’. Więźniowie w piekle tracą swoje zmysły ze strachu i nie wiedzą, w jakim kierunku pobiec. Zmierzając do miejsca [przypominającego] płonący stos węgli zajętych ogniem i podlegając spaleniu, krzyczą przeraźliwie. Jeszcze długo [po tym] rozbrzmiewa ich dojmujący wrzask. Czy słyszałeś o przerażającej [rzece] Wajtarani, której tnące fale są niczym ostre brzytwy? Przekraczają potworną Wajtarani, popędzani grotami i ranieni włóczniami. Karzący przekłuwają ich [ciała] strzałami, [a ci] wsiadają na łódź, tracąc pamięć (...). Następnie docierają do wielkiego piekła nie do przebycia, wypełnionego agonią, nazwanego Asurją, gdzie panuje wielka ciemność, gdzie płoną ognie, umiejscowione na górze, na dole oraz wokół. Tam, niczym w jaskini, uprażony w ogniu, zostaje spalony, zatracając pamięć swoich grzechów i świadomość wszystkich innych [rzeczy]. Bezustannie cierpiąc, przychodzi do tego wiecznie gorącego miejsca, które jest zawsze gotowe (na ukaranie czyniących zło) [HJ]. Analizując koncepcje kosmogoniczne dżinistów można zauważyć, że stopniowa degradacja, jaka następuje na poszczególnych etapach cyklu zstępującego, oraz pozytywny wzrost i nobilitacja mające miejsce w cyklu wstępującym, związane są z poziomem uwikłania duszy w kontakt z karmanem. Ta swoista relacja warunkuje wszelkie przemiany rzeczywistości oraz wpływa na to, co dzieje się z duszą po opuszczeniu ziemskiego ciała. Aby uzyskać szansę na bardziej komfortowe życie, należy realizować zamysł trafnie wyrażony przez Tiruwalluwara: Zniwecz w sobie egoizm, a zniszcz pożądania/ I uśpione od lat niepokoje./ Niebo czeka na tego, co już się nie wzbrania/ Zrezygnować z pojęcia: „to moje”. (...) Węzeł wcieleń jest twardy, lecz możesz go rozciąć,/ Nim zaplączesz się całkiem w te zwoje./ Szukaj drogi do Tego, co sam jest Wolnością,/ A zarazem bezbrzeżnym Spokojem [T 75, 35. 345-346, 349-350].

24

Bibliografia: Akalanka, N.L. Jain, P. Vidyapitha, The Jaina world of non-living: the non-living in Tattvārthasūtra, Varanasi 2000. P. Balcerowicz, Dżinizm. Starożytna religia Indii, Warszawa 2003 (odwołania w tekście oznaczone jako [PB z odnośną stroną]). A. Chakravarti, A. Kundakunda, The building of the cosmos or Pañchâstikâyasâra, New York 1974. J. Cort, Medieval Jaina Goddess Traditions, „Numen” 1987, vol. 34, s. 235-255 [JC]. W. Doniger, Karma and Rebirth in Classical Indian Traditions, Berkeley 1980. W. Erman, E. Tiomkin, Mity starożytnych Indii, Bydgoszcz 1987 [ET]. V.A. George, Paths to the Divine: Ancient and Indian, Washington 2008. H. von Glasenapp, Jainism: An Indian Religion of Salvation, Delhi 1999 [HG]. H. Jacobi (ed.), Jaina sutras, part II, The Uttarādhyayana Sūtra, The Sūtrakrtānga Sūtra, Oxford 1895 [HJ]. A.K. Jain, Faith & Philosophy of Jainism, New Delhi 2009. P.S. Jaini, Collected Papers On Jaina Studies, Delhi 2000. E.O. James, Creation and Cosmology: A Historical and Comparative Inquiry, Leiden 1970. T.G. Kalghatgi, The Doctrine of Karma in Jaina Philosophy, „Philosophy East and West” 1965, vol. 15, no. 3/4, s. 229-242 [TGK]. B. Koc, Hymny wedyjskie: Słowo i Mowa, „Studia Indologiczne” 2003, nr 10. P. Lang, Eschatology in the Indo-Iranian Traditions: The Genesis and Transformation of a Doctrine, NewYork 2008 [PL]. N. Shah, Jainism: The World of Conquerors, t. 2, Eastbourne 1998 [NS]. W. Schubring, The Doctrine Of The Jainas, Delhi 2000 [WS]. H.F.D. Sparks, The Apocryphal Old Testament, Oxford 1984. Tiruwalluwar, Tirukkural. Święta księga południowych Indii, tłum. B. Gębarski, Wrocław 1977 [T]. Umaswati, Tattvārthādhigama sūtra, tłum. J.L. Jaini, New Delhi 1990. H. Wałkówska, Kult zmarłych w Indiach starożytnych. Studia z etnografii Indii, Wrocław 1973 [HW]. J.L. Wells, The Oxford Handbook Of Eschatology, Oxford 2007 [JLW].

Przypisy: 1. Tiruwalluwar, Tirukkural, s. 74. Tirukkural (dosł. „święte dwuwiersze”) to najbardziej znane na świecie synkretyczne dzieło w języku tamilskim, z IV-VII/VIII w. n.e., łączące różne teksty, stanowiące dla Tamilów kodeks postępowania, postrzegające ludzką egzystencję jako składową różnych elementów życia. Jest to zbiór aforyzmów podzielony na trzy części (co stanowi nawiązanie do sanskryckiej triwargi), poświęcone odpowiednio dharmie życia rodzinnego i ascetycznego (arattuppāl), władzy i sferze społecznej (porutpāl) oraz kwestiom małżeńskim i przedmałżeńskim (kāmattuppāl). W wymowie wydaje się bliższe dżinizmowi i buddyzmowi niż hinduizmowi. 2. H.F.D. Sparks, The Apocryphal Old Testament, Oxford 1984, s. 767-768 (The Apocalypse of Elijah, III. 6-7, 16-17). Do naszych czasów przetrwały dwie wersje Apokalipsy Eliasza: chrześcijańska, znana z fragmentów koptyjskich i cytatów greckich, oraz żydowska zatytułowana Sefer Elijahu (Księga Eliasza) w języku hebrajskim. Główną rolę odgrywa w niej motyw powtórnego przyjścia Eliasza i Henocha, którzy zostaną zabici, a po trzech i pół dniach ich ciała zmartwychwstaną i pojawią się bezpośrednio przed paruzją Mesjasza, by zgładzić Antychrysta. Por. A. Kuśmirek, „Studia Judaica” 2004, nr 1, s. 125.


O Henryku

Tekst

i fotografie: adam wiedemann

To się tak tylko mówi, że ze śmiercią coś się kończy, no oczywiście kończy się coś, taka jest kolej rzeczy i przeciw niej zgodnie protestujemy. Wraz ze śmiercią Henryka skończyło się mnóstwo rzeczy, każdy miałby tu coś swojego do dodania, nie pójdę już na obiad do Czytelnika, bo zrobiłoby mi się smutno i zresztą gdzie bym usiadł, co bym zjadł, żeberka? Na bankiecie po tegorocznej Nike wciąż tylko mówiło się: gdzie Henryk, czemu Henryka nie ma?, w pewnym momencie wyszedłem przed BUW odebrać telefon i nie pamiętam już, kto dzwonił, bo w trakcie rozmowy zauważyłem oddalającą się powoli sylwetkę starszego mężczyzny w jasnoszarym płaszczu i czapce bejsbolówce, tej samej, w jakiej widziałem go po raz ostatni, w pierwszym odruchu chciałem za nim pobiec, ale to przecież nie mógł być on. Umarł Henryk, nie żyje; wielokrotnie powtarzał, że czeka go już tylko grób, i ten grób rzeczywiście na niego czekał, akurat zwolniło się miejsce koło Marka Hłaski, uschło drzewo, które tam rosło i można było Henryka pochować tuż obok największej miłości jego życia, dzięki czemu sam pogrzeb stał się w pewnym sensie wydarzeniem radosnym, połączeniem tych dwóch, z których jeden drugiego nawiedzał nieustannie w snach. Kiedyś Henryk porównał do Hłaski Piotra Cegiełkę; zdumiało mnie to, bo ci pisarze różnią się przecież diametralnie, aż w końcu zrozumiałem: to nie było rozpoznanie, był to komplement, i to komplement najwyższy. Henryk był w swoich sądach wzruszająco stały i jednocześnie denerwująco zmienny, ale kiedy zdarzało mu się zmienić przekonania, to już tak, jakby żywił je od zawsze, nie mógł uwierzyć, że kiedyś nie lubił kogoś, kogo lubił, tak było z Pilchem, z Bartem, ze Stasiukiem, z Masłowską, tych pisarzy nic prawie nie łączy poza tym, że dostali lub prawie dostali nagrodę Nike, której jury Henryk przez jakiś czas przewodniczył i brał zawsze na klatę decyzję całej komi-

sji, nie było od tego odwołania. Znielubienia, równie nieodwołalne, zdarzały się rzadziej, mogę tu chyba wymienić tylko Marka Nowakowskiego i Andrzeja Żuławskiego, bo jednak np. o Czeszce mówił Henryk zawsze z mieszaniną podziwu i zgrozy, jako o wielkim pisarzu, który się skurwił, pisząc raz bardzo brzydko o Marku H.; ten osobisty zatarg absolutnie nie wpływał na ocenę pisarstwa Czeszki, która niezmiennie pozostawała bardzo wysoka. Henryk niekiedy odżegnywał się od tego, co powiedział, ale nigdy od tego, co napisał. I jeszcze jedna rzecz mi się u niego podoba: czasami stwierdzał, że o tym czy innym pisarzu powiedział już dosyć, nie ma zatem powodu, by pisać o jego następnych książkach, byłoby to niepotrzebne powtarzanie się. A o literaturze trzeba pisać zawsze od początku, jakby się nic o niej nie wiedziało, jednocześnie zaś wie-

25


Od lewej: Krzysztof Niewrzęda, Redaktor, Paweł Orzeł

dząc o niej wszystko. W czasie jakiejś publicznej dyskusji powiedział, że wystarczy mu spojrzeć na okładkę książki, by mieć o niej wyrobione zdanie. Wzbudziło to protest czy nawet drwinę Kazi Szczuki, na co odrzekł, no tak, ale to wymaga wielu lat pracy. Razem ze śmiercią Henryka literatura polska straciła kogoś, kto ją całą znał i wciąż poznawał, cały czas każdą książkę traktując indywidualnie, na jej własnych warunkach, dzięki czemu utwory niedobre ulegały w jego oczach autokompromitacji, nie trzeba było udowadniać, że są do niczego. Będąc polonistą z wykształcenia, szybko odwrócił się od krytyki uniwersyteckiej, miał do niej stosunek wręcz wrogi i obce były mu wszelkie z góry narzucone kategorie i klasyfikacje, może poza pojęciem nurtu chłopskiego, który uważał za jedno z najważniejszych zjawisk literackich XX wieku – nie dlatego, że chłopski, lecz że język literatury zbliżył się dzięki niemu do żywej mowy, otwarł się na nowe (choć waśnie stare, odwieczne) środki ekspresji, bez których groziłoby mu popadnięcie w uwiąd i sztuczność. Był też Henryk odkrywcą literackiego postmodernizmu (który w Polsce miał swoje apogeum pod koniec lat 70.), tyle że nazwał go po swojemu, rewolucją artystyczną w prozie, i opisywał też po swojemu, stroniąc od podsumowujących rozstrzygnięć, niemniej proza postmodernistyczna została przezeń wnikliwie opisana, zanim jeszcze pojawił się bulwersujący wszystkich termin postmodernizm. Literatura była dla Henryka narzędziem poznania, nie tyle zresztą dla niego była, co dzięki niemu jest. Poprzez literaturę człowiek zdaje sprawę ze swe-

26

go doświadczenia bycia człowiekiem, a jeśli tego nie robi, jeśli załatwia jakieś partykularne interesy bądź daje wyraz takiej czy innej doktrynie, to lepiej żeby dał sobie spokój z pisaniem. Zasady tej trzeba się trzymać zwłaszcza teraz, kiedy dla wielu krytyków doraźna interwencyjność zdaje się świadczyć o wartości. Dla Henryka istniały wyłącznie kryteria artystyczne i w chwili jego śmierci nic się pod tym względem nie zmieniło, spadł na nas tylko obowiązek pamiętania, skoro zabrakło tego, kto by nam przypominał. Chodzi o pamięć pryncypiów (tak nazywa się najważniejsza – choć najcieńsza – jego książka), ale też pamięć o poszczególnych pisarzach, o których w ogóle byśmy nie wiedzieli, gdyby nie Henryk. O Drzeżdżonie będziemy pamiętać, o Słyku i Łuczeńczyku, o Piotrowskim, Buczkowskim i Czyczu, o Schubercie i o Bitnerze. Ale nie powinniśmy też zapomnieć o takich pisarzach, jak Adam Fiala, Bernard Sztajnert, Stanisław Zieliński, Anatol Ulman czy Tadeusz Siejak: są to wielcy pisarze nie dlatego, że Henryk ich wybrał, tylko dlatego ich wybrał, że są wielcy. A niestety, stopniowo pogrążają się w niepamięci i nie ma to nic wspólnego ze śmiercią Henryka, wręcz przeciwnie, ta śmierć powinna dać nam do zrozumienia, że jego posłannictwo wcale nie jest zamkniętą sprawą, że teraz dopiero jego rozpoznania wymagają wytężonej uwagi i pielęgnacji, że nie tylko trzeba szanować pisarzy, którym sprzyjał, lecz też samemu pisać tak, jakby miał to zaraz przeczytać i zrecenzować. Bo w ostatecznym rozrachunku kto inny miałby zwyciężyć, jak nie Henryk?


Rozkład jazdy to książka, która nie ma odpowiednika. Wprawdzie lokalnych antologii literackich wydaje się rocznie w Polsce dziesiątki, ale w ciągu ostatnich dwóch dekad nie powstał wśród nich projekt o podobnym rozmachu. Wydana przez Fundację im. Tymoteusza Karpowicza książka prowokuje do refleksji nad pojęciem lokalności i jest próbą odczarowania tej kategorii. Bo i literatura w wymiarze lokalnym jest najczęściej nacechowana negatywnie, jako rzecz drugiego sortu. Jak się okazuje ------> niesłusznie.

Książka łączy akademicką perspektywę krytycznoliteracką z tekstami o zacięciu eseistycznym, nie tracąc przy tym z oczu niezbędnych faktów. To zarazem próba możliwie kompletnego przeglądu najciekawszych zjawisk, które realizowały się w tej części Polski. Prawie osiemset stron, syntezy o dolnośląskiej prozie, poezji i dramacie, teksty kilkudziesięciu dolnośląskich autorów o kilkudziesięciu pisarzach stąd, o dwunastu miastach regionu i dolnośląskich czasopismach. Książka dostępna w księgarni Tajne Komplety (Wrocław, Przejście Garncarskie 2) i na stronie tajnekomplety.pl


Skok w pustkę

Maria Stafyniak

Maria Stafyniak, Bardzo lubię spadać, slideshow 15 min., w ramach VII Europejskiej Nocy Muzeów, Platerówka, Szczecin

28


Co miał na myśli Yves Klein, kiedy to w swoim manifeście w Chelsea Hotel ogłosił: Człowiek może zawładnąć przestrzenią dopiero wtedy, gdy zapłodni ją swoją własną wrażliwością1. Zdanie to powstaje w kontekście rozkwitającej głównej idei nauki i technokratycznej utopii wywodzącej się z kapitalizmu, szczególnie w euforii powojennych lat w USA. Klein być może metaforycznie podał w wątpliwość zachodni stosunek do przestrzeni mentalnej. Uczymy się rozszerzania, rozbudowywania, rozciągania czy kolonizowania przestrzeni. Chcemy podbić naszą galaktykę, potem wszechświat, chcemy tam dotrzeć, postawić chorągiewkę i szukać dalej. Chcemy zaznaczać wszystkie obiekty w przestrzeni, pisząc na nich swoje imię, pisząc „byłem, byłam tu” i myśląc „Moje! Moje!”. Stanisław Lem znakomicie ilustruje tę sytuację w swojej chyba najsłynniejszej powieści. Badane Solaris przypomina ludziom ocean, z drugiej strony skojarzenia z oceanem okazują się paniczne i histeryczne, ponieważ takiego „oceanu” na ziemi nie ma. Planeta okazuje się niezwykle trudna, niemożliwa wręcz do poznania, jeśli ludzie nie pozbędą się swojej kolonizatorskiej logiki, czekając, aż wszechświat dostosuje się do ziemskich reguł. Nawiasem mówiąc, „reguły ziemskie” to dla nas reguły europejskie i północnoamerykańskie; przecież świat innych kontynentów wydaje się niezainteresowany eksplorowaniem kosmosu. Powróćmy jednak do podbijania przestrzeni według Kleina. Artysta posługuje się znajomym językiem, tak jak my używa metafor związanych z uczuciami, stanami emocjonalnymi, odwołując się do przestrzeni i jej jakości. Według języków europejskich, pusto możemy mieć w sercu i głowie. Zastanawia mnie, czy mógłby stworzyć obraz skoku w pustkę przedstawiający człowieka rzucającego się w wodę lub kawał cementu? Człowiek skaczący w powietrzną otchłań dosłownie może ją wypełnić. Dla postawy artystycznej Kleina powietrze było niezwykle ważne. Przenikanie przestrzeni według Kleina nie wydarzyło się nigdy dosłownie, Klein nie wyskoczył z okna, nie leciał w powietrzu ani nie uderzył w ziemię. Zatem obraz przedstawiający skok w pustkę nie implikuje ani przeszłości, ani przyszłości. Jego słynne słowa Odrzuciłem nicość, odkryłem pustkę były obecne podczas całej jego artystycznej przygody. J.A. Molina w swoim tekście Jumping into the Void zwraca uwagę na jedno ze zdjęć przedstawiających ludzi desperacko skaczących z budynku WTC. Można zapytać, co te zdjęcia mają wspólnego ze skokiem Kleina. Przecież obraz skoku w pustkę to fotomontaż, który w przeciwieństwie do ludzi skaczących z WTC nie dokumentuje autentycznego wydarzenia. Z postmodernistycznego punktu widzenia godzimy się nie dostrzegać przeciwieństw pomiędzy historią i wyobraźnią, dzięki obrazowi możemy uczestniczyć w takim wydarzeniu, jakie nam się żywnie podoba. J.A Molina twierdzi: Żyliśmy w fantazji uczestniczenia w Historii dzięki obrazowi. Obraz wzmacnia tę iluzję efektu synchroniczności, fikcyjnych lub sztucznych relacji. Nasz dostęp do Historii, rzeczywistości, do świata jest najczęściej umowny; daje nam to komfort w obliczu rzeczywistości. Jest to relacja niemal profilaktyczna2. Komentarze ludzi, którzy byli świadkami zamachu na WTC, są znamiennym znakiem czasu jako wyraz naszej niewolniczej wiary w obraz. Wiele osób

przyznało, że widząc budynki ginące w dymie i ogniu, czuły mieszaninę lęku i fascynacji, ponieważ obraz ten, o zgrozo, będący częścią rzeczywistości, przypominał obrazy wygenerowane dla potrzeb filmu i telewizji. Jak zatem uwolnić się od wrażenia szklanej szyby, od której można się odwrócić? Za którą obrazy szaleją, dostarczając nowych doznań, a jednocześnie pozostają w bezpiecznej przestrzeni i odległości? W pogoni za obrazami i wiążącymi się z nimi przyjemnościami nie jesteśmy w stanie zatrzymać się i chłodno skalkulować wartości, jakie płyną z wizualnych obietnic. Codziennie powstają obrazy, za którymi nic się nie kryje, codziennie rejestruje się prawie każdy skrawek i zakamarek większych miast. Obrazy i ekrany namnażają się błyskawicznie, doskonała reprezentacja, zapchanie niedopowiedzenia i nieobecności. Obraz, który w istocie niesie tylko przekaz koncentrujący się przede wszystkim na sobie, stał się elementem gry, za którą przeważnie nic się nie kryje. Wizualny nadmiar mający rekompensować nasze poczucie braku bądź stymulować konsumpcję przyczynił się do powstania zjawiska, które Baudrillard nazywa estetyzacją życia. W miarę rozwoju technologii i kinematograficznej biegłości złudzenie odeszło w dal. Współczesnemu kinu nieznana jest już ani aluzja, ani iluzja: ujarzmia wszystko na sposób hipertechniczny, hiperskuteczny, hiperwidzialny (...). Nie ma już w nim miejsca na biel, pustkę, elipsę, milczenie, podobnie jak w przypadku telewizji, z którą w coraz większym stopniu staje się tożsame, tracąc swoisty charakter wizualny: zbliżamy się coraz bardziej ku standardowi high definition – bezużytecznej doskonałości obrazu3. Jakość zdjęć przedstawiających ludzi skaczących z WTC nie jest najlepsza, rozpoznawalny kształt człowieka i amatorska narracja przebijają się przez szumy cyfrowe i pikselizację. Obraz ten z łatwością przedostaje się do masowej wyobraźni, gdyż paradoksalnie poślednia jakość cyfrowych rejestracji stała się wśród nowych użytkowników fotografii niemal przezroczysta. Tak więc z jednej strony wypada pożądać ekranów z jak największą rozdzielczością, z drugiej strony rejestrować wszystkie warte tego chwile swoją komórką i oczywiście dzielić się nimi z bliskimi. Jednak pozwoliłam sobie na spekulację, że autor zdjęcia pokusił się o wykadrowanie obrazu (być może po zrobieniu), aby spadająca osoba znalazła się w mocnym punkcie obrazu. To zdjęcie jest po prostu okrutnie estetyczne. Nieustanne mnożenie się obrazów przeraża dwoma ważnymi aspektami: estetyzacją i przymusem rejestracji. W ten sposób reżim rejestracji prowadzi do nieuniknionej banalizacji rzeczywistości. Moja reakcja na zdjęcie skaczących ludzi z WTC redukuje się do czytania znaku, myślę sobie: O, wiem! Zamach na WTC. Jednak to zakodowanie wydaje się bardzo luźne i otwarte. Muszę się przygotować na miliony nowych obrazów, może jeszcze bardziej niesamowitych. Yves Klein zadbał o rozpowszechnienie kopii zdjęcia skoku w pustkę w formie ulotek, tak więc powielenie tego obrazu, udostępnienie go, miało posłużyć łagodnej perswazji. Molina pisze: W każdym razie zastosowanie fotografii, by przedstawić jego „skok w pustkę”, implikuje unikanie konfliktu pomiędzy reprezentacją i wyobraźnią4. Ciekawe, że kiedy Yves Klein zaproponował wizję artysty przyszłości, który mógłby wyrażać siebie poprzez „wieczne milczenie”5,

29


mógł mieć na myśli niewspółmierne i teatralne wręcz wyobrażenie sublimacji artystycznej. Przecież publikacja Skoku w pustkę miała charakter emocjonującego skandalu. Praca ta odegrała istotną rolę dla fotograficznego medium. Rzeczywiście, z tego punktu widzenia Skok w pustkę podsumowuje relację pomiędzy współczesną fotografią i sztuką w kontekście kultury masowej. Obraz ten zaznacza miejsce fotografii w obrębie postmodernistycznej sztuki i społecznego wpływu mass mediów jako środka perswazji. Molina zakłada, że umieszczając skok Kleina w takim właśnie kontekście, może przypuścić, że działanie artysty było antycypacją współczesnych problemów związanych z naszą kulturą, takich jak nadmiar informacji, unifikacja i pauperyzacja przestrzeni wyobraźni, wreszcie zapełnianie świata obrazami, za którymi nic się nie kryje, które do niczego nie odsyłają. Oczywisty dystans między Yvesem Kleinem i obrazami ludzi wyskakujących z WTC nie oznacza, że powinniśmy odłożyć na bok ich ekwiwalenty. Mówimy o wykorzystaniu dramatycznego obrazu, który zamierza przekonać o wykorzystaniu obrazu dla mas i umieszczeniu fotografii w wyobraźni społeczeństwa. Mówimy o sytuacjach, które mogą być uważane w mniejszym bądź większym stopniu za symulacje i spektakle. Zdjęcie Kleina jest przykładem tego, jak obraz – i wyobraźnia – zanieczyszczają historię sztuki. Zdjęcia WTC stanowią przykład, jak historyczne konto jest określane przez użycie obrazu i jego ingerencję w zbiorową wyobraźnię. Dla dopełnienia pozwolę sobie przywołać słowa Moliny: Rozprzestrzenienie się estetyki jest zgodne z warunkami i charakterystycznymi cechami naczelnej roli granej przez środki masowego przekazu we współczesnym społeczeństwie, odkąd mass media ustaliły estetyczny konsensus, standaryzacją smaku i przystosowania przedmiotu do takiej standaryzacji. Ten konsensus musi zaistnieć w ścisłym znaczeniu tego słowa, aby wywołać „eksplozję estetyki”. Tym, co rozumiem przez eksplozję estetyki, nie jest zjawisko nawiązujące do artystycznego przeznaczenia i manifestacji. Podejrzewam, że to zjawisko odbywa się w polu sztuki, ponieważ współczesna kultura musi ustalić nowe warunki produkcji, reprodukcji, dystrybucji i konsumpcji symbolicznych dóbr6.

30

Przypisy: 1. Manifest został napisany przez Kleina w 1961 w Nowym Jorku, podczas jego pierwszej indywidualnej wystawy sponsorowanej przez Leo Castelli. Jest próbą obrony humanistycznego i spirytualnego modelu, który pogrążył się w kryzysie, przed głównym nurtem naukowej i technokratycznej utopii, wywodzącej się z rozwijającego się kapitalizmu, szczególnie w latach powojennej euforii w USA. Ani rakiety, ani żaden sputnik nie odda wizerunku człowieka jako konkwistadora [ang. conquistator, w języku polskim słowo konkwistador ma inne zabarwienie niż w angielskim, które jest bardziej neutralne – przyp. i tłum. autorki]. Te znaczenia wywodzą się jedynie z widma współczesnych naukowców, którzy wciąż żyją w romantycznym i sentymentalnym duchu XIX wieku. Człowiek będzie w stanie wziąć w posiadanie przestrzeń poprzez niesamowite siły, odbite pokojem i wrażliwością. Będzie w stanie podbić przestrzeń – jego największe pragnienie – jedynie kiedy uświadomi sobie, że przestrzeń jest przesiąknięta jego własną wrażliwością. Y. Klein, The Chelsea Manifesto, http://www.yveskleinarchives.org/documents/ chelsea_us.html. 2. A.J. Molina, Jumping Into The Void, http://www.zonezero.com/magazine/zonacritica/saltaralvacio/index.html (tłum. własne). 3. J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, Warszawa 2005, s. 76. 4. A.J. Molina, dz. cyt. 5. Czy artysta przyszłości nie byłby tym, który wyraża się poprzez wieczną ciszę, wielkim obrazem, który nie posiada wymiarów? Y. Klein, dz. cyt. 6. A. Molina, www.zonezero.com/magazine/zonacritica/ saltaralvacio/03.html (tłum. własne)


Wszystkie końce sztuki Zuzanna Sokołowska

To już oficjalnie potwierdzone – w tym roku końca świata nie będzie. Po szumnych medialnych zapowiedziach, wywołujących raczej dreszcz podniecenia niż strachu, nastąpiła przerwa w ewentualnych domniemaniach o kolejnej zbliżającej się apokalipsie. Końców świata miało zdarzyć się już wiele, mówi się o nich od bardzo dawna. Jednakże wygląda na to, że świat będzie trwać nadal i zapewne potrwa jeszcze przynajmniej do 2060 roku, kiedy to Isaac Newton przewidział jego kolejny koniec. Gdyby zastanowić się nad sensem natrętnego wręcz oczekiwania na apokalipsę, to czy trzeba spodziewać się globalnej katastrofy, aby przekonać się na własnej skórze, że tu i teraz mamy z nią, tak naprawdę, do czynienia? Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że

nasza cywilizacja znajduje się na zakręcie, nie tylko pod względem wartości, ale także społecznych oraz ekologicznych problemów, o których ostatnio dużo się mówi. Apokaliptyczne wizje dziejów niejednokrotnie były polem eksplorowanym przez artystów. Nie są to tylko oczywiste nawiązania do biblijnych i medialnych przekazów; dotyczą one także lokalnego piekiełka, wykreowanego przez otaczającą rzeczywistość. Artyści dobitnie pokazują, że nie trzeba czekać na koniec świata – ten proces nieustannie się dzieje, ulegając, podobnie jak cywilizacja, wizualnym metamorfozom. Wystarczy tylko zdjąć różowe okulary i spojrzeć na świat bez szkieł powiększających lub pomniejszających, które zaburzają jego prawdziwy obraz, narzucając bezwartościowy powidok.

Gregor Schneider, Pokój śmierci, dzięki uprzejmości Archiwum 13 muz

31


Zatrzaśnięte oczy A każdego dnia/ siedemnastu z nas/ z parapetu skoczy/ zatrzaskując oczy – śpiewa Maria Peszek, opowiadając o polskich realiach, w których codziennie, według statystyk, popełnia samobójstwo właśnie siedemnaście osób. Ten problem dotyczy całego świata. Stanowi on głośny, ostateczny i nieodwracalny sprzeciw wobec zastanego porządku świata, z którym nadwrażliwe jednostki sobie nie radzą. Prawdziwym specjalistą od rejestracji najmroczniejszych aspektów rzeczywistości jest bez wątpienia Weegee, który zasłynął niezwykłymi fotografiami Nowego Jorku. Artysta obnażył prawdziwy wizerunek miasta, niemający nic wspólnego z pocztówkowymi obrazami rodem z amerykańskich filmów. Doskonale opisuje tę przestrzeń Paul Auster w Trylogii nowojorskiej: Wszędzie widzi się tu rozkład, chaos jest zjawiskiem powszechnym. Wystarczy mieć oczy otwarte, żeby to zobaczyć. Połamani ludzie, połamane rzeczy, połamane myśli. Całe miasto jest jednym wielkim wysypiskiem śmieci1. Widać to na zdjęciach Weegeego, który pracował gównie nocą, między 22.00 a 5.00 rano. Bez żadnych zahamowań i lęku przemierzał zakazane dzielnice Nowego Jorku, fotografując drobnych złodziejaszków, pijaczków, samobójców i morderstwa w afekcie. Udawało mu się to dzięki zainstalowanemu w samochodzie policyjnemu radiu, które informowało go, gdzie się pojawić, kiedy dzieje się coś strasznego. Nasłuchując częstotliwości, z zawrotną prędkością pojawiał się w miejscach przestępstw, często jeszcze przed przybyciem służb ratunkowych2. Nauczył się policyjnego slangu, który różnorako określał ofiary, na przykład „suchy nurek” (samobójca skaczący z budynku) lub „na dole podajniki” (ofiary utonięcia). Uwieczniał na zdjęciu to, co skrzętnie ukrywał Nowy Jork pod osłoną nocy – tragizm ludzkiego losu w wymiarze egzystencjalnym. Zapamiętale rejestrował nowojorskie tragedie, tworząc tym samym kryminalną kronikę miasta. Nie bez powodu artyście nadano przydomek Weegee. Pochodzi on od nazwy Ouija – ruchomej tabliczki z literami alfabetu i liczbami, którą wykorzystywano w seansach spirytystycznych w celu nawiązania kontaktu ze zmarłymi. Spoglądając na jego mroczne odbitki, trzeba przyznać, że artysta miał z nimi niesłychaną łączność. Sklejał na swoich fotografiach historie ludzi, którzy na swoje własne, desperacko wyartykułowane życzenie odmawiali zadomowienia się w niebezpiecznej przestrzeni świata, wywołującej jedynie rozpacz i cierpienie. Weegee nie patyczkuje się z widzem. Filozofuje przez swój aparat, dokonując własnej i niestety prawidłowej diagnozy świata – koniec cywilizacji to nie zabobon, to fakt i dzieje się on w ludzkiej głowie, targanej przez dialektyczne starcia pomiędzy dobrem a złem. Wygląda na to, że ludzkość tak naprawdę może zdążyć ze zniszczeniem świata przed jego prawdziwym końcem, parafrazując myśl Stanisława Leca. I nie sposób się z nim nie zgodzić. W podobnym tonie utrzymane są realizacje Marty Deskur. W swoim przezroczystym fotograficznym cyklu Human clear (1996), wydrukowanym na pleksiglasie, artystka kadruje dziewczynki i chłopców, którzy odgrywają przed obiektywem aparatu różnora-

32

kie role: udają samobójców, zabitych, napastników, aniołki, diabełki. Gesty dzieci powtarzane są przez ich cienie, przypominające być może, że dziecięca zabawa ma jednak swój wymiar w egzystencji dorosłych3. Fotografie Deskur snują emocjonalną historię o wewnętrznych doświadczeniach i trudnych międzyludzkich relacjach, w których kryje się wiele drapieżności, okrucieństwa i nieautentyczności. To, że bohaterami jej realizacji stały się dzieci, podkreśla dodatkowe niebezpieczeństwo, nawiązujące do filozofii Maxa Schelera, który stwierdził, że maluchy są najbardziej okrutne, ponieważ nie mają jeszcze ukształtowanego kręgosłupa moralnego. W ten sposób zostaje przekreślona cienka granica między niewinnością a odpowiedzialnością. Artystka stara się poprzez ten zabieg pokazywać dwoistość ludzkiej natury, w której zwyciężają najczęściej destrukcyjne emocje, piętnujące człowieka na całe życie. To one, bez względu na wiek, ustawiają relacje ze światem, generując tragedie, po których nie można się czasami podnieść. Deskur obnaża słabości i egzystencjalny egoizm, zawłaszczający cudze istnienia w celu realizacji swoich własnych, wybujałych potrzeb. Fotografie artystki to pewnego rodzaju misja ratunkowa ku przestrodze. Jednakże otaczająca rzeczywistość niestety pokazuje, jak moralność coraz bardziej stacza się w piekielną otchłań.

This is the end of the World as we know it Taki tytuł nosi realizacja Huberta Czerepoka, który bawi się konwencjami apokaliptycznych wizji pokazywanych w kinie. Artysta obrazuje wyobrażenia o końcu świata poprzez klęski, które do tej pory dotknęły rzeczywistość. Według artysty, ludzki umysł nie jest w stanie wyobrazić sobie niczego innego niż to, co już zna, jeżeli chodzi o globalną zagładę. Czerepok stawia w ten sposób pytanie o rolę sztuki, która przekraczając granice wyobraźni, zaczyna kończyć się w momencie kreacji nowych katastroficznych wizji4. Według artysty sztuka jako taka nie stworzy tragedii innej niż te, które już się wydarzyły lub dzieją. Zdaje się to potwierdzać Kalendarz niepokoju (2008) jego autorstwa. To niezwykłe wydawnictwo, przypominające swoją formą domowy kalendarz, stanowi zbiór dziwacznych wieści na 365 dni. Otwiera go myśl przypisywana Albertowi Einsteinowi: Najlepszym dowodem na istnienie pozaziemskiej inteligencji jest to, że nie nawiązuje z nami kontaktu. Jak pisze Marta Lisok: wybierając wstrząsające informacje, artysta dawkuje czytelnikom codzienną porcję bad news. Od samego tekstu bardziej interesujące wydają się towarzyszące mu reprodukcje zdjęć: alchemiczne ryciny, zjawiska paranormalne, ludzie-kurioza, hybrydy zwierząt, niefunkcjonalne maszynerie, zamieszki, orgie, obrazy zmaltretowanego ingerencjami ciała, ewenementy i cuda natury, poprzeplatane fotografiami zmysłowych kobiet w kuszących pozach, kadrami z filmów, gier komputerowych, fotografiami wypadków i katastrof. Zbiór ilustracji sam w sobie staje się niepokojącą kumulacją odstępstw od normy, tego, co jako obce podskórnie przejawia się w tkance dziejów5.


Tymczasem realizacja Szymona Kobylarza, zatytułowana po prostu Obiekt, próbuje oznaczyć koniec świata nie w kalendarzu, lecz na globusach. Przedstawiają one trzy osobne wizje Armagedonu po 2012 roku. Pierwszy snuje okrężną narrację o próżni po wybuchu bomby nuklearnej. Drugi ilustruje Ziemię po roztopieniu się lodowców, a trzeci sygnalizuje obraz, jaki może nastąpić po zmianie biegunów. Każdy scenariusz jest możliwy, jednakże nie aż tak szybko, jak sugerowała to błędna interpretacja kalendarza Majów. To jeszcze nie koniec świata, jaki znamy.

W magicznym pokoju Sztuka jest dla mnie, w pozytywnym znaczeniu, podstawowym prawem człowieka. Umieranie może być też sztuką... W zasadzie miejsce umierania jest osobistym kształtowaniem miejsca i otoczenia, w którym umieramy, rozpływamy się, aby stać się śmiercią. To zadanie, które stoi przed każdym człowiekiem – stwierdził Gregor Schneider, którego realizacja Pokój śmierci wywołuje wiele kontrowersji. Polski widz mógł ją oglądać w ramach tegorocznego, ósmego już festiwalu Inspiracje w Szczecinie, której tematem przewodnim stała się właśnie apokalipsa. Artysta stworzył cichą, bezpieczną przestrzeń, w której można oddać się czynności umierania. Schneider próbuje zreinterpretować to zjawisko w kontekście miejsca, które publicznie projektuje śmierć i jednocześnie daje wolność w powolnym odchodzeniu. Widzowie tym samym mogą wcielić się w uczestników tego projektu i co najważniejsze, na pewno nie w obserwatorów. To kolejna „pokojowa” realizacja artysty. Schneider stał się znany dzięki projektowi Totes Haus Ur, który realizował w domu szeregowym z końca XIX wieku, tworząc nieprzerwanie od 1985 roku ciąg pomieszczeń rodem z koszmarów sennych6. Niemniej realizacje artysty, bezpretensjonalnie opowiadające o nieuchronnej śmierci, nie uspokajają, nie oswajają. Smak śmiertelności, podany nawet w rozcieńczonej i najbardziej przyswajalnej formie, skłania człowieka do jednego odruchu – unikania bezpośredniej konfrontacji z tym, co go przeraża.

natosem, nie ocierając się przy tym o pretensjonalną dosłowność. Jedna z najbardziej surrealistycznych wizji rychłego końca cywilizacji głosi, że świat skończył się już dawno, tylko nam się wydaje, że wciąż trwa, ponieważ nie żyjemy, lecz śnimy...9 Jeżeli tak, to dlaczego musi to być akurat senny koszmar? A może należy znów nałożyć różowe okulary?

Przypisy: 1. P. Auster, Szklane miasto [w:] Trylogia nowojorska, tłum. M. Kłobukowski, Poznań 2006, s. 92. 2. Informacje za: http://www.leegallery.com/weegee/ weegee-biography. 3. Zob. http://www.culture.pl/baza-sztuki-pelna-tresc/-/ eo_event_asset_publisher/eAN5/content/marta-deskur. 4. http://inspiracje.art.pl/index.php/inSPIRACJE-2012/ Program/Wystawy/This-is-the-end-of-the-World-as-we-know-it 5. Cyt. za: http://artpapier.com/?pid=2&cid=2&aid=1392 6. http://inspiracje.art.pl/index.php/inSPIRACJE-2012/ Program/Wystawy/Pokoj-Smierci 7. A. Tokarczyk, Czterech jeźdźców apokalipsy, Warszawa 1988, s. 170. 8. Tamże, s. 158. 9. Tamże, s. 158.

Szymon Kobylarz, Obiekt. Dzięki uprzejmości artysty

Sen czy jawa? Można zauważyć, że apokaliptyczne wizje dziejów pobudzają wyobraźnię i wywołują podskórne uczucie nieuchronnej ostateczności. Być może wszechobecna dziś świadomość nadciągającej zagłady stanowi pewnego rodzaju reakcję na racjonalistyczno-scjentystyczny triumfalizm, jak zauważa Andrzej Tokarczyk7. Nie sama katastrofa jest dla ludzkości czymś najstraszniejszym, lecz raczej paraliżujący ludzką wolę strach przed nią i towarzysząca mu bierność, która rodzi coraz to większe upokorzenia, głód, nędzę i terror8 – podkreśla. Artyści tym samym starają się opowiadać nie tylko o globalnych zagrożeniach, lecz mówią o apokalipsach w skali mikro, czyli takich, które dotyczą ludzkiej kondycji, i ciągłym zmaganiu pomiędzy Erosem i Tha-

33


Alicja wpadła! O kulturowych losach i zapożyczeniach ze słynnej powieści Lewisa Carrolla

T o ma s z M a r c i n i a k

Alicja wpadła! Alicja wpadła do króliczej nory! I od razu wszyscy wiedzą, o jaką Alicję i którą norę chodzi. Ojcem literackiej Alicji jest Charles Lutwidge Dodgson, znany raczej jako Lewis Carroll, który urodził się 180 lat temu. Zaprawdę postać to nietuzinkowa, nawet jak na wiktoriańską Anglię: matematyk, kryptolog i logik oksfordzkiego uniwersytetu, jeden z wybitniejszych fotografików swej epoki. No i w końcu literat – ten obszar działalności przysporzył mu już za życia najwięcej sławy. Dzienniki, przez wiele lat skru-

pulatnie prowadzone przez Dodgsona, barwnie opisują także jego jedyną zagraniczną podróż – w roku 1867 wybrał się do Rosji, a po drodze zwiedzał Wrocław, Gdańsk i Warszawę – za kilka lat mogłaby być obchodzona lokalnie jej 150. rocznica, ale z pewnością minie ona niezauważenie. Najbardziej znanym dziełem Carrolla jest Alicja w Krainie Czarów (1865) oraz jej druga część, Alicja po drugiej stronie lustra (1871). Polscy czytelnicy znają je z wielu przekładów. Spolszczona przez Roberta Stillera została też Wyprawa na Żmirłacza (1875)1 oraz marginalne i raczej nieudane dziełko Przygody Sylvii i Bruna (1889)2. Powstawały filmy, słuchowiska, opery i komiksy, gry karciane, zabawki i puzzle. Perypetie Alicji były ilustrowane przez najznamienitszych ilustratorów. Dlaczego Alicja doczekała się takiego kultu? Kontekst powstawania dzieł Carrolla pozostawia pewien niepokój. Z dzisiejszego punktu widzenia mógłby być on podejrzewany o pedofilię. Zapraszał kilkuletnie dziewczynki do swego domu, fotografował je w ponętnych pozach, urządzał im wielkie przyjęcia – jednak wszystko to za zgodą ich rodziców. Alicja istniała naprawdę – była córką dziekana Christ Church. Trzydziestotrzyletni Carroll, wykładowca i diakon Kościoła anglikańskiego, poprosił o jej rękę, gdy miała trzynaście lat3. Jej to też zadedykował obie części książki4. Pedofilia jest w naszej kulturze bardzo mocno piętnowana społecznie, skazani za takie czyny w więzieniach są dodatkowo stygmatyzowani przez innych więźniów, przy czym „stygmatyzowani” to oczywiście słowo w tym przypadku bardzo delikat-


ne. Nie ma jednak żadnych dowodów, aby Carroll posuwał się aż do jakiegokolwiek molestowania (to także, jak i „pedofilia”, nowoczesne słowo). Ucieczka do zabaw z dziećmi była może ucieczką do bezpiecznego świata dzieciństwa. Autor Alicji wydaje się trochę nieśmiały, wycofany – miał kłopoty z nawiązywaniem dobrych relacji z dojrzałymi kobietami, jąkał się...5 Pozostawmy jednak takie rozważania psychologom. Historia przekazała obraz Alice Liddell jako ślicznej, jasnowłosej, dziesięcioletniej dziewczynki6. Tymczasem, jak można sądzić z zachowanych fotografii, była ona raczej ciemną blondynką; jako płową odmalował ją autor klasycznych i wiele razy reprodukowanych, aż do zaniku czytelności, ilustracji do książki, sir John Tenniel (choć w jego wersji raczej szpetnej urody) i niewielu grafików oraz filmowych adaptatorów odważyło się naruszyć ten blond kanon7. Z polskich ilustratorów zasłużonej sławy można w tym miejscu wymienić Olgę Siemaszko, której obrazkowe komentarze wyróżniają się na tle nielicznych rodzimych prób8. Dziewczynka była rzeczywistym obiektem platonicznej miłości Lewisa Carrolla, jak więc widać, blondynki już od wczesnego etapu rozwoju potrafią owijać sobie wokół palca nawet, zdawałoby się, tych najbardziej logicznie myślących – bo przecież autor Alicji był matematykiem. W różnych graficznych adaptacjach niektóre intrygujące mężczyzn cechy bywały czasami wręcz wyostrzone. W znanych mi komiksowych interpretacjach dziewiętnastowiecznego arcydzieła literackiej podświadomości autorzy nie wy-

chylili się poza mutację grafitypu9 Tenniela. Hiszpańska wersja wyszczupla panienkę i dodaje jej perkaty nosek oraz piegi, jednak nie pozbawia jej złotych włosów10. Natomiast polski album mistrza kolorystyki, Sławomira Jezierskiego, prezentuje Alicję, podobnie jak Tenniel, jako stworzenie o krótkim tułowiu, ale bujniejszej fryzurze i przyjemniejszych rysach11. Alicja inspiruje. James Joyce też zapatrzył się w Alicję, co widać wyraźnie w Finneganów trenie: A l i c i o u s, twinstreams twinestraines, through alluring glass or alas in jumboland? oraz: Wo n d e r l a w n ’s lost us for ever. A l i s , alas, she broke the glass! L i d d e l l lokker through the leafery, ours is mistery of pain. W końcu lutego 2012 w polskich księgarniach pojawiło się pierwsze polskie tłumaczenie tego dziwnego utworu, któremu towarzyszyło wiele PR-owskich audycji, wywiadów z tłumaczem Krzysztofem Bartnickim, omówień i przypomnień sylwetki autora dzieła tworzonego przez siedemnaście lat. Joyce nie tylko wykorzystał carrollowską ideę słów-walizek, ale i poszedł dalej – połączył ze sobą słowa kilkunastu języków, w tym polskiego. Po kilku wcześniejszych przymiarkach innych tłumaczy, m.in. Macieja Słomczyńskiego12, dowiedzieliśmy się w końcu, jak brzmi przytoczony wyżej passus po polsku. Krytycy i w innych miejscach znajdują mniej lub bardziej świadome nawiązania do twórczości Carrolla, przede wszystkim w niepokojącej poetyce snu13. Katarzyna Bazarnik, znawczyni Joyce’a, widzi u niego wiele zapożyczeń, np. postaci Humpty Dumpty’ego, jajopodobnej istoty z drugiej części Alicji. Jak twierdzi krytyczka, ów „pan słów” traktuje imiona podobnie jak autor Finneganów trenu14 . Wielu innych literatów dawało wyraz swojej fascynacji carrollowym uniwersum; np. norweski pisarz Jostein Gaarder, autor bestsellerowego Świata Zofii15. Zatem Alicja niepokoi. Literaturoznawcy wskazują, że jest to pierwsza książka dla dzieci, która zaczęła


być czytana przez dorosłych, w dodatku o wysublimowanym smaku. Do tej pory znane było zjawisko odwrotne: literatura „poważna” bywała trywializowana, upraszczana i dopasowywana do gustów i poziomu dziecięcego czytelnika (np. Podróże Guliwera Jonathana Swifta16 czy Przypadki Robinsona Cruzoe Daniela Defoe – wersje oryginalne są dzisiaj rzeczywiście trudno strawne dla przeciętnego czytelnika)17. Ja też lubię bawić się słowami i koncepcja słów-walizek niezmiernie mnie nęci. Wszak za pomocą słów opisujemy świat. Im więcej ich znamy, tym jest on bogatszy. Te odniesienia do socjolingwistyki w praktyce są trudnością dla tłumaczy, przeto czytelnik dorosły smakuje Alicję, bawiąc się skojarzeniami. Oczywiście często ta zabawa jest nieświadoma, bo owe skojarzenia są i dźwiękowe, i znaczeniowe18. Absolutnym szczytem angielskiej poezji absurdalnej obwołano zawarty w drugiej części przygód Alicji wiersz Jabberwocky, opowiadający o strasznym smoku właśnie za pomocą walizkowych słów. Ten Dżabbersmok (Żabrołak, Dziaberlak, Dziwolęk – w różnych przekładach) stał się inspiracją komedii Terry’ego Gilliama z ekipy Monty Pythona oraz surrealistycznego filmu Jana Švankmajera, o którym to twórcy padnie jeszcze kilka słów. Tak więc poszczególne postaci z Alicji zaczynają żyć własnym życiem. Andrzej Sapkowski opowiedział część zmodyfikowanej historii z punktu widzenia słynnego, uśmiechającego się kota z Cheshire (Złote popołudnie). Alicja nie doczekała się wielu pastiszów, co może dziwić we współczesnym świecie, nieszanującym żadnych świętości. Jednym z tych nielicznych jest kilkustronicowy komiks Marka Wdziękońskiego do scenariusza Jerzego Szyłaka19. Na zakończenie pamiętnej sceny, gdy bohaterka wpada do króliczej jamy, rozbija się boleśnie na dnie studni, wydatne, krągłe naddatki rozbryzgują się na boki, a sama Alicja niecenzuralnie klnie. Jak widać, blondynki nie zawsze są deli-

katne, być może tę delikatność tylko pozorują. Jakaż to szkoda, że nie powstały dalsze kadry, zdradzające paralele do kreski Moebiusa. Redakcja magazynu zrezygnowała z kontynuacji komiksu, przede wszystkim z powodu wstępnego zaklasyfikowania tej wizji do gatunku zwanego splatterpunkiem: pełnego przemocy, rozbryzgów krwi (zaplanowano i inne wydzieliny) i brutalności; splatterpunk na pewno nie był po prostu pastiszem. Kolejne plansze (powstało ich w sumie dziewięć) komiksu Wdziękońskiego zaprezentował wielce zasłużony dla rozwoju tego gatunku w Polsce magazyn „AQQ” (9/1995). Ostatecznie wydania całości, zrealizowanej jednak przez innego rysownika – Mateusza Skutnika (znanego przede wszystkim z niepokojącego i graficznie, i treściowo cyklu Morfołaki) w bibliofilskim wręcz nakładzie 500 egzemplarzy podjęło się wydawnictwo Timof i Cisi Wspólnicy (2006). Z pierwotnej Alicji pozostało kilka kluczowych scen: przez dziurę Ala wpada do świata mutantów, herbatka u Szalonego Kapelusznika, zwanego Hutterem, zamienia się w końcu w krwawą jatkę, Alicja jest obiektem seksualnych ataków różnych ohydnych kreatur, włącznie z Kapelusznikiem, który próbuje wykorzystać w tym celu martwe ciało bohaterki. Zapobiega temu Kot – Ches, w ostatnich kadrach niosący ociekające krwią zwłoki w stronę zachodzącego słońca... Pomysł i fascynacja scenarzysty miały ciąg dalszy – dwa lata później to samo wydawnictwo opublikowało Alicję po drugiej stronie lustra Szyłaka i Jarosława Gacha. Oba zeszyty zebrały pozytywne, choć nieliczne recenzje i zaległy na półkach kolekcjonerów, bez szans na wznowienie. Warstwa graficzna pierwszej opowieści utrzymana była w konwencji undergroundowej. Druga, realistyczna, wielobarwna (w przeciwieństwie do utrzymanej w burych odcieniach pracy Skutnika, mimo tytułu, zawiera jeszcze mniej nawiązań do treści dzieła Carrolla), są to wariacje „z wykorzystaniem”. Oprócz znanej bohaterki znowu widzimy Chesa, ptaka Dodo (ale w zupełnie innym miejscu narracji), Biały Królik pojawia się w kadrach o innej tonacji, przypomi-


nając wymownie o upływie czasu, a Czerwona i Biała Królowa też są znakami z odmiennej bajki. Występują za to marginalnie inni aktorzy znani z popkulturowego (dziecięcego?) świata: Kubuś Puchatek z Prosiaczkiem, z kopca wychyla się Krecik. Na początku opowieści Alicja wpada do wody, prawie tonie, po czym odnajduje się w dziwnym świecie pełnym zwierząt. Mimo mistrzostwa rysunku, akcja się rozłazi, widoczne są dłużyzny – tak jak w przypadku filozoficznego dialogu Alicji z Panem Gąsienicą podczas gry w szachy. Jednak oba scenariusze Jerzego Szyłaka zawierają wiele erudycyjnych odniesień kulturowych, tak więc zabawa Carrolla, polegająca na przemycaniu aluzji do otaczającego świata – u niego przede wszystkim dotyczących konkretnych osób – zyskała godną kontynuację.

*** Najbardziej chyba znana ekranizacja książki, m.in. z Whoopi Goldberg w roli kota z Cheshire (przypomnijmy – znika on czasami, pozostawiając sam uśmiech) z 1999 roku (reż. Nick Willing), łączy wątki obu powieści, podobnie jak animowana Alicja w Krainie Czarów, trzynasty z kolei film wytwórni Walta Disneya z roku 1951 (już po kilku miesiącach od premiery wyświetlany był w Polsce!). Ta wersja spopularyzowała wizję Ali jako blondyneczki, skądinąd niewinnej i słodziutkiej, jak to blondyneczki. Najnowsza adaptacja filmowa Tima Burtona z 2010 roku też nie jest prostym przekładem prozy na kadry. Ulubione przez reżysera przerysowania czy też przebarwienia (jak w Gnijącej pannie młodej czy Miasteczku Halloween) w przypadku Alicji zyskują dodatkowy wymiar – senności, oniryczności. Potęga komputerowej animacji paradoksalnie sprzyja realizmowi snu. Paradoks: realizm snu? (A skądinad wiadomo, że Carroll cierpiał na bezsenność). Cała Alicja jest chyba takim paradoksem. W filmie ma już dziewiętnaście lat i zostaje zaskoczona przyjęciem, na którym ukartowano jej zaręczyny. Ucieka więc – w sen? Wpada do dziu-

ry Białego Królika? Dziewiętnaście lat to właśnie wiek, w którym Alice Liddell otrzymała drugą część powieści z dedykacją autora. Już dawno zerwali ze sobą kontakty – tak właśnie działo się z małymi modelkami i przyjaciółkami Carrolla, kiedy dorastały. Co czuła wówczas pani Alicja? Tego nigdy się nie dowiemy20. Na pewno szerzej nieznany w Polsce jest czeski film z 1988 roku: Něco z Alenky w reżyserii Jana Švankmajera, warto więc w tym miejscu poświęcić mu obiecane kilka słów. Ten film niepokoi jeszcze bardziej niż produkcje hollywoodzkie. Nic dziwnego – reżyser jest zadeklarowanym surrealistą, za swą twórczość wyklinanym w czasach realnego socjalizmu – jego animacje, bo na początku tworzył przede wszystkim takie filmy, wielokrotnie trafiały na półkę. Alenka jest jego pierwszym filmem fabularnym, pokazywanym i nagradzanym za granicą. A sam Tim Burton, podobnie jak Terry Giliam z Monthy Pythona, przyznawał się do fascynacji etiudami Švankmajera. Film zaczyna się klasycznie, jak książka: widokiem znudzonej Alicji siedzącej z opiekunką na brzegu rzeki. Dalej też jest m n i e j w i ę c e j tak samo, jednak w przeciwieństwie do produkcji zachodnich, uwagę zwraca scenografia – to nie jest dom panienki z wyższych sfer. Okna i wielokrotnie otwierane przez Alicję drzwi są podniszczone i pokryte łuszczącą się farbą, zabawki dziewczynki – wyraźnie zużyte. Zamiast wpaść do nory, Alicja włazi do szuflady (nb. obiekt też o freudowskich konotacjach), kiedy się zmniejsza, staje się brzydką i brzydko animowaną lalką wielkości Białego Królika, który na początku filmu jest jedynie zabawką, wypełnioną trocinami. Królik, wyciągając z zanadrza kamizelki zegarek, za każdym razem traci część swego trocinowego wypełnienia. Dziwne, surrealistyczne są i zwierzęta, przyjaciele lokaja Billa. Tak jak i on sam, są to szkieleciki, również wypchane trocinami. Prawda, że to niepokoi? Sen staje się koszmarem, kiedy szkielety gonią Alicję, przedzierającą się przez zwały połamanych, starych mebli, brudnych i potłuczonych butelek leżących na podwórku-studni zrujnowanej kamienicy, gdzie w zasadzie rozgrywa się akcja całego filmu. Dekadencka wizja Švankmajera staje się coraz bardziej autorska i coraz bardziej turpistyczna. Pan Gąsienica jest starą, brudną skarpetą szczerzącą białe, sztuczne zęby i wije się na grzybku do cerowania. Alicja otwiera konserwy wypełnione stonogami. Popijający herbatkę Zwariowany Kapelusznik jest drewnianą marionetką, a jego druh przy stole, Marcowy Zając, to pluszak nakręcany za pomocą umiejscowionego na plecach kluczyka. Na rozkaz Królowej Kier Biały Królik ścina im głowy na oczach Alicji. Mimo iż w filmie nie występuje w ogóle szczerzący się (tak woli nazwać grymas zwierza precyzyjny Stiller) kot z Cheshire (!), to wariacje reżysera mieszczą się w ramach pierwszej części Alicji i zakończenie jest w miarę tradycyjne: bohaterka budzi się pośród porozrzucanych zabawek – tylko królika nie ma w szklanym terrarium. We wspomnianym wcześniej, całkowicie animowanym Jabberwockym (czeski tytuł: Žvahlav aneb Šatičky Slaměného Huberta, 1971) tegoż reżysera, tytułowy wiersz jest recytowany na początku kilkunastominutowego filmu delikatnym dziecięcym głosem, stając się jedynie pretekstem do surrealistycznych wolnych skojarzeń wizualnych i w ogóle żaden smok się tu nie pojawia.

37


Szukam polskich śladów Alicji, tych mniej oczywistych. Książka Zbigniewa Batki Z powrotem (1985) nosi podtytuł Czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur, a dedykowana jest byłym dzieciom. Dziwne to dzieło i rzeczywiście, nie dzieci powinny je (?) czytać. Prolog jest metaforycznym opisem wyprawy łódką, podczas której narrator jest wyraźnie znudzony zarówno koniecznością rejsu w jedną stronę, którego finał jest i tak znany, jak i towarzystwem, które nie chce zrozumieć, że komuś ów wyścig życia się nie podoba. Skądś ten łódkowy motyw znamy... Na okładce książki widzimy Białego Królika. To ilustracja Stasysa. Do niezwykłości/senności lektury pisanej bogatym, wyrafinowanym językiem, rysunki (a zdarzają się i barwne!) Eidrigevičiusa dodają jeszcze odrobinę smutku czy też zadumy. Jest tu więc i owa senność, i wyprawa, i chęć powrotu do innego świata. Królik, zwany czasami Nieborakiem, wraz z Koniem odwiedza m.in. Zegarmistrza. W Alicji nerwowe spoglądanie na zawieszoną na łańcuszku zegarową cebulę było jego atrybutem – ale tu się nie spieszy, nie goni. Do komin wpada pewien pingwin (w Alicji jest to jaszczurka Bill) w efekcie nieudanej wycieczki balonem. Znajdujemy obraz nonsensownego sądu i orzeczenia winy podczas przesłuchiwania niemowy. Jedyna Alicja, występująca w tej książce, to ta wspominana jako ukochana wnuczka herszta bandy czterdziestu rozbójników, zwanego Babcią. Królik tak naprawdę nie jest biały – ma mysi kolor i stąd jego nazwisko: Mysi. Nie ma tu jednak zabawy pokrętnymi słowami, choć są zagrania sentencjami, powiedzonkami czy związkami frazeologicznymi. Nie wiem, czy Batko świadomie inspirował się działem Carrolla – może to wszystko mu się po prostu przyśniło?

*** W swoich zbiorach mam kilkadziesiąt egzemplarzy Alicji w różnych przekładach i z różnymi ilustracjami. Trudno oczywiście czytać Alicjowe zakrętasy słowne w języku ormiańskim lub irlandzkim. Można jednak podziwiać ilustracje. A co do zakrętasów: znana jest z części pierwszej ogonopowieść, przekazywana Alicji przez Mysz. Dla składających tekst w drukarni było to zawsze nie lada wyzwanie. W różnych wersjach wyglądało to np. tak:

38

Oprócz wspomnianej na początku tekstu rocznicy podróży Carrolla, wszystkim miłośnikom Alicji powinna być miła jeszcze jedna: w lipcu 2012 roku minęło sto pięćdziesiąt lat od czasu, kiedy to miała miejsce pamiętna wycieczka łódką po Tamizie w okolicach Oxfordu. Właśnie wówczas Carroll opowiedział dziesięcioletniej Alicji i jej dwóm siostrom zmyśloną na poczekaniu historię. I tak to się zaczęło: Alicja wpadła do naszego świata. 03.07.2012


Przypisy: 1. Wyprawa na Żmirłacza, tłum. R. Stiller, Warszawa 2005 (drugie polskie wydanie, choć wydawca sugeruje, że pierwsze). 2. Przygody Sylvii i Bruna, tłum., oprac. i posłowie M. Słomczyński, Wrocław 1994 (jest to jedyne polskie wydanie). 3. M. Komar, Carroll: jego gra, „Literatura na Świecie” 1973, nr 5. 4. J. Hartwig-Sosnowska, Wyobraźnia bez granic, Warszawa 1987, s. 27. 5. D. Thomas, Lewis Carroll. Po obu stronach lustra, Warszawa 2007. 6. J. Pudney, Lewis Carroll and His World, London 1976. 7. Modelką dla grafika była Mary Badcock; zob. J. Pudney, dz. cyt., s. 89. 8. E. Ziemer, Kraina czarów w ilustracjach Olgi Siemaszko, „Guliwer” 2011, nr 3, s. 61. 9. Pojęcie grafitypu szerzej omawiam w tekście Obraz i grafityp Rosji i Rosjanina w komiksie, w: A. de Lazari; T. Rongińska (red.), Polacy i Rosjanie – przezwyciężanie uprzedzeń, Łódź 2006, ss. 365-404; 10. Joselius (scen.), C. de la Fuente (rys.), Alenka w říši divů, Praha 1991. 11. J. Szyłak (scen.), S. Jezierski (rys.), Alicja w Krainie Czarów, Gdańsk 1992. 12. J. Joyce, Anna Livia Plurabelle, tłum. M. Słomczyński, Kraków 1985. 13. K. Loska, Wokół Finnegans Wake. James Joyce i komunikacja audiowizualna, Kraków 1999, s. 61, 71. 14. K. Bazarnik, F. Fordham (red.), Wokół Jamesa Joyce’a. Szkice monograficzne, Kraków b.d., s. 116.

15. M.W. Trojanowska, Kraina czarów Losteina Gaardnera, „Guliwer” 2011, nr 3, s. 33. 16. Wersja oryginalna, nieokrojona przez cenzurę, zarówno współczesną pisarzowi, jak i późniejszą, ukazała się w Polsce pod zwodniczym tytułem Podróże do wielu odległych narodów świata w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, Kraków 1978. Tu m.in. możemy dowiedzieć się, czym tak naprawdę Guliwer gasił pożar pałacu królowej Liliputów albo jak zabawiały się z Guliwerem olbrzymki... 17. J. Hartwig-Sosnowska, Wyobraźnia bez granic, dz. cyt., s. 46. 18. Są i inne, mniej znane polskie tłumaczenia pierwszej części: Adela S. (1910), Maria Morawska (1927), Antoni Marianowicz (1955), Maciej Słomczyński (1965), Robert Stiller (1986), Leszek Lachowiecki (1995, tylko Poprzez lustro czyli co Alicja znalazła po tamtej stronie. Jest to najmniej znany polski przekład. Jego autor zapowiada powstanie przekładu części pierwszej, ale o ile mi wiadomo, takowy nie powstał), Jolanta Kozak (1999), Iwona Libucha (2000), Krzysztof Dworak (2010), Bogumiła Kaniewska (2010) – to zestawienie zawdzięczam najbardziej szczegółowemu, pełnemu informacji, smaczków i przykładów haśle Alicja w Krainie Czarów w polskiej Wikipedii, któremu zresztą przyznano tytuł „Artykułu na medal”. 19. Znakomity literaturo- i kulturoznawca, obecnie profesor UG, jest autorem wielu pionierskich na polskim rynku prac poświęconych komiksowi. O Alicji wspomina także w kontekście rozważań nad erotyką dziecięcą i pedofilią. Zob. Tenże, Zgwałcone oczy, Gdańsk 2001, s. 133. 20. Por. M. Benjamin, Alicja w krainie rzeczywistości, Warszawa 2010; tu w zbeletryzowanej formie ukazane są losy Alice Liddell w kontekście jej znajomości ze swym nauczycielem matematyki.

39


Stan wzmożonej książkowości Chaotyczne uwagi na marginesie Jak jsem potkal d’ábla Honzy Zamojskiego Agata Firlej

40


Zamojski napisał książkę? Ten artysta? To on pisze?! Tak reagują zwykle moi studenci, kiedy opowiadam im o Jak jsem potkal d’ábla. Cóż, daleko odeszliśmy od pierwotnej syntezy sztuk, choć podobno znów ku niej zmierzamy. Twórca, który nie ogranicza się do jednej formy artystycznej ekspresji, zostaje natychmiast obwołany „człowiekiem renesansu”, a jeśli do tego – jak Honza Zamojski – wyzna, że lubi łowić ryby i chodzić do zoo, zaraz podnoszą się zdziwione głosy, że jest „taki normalny”. Romantyczny paradygmat szalonego wizjonera na (mentalnym) szczycie Mont Blanc nadal ma się u nas dobrze. Separowanie przejawów sztuki: osobno malarstwo, osobno muzyka, osobno literatura itd., jak gdyby do tworzenia poezji nie był potrzebny słuch muzyczny, odbija się również na postrzeganiu książki. Sprowadzenie jej do czystej treści, stępienie wrażliwości na wygląd, zapach, fakturę papieru, ciężar i szelest kartek, wreszcie: wpakowanie w nośnik elektroniczny bez świadomości pewnej straty, bierze się z tego samego źródła. Przekleństwo uporczywych kategoryzacji odzwierciedla się chyba w każdej dziedzinie, sprawiając, że traci się z oczu całość, sens. Zamojski napisał książkę? Niekoniecznie. Skomponował. Skonstruował – tak, tego czasownika sam chyba używa najchętniej. Honza Zamojski skonstruował książkę. Użył do tego celu płótna, farby drukarskiej (oraz drukarza, introligatora i niejakiej pani Jolanty albo Marioli), papieru o solidnej gramaturze; włączył reprinty z kilku innych książek, wierszyki i spisy, listy, własne teksty, wspomnienia; wydrukował fotografie z podróży po Czechach śladami pisarza Oty Pavla, dodał grafiki i rysunki. Wypuścił w świat książkę integralną, by tak rzec: książkę o wzmożonej książkowości. To dobry pomysł w nieksiążkowych czasach. Tego samego zdania musieli być między innymi jurorzy konkursu Best Book Design from all over the Word 2010, którzy na targach książki w Lipsku dali za nią wydawcy i autorowi w jednym brązowy medal. Zamojski zamknął dwie opowieści w jednej okładce. Jeśli tłumaczenie jest drugim autorstwem, to wersja czeskojęzyczna jest osobną historią; wyrazy w dwóch różnych językach nie są ścisłymi odpowiednikami, każde ciągnie za sobą bagaż odmiennych skojarzeń. Nie należy także separować znaczenia słowa od jego oddziaływania estetycznego, z czego Zamojski doskonale zdaje sobie sprawę, cyzelując swój tekst. Artysta o bardzo czeskim imieniu i arcypolskim nazwisku, syn Czeszki i Polaka, znalazł więc sposób na pokazanie dwoistości swego postrzegania świata, snując dwujęzyczną, kolażową opowieść o intelektualnej i fizycznej podróży w poszukiwaniu źródeł szaleństwa czeskiego pisarza, Oty Pavla. Sprawozdawcy sportowego, który spotkał diabła na olimpiadzie w Innsbrucku w 1964 roku, a później napisał bodaj najpiękniejsze czeskie opowiadania (przetworzone wspomnienia, mitologię dzieciństwa), zawarte w tomach Śmierć pięknych saren (Smrt krásných srnců) i Jak spotkałem się z rybami (Jak jsem potkal ryby). Trudno znaleźć adekwatny czasownik na określenie tego, co właściwie robi się z książką Zamojskiego: bo przecież nie tylko czyta, nie tylko ogląda, ale również odtwarza kompozycję, dekonstruuje, tropi, niucha. HNZ podaje literacko-plastyczno-fotograficzny kolaż, propozycję pewnej idei, przetykanej pusty-

mi miejscami – dosłownie: czystymi kartkami – które odbiorca musi dookreślić, aby odnaleźć (wykreować?) nadrzędną koncepcję. Odbiorca czy współtwórca? Pisarz czy konstruktor? A może po prostu artysta? Książka czy artbook? Czytanie czy dekomponowanie? To nazewnicze zamieszanie w pewnym stopniu oddaje ideę przedsięwzięcia Honzy Zamojskiego. On sam proponuje, by traktować Jak jsem potkal d’ábla jak kryminał: wyprowadzać wnioski z poszlak i budować teorię z zatartych wskazówek. Materiał dowodowy to tekst, zdjęcia i rysunki. Szukając analogii edytorskiej dla Jak jsem potkal d’ábla, należy przejrzeć czeskie książki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Czyli z czasu, gdy swoje reportaże i opowiadania drukował Ota Pavel. Dotąd nie znalazłam satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Czesi wydają piękne książki, a my nie. Podobno to tradycja braci czeskich, której nie mamy. Być może wpływ mieszczańskiej, rzemieślniczej kultury. Albo po prostu świadomość, że wydawanie książek jest sztuką, a wydawca, drukarz, introligator – mistrzem (lubiane czeskie słowo: mistř). A może, w odróżnieniu od nas, Czesi rozumieją, że książka to integralna całość? Jasna, płócienna okładka Jak jsem potkal d’ábla, wyklejona wewnątrz biało-turkusową grafiką, mięsiste kartki, ryciny i turkusowa wstążeczka do zakładania stron – wszystko to jest nieco vintage, przywołuje niejasne wspomnienia książek z dzieciństwa. Zatem mamy dwie opowieści: polsko- i czeskojęzyczną, rozpięte pomiędzy lotem kuli, wystrzelonej przez dziadka Milosza na pierwszej fotografii a lotem skoczka narciarskiego Jirzego Raszki na fotografii ostatniej. Honza Zamojski próbował stworzyć paradoks: zawrzeć proces w skończonej formie; tchnąć ducha cyklicznej nieskończoności w linearną naturę literatury. Proces to nieskończoność, linia pozioma, którą autor kreśli na pierwszych stronach książki, poprzedzoną rysunkiem koła. Albo po prostu literą O, jak Ota. Na każdym kroku natkniemy się na procesualność. Sytuacja, która zrodziła tę książkę, czyli przemierzanie drogi w sensie fizycznym i intelektualnym, jest procesem. Fragmenty maszynopisów Pavla w różnych wersjach, z poprawkami nanoszonymi różnymi kolorami tuszu, pokazują proces. Nie można także zignorować podpowiedzi ze strony Edgara Allana Poego, czyli wstępu do jego poematu Kruk z 1845 roku, przedrukowanego mniej więcej w centrum książki Zamojskiego. Wielekroć myślałem o tym, jak bardzo interesujący artykuł mógłby wyjść spod pióra autora, który szczegółowo, krok po kroku, opisałby, a raczej potrafiłby opisać procesy, jakie doprowadziły do powstania któregoś z jego dzieł (s. 88-89) – rozważa angielski pisarz. Utwór Poego, opisujący nocną wizytę diabła i powolne pogrążanie się bohatera w szaleństwie, jest bardziej znany w Czechach niż w Polsce. Doczekał się tam kilkunastu przekładów, w tym między innymi autorstwa znakomitych poetów Vitĕzslava Nezvala i Jaroslava Vrchlickiego. Wstęp, z którego skorzystał Zamojski, był przedrukowywany tylko w czeskich wydaniach poematu; w polskich sześciu tłumaczeniach go pomijano. Zatem HNZ podchwytuje sugestię Poego: opisuje przemierzanie drogi, koncentruje się na intelektu-

41


alnych drogowskazach i zmieniającym się literacko-filozoficznym krajobrazie. W jego książce rozmawiają ze sobą proza Izaaka Babla i zdjęcia znad Berounki, znaczki z Hitlerem, fałszywa biografia Heydricha, słowniczek czeskich słów bez samogłosek i wierszyki dla logopedów. Wszystko, co w jakiś sposób prowadzi – albo doprowadziło autora – do Oty Pavla. Nie ma wysokiego i niskiego, ważnego i błahego, nie ma lekkiego i poważnego. Podziały są zniesione. Hierarchia odrzucona. Czy to jest bardziej czeskie, czy postmodernistyczne? Hierarchia wiąże się z wartościowaniem, a to jest możliwe tylko wtedy, gdy istnieją porządkujące założenia. Tymczasem książka Zamojskiego pokazuje raczej porządkowanie in statu nascendi. Hierarchia jest wertykalna, a proces horyzontalny. Tak jak to widzimy w wielkiej literze H, która panoszy się na jednej z pierwszych stron książki: H jak hierarchia, ujmuje proces między dwie pionowe linie. Zresztą może to wielkie H oznacza tylko pierwszą literę imienia autora, który gra na nosie nazbyt egzaltowanemu czytelnikowi? A może procesualność w Jak jsem potkal d’ábla, brak ładu, genezyjskie tohu-wa-bohu to tylko inny rodzaj porządku, jak chcą twórcy teorii chaosu? Zamojski, opowiadając o swojej sztuce, zwykle deklaruje poszukiwanie ładu. Pewnie ma jakieś znaczenie jego upodobanie do matematyki i teorii gier, z czym z ko-

42

lei wiąże się zainteresowanie przypadkiem (Przypadkiem), znajdujące odzwierciedlenie również w omawianej książce. Jak jsem potkal d’ábla otwierają trzy biografie. Pierwsza z nich to historia Joachima Barrande’a z przełomu XVIII/XIX w., którego seria życiowych przypadków (!) doprowadziła nad rzekę Berounkę w okolicach Buštĕhradu, gdzie badał trylobity i inne paleozoiczne stworzenia. Wiele lat później nad Berounką siedział z wędką Ota Pavel i łowił równie prehistoryczne ryby. Po nim w tym samym miejscu z wędką siedział Honza Zamojski (ale niczego nie złowił). Następnie biografia Vojtĕcha Preissiga, typografa z XIX/XX wieku, który poświęcił się walce o „lekkość i bezinteresowność antykwy”. Współpracował z Alfonsem Muchą w Paryżu, wykładał grafikę na Columbia University w USA. Szukał nowego kroju liter, które posłużyły potem Pavlowi do spisania wspomnień. Zginął w obozie koncentracyjnym, tak jak omal nie zginęli ojciec i bracia Pavla. Wreszcie: fikcyjna biografia Reinharda Heydricha (dobra, czeska tradycja mistyfikacji), autentycznego, budzącego grozę protektora Czech i Moraw. Kto pamięta dziecięcą grę w „co by było, gdyby?”. Co by było, gdyby przypadek sprawił, że Heydrich został spokojnym kierowcą jakiegoś innego protektora, a nie nim samym? Zamojski odpowiada (z ironią?): tak czy owak zginąłby 27 maja 1942 roku lub wkrótce, tak


czy owak Lidice zostałyby spalone, a spalenie Lidic pociągnęłoby za sobą szaleństwo Oty Pavla. Więc czym jest przypadek? Jaką rolę odgrywa? Czy przypadek to ciąg zdarzeń, prowadzący rozmaitymi drogami do z góry określonego celu? Trzy biografie, trzy postaci, których losy zbiegają się w paru punktach z losami Pavla i Zamojskiego. Zbiegają się w sposób niemal niedotykalny, jak oddech albo zapach, a jednak uruchamiają bieg przypadków. Na kolaż Zamojskiego składa się także fragment Historii mojego gołębnika Izaaka Babla, którego dziecięcy, żydowski narrator, uderzająco bliski kreacji z opowiadań Oty Pavla, traci gołębia, podobnie jak bohater Pavla z trudem upolowaną rybę w Długiej mili. Wyśniony cel, wymykający się z rąk, kiedy tzw. wielka historia dorosłych wkracza w życie małych chłopców, to motyw sprzęgnięty u obu pisarzy ze zuniwersalizowaną egzystencją Żyda i Środkowoeuropejczyka. Proces Kafki przeniesiony na bardziej skonkretyzowany grunt; diabelski odcisk. A zatem dochodzimy do diabła. Czy proces jest grą z diabłem? Kultura od dawna eksploatuje motyw cyrografu, podpisanego z wysłannikiem piekieł, a następnie zwlekania z oddaniem mu zapisanej duszy. Mamy Twardowskiego, tego spauperyzowanego Fausta, który trzymał się z dala od Rzymu. Czesi znają go również, podobnie jak sprytnego chłopa, który zapowiedział, że stawi się u diabła, jak opadną liście z dębu. Ota Pavel zwlekał, pisząc w szpitalu swoje

opowiadania, dopracowując tekst, który wciąż wymagał wygładzania i szlifowania. Próbował przechytrzyć rogatego poprzez odwlekanie chwili, o której powiedziałby: „jesteś doskonała, trwaj”. Jeśli przypadek – a jego ojcem jest diabeł – to inna forma porządku, doskonałość może być zarówno prerogatywą Dobrego, jak i Złego. Człowiek jest bezpieczny tylko w swojej niedoskonałości, zdaje się podpowiadać Zamojski, przyglądający się historii cierpienia Oty Pavla. Diabeł Pavla jest kudłaty i kopytny, kompletnie niepoważny. A jednak to ten sam, który robi inspekcję w okolicach Lidic i łączy przypadki w fatalny układ zdarzeń. To jest diabeł Heinricha Heinego – żydowskiego poety – z szóstej części jego Baśni zimowej: on nie rezygnuje nigdy i jest „głębią twoich myśli” . We wplecionym w opowieść Zamojskiego epilogu Oty Pavla do tomu Jak spotkałem się z rybami znajdujemy stare jak księga Genezis spostrzeżenie, że świadomość wiąże się z cierpieniem. Życie, sugeruje czeski pisarz, to transakcja wiązana z diabłem. Wszystko łączy się z własnym przeciwieństwem: szaleństwo ze świadomością, dobro ze złem, piękno z brzydotą; lot Raszki w lewo czy w prawo, rzeka z fotografii HNZ, odbijająca jak lustro świat nadrzeczny... Bo przecież jeśli wam oddam wszystkie moje diabły/ odejdą z nimi również aniołowie – jak pisał czeski poeta, rówieśnik Oty Pavla, Jan Skácel. Zostanę sam/ i będzie mi smutno./ I będę pytał/ skąd czerpać nadzieję.

• Honza Zamojski, Jak jsem potkal d’ábla, Wydawnictwo Morava, Poznań 2010, 258 s.

Fotografie: Honza Zamojski. Ostatnia, czarno-biała fotografia Oty, z kolekcji Václava Proška

43


Tuzin czystych łez? Samopas Wisimir Tadeusza Złotorzyckiego

Bartosz Małczyński

Czytanie jest czynnością prywatną. Pisarz przemawia do jednostek siedzących samotnie, w stanie normalnej trzeźwości. – Więc co to jest pisarstwo? Fikcje wymuszone? Czy można stworzyć odrębny rodzaj rozrywki z ekstrawagancji, nieporządku, buntu i zimnego entuzjazmu? – Niech cię w zawodzie wieszczym praca nie odstręcza, pisanie to miły sposób autoterapii1. W połowie lat dwudziestych XX wieku Tadeusz Peiper ujmował nowoczesną twórczość literacką jako instytucję przeznaczoną dla dwunastu lub dla dwu dwunastek2. Wskazując na elitarność, konieczną ekskluzywność sztuki współczesnej, autor Nowych ust pragnął uzasadnić wartość artystów, którzy dążą do dzieł najlepszych, mimo że dzieła te mogą początkowo interesować tylko garstkę3. Wartościowa forma to dla Peipera główny wyznacznik ambitnego artyzmu, skrojonego na miarę wyzwań nowej rzeczywistości, stąd też sztukę dla dwunastu traktował on jako busolę tworzenia4, narzędzie pomagające artystom w obieraniu odpowiedniego kursu w okolicznościach dynamicznie zmieniającej się skóry świata5. Przeświadczenie papieża awangardy odnieść można do wydanej w ostatnich miesiącach debiutanckiej powieści Ta-

44

deusza Złotorzyckiego, zatytułowanej Samopas Wisimir. Trudno bowiem liczyć na to, aby utwór ten trafił w nieodległej perspektywie czasowej pod przysłowiowe strzechy (strzechy zlikwidowane, lud ksiąg nie czyta, s. 77) i aby dotarł prosto do serc szerszych kręgów odbiorców. Rzecz to niełatwa w lekturze, ostentacyjnie eksperymentalna, objętościowo ogromna (240 stron drukowanych maczkiem), stylistycznie egzotyczna, wykraczająca przeciwko powszechnym przyzwyczajeniom i schematom językowym. Oto, jakimi właściwościami powinni charakteryzować się członkowie tego wąskiego – zapewne nietuzinkowego – grona czytelników powieści Złotorzyckiego: (...) pisałem dla dziecięco niewinnych umysłów i jedna czysta łza w takim oku pocieszy mnie i zagoi ranę, zadaną przez zimną dezaprobatę niewrażliwych lipogrammatystów (s. 4). Byłaby to zatem książka dla dzieci? Pod pewnymi względami tak. Samopas Wisimir to utwór przeznaczony dla tych, którzy niczym dzieci gotowi są poznać stary już język polski od nowa – dostrzec potencjał żywotności w konstrukcjach i formach archaicznych z punktu widzenia dzisiejszych praktyk językowych. Z pewnością wymaga to rewizji i gruntownej redukcji dotychczasowych nawyków lekturowych. Jeśli bowiem oczekuje się od powieści współczesnej wyrazistego, spójnego toku fabularnego z klarowną, stosunkowo łatwo przyswajalną i ogólnie zrozumiałą narracją oraz kreacją w miarę przewidywalnych bohaterów, będzie się w tym przypadku narażonym na doznania znacząco odmienne, częstokroć zaskakujące, wytrącające z intelektualnej równowagi i zmuszające do przemyślenia od podstaw praw rządzących sztuką opo-


wiadania. Gdyby pokusić się o wskazanie literackich pobratymców dla prozy Tadeusza Złotorzyckiego, należałoby ich szukać w twórczości awangardowej pisarzy XX-wiecznych, takich jak Witkacy (głównie wśród jego „workowatych” powieści z Nienasyceniem na czele), Aleksander Wat (Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka) czy Andrzej Falkiewicz (Ledwie mrok). Sam autor na łamach „Rity Baum” podpowiadał jeszcze inne tropy: Jeśli chodzi o język, to korzystam z Mickiewicza i ze słownika Lindego, który w pocie czoła zeskanowałem. Natomiast wzorem literackim jest Tristram Shandy Sterne’a. Z twórców bardziej współczesnych przede wszystkim John Dos Passos, który zwykł wstawiać do swych powieści fragmenty tekstów prasowych, tytuły z gazet. Moje wstawki pochodzą raczej ze świata urojonego, ale sama metoda jest bardzo podobna. Jeśli zaś chodzi o bujność i programowe pomnażanie bogactwa języka, to wskazałbym na Jamesa Joyce’a, który korzystał ze słowników i czerpał z nich nieprzeciętną kompetencję językową6. Jednym z głównych czynników i impulsów towarzyszących genezie powieści (a powstawała ona w latach 1983-1995) było uświadomienie sobie przez Tadeusza Złotorzyckiego własnego ubóstwa językowego, z którego ów autor postanowił wyleczyć się za pomocą wspomnianych powyżej studiów leksykograficznych, służących wzbogaceniu słownika narracji, wyzbyciu się werbalnej nędzy, słowem – służących autoterapii językowej, wynikającej z surowej, niepozostawiającej złudzeń diagnozy współczesności: Poetyka teraz cale się wyleniła i zmodniała, język nasz bardzo zmalał i wymowa wyczerpana została do kęsa (s. 3). Według Złotorzyckiego zbiorowość posługująca się polszczyzną uległa wypędzeniu z raju mowy i utraciła nie tylko wszelkie możliwe pożytki płynące z funkcjonowania w ramach spójnego, komunikatywnego, „zdrowego” (również na poziomie estetyki artykulacji) systemu symbolicznego, ale także głęboką mądrość moralną, co wiąże się ściśle ze zjawiskiem językowej deprawacji: (...) świat odmienił się wielce. Nie wiem, komu teraz wierzyć. Przyszły czasy żniwa i nihilu. Gdzież dietetyka umysłowa i, że tak rzekę, gimnastyka cnoty. Wszyscy zniepożytecznieli i nie masz franta czyniącego po dobroci. Czym innym teraz człowiek niż pierwej był, aboć mnie trzeba okularów. Obywaciele dzisiejsi objawiają insze przekonania, insze dążenia. Czuję się pomiędzy nimi obcym. Wartość ludzkiej energii, dzielność i cnota, przestała się liczyć. Tylko nieliczni uniknęli zbydlęcenia powszechnego, w którym pogrążona trwa ludność, bez nadziei na odmianę losu (s. 3). Jak widać, polska babeliada to jeden z kluczowych kontekstów dla pisarstwa Tadeusza Złotorzyckiego. Nie po raz pierwszy zresztą posługuje się wrocławski autor toposem raju utraconego; również w Podróżnym dzienniku wyrzutka (napisanym w 1998 roku, w czasie pobytu pisarza w Tajlandii, Malezji oraz Singapurze, a załączonym do wydanej książki na płycie DVD wraz z innymi tekstami, filmami, fotografiami, dokumentami) ów motyw pełni fundamentalną funkcję narracjogenną. Samopas Wisimir niesie więc etyczne napomnienie dla światów, sformułowane przy zachowaniu dbałości o czystość języka (s. 3), zaprawionej dodatkowo

niemałą dozą ironii, żartu, parodii czy absurdu. Kim jest tytułowy bohater powieści Tadeusza Złotorzyckiego? Samopas Wisimir to człowiek całkowicie wolny, który zachowuje luźną, sceptyczną postawę wobec wszelkiej ideologii i świata ludzkich przeświadczeń. Nie jest on do niczego uwiązany i chadza po Ziemi samopas... To powieść oparta na znanym literaturze toposie drogi, wędrówki. Jedni wybierają się w drogę, inni nigdzie się nie wybierają. Ludzie zmierzają dokądś, krążą po świecie, a później spotykają się7. W wypowiedzi tej znajdujemy informację o znaczeniu zasadniczym dla kompozycji całości: Samopas Wisimir to swoista powieść drogi (również drogi przez meandry kultury), w której obecne są zniekształcone echa dzieł takich, jak Odyseja czy Boska komedia. Mniej lub bardziej wyrazistych odniesień (sygnalizowanych niekiedy przez przypisy umieszczone pod tekstem głównym) dałoby się znaleźć w omawianej książce znacznie więcej, by wspomnieć choćby Platońskiego Kratylosa, Mistrza i Małgorzatę, Mickiewiczowskie Dziady, poezję Rilkego, Biblię i Upaniszady, Eneidę, twórczość Hezjoda i Horacego, filozofię Kanta i Heideggera, muzykę Chopina, słowniki XVI-wiecznej polszczyzny, rozmaite pisma kosmogoniczne i astrologiczne czy Encyklopedię psychodelików Petera Stafforda... Samopas Wisimir zasila poczet dzieł zdeterminowanych programową inwencyjnością, motywowanych ambicją przetestowania niepodejmowanych wcześniej praktyk literackiego wysławiania, które mają to do siebie, że komentarz sporządzany na ich marginesie nie jest w stanie wyczerpać całej wielości i wielorakości sensów, jakie generują. Tadeusz Złotorzycki postawił przed sobą zadanie takiego opisu rzeczywistości, który na polu literackim przypominałby (a nawet naśladował, nierzadko z przymrużeniem oka) ujęcie naukowe, język biologa sprzed dwustu lat8, konstrukt odpowiednio zdystansowany, sformułowany w mowie „specjalistycznej”, wyraźnie odmiennej od mowy potocznej i „ulicznej”, która wedle diagnozy wpisanej w powieść uległa wielowymiarowemu zdziczeniu. Przygoda i wędrówka z Samopasem Wisimirem przeznaczona jest dla czytelników zainteresowanych osobliwymi eksperymentami prozatorskimi, skoncentrowanymi na kondycji językowego medium w czasie marnym.

Przypisy: 1. T. Złotorzycki, Samopas Wisimir, Wrocław 2012, s. 77. Pozostałe odnośne strony podaję w tekście głównym. 2. T. Peiper, Pisma wybrane, oprac. S. Jaworski, Wrocław 1979, s. 244. 3. Tamże, s. 95. 4. Tamże. 5. Zob. tamże, s. 4. 6. Na wariackich papierach. Z Tadeuszem Złotorzyckim rozmawia Bartosz Małczyński, „Rita Baum” 2009, nr 14, s. 132. 7. Tamże. 8. Tamże, s. 133.

• Tadeusz Złotorzycki, Samopas Wisimir, Studio TERRA, Wrocław 2012, 244 s. + CD-ROM.

45


P/P Pisanina paranoika Tadeusz Złotorzycki (...) każdy człowiek jest kłamliwy św. Augustyn, Wyznania, XIII 25 Większość zawsze popiera kłamstwo, a mniejszość prawdę. Marcin Luter Nie ma okrutniejszej tyranii niż ta, którą uprawia się w cieniu praw. Monteskiusz Lud, który pozwala się uciskać, będzie uciskany. Saint Just Tego, by filozofowie zostali królami nie należy ani oczekiwać, ani sobie życzyć; posiadanie władzy nieuchronnie zakłócić musi wolne sądy rozumu. Immanuel Kant Kłamca jest zły moneciarz; pozwól mu fałsz mnożyć, To on sam jeden zdoła cały kraj zubożyć. Adam Mickiewicz W określonych warunkach ewolucja historyczna stanowi regres na drodze postępu i wytwarza istoty, które trudno nawet nazwać dzikimi. Fryderyk Engels Z kłamstwa robi się istotę porządku świata. Franz Kafka

46

Fot. Tadeusz Złotorzycki

Katolicy nie lubią prawdy. Andre Gide Der Mensch ist was er isst. (przysłowie niemieckie)


√0 Podwórko odarte z rzędu kamienic, które zostały wyburzone, czyniąc miejsce dla śródmiejskiej autostrady. Wewnątrz rosło potężne drzewo, może była to ogromna lipa, topola lub kasztanowiec. Tego nie pamiętam, ale pewnego dnia rozszalała się straszliwa wichura, która powaliła dwustuletniego olbrzyma, przez ponad stulecie żyjącego w dookolnej osłonie wysokich, czynszowych domów. Teraz z klepiska wystaje ponadpółtorametrowej średnicy, spróchniały od wewnątrz i wypełniony śmieciami martwy, odarty z kory pokruszony pień. Tam, gdzie niegdyś stały tęgie kamienice, biegnie szeroki chodnik, a na autostradę wyglądają smętne tyły odsuniętych około dwudziestu i więcej metrów czynszówek, które na sąsiednich ulicach pokazują swoje zdobne i postarzałe fasady. Teraz goliznę podwórka kryją drobne drzewka i szybko rosnące krzaki zasłaniają alkoholowe zgromadzenia tubylców. Tam lepiej się nie zapuszczać, a już szczególnie, gdy zapadnie zmrok, bo chociaż chodnik jest oświetlony, to zaraz dalej czai się przestrzeń zagrzebana w nocnych ciemnościach.

√-1 Pusto, choć godzina jeszcze wieczorna, zbliża się dziewiąta, a ja samotnie kroczę tym chodnikiem. Wtem za krzaków wychodzi dwóch młodych, bardzo krótko ostrzyżonych oprychów, a ja mam włosy splątane w nader długie kołtuny rzekome. Jeden bandzior jest mały, czyli mego wzrostu, drugi za to jest wysoki i potężnie zbudowany. Mały mnie zaczepia: – Ejże, ty, rasta, gdzie się tam śpieszysz? – Ależ młodzi panowie, ja już od dawna jestem uwolnionym człowiekiem, nigdzie się nie śpieszę i nic nie muszę. – A zajarasz z nami blanta? – Z ogromną przyjemnością, mili panowie, ale uprzejmie proszę, tylko bez tytoniu, jeśli łaska, bo mam okropną astmę, natomiast ziółko bardzo dobrze mi robi i jest to najwspanialsza rzecz dana od boga. – To chodź z nami1. Przygodność każdodzienną staram się przyjmować ze spokojem stoickiej obojętności, tak jak mnie zaskakuje, pieniędzy żadnych nie mam, więc ich nie stracę, ale jak odmówię wejścia w ciemne rewiry, to dostanę po mordzie za okazanie braku szacunku, ucieczka nie ma sensu, bo dopadną i skopią na amen, więc bez strachu idę w mrok podwórza. Opodal wyszczerbionego tęgiego pniaka, na brudnym murku sporządzają czyściocha i palimy. Jakem oszołom, lubuję się w dobrowolnym samooszołomieniu i jak zazwyczaj w miarę wchłaniania dymów czuję się szczęśliwszy, mniej przytłoczony codziennością. (Poważna to zbrodnia czuć się zbyt dobrze w stosunku do szarej rzeczywistości). Mówię elegancko, wyszukaną polszczyzną, chwalę ziółko, oni zaś co chwila przeklinają, ale jednocześnie są zdumieni odmiennym stylem mojej literackiej wymowy, która jednak robi na dzikusach wrażenie. Twierdzą, że znają tutejszego wariata, co podobnie cudacznie mówi. Może to Kazio Woźnica, smutny ex-poeta mieszkający przy tym

samym podwórcu, od ulicy Probusa, ale mam zasadę: żadnych pytań. Przedstawiają się: mały blondynek używa pseudonimu Siwy, a duży ciemny drab mówi, że jest Złoty. Ale szybko wyłapuję z rozmowy, że mniejszy ma na imię Piotrek, a większy to Sławek, a obaj to straszne prymitywy i bandyci, którzy tutaj mają łowiecki rewir. Słowa kanalizują myśli, więc poczesne miejsce, jakie wulgaryzmy zajmują w ich mowie, pozwala wnioskować o szerokim upadku tych obwiesiów. Dźwięczą sylaby i przelatują, druga po pierwszej, trzecia po drugiej, potem następna, aż wreszcie mija ostatnia i zapada milczenie. Żegnamy się i bezpiecznie wracam z mroku na jasno rozświetlony trotuar. Mija kilka miesięcy i znów podążam wieczorową porą wzdłuż śródmiejskiej autostrady. I znów zza krzaków wyskakują znajomi bandyci, których witam wylewnie, pamiętając ich pseudonimy. Ten sam rytuał, co poprzednio, aż Sławek się odzywa: – Panie Tadziu, pan to sobie lubi zajarać, co nie? – A, nawet bardzo, toż to świetne lekarstwo na codzienne smutki. – To dawaj numer komóry, jak co będzie, to dzwonim i razem zarajamy. Wyciągam biedny telefon, który nawet Maura w Bamako nie zainteresował, i odczytuję numer, bo nie mam go w pamięci. Tłumaczę się, że nie mam kasy, aby kupić cokolwiek, bo jestem ubogim rencistą, dostaję tyle, aby cały czas pościć2 i kurczowo trwam na krawędzi egzystencji coraz bliższej przerażającego upadku w nicość, bo renta, ustawowo nie nadążając za inflacją, staje się co roku mizerniejsza3. Oni na to, że mnie poczęstują, bo ja ich traktuję jak równych i po serii rytualnych gestów znów odchodzę wolny oraz bez szkody. Mija kolejnych kilka miesięcy i sytuacja znów się powtarza, ale teraz jestem już swój, czyli mogę się cieszyć akceptacją młodych przestępców. Wypominam, że obiecali dzwonić, a tu tyle miesięcy nic, zaś oni tłumaczą się, że zmieniali telefony i zagubili numer, więc ponownie go podaję. Po miesiącu z okładem dzwoni Siwy: – Gdzie jesteś? – Przy Hali Targowej. – To co, zajaramy? – Z najwyższą przyjemnością, a wręcz z niekłamaną rozkoszą. – Zaraz będę. Przychodzą razem i to dobrze zaprawieni, ale mają dla mnie skromną lufkę, zawsze coś, co starcza na kilka minut. Rozmawiam z nimi grzecznie i spokojnie. Pytają się, gdzie mieszkam, ponieważ daleko i dojazd fatalny, więc podaję adres na Złotnikach, oni zaś obiecują mnie odwiedzić. Mieszkam u cherlawego pijaka, uciążliwego idioty i nudnego chama jednocześnie, więc jak zobaczy zbójów, to może nabierze do mnie respektu, choć z alkoholikami nic nie wiadomo. Po blisko miesiącu dzwoni telefon, są gdzieś w okolicy i chcą przyjść. Podaję adres i po pół godzinie pojawiają się dobrze podpici, bez przerwy palą papierosy i gadają bez sensu. Narzekam na właściciela i na brak ziela, pokazuję im nasiona przywiezione z Afryki i kilka im daję, choć wiem, że je zmarnują. Objawiam im moją chęć założenia hodowli zakazanej pietruszki, skarżąc się na brak miejsca do upra-

47


wy. Oni coś przebąkują, że mają miejsce i wypytują mnie o wydajność, ile na tym zarobią, więc roztaczam piękne perspektywy, szczególnie, że nasiona są doskonałe. To budzi ich zainteresowanie, są chciwi i marzy im się łatwa kasa. Siwy interesuje się moim antycznym sprzętem muzycznym, wielkie kolumny i ogromny wzmacniacz, próbuje dać jak najgłośniej, ale mu to nie wychodzi, gdyż zbyt wiele jest suwaków i nie wszystkie działają. Wreszcie, pragnąc następnych piw, wychodzą po niespełna godzinie. Następuje jeszcze kilka spotkań, wreszcie Siwy, który oczywiście zmarnował nasionka, podlewając kiełkujące roślinki skoncentrowanym nawozem, umawia się ze mną, aby pokazać lokal do uprawy zbrodniczej zieleniny. Mieszka na ostatnim, piątym piętrze, na poddaszu, a obok mieszkania jest z oknem na południowy wschód zamknięte pomieszczenie, w którym przed kilkoma laty zmarła staruszka i od tego czasu stoi puste. Oceniam, że jest szerokie na półtora metra i cztery do pięciu metrów długie, ubikacja na korytarzu, ale tylko dla tego pustostanu. Przez cały wiosenny miesiąc proszę Siwego, by otworzył drzwi celem sprawdzenia pomieszczenia, ale nic z tego nie wychodzi, choć cały czas twierdzi, że mogę tam mieszkać i hodować ziele. Za to podaje mi szyfr otwierający bramę, więc jedna przeszkoda pokonana. A pijak coraz bardziej staje się dokuczliwy, czepia się o mycie i kąpiel, raz na trzy dni to nazbyt często, a na dodatek potwornie hałasuje popową muzyczką, zakręca ogrzewanie i na wszelkie sposoby – choć nie wyraża tego wprost – nakłania mnie do wyprowadzki.

√-2 Zaczyna się wiosna, jest druga połowa kwietnia, zielenią się drzewa, choć noce jeszcze są zimne. Podejmuję desperacką decyzję, proszę zmotoryzowanych kolegów o pomoc i desperacko postanawiam zająć pustostan. W końcu jestem inwalidą na rencie, a numer świadczenia zaczyna się od rzymskiej jedynki, więc liczę na ulgowe potraktowanie. Zgodnie z prawem4, które jest raczej dowolnie nieprzestrzegane i stosowane, „odebranie nieprawnie nabytej własności”, czyli eksmisja, wymaga postanowienia sądu, mają być ulgi dla chorych i ponoć nie wolno ich wyrzucać na bruk, więc jestem spokojnej myśli. Mam materacyk z gąbki i poza sprzętem muzycznym cała reszta to rzeczy drobne z wyjątkiem biurka, ale nie jestem do niego przywiązany, no i myśl o wnoszeniu rzeczy na ponadnormatywną wysokość piątego piętra trochę mnie przeraża. Przedostatniego dnia opłaconego pobytu organizuję przeprowadzkę i w godzinach popołudniowych z pomocą trzech silnych kolegów pakuję wszystko do dwóch samochodów. Targamy rzeczy na górę, tam Dymas podłącza do puszki przedłużacz i migiem obcina tak zwaną gumówką zawiasy. Pomieszczenie otwarte. Z sąsiedniego mieszkania wychyla się matka Siwego i groźnie wykrzykuje, że wezwie policję. Dymas pośpiesznie ucieka, gdyż jest poszukiwany jako notoryczny dłużnik niepłacący podatków i faktur za zamówione towary. Mam przygotowane zapasowe zawiasy, ale Dymas nie zdążył zrobić nacięć w obciętych, więc z Orzelem gołym brzesz-

48

czotem piłujemy rowki, aby móc wykręcić przecięte śruby, co trwa długo i mozolnie. Żadna policja się nie pojawia, wreszcie po zmroku drzwi są znów gotowe do użytku, a w zamku tkwi nowa wkładka. Wyrzucam na korytarz potwornie brudne plastikowe wykładziny, myję podłogę i wnoszę rzeczy. Pomieszczenie jest maleńkie, półtora metra szerokości, cztery długości, przy oknie niższe, zdecydowanie mniej niż dwa metry, niedomykające się okienko ma parapet na wysokości mniej niż pięćdziesięciu centymetrów, żadnej instalacji wodociągowej, przy drzwiach stoi zepsuty żeliwny piecyk z urwanymi drzwiczkami, a ze starej tablicy podlicznikowej sterczą przewody bez elektryczności, łuszczące się ściany są nader brudne, czyli skrajne ubóstwo. Nie wiem, czy można znaleźć coś jeszcze bardziej nędznego. Jedyną zaletą jest bliskość centrum i kilkuminutowy spacer do szkoły, w której nocnym stróżem jest Rastek, a tam jest łazienka, więc idę, by się wykąpać. Wracam późno i drżąc z zimna, spokojnie zasypiam. Budzę się późno, bo przez nikogo nie niepokojony, następnie idę do pobliskiego sklepu, skąd przynoszę różne produkty i po śniadaniu czyszczę pokoik oraz kibel, co zajmuje mi dużo czasu, bo wszystko jest grubo pokryte odwiecznym brudem. Gdy zamierzam udać się na przechadzkę, przychodzi Siwy, więc proszę go o wrzątek do termosu, co nie stanowi dla niego problemu. Chwilę z nim rozmawiam, on wyklina siostrę i coś się lęka matki oraz narzeka na sąsiadów, że wścibscy i paskudni. Cały czas deklaruje dobre zamiary i przyjazne nastawienie do mego pobytu, obiecując pomoc w remoncie tej klitki o powierzchni sześciu metrów kwadratowych. Umawiamy się, że jutro pójdziemy razem do supermarketu budowlanego kupować, co trzeba. O umówionej godzinie czekam pod sklepem, Siwego coś nie ma, dzwonię do niego, on każe mi czekać i z ponadgodzinnym spóźnieniem przychodzi wraz ze Złotym. Najpierw długo chodzimy po sklepie, do wózka pakuję pięciolitrowy kubeł białej farby, gumowy wąż, kilka hydraulicznych elementów i jeszcze jakieś drobiazgi. Potem oni odjeżdżają z wózkiem gdzieś za regały, a ja mam na nich chwilę poczekać. Wracają, w koszu jest tylko pojemnik z farbą i trzy metry gumowego węża. Urwisy wychodzą, a ja staję w kolejce do kasy i płacę. Już na zewnątrz okazuje się, że wrzucili wszystkie drobiazgi do wiadra z farbą, aby tym sposobem je ukraść. Wracamy do pokoiku, łobuzy wyciągają obsmarowane na grubo białą farbą zaworki i coś tam jeszcze, ja to płuczę w wiaderku z wodą, a na koniec złodziejaszki chcą pieniędzy na zioło, bo przecież sporo dzięki nim zaoszczędziłem, ale mniej niż mam im dać. No cóż, muszę dać, daję i zostaję sam. Po ponad godzinie dzwoni Siwy, żebym zszedł na podwórko. Najpierw pokazuje mi szereg obszernych pustostanów mieszczących się na parterach od zaplecza. Wszystkie okratowane i z potężnymi, żelaznymi drzwiami, każde po kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Jest ich kilkanaście, ulicznik dobrze o nich wie, ma orientację w swoim terenie. A to mniej niż pół kilometra od Rynku. Nastaje zmierzch i na murku gromadzi się ekipa typków podejrzanych o wszystko, jest skręt, ale chętnych nazbyt wielu i tylko raz udaje mi się zaciągnąć leczniczym dymem. Opuszczam ciemne towarzycho, idę w stronę cen-


trum i na przystanku spotykam po wielu latach niewidzenia Bezego, który wygląda jak aniołek, choć jest z niego niezły ananas. Na elektryce się zna, daje mi swój numer telefonu i obiecuje jutro wpaść i pomóc mi podłączyć się do prądu. Bezy przynosi narzędzia i pod napięciem przykręca przewody do gniazda bezpiecznika przedlicznikowego na schodach, wkręca zastany bezpiecznik automatyczny, ale prądu nie ma. Stwierdza, że trzeba wymienić kawałek przewodu, cztery metry i że jak dokonam zakupu, to zrobi prąd, narzędzia zostawia, a teraz musi już iść, bo żona z dziećmi czekają na powrót taty. W sklepie kupuję przewód i zwykły bezpiecznik topikowy. Wracając, spotykam na korytarzu matkę Siwego, mówię jej dzień dobry, a następnie próbnie wkręcam kupiony bezpiecznik i mam elektryczność. To nie przewód, lecz automatyczny bezpiecznik jest zepsuty, miałem kiedyś takie i pamiętam, że nie były bardzo trwałe. Mam światło, mogę zagotować wodę, włączyć komputer i posłuchać muzyki, co z przyjemnością czynię. Pojawia się Siwy, mam klucz nastawny i namawiam go, aby podłączył wodę. Zrobi, ale najpierw mam kupić zioło. Nie ma problemu, tylko zdezorganizowana przez zdumiewających imbecyli z UM (w skrócie ZDiUM) komunikacja miejska pożera czas5 i po przeszło dwóch godzinach wzywam telefonicznie Siwego, który pojawia się sam i dość prędko. Moja propozycja; wypalimy połowę, potem on podłączy wąż do rury w kiblu i zdymimy resztę. Siwy coś marudzi, że nie ma jak zakręcić pionu, ale po skręcie i sugestii odłożenia reszty na jutro decyduje się na mokrą robotę pod ciśnieniem. Odkręca korek, z pionu woda potężnie sika polewając Siwego, który usiłuje wkręcić zawór i przez chwilę obawiam się, że nie zatamuje strumienia wody i będzie heca, ale nagle woda przestaje lecieć, a następnie i ciec. Siwy idzie zmienić ubranie, a ja spiesznie wycieram podłogę i chwilę później konsumujemy nagrodę. Czuję, że z prądem jest sprawa poważna, drakońskie kary za nielegalny pobór, czyli kradzież, a bez tej formy energii trudno żyć. Chcę zalegalizować używanie prądu i nie bardzo wiem, jak tego dokonać. Zastanawiam się nad zakupem licznika, mogę kupić w dziale liczników za pięćdziesiąt złotych, założyć, a potem udawać wariata, że byłem przekonany o jego oficjalnej legalności i zasłaniać się jego wskazaniami, ale Rastek i Łajza twierdzą, że to bez sensu. Więc zrywam się jak na mnie najwcześniej i zachodzę do zakładu energetycznego, aby uzyskać oficjalne podłączenie do sieci. Tam straszna kolejka, tłum ludzi, każdy z plikiem dokumentacji, strajk włoski i każdy petent obsługiwany jest tak długo, jak tylko się uda. Następnego dnia mają być dłuższe godziny urzędowania, więc po kilku kwadransach beznadziejnego oczekiwania wychodzę, rzecz odkładając do jutra. Ale gdy przychodzę ponownie, widzę czasową niemożność oraz dociera do mnie, że jestem zbyt biedny, bo za podłączenie trzeba słono zapłacić, łącznie chyba dwie moje renty, a jestem żarłokiem i nie wyobrażam sobie sześćdziesięciodniowego postu. Impas i nie wiem, co tu zrobić z tą tak poważną sprawą. Późnym popołudniem do drzwi puka Siwy. Przynosi wspaniałego grapefruita floryda i w oryginalnym opakowaniu jednopalnikową kuchenkę elektryczną, są to dary od jego matki, która widząc, że nie

jestem tak zwanym manelem, czyli rozpitym i plugawie śmierdzącym dziadem spraszającym na melinę podobnie upadłych typów, wyraża tym sposobem akceptację mej nędznej osoby. Wieczorem znów ktoś puka do drzwi. To sąsiad z piętra niżej, o którego wścibstwie Siwy wyrażał się najgorszymi słowy. Przylazł sprawdzać, co to się dzieje w pustostanie. Kłamię, że lokal dostałem na pracownię z wydziału kultury, on zaś mówi, że w administracji nic nie wiedzą o mojej obecności, ja udaję zdziwienie, na koniec podaje mi rękę i chyba jest uspokojony, że ma do czynienia z człowiekiem kultury. Ale administracja jest już zawiadomiona, więc powinienem się do niej zgłosić. Rano spisuję numer telefonu widniejący na tablicy informacyjnej i dzwonię. Niestety łączę się z firmą, która już nie zajmuje się tym budynkiem i urzędniczka nie wie, do kogo mam się zwrócić, to nie ich temat. Czyli poczekam na wizytę urzędniczą, choć wolałbym ją uprzedzić. Pustostan to tylko sypialnia. Dnie spędzam – akurat z okazji świąt są wolne dni, których w szkole jest o kilka więcej – przy szkolnym komputerze, przepisując na dysk kasety zawierające materiał do planowanych filmów. W taki dodatkowy dzień bez studentów mogę nadrobić zaległości, więc z tego korzystam, a tu dzwoni Siwy, że ma elektryka, który zaraz założy licznik i wszystko załatwi. Przed wieloma laty elektryk założył licznik, ale za zlecenie wykonania instalacji w tworzonej przeze mnie adaptacji strychu żadnych kwitów mi nie dał, ale rachunki dostawałem i wszystko było jak trzeba. Nie chcę się odrywać, szczególnie że jutro już będą zajęcia, więc proponuję jutrzejszy termin, Siwy mówi że tylko dzisiaj jest okazja uregulować problem prądu i po chwili decyduję dać mu klucz (mam ich trzy) od pustostanu, po który wnet przybiega. Kilka razy odczuwam pokusę sprawdzenia polskiej prawdomówności, ale najważniejsza jest sztuka, więc wracam po północy. Nie ma głośników i wzmacniacza, za to widzę ślady rozrzutnego ucztowania zapasem mego jedzenia. No cóż, ufanie zdziczałej polskiej nacji jest równie rozsądne, co skakanie na główkę do pustego basenu, uczciwość wśród narodu polskiego jest aberracją umysłową, co w sumie jest zrozumiałe. Tłumy żywione fikcjami i dezinformacją, fanatyzmem grubym oślepione, wabione prymitywnymi kłamstwami i podniecane rozrywką, nie mają innej orientacji jak najbliższa, doraźna zdobycz. Nie ma nic nieszczęśliwszego niż stado, nad którym panują urojenia. Do tego nakładają się efekty walki z kulturą oraz pustkowie narodowej wyobraźni, brak norm, czyli anomia i potężna propaganda zachłanności. Fikcyjnej (schizo)wizji wartości niekonsumpcyjne nie tylko są obce; są wrogie i prawda jest wykluczona. Otaczający świat, czyli jak to określał William James – cholerny, brzęczący chaos6 – preferuje zachowania aspołeczne, co prowadzi do odwrócenia wartości, czyli do etyki Kalego. Łajdactwo popłaca, więc tylko głupiec lubo szaleniec nie będzie łajdakiem. Przyznaję: kiepski ze mnie Polak, jestem głupi i szalony; telewizji nie oglądam, gazet nie czytam, alkoholu nie piję, papierosów nie palę, nie przeklinam i kłamstwo mam w pogardzie, polityczne spory mnie nie interesują, donosów nie piszę, piłka nie jest moją religią, podobnie jak katolicyzm i inne formy absurdu. Żyjąc na marginesie, oglądam rzeczywistość

49


z większego dystansu i wcale jej nie wierzę. Nic nie stoi razem, wszystko sobie przeczy, wszędzie kłamstwa widzę. Mimo późnej pory telefonuję do Siwego i, co mnie zaskakuje – odbiera. Wiem, że jeśli powiem prawdę, to mnie pobije, więc udaję głupiego, skarżąc się, że nie tylko brak obiecanego licznika, ale też kolumn i wzmacniacza. Przychodzi zobaczyć, marnie udaje zdziwienie i kłamliwie obiecuje, że sprzęt będzie jutro zwrócony, złodziej ukarany, a teraz oddaje klucz i się zmywa.

√-3 Kilka dni później. Wtorek, godzina 11 w południe. Siedzę przed kompem, a tu słyszę gromkie pukanie do drzwi, czyli oficjalna wizyta. Otwieram drzwi i spokojnie zapraszam do środka wielce niesympatyczną urzędniczą parę. Są nastawieni agresywnie, nic ich nie obchodzi moja kultura, żadnego wrażenia nie robią na nich moje krajowe i zagraniczne dyplomy oraz kilka publikacji, lecz facet – wyraźnie prymitywny cham – postrzega włączonego laptopa i wręcz wykrzykuje, że kradnę prąd. Kobieta zaczyna kłamliwą przemowę, że lokalik samowolnie przeze mnie zajęty jest już przydzielony samotnej matce z dzieckiem i jak mi nie wstyd uniemożliwiać wprowadzenie się bardziej ode mnie potrzebującym. Facet gada, że trzeba czym prędzej zawiadomić energetykę o sukcesie – złapali złodzieja prądu. Staram się ich przekonać, że znalazłem się w trudnej sytuacji życiowej, jestem bowiem rencistą i tym samym cierpię nędzę, a facio na to, że jestem narkomanem i lumpem. Zaprzeczam, zachowuję cały czas spokój, ale nic to nie daje. Po ponad kwadransie kobieta z mozołem pisze protokół, ja aby zyskać na czasie oświadczam, że za dwa tygodnie zamierzam się wyprowadzić i podpisuję jej gryzmoły. Na odchodne prosi mnie, abym poczekał z godzinę lub dwie, na co, to nie wiadomo, ale się na to godzę. Gdy tylko zostawiają mnie samego, natychmiast odłączam prąd i na widocznym miejscu kładę zepsuty bezpiecznik automatyczny, a dobry chowam do kieszeni. Po ponad godzinie ta sama para przychodzi w towarzystwie trzech elektryków. Facet twierdzi, że używałem komputera, ja zaś bezczelnie mówię, że laptop ma swoją baterię i dlatego z niego mogłem korzystać. Elektrycy zauważają automatyczny bezpiecznik, wkręcają go, ale prąd się nie pojawia, więc w końcu uwalniają mnie od zarzutu kradzieży, marudząc, że nie da się mi tego udowodnić i wnet się zbierają. Gdy tylko wychodzą, pojawia się następna para, nieomal o pokolenie młodsza od urzędasów, oto policjant i policjantka w cywilu, ale z komendy wojewódzkiej, a nie z rejonu. Trochę mnie to dziwi, ale wiem, że jestem bardzo podpadnięty władzy za niegdysiejsze happeningi rowerowe i inne efektowne rozróby, które czyniłem przed ponad dziesięcioleciem, lecz dobrze wiem, że władza jest mściwa i pamiętliwa, bo przez pięć lat byłem prześladowany przez tak zwane – zawisłe od policyjskich sług – sądy, aż musiałem rzucić klątwę i tym sposobem uwolniłem się od ich zajadłości. Znów próbuję prze-

50

konać – tym razem zawsze lepiej znających i na bieżąco stanowiących prawo władców – że jestem jednostką wartościową, człowiekiem kultury i jednocześnie psychicznie chorym biedakiem. Pamiętam uwagę wyczytaną w książce o policji w odnowionym ustroju, że nie szkolono jej w kwestii ochrony ludzi słabych, ale wiem, że kwestie opieki społecznej przesunięto do tak zwanych problemów penitencjarnych. Policyjna para, przez blisko kwadrans słuchając moich argumentów i próśb, zachowuje cierpliwość, ale na dłużej im jej nie starcza. Mam się wynosić i basta. W drzwiach pojawia się wezwany ślusarz z narzędziami, gotowy do wymiany zamków. Mam pojechać na komisariat, w tym czasie zamki zostaną wymienione, a ja po wyjściu z komisariatu będę mógł pójść spać do parku, a jest jeszcze kwiecień i mogę tego nie przeżyć, ale to przecież nikogo nie obchodzi. Znając swoje prawa, że decyzję o opróżnieniu lokalu musi wydać zależny od policji tak zwany niezawisły sąd oraz że do połowy maja nikogo nie wolno wyrzucić na bruk, odmawiam dobrowolnego wyjścia, więc zaczynają się tortury, czyli wykręcanie rąk, bolesne wyginanie dłoni i obelgi rzucane przez wściekłą policyjną parę. Na sekundę daję sygnał, że się ruszam, wstaję i natychmiast padam na podłogę, czyli stosuję bierny opór. Policyjska para wzywa pogotowie. Już się mi kiedyś przytrafiło podobne zdarzenie na rynku; zostałem zaatakowany przez policjanta za filmowanie, toteż położyłem się na ziemi, przyjechało pogotowie i lekarz, wszystko zaś skończyło się dla mnie pomyślnie i glina musiał się ode mnie odczepić. Teraz jednak nowe czasy i w pogotowiu już nie jeżdżą lekarze, lecz tak zwani ratownicy medyczni. I tacy właśnie przybyli. Nie zhańbili się rozmową ze mną, policja ma zawsze rację i to policja stanowi prawo, więc nie ma o czym dyskutować, tylko trzeba zawieźć wariata do psychiatryka, a ja leżę. Na miejscu jest urzędnicza para, para policyjska, dwóch ratowników i ślusarz, razem siedem osób na jednego opornego wariata, który leży i powstać nie chce, chcąc zamieszkać w niebywale nędznej norze. Więc zaczyna się wywlekanie siłą, a ja zdecydowanie głośno protestuję i odmawiam zabrania ze sobą komputera i wszelkich moich rzeczy. Na korytarz wychodzi matka Siwego, dopada ją urzędniczka i żąda podpisania zobowiązania, że mnie nie wpuści do pustostanu. Ona kategorycznie i odważnie odmawia. Ja już jestem wywleczony na korytarz i ślusarz natychmiast przystępuje do wymiany zamków. Ciągnięty przemocą przez policjantów, rozpaczliwie próbuję się dowiedzieć od urzędniczki, gdzie będą klucze od pustostanu z zamkniętymi w nim rzeczami. Mówi, że w urzędzie miasta na placu Nowy Targ. Widząc niemożność dalszego oporu, posłusznie schodzę na dół i wsiadam do karetki pogotowia. W niej policyjskie sługi wraz z ratownikami zgodnie wyklinają, że tyle ciężkiej pracy mają ze mną, a przecież mogliby ten czas wykorzystać lepiej, niż szarpać się z nędznym i tak naprawdę niegroźnym idiotą. Po chwili ambulans wraz z policyjnym radiowozem staje pod żółtym gmachem psychiatryka i jestem eskortowany do izby przyjęć. Tam za biurkiem siedzi młoda, wysztafirowana kobieta, najpierw słucha policjanta, potem zaś rozmawia ze mną. Nie zgadzam się na uwięzienie w obłąkalni, owszem, jestem


nieco podenerwowany, ale któżby nie był, szczególnie, że wciąż czuję ból w powykręcanych wcześniej rękach i mam świadomość popełnianego wobec mnie bezprawia. Gdy oświadczam, że będę prowadzić strajk głodowy, w odpowiedzi słyszę, że w takim razie będę karmiony sondą. Tu nie mam żadnych praw. Na ścianie spostrzegam plakat z informacją, że ten sprywatyzowany szpital nie zapewnia pacjentom piżam, kapci, ręczników ani środków czystości. Mimo to dyżurujący pielęgniarz wręcza mi piżamę i mam się udać za parawan, aby ją wdziać i oddać moje ubranie do przechowania. Spodnie od tej piżamy mają ciut poniżej rozporka potężną poprzeczną dziurę7. Moje protesty w tej sprawie nic nie znaczą, więc zakładam je tył na przód, cichcem do kieszeni bluzy wkładam telefon i oddaję ubranie. Niestety, przez zdenerwowanie zapominam wyjąć z kieszeni spodni stuzłotowy banknot. Jeszcze odbywa się przegląd moich włosów, czy aby nie mam wszy, i tym kończy się badanie lekarskie, tylko mierzenie ciśnienia i koniec rutynowych czynności sprawdzających stan zdrowia fizycznego. Tym drobiazgiem ten szpital się nie interesuje. Abym nie uciekł, jestem odprowadzany przez dwóch sanitariuszy na trzecie piętro, na oddział numer sześć. Najpierw pierwsze drzwi bez klamki i pusty korytarz, przy którym znajdują się gabinety lekarzy, potem następne zamykane drzwi i ponure wnętrze oddziału, po którym szwendają się chorzy. Dostaję miejsce przy oknie w czteroosobowej sali obserwacyjnej, zaopatrzonej w okienko z sąsiadującą dyżurką pielęgniarek. Jedno łóżko zostaje wolne. Akurat nastaje pora obiadu, ale nie dla mnie, bo jeszcze nie zdążono naszykować dodatkowej porcji dla nowo przyjętego. Patrząc na nędzne żarcie, widzę, że to niewielka dla mnie strata, a mając nadzieję na nieco lepsze jedzenie, ogłaszam się weganinem, który nie tyka żadnych produktów zwierzęcych. Poniekąd czynię to dlatego, aby odróżnić się od pozostałych pacjentów, bo ci są zainteresowani wyłącznie życiem wewnętrznym, a także aby nieco utrudnić administracji postępowanie w moim uwięzieniu. Chowam się do kibla, aby w ukryciu dzwonić po znajomych, zawiadamiając ich o moim uwięzieniu i prosząc o pomoc. Przy tej okazji przekonuję się, że warunki sanitarne są wręcz przerażające, są dwa kible, z czego w jednym, zacnie wypełnionym gównem, nie spuszcza się woda, oczywiście nie ma papieru toaletowego, który wydają pielęgniarki8, z trzech umywalek jedna jest odspojona od ściany i pokryta siecią spękań, więc stwarza poważne zagrożenie, że jak ktoś się o nią oprze, to może się urwać i groźnie pokaleczyć niebacznika. Oddział liczy chyba z pięćdziesiąt osób i na tę liczbę jest jeden prysznic, czynny dwie godziny dziennie. Proszę o ręcznik i go dostaję, ale jest zdecydowanie sztywnoszorstki od niewypłukanych środków piorących. Zwiedzając oddział, zauważam w pomieszczeniu dziennego pobytu pacjentów, które jest jednocześnie salą telewizyjną i jadalnią, ogromny zaciek i zajmujący kilka metrów kwadratowych ściany i sufitu grzyb, który pojawia się też w innych salach. Palarnia papierosów cała jest pokryta grubą warstwą brązowego nalotu. Dziwię się, że inspekcja sanitarna jeszcze nie zamknęła tego szpitala, bo są to warunki zupełnie nieodpowiednie dla przebywania tam ludzi,

a szczególnie ludzi chorych. Ale w tym szpitalu chory nie jest człowiekiem, lecz przedmiotem pozbawionym wszelkich praw i godności. Już o siedemnastej podawana jest kolacja, chleba pokrojonego w kromki jest dostatek, do tego dana jest odrobinka masła i dżemu, a rozsmarować te znikomości można tylko łyżką9. W kilku plastikowych dzbankach jest lekko osłodzona imitacja słabej herbaty. Potem ustawia się kolejka pacjentów po leki, pielęgniarki są nieco zaskoczone, że nic mi nie przepisano i pozwalają skorzystać z prysznica. Niestety, nie mam mydła, ręcznik zaś jest twardy aż do bólu, ale postanawiam demonstrować normalność, czyli w odróżnieniu od zgromadzonych świrów dbać o czystość ciała. O ósmej na oddziale panuje cisza, większość pacjentów zasypia, gdyż powaleni są psychotropami, ja zaś nie mogę zasnąć, bo jestem przyzwyczajony do innego trybu, a na dodatek ponure miejsce źle na mnie działa. Rano budzi mnie harmider, leki przestały działać i pobudzeni pacjenci krążą po korytarzu, oczekując na śniadanie. Trwa to ponad godzinę, wreszcie wtaczają wózek z garem zupy mlecznej, pokrojonym chlebem i porcyjkami masła. Pacjenci ustawiają się w kolejce, ja stoję obok. Personel oczekuje, aż i ja wezmę zupę mleczną, która jest dla mnie ohydą, więc wyraźnie informuję, że jestem weganinem i żadnych produktów zwierzęcych jeść nie zamierzam. Czyni to pewną konfuzję, lecz tym się nie przejmuję, to nie mój problem, tylko szpitalnej kuchni. Zjadam kilka kromek suchego chleba i na tym poprzestaję. Po śniadaniu pacjenci karnie ustawiają się w kolejkę po leki i pielęgniarki znów są zaskoczone, że nic mi nie przepisano, a ja wracam do łóżka, gdyż bardzo jestem niewyspany. Gdy drzemię, najpierw przychodzi pielęgniarka pobrać krew do badania, a potem przychodzi pani psycholog z testami. Idziemy do pokoju ze stołem do ping-ponga i tam stawiam krzyżyki, ale nie przy wszystkich pytaniach, taka to już moja taktyka, która niejednokrotnie denerwowała psychologów, ale jeśli pytanie jest zbyt głupie, to je lekceważę. Pani psycholog na zakończenie pragnie uzupełnić braki w ankiecie, ja zaś logicznie argumentuję, że pominięte pytania w moim przypadku nie mają sensu, więc nie mogę uczciwie postawić krzyżyka ani na TAK, ani na NIE. Rozchodzimy się i wracam do drzemki trwającej do obiadu. Odmawiam zjedzenia zupy, a raczej wodzianki z buraków, choć baby natarczywie twierdzą, że nie ma w niej grama mięsa, tłuszczu na powierzchni też nie widać. Za to drugie danie jest specjalnie dla mnie przygotowane – kasza jęczmienna z rozgotowanym jabłkiem. Po obiedzie zaczyna się czas wizyt i rodziny pacjentów przynoszą jedzenie, czyste piżamy, gazety, a nawet książki. Moi przyjaciele też mnie odwiedzają, Gabriel dostarcza mi książkę Filozof i wilk oraz zakazany lek ziołowy, ale zapomina o niezbędnych utensyliach, czyli o lufce i zapalniczce, Stachu przynosi ładowarkę do telefonu i dwie bylejakie książki, ale najwięcej przynosi Dymas, który odwiedza mnie w asyście lekarki z oddziału żeńskiego i mam już mydło, szczoteczkę i pastę do zębów, własny kubek i łyżeczkę, zaprzyjaźnieni weganie zaś robią zakupy i mam herbatę, miód i gorzką czekoladę. Odwiedza mnie aż sześć osób, co budzi raczej sensację. Lekarka, która przy-

51


szła z Dymasem, wyraża pogląd, że zrobiłem poważny błąd, nie godząc się na pobyt w psychiatryku, bo w takim przypadku będzie sąd po minimum dziesięciu dniach tak zwanej obserwacji i nie mam co liczyć na wcześniejsze uwolnienie. Jak najgorzej wyraża się o moim ordynatorze, który pisze na nią donosy. Dymas wspomina, że ten ordynator, gdy na jego oddziale był znany nam obojgu muzyk rokendrolowy, który przyznał się do swojej profesji – to wprost się wyraził, że dla takich artystów miejsce jest w więzieniu i tyle mu pomógł, że muzyk wkrótce po opuszczeniu oddziału szóstego popełnił samobójstwo. Wizyty kończą się wraz z porą kolacji, jem chleb z dżemem, korzystam z elektrycznego dzbanka dostępnego dla wszystkich w zagrzybionej swietlico-jadalni, potem biorę prysznic, chwilę czytam i do późna gapię się w sufit, ledwie oświetlony ulicznymi latarniami. Rano stwierdzam, że telefon się rozładował, ale ładowarka ma cienki, metrowy przewód i ładowanie telefonu musi odbywać się w dyżurce pielęgniarek, bo mogę coś złego sobie tym przewodzikiem zrobić. Następnego dnia po śniadaniu jestem wezwany do ordynatora. Siedzi w gabinecie razem ze swoją pomocnicą i chyba też kochanicą, tą samą wystrojoną pannicą. Zaczyna się przesłuchanie od postawienia mi zarzutu, że w teście starałem się pokazać lepszym, niż jestem. Spokojnie odpowiadam, że to zgodne z ludzką naturą, że przecież nikt nie będzie się starał pogorszyć swego wizerunku. Jednocześnie postanawiam prowadzić grę zgodną z zasadami ludzi chorych, więc aby wzbudzić litość, zmyślam, ile tylko mogę o moich nieszczęściach, bo jeśli będę zbyt normalny, to mogę stracić nędzną rentę, a jednocześnie muszę udawać na tyle normalnego, aby nie utknąć na dłużej w psychuszce i nie być faszerowanym ogłupiającymi lekami. Ordynator to idiota, wierzy we wszystko, co mówię, a jego podwładna też to łyka i aż się nade mną lituje. Po niespełna godzinie wracam na oddział, siadam ze skrzyżowanymi nogami na łóżku – w salach dla chorych nie ma krzeseł – i czytam. Przed obiadem odbieram naładowany telefon i wydzwaniam po utensylia, ale muszę na nie czekać do jutra. Mija dzień i noc, zasypiam już nieco wcześniej, na śniadanie do chleba dostaję odrobinkę miodu, na obiad makaron z jabłkiem, który przełykam, choć makaron nie jest daniem wegańskim, bo może zawierać jajka. Tuż przed kolacją Piotr przynosi dwie czyste lufki i dwie zapalniczki, więc natychmiast idę palić do kibla, wydmuchując dym przez dziurę w ścianie po wentylatorze do tak zwanego brudownika i bardzo mi to pomaga. Czuję się znacznie lepiej i nabieram dystansu do mego uwięzienia i nader uciążliwego towarzystwa psychicznie chorych. Przecież ci ludzie oddawani są do tego potwornego antyszpitala, gdyż ich bliscy nie są w stanie znieść uciążliwości ich chorobowych objawów, a tu na oddziale jest ich kilkudziesięciu, co daje efekt zwielokrotniony. Po kąpieli znów idę zapalić i spostrzegam, że chyba wybrałem złe miejsce, gdyż w tym tak zwanym brudowniku świeci się światło i ktoś się kręci. Sprawdzam salkę do ping-ponga, jest pusta i gdy stanę w rogu, to mnie nie widać, więc pełen niepokoju dymię wieczorną faję i wracam do łóżka. Niestety czuję nasilające się swędzenie skóry na rękach i nogach, mam wysypkę, gdyż dostałem uczulenie na chemi-

52

kalia ze sztywnego ręcznika. Idę więc do dyżurki pielęgniarek. Jest jedna, nawet sympatyczna i rozsądna. Najpierw mi bardzo współczuje, widać moje opowieści o straszliwych nieszczęściach wyszły poza lekarski gabinet, następnie wyszukuje całą piżamę i razem idziemy do pokoju z lekami, razem przeglądamy szafki z lekami, ale nie ma tam nic przeciwuczuleniowego, wyłącznie psychotropy i nic więcej. Przy okazji prowadzę dłuższą rozmowę z tą wzorową pielęgniarką, która jest wręcz zdegustowana warunkami pracy i płacy, fatalnym stanem technicznym szpitala, który powinien być zamknięty, ordynatora zaś ma w pogardzie. Wyraźnie odczuwam, że jestem dla niej zupełnie normalny i niepotrzebnie trzymany w tej obłąkalni. Następnego dnia zaraz po śniadaniu w sali zaczyna się paniczny ruch. Pacjent zajmujący łóżko przy drzwiach doznał od nadmiaru psychotropów zapaści i jest bliski śmierci. To wielki i gruby mężczyzna, ponad sto kilo wagi. Wezwano już pogotowie i czterech sanitariuszy przenosi chorego na nosze i klną, że taki ciężar muszą znieść po schodach, bo ten szpital ma piętra, ale nie ma windy. Swoją drogą to zdumiewające, że do pacjenta w szpitalu trzeba wzywać pogotowie, ale to bardzo specyficzny, wręcz szalony szpital. Korzystając z zadymy, kryję się w pomieszczeniu ping-pongowym w wiadomym celu i gdy tylko wychodzę, okazuje się, że ordynator mnie pilnie wzywa. Wchodzę do gabinetu i widzę dwie ponure gęby, ordynatora i jego kochanicy, z których bije wręcz jawna wobec mnie wrogość. Ledwiem w środku, nawet nie usiadłem, gdy ordynator, celując we mnie palcem, inkwizytorskim tonem grzmi – jesteś narkomanem! Spokojnie zaprzeczam, wiem, że w żadnych papierach psychiatrycznych nie ma takiej informacji, zawsze głoszę zdecydowaną abstynencję, a sprawa o hodowlę konopi piętnaście lat temu zakończyła się uniewinnieniem i od tego czasu nie byłem notowany. Co więcej, po pięciu latach ma następować wymazywanie tego typu danych, choć to fikcja, o czym się wcześniej przekonałem. Tak, to robota policyjskich sługusów, więc uważam, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, zarzut narkomanii może posłużyć do ubezwłasnowolnienia i dożywotniego uwięzienia w specjalnym rodzaju psychuszki, takiej jak sławna niegdyś Górna Grupa, gdzie żywcem spłonęło kilkudziesięciu wariatów, wiele jest takich miejsc. Ordynator wyjeżdża z tekstem, że jeżdżę do ciepłych krajów, aby tam się do woli narkotyzować. Zbijam jego argument, że w ukochanej Malezji, gdzie byłem kilkakroć po kilka miesięcy, za narkotyki jest kara śmierci. Argument skuteczny, więc głupi ordynator zadaje pytanie, czy to może moja żona była narkomanką, oczywiście zaprzeczam. Zaprzeczam też, że mieszkałem przy tej samej ulicy co szpital i upieram się, że zawsze mieszkałem przy ulicy Łukasińskiego. Skarżę się na uczulenie, pokazuję wysypkę i domagam się leczenia, ale to w tym szpitalu jest zupełnie nieistotne. Jest zdezorientowany, informacje policyjskie nie zgadzają się z moimi zeznaniami, a on nie może ujawnić źródła tych dziwnych wiadomości i rozumiem, dlaczego do pustostanu przysłano chamską parę z komendy wojewódzkiej. Służby bardzo mnie nienawidzą za niegdysiejsze happeningi rowerowe i za rozpędzanie nielegalnie działających kolegiów ds. wykroczeń, na-


wet raz usiłowano mnie w nocy rozjechać, ale udało mi się dosłownie na centymetr umknąć przed gwałtownie przyspieszającym samochodem BMW, ulubionej marki policjantów i bandytów, a tak naprawdę to jest jedna grupa, ściśle ze sobą współpracująca. Co więcej, niegdyś w umozejściu rozmyślnie obraziłem generała policji Matej...10, którego mam za osobistość tej jednolitej grupy. Jestem mocno spanikowany, ale nie daję tego po sobie poznać, ale zaraz po wyjściu z gabinetu obdzwaniam wszystkich znajomych, szczególnie utytułowanych profesorów, doktorów i redaktorów, prosząc, aby telefonowali do tego idioty i zaprzeczali, abym był narkomanem, potwierdzając jednocześnie moje artystyczne aspiracje. W ciągu dwóch dni dostał z dziesięć takich telefonów oraz trzy pisma od ludzi nader poważnych i chyba co nieco wymiękł, bo kolejni znajomi już się nie mogą do niego dodzwonić. Najchętniej bym się zapytał tego psychiatry, kto mu sprzedał fałszywe o mnie informacje, ale wiem, że odpowiedzi nie uzyskam, a na kolejną rozmowę w gabinecie raczej nie mam szans, bo mógłbym zacząć zadawać niewygodne pytania. Chociaż jestem pod obserwacją, to pielęgniarki postanawiają przenieść mnie do innej, także czterołóżkowej sali w głębi korytarza. Tam na suficie rośnie brunatny grzyb i jest pacjent przeniesiony z więzienia, a jest to ofiara gier komputerowych. Mowa jego jest potwornie plugawa, on zaś marzy o byciu komandosem i strasznie wybrzydza na pobyt w szpitalu; nie ma spacerów ani siłowni, miejsca mniej niż w celi, jedzenie bez porównania gorsze niż w pudle, a do tego trują lekami i nie wiadomo, kiedy wypuszczą. Więzień ma prawa, a tu, w szpitalu, nie ma żadnych praw i mogą z nim zrobić, co tylko zechcą. Z pełnym przekonaniem twierdzi, że więzienie jest lepsze od psychuszki i chyba wie co mówi, ma porównanie, gdyż poznał obie instytucje totalne. Wieczorem przychodzi na dyżur pielęgniarz, który robi na mnie pozytywne wrażenie, pożyczam mu opasły tom o Ryszardzie Kapuścińskim, chwilę rozmawiamy i na koniec zadaję mu pytanie dotyczące ordynatora. Nie mam wątpliwości, że ten również wzorowy pielęgniarz jest stokroć kulturalniejszy od tego pożal się boże lekarza i ma o nim jak najgorsze zdanie. Tak zwany średni personel wypada lepiej od lekarskiej pary, choć są dwie antypatyczne pielęgniarki, ale pozostałe są profesjonalne. Kolejnego dnia po śniadaniu i godzinie spędzonej w jadalnio-świetlicy, gdyż korytarz prowadzący do zwykłych sal zamykany jest na rozwlekły czas sprzątania, ma miejsce tak zwany obchód. Pacjenci w obecności grupy psychiatrów i towarzyszy z pokoju muszą odpowiadać na pytania dotyczące ich życia wewnętrznego. Dla mnie jest to sytuacja ze wszech miar żenująca, ale psychiatrzy reprezentują zawodową znieczulicę. Gdy stają przy mym łóżku, najpierw uskarżam się na rosnącą w czerwone plamy uczuleniową wysypkę, a następnie otwieram książkę Filozof i wilk i głośno odczytuję zdanie kończące wstęp: Uratować nas może tylko nasze nieposłuszeństwo. I ten cytat załatwia wszelkie pytania. Oczywiście na leczenie swędzącego i narastającego uczulenia nie ma nadziei, a ja muszę siłą woli powstrzymywać się od drapania coraz bardziej podrażnionej skóry. Szczęściem przyjaciele zaopatrują mnie w zakazaną pietruszkę,

która bardzo mi pomaga i kilka razy dziennie kurzę w pokoju do ping-ponga. Powoli zdaję sobie sprawę, że chyba nazbyt spanikowałem z tym ubezwłasnowolnieniem, sprawa mego uwięzienia w psychuszce nabiera rozgłosu i coraz więcej jest o tym w internecie, więc osioł-ordynator, czując presję ze strony moich obrońców, raczej się nie zdecyduje wykonać zaleceń policyjskich, tajnych sług, którzy – jak to istoty wyższe i niewidzialne – wszechwładnie wznoszą się nad resztą, ale pragnąc tajności, nie lubią rozgłosu, szczególnie w sprawach tak śmiesznie małej wagi, bo przecież nic nie znaczę i nie mam żadnych możliwości. Jestem nikim, ale gdy się przydarzy okazja, to wstydem byłoby jej nie wykorzystać, aby wyeliminować szkodliwą społecznie jestnostkę, rozdeptać bezczelnika niczym karalucha przebiegającego niebacznie obok buta. Czuję; znów mi się udało wywinąć, choć ciągle jestem w zamknięciu, więc akcja o uwolnienie niech się toczy. Stefan opłaca polecaną przez Gochę adwokatkę i starsza pani odwiedza mnie o dziesiątej rano, aby samodzielnie rozeznać się w stanie mego zdrowia psychicznego. Po chwili rozmowy oświadcza, że spodziewała się widzieć mnie w znacznie gorszym stanie i nie widzi podstaw do przetrzymywania mnie w szpitalu, więc podejmuje się reprezentacji mojej osoby za skromne trzy tysiące złotych, ale głównie dlatego, że sądzić mnie będzie jej koleżanka. Główny argument przekonuje mnie o moim oderwaniu od realiów życia, czyli o szaleństwie, nigdy nie przyszło mi do głowy, że sądownictwo jest zawisłe od znajomości, a nie tylko od – jak to nazwał filozof Platon – psów, a wyrażając się z prawniczą ogładą – organów ścigania i kontrolowania obywateli. Wizytę prawną przerywa obchód medyczny, na moje skargi dotyczące wzrastającego uczulenia ordynator odpowiada stwierdzeniem, że odwiedza mnie bardzo dużo osób. Chyba jest to sugestia, że skoro szpital nie zapewnia piżam, kapci i ręczników, to trzeba mieć także własne leki na swoje dolegliwości, a jak czegoś nie mam, to niech ktoś z odwiedzających mi dostarczy. W dwunastym dniu pobytu rano ma odbyć się posiedzenie sądu mającego odrzucić mój sprzeciw wobec umieszczenia w szpitalu psychiatrycznym, ale zostanę uwolniony. Swoją drogą to wyjątkowy sąd, w którym podsądnemu nie przysługuje obrońca z urzędu ani sam bronić się nie może. Na godzinę przed przychodzi znajomy Anglik, z którym palę zioło w pokoju do ping-ponga, jak zwykle jest pusty, bo choć stoi stół i leżą na nim rakietki, to brak piłeczki. Następnie oprowadzam go celem obfotografowania stanu sanitarnego anty-szpitala. Niestety, nie udaje się sfotografowanie największego grzyba w świetlico-jadalni, gdyż personel protestuje, a nie czas na eskalację działań. Przychodzi pani adwokat i niezależnie sześć młodych osób. Starsza pani jest bardzo niezadowolona z rozgłosu, informuje, że przed oddziałem jest kilkanaście osób, a to bardzo niedobrze, bo sąd nie lubi, jak się próbuje wywrzeć na nim presję. Nakłania mnie, abym się przyznał do sporadycznego popełniania zbrodni używania zakazanego dymu, bo inaczej nie będę dla sądu wiarygodny, ale ja wiem po swojemu, że przenigdy nie należy się do niczego przyznawać, to zbyt niebezpieczne, lecz teraz potakuję. Tak liczne odwiedziny budzą sensa-

53


cję wśród pacjentów, zadają pytanie – czy to sekta, a ja z uśmiechem potwierdzam. Przez pielęgniarkę i w licznej asyście idę na sąd, który odbędzie się w pokoiku zaraz obok wejścia na oddział. Tam rzeczywiście widzę kilkanaście osób, większość to znajome twarze, ale do pokoju sądzenia wchodzę tylko z panią mecenas. Sąd jest nader cywilny, żadnych kostiumów, mosiężnych łańcuchów i innych bajerów, jednoosobowy, starsza pani plus protokolantka, sprawa trwa pięć minut, pani mecenas wymawia jedno słowo zgody, słusznie zostałem pozbawiony wolności i słusznie jestem od dzisiaj uwolniony. Wychodzę z parodii posiedzenia sądu, moja pani adwokat ogłasza wszem, że jestem wolny, ale zanim wyjdę, to jeszcze trochę potrwa, gdyż konieczne są różne formalności. Znajomi się rozchodzą, wynik końcowy jest znany. Odbieram ubranie, w spodniach nie ma już stuzłotowego banknotu, skargi nigdzie nie da się złożyć, zwyczajnie uroiłem sobie posiadanie pieniędzy. Spakowany, gdyż choć zostałem zabrany, jak stałem, to przyjaciele naznosili rzeczy, ubrany we własne ubranie, jeszcze trzy godziny muszę trwać w oczekiwaniu na uwolnienie.

√-4 Nadręczywszy rzetelnie odsyłają precz, a na odchodne wręczają kartę informacyjną, czyli tak zwany wypis z „Dolnośląskiego Centrum Zdrowia Psychicznego” sp. z o.o. Na samym początku w rubryce miejsce zamieszkania jest tłustym drukiem: „Bezdomny – brak miejsca”. A na końcu wydumanego tekstu znajduję zdanie: „Po zakończonej obserwacji i diagnostyce wypisany do domu”. Poniżej pieczątki ordynatora i lekarza. Nazwa instytucji specjalnie została ujęta w cudzysłów, gdyż zdrowie psychiczne jest fikcją w krainie powszechnego szaleństwa. Czy bezdomnego można wypisać do domu? Kto tu jest idiotą, kto nie potrafi łączyć faktów w myślową całość? Kto tu oszalał? Ja czy ci głupsi od policjantów „lekarze”? Opis mego stanu psychicznego w zawiły sposób przedstawia stan dobrego zdrowia umysłowego, leki psychotropowe nie były potrzebne, ale zwisły sąd w cywilnym ubraniu orzekł, że nie miałem racji, sprzeciwiając się uwięzieniu w psychuszce, słuszność mieli policjanci, bo to oni zdecydowali, wszak lepiej znający się na wariatach od wszystkich psychiatrów, a ci – gdyż policjant ma zawsze rację – słuchają tych panów władców z pełnym posłuszeństwem. A może postrzegając tych „lekarzy” jako kiepsko wyszkolonych i leniwych medycznych biurokratów, mam paranoję i „gotowość do nastawień prześladowczych”. Świat wyszedł z formy i jak w nim wrócić do normy, jak mam się pogodzić ze świadomością absurdu? Nazbyt jestem głupi, by pojąć starożytną mądrość Chińczyków – dla bezdomnego cały świat jest domem. Jestem wolny, wciąż wolny i co z tego? Wolność = „wątek deluzyjny”? A może prawdę napisał noblista: wariat na swobodzie/ największą klęską jest w przyrodzie. Jestem wolny i zbyteczny, więc wybór jest mi dany, tylko kolczasta przyroda jest niekomfortowo chłodna i pływak ze mnie kiepski, ale czyż nie przesadzam z tym wybrzydzaniem. Wolno mi utonąć,

54

ale palić trawki to już nie wolno i wolno mnie za to uwięzić. W najlepszym wypadku to i do końca żywota w psychuszce gorszej od więzienia. – Świat jest otwarty i czego żądać więcej? – Chciałeś wolności – no to ją masz i działaj. – Nie potrafisz wyżyć z owoców wolności – jesteś marnym konsumentem. W dziewiętnastym wieku funkcjonowało precyzyjne określenie nabawić się wolności w znaczeniu analogicznym, jak nabawić się nędzy, ciężkiej choroby lub kalectwa. Oczywistość; wolność to wykluczenie ze stada bezwolnych najmitów. Wzbogaceni wolni mogą mówić prawdę, pamiętając, że milczenie jest złotem i każde słowo może dużo kosztować. Tam, gdzie złoto, muszą być ludzie służb tajnych i milczanych11. Jeśli ich zabraknie, urząd skarbowy zlikwiduje firmę, i to raz dwa. Niewolnicy kłamią, nieustannie przeklinając – bowiem, jak twierdził Platon, nie są w stanie zapanować nad zwierzęcą częścią swojej istoty, trzeba więc ich pilnować i wszystkimi kierować. – Niech żrą jak najwięcej, niech otacza ich zgiełk elektronicznych zabawek i niech dręczy ich poczucie, że wciąż mają za mało. – Niech będą bezpieczni od wszelkich myśli, niech zakłamane media przed grozą prawdy ich ochraniają, ale niech codziennie oglądają mroczne sceny przerażającej grozy, psychopatycznego zła i potwornych zbrodni, by znieczulić ich na błędy i wypaczenia otaczającej rzeczywistości. Taka satanokracja trzyma lud w karności, uczy bowiem historia, że lud ustawicznie pragnie buntu i wykorzysta każdą okazję do nieposłuszeństwa. Czy w postkomunistycznej (zainteresowanej wyłącznie likwidacją biedy przez jak najwyższe opodatkowanie ubogich i zmniejszanie zasobów klasy średniej) tyranii, której wybujały las biurokracji ukrywa wszechwładzę służb tajnych i milczanych, gdzie neototalitarna, bezosobowa i homogenicznie rozdrobniona władza bez odpowiedzialności zewsząd czyha na poddanego, aby znikczemniać zwyczajne życie pohańbieniem ustawicznym12, pragnienie wolności musi być klęską, bo tylko ślepe podporządkowanie prowadzić może do sukcesu? Bądź sobą – pracuj dla wielkiej korporacji i zapomnij o minionych zdobyczach socjalnych, jak ośmiogodzinny dzień pracy czy prawo do życia dla emerytów i rencistów, czytaj: starych i chorych. Przecież nieodpartą logiką brzmi slogan: „Zabij biedaka, a uwolnisz świat od nędzy”. Ze starością i chorobą – zjawiskami, które tak przeraziły hinduskiego księcia, że stał się pierwszym oświeconym – logicznie rzecz ujmując, można zwyciężyć tym samym sposobem. Starzy i chorzy wymrą, nie będzie chorób i starości, z wyjątkiem tej zamożnej lub tej potrzebnej dla rozwoju medycyny. Przepraszam za paranoiczne myśli. Przyznaję; jestem uznanym przez psychiatrów paranoikiem, a mówienie o spiskowej teorii zdarzeń to osiowy objaw paranoi, niestety, mówić przeciwko swemu mniemaniu nie potrafię, bo jako chory na głowę ciągle widzę spisek możnych, formujących masy w zastygłą galaretę z cienkim tłuszczykiem na wierzchu.


Jestem na wolności, wypisany do domu, którego nie mam, pustostan zamknięty i do żadnych moich rzeczy nie mam dostępu. Zgodnie z tym, co mówiła urzędniczka, udaję się po klucze do urzędu na placu Nowy Targ. Nie, tam kluczy oczywiście nie ma i nawet być nie może, baba zwyczajnie kłamała. Ustalam z niejakim trudem adres tak zwanej administracji i tam idę. Tak, rzeczy będą wydane, ale pojutrze i nie wcześniej, bo bezdomnemu wszelkie manele są niepotrzebne. Gdy już w określonym terminie zabieram, co moje, lokalu pilnuje trzech dobrze odżywionych strażników miejskich, abym nie spróbował znów w nim zamieszkać. Pustostan musi być pusty i zabezpieczony. Bezpieczeństwo socjalne jest niepotrzebnym złudzeniem, jednostki umierają, a państwo musi trwać. To uznane, odwieczne prawo natury nadludzkiej, takie też są nadludzkie wartości; złoto i władza oraz władza i złoto. Antysocjalne bezpieczeństwo instytucji państwotwórczych ponad wszystko. Najważniejsi są pretorianie i bezpieka, następnie wojsko do zabijania wrogów, potem do bicia bezbronnych policja i podległe jej sądownictwo, a następnie więzienni dozorcy i, najniżej, biurokratów tłum. Ten rodzaj bezpieczeństwa wyraża się w formie sunących armatek wodnych, kłębów gazu łzawiącego, człekokształtnych agresantów i innych środków przymusu bezpośredniego, świadomie i demokratycznie wybranych przez naród, który potrzebuje wyżyć się w ulicznych zabawach, a państwo jest po to, by służyć wszystkim wymiarom egzystencji istoty ludzkiej. Bezpieczeństwo – wszechobejmująco-wszechwnikającej ameby biurokratycznej tyranii – jest prawem najwyższym. Władza pozbawiona formy działa najskuteczniej i prężnie się rozrasta, a jej sekretne centrum to nieudolnie zamaskowane służby tajne i milczane13. Władza pomnaża władzę, wszystko jest tajemnicą, jawne są tylko reklamy, polecenia i kłamstwa, wybrane ćwierćprawdy i słowa bez znaczenia. Demokracja jest jak totolotek, znaczna część populacji gra w te oszukańcze gry ze stawianiem krzyżyków na wybranych liczbach i czeka na cud. Niewolnik nie ma praw, za to mnożą się liczne prawa najmitów i wszelakich nędzków. Bo bieda w podludzkiej dyktaturze konsumpcji jest oczywistym przestępstwem przeciwko ustrojowi, jest wykluczeniem, świadectwem nieprzydatności i nieudolności. Biedni – jak zawsze – są postrzegani jako „klasa niebezpieczna”, ponieważ są to ludzie niezadowoleni, a z definicji frustracja wyładowuje się w agresji, więc władza musi się mieć na baczności i ich nadzorować. Tym samym nędza jako potencjalne źródło agresywnych zachowań jest przestępstwem i właściwym miejscem dla ubogiego jest zakład karny albo poprawczy. Ale nie ma ekonomicznego sensu reedukacja emerytów i rencistów. Logicznie ujmując – nie dają się naprawić i ciągle coś im dolega, są zbyt liczni i szkodzą krajowej ekonomii – trzeba zredukować takie formy przeludnienia. W tym miejscu przypomina mi się aforyzm wielkiego językoznawcy, podpisującego się Stalin: Śmierć jednostki to tragedia, śmierć milionów to statystyka. Dla kontrastu cytat z osiemnastowiecznej klasyki, głos ma Thomas Paine: Gdy w jakimś kraju na świecie będzie można powiedzieć: nasi nędzarze są szczęśliwi, nie ma pomiędzy nimi ani ignorancji, ani udręki, nasze

więzienia są puste, na ulicach nie ma żebraków, starcy nie żyją w nędzy, podatki nie są przygniatające (...), wówczas kraj ten będzie mógł być dumny ze swej konstytucji i swojego rządu. Niestety, nie jestem dumny, wręcz okropnie się wstydzę, rząd zaś widzę bardzo nie mój, podatki przygniatają maluczkich, gdy wielcy są wolni od opłat, więzienia przepełnione i są do nich kolejki, starcy żyją w nędzy, panuje ignorancja powszechna, a udręczeni nędzarze trwają w smutnodurze wściekłej z rozżalenia frustracji. Zwierzchność wybrała znaną z historii ekonomię maksymalnego rozwarstwienia, czyli efektywnego zwiększania ubóstwa i niedostatku. Jedną z metod jest ścisłe opodatkowanie licznego pospólstwa i danie pokoju możnym, a ponieważ lud jest rozmnożony, to trzeba zatrudnić wielu kontrolerów i niech poddani godnie ich utrzymują, potulnie zginając kark. Każdy miliard zysku dra Jana K. (w służbach do mianowania na generała wymagany jest tytuł doktora) to mnogie tysiące zabrane milionom najbiedniejszych. Im bogatsi są miliarderzy, tym większy jest ich wpływ na sprawowanie władzy i tym bardziej biednieje bezradna ludność, która w odróżnieniu od miliarderów płaci srogie podatki i nigdy nie dostała wsparcia od nielegalno-tajnej instytucji finansowej. Nędza jest permanentnym przestępstwem obłożonym regularną karą śmierci wykonywaną humanitarnie; stopniowo i bez pozbawiania wolności. Można uwolnić się od nędznej wolności, wybierając godne życie w więzieniu i nie martwić się już o dach nad głową, wyżywienie i podstawową opiekę medyczną, wystarczy zabić marginalnego funkcjonariusza partii źle widzianej w kłamliwych mediach, posłusznych „ludziom honoru”. Trzeba tylko uważać, przeżyć areszt i dostać się do więzienia, a nie do psychuszki, bo tam nie tak lekko, żadnych praw ani leczenia, gorsze żarcie, a warunki bytowania w pudle zdecydowanie lepsze. Więzienia są dziś ostatnią ostoją opieki społecznej14, czyli „przemysłu składowania odpadów”, ale czy to ekonomiczne rozwiązanie? Pomijam idiotyzmy moralne typu są to domy pokuty czy szkoły złoczyńców, czy przestępcom należy się godniejsze traktowanie niźli biednym staruchom, nie mówiąc już o wariatach, albo kto jest lepszy – złodziej czy rencista, czytaj: chory, który nie ma za co kupić niezbędnych leków15. Głupia naiwność; realizowana przez zwierzchnie organy polityka jest najlepszą odpowiedzią. Więzień przebywa w zakładzie karnym celem oczyszczenia z popełnionych czynów poprzez pokutę; po odbyciu odpowiedniej liczby dni w więziennym rygorze jego dusza wyszlachetnieje, przyjdzie do rozumu i dlatego wobec każdego skazanego trzeba żywić humanitarną nadzieję poprawy. Ale nie da się tego oczekiwać od biednych i starych: im będzie się tylko pogarszać, aż do wiecznego spoczynku – czyli cmentarz jest ostatecznym rozwiązaniem problemu przeludnienia nadmiarem ludzi już zbytecznych. Utrzymanie więźnia to więcej niż czterokrotność mojej renty, czyli tyle, ile mi trzeba do godnego życia na wolności, lecz każdy kryminalista zasługuje na lepszy byt niż ja, bowiem idąc do więzienia, wybiera niewolę. Za taki słuszny wybór przysługuje nagroda; dach nad głową i dzienna stawka żywieniowa, o której na wolności mogę tylko zamarzyć.

55


Obywatel, czyli posłuszny poddany, jest wart tyle, za ile potrafi się sprzedać, a oferowane i maksymalnie opodatkowane stawki są możliwie najniższe, na poziomie kosztów przetrwania. Więc kto nie pracuje, ten je ze śmietników, za wyjątkiem kryminalistów i służbistów, także tych wysłużonych. Stary, biedny, nieudany czy chory to odrzut i zmiłowania nie będzie. Pracuj aż do śmierci, bo emerytura to nędza i beznadzieja. Rozwiązania zastosowane przez Hitlera16 zostały skompromitowane, były nieekonomiczne, brutalne i nieestetyczne, ale słuszny cel uwolnienia państwa od demograficznego ciężaru ludzi zbytecznych można ostatecznie rozwiązać elegancko, dyskretniej i szyderczo. Dawanie humorystycznie małego kieszonkowego, czy raczej skąpej jałmużny zamiast opieki społecznej (czytaj: lokal, leczenie plus pieniądze na życie bez wykluczenia z kultury) jest niezłym rozwiązaniem, ale niepełnym. Dla osiągnięcia pełnego efektu leki muszą być drogie, żadnych zniżek i tylko na receptę, a dostęp do lekarza-specjalisty musi być wysokopłatny lub planowany w bardzo odległym czasie. Jeśli emeryt zakupi wizytę u lekarza, to może mu nie wystarczy na zakup lekarstw albo na jedzenie, na opłaty lub na ogrzewanie, a czekając na odległy termin leczenia, niech liczy, że choroba również spokojnie poczeka albo, zlekceważona, pójdzie precz. Takiemu człowiekowi niepotrzebnemu władza daje aż nazbyt dużą szansę odchudzania się do skutku, zamarznięcia do skostnienia, mieszkania bez elektryczności lub bez mieszkania, doskonalenia się w cierpliwości i pokornego czekania na śmierć, która każdego czeka i nie ma przed nią ucieczki.

√-5 – Każda pomoc jest okazaniem zacności i należy doceniać dawanie, nawet i tych nazbyt dużych szans. – Zdanie „Nie interesuje mnie los najbiedniejszych” to tylko zabawne przejęzyczenie. – Czas wygłodzić nędzę. Umrą i po kłopocie. – Nie wypada przesadnie pomagać, bo starość, nędza i choroba to kara za grzech pierworodny, bo jakże inaczej interpretować te zbyt powszechne zjawiska w katolickim kraju. – Jeśli zbiedniały coś posiada i czegoś pragnie, powinien marnowarte własnostki i mrzonki o wzniosłodurnej kulturze odrzucić jako zbędny balast. Niech modli się o zbawienie i rajską szczęśliwość, która przecież jest wieczna i więcej warta niż wszelkie przemijające dobra doczesne. I niech współczuje bogaczom, przed którymi bramy raju są na zawsze zamknięte. – Tutaj nie ma miejsca dla nazbyt licznie rozmnożonych biedaków, niechaj tłumnie pospieszają do nieba, miejsca dla błogosławionych ubogich, i niech tam będą na zawsze szczęśliwi, życzymy im tego z całego serca. My zamiast wiekuistej szczęśliwości mamy krótką chwilę ziemskiego używania żywota, potem nicość lub piekło, więc nie ma czego zazdrościć bogaczom. – Kto nie umie pływać, niech tonie. Dajemy zasiłki pogrzebowe.

56

√-6 Długo pisałem, ponad rok, bowiem nie jestem jakimś Herkulesem ducha, lecz bezsilnym nędzkiem i do tego głupio przewrażliwionym na wszelkie aspekta rzeczywistości; jak słyszę przekleństwa, to czuję się opluwany, chamstwo mnie poniża, nachalna reklama odpycha, od smrodu uciekam, aby się nie udusić, kulty przemocy i religie bólu są dla mnie wynaturzeniem. Dbam o mój marny umysł, wolny jestem od telewizora, radia, gazet czy internetowych serwisów, nie oglądam głupawych igrzysk i nie należę do żadnego stronnictwa. Moje mniemania o rodzaju ludzkim są bliskie poglądom Jonathana Swifta i gdy przebywam w ludzkim towarzystwie, to nader często jestem zawstydzony. Mój słabowity duch osobny kąt lubi i ceni sobie spokój, a choć bezmiernie jest drobny, to nigdzie nie pasuje, więc jakiem wynaturzony szaleniec, piszę rzeczy ponuro przyziemne, nieozdobne i nieoperfumowane. Pobyt w „Dolnośląskim Centrum Zdrowia Psychicznego” sp. z o.o. był dla mnie istną torturą i przez szereg miesięcy byłem rozbity, bez sił do opisywania tego krótkiego epizodu i dobrze wiem, że takie zdarzenie może być śmiertelnym zagrożeniem. Umęczony byłem i ciężko i powoli, z przerwami, aby nie dać się ponieść emocjom, pisałem, najspokojniej, jak tylko mi się udawało. Psychuszka to nie żarty. Pisarz i świetny pianista, meloman i mistrz odmiennego stylu bycia, Krzysztof Niemczyk, któremu za życia opublikowano jedno opowiadanie17, po konfiskacie twórczości i półrocznym pobycie na obserwacji psychiatrycznej tak upadł na duchu, że porzucił pisanie oraz życie. Psychuszka to nie żarty. Życie też nie jest wesołe. Za to władza uwielbia ponure kpiny, udając dbałość o zrównanych poddanych. Równiejsi mają swoiste poczucie humoru, honoru i niegodności.

√∞ Mnóstwo myśli, sensu mało, kłamstw dostatek, wręcz nad miarę. Pozostawiam na boku psychiatrię z jej medycznymi roszczeniami, bo to są kpiny i upadek mentalny. Logika i psychologia stanowią bliźniaczą parę przeciwieństw, niczym odbicia w krzywych zwierciadłach. Psychologia ujawnia rolę kłamstwa w życiu ludzi; logika szuka uniwersalnych narzędzi do odróżniania prawdy od fałszu. I wszystko na nic. Poncjusz Piłat, namiestnik rzymski w Judei, poczuł się tak dotkliwie zbrukany pytaniem o prawdę, że musiał natychmiast umyć dłonie. Prawda jest wstrętna i wynaturzona. Pamiętał o tym wielki językoznawca, nakazując pisać prawdę, ale tylko tę właściwą. Niestety jestem zbyt głupi i z powodu braku wprawy w korzystaniu z rozumu, niepoprawnie wciąż myślę niewłaściwie oraz namawiam do myślenia bez właściwości. Pod koniec jeszcze jeden cytat: Światowa Konferencja na temat Praw Człowieka przyznaje, iż skrajna nędza i wykluczenie społeczne stanowią pogwałcenie ludzkiej godności. Zgromadzenie Ogólne ONZ, 1993: ust. 25. Podwójne pytanie: Jak często widzisz nędzarzy grzebiących w śmietnikach, jak często spotykasz lu-


dzi proszących o wsparcie? A czy zauważasz zakazujące dawania wsparcia żebrakom wielkie plakaty z umieszczonymi na dole numerami alarmowymi policji i straży miejskiej? Czytelniku, jeśli chcesz poznać prawdę o pomocy społecznej, odwiedź wspaniały, o kubaturze przerastającej wszystkie wrocławskie domy opieki, czarny biurowiec Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej i poproś o pomoc, a z pewnością jej nie otrzymasz i tylko doznasz upokorzenia. Ja dowiedziałem się tam, że jestem bogaczem, gdyż sześćsetzłotowa renta to i tak zbyt wiele jak na jedną osobę, która nie ma mieszkania i jest chora. Pieniądze są dla urzędasów, a nie dla biedaków. Cała para idzie w gwizdek. Jest MOPS, ale to zły i żarłoczny pies. Rzeczywistość trwa, więc proszę o przysyłanie na mój adres internetowy tadeuszjacek@gmail.com informacji o pustostanach. Temat ten fascynuje mnie i zdaje się, że kryje wiele zagadek. Liczę na współdziałanie i obiecuję dokładną relację z prac badawczych, ale przypominam: k a ż d y t e m a t s p o ł e c z ny j e s t n i e c e n z u r a l ny, c z y l i n i e p r z y z w o i t y.

Przypisy: 1. Wulgaryzmy pomijam, więc występuje tu efekt znacznego skrócenia cytowanych wypowiedzi. 2. Chory niech się szczupło wiktuje i leków zdrowym nie podkupuje. Chory biedak jako ciężar Zakładu Ubezpieczeń Społecznych winien postarać się państwu ulżyć, czyli zrozumieć sens cierpienia i bezodwłocznie przeanielić się w nadistnienie. Składki przymusowo płaci się za istnienie i basta. Kto ma pieniądze, jest zdrowy, więc może się odpłatnie leczyć, ile dusza zapragnie. 3. Rzecz dziwna i sroga dzieje się w kraju i jak niegdyś na zbrodnie komunistyczne, teraz chorujemy na prawa nowomodne, ale niech nikt nie waży się twierdzić, że według rządowych ustaw Sejmu i Senatu praktykuje się zbrodnię eutanazji. Społeczeństwo jest za stare i zbyt dużo jest ludzi chorych oraz biednych, więc zwierzchność musi rozwiązać ten problem. Nie jest eutanazją starców, emerytów i rencistów odmowa leczenia, roczny termin wizyty u lekarza czy samobójstwo z rozpaczliwej nędzy, podobnie jak zamarznięcie zimą w nieogrzewanym pokoju – to bezdyskusyjne. Wegetacja – jak nazwa wskazuje – to życie. A kto żyć nie da rady – jego sprawa. 4. Prawo, czyli niesprawiedliwość, gdyż historia to proces ciągłego i konsekwentnego wyzysku ludu w interesie klas rządzących. 5. Czas ludzi ubogich jest traktowany jako bezwartościowy i dlatego komunikacja zbiorowa musi być powolna. 6. Używanie w tym kontekście słowa „informacja” jest oczywistym przekłamaniem, bowiem bodziec nie jest informacją, dopóki nie zostanie rozpoznany. Nie jesteśmy „bombardowani informacjami”, lecz nadmiarem bodźców.

7. Po przekroczeniu progu instytucji totalnej natychmiast (...) rozpoczyna się pasmo poniżeń, upokorzeń i profanacji Ja. Bezustannie się je zawstydza i wyśmiewa, nawet jeśli nie jest to zamierzone. (...) Procesy udręczania czyjegoś Ja to dość powszechny wzorzec funkcjonowania instytucji totalnej. E. Goffman, Instytucje totalne, tłum. O. Waśkiewicz, J. Łaszcz, Sopot 2011, s. 24. 8. Dawny pacjent szpitala psychiatrycznego mówi o upokorzeniu związanym z wydzielaniem papieru toaletowego. O jego wydanie trzeba było za każdym razem osobno prosić. E. Goffman, dz. cyt., s. 49. 9. W instytucjach totalnych bardzo często dochodzi do upokorzeń fizycznych. I tak, w szpitalach psychiatrycznych często zmusza się pacjentów do jedzenia wszystkich posiłków łyżką. E. Goffman, dz. cyt., ss. 30-31. 10. Szczegółowo opisuję to w utworze zatytułowanym DKR. 11. W tej kwestii polecam książkę Jadwigi Staniszkis Postkomunizm. 12. Przykładem jaskrawym są odrażające i bezsensowne „procedury bezpieczeństwa” na lotniskach. Służą one przyzwyczajaniu poddanych do biernego znoszenia upokarzających praktyk i do władzy ludzi w mundurach. 13. Typowe cechy ludzi służb to: myślistwo, czyli żądza zabijania, sprawność cielesna powyżej normy, okazywanie pozytywnego nastawienia jako stała maska oraz niska kultura języka. 14. Budowanie nowych więzień, powiększanie listy wykroczeń, za których popełnienie grozi więzienie, polityka „zero tolerancji”, surowsze i dłuższe wyroki – pojmuje się jako wysiłki, które mają umieścić podupadający „przemysł składowania odpadów” na nowych podstawach (...) więzienia stanowią wzór naśladowany przez inne środki przemieszczania ubogich i bezrobotnych (poprawniej: „niezatrudnialnych”) – i funduszy na neutralizację ich potencjalnie wybuchowego oddziaływania na społeczeństwo jako całość – z rubryki „problemy społeczne” do rubryki „prawo i porządek”. Z. Bauman, Praca, konsumpcjonizm i nowi ubodzy, Kraków 2006, s. 176. 15. Jeśli chorzy nie mają dostępu do lekarza-specjalisty i leków, to jak to nazwać: eutanazją czy eksterminacją? 16. Pomiędzy grudniem 1939 a sierpniem 1941 – czyli w dwadzieścia miesięcy – 50 tysięcy osób pozbawiono życia w ośrodkach eutanazyjnych w ramach obligatoryjnego uśmiercania nieuleczalnie chorych. Niestety, nie ma statystyk dotyczących śmiertelności ludzi starych i chorych, umierających z braku opieki zdrowotnej i socjalnej, więc trudno porównać, który system jest/był skuteczniejszy w rozwiązywaniu problemu ludzi zbytecznych. Obecnie w Polsce jest około 10 milionów ludzi zbytecznych. Rozwiązanie metodą Hitlera to 400 miesięcy i budowa specjalnych urządzeń, więc tempo pozbywalności ludzkich odpadów trzeba zwiększyć innymi sposobami. Zamiast zabijania należy tak ułożyć warunki, aby niepotrzebni sami się wykończyli. 17. Nie jestem pewny, czy był to „Krakowski Almanach Młodych”, czy jego druga edycja, natomiast pamiętam tytuł: Chłopczyk rozbijający rodzinę i choć czytałem bardzo dawno, zaliczam to opowiadanie do utworów absolutnie mistrzowskich.

57


Dziennik

Jerzy Franczak

5 sierpnia Siedząc na murku i liżąc lody, można podziwiać zatokę. Mętne wody przelewają się i przewalają, ciemne strumienie oblizują piaszczysty grunt, aż nagle tafla wody zamyka się, podnosi potężne czerwone boje i kołysze sobie nimi. Albo wręcz przeciwnie, w czas odpływu, morze cofa się, odsłaniając grząskie, naszpikowane muszlami i krabami łachy, które Hania nazywa „ciaparapa” i na wszelki wypadek nie podchodzi za blisko. Piętnaście kilometrów morskiej pustyni, wilgotny piasek i żwir, po którym łażą mewy i poławiacze muli, wysepki, kępy traw i owce, w oddali drugi brzeg, na którym widać latarnię morską Saint-Valery-sur-Somme. Jakby zrujnowany pejzaż... Zepsuty landszaft. Malutkie miasteczko zwane Le Crotoy, przycupnięte nad brzegiem zatoki – te wszystkie deptaki i lunaparki, resto i bistro – wywiera na mnie w godzinie odpływu dziwne wrażenie o posmaku post-apo (co jest zarazem śmieszne i patetyczne). Bo wygląda to tak, jakby morze nie miało już siły falować, jakby słabło i wsiąkało w ziemię, na dodatek z ziemi wyskakują wtedy malutkie powietrzne bąble i w powietrzu unosi się taki cieniutki bulgot, zamierający na granicy słyszenia. A na tle tego morskiego cmentarza rozgrywa się zwykły sierpniowy wieczór. Ludzie kręcą się niespiesznie albo siedzą przy kawiarnianych stolikach i patrzą beznamiętnie na te zniszczenia. Miałem zamiar wystrzegać się takich impresji, ale jestem osłabiony słońcem, dobrym jedzeniem i nadmiarem snu. Jestem połowiczny i niepoczytalny, wydrążony i chochołowy, i odpoczywam sobie w tej kra-

58

inie nieżywej, gdzie pejzaż kończy się z cichym gulgotem co osiem godzin. Te słowa notuję na polu namiotowym: z jednej jest strony żwirownia, z drugiej pastwisko. Huk wielkich maszyn i ciężkie spojrzenia białych krów. Przed chwilą kropiło. Hania pyta mnie, dlaczego ta krowa tak patrzy, a zaraz potem, nie czekając na odpowiedź: a jakbym był rzeką, to ludzie by mnie pili? I jeszcze coś mówi (bo mówi bardzo dużo) (właściwie mówi niemal bez przerwy), może nawet sama sobie odpowiada, a ja myślę o czymś innym... Nie wiem. Swojski krajobraz – może krowy nadto blade i zmierzch zapada dużo później niż u nas – więc wszystko niby wiadome i znajome, ale czasem ta identyczność łypie na mnie podstępnie, łąka staje się nagle podejrzana, deszcz jakiś szemrany... Odwracam głowę, nie mam siły. Mam za to merguez i camembert, w sam raz na grilla, a Phil kupił wino. Odkryliśmy też całkiem niezłe piwo francuskie, ale nazwy nie podam, bo to nie product placement, nie zniżę się do tego (no chyba że mi zapłacą). Hania bawi się syrenką – koszmarnie różową laleczką, którą wybłagała u nas w tutejszym Carrefourze. Czesze ją, przebiera, nuci coś przy tym, a ja patrzę na nią bezmyślnie, po krowiemu, aż nagle nachodzi mnie coś w rodzaju déjà-pensé: myśl, która powraca w niezmienionej postaci plus dziwne wrażenie samego powtórzenia, zdublowania się i nałożenia dwóch chwil, dwóch momentów życia. Hania żyje w innym, równoległym świecie. To samo myślałem kilka lat temu, gdy Sonia była w jej wieku (zresztą zanotowałem to w Kwiatkach). To nawet nie jest myśl, to sensacja, rodzaj wzburzenia, nieprzepuszczonego


przez żadne pojęciowe filtry. Nasze światy są równoległe, ale nie alternatywne. Logika tych światów jest wieloraka, ale wewnętrznie niesprzeczna. (Myśl ważka, ale tylko jak na krainę Urlop. Czym jest kraina Urlop, będzie dalej wyjaśnione).

6 sierpnia Przez dwa tygodnie czytam jedno zdanie, a brzmi ono tak: Chociaż to kogoś może dziwić, Edelweiss, dziadek Martina, był Szwajcarem, krzepkim jegomościem z sumiastym wąsem, który w latach sześćdziesiątych XIX wieku pracował jako guwerner dzieci petersburskiego dziedzica, niejakiego Indrikowa, i poślubił jego najmłodszą córkę”. To początek Splendoru – jedynej powieści Nabokova, której nie znam i którą wożę po starej Francji jak jakiś survival kit, który zresztą nie jest mi do niczego potrzebny, bo w zupełności wystarcza mi to jedno zdanie, to grzeczne zaproszenie do staromodnie skrojonej opowieści, w którym wyczuwam i powagę, i sympatyczną filuterię. Czytam „Le Monde” i darmowe ulotki reklamujące uroki Baie de Somme, tej sielskiej krainy, która dla Victora Hugo stała się... Ale to już nie jest ciekawe. Jakieś dwa tygodnie temu, w pociągu do Wrocławia, czytałem Łaskawe Littella. Dzięki awarii trakcji podróż trwała siedem godzin (spóźniliśmy się na nowohoryzontową retrospektywę Ulricha Seidla), ale i to okazało się za mało, zatrzymałem się na wizytacji Maxa Aue w Auschwitz. W pierwszym momencie zareagowałem standardowo – szok, wstręt, fascynacja pornografią śmierci. Kilka potężnych obrazów wciąż mnie prześladuje (pakowanie ludzi do rowów metodą „na sardynkę”, mrowie bezpańskich wszy, szukających nowych żywicieli itd.), a jednak mojej lekturze towarzyszyło narastające uczucie zawodu, przechodzące w lekką irytację. Littell z godną podziwu precyzją prowadzi swojego bohatera przez skrwawione ziemie i każe mu beznamiętnie relacjonować największe horrenda wojny. W tym beletryzowaniu potworności jest jakaś programowa ostentacja i ilustracyjność (chociażby wobec tez Klausa Theweleita, spopularyzowanych przez J.L. w Suchym i wilgotnym), a także pewien naddatek, nadwyżka literacka, która wychodzi na jaw i poczyna drażnić w kluczowych scenach, w miejscach szczególnie sfastrygowanych, takich jak żenująca rozmowa naszego sympatycznego hauptsturmführera z oficerem Armii Czerwonej, niejakim Prawdinem (!), w której dochodzi do zrównania Marksa (!) i Hitlera oraz ich zbrodniczych reżimów, a także w tych wszystkich erudycyjnych wtrętach, dysputach, nużących tyradach... Chyba Littell chciał nadać powieści „wagę problemową”, dlatego nafaszerował ją wypisami z lektur historycznych i filozoficznych, dla niepoznaki zatapiając je w dialogach. Mnie drażni ta kontrabanda. Nie podoba mi się, że na zmianę serwują mi krwawy ochłap i dyskusję panelową. Chociaż z drugiej strony... A w Le Crotoy jest fajna karuzela i lody jabłkowe.

7 sierpnia W Saint-Valery-sur-Somme dają dobre naleśniki z czekoladą. W Hault jest pyszny pain au chocolat i superowy plac zabaw. Boulogne sur Mer to duża plaża i dobre frytki. W Le Tréport, oprócz wąskotorowej kolejki (francuski łamaniec językowy – funiculaire) jadącej na szczyt klifu, mamy jeszcze gofry. Romańskie kościoły i warownie też można znaleźć tu i ówdzie, ale powiedzmy sobie szczerze: jeśli ocalały, to przypadkiem, jeśli je podziwiamy, to z roztargnienia, jeśli są piękne, to za sprawą morskiej bryzy, kwilenia mew i wakacyjnego laissez-faire. Tak zwane „zwiedzanie” to czynność wyuczona i wysoce podejrzana. O ile nie staramy się usilnie być „turystami” czy „podróżnikami”, następuje redukcja świata – do gry barwnych plam i smaków. Redukcja życia do najprostszych smutków i radości. Loci amoeni: plaża, dreptak, kafeja, łączka przed namiotem. Oczywiście przesadzam, my też zwiedzamy, cmokamy nad tutejszymi cités médievales, wdrapujemy się na wieże i mury obronne, wchodzimy do klasztorów i katedr, ale to wszystko odbywa się jakby... Jakby ta historyczna kraina była tylko znakiem wodnym, uwierzytelniającym autentyczność naszych przeżyć. Wokół rozciąga się ziemia Urlop, do złudzenia przypominająca rzeczywistą Pikardię. Żeby nie było: w ogóle nie chodzi mi o Blake’a ani o Miłosza, wcale nie narzekam i nie twierdzę, że to kraina duchowych cierpień (ani duchowych rozkoszy)! To kraina „tak jakby” i „zobaczy się”, „po prostu”, „a bo ja wiem” i „czemu nie?”. Hania powiedziała o morzu: „groźne, ale piękne”. A potem wycofała się do strefy suchej – na plażę – i wyjaśniła mi rzeczowo, że lody kawowe robi się z piasku suchego, a czekoladowe z mokrego.

9 sierpnia Pogoda bezwietrzna, cisza. Wiatraki nieruchome, Hania mówi, że pewnie baterie im się skończyły. Obnosi się ze swoimi spostrzeżeniami z pewną ostentacją, świadoma efektu, jaki wywołuje, świadoma roli „małego człowieczka”, który budzi u dorosłych szczególny rodzaj rozczulenia. Z premedytacją zabawia towarzystwo, opowiada jakieś historyjki, mądrzy się, dyrdymali, śpiewa i podryguje, w ten sposób realizuje typowy scenariusz (jak ona mało wie o świecie i jak uroczo miesza wszystko ze wszystkim!), a trochę też jakby nas przedrzeźnia (kiedyś mówiono o dzieciach „błazenkowie”, jak w Żywocie... Reja, gdzie błazenkowie kuglują), zmusza do popatrzenia na siebie przez odwróconą lunetę. A może z rytualnym rozczuleniem odkrywamy dziecko, które śpi w nas? Wówczas nasza radość byłaby w jakimś stopniu autoerotyczna. Choć jest też inna możliwość: mianowicie, że odpominamy sobie mimochodem, jak wyglądał świat dawno dawno temu, zanim został pochwycony w sieci common sense’u, kiedy był czystym ruchem i możliwością przemiany. Jak w ulubionej bajce Hani, Krecik chemikiem (wcześniej mówiła: „chomikiem”), gdzie akcję

59


zastępują pstrokate, radosne eksplozje różnych substancji, które dezerterują z tablicy Mendelejewa i powołują do życia różne efemeryczne kształty (zamek, pociąg itd.), a na koniec, spryskane jakimś aerozolem, ulatniają się w postaci barwnych baniek. Wspomnienie Hani (à propos wielorakiej logiki): była na placu zabaw i miała przypięte białe skrzydełka, a pod szyją taki specjalny guziczek, że jak się go nacisnęło, to skrzydła machały, dzieci latały, a dorośli musieli trzymać je za nogi. Tak było, nie przeczę, choć mnie się pewnie wydawało, że ją podrzucam lub niosę na barana.

11 sierpnia Gdy rozum śpi, budzą się „złe potwory” (bo istnieją też „dobre potwory”, jak mówi Hania: sądząc z rysunków, są prostokątne, a zamiast głowy mają żółtą samoprzylepną karteczkę). Pamiętam bardzo dobrze moje koszmary, zwłaszcza te długie, monstrualne tasiemce, które zatruwały mi noce. Jeden z nich nawet chciałem wykorzystać w powieści, ale wydał mi się zanadto literacki. Otóż śniło mi się często, że stoją przede mną trzy ukochane osoby – mama, brat i ciocia – i pytają, z kim chcę pójść do Hermesu (czyli do domu handlowego, który był świątynią konsumpcji na osiedlu Ugorek w czasach PRL), a ja martwieję ze strachu, bo znam ten scenariusz, wiem, jak to się skończy, pozostaje mi wybrać rodzaj tortury. Wybieram kogoś, idziemy, a w sklepie, gdy wkraczamy na schody, ten ktoś – mama, brat lub ciocia – puszcza moją rękę, przyspiesza kroku i powoli znika, a moje ruchy są ociężałe i powolne, grzęznę w gęstniejącej, dławiącej rozpaczy... Wygląda to na marną łopatologiczną ilustrację lęku przed odłączeniem. Życie pisze najbardziej nieprawdopodobne scenariusze, literatura natomiast krępuje się źle pojętymi wymogami prawdopodobieństwa. Płaski, dwuwymiarowy stwór – uśmiechnięty cień chodzący na palcach po brzegu wanny. Dwóch facetów niosących wielki drąg – w powietrzu jakieś twarde, lepkie brzęczenie. Zamiast oczekiwanych tortur – tortura oczekiwania. Zamknięte pomieszczenie, dyndająca żarówka i mężczyzna, który kąsa własne przedramię, próbuje przegryźć sobie żyły, wgryza się w swoją rękę, to ciężka praca, słychać tylko jego sapanie i stękanie. Sny, które mnie teraz nawiedzają, które każą mi zrywać się w nocy i wrzeszczeć z całych sił, są inne, niemal abstrakcyjne i pozbawione fabuły. Czysty lęk. Nagie przerażenie. Niezmącona pewność, że to już koniec i wrzask zwierzęcia, które ocknęło się na miejscu kaźni. (Byłem z tym u psychologa, próbowałem nawet hipnozy – podczas której skupiałem się głównie na tym, by nie otwierać oczu – w końcu odpuściłem. Przeszło mi. Potem wróciło. Aż w końcu...) (Tajemnica. Autocenzura. Stosowność i grzeczność. Forma i bon ton. O ilu rzeczach nigdy nie napiszę! Gdy tylko zasiadam i włączam komputer, od razu uruchamia się niewidzialna maszyneria: system filtrów, które odsączają nieczystości i brudy, system rurek i alembików, w których chaotyczny zapis destyluje się w „literaturę”.)

60

12 sierpnia Wczorajszą noc spędziliśmy nad Pan tu nie stał – to taka gra planszowa, w której trzeba ustawiać się w odpowiedniej kolejce i zdobywać papier toaletowy oraz inne towary delikatesowe i przedmioty zbytku. Klasycznie skarnawalizowany PRL, który, jak ostatnio gdzieś słyszałem, nastolatkom kojarzy się przede wszystkim z designem. Graliśmy przy małej lampce na dynamo, w czwórkę – Syl, Phil, Wiola i ja – a w namiotach spały dzieci. Czy to przypadek, że dwa razy wygrała Wiola, a dwa razy ja? A może strategie kolejkowe przetrwały w nas w jakiejś szczątkowej postaci? Pytam, jak zwykle, dla żartu i całkiem serio. A w ogóle to dziś się żegnamy, Baillyj wracają do Mellet. Nie wiem, może wypada ich przedstawić? W końcu tylko udaję, że coś do siebie mamroczę, a w sumie przemawiam in public... No więc Philippe to mój mały kuzyn (petit cousin), zawodowy bezrobotny, muzyk (wokal, wiosło) grupy Baiki, w której śpiewa w pięciu językach, oraz Les Slaches (z nimi gra wyłącznie covery The Clash). Jego dziewczyna, Sylvie, ma w domu własny warsztat, w którym robi artystyczne bijou. Żyją sobie spokojnie – o ile można żyć spokojnie z dwójką synów – w pewnej wsi koło Charleroi. Można by powiedzieć, że „klepią biedę, ale są szczęśliwi”, gdyby nie to, że „klepanie biedy”, jeśli przełożyć to na nasze standardy, oznacza całkiem dostatnie życie. Nauczyłem się nie myśleć o tym i nie porównywać, frustracja może powodować raka i choroby serca. Określenie „pewna wieś” też jest problematyczne, w naszych kategoriach to raczej „małe miasteczko” – z ryneczkiem, domem kultury i teatrem, w którym mieszkańcy sami wystawiają sztuki po walońsku. No, powiedzcie grzecznie „bonjour”! Podczas obiadu u Jenny i Alberta Hania stworzyła jakiś abstrakcyjny rysunek. – Kto to jest? – Odkurzacz.

15 sierpnia Przy śniadaniu Hania zapytała mnie, po co są zwierzęta. A potem, zanim zdążyłem coś wymyślić: – Po co w ogóle są ludzie? Niewinne i naiwne (rozczulenie) zapytanie, a jednak – podszyte czymś demonicznym, przynajmniej dla kogoś, kto nie wierzy w żadne teleologie, bo odrobił lekcję diabła. – Życie jest bezzasadne, kochanie. Oczywiście nie mówię tego, rzucam tylko (fatalny wybieg) „jedz, bo wystygnie” (choć przypomina mi się prastare „pocą to się nogi nocą”). – A po co jeść? – Hania nie daje za wygraną. – Musisz jeść, żeby mieć siłę – tłumaczy jej Sonia po profesorsku. – A po co? – drąży Hania. – Po to, żebyś potem, jak będziesz miała własne dziecko, mogła je zmusić do jedzenia. Diabelnie inteligentna odpowiedź! Voilà, zaklęty krąg życia, w którym mozolimy się, szukając sposo-


bów na jego podtrzymanie i reprodukcję. Dalej, poza tym zamkniętym horyzontem, zaczyna się mrok, nieskończona niewiedza i wieczna spekulacja. Jedziemy do Brukseli, do Virginie i Gaetona. Pooglądamy sobie Manneken Pisa, a potem zbadamy granicę turystycznej zony, jak pamiętam, urywa się ona pięćdziesiąt metrów za tym małym ekshibicjonistą, jeśli iść w stronę Chapelle. Nagle – koniec gęściochy, zero szczebiotania, żadnych fleszy, sznur tanich czynszowych kamienic, ciemne sutereny, smród i rozpierducha (trochę przesadzam, ale z pewnością gdzieś tam kończy się ta średniowieczna symulacja).

20 sierpnia

A propos równoległości światów: nasze decyzje są dla dzieci jak kaprysy pogody, wszelkie negocjacje odbywają się poziom niżej. Nie pytają na przykład, dlaczego zwijamy namiot, jaki jest plan, dokąd jedziemy, tylko o to, która gdzie siedzi, czy w samochodzie można zapuścić ZAZ (Sonia zakochała się bez pamięci w tej szansonistce), czy można jeść słodycze itd. W drodze powrotnej spada pasek klinowy, dzieje się to na autostradzie przy 40-stopniowym upale, co gorsza mamy sobotnie popołudnie, kiedy cała Holandia przechodzi w stan życia utajonego, trafiamy do jakiegoś Venlo, absolutnie nie wiem, co dalej, a Hania krzyczy: – Plac zabaw! – I rzeczywiście, za zasłoną gorącego powietrza faluje jakaś huśtawka.

– Ale my nie skończyłyśmy! – krzyczy Sonia godzinę później w serwisie Renault, który jakiś miły pan otworzył dla nas po godzinach, a dzieci usadził za biurkiem, żeby sobie porysowały, no i właśnie znalazł jakiegoś mechanika... – Ładne? – Sonia kończy rysunek późnym popołudniem w warsztacie, w którym pracuje międzynarodowy proletariat – jakiś Arab, który spieszy się na Eid (koniec Ramadanu), wąsaty Gruzin oraz nie mniej (choć inaczej) wąsaty Polak – i po chwili oba równoległe światy ładują się do jednego auta. Happy end: śpimy na polu namiotowym w Jenie, obok jeziorka i boiska. Śni mi się, że jestem w kościele, w którym jakiś ksiądz spowiada kibiców piłkarskich, a potem święci piłkę, buty, ochraniacze, szaliki, kastety i maczety.

4 września Te słowa piszę już w Krakowie, w którym wszystko – rzecz jasna – „po staremu”. Wiem, bo zdążyłem już zrobić obchód i stwierdzam, że jest dokładnie tak, jak było. Chyba trwa sesja poprawkowa, co wnoszę z rozmowy podsłuchanej w tramwaju: – Nie doczytałam tej Showalter, tylko tego jednego tekstu nie przeczytałam, uwierzysz? Siedziałam na korytarzu, czekałam i modliłam się: Boże, tylko nie feminizm, Boże, tylko nie feminizm... No i jak myślisz, co dostałam? Nie wiem, co dostała, bo musiałem wysiąść. Czyżby jednak feminizm? Czy Bóg jest aż tak okrutny?

61


Z rezerwatu Opowieść w kawałkach

Jacek Podsiadło

Nie miałem w Szewnie dobrych warunków do dojrzewania. Dziś widzę, że żyłem w świecie zamkniętym. Trudno by mi było przywołać jakieś fakty na potwierdzenie tego, wskazać miejsca, którymi przebiegała niewidzialna granica, udokumentować jakieś zatrzymania na niej. To tkwiło w świadomości, było niewerbalną nauką od małego do niej przesiąkającą: innego świata nie ma, chłopczyku. Bo werbalnie to nawet się o innych światach wspominało: była gdzieś rzekomo jakaś Warszawa, telewizja pokazywała festiwale w Opolu i Sopocie, pogardliwie, bo pogardliwie, ale używało się słowa „hipis”, a skoro było słowo, to gdzieś daleko mogli istnieć i sami hipisi. Tylko że wszystko to były światy za siedmioma zaporami, siedemdziesięcioma kłódkami. Tym większe wrażenie na niewydarzonym odrostku robiły nieliczne epizody, kiedy przenikało do niego coś stamtąd, co stawało się namacalnym dowodem. Tak to dziś widzę. Te epizody to mogły być wakacyjne wizyty u ciotki w Mielcu, który wydawał się wielkim światem. Albo książki z księgarni wysyłkowej. Dwa, może trzy razy zamówiłem je bez większych nadziei, a jednak listonoszka przyniosła mi je potem! Książki te jaśniały zupełnie innym blaskiem niż książki zwykłe, wypożyczane z bibliotek lub kupowane w nielicznych ostrowieckich księgarniach. Ich okładki lśniły żywszymi barwami, ich karty były bielsze, a myśli na tych kartach zawarte z pewnością były głębsze. Albo mój debiut prasowy, wiekopomne wydarzenie, kiedy wysłałem dowcip do „Świata Młodych” i dowcip ten został w nim wydrukowany, a ja dostałem w nagrodę literki, które można sobie było „naprasować” na koszulkę złożone w dowolny napis! Byłem – zwróćcie uwagę

62

na porównanie, które teraz nastąpi – jak zielony pomidor w głębokim cieniu, któremu byle promyka słonecznego wystarczy, żeby nabrał barw. Aż pewnego razu padł na mnie ten promień. Chłopiec znalazł klucz do tamtego lepszego świata. Znalazł wyjście. Klucz leżał w poezji. Chłopiec nie spodziewał się tego i nie od razu to pojął. Nie od razu też klucz pozwolił się obrócić w zamku, wiadomo. Ale kiedy raz usłyszy się szmer za ścianą, nie zapomni się o nim, dopóki nie wyjdzie się z zamknięcia. A było to mniej więcej tak. Kiedy przeczytałem całą gromadzką bibliotekę prozą, bibliotekarka desperacko zaproponowała, żebym spróbował poezji. Była to dobra bibliotekarka. Nie taka, jakie znacie z własnych młodości i z filmów, cicha okularnica zaczytana w esejach, zawsze gotowa coś poradzić, aseksualna seksbomba, nie. Ale też dobra. Nie była jeszcze zgrzybiałą staruszką chorą na grzybicę, lecz wrosła w tę bibliotekę właśnie jak grzyb, o którym wszyscy zapomnieli i który korzysta z tego, żyjąc pełnią życia na tyle, na ile może żyć pełnią coś, co przyrosło do gleby w zgniłej ściółce pod paprociami czy gdzie tam grzyby rosną. Czekała do emerytury, to oczywiste. Stosunkowo często zdarzało się, że kiedy przychodziłem do biblioteki z torbą książek na wymianę, odbijałem się od zamkniętych drzwi. Próbowałem dopukiwać się swego, zrazu nieśmiało, a z wiekiem coraz bardziej stanowczo, a wtedy odgłosy libacji cichły, słyszałem, jak się uciszano i szeptem wznoszono toasty. Drzwi pozostawały jednak zamknięte. Stara bibliotekara piła z wiejską elitą władzy, bezrobocia nie było, ale tak ciepła posadka


wymagała jednak gwarancji, które regularnie należało ugruntowywać. Ponieważ takie rozczarowania, a właściwie, nie ma co owijać w celofan, oszustwa, były bolesne prawie jak randki z ukochaną, na które ukochana nie przyszła, usprawiedliwiałem nimi złodziejski proceder, jaki rychło zacząłem uprawiać. Biblioteka składała się z dwóch pomieszczeń: w pierwszym znajdowała się bibliotekarka, nieuporządkowane kartoteki, którymi nie umiała się posługiwać, i księgozbiór podręczny, zaś w drugim, większym, księgozbiór właściwy. Grzybia natura bibliotekarki sprawiała, że nie ruszała się z miejsca, ale wpuszczała mnie do drugiego pomieszczenia, gdzie do woli buszowałem w książkach, co ciekawsze wtykając za pas pod wierzchnie odzienie albo po prostu do torby czy tornistra. Nie wstydzę się tych kradzieży, gdyż chłopcem powodowała młodzieńczo żarliwa skłonność do literatury, a ponieważ poprzez alkoholowe orgie zawarte w tych księgach Słowo było już i tak zbezczeszczone, działalność czytelniczego harcerza miała też ten sam posmak, co romantyczne uwolnienia dziewic więzionych w lochach. Wstydzę się jednak prymitywnej metody, jaką stosowałem. Tom Sawyer na pewno by mnie zganił w tym miejscu. To znaczy w tamtym miejscu, wtedy, bo w miejscu, gdzie obecnie przebywam, Tom Sawyer nie ma do mnie dostępu. Może więc, żeby zagadać ten brak polotu, pochwalę się od razu fortelem, na który wpadłem w późniejszych latach. Otóż kiedy podrosłem, korzystałem też czasem z biblioteki miejskiej, gdzie panowała kultura wysoka, żadnych libacji, patrzenie na ręce i porządek w kartotekach. Jak ukraść książkę w takich warunkach? Tu już trzeba było użyć fantazji. Z miejskiej skarbnicy wiedzy przywłaszczyłem sobie zaledwie kilka pozycji, wprawdzie wybrakowanych, ale należących do najbardziej powabnych. A to wybrakowanie sam powodowałem. Wypożyczałem kilka książek i jeśli zakochałem się w którejś, wyszukiwałem wśród mnogości nieprzydatnych do niczego dzieł, które były w moim posiadaniu, coś zbliżonego do tej literackiej perły. Nie tematyką czy formą, ale formatem i grubością. Najlepiej jeśli był to stary podręcznik szkolny, który naprawdę już nigdy nikomu się nie przyda. Wycinałem żyletką upatrzoną książkę z jej okładek, pozostawiając wszystkie strony redakcyjne i tytułowe. Potem starannie, mocnym klejem wklejałem w te okładki pozycję, prawdaż, zastępczą. I grzecznie odnosiłem do biblioteki. Nigdy nie wpadłem. Nigdy też nawet nie próbowałem sobie wyobrazić miny czytelnika, który wypożyczywszy Wielkich wodzów Indian Piero Pieroniego, zasiadał wieczorem do lektury i już z pierwszych stron opowieści dowiadywał się, że gdy pracuje rzetelnie, to jest wesół, w oczach iskry ma, ręce jak kowal, że w budowaniu hartuje się zespół, a gdzie zespół, tam rośnie budowa, albo, co gorsza, kazano mu zbadać przebieg zmienności funkcji y =

1 ex2-1

y=

1 ex2-1

i naszkicować jej wykres, podczas gdy Indianie siedzieli w rezerwatach i daremnie czekali na sygnał do powstania. Wróćmy do wiejskiej biblioteki gromadzkiej. Pani Grzybowa była dobrą bibliotekarką, bo jeśli nie była akurat zajęta służbową libacją, można było z nią po-

gadać i potrafiła coś człowiekowi doradzić. Jako się rzekło, kiedy zabrakło książek napisanych dla mnie prozą, pokazała mi półkę z poezją. Spróbowałem i wzięło mnie. Proza była ciekawsza, bez dwóch zdań, za to poezja mówiła w taki sposób, w jaki ja myślałem, bez dwóch fraz. Tak, są ludzie, którzy nie wiedzą, że mówią prozą, i bywają ludzie niewiedzący, że myślą poezją. Pamiętam, jak odkryłem to myślenie u siebie, i musiało to być dojmujące doznanie, skoro je zapamiętałem. Stało się to po Drodze do sklepu „w Cukrowni”. Była chyba jesień. W wiośnie swego żywota szedłem obok dzikiego boiska piłkarskiego, tym obniżeniem, które kiedyś było dnem stawu. Słońce stało już nisko i drzewa rzucały na tę bezdrzewną równinkę długie cienie. Być może powtarzałem sobie w myślach „kawałek kiełbasy dobrze podsuszonej”, ale chyba coś innego. I pomyślało mi się, że cieniom wydłużyły się gęby. Myśl ta spodobała mi się i przez jakiś czas oglądałem ją w swojej własnej głowie, jak się pyszni, przegląda się w sobie i jak błyszczy pośród innych myśli, szarych i nijakich. Oczywiście nie wiedziałem wtedy, że właśnie stworzyłem metaforę. Parę lat później wykorzystałem ją nawet w wierszyku Godzina między. Kiedy człowiek wymyśli jedną metaforę, jest już stracony dla tego świata. A kiedy jeszcze osiągnie wiek licealny i amor zahaczy kopytkiem o jego serce wrażliwe jak wietrzny gong, to już naprawdę. Naprawdę nie trzeba było dużo, żebym zaczął układać własne „poezje”. W tamtych czasach ktoś, kto chciał wstąpić na usłaną różami ścieżkę twórczości literackiej, musiał mieć maszynę do pisania. Taka maszyna pisarza uwiarygodniała, a jego rękopiśmienne bazgroły przeistaczała w budzące szacunek, wypieszczone i gotowe do natychmiastowego zastosowania uniwersalia. Ale była też władza i władza ta pilnowała, żeby byle łachmyta nie mógł wejść w posiadanie świętej maszyny, bo co by to było, gdyby tak na przykład wszyscy zaczęli pisać. Wielu, od tego trzeba zacząć, niepokojąca obecność maszyny do pisania w miejscu zamieszkania pchnęłaby do wypisywania bzdur, z których niektóre wymierzone by były przeciw władzy. A bzdura napisana na maszynie sprawia wrażenie bzdury uczonej. Dlatego maszyny do pisania były drogie, trudne do zdobycia, sprzedawano je za specjalnym pozwoleniem oraz rejestrowano, i dlatego chłopiec, który powoli, powoli zmieniał się w mężczyznę, powoli zaczynał też nie lubić władzy. I pojawił się u mnie niesłychany pęd do pracy, którego nikt się po mnie nie spodziewał. Do pomocy Ojcu. Ojciec za dnia harował w swoim warsztacie stolarsko-ślusarsko-hydraulicznym, a zimą pobożnie dorabiał sobie jako palacz w kotłowni centralnego ogrzewania w podziemiu miejscowej plebanii. Nocami. Właśnie w tej ostatniej pracy lubiłem go zastępować. Nie była to ciężka robota, co dwie godziny trzeba było dowalić do pieca, a nad ranem wyciągnąć specjalnym kołowrotkiem na górę zasoby żużlu wyprodukowane nocą, dostawałem też za to uczciwy procent miesięcznego zarobku. Ale lubiłem te zastępstwa przede wszystkim dlatego, że czasem udawało się wypożyczyć na noc proboszczowską maszynę do pisania księdza Popiela. Mogłem wówczas do świtu tłuc szkolne erotyki, a gdzieś nade mną

63


nieliczni mieszkańcy plebanii kulili się z zimna przez sen jak Indianie w rezerwatach na próżno nasłuchujący sygnału do zrywu. Później ksiądz Popiel dał mi do zrozumienia, jakoś z półsłówek to wywnioskowałem, że nie cieszą go te moje maszynowe kanonady. I nie chodziło o zimno, poczciwy proboszcz bał się raczej, że wyprodukuję coś – nawet zupełnie nieerotycznego – za co go przymkną albo będzie miał pomniejsze kłopoty. Łatwo go zrozumieć. Naprawdę wszystkie maszyny były gdzieś zarejestrowane i w razie państwowej potrzeby można było rozpoznać po czcionce, na której z nich napisano coś na rząd. Zacząłem się więc rozglądać za własną maszyną do pisania. Równie dobrze mógłbym się rozglądać, czy jakieś piękne dziewczęta z Hawajów nie latają po Szewnie na golasa. Rozpuściłem wici wśród wszystkich znajomych, że chcę taką zaczarowaną maszynę kupić. Młodziutki byłem i nie wiedziałem jeszcze, że kiedy ktoś chce coś kupić, znajdzie się ktoś, kto mu to dostarczy. Któregoś dnia zobaczyłem przez okno widok, który mnie zafrapował. Adam Żarnota z Cukrowni, ten, którego rozwój trochę był opóźniony, a trochę spaczony, przemieszczał się polami z wielkim workiem na plecach. Przemieszczał się nietypowo. Przede wszystkim szedł właśnie przez pole, a nie Drogą. Geomorfologia zaś przesądziła o następującym ukształtowaniu terenu w okolicy: wszędzie było płasko, a wzdłuż Drogi prowadzącej od strony cukrowni, na działkach przedzielonych płotami lub siatką ogrodzeniową, nierównym szeregiem stały niejednakowe domki jednorodzinne. Za nimi rozciągała się połać pól uprawnych, na których rzeczywiście ktoś jeszcze wtedy siał zboże i zbierał kąkol. To, że jakiś osobnik przedzierał się tamtędy, równolegle do wygodnego szlaku pieszego, samo w sobie było absurdalne.

64

A że wyraźnie się czaił w odkrytym terenie, czujnie rozglądał i przykucał pod rzadkimi krzakami, czyniło rzecz całą niezwykle intrygującą i wartą obserwacji. Patrzyłem z rosnącym zdumieniem, jak Żarnota, niczym Święty Mikołaj, który dał drapaka z Wariatkowa, przeskakuje płot Najdów i chyłkiem przemyka przez ich podwóreczko. Potem zniknął mi z oczu, a zanim przeszedłem do drugiego okna, u drzwi rozległ się dzwonek. Zszedłem i otworzyłem. W worku zboczeńca ukryta była oczywiście ona, moja maszyna do pisania. Targu nie dobijaliśmy długo. – Skąd ją wytrzasnąłeś? – Załatwiłem. Przede wszystkim rzucało się w oczy, jaka jest piękna. Moje pokolenie potrafiło to docenić, Zdzisław Jaskuła niewiele później wydał tomik Maszyna do pisania, z którego do dziś pamiętam zdanie Moja maszyna do pisania jest piękna. Napaćkane białą farbą znamię inwentaryzacyjne prawie jej nie szpeciło. W drugiej kolejności rzucało się w oczy, jaka jest ogromna. Potężna. Wałek, w który wkręcało się papier, miał chyba z metr szerokości. Klawisze wielkie jak trzonowce konia. Umaszczenie w pięknym kolorze zaśniedziałego srebra. Od razu wyczułem jej lekko znarowioną duszę, ciąg ku swobodzie. Jak dziecko, które dostało dwie zabawki naraz, nie wiedziałem, czy od razu usiąść i próbować coś napisać, czy na razie tylko napawać się jej widokiem. Kiedy moja starsza siostra wróciła z pracy, również wybałuszyła oczy na widok maszyny. Pracowała wówczas sezonowo w biurze cukrowni. I właśnie tego dnia przesłuchiwała ją milicja, bo w nocy ktoś skradł z jej biura maszynę do pisania. Nie z jej biurka, ale z jej biura, tego samego pokoju, w którym pracowała. Dobrze, że nie przesłuchiwali jej dzień później. Byłem dzieckiem szczęścia.


Koniec świata w emaliowanym ogrodzie Hesperyd

Zyta Rudzka

Pojechała do zwykłego miasta. W tramwaju linii sześć zaczepił ją zwykły mężczyzna: Pani, jak dojechać do przystanku Miłość? Chociaż nietutejsza, odpowiedziała wyczerpująco. Pomyślała: skoro jest smutny, na pewno dam sobie z nim radę. Ślub wzięli tuzinkowy. Ksiądz miał zwykłą krostę, a ministrant czkawkę. Panna młoda niczym się nie wyróżniała. Ani welonem, ani urodą, ani nadzwyczajnym szczęściem. Urodziły się dzieci ze zwykłymi dziesięcioma palcami u nóg i rąk. Moczyły się. Pies, jak by tyle dostawał grzałką, to by się nauczył biegać na kibel, ale nie one. Mieszkanie zwykłe. Spali w jednym pokoju, innych nie było. Tylko ona nie spała. Czuwała, żeby w zwyczajnym momencie ściągnąć dziecko na nocnik. Nocnik też był zwyczajny. Emaliowany. Z Olkusza. Pracowała, zwykły pracownik umysłowy, żeńskiej końcówki jeszcze nie było na świecie, nie mogła być pracowniczką umysłową. Wydawała z magazynu zwykłe produkty niezwykłego pożądania: cukier, kaszę, łatę na kilogramy, a ósmego marca – wedlowskie muszelki w sreberkach. Potem ślubny wybrał freedom niezwykłą, sraczki od komuny dostał i żelazną kurtyną się podtarł, wała partii i rodzince pokazał, a ją od razu z roboty na pysk i na przesłuchanie, zwyczajne i przaśne po nerkach pranie, cycków przypalanie, zęba na żywca rwanie. Z powodu wolności ojca syna wyrzucili z szachowego koła młodzików. Zamknął się w piwnicy, po tygodniu wrócił, przez okno puchary wyrzucił. Przerzucił się z szachów na karate domowe. Krew z nosa matki w fantazyjny sposób pociekła, pięść nie-

banalnym szlaczkiem ząb ukruszyła. Uroda i tak jej nie była potrzebna, kto by taką choćby kijem chciał wyruchać, no to pracy szukała. Cały czas teraźniejszy z kwitkiem odchodziła. W końcu w maglu się zatrzymała, para na kolanach syczała, znaki na jej karku, jak na bydle, wypalała. Mijały lata, wolność wraz z cukrem i schabem środkowym nastała. Zacząłem dzwonić po obcych babach i opowiadać, że jestem ich wnusiem. Otworzyła zasuwę, wyglądała jak Lady Trash, ale cash dała. Po kilku tygodniach przytoczyła się na komendę i zeznała, że jestem jej prawdziwym wnukiem. Miała nawijkę, musieli mnie wypuścić. Pewnej niedzieli roku niepamiętnego, przysiadła. Chciała sobie przypomnieć, co wrzucała do potrawki i upadła. Zrodzona z matki. Roku niepamiętnego. Teraz umiera w kuchni, emaliowanym ogrodzie Hesperyd. Taboret skręcony w spiralę plus minus nieskończoność. Widzi, jak syn siedzi w jej siuśkach, głaszcze ją po głowie, smarka jak gówniarz i było jej wstyd za niego, że lekarz z drugim stopniem specjalizacji, a kawałka ligniny nie ma, żeby się obetrzeć. Widzi córkę, przeszukuje worki z cukrem i mąką, głupia, złoty łańcuszek jest w doniczce z geranium, na ławie, obok wypoczynku. Potem nie było syna, nie było córki, tylko światełko w tunelu. Zwykłe światełko, jak te co u niej w pokoju, góra sześćdziesiątka, a tunel też tuzinkowy, żadna tam podziemna rzeka. O tyle dobrze, że tunel jak każdy zwykły, wreszcie się skończył. I zobaczyła światłość wiekuistą. I nawet jakby milion Osramów wkręcili, to nie podskoczą, taka to jasność! Zyta Rudzka

65


Głucho

Łukasz Wojtysko

Jedne złe cechy Boh. odziedziczyła po ojcu, inne po matce. Życie jest takie niesprawiedliwe, narzekała Boh., dostałam od rodziców zestaw fifty-fifty. Boh. była niezwykle świadoma tego dziedzictwa, widziała w nim wszystko: całkowity brak zaufania do ludzi (odziedziczony po ojcu), arogancję (po matce), przewrażliwienie (po matce i po ojcu, ale po ojcu bardziej), słabe zdrowie (na odwrót), nieustający zły humor, którego nie potrafiła znieść (po ojcu), urodę wieśniaczki (po matce), wątpliwą wiedzę ogólną (po ojcu), skłonność do wypowiadania się na każdy temat (po ojcu), wiarę w magię i stany paranoidalne (po matce), rozrzutność (po matce) oraz przekonanie o własnej wyjątkowości (po ojcu, który zaraził się nim od matki). Samo dzieciństwo minęło jednak spokojnie. Wszystkie cechy, które wiele lat później miały urosnąć do zastraszających rozmiarów, w pierwszym okresie jej życia nie były nawet posadzone. Jako dziecko przypominała więc żyzną ziemię. Która, gdy weźmie się ją w dłonie i ściśnie, nie rozpada się na drobne kawałki, nie pozostaje zbita, ale zwyczajnie pęka. Śmiała się bardzo dużo, jeszcze więcej jadła. Matka Boh. uważała siebie za osobę światłą i to ona chciała nauczyć Boh. świata, marząc potajemnie, by córka zobaczyła w nim coś mniej okropnego, niż ona sama była w stanie dostrzec. Więc zamiast popołudnia na placu zabaw lub wycieczki do sklepu, zabierała ją na głodówkę w góry. Tam ze łzami w oczach pokazywała słońce przysłonięte chmurami; innym razem granitowe szczyty odgrodzone gęstą, mleczną mgłą. Z kolei na trzynaste urodziny kupiła córce globus. Tamtego dnia oczy Boh. spoczęły na ciężkim,

66

przepięknie wykonanym globusie. Matka podarowała jej go, mówiąc: – Tak wygląda nasza ziemia, kochanie, nie myśl, że jestem złośliwa. Ojciec Boh. natomiast zwykł mawiać, że nie wierzy w ewolucję: – Jeśli bowiem człowiek pochodzi od atomu – przekonywał – jeśli jest tylko częścią jakiegoś procesu, w trakcie którego całe nasze życie, ten syf międzyludzki, nie idzie do Boga, to ci, którzy pchają się do przodu, powinni być rozstrzelani. Kosmos nie istnieje – dodawał – a Droga Mleczna jest tak naprawdę głupim wymysłem. Ślepą, jednokierunkową ulicą. I już jako dwudziestolatka Boh.potrafiła jedynie myśleć o bezludnej wyspie. Godzinami przesiadywała w pokoju i przeglądała stary, szkolny atlas z nieaktualnymi mapami. Szukała miejsca dla siebie. Lata mijały. Jej najbliższe koleżanki kończyły szkoły, uniwersytety, zakładały rodziny. Dla niej wszystko było połowicznie interesujące – na przykład zaczynała studiować biologię tylko po to, by rok później głosić wyższość studiów geograficznych i jeszcze później zainteresować się filozofią, uważając ją za dyscyplinę miałką i bez przyszłości. Wszystkich wykładowców podejrzewała o brak dogłębnej wiedzy, rówieśników o złe intencje. – Zresztą, i tak jedni mnie nie słuchają, a drudzy nie lubią i uważają za brzydką – skarżyła się rodzicom. Nie mogąc sobie poradzić z narastającymi problemami, postanowiła napisać powieść. Chciała w ten sposób wymienić osobiste, gromadzone pieczołowicie niezadowolenie na coś znacznie ciekawszego. Pierwsza książka powstała w trzy miesiące.


Niestety, nasza bohaterka pióro miała lekkie, a do powiedzenia niewiele. Do tego wszystkiego własne problemy całkowicie przysłaniały jej otaczającą rzeczywistość – widziała tylko tyle, ile była w stanie sobie potem przełożyć na bardzo proste, logiczne zdania. Nawet sprzeczając się sama ze sobą, potrafiła jedynie rozwijać przyjęte dawno temu tezy, delikatnie korygować własne, do znudzenia powtarzane opinie, a nigdy naprawdę zaprzeczyć sobie czy naprawdę się z sobą nie zgodzić. Los tak chciał, że w wieku lat trzydziestu trzech była już autorką trzech autobiograficznych powieści: Odziedziczona, Sama, ale osobno oraz Wejdźcie wszyscy do środka. Krytycy zareagowali zgodnie (każda kolejna recenzja potwierdzała poprzednią), uznając teksty Boh. za skrzętnie zaplanowane, rozbudowane metafory, przezroczyste, nazbyt czytelne w kontekście najnowszych teorii. Za każdym razem główną bohaterką Boh. czyniła siebie samą, wierząc, że będzie mogła schować autobiograficzne wątki za niby wymyśloną postacią. Że uda jej się w jakiś magiczny sposób wejść na wyższy poziom i pokazać coś więcej niż subiektywny punkt widzenia. Pomimo fatalnych recenzji i niewielkiej liczby sprzedanych egzemplarzy, Boh. nie straciła nadziei. Wierzyła w to, że za czwartym razem uda jej się przechytrzyć samą siebie oraz niepotrafiących pisać krytyków, którzy również zachwycają się tylko tym, co w ciekawy sposób koresponduje z ich własnymi gustami. Otuchy dodawała jej samotność i własny pokój w domu rodzinnym. Niestety, w wieku lat 34 poznała wybranka losu – niezbyt urodziwego, wychudzonego alkoholika, dla którego straciła głowę, opuściła gniazdo i przestała pisać. Nie przeszkadzał jej wtedy nawet: brak oczytania (po stronie męża), kłopoty z orgazmem (po jej stronie), przewrażliwienie na punkcie słownej agresji i ciągła chęć przepraszania za siebie (po stronie męża), okropne warunki mieszkaniowe (po stronie męża), kłótliwość i rosnący wstręt do ludzi (po jej stronie), brak sympatii wobec własnego ciała (po jej stronie). Kiedy minęły trzy bardzo długie lata, Boh. odkochała się, zostawiła męża oraz zdecydowała się na powrót do samotnego-rodzinnego życia. Pierwszą noc po rozstaniu Boh. spędziła w domu najlepszej, choć znienawidzonej koleżanki. Spała w salonie. Przyszła wtedy do niej matka i poleciały gdzieś razem samolotem. Matka siedziała przy oknie i w pewnej chwili powiedziała do niej: Pomyśl córeczko o swoim najlepszym orgazmie, pomnóż go teraz razy tysiąc, dodaj dwa średnie orgazmy z okresu dojrzewania, pomnóż razy trzy, następnie dodaj jeden orgazm wielokrotny (liczą się te od 5 do 7), pomnóż przez dowolną liczbę większą od tysiąca. Po udanej podróży wróciły razem do gniazda. W rok po rozstaniu Boh. napisała czwartą książkę, a krytycy pochwalili publikację: Ta autorka do perfekcji opanowała brak umiejętności powiedzenia czegokolwiek i za to należą jej się brawa. Literacka frustracja i nienawiść do samej siebie sprawiły wreszcie, że Boh. zaczęła mieć kłopoty ze zdrowiem. Rodzice odnotowali następujące symptomy: duszności, brak apetytu, kołatanie serca, ataki paniki, wrzody, a także kamicę

nerkową. Za namową ojca Boh. spróbowała bioenergoterapii. Matka przekonywała ją do tarota i szukania odpowiedzi w gwiazdach. Wszystko na marne. Z dnia na dzień Boh. chudła w oczach. A kiedy odwodniła organizm i przewieziono ją do szpitala, uciekła z niego natychmiast. I schowała się w swoim pokoju. Jak wykrzyczała wtedy: Już na zawsze! Po wielogodzinnych rozmowach z rodzicami zgodziła się jednak na wyjazd do sanatorium. Napiszę w nim swoją najlepszą książkę, zupełnie inną od poprzednich – powiedziała do ojca. Boh. była przekonana, że fizyczne cierpienie stanie się wreszcie czarną dziurą w jej własnym światopoglądzie i zupełnie zmieni wizję rzeczywistości, obecną w jej tekstach. Ku jej zaskoczeniu, książka poszła jeszcze lżej niż zwykle, Boh. miała wrażenie, że sama się pisze. Sanatorium zaczęło jej wtedy działać na nerwy. Wszyscy kuracjusze stali się obiektem nienawiści, a potem literackiej kpiny, do której Boh. kompletnie nie miała dystansu. Zaczęła jeszcze złośliwiej komentować ludzi i ich chimeryczne zachowania, brak odpowiedzialności, małostkowość, nielojalność oraz interesowność. Po trzymiesięcznym pobycie w sanatorium nasza bohaterka doszła do mrożącego krew w żyłach wniosku: Dni stały się nazbyt ciężkie, a mój stan zdrowia się pogorszył. To zrozumiałe, że zdecydowała się na ucieczkę.

*** Widzimy ją teraz, jak wsiada do pociągu. Zajmuje miejsce w pustym przedziale i zamyka za sobą przesuwane drzwi. Zasłania kotarę. Chce być całkowicie sama. Patrzy za okno. Ma wrażenie, że wszystkie kolory zlewają się w jedno szare tło. Co to za paskudne tło? – zastanawia się Boh. Początkowo trasa wiedze przez puste pola. Tylko linie wysokiego napięcia podnoszą się i opadają. Co to za paskudne linie? Pociąg rozpędza się, a następnie zwalnia i wsuwa się do nieznanego miasta. Boh. ogląda to miasto, z jego przypominającymi zabawki tramwajami, plastikowymi lipami i klockami-murami. Nagle miasto, do tej pory spokojnie płynące za oknem, wdziera się do przedziału i wypełnia sobą każdy cień na ścianie oraz odbija się w lustrze ponad siedzeniami. Jeszcze przed chwilą wydawało się Boh, że w przedziale jest całkiem pusto, ale osobliwy wypadek sprawia, że spokojna podróż kończy się – przypadkowi spacerowicze wchodzą przez okno do przedziału. Prosto z ulicy. Zajmują miejsca przy Boh. Setki ludzi wypełniają cały pociąg, część nawet podróżuje na stojąco, kołysząc się w korytarzu. Ktoś siada Boh. na kolanach, czyta jej jakąś książkę, ale lekturę zagłusza stukot pociągu. Który z kolei staje się coraz głośniejszy i niebywale dokuczliwy. Boh. zamyka oczy i w tej samej chwili wszystko ulega temu szalonemu pędowi nocy, która zbliża się, głucho porysowana resztkami miejskich świateł. Trudno powiedzieć, czy teraz – dokładnie w tym akapicie – lepiej ją słychać. A w tym? Łukasz Wojtysko

67


monologi

a(...)a

znika się po to, by ktoś cię gonił; mnie nikt nie gonił, więc nie znikałem; przechodziłem po prostu w tę i z powrotem, notorycznie; przechodziłem tak, by dotrzymać kroku muzyce, krok za krokiem, raz i dwa. z każdym krokiem wprawiałem się w muzykę, która zawsze przychodzi z zewnątrz; nadstawiłem ucho i ruszyłem (bela lugosi’s dead, śpiewała, gdy jej głos nie zawsze trafiał w dźwięki); krok w krok wdrażałem się w rozbrzmiewający stamtąd drone, mamroczący monotonnie jak stąd i stamtąd, stamtąd i stąd, krok za krokiem, monotonnie. rozchodziłem się po płaskim trakcie w tę i z powrotem, notorycznie, by zdążyć na tamten szmer, to jest: przydepnąć coś z minimalnych wewnętrznych poruszeń, jak łapie się swój cień szpilką, by nie odleciał o zmierzchu. szedłem, by dźwięk roznosił się w tę i z powrotem, tam i tu, w krótki uskok, gdy jego fala odwraca się (to nic nie da, dodawała dobitnie). rozchodzić się po płaskim trakcie długo i monotonnie, krok za dźwiękiem: ani dla siebie, ani dla niej, ani dla niego, nie przechodzić ani dla tego, ani dla tamtego; przechodzić tak długo, by wyjść z miejsca, i tu, i tam; przechodzić jeden trakt w tę i z powrotem tak, że już nic nie wejdzie we mnie i nic nie wyjdzie ze mnie, gdy nadstawić ucha. nikt w porę nie objął palcami nadgarstka. zamiast tętna tempo powolnego snu, w którym zaciął się obraz. szum to dźwięk, który muzyka śni o nas. przejść przez szary dźwięk wolny od przeciwieństw jak przez kamień; wyobrażam go sobie jak podgłośnioną pustynię; jakiś akcent mógłby się rozgrywać między szmerem i szelestem, co najwyżej.

68

szedłem po piasku, trzask pod butami i w zębach, uwiera za uchem; tam i z powrotem, śladowe ilości piasku osadzały się w szczelinach ciała; tam i tu, rozchodziłem się z każdym krokiem, podczas gdy nie znikałem, bo nikt mnie nie gonił, szedłem przed siebie, w tę i z powrotem, jak okiem nie sięgnąć. dźwięk odprowadzi mnie z dala od siebie. dźwięk doprowadzi mnie z dala do siebie. a więc wstałem; a więc: podniosłem się z łóżka i widzę swój pokój, konkretnie: półki, książki, komputer, krzesło i biurko; niewiele, akurat. ha, gdyby mnie słyszeli, mówiliby, że skrupulatny nudziarz, bo nie doceniają porządku, który powstaje w chwili, gdy ściśle i konkretnie, zaraz po otwarciu oczu, wymieniam: półki, książki, komputer, krzesło i biurko. gdy widzę je przed sobą w swoim pokoju zaraz po obudzeniu. tak. i co poza tym. musiało być coś poza tym, czuję to w koniuszkach palców, mrowienie, i obręcz wokół głowy, aureola z papierosowego dymu, jak zwykle po imprezie. co poza tym; nic ważnego, jak zwykle. to było wczoraj, przypominam sobie, wystukując rytm koniuszkami palców, potem szczypię się mocno, by zapomnieć. więc pora przejść do porannych rytuałów, więc wczoraj coś mi mówiła, prosto do ucha; więc widzę: półki, książki, komputer, krzesło i biurko, ale nie widzę papierosów. no cóż. papieros i herbatka, słuchanie, jak z kasety leci coś, co nagrałem na czymś innym; jeszcze raz patrzę na półki, książki, komputer, krzesło i biurko; to już jest coś, jak tak stoi. mam papierosa, więc wyjdę dopiero, gdy paczka się skończy, po południu. śniły


jej się katastrofy, według filmowych scenariuszy, ale zupełnie inaczej. a takie rzeczy załatwia się cicho i do końca, kiedyś zgaszę światło ostatni, nawet się nie spostrzegą; sza. nie pamiętam, jak to szło, pewnie nijak. jest prostopadłościan pokoju, są meble i rzeczy na meblach; jest półmrok, bo wciąż nie odsłoniłem żaluzji. to parter, ktoś mógłby zajrzeć. ktoś mógłby zajrzeć do jego pokoju, bo mieszkał na parterze, o to nietrudno. ktoś z zewnątrz mógłby zajrzeć do jego pokoju, gdzie patrzył na półki, książki, komputer, krzesło i biurko, i inne, wszystkie bardzo spokojne rzeczy. tak mijały ich ciche dni. podczas gdy oddycham i płynie czas. ten półmrok nie daje się oddzielić od dymu z papierosa, podczas gdy nabieram dym z powietrza. tak, są tu nawet ruchy powietrza. patrzę, jak snują się jego zakurzone cząstki, spopielałe dmuchawce. tak to wszystko przechodzi i powraca, podczas gdy oddycham szarym, lekko prześwietlonym powietrzem, bo promienie słoneczne przenikają przez żaluzje, stłumione, w sam raz. patrzę na pozwijane smugi dymu: lubię wyobrażać sobie, że biorę to moje szare przechodzone powietrze w dłoń; chwytam je dwoma palcami, jak się chwyta zdechłą muchę. mógłbym oddzielać ziarnka i składać je na dwa niemal niewidzialne stosy: tu powietrze, tam dym, równo i precyzyjnie, raz za razem. gdybym jednak miał czymś być, to tylko zegarmistrzem. nakręcać sprężyny i dokręcać śrubki, wszystko bardzo małe. naprawiać zegarki w małej kanciapie gdzieś na tyłach sklepu z zegarkami i nie dać się poznać. więc oddzielić ziarnka i ułożyć je w małe stosy, nieruchome, a potem podpisać, zabezpieczyć na czas, zanim coś się stanie; kiedyś tak zrobię. teraz powietrze i dym mieszają się, siedzę między nimi i patrzę, jak moja dłoń je rozsuwa, a one wracają do siebie. więc siedzę tylko, wyciągam dłoń, która rozsuwa powietrze i dym; przyspieszają na chwilę, aby znów nałożyć się na siebie i opadać w rytmie niezdecydowanej fali. co i rusz uskok, wyobrażam sobie ten moment jako najcichsze możliwe tąpnięcie. jakby to dobrze było, gdyby szło o to, by dobrze było, uch. pomyślnie omijam skaliste przeszkody, jedna z jednej strony, druga z drugiej strony, i wychodzę przed siebie, siłą bezwładności, co pcha mnie jak wiatr, gdyby wiał; póki co, powietrze stoi nieruchomo, bezszelestnie; skąd wychodzi po mnie dźwięk, z którym zamierzam się zrównać, krok za krokiem. dźwięk umyka, ale pozostawia mikrourazy, te zaś kierunek, raz za razem, krok w krok. więc kiedyś wyjdzie, bo wnętrze osadza się tylko w ciągłym chodzeniu, krążeniu naprzód krok w krok; ruch wytrąca osad, osad opada i zbiera się, ziarnko do ziarnka, w ciągłym ruchu. w ciągłym rozchodzeniu się na wszystkie strony idąc przed siebie, na przykład po własnym pokoju; bezsenność powoduje chodzenie nocą na długich trasach, przy świetle lampki stojącej na biurku i blasku ekranu, i długich świateł samochodów przejeżdżających za oknem, choć żaluzje mam zawsze zasłonięte. chodzenie po pokoju nocą

wymaga wprawy w samym chodzeniu, bo nie widzę dobrze półek, książek, komputera, krzesła i biurka, no i łóżka, więc idę w echolokację, tak mi się wydaje. i tak krąży po pokoju, uważnie stawia krok za krokiem, podczas gdy wytrąca się osad i wtrąca dźwięk; rozchodzi się ledwo odczuwalną falą drażniącą drobne ranki skóry szczeliny ścian. w pokoju nie ma linii horyzontu, są ściany, pusta ulica nie nadaje się do przekroczenia, to ściema, podczas gdy jest jak jest, krok za krokiem, przed siebie, by rozejść się w cementowe podłoże, w popielatą barwę pokoju, w którym swobodnie przepływa dym z papierosa i materia ścian, do tego kurze, szary szum. należy więc śledzić te trzaski, bo dryfują na powierzchni jak zamarznięci rozbitkowie, drętwe uskoki w całym szumie; unoszą się sine, jak najcichsze możliwe tąpnięcie, podczas gdy patrzę na faliste smugi dymu z papierosa. brać w dłoń szary dym i szarawe powietrze, i usypywać z nich kopczyk, by przykryć to coś, co mam w podłodze, w gruncie rzeczy ledwie szparę między klepkami parkietu. łapie uważnie powietrze i sypie je na podłogę, niczym piaskowy dziadek, co sypał na dobranoc piach prosto w oczy, aż wszystko stawało się jasne i bezbolesne (kto otwierał, miał po jednym ziarnku pod każdą powieką). sypkie zasypianie, raz dwa trzy. i znów widzę półki, książki, komputer, krzesło i biurko, znów jest szare powietrze, które łapię w dwa palce jak zdechłą muchę i układam w szparze, jeden pyłek za drugim, aż usypie się szary stos. w końcu wyszedłem na miasto; trochę się rozchodzić, tylko tyle. wciąż nie wyszedłem do tego miejsca, w rozchodzenie trzeba się jednak wprawiać, by kiedyś, mimowolnie, wejść w nie na całego, już dziś. szedłem tak, by nie wejść w przemieszczanie się ludzi, aktywne i właściwe. nie wyszedłem też po to, by iść w drugą stronę, poruszać się wstecz jak osoby wycofujące się każdym krokiem nie wiadomo dokąd, to tu, to tam, dokądkolwiek; ludzie chodzą w każdą możliwą stronę, roznoszą się i wymieniają sobą, gmatwają całą przestrzeń. obie strony należy wyminąć, nie kierując się w żadną z nich, krok za krokiem. układać myśli w rozchodzeniu, układać je mimochodem na fali każdego kroku, aż wejdą razem w rytm ciągłego zanurzania się i wynurzania, niczym szary dym z papierosa, piana niknąca w piasku przy brzegu. krok za krokiem, moje ramy stają się coraz bardziej wyraźne; nabieram kształtu, który trwa przez chwilę w ruchu i rozmija się z nim, krok za krokiem, niknie. krok za krokiem chodzenie wyostrza mnie i wydobywa z rozproszenia, by znów opaść łagodnie, jak szare babie lato, pyły spaliny i smog. lekkim krokiem podchodzić miasto jak szary wilk, niewidoczny i niesłyszalny; zasłuchany nietoperz w nocy, gdy łapie w skrzydła szum głodnych myszy. lekki krok niesie mnie przez utarte szlaki, chodzenie po nich, a ściśle: po jednej ulicy, dzień w dzień noc w noc, krok za krokiem; chodzenie po jednym torze prowadzącym przez szarą otwartą przestrzeń, prze-

69


nika przeze mnie tak, że oddycham już tylko czystą szarą barwą, jakby dym z papierosa był całą dostępną masą powietrza. krok za krokiem wstępuję w równomierny rozkład cząsteczek, bez żadnych wytycznych, lecz lekkie drżenie z tyłu głowy pozwala mi krążyć bezbłędnie; w każdym kierunku, jak tylko się da, tak że mimowolnie przenikam zawsze te same utarte szlaki, stałe i sypkie jak szkło. osad zamienia się w szkło, a parę smug układa się w labirynt, jak wtedy, gdy błądziliśmy po labiryncie ze szkła, całkiem przezroczystym, w pełni wygłuszonym; oglądaliśmy się i mówiłaś, że poezja jest skomplikowana jak ogień, czytałem to z twoich warg; to był twój ulubiony banał, ale nie o tym teraz, wolę to, że patrzyliśmy wtedy na siebie oddzieleni tysiącem szyb i nie mogliśmy sobie pomóc, głucho i daleko niosło się między nami. teraz jego ślepe uliczki zacierają się, a szklany labirynt nabiera kształtu, raz za razem. grudka szkła, której przeczucie niesie mnie krok w krok, nabierze w końcu kształtu i stanie się gładka i ostra jak nóż, tafla szkła lub lustra, niebyła łza królowej śniegu (poezja jest skomplikowana jak ogień, śmiała się). idę lekko, bardzo lekko, tnę powietrze i przecinam ulice; zwinnie, bardzo zwinnie, by nikt nie spostrzegł, co dzieje się w chodzeniu, w każdym kroku, raz dwa, coraz bardziej równym i ostrym. więc krok za krokiem pogłębiam utarte szlaki ostrym kawałkiem szkła, muskam je płasko i lekko, bezboleśnie. są białe nitki zrostów na białym nadgarstku. raz jestem już klarowną możliwością cięcia, dwa zostaje po mnie blady zarys, krok za krokiem. przemierzam jedną drogę, w tę i z powrotem, a promieniowanie w tle staje się coraz bardziej jasne i równomierne, pulsuje coraz wolniej, zasypia o krok od bieli; biel to najjaśniejsza w otoczeniu odmiana szarości, nigdy dość jasna, na szczęście, bo nawet najmniejszy krok, który mógłby wyprowadzić mnie z pokoju, gdzie patrzyłem na biurko, kaloryfer, krzesło i łóżko, wymaga obietnicy przemierzania wysokiej i gęstej fali szarości, oddychania popielatym kolorem raz i dwa wdech i wydech krok w krok. krok za krokiem pogłębiam zaschnięte kreski blizn, aż zaznaczy się przejście, blady zarys; musnę je lekko i krótko, tylko tyle. gładka jak diament i ostra jak nóż, nie wyszła z tego. ty mnie tylko szlifujesz, mruczała. bała się śpiewu, ceniłem ją za to. i nie podszedłem, gdy zobaczyłem, jak śpi: pod taflą kryształu. w końcu zrobiłem krok w szklistość i szarość: piasek zaczął chłodzić się tuż pod mostkiem, by rozchodzić się po ciele coraz wolniej i spokojniej, z każdym krokiem bardziej równomiernie, byle nie zastygnąć. moje przejście przechodzi niezauważone, krok za krokiem zostawiam za sobą ledwie śnieżną powłokę i chłodne tąpnięcia powietrza. przechodnie nie odczują nawet dreszczu, choćby tak złudnego jak ten, kiedy przechodzi duch. w chodzeniu staję się jeszcze mniej niż duszą, skomplikowaną podobno jak ogień, coraz mniej, sza. krok za krokiem wytwarza się coś więcej: myśli układają się w rozchodzeniu, fa-

70

lują w rytmie wznoszenia się i opadania, koncentracji i rozpraszania, beze mnie. pozostaje jednak uważność, która rejestruje każdy ruch i każdą rozbieżność między ruchem a zdaniem; krok za krokiem, umożliwiam im krótkie przylgnięcie, i wytwarza się różnica między mną tu i tam, raz i dwa, w takt. w lekkim rozchodzeniu szkło lepi się w proste linie, powstają ostre krawędzie szybek, tylko tyle. krok za krokiem rozrasta się szklany labirynt; o mały krok szklana klatka, ale pauzy między kreskami utrzymują się na płaszczyźnie lekko i bez skończonych spoiw; ich styk słyszę jak najcichsze możliwe tąpnięcie, krok za krokiem. kiedyś straci ono ledwie widzialny nalot znaczenia, a wszystko rozejdzie się równomierną masą szarości, samą przestrzenią koloru; w lekkim rozchodzeniu rozrasta się szklany labirynt, który równa się z każdym krokiem, dzieli mnie od środka, a jego szklane nitki grodzą mnie setkami granic, idealnie, nie do przejścia, gdyby ktoś chciał przejść, tymczasem idę wciąż jedną prostą trasą, raz i dwa. tymczasem powstaje sieć krótkich białych znamion, chłodnych i niebyłych jak gaza splatana z włosów królowej śniegu; tak to widzę, rozchodzą się przezroczystą pajęczyną, której nieustanny ruch oddala pokusę krystalizacji. bałem się, że mój szron zgasi ogień, w który nieustannie patrzyłaś. więc sam zgasiłem. zawsze tak chciałem, bo ostatni gasi światło. a teraz idę i każdy mój krok przykrywa świat jałową gazą; będę chodził, aż zamilknie, a ślady krótkich kresek zatrą się jak wspomnienia. szum jest snem, który śnimy oddani muzyce; idąc za nią krok w krok, raz i dwa. w końcu słyszę swój oddech coraz wyraźniej, nabiera rytmu i rozmachu, klarowny i równomierny raz i dwa. to złudzenie pryska jak bańka, gdy potykam się o zwykły krawężnik. ciało zatrzymuje się i opada, w ułamku sekundy, staję i spokojnie otwieram oczy, raz i dwa. ciężar i ulga, jak zawsze. potykam się i dochodzę do siebie jak gość z porlock, ciężar, znów tu, ulga, że znów tu. zaczynam słyszeć własne myśli. tylko puls odmierzany jeszcze stamtąd, każdym przyszłym krokiem, raz i dwa. jeszcze stoję; zbieram się w sobie, ustala się materia i stan skupienia staje się coraz bardziej spokojny; przepływy fal dźwiękowych wycofują się, podczas gdy stoję nieruchomo, coraz dalej od muzyki, która jeszcze kiedyś nadejdzie, z zewnątrz, oczywiście; teraz coraz ciszej, ledwo co obija się o uszy; zastały, nabieram kształtów i ciała, ale to nic. najpierw gaśnie drganie, wewnątrz, podczas gdy ostatnie dźwięki majaczą w ledwo już widocznej sinej dali. coś odchodzi. resztę słyszę: głosy ludzi i warkot aut, jest harmider i jest chrzęst. by nie przepaść, zapalam papierosa i dym prowadzi mnie do domu. muzyka opłukuje wybrzeże myśli. tylko ten, kto nie posiada stałego lądu, mieszka w muzyce. stoję na krawężniku i czuję tępy ból stopy, potknąłem się. czuję kropelki potu, pozostałość po szronistych osadach i szkle, krystalizujących się w trakcie coraz chłodniejszego marszu, podczas gdy ani biel, ani kryształ nie pojawiły się do samego końca, o to chodziło, krok za


krokiem. teraz długie chodzenie w jednej chwili sprowadzone w stan skupienia, bo tępy ból. stopy stoją mocno. a ja z nimi. wezbrały we mnie cisza i kontury, ale to nic. stałe i stabilne, stoją ze mną na stopach, cokolwiek to znaczy. zapalam papierosa, by choć dym prowadził mnie do domu. w domu, za zasłoniętymi żaluzjami, stoją przedmioty. w czterech ścianach stojących ściana przy ścianie fala dźwięku znów stanie się możliwa, chciałbym. byle do wyjścia. stoję i nabieram ciała, tak mi się wydaje, jak by nie było. wnętrze rośnie we mnie, coraz bardziej całe i spoiste, nie zważa na labirynt szklanych strun, które lekko osadzały się za każdym krokiem, raz i dwa. słyszę własne myśli, najpierw szemrzą, a potem łączą się w kłębki, zatykają uszy. tymczasem będę mógł iść do domu, prowadzony przez dym z papierosa. w długim chodzeniu ciało staje się samą pamięcią, samym gestem i zdaniem, najbardziej ubogim, krok za krokiem, wciąż jednym. mówimy drugą stronę serca, jak pulsuje. znów przystaję, a w szczeliny szklanego labiryntu coś wnika; ledwo zakreślona przestrzeń staje się obrazem, w kruchych ramach kiełkuje grudka żywej materii, mały chwast. więc jednak wyobraźnia. mości się jak u siebie, nabiera ciała. właściwie zabiera je, tańczy popędliwie jak pająk nad siecią, w którą złapało się

cokolwiek, zajmuje je tak, by nie pozostał żaden ślad ani echo, wygłusza resztki rytmu chodzenia, krok za krokiem, raz i dwa. ziarnko do ziarnka, w każdym miejscu pustyni jesteś u siebie; krok za krokiem piasek zamienia się w szklany labirynt, i w każdym miejscu pustyni jesteś poza sobą. pająk nabrał mnie jeszcze nim wyszedłem, nie pamiętam kiedy. teraz stoję na krawężniku, cały i spoisty, na własnych nogach. do nieba nie idzie się na nogach, tylko za pragnieniem. stoję na krawężniku i mogę się dotknąć. i jednak doszedłem do siebie, jak gość z porlock, głuchy i ciężki, co za ulga. widzę osoby, budynki, samochody i drzewa. potknąłem się i stoję na krawężniku, mogę poczuć na własnej skórze każdy gest i rzecz, osobno, i swój chropowaty język, osobno. co za ulga. dym z papierosa zaprowadzi mnie do domu, gdzie za jakiś czas znów opuszkami palców rozpoznam unoszące się wśród czterech ścian kurz i popiół. ściana przy ścianie, będę chodził, aż ich ruch rozdźwięczy przestrzeń, w którą wyjdę. patrz długo w płomień, mówiła. wolę chodzić za drobinami dymu w powietrzu, nie parzą. wkładała palce w płomień świecy. zostawiłem jej w sercu kawałek szkła i wyszedłem, w szary drone, krok za krokiem. teraz jednak każdy krok waży, co za ulga. wciąż wstydzę się, gdy nikt nie patrzy. A (...) A

71


Indian Summer

E wa O pa ł k a

Mieszkałaś w przedziwnej czynszówce, a właściwie w czymś w rodzaju przechodniego mieszkania – w jakiejś niekończącej się amfiladzie pokoi ciągnącej się od Krakowskiego aż po Nowolipki – drewniana podłoga zdarta do surowych desek, wychodek i kurnik na podwórku; prowadziliśmy ultraspecjalistyczne dyskusje na temat porcelany. Później wszystko przemieniło się jak w mordę strzelił w katastroficzną grę 3D – ruiny, zabójcy bez twarzy, głód, rzeź, plazma, miecze i kartofle.

1 Jestem w środku własnej głowy, na placu zabaw, w starannie przygotowanej scenografii. Pagórek porośnięty zieloną trawą, delikatnie spływające, rytmiczne uskoki schodów. Leniwe popołudnie, nadciąga burza, ale zanim zdoła się rozpętać, moja pamięć wykona dziwny zwrot. Może to jest scena przed spek-

72

taklem, może jest to ekran projekcyjny, gdyż chwilę po tym, jak umościła się na jednej z nielicznych niepomalowanych świeżo na toksycznie zielono ławek w tym niby-parku, włączył się aparat za jej plecami, ale też, być może, nie jest to wcale wykluczone, nastąpiło to chwilę wcześniej, gdy pamięć wepchnęła jej do głowy zamazany obraz innego letniego popołudnia, popołudnia u schyłku zeszłego lata. Gdy siedziała na ławce z kobietą, której oczy nie zdradzały cienia wątpliwości. Mężczyzna i dziecko bawili się na placu zabaw, dwie kobiety wpatrywały się w siebie, jednak jedyny efekt tej wymiany spojrzeń mógł sprawiać z zewnątrz wrażenie ustawienia naprzeciw siebie dwóch luster. Równie dobrze mogłyby rozmawiać o zakupach albo o sztuce, albo brzdąkać na strunowych instrumentach. Ale też wtedy, zupełnie niezauważalnie, wśród tego niezobowiązującego plumkania, przykrywająca niezgłębioną czerń: muł, rozpacz, której brunatno-brązowy odcień zaczął już powoli przeświecać przez ledwo zauważalne rysy – gładka powierzchnia idealnie opanowanej mimiki, napiętej skóry, gestu zawieszanego jak broń pomiędzy nimi, i która pierwsza miałaby po nią sięgnąć? Jakiego rodzaju miałby to być pojedynek, gdy wylot lufy, rękojeść, wszystko jest w liczbie pojedynczej, i ten mężczyzna i to dziecko, oni także we dwoje są tylko pojedynczy, osobni i niedosiężni, a dłonie są dwie i obie chcą, i obie przebierają palcami w myślach, grzebią tam i grzebią za czymś, czego nie można dostać, co nigdy nie istniało, pojawiało się, znikało. Ale ślad po tym pojedynku, po tej bitwie jest realny realnością wypatrzonej, zarejestrowanej kątem oka rany, która nie da jej już nigdy spokoju. Ani jej, ani tej drugiej, pierwszej żonie.


W myślach była już z nim. Jeszcze trzysta kilometrów wcześniej, przed zakrętem, za tunelem, leciała równym stukotem, wypatrując na horyzoncie oznak jakiegoś przeszłego, pierwotnego, bardziej prymitywnego życia. Które zdążyła już przepisywać nie dziesięć razy, jak chce piosenka, ale dziesięć razy dziesięć razy i zawsze znajdowało się w tym tekście jakieś miejsce na podmiot, ale teraz go już nie ma. Jest porażka tego śladu realnego realnością rany, która służy tylko i wyłącznie po to, żeby ją rozdrapywać. Ale łudziła się, że się znajdzie, może zostanie wykryty, odkryty na nowo jak jakiś pierwiastek, co do właściwości którego nie było nigdy pełnej zgody, a który teraz zyskał sobie jakąś dumną, wiekopomną nazwę. Te złoża, które w niej były, złożoność, którą przez tyle lat badała dla sobie tylko znanych celów (chyba tylko po to, żeby sobie udowodnić, że potrafi żyć), chociaż fundującym jej życie doświadczeniem było właśnie odnalezienie siebie samej wśród czterech ścian i drzwi (bez klamki). Szukała klamki (chyba tylko po to, żeby się na niej móc powiesić). Toalety w pociągach zwykle sprawiają jednak dość posępne wrażenie. Zdejmowanie w nich majtek to ukłon w stronę dzieciństwa, czasów przedszkolnych, kiedy ledwie przeczuwa się znaczenie i możliwości własnej pizdy, właściwie łechtaczki, ale samo siadanie gołą pupą na ziemi budzi dreszcz antycypowanych przyszłych wyzwań. Wszystko jest bardziej skomplikowane, gdy masz już te buty na platformach, pociąg gwałtownie hamuje na peronie, a strużka wydobywająca się skądś tam na górze (z pizdy, z pizdy!) pruje nagle skosem, zygzakiem – pisk i jazgot towarzyszy zatrzymywaniu się na peronie. I już. Starając się nie obsikać sobie nowych butów, jedną ręką wspierając się o lustro na przeciwległej ścianie, drugą podciągam majtki. Wysoko, prawie pod szyję. Jednocześnie analizuję ten przypadek, myślami, jednocześnie, wybiegając w przyszłość, myszkuję, zapuszczam sondę w ten przypadek, który mi się wydarzył rok temu. Objawiał się, znikał, jak alchemiczny pierwiastek, tworząc całość, kamień, twardość, konkret, upłynniając to coś, tam w górze, złoty deszcz, złoty deszcz. Trochę więcej gotówki, coraz mniej szczęścia. W głowie jest już moja dłoń, która szpera, szuka brakującego puzzla, ale, być może, tak podejrzewałam, jest tam również dłoń tej drugiej kobiety, która również czegoś tam szuka. Ustawia dekoracje, dobra mama. Jak przed szkolnym przedstawieniem, aktywnie zaangażowana w działania komitetu rodzicielskiego, wystawiająca swoje dziecko na pokaz, szarżująca tym dzieckiem wyszczerzonym w uśmiechu, chowająca to dziecko za plecami przed zazdrosnymi, zawistnymi oczami. Ustawia pagórek pokryty zieloną trawą, jeden po drugim układa stopnie schodów, na niepomalowanej ławce sadza dziewczynę z laptopem na kolanach, zdejmuje jej różowe buty na platformach. Obok rozbija plac zabaw, w centrum którego ustawia indiański totem. Chwilę później pojawia się rycerz czy też dziarski junak, zwany drwalem, na rowerze, pędzący, opadający w niemym cwale z pagórka, w białych spodniach. Szał. Do roweru za plecami ma przytwierdzone blond

dziecko, ale nie dajmy zmylić się pozorom, jest to dziecko ciemne, południowe, spłodzone z kłótni, urodzone w gniewie. Jadą razem, pędzą jak strzała wystrzelona przez inkaską mamę wprost w środek tej malowanej jak ta lala wakacyjnej dekoracji. To dziecko jest narzędziem zemsty, mężczyzna jest posłańcem. – Co tutaj robisz? – pyta rycerz, tak jakby to wcale nie on spadł właśnie przed chwilą z kosmosu, jakby to nie on wypadł zza nie rozwartej jeszcze kurtyny. – Jestem na spacerze – odpowiada siedząca na ławce bez butów dziewczyna. – Na spacerze? Tutaj? – pyta on, nagle tyle tych pytań. – No tak – patrzy pod słońce, contre le jour, które przyniósł, przywiózł, z którym spadł na ziemię. To posągowe dziecko za jego plecami, promienisty chłopczyk z umorusaną buzią, jest przez chwilę świadkiem przelotnego pocałunku, warga w wargę, usta w usta. Nie da się tego ukryć, nie da się schować przed słońcem. Sous le soleil exactement. Pocałunek przepala jej nerwy na twarzy i przez chwilę ma wrażenie, że wszystko zostało obnażone. Zza prześwietlonej, przepalonej skóry błyskają wilgotne kości, w kraterkach po oczach mienią się kropelki łez. Jedynym ratunkiem w tej pełnej prawdy chwili pozostaje przybranie pozycji królika zahipnotyzowanego przez boa dusiciela. – Mamy mały problem z mówieniem – no nie da, nie da się ukryć. – Przyjechaliśmy, wczoraj, zrobiłem totem, zabiłem aligatora, wykopałem diament, ukradłem, dziecko, powietrze, słońce, a ona mnie wciąż tnie, nisko, po pęcinach, mamy problem, mamy kryzys, mamy piekło, ale było mi bardzo miło, wiesz, przespać się z tobą, przespać się z dziewczyną, która mi się podoba, po roku, ale nie jestem zakochany, nie jestem w nikim zakochany, jestem w sobie albo w twojej głowie? Sam już nie wiem, widzisz? Halo? Pamiętasz tę ciocię, puszczaliście razem bańki, a ona zjadła robaka z ziemi i popiła go wrzącym ołowiem? To dziecko, uśmiechnięte, milczy jak zaklęte. To dlatego, że mama, pakując je do samolotu, zabrała mu wszystkie słowa na wypadek, gdyby miało coś wypaplać. Nie należy chlapać językiem, bo wtedy muł i szlam z samego środka piekła bryzga na białe spodenki i wypala mikroskopijne dziurki, w skórze, pod nimi. – Hola! – wyrwało się zahipnotyzowanemu conejo. – Mi madre tuvo mi lengua y lo enterró en el jardín1 – powiedziało dziecko, nie otwierając ust. Nic z tego nie rozumiem – pomyślał królik. – Porque el lenguaje no lo expone a un pis de vaca2. – Que??!3 – Ahora estoy viviendo escuchas, puedo escuchar sus pensamientos. Pero poco que entiendo, porque soy demasiado pequeño y mal saben polaca4.

2 Do teatru idziemy we dwójkę, a właściwie we trójkę. Tak jakoś zawsze wychodzi – próbujemy chwycić za dwa końce liny, trochę ją poprzeciągać między sobą, że niby jest jednak jakieś napięcie, poszarp-

73


my się trochę, a tu się okazuje, że to są rogi, a nie końce i że są trzy albo cztery, haftowane, wszystkie cztery rogi w ludowe wzory meksykańskie bądź peruwiańskie. Czasami też okazuje się, że lina jest zupełnie wyimaginowana, fantomowa, że zamiast liny mamy mima i bitwę na miny (oraz ruiny) – bo ja robię zeza i strzelam oczami i coraz głupiej to wszystko musi z zewnątrz wyglądać, kiedy się tak obrażam, nie wiadomo o co, siedząc przecież w tej prawie-że-loży, w każdym razie są to całkiem niezłe miejsca, nie mogą być przecież złe, bo przewidziane dla Jamy Ranion, tej słynnej profesorki, która nie przyjdzie, bo niestety aktualnie zajmuje się podupadaniem na zdrowiu. Duch Jamy unosi się jednak nad nami, więc, krakowskim targiem, jesteśmy tutaj, ni mniej, ni więcej tylko we czwórkę – mówię, a Szalona Wieśniaczka znów zaczyna zachowywać się, jakby została namaszczona na księżniczkę i wypchnięta na jakąś bliżej niezidentyfikowaną scenę. Zasiadłszy w fotelu teatralnym, w rzędzie pierwszym, trajkocze bez opamiętania, rzucając swoją ptasią głową to w tę, to w tę, od czasu do czasu wpijając swoje szpony w moje przedramię. – Za nami, zobacz, zobacz – wierci się na swoim fotelu i chichocze. – Za nami, zobacz – Krystyna Janda – jej twarz przybiera ten triumfatorski wyraz, usta zastygają w sardonicznym, od ucha do ucha uśmiechu. I robi ten swój zabawny wytrzeszcz, przy którym wygląda jednocześnie, jakby czymś się zadławiła. – Ona chyba jednak ma ten silikon w ustach? Za nami jest chyba właściwie, faktycznie, pani Krystyna, która prawdopodobnie poddała się kilku spulchniającym iniekcjom pozwalającym zastygać jej twarzy w grymasie niewymuszonej wzgardy. Za nami jest także rok dość intensywnej, kompulsywnej znajomości rozpisanej na rozpoczynane lekką nutą, w rytmie walczyka, artykuły naukowe, recenzje, eseje, doktoraty, kontrapunkty rozedrganych pasaży odgrywanych na warszawskich ulicach, w szacownych i mniej szacownych gronach, mieszkaniach w blokach i kamienicach i w końcu – wśród zasadzających się na co mniej nieapetyczne kąski z tego akademickiego bigosu studentów kulturoznawstwa pierwszego i drugiego roku, dających czadu wśród ciężkich dźwięków tub, waltorni, fagotów, trąb jerychońskich i w końcu dudnienia niewyważonych kotłów towarzyszących czytaniu i mozolnemu doprowadzaniu do ładu niedopracowanych rozdziałów, fałszywych tez, grożących rozpadem wszystkiego nietaktów. Przed nami rozciągnięto kurtynę. Przed nami – czerwony dywan, dziwki, bar, fortepian.

3 – Jeszcze rozumiałam Brechta, docierało coś do mnie z adaptowania Brechta w taki sposób, ale Szekspir? – No nie wiem, czy powinnaś w ogóle artykułować to w taki sposób. Wiesz, ja znam trochę lepiej, trochę lepiej znam kontekst takiego teatru. – No więc tym bardziej – Hamlet? Ja wiem, że teraz oczywiście wychodzę na ignorantkę, że nie potrafię tego przeczytać. Ale Kenneth Branagh, Albert Fiennes – to mi się źle kojarzy, to są takie ostatecznie żenujące próby, i w ogóle. Jak wyglądają właściwie

74

we współczesnym teatrze strategie adaptacji Szekspira, jakoś wyglądają, w niemieckim teatrze? – Trochę to dziwnie łączysz. Szczegóły – to czytanie japońskiego dziennika. – Ja w ogóle nie mam do tego kompetencji. Co za wstyd.

4 Spektakl rozpoczyna uderzenie w chiński gong. Na scenie za fortepianem i poniewierającymi się tu i tam dziwkami, smętnie wlokącymi nogami i rzucającymi, od czasu do czasu, wyzywające spojrzenia w kierunku publiczności (czemu towarzyszy wydawanie przeciągłych jęków i miauków, nucenie melodyjek i wydawanie westchnień, mówienie słów w jakimś nie do końca zrozumiałym języku: węgierskim? tajskim?) za dziwkami pokładającymi się nad i pod fortepianami, rozpościerają się kolejny plany. Dziwki dają z siebie wszystko, żeby je sobą zasłonić i skoncentrować uwagę widzów tylko na sobie. Warto podkreślić, że dziwki są płci obojga albo raczej stanowią całe spektrum płci. Tak więc te nieznośne kurwiszony znajdują się z grubsza pomiędzy. Za nimi – chmury dymu, jakby jakiś opar, wyziewy, spomiędzy których wyłania się mała, skurczona, czarnowłosa kobieta o pomarszczonej, brązowej, spalonej intensywnym, południowym słońcem skórze. Zaciąga się tytoniem palonym w indiańskiej fajce o wyjątkowo długim cybuchu, trzyma dym w płucach, wydmuchuje przed siebie okrągłą chmurkę. Wciąż chodzi, przemieszcza się, snuje – te dziwki z pierwszego planu próbują za nią nadążyć, ustawiają się przed nią jak parawany, jak ekrany, jak żywe tarcze. Peruwianka (Virginia) okadza dymem całe proscenium, gdy w środkowej części sceny pojawia się inna postać – niższy od niej mężczyzna, prawie karzeł, o skórze o kilka tonów ciemniejszej, o lśniących kruczoczarnych włosach, ogromnych ustach, maleńkich oczach. Ledwie widoczny początkowo Segundo rozpyla ustami bryzę alkoholu o intensywnie ziołowym zapachu – zasłona dymu gwałtownie opada. Dziwki padają jak ścięte z nóg na ziemię – pomiędzy nimi pokładają się pogrążeni w na wpół narkotycznym śnie uczestnicy ceremonii. Znajdująca się w środku kręgu Virginia podaje klęczącej przed nią osobie małą czarkę z wywarem. Rachityczna blondynka (Ofelia) leżąca w głębi proscenium podnosi się: OFELIA: O Boże! Ja się rozpadam, rozpadam się!

EPILOG (TEATRALNY UKŁON, KTÓRY WIDOWNIA WYKONUJE W SWOJĄ STRONĘ) Miało być więcej. Więcej słońca, więcej muzyki, więcej czadu. Ale się skończyło. Lato się skończyło, więc teraz je żegnamy – pakujemy w plecaki swoje byłe dziewczyny i obecnych chłopaków. Nawet tych obcych – dla nich też powinno znaleźć się miejsce w naszym podręcznym bagażu. Suniemy wolnym


krokiem, wysyłając sobie porozumiewawcze spojrzenia. Zmierzamy w kierunku szkoły, w kierunku otwarcia kolejnej jątrzącej smalltalki wystawy, do kojącego, niepokojącego cienia ożywczej (żywiącej się nami) intelektualnej dyskusji. Od premiery do premiery i do domu – jednego i drugiego. Gubiąc pociąg pomiędzy, toalety w pociągach, stacje, zerwane relacje, wciąż żywimy nadzieję. Ale najpierw cofnijmy się jeszcze na chwilę, zawieśmy krok, powiśmy jeszcze, poobserwujmy teatralną przestrzeń, plac zabaw, na którym indiańskie blond dzieci wygrzebują z piaskownicy pnącza, brodząc w piasku, za pomocą plastikowych łopatek, grabek, pistoletów, dokopują się do korzeni. Opowiastki, duby smalone i duchy przychodzące z ogrodu i z lasu wpełzają do dziecięcych uszu i zaprószonych piaskiem oczu. Pnącza, węże, roślina, matka tętnią w pęcinach, ścinają z nóg, plenią się w zwojach, roją się w niestworzonych opowieściach. Dzieci leżą pokotem i właśnie umierają. Ostatkami sił łączą się za ręce, sączą sobie do uszek skandalizujące, hipnotyzujące bajki o rodzicach, których nikt nigdy, przenigdy nie powinien był usłyszeć. Matka to małpa z indiańskiej wsi, a ojciec ma złote zęby. Ten niegdyś książę wygląda dziś jak własny ojciec, gdyby ten z kolei żył. Gdyby, podobnie jak synalka, ominęła go śmierć tragiczna, śmierć prująca z przestworzy niczym rozpędzona, różowa wyścigówka, japońska bajka. Wszystko słyszę. Wiedziałam, widziałam. Wiem – wiem. Gdy całe kontyngenty protokokainy wysadzone zostały nad miastem, ja wybuchnęłam śmiechem. Wiem, że mający uśmierzyć drugą wojnę światową narkotyk rozpętuje trzecią. Widzę ojca, gdy wyskakuje z okna. Wypada, nie wypada? Pytając o to, przypadkiem rozlewam wino. To jest biały obrus, czerwona, nieregularna plama – to jest mapa. Tu, w górnym prawym rogu, jest Żoliborz. Poniżej Powiśle, dalej: Wola i Mokotów. Jesteś ze mną? Za mną, przede mną, w szeregu? I czy idziemy?, idziemy dalej?, wino. Więc, tu byli oni, intelektualiści, nie śmiej się, w szeregu. W modernistycznych, szeregowych domkach – to jest warszawska, żoliborska opowieść. Kotłowali się trochę w tych mieszkankach, w ogródkach, książkach i w kwiatkach. Tradycyjnie. Więc od dzieciństwa ciążyło nad nim pewnego rodzaju odium – pradziadek baśniopisarz, dziadek – poeta, ojciec – wiadomo. Ogromna presja. Bo on był tylko zwykłym tłumaczem. Dziennikarzem. Bawidamkiem. No, nazwij to jak chcesz. A życie seksualne warszawskiej elity intelektualnej? Naprawdę? Wiesz, chłopcy mieszkali przy Alejach Jerozolimskich, mieli blisko do dworca. Tam przyjeżdżały dziewczyny ze wsi. Trzymamy się za ręce. Nie wypada. Jednak prowadzamy się po mieście, po mieście rodzinnym, wzdłuż i wszerz. A dworzec dopiero co wybudowano, specjalnie dla nas, żebyśmy mogły przyjeżdżać z kosmosu naszych prowincji, całe kontyngenty dziewczyn zalewających to miasto, tysiące tętniących, pensjonarskich serc. Przymierzamy się do skoku w fantomową przestrzeń, w publiczną ekspozycję efektów naszego chodzenia. Tu i tam są jeszcze po tym ślady – serce miasta przykryte grubą warstwą czerwonej farby, zamalowane napisy „odpierdolcie się od niego, ja z nim chodzę!”. Głupie wieśniary, małpy ze

wsi, zazdrosne kurwy z czerwonymi pędzlami. Wandalizują nam tę prywatą naszą publiczną przestrzeń. Weź mnie za rękę, ale nie bierz mnie za żonę. Pokazujmy sobie zapalniczki, zakamarki, zamki, błyskawicznie. Dupy, nogi, cycki. Twoje drzewa genealogiczne, cmentarze, splątane alejki, na których pobrzękujesz swoim złotym łańcuchem i szczękasz zębami. Wciąż się mnie trzymasz, kurczowo. Z gniewu cały poczerniałeś – pokazujesz mi dziecko – na wpół żywy, na wpół otwarty grób. Co się stało? Co się właściwie stało? Nie wiem, co mam zrobić z językiem, gdy wpychasz we mnie to wszystko, więc wkładam go do wewnątrz, wkładam dziecko z powrotem do środka, do pudełka po płatkach śniadaniowych, niech się tam schowa. A teraz – puść. Puść. Na scenie uśmiechnięte dziecko wciąż milczy i sięga po strzałę. Zaciska rączkę na lotkach, usta wykrzywia w lekkim grymasie, spogląda wyczekująco. Czekamy na sygnał. Dziwki dookoła szamocą się jak wściekłe, wykonują serie nieskoordynowanych ruchów, rzężą, chrapią nosowo i strzykają śliną. Kątem oka dostrzegam w górnej loży cień Indianki-karlicy – mistrzyni ceremonii, która z zaciętym pyskiem, choć wciąż metodyczna, taszczy za sobą jakieś ciężkie toboły. Chłopiec nie zwraca uwagi na piekło, które tak niefrasobliwie rozpętało się gdzie okiem sięgnąć. W ramach naszego małego, intymnego paktu zerka to na mnie, to na tkwiącą w moim prawym boku strzałę. Uśmiecha się, gdy przebrzydłe, farbowane na miedzianożółto, obwieszone tombakiem straszydła, histerycznie chichocząc, zaczynają go szczypać i sprzedawać kuksańce. Posągowy chłopczyk zaciska delikatnie wargi, zaciska piąstkę na strzale, próbuje delikatnie obrócić drzewiec. Syczę, na co dziwki odsykują przedrzeźniająco, kłębią się, kląskają, podstawiają sobie nogi. Widownia wydaje przeciągłe westchnienie kończące się lekkim gwizdem wyrażającym brak aprobaty dla przebiegu, jaki sprawy obrały na scenie. Jeszcze nie teraz. Jeszcze, za chwilę. U góry widoczna trochę wyraźniej Virginia, oświecana przyćmionym światłem lampek odbijającym się od czerwonej lamperii ścian, mamrocząc coś niewyraźnie, wciągnęła już do loży swój ładunek. Coś tam usadziła w fotelu, jest to całkiem spore, jakiś worek, jakieś ciało, ręce, szyję, głowę. Błysk oka. Zastygła razem z tym czymś w ramionach i teraz, całkiem już wykończona, karłowata Indianka, zaciskając długie zęby na cybuchu fajki, stanęła u wezgłowia. Szarpnięcie. Potem gwizd. Dziecko oddaje strzał. Kukła wypchnięta z loży spada na dziewczynę w pierwszym rzędzie. Wymiotuję. Ojciec zniknął przykryty gazetą w głębi fotela, a matka zwraca język. Ewa Opałka Przypisy: 1. Hiszp. Moja mama zabrała mi język i zakopała go w ogrodzie. 2. Nie wystawiaj języka, bo ci krowa nasika. 3. Co??! 4. Teraz jestem żywym podsłuchem, mogę słyszeć twoje myśli. Ale niewiele z tego rozumiem, bo jestem za mały i słabo znam polski.

75


Finalista fragment powieści

J o a n n a O pa r e k

Kiedy zdecydował się wyłączyć światło, ćma nadal atakowała lampę i musiał przyznać, że doskonale ją rozumie. Brak jasności co do celu nie powinien przeszkadzać nam w dążeniu i martwe ćmy stanowią tutaj żywy dowód. Biedne owady – pomyślał. – Biedni ludzie. Ewolucja nie nadąża za cywilizacją, starym zwyczajem kierujemy się na gwiazdy, a one ni stąd, ni zowąd zmieniają się w paleniska, świece i żarówki – odległe cele stają się nagle bardzo bliskie, ale parzą. I kiedy już to wiesz, kiedy akceptujesz zmianę i godzisz się zostać jej ofiarą – światło gaśnie. I zostaje ci tylko pamięć, że tam było. I tym jest ciemność, niech ją! Jest wspomnieniem światła. Artur Fraus leżał obok nieruchomego ciała swojej żony i starał się oddychać równo z nią. Przejęty swoją bezsennością, formułując bez końca zdanie: „Oto staczam się w bezsenność – czczość i gehenna – łagodne zbocza twego ciała chwytam, spadając” – osunął się w sen i był to kolejny dowcip, który zrobiła mu jego wrażliwość, dowcip trywialny. Istniało poważne niebezpieczeństwo, że jego wrażliwość jest właśnie taka. Mała i trywialna. Podobnie jak jego depresja, która w chwili kiedy najbardziej na nią liczył, okazywała się zwyczajnym rozstrojem. Drobnym nerwowym rozstrojem, odpowiednim dla księgowego, który zgubił cyfrę, powiedzmy rachityczną czwóreczkę, za którą ciągnęły się niewinne zera, powiedzmy cztery. Ale zupełnie niewłaściwym dla pisarza. Fakt, że mógł poradzić sobie zarówno z depresją, jak i z bezsennością (pomijając oparty na głębokim zaufaniu związek jednego z drugim), wywarł na jego

76

pisarstwie straszliwe piętno. Artur Fraus był komunikatywny i zabawny. A tematy, które pragnął podejmować, miały charakter ostateczny, w każdym razie były to tematy istotne, nieistotne jakie. I jego styl pasował do nich jak pięść do nosa – czyli pasował. W efekcie tej bijatyki powstawały utwory (sarkazm!) satyryczne. Powstawał także (co prawda bardzo wolno i w zaciszu) obraz pisarza cynicznego (tak nazywa się ludzi posiadających mały problem ze zwrotem kasy), który nie daje swoim czytelnikom ani ciepła, ani głębi, a rodzaj humoru powodował jedynie grymas. I propozycje, które składał wydawcom, spotykały się z grymasem: Interesujące, ale ciekawe dla kogo, jak się dowiemy, to damy panu znać. Ten specjalny rodzaj uśmiechu, który z konieczności odwzajemniał, ponieważ był istotą ludzką. Zaprogramowaną do odwzajemniania uśmiechów, a jednocześnie świadomą ich genezy: obnażanie zębów w prymitywnej konfrontacji, pokaz siły. Był istotą ludzką i dlatego szczerzył się jak pies, dlatego z jego gardła wydobywał się cichy warkot, który maskował chrząkaniem, odkasływaniem, szeroka gama chrząknięć i wachlarz uśmiechów, do państwa dyspozycji, pod rozwagę. Grymas zastygał na jego twarzy i wracał z nim do domu, wesoły tata. Ponieważ usiłując być pisarzem, był również ojcem. Toczył finansowe bitwy – może raczej potyczki – i przegrywał je z honorem, a potem wracał do domu, z nagrodami pocieszenia, z kieszeniami pełnymi gumowych i plastikowych niespodzianek. Na przykład żółte misie w baseballowych czapkach, na przykład rekin, bo nawet jako ojciec usiłował być oryginalny. Kiedy odprowadzał do szkoły swoją córkę Olgę, poważną jak jej matka, żółte misie kołysały się


na monstrualnym tornistrze, uderzały jeden o drugiego żółtymi brzuszkami, a metalowe sprzączki brzęczały natarczywie i ten dźwięk rozsadzał mu głowę. Ola, która odkryła już rozkosz gromadzenia rzeczy, obnosiła się z tą kolekcją, nie zważając na ciężar, więc zdejmował go z jej ośmioletnich ramion i niósł przez całą drogę, tam i z powrotem, każdego dnia, jego misiowaty obowiązek, ich rytuał. Rekin, wyciągnięty z lewej kieszeni, płynął do Marka. Był to wściekle zielony rekin wanienny; w planie dnia Marka, właściwym dla czterolatka, kąpiel była punktem niezwykle istotnym, ze względu na całe to bestiarium: Pan Ośmiornica, Książka Flądra, ekumeniczna wspólnota dinozaurów, boksujących kangurów i armia żołnierzy najwyraźniej wyposażonych w skrzela, nieołowianych. Praktycznie dla samego Marka nie było w tym wszystkim już miejsca, jednak mimo niewygody spędzał w wannie półtorej godziny, a Artur zaglądał tam co siedem minut i dopuszczał gorącej wody, pozwalając swojemu synowi cieszyć się tą chwilą, bo czas, kiedy mężczyzna radzi sobie z potworami, nie trwa wiecznie. Artur – pisarz i ojciec – wiedział to po sobie: pewnego dnia rozeźlone rekiny zaczynają atakować cię naprawdę, a zwykła wanna staje się groźnym oceanem, przerażającym miejscem samotnej walki o utrzymanie się na powierzchni. Obrócił się na bok i podciągnął kolana. Zdanie, które układał, ułożyło się na nowo i brzmiało: „Osuwam się w sen – trauma czy zen – o czym jest ten, w który się stoczyłem?”. Był to sen żenująco realistyczny, a dotyczył planowanej na jutro rozmowy z Agatą Lisek, jedną z wąskiego grona osób stosunkowo ważnych, a w każdym razie ustosunkowanych w środowisku. Było oczywiście bardzo wiele innych ważnych osób, tylko że Artur nigdy ich nie poznał. Rozpoznawał, owszem, ale ręki nie podawał, jeszcze nie. W związku z tym nie mógł planować rozmów ani spotkań. Nawet śnięty, zachowywał przykrą trzeźwość umysłu i nawet o tym nie śnił. Ale Agata Lisek była osiągalna, Agata Lisek wierzyła w jego talent i przyszłość, która poniekąd zależała od niej samej – zapewne wzmacniało to tę wiarę. Agata Lisek po raz trzeci, właścicielka prestiżowej księgarenki i potencjalna wydawczyni (opanował już tę żeńską formę), lat czterdzieści pięć, stan wolny. Obdarzona urokiem, a nawet charyzmą, czerwonousta i kwitnąca, owocująca kontaktami, lecz pamiętajcie, że ostatecznie szpaki zeżrą wasze wiśnie, tak czy tak. Która powiedziała mu kiedyś, że jako pisarz posiada sex appeal. Na co odpowiedział spontanicznie, że ona też jest bardzo atrakcyjna i do tego. I jest jedną z trzech żyjących z literatury kobiet, o których żyjąc w tym, a nie innym kraju, słyszał. A potem ubolewali sobie wspólnie, pijąc wino białe, nad prowincjonalną Polską, co nie jest nawet Hiszpanią, gdzie rynek książki, jak wiadomo, rozwija się fantastycznie i stosunek do wartości chrześcijańskich jest tyleż głęboki, co sceptyczny. Agata Lisek i Artur Fraus byli ludźmi przytomnymi, byli racjonalistami. Nie aspirowali do literackich orgii Francji. Nie porównywali się do rynku anglosaskiego. Znali swoje miejsce w Europie i rozsądek kazał im opuszczać ręce. Machać rękami, składać je i rozkładać, robić swoje. Jednak napływające wzmożoną falą hiszpańskie – przykładowo – bestsellery powo-

dowały, że ich ręce wznosiły się w górę, a ich dłonie niemal automatycznie zwracały się ku niebu. Nie tyle w geście oddania, co przyjęcia – deszczu złotych monet – a ich stopy tupały w rytmicznym, narastającym buncie. Był to taniec zawiści, gorące flamenco frustracji, i tańczyli je na wszystkich małych scenach swojego ambarasującego kraju. Nieznośnie niskonakładowa ojczyzna Artura Frausa i nieprzetłumaczalna, osadzona i udupiona w tak zwanym kontekście ojczyzna Agaty Lisek nakładały się idealnie. Ich frustracje pasowały do siebie jak ulał, potrafili godzinami rozprawiać o książkach, które można by napisać (on) i z sukcesem sprzedać (ona) – w lepszym kraju i w lepszej oprawie. Plan powołania do życia ambitnego wydawnictwa kończył się na wołaniu i na puszczy – pusta kasa oraz gusta tłuszczy, te r e a l i a. We śnie zdarzyło się coś zaskakującego: Artur, zapominając o łagodnych zboczach swojej żony, objął gibki grzbiet Agaty, a ona szepnęła, że uwielbia jego język. Więc wsunął go jej do ucha – tak na próbę. A potem, z braku innych pomysłów, trwał w tym stanie. I tylko leciutko nim poruszał w te i wewte... Zastanawiając się, czy określenie „cudzołożna małżowina” brzmi czy nie brzmi... Po chwili Agata jęknęła (prawdopodobnie zajęczała z nudów) i przejęła inicjatywę. I okazało się, że wyczuwa go całym ciałem. W taksówce (którą wracał tylko we śnie, gdy nie trzeba było oszczędzać na taksówkach) pomyślał sobie: coś musiałem jej dać, naprawdę wypadało. A książka nie była gotowa, nieustająco nieskończona i źle zaczęta – takie miał obawy, a obawy Artura Frausa zawsze graniczyły z pewnością, tak już było. Po jego wyjściu Agata – w swoim sennym wcieleniu – wzięła kąpiel i wdychając zapach olejku pomarańczowego, pomyślała, że całe szczęście. Nie wierzyła, że kiedykolwiek uda jej się sprzedać prozę Artura albo prawa do tłumaczenia jego prozy komukolwiek, niepotrzebnie robiła mu nadzieję. Była dorosłą kobietą, a zachowywała się jak niedoświadczona oficyna zaprzyjaźniająca się z autorami, którzy doprowadzają ją do ruiny, nie chcąc skojarzyć faktu, że wydawnictwo jest podmiotem gospodarczym. Choć po ostatniej powieści Frausa jego deklaracja, że zamierza zająć się fizycznym (dla odmiany) wymiarem śmierci, mogła brzmieć zachęcająco, przynajmniej wydawała się zachęcająca. Początkującym wydawcom wydaje się jeszcze wiele rzeczy i niestety, niektóre z nich są książkami, co za pech. Agata rozumiała problemy Artura, ale obawiała się, że nie będzie dla niego częścią rozwiązania. Mimo wszystko współczuła mu serdecznie – przesuwając maszynką po idealnie gładkiej łydce, powtarzała sobie, że jest uczciwa, nie patrzy na nazwiska, po prostu bierze autorów takimi, jakimi są i daje im to, co może, a jej instynkt kolejny raz okazał się niezawodny: Artur Fraus był naprawdę dobry w łóżku. Po tych słowach przebudził się i serce biło mu jak szalone. Oto logika sennego marzenia, które niepostrzeżenie staje się koszmarem – tak, przez chwilę był Agatą, golił sobie nogi i myślał jej myślami. Po przyjemnej części erotycznej stał się Agatą, która ocenia Frausa i bezwzględnie go miażdży. I wszystkie jego obawy zyskiwały potwierdzenie, a sen mógł okazać się proroczy. No – pomyślał – przynajmniej uznała, że jestem dobry w łóżku, to już coś. Z drugiej stro-

77


ny – pomyślał! – nie spałem z nią naprawdę, to tylko sen, tylko sen, bogu dzięki. Mimo wszystko, jej opinia o nim jako pisarzu mogła okazać się rzeczywistością – nawet jeżeli, póki co, nie sformułowała jej na głos i na jawie. Poczekał, aż jego serce się uspokoi, wstał i powlókł się do łazienki. Spojrzał w lustro i się wyprostował. Miał czterdzieści lat i twarz chłopca, ten szczególny układ rysów, który prawdopodobnie bierze się z niefrasobliwości – uroczej w wieku młodzieńczym i fatalnie ocenianej chwilę później, jako brak odpowiedzialności, świadectwo infantylnej hierarchii wartości, chorobliwe gówniarstwo mentalne, coś w tym stylu. Jednak – musiał oddać sobie sprawiedliwość – ambicji mu nie brakowało. Może i miał twarz chłopca, ale jego ciało było znużonym ciałem intelektualisty (szkoda, że nie mógł powiedzieć czegoś takiego o swoim umyśle), który spędza dni, wegetując przy biurku – zaokrąglone barki, zarysowująca się groźba brzucha – pakiet startowy, halo starość! Było to ciało, któremu odmówiono powietrza i męskich sportów, codziennej dostawy świeżej krwi. Drżeniem kończyn, nerwobólami i drętwieniem karku, ciało stawiało mu ultimatum: żądało ruchu, seksu, impulsu do życia, bóg wie czego. Tymczasem Artur Fraus ćwiczył ten przeklęty umysł. Leżąc obok nieruchomego ciała swojej żony i staczając się w bezsenność, ćwiczył umysł, jakby okładał go nahajką, z prostacką zaciekłością. Pragnął ruchu i seksu, ale wolał układać długie, wielokrotnie złożone zdania i pielęgnować depresję, której nie miał. Chociaż był ojcem dwójki dzieci, które jadły i piły, marzły na mrozie. A on zarabiał tylko na papierosy, na domiar złego kupował je i palił. Więc zasłużył sobie na tę głupią depresję, choćby na to. Od dwóch lat nie chodził do żadnej poważnej pracy, wstawał coraz później i coraz dłużej nie mógł zasnąć. W odróżnieniu od swojej żony, która po całym dniu użerania się ze studentami była zwyczajnie skonana. Spała snem żony pisarza bez pieniędzy (ciężki, rwany). I gdyby wiedziała, że zbocza jej ciała służą jego metaforom, skopałaby go z nich bez zastanowienia. Gdyby natomiast dotknął jej w rzeczywistości, bardzo by się zdziwiła, bardzo, bardzo. Bo zaakceptowała już żenującą prawdę, że niespełnienie nie pozwala spełniać się mężczyznom – na pewno nie przy żonach, nie z tym stażem. Gdzie marna gaża, tam słabe zaangażowanie w związek – chłodno – trudno. Agata Lisek podniecała go niesamowicie, udając, że podnieca ją jego twórczość – coś pięknego! Była naprawdę doświadczona w branży i udawanie wychodziło jej naturalnie. Mimo że zdawał sobie z tego sprawę, nie psuło to przyjemności, a pomagało utrzymać relację. Przy niej – szczerej czy nieszczerej – czuł się człowiekiem z perspektywami. Dla swojej żony stanowił raczej błąd przeszłości, który jednak (przynajmniej tyle) niósł ze sobą cudowne konsekwencje – chodziło oczywiście o dzieci – powtarzała to sobie każdego dnia, coraz częściej, w miarę jak te konsekwencje rosły. – Dwa lata zawieszenia w niebycie – powiedział do lustra i obejrzał sobie język. – Dwa lata – powtórzył w myślach – cóż to jest? Prawdziwi pisarze siedzą nad swoimi książkami znacznie dłużej i raczej nie opiekują się w tym czasie dziećmi. Nie znał wielu takich osobiście, ale przecież o nich czytał, oglądał

78

filmy, miał jakieś pojęcie o tym zawodzie, który wybrał go wbrew jego woli (kłamstwo!). Wypłukał usta i wrócił do łóżka, żeby nadal myśleć o Agacie. Myślał o niej na wznak i na boku, i wcale nie czuł się winny. Pełniła przecież jakąś rolę w jego jałowym (oczywiście tylko chwilowo, poczekajcie!) życiu. Była jedynym iskrzącym kontaktem ze światem literackim, jaki w ogóle nawiązał, co nie oznaczało braku kontaktów tak w ogóle, bo przecież spotkał w życiu parę osób, nawet prawdziwe gwiazdy – ha! Zobaczmy sobie z bliska ten nieboskłon: ciężkie niebo pisarzy środkowej – powiedzmy – Europy tylko z pozoru pochyla się nad nimi z troską, a tak naprawdę osuwa się, zwisa przygarbione pod ciężarem imaginowanych rajów – gwiazdy tylko ciągną je w dół, taka prawda. Oczywiście była to prawda według Frausa. I oczywiście, także, kontra Fraus. Może nie istniał w środowisku literackim, ale przyglądał mu się – no i co to było? Te dwanaście osób, które zapraszano na festiwal MONOLIT? Te dziewięć osób, które publikowały w piśmie „Nisza”? Może grono laureatów ufundowanej specjalnie dla nich Debet Prize, połączone silnymi więzami nienawiści i wypowiadające się z entuzjastyczną pogardą o swych członkach. Bo ulegając erozji, próbujemy trzymać się razem, jednak tonąc, nie machamy tym, co opalają się na brzegu i nie doceniamy twórczości kolegów, tak jak na to zasługuje, skoro nie możemy zarobić na własnej. Niskie nakłady sprawiają, że w autorach budzą się niskie instynkty i nie wiadomo, czy jest to sentencja czy aforyzm, w każdym razie Artur nie był tego pewien, nie do końca. I tak, dowcipkując na temat zamkniętego kręgu zapatrzonych w siebie literatów, o Jezu, jak on im zazdrościł! Ale zawiść nie wyklucza trzeźwej oceny sytuacji, zazdrość nie jest równoznaczna z podziwem, niezupełnie. Środowisko degradowało się, mutowało i naturalnie ginęło – nikt nie protestował w jego obronie, prawie nikt. Może kilku krytyków, zbyt młodych lub trochę za starych, by podjąć skuteczną walkę, bo o co niby się tu bić? Pokażcie mi te zielone granice, pokażcie aktualne mapy, wasze księgi wieczyste i insygnia... Artur nie miał złudzeń co do literackiego świata, w końcu ocierał się o ten świat, zarażał się nim, testował na sobie jego trucizny i choroby, i szczepionki; na tle całego tego rozpadu Agata stanowiła znajomość rokującą i obiecującą – sprytna pośredniczka między literaturą a rynkiem, twarda negocjatorka w masce muzy. Owszem, bywała irytująca, nazbyt bezpośrednia, skażona myśleniem marketingowym, tak! Może jej dowcipy zawierały nieco za duży ładunek złośliwości, co odczuwał tylko czasami, gdy – niestety – odnosiły się do niego, to się zdarzało. Jednak przymykał oczy i robił minę, jaką ktoś, kto nie studiował jego min, mógłby uznać za zachwyconą. Bo nawet wredna, impertynencka i tak dalej, Agata Lisek była jego zbawieniem i kochaniem. Darowanym koniem, któremu nie zagląda się w zęby. Rasową klaczą, która jest w swoim żywiole, kiedy kłus języka przechodzi w galop myśli, a luźne propozycje stają się deklaracjami (i zaraz potem umowami), klaczą, która przeskakuje nad malowaną barierką i tylko czasem zrzuca jeźdźca. Ale on trzymał się mocno, bardzo mocno... Nawet jeżeli nie lubiła, tak do końca, jego książek – na poziomie Agaty zaczynało się spełnienie.


Po dwóch latach, odkąd zrezygnował z marnej oraz doskonale płatnej posady w agencji PR, nadal nie skończył swojej powieści (wielkiej amerykańskiej powieści, ewentualnie błyskotliwej powieści angielskiej, którą chciał napisać w Polsce). Połączenie literatury i dzieci okazało się za trudne, koszmarnie trudne, nie do wyobrażenia – tak przedstawiał to swojej żonie, chciał w to wierzyć. Uczęszczanie do placówek wychowawczo-edukacyjnych bywało przerywane okresami typowych dla wieku dziecięcego chorób, a dzieci – nawet gdy wychodziły, to przecież wracały, zawsze za wcześnie, o wiele za wcześnie, chętnie wracały do domu, w którym czekał ich niepracujący tata, ugotowany, cały w sosie, z wyrazem udręki na twarzy – prawdopodobnie brały to za uśmiech, nieczułe i zadowolone, jak to dzieci. Już o czternastej wstawał od biurka, za którym właśnie usiadł, ubierał się, wychodził i odbierał, najpierw Olę, a potem Marka, i szli sobie przez park, zaczepiając kundle, gawędząc, głosząc pochwałę rodzinnego życia, a wszystkie staruszki uśmiechały się do nich i machały im już z daleka. – Obcy ludzie. Na przykład w tramwaju. Mam wrażenie, że okazują mi współczucie, wyobrażasz sobie? – powiedział Agacie Lisek przez telefon, jakieś dwa tygodnie po tym, gdy zdarzyło mu się uprawiać z nią seks we śnie. – Owszem – odparła poważnie. – Ktoś taki jak ty nie nadaje się do małżeństwa. To oczywiste. – No jasne – wkurzył się. – Oczywiste! Klasyka! Ani Szekspir, ani Dante w małżeństwie szczęścia nie znaleźli, pewnie, wiem! – Mówię tylko, że ktoś taki jak ty nie powinien był zakładać rodziny, niestety, jest to kolejne z twoich założeń, które nie sprawdza się, no sorry. Na twoim miejscu odsunęłabym to krzesło... – Jakie krzesło? – To, które podpiera klamkę, mój kochany. U twoich drzwi awaryjnych, mam nadzieję, że je posiadasz, choćby w głowie, przynajmniej twoja głowa powinna być otwarta... Wybacz, muszę już kończyć, mam tu ż y c i e na drugiej linii. Po tej wspierającej rozmowie kilka minut szperał w szufladzie z lekarstwami, szukając czegoś na żołądek i rozważając samobójstwo jako temat. Była jedenasta rano, a brzuch bolał go już od godziny. Odczuwał regularne skurcze i znał je już doskonale, analogicznie do łokcia tenisisty określał tę przykrą dolegliwość jako skurcz autora i, co więcej, zamierzał się do tego przyzwyczaić – absolutnie wszystko jest kwestią wytrwałości. – Nerwica – poinformował swój żołądek. – To tylko zasrana nerwica. Nie będziemy się przejmować zasraną nerwicą, tak? Termin stworzenia dzieła, nie wspominając o wydaniu go na świat, przesuwał się w sposób niekontrolowany, a skurcze pojawiały się coraz częściej – było jasne, że wkrótce przejdzie to w stan permanentny, że zablokowany i skurczony będzie trwał przy swoim biurku, aż skamienieje w pomnik – kogoś, kim najwyraźniej nie był i nie miał się stać. A może miał... A może jednak, kotku? Ponieważ nie minęło pięć minut, a Agata Lisek oddzwoniła. Co oznaczało, że jej zależy. A kobiecie takiej jak ona nie zależałoby na byle kim – cudowna jest łatwość, z jaką wyciągamy proste wnioski.

– Wpadnij wieczorem – rozkazała i odłożyła słuchawkę, a on jeszcze długo, bardzo długo wpatrywał się w symetryczny układ czarnych dziurek i wydawało mu się, że słyszy jej oddech, leciutki świst, coś jakby zasysanie. – Kolejny rozdział – powiedział z rozpaczą. – Ona na pewno chce zobaczyć kolejny rozdział. A ja zaczynam mówić sam do siebie. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty i natychmiast usiadł za biurkiem, żeby nie przepuścić tego momentu; był to swoisty rodzaj weny, o charakterze fizjologicznym, rodzaj organicznej motywacji – miał wrażenie, że doprowadzone do ostateczności ciało pragnie poddać się konwulsjom i wyrzucić z siebie fermentujący umysł, fontannę żółci, która wypełniała go aż po białka oczu. Bębniąc w znieczuloną klawiaturę, gubiąc litery i spacje, nie zważając na zmieniającą się samoczynnie wielkość czcionki (zawsze wbrew intencjom), próbował powtórzyć wyczyn swojego idola, Henry’ego F. (gerontologa i najwyraźniej również teoretyka literatury, pioniera postmodernizmu, czyli pierwszego zszywacza zwłok pochodzących z różnych grobów) i obudzić tego rozpadającego się trupa – protagonistę. W lepkiej mgle strony czterdziestej siódmej protagonista powinien był już wykonać jakiś krok. Powinien! O coś walczyć... Dokądś zmierzać... Albo otworzyć cholerną gębę do cholernego k o g o ś i nawiązać jakiś o czymś dialog. Zrobić to choćby ze względu na Agatę, która będzie wertować te strony w poszukiwaniu dialogu, tracąc resztki nadziei na pierdoloną akcję. Artur Fraus był przerażony. Proces utożsamienia się jego bohatera z autorem posunął się stanowczo za daleko. Nie żeby miał coś przeciwko autobiografizmowi, skąd! Uwielbiał autobiografizm, całym sobą! Cenił jako probierz i tak dalej. I zachwycało go, że autobiografizm jest ponad podziałami – skuteczny, dobrze naoliwiony tryb nawijania, adekwatny zarówno dla literatury wysokiej (współcz. obelż. – książki, po które nikt nie sięga), jak i wesołych historyjek – wróć! Takie historyjki udawały się jedynie autorom z obcych krajów, którym nie wmówiono, że literatura jest jednak katolicką mszą bez chóru gospel, a zabawne, wciągające i przygodowe mogą być co najwyżej filmy, też niechętnie. Rys biograficzny pojawiający się w prozie autorów rodzimych (Prooza – wyzłośliwiał się w myślach – proooza) sprowadzał się najczęściej do grubej krechy świeżo zaoranego pola albo ścieżyny tnącej w poprzek łąkę. Pewnie dlatego – zastanowił się zupełnie serio – że jedyną ekscytującą podróżą, na jaką nas stać (gdy mimo wszystko próbujemy żyć z pisania), jest wyjazd na wieś, odkrywamy tam prozę i prawdę ludowych mądrości: No popatrzcie, grzyb znowu wyrósł nam pod dębem, kurde magia! Ale czy to jest dziwne, że w kraju o proweniencji chłopskiej ludowe mądrości uważa się za niepodważalne i gwarantujące sezonowe zbiory? Nie, to nie jest dziwne, to jest chleb powszedni, daj nam panie! Niestety, Artur nie miał najmniejszej szansy załapać się na czytelnicze dożynki, nurt wiejski obchodził go mniej więcej tyle, co los krowy, nawet mniej. Widok chaty na pustkowiu budził w nim natychmiastową tęsknotę za metropolią; czystość i prostota stają się naprawdę interesujące, gdy obracają się w zepsucie i wyrafinowanie,

79


dopiero wtedy możemy docenić ich naturalny wdzięk i urok. Oczywiście nie można zarzucać ubogim pisarzom, że tworzą ubogą literaturę i tak dalej. Kiedy finansowy aspekt przygód uniemożliwia przygody, trzeba się jakoś ratować i wielu pisarzy znajdowało na to swój oryginalny sposób, pewnie. Autobiografizm w nurcie miejskim w naturalny sposób ograniczał się do trudnych relacji podwórkowych (oddawaj moje narkotyki, zły kolego) czy rodzinno-mieszkaniowych (ojciec bije, a teściowa podgląda nas przy seksie) lub pułapek życia zawodowego (głupi kapitalizm wykopał nam dołek, uważajcie!). W przypadku pisarzy zawodowych – do tej grupy Artur kiedyś pragnął się zaliczać, a teraz jakby nie miał już odwrotu – ograniczał się jeszcze bardziej: autobiografizm owocował tu rozwlekłym opisem szczególnej choroby psychicznej, o objawach nieco podobnych do katatonii, czyli powieścią o pisarzu. To był casus Artura, to był jego wybór i wbrew wszystkiemu nadal wydawał mu się dobry. Powieści o pisarzach pisał przecież cały świat. Jako gorliwy wyznawca tego gatunku, Fraus przebierał w nich jak w ulęgałkach, potrafił wymienić całą masę pisarzy zajmujących się sobą i pisaniem (Kafka i Dostojewski robili to także, ale oni potrafili się maskować). Na liście umieścił Prousta i Joyce’a, Gide’a i Lowry’ego; na półce miał Dar Nabokowa, Doświadczenie, oparte o Informację Amisa, a także Stracone złudzenia, Henry’ego Millera, thriller Normana Mailera, Paula Austera i Johna Irwinga; opowiadania Neila Gaimana pod poduszką i trylogię Updike’a w pamięci (jako że w ogóle nie została przetłumaczona, nie na polski). Natomiast Miłosza chował znacznie głębiej – w tyle głowy (on tak naprawdę nie pisał o pisarzach, lecz o wszystkim – czym ci pisarze byli lub nie byli poza sobą). Tak przekładając, przebierając, docierał do Saula Bellowa i nieco zakłopotany wsuwał go pod łóżko, gdzie (zawsze pod ręką, też nieosiągalny) był już Coetzee. A zaraz potem nastrój mu się poprawiał, jeszcze jedna roszadka i klepał już Philipa Rotha – jak przyjaciela, jak starszego brata: – Naprawdę rozumiem, o czym mówisz, stary! Dziewięć książek – myślał – o jednym Zuckermanie, dziewięć książek z po-

czątkiem i końcem, z życiem w środku! Może nie jest to katedra gotycka, już prędzej synagoga, ale z przyjemnością zamieszkałbym tu choćby kątem, przyklęknąłbym za drzwiami... Tak, Roth był rzadkim owocem na amerykańskim gruncie – chętnym raczej ludziom czynu niż artystom. Może w wyniku zderzenia tych tradycji amerykańskie powieści o pisarzach nie były aż tak bardzo nudne, no przynajmniej był tam seks, był pieprzony konflikt. A pamiętajmy o bardziej sfermentowanych owocach – o Bukowskim. Więc ci bohaterowie: Zuckerman Rotha na jednym biegunie, pisarz pełną gębą; na drugim Chinaski Bukowskiego, degenerat – literackie postacie z krwi i kości, i trochę działo się w ich życiu, w każdym razie przychodziły jakieś listy. W wydaniu amerykańskim wszystko było ciekawsze, nawet życie uniwersyteckie przypominało film pornograficzny, może ambitny, eksperymentalny film pornograficzny, ale jednak. Po długim namyśle, Artur doszedł do wniosku, że tym, co robi różnicę, są wspomnienia. Praktycznie każdy bohater amerykańskiej powieści o pisarzu posiadał wspomnienia – czyżby miał je każdy autor? Mogły dotyczyć lat spędzonych w Paryżu albo w Wietnamie, albo przeszłości hipisowskiej, wszystko jedno. Przeróżnych życiowych aktywności, owocujących szczegółowymi opisami kultur, architektur, ludzkiej fauny. A przede wszystkim kobiet – tabunów młodych, wyzwolonych kobiet, które lgnęły do amerykańskich pisarzy napompowanym akademicką wiedzą albo znajomością życia biustem. I te wspomnienia były najfajniejsze, bo czasem wracały – przyjemnie zmaterializowane, w ciałach kobiet dojrzałych i dowcipnych, świadomych swoich pragnień, swoich złudzeń, jeszcze w formie. Artur Fraus zamknął oczy, pomyślał, że jego PP, czyli pieprzony protagonista, jest zupełnie pozbawiony wspomnień i bezgłośnie załkał, zamarkował łkanie. Bo mimo ogromnej literackiej tradycji, z którą pragnął się zmierzyć... Mimo braku pomysłów alternatywnych i generalnie przeżyć.... Nigdy, przenigdy nie chciał napisać książki o kimś takim! Kto siedział przy jego biurku, na przykład teraz. I czyje ręce trzymały właśnie jego głowę. Joanna Oparek

80


Symbioza Dokument

Tamara Bołdak-Janowska

Tak wygląda, że jego broda z pionowym dołkiem, z tych nadmiernie waginalnych, wsuwa nogi w pantalony, ale nimi nie wyjrzy, albo niemowlę rozpycha kocyk, ale stopy nie ukażą się. W każdym razie jego broda leży, a jakby chodzi, mając w posiadaniu ukryte stopy. Z tego opisu go nie poznasz. Poznasz. Nie. Bywają na świecie takie brody jak dwa palce, skrócone do jednego stawu, ale żeby jak dwie nogi, skrócone o stopy, to już rzadziej. Każda broda jest trochę rozdwojona, a z wiekiem rozchyla się bardziej albo dokładnie zrasta, kryjąc dotychczasową waginalność w nagłej piersi podbródka, jakby schował się tam jasny, tłusty albo żylasty indyk. Czasem w tym miejscu jest wyrwa, jakby cherlawy meteoryt spadł i uciekł, nie naruszając stanu świata ani kocyka. Jego uśmiech rozkłada ręce w tym kocyku, symetrycznie bardzo, i kształtuje pokojowe pięści policzków, ale każdy człowiek posiada takie pokojowe pięści na twarzy, mniej lub bardziej ukształtowane. Jest jeszcze trzcina wąsów, zupełnie jak z koca, zmarszczonego przy nodze fotela. Zdaje się, że podpłynie kaczka krzyżówka, ale podpłynie tylko nos, podobny zresztą do kaczki krzyżówki, wziętej w całości, tylko bez ogona, gdyby ją profilem zrzucać po jakimś śliskim zboczu i niespodziewanie wetknąć w najbardziej beznose miejsce. Kaczka to garbata, jak kot, gdy się przeciąga, i goła, do rosołu. Wyrzucić skrzywione wiosła łap, wyrwać por ogona, podziać gdzieś dziób, oskubać, już oskubaliśmy, i mamy to. Gdzie? Pod niebem z uzbrojonymi w piki gwiazdami. A wesoło spluwały w ten wzór. I zbudowały rozstrzelone zasieki. I dzień nakrył to ogonem. Ogon dnia, co dobrze wiemy, raz jest mżysty i szary, niezbyt

szczelny, bo zawsze przedrze się światło, a raz bardzo szczelny, z cielska samego światła, bananowo żółty, i w dostrzegalne bananowe obręcze i obrączki, jakby banana pokroić na gumki. Ten dzień jest w te bananowe gumki, ale one zwykle są bardzo gorące, a dziś tak nie jest. Bananowe gumki wcale nie grzeją. Słońce porozrzucało je wszędzie, a ziąb. Ale kto to jest? Ja, czyli on. Ono. Niemowlę brody. W zaszytych pantalonach. I ona. Ona, czyli ja. Coś trzeciego, symbioza. Bez gniewu. Sama radość? Nawet nie to. Twórczość, wspólność, słowo, palce w ruchu, dłoń, tylko bez nudy. Dobra symbioza jest długa i nudna, chyba że to symbioza poszczypana, gniewu i radości. Ale czy to jeszcze to? Symbioza to nie draka. Symbioza gniewu i radości bokami wychodzi ludziom na małej naszej planecie pod małym naszym niebem, bo to wspólność wcale nie po równo, bo pierwsze to młot z wyburzeniowymi zębami, a drugie – kryształowa autostrada. Walnięcie z wgryzem w jedno miejsce tej długiej szklanki rujnuje ją w całości. Naprawa trwa tygodniami albo i latami. Któreś z dwojga walnie pierwsze, rzucając zębami nie tylko w dół, ale i w latające kawałki tej szklanki. I się już nie jedzie. Dniami i nocami stoi się na rozdrożu w nerwach. Rozdroże takie to coś jak symbioza gniewu, wgryzionego w radość, jakiś parakomensalizm. To inna historia, spoza układu, na który zwracam uwagę. Interesuje mnie zespół dłoni i ust, i zaraz do tematu dojdę staranniej. Ona. Jak opisać... Też poniekąd kaczka, ale tylko dołem, i jedyna to kaczka na świecie w stanie rozbujania, w spódnicy roześmianej, niesionej przez kilka

81


par nóg, ale w ten sposób, że pływa jedna kaczka, a jej łapy rozmywa fala i stąd wrażenie kilku par nóg. Jeśli nie jest naga i w pionie. Ona, nie kaczka. A kaczka w niej zawarta, w kloszu spódnicy, czasem jest jakby grana na bębenku. Tworzą się szybkie ukosy. Żeński marsz czy bieg. A czasem kobiety tak biegną, że jakby na krzywych gwoździach, że krzywią w powietrzu gwoździe na boki, a potem je prostują i znowu krzywią. Ona tak nie biegnie. Biegnie fachowo, pracując kolanami w dużym kole, a ręce wtedy pedałują w małych skrzydłach. Ale chodząc, to czasami ukosami gra na bębenku. Jeśli jest naga, ona, nie kaczka, to w poziomie, podczas masaży, które sama sobie robi, codziennie. Kiedyś była akrobatką, to umie i musi. Dlatego jest gładka i równa jak kieliszek do shotów Becker’s Grubenwasser. W pierwszej chwili taka, gdy się układa na wznak do masażu szyi, boków i brzucha. Wtedy mamy ten kieliszek, ze złożonymi ciasno nogami i ruchomymi rękami, i nieco płynnymi piersiami. Podczas masażu będą rozwijać się różne figury tego kieliszka: podkuli się, wypnie, przekręci i w końcu sprężyście wstanie, wzbijając płyn piersi, a płyn ten będzie się kołysał, kiedy całość zacznie chodzić. Co mają wspólnego, ten kieliszek i ta broda? Kieliszek z rękami i płynem piersi i niemowlę brody w zaszytych pantalonach przystępują do pracy, która, jak mówię, polega na masowaniu się, ale to jedna strona pracy, a praca ta jest wspólna, to musi być druga strona pracy, i jest. Druga strona wspólnej pracy to czytanie czegoś zamówionego przez kieliszek do shotów przez zaszyte pantalony brody. Broda płci męskiej czyta, a kieliszek płci żeńskiej masuje się. Tak to się odbywa. Tak to wygląda z boku. Najlepiej, jeśli ja stanę z boku i opowiem to wszystko jako widz, skoro już nasz wygląd został ukryty w kaczkach i zmieszany w coś trzeciego. Kaczki zawsze się obserwuje. Ubrane w śliską kołyskę, idealnie współpracują z przyjaznym wzrokiem, przesuwają go w sposób niemęczący, gładki, wręcz atłasowo muskający, i kołyszą, i usypiają człowieka z otwartymi oczami. Kaczki te stawiają trójkąty z dziurką, kiedy z nagła przewrócą się, padną na dziób i zanurzą się w swoją płynną podłogę aż po przezroczyste majtki, bo właśnie podpłynął głęboki posiłek, drobny, ale pożywny i stały, a gdyby porównać go z kotletem dla ludzi, byłby to kotlet podawany alfabetem Morse’a pod stołem, na kolana albo nawet na stopy; przyjemna obsługa. Taką obsługę poniżej stołu widzi się czasem na filmach kostiumowych, ale tak podawany tam jest posiłek specjalny: dotyk z dreszczem, i ma to charakter gry wstępnej do późniejszego seksu, podczas gdy po stole przesuwają się od osoby do osoby półmiski z martwą kaczką, pięknie ubraną w przypieczony kożuszek, i nawet widać resztki figury z trójkątem. Kiedy nasz kieliszek płci żeńskiej wykonuje podobną figurę, tę z jeziora, aby położyć się na brzuchu, pokazuje nie trójkąt, tylko coś podobnego do umięśnionej gruszki, podobnej do dwóch smukłych golonek w trykocie z mgiełki, gdyby te golonki kucharz mierzył, aby się przekonać, czy są równe i starannie symetryczne. Są takie. Trykot z mgiełki w tych golonkach zwykle upiększają czerwone majtki, co są jak

82

koguci grzebień, sczesany w głąb golonek, pędzący tam jakby w mgławicę i wsiąkający. Prawie trójkąt. Masować się w ciszy to nie. To dla niej będzie nudno. To prawdziwe kaczki krzyżówki masują się o cichą wodę. Drogocenna ta cicha woda. Z samych diamentów. Ławice diamentów na jeziorze i lawina wzroku siedzących na ławkach – to się wzajemnie masuje, a niejeden człowiek, z tych siedzących na ławce, żałuje: szkoda, że to tylko takie diamenty, skoczyłbym po nie. Jeśli każda ławka pusta, to kaczki masują się diamentami o niebo odważniej i nieco ślepo, jakby zdane na sznurek. Też bogato jest! Ale komu? Kosmosowi naszemu. On, broda, nawet dwuwiersz na ten temat ułożył, nie najmądrzejszy, ale celnie, choć skromnie rozmarzony: Do woli chłonę diamenty z daleka, gdy nie ma człowieka. Widok ten pozostaje na długo w umyśle, wdziera się jak pełny sejf, gdy się już jest w domu, i inne widoki też podobnie wdzierają się, też bogate jak pełny sejf, na przykład tak się wdzierają skurczone od ciasnoty banknoty jesiennych liści, i następuje całkowity wypływ myśli. Człowiek by tylko marzył o pełnym sejfie, aż żeby się w nim kurczyła zawartość, aż żeby się biła o przestrzeń. Opowiedz mi coś, napisz, a jak już masz, to czytaj. Masz już? – ona tak codziennie prosi, gdy ma zamiar się masować, a pewnego dnia poprosiła: napisz mi coś głupiego na jutro. Tak poprosiła, aby się żaden pełny sejf nie cisnął w masaż i można było uzupełnić masaż pełnym beztroskim śmiechem, czyli śmiechem śmiechów. Następnego dnia: ona, kieliszek do shotów, czyli gotowa, wygłasza kolejne ponaglenie: No? Czytasz? Masz coś głupiego już? Dobrze – odpowiadają pantalony brody kieliszkowi temu, bo już coś głupiego mają. Tymczasem jakaś aria nagle. Codziennie nagle. Raczej operetkowa. Jak wzniecony śrubokręt z kilkoma gałązkami. Bez gałązek. Sama gałązka. Śpiew w rurach, na rurze, mocny. Zawsze tak w wieżowcu. Penthouse, właściwie penthousik, w którym mieszkają, co jakiś czas drga od cudzych remontów, a cały wieżowiec śmieje się skrzypiąco jak jakaś jędza. Albo coś się łomocze, jakby kościotrupem w kościotrup. Nie. Nie rozpryskują się nigdy. Łomot dobiega z jednego punktu, codziennie innego, tyle że te kościotrupy to podskakują, to przysiadają, zupełnie jakby je umieścił na perkusji, a na tej perkusji jeszcze jedną perkusję wprost pod ich penthousikem. Ten łomot to jak praca w wąskim wysokim kamieniołomie ponadto, jakby w kolumnie. A czasem po tej kolumnie i wewnątrz łazi długopis ze wzmacniaczem i wystukuje przerażone jodłowanie. Słychać pismo: olololojoloho! Do tego ich miasto staje się latem dodatkowymi kamieniołomami w uszach. To się nazywa Lato Artystyczne. Pracują młoty i inne kościotrupy. Wskakują przez wszystkie okna kościotrupy, uciekając przed młotem. Muzyka to wznosząca się, klekotanie, trzaski, bo te kościotrupy świetnie umieją latać i chować się. A jeszcze mnożą się przez liczne głośniki i kość w kość łomocze, jakby każda kość była w trupa pijana, a jej mowa ujęta w liczne szczękająco rozwrzeszczane dymki. Kiedy wyjrzą z tarasu w dół, widzą, jak się wieżowiec zwęża, aż staje na kurzej nóżce. Żyją sobie na tej kurzej nóżce i dygoczą. Nie jest źle. Każdy stary czy nowy wieżowiec dygocze.


Ich penhousik to chata na dachu. Okazało się, że w Polsce można postawić sobie chatę na dachu wieżowca. Miasto, o którym mowa, poznacie po tej chacie na wieżowcu. Chata z żółtych bali, z dachem malowanym w tęczę i tego kształtu. Bale w układzie pionowym w niskiej chacie czynią wieżowiec smuklejszym, ale dach-tęcza powstrzymuje ten pion i chata nie strzela, tylko patrzy – bardzo spokojnie patrzy – patrzy sobie na przechodniów, którzy na nią patrzą, ale niektórzy robią to niezupełnie spokojnie. Patrzą z zaniepokojoną myślą: to aż tu trąba powietrzna rzuciła jakąś wioskę, rany boskie! Jednak ci patrzą z takim samym zaniepokojeniem na każde nowoczesne dzieło sztuki, że toto skądś przyleciało i wreszcie o, tam (czy o, tu), siadło. Jest nadzieja, że pozostałe wieżowce, chodzi o te stare, zostaną tak ozdobione i brzydkie dzielnice staną się galerią sztuki dla zaniepokojonych, że tak się dzieje, i dla uspokojonych, że nareszcie się dzieje. Jeszcze raz. Masz coś głupiego? Mam. A wczoraj spytał: Ale dlaczego coś głupiego? Dziś już ma to coś. Jej wczorajsza odpowiedź zabrzmiała przekonująco: Bo jeszcze nikt nigdy niczego nie napisał pod ten tytuł. Czytaj. Jeszcze nikt się nigdy nie masował pod utwory na zamówienie. A on, jak wstanie, to jakby miarowo strużył się z okapu w czasie ulewy. Lubi stanąć sobie prosto, ale niezupełnie na baczność, tylko strugami ulewy, uregulowanej okapem. Ich wiek można określić za pomocą jednego pytania i jednej odpowiedzi. Pytanie: Co będzie jutro? Odpowiedź żeńska: Dziś nie chcę tego wiedzieć w takim samym stopniu, w jakim wczoraj bardzo chciałam. Odpowiedź męska: Dziś nie chcę tego wiedzieć w takim samym stopniu, w jakim wczoraj bardzo chciałem. Epokę, w której żyją, rozumieją dokładnie, co da się ująć dwoma zdaniami, oceniającymi dwa dopuszczalne sposoby istnienia: 1. Mówisz do wielu, których twoje słowa nie zmieniają. 2. Mówisz do nielicznych, którzy zmienią świat. Czytasz? On. Czyta: Coś głupiego. Pyta: Już? Ona, robiąc piankę na stopach (pianka to nazwa elementu w procesie masażu; będą się pojawiać nazwy innych elementów tego procesu; ich czytelność będzie jasna): Czytaj. Już. On, a nazwał siebie Tolem Szaleńczykiem, jakiś rok temu: Jeszcze raz zatem, słuchaj: Coś głupiego. Tolo Szaleńczyk napisał tytuł i podoba mu się, bo będzie trochę o gęsiach. Jego żona wolałaby opowiadanie o bananie, a tu coś gęsiego. Trudno. Or i Ora, hodowcy gęsi. Ci sami, co swoje szczęście oparli na wierze w pióra i pierze i we wszystko w gęsi dziób. Robisz krok do ich mieszkania, do ich chaty, do ich pałacu, a tu klamka w gęsi dziób, krok do spiżarni – gęsi dziób, krok za każdy próg – sześćdziesiąt dwie gęsi, jak pamiętamy na dwie pierzyny, jedna na szkodę. Ona, kończąc piankę na stopach, a rozpoczynając wsuwanie klepsydry na łydki, następnie i przesypywanie

łydek w dno klepsydry, w połowie ud, co w skrócie brzmi „łydu”: Mówisz, że pamiętamy... A ja nie bardzo pamiętam, ukonkretnij, chodzi o pierzynę, która odleciała bocianami na wszystkie strony świata z przystanku autobusowego, bo Or i Ora na tym przystanku dokonali tej mgły w miłosnej szamotaninie? Na tej pierzynie po babce, w nocy? I mgła wisi na tym przystanku do dziś? On: To ta pierzyna i ta mgła. Ona: Czyli mamy ciąg dalszy miejsko-wiejskiego opowiadania. Czytaj. Ale głupie. On: Zamówiłaś przecież coś głupiego! Czyta: Sztućce u nich, także noże – gęsi dziób. Ba, wszystkie buty u nich w dziób. Czy może być coś piękniejszego? Or i Ora, dwie baby w lotnych chustkach: Orowi przeciąg wzgwizdał się w nieszczelny ząb, a pracowitą Orę przeciągnęło po rękach, gdy z rozpostartymi ramionami śniła się sobie jako dzika gęś; dramat i dramat; dwa dramaty. Or i Ora z wieczora. Popchnęli czas na budziku o godzinę, bo rano do kościoła. Ona, kończąc klepsydrę łydu, a rozpoczynając klawiaturowy krzyżowy ogień brzucha, kiedy palce muszą się wgłębić w placek klawiszy wokół pępka, a nazywa się to „pakla”: Co ty opowiadasz, jak to popchnęli czas, bo do kościoła? On: Miało być coś głupiego! Ona: Ale głupie musi być mądre! On: Przeszkadzasz! Czyta: ...bo rano do kościoła. Milknie. W obu głowach ta sama myśl: spadła pierwsza cegła jesieni pod pachę i od razu zaczęła od tego fundamentu stawiać bok. Jak pojazd, napierający na niezupełnego trupa. Byr! Jest zimne lato, późne, byrr! Ona: Zamknij już to okno! On: Przeszkadzasz. (Zamyka). Czytam. Czyta: ...do kościoła. A było to z soboty na niedzielę 29.10. 2011. A w niedzielę rano woził Janek siano. Janek siano, bo się miało na deszcz, ale to nie teraz, to było latem. A w październikową niedzielę budzik rozwrzeszczał się już w nocy jak niemowlę, któremu jak dorosłemu przyśniła się wojna, i nie chciał się uspokoić, bo mechanizm się zaciął. A oni szybko po nocy – bo wokół jeszcze noc – do kościoła. A kościółek głuchy jak zardzewiała kłódka. A na cmentarzu i obok żaden chuch, żaden duch, a przecież ich pełno. Nieraz widzieli. Orowie stanęli jak duchy z betonu i stoją. Ona: Ale głupie. To gdzie oni przebywali wtedy, w pałacu czy chacie? On: W chacie albo pałacu. Ich chata przecież przy pałacu stoi. Ona, kończąc paklę, a dochodząc do piersi i już wykonując na nich element masażu o nazwie „dwa małe prodiże”, w skrócie „małp”, czyli pieszcząc obwód pary piaskowych babek, które wtedy rosną w parę ogarków z grubych świeczek ze sterczącym sutkiem, i widać wtedy wyraźnie, że sutki w tych ogarkach ubrane są w brązowe spódniczki, że bardzo ładnie, bardzo płynnie tańczą w masażowym balecie: Ale głupie! On: Na twoje zamówienie. Śmieją się. Milkną. Trwa akcja „dwa małe prodiże”, po prostu – małp.

83


Jej myśli: O miłości świadczy odległość, nigdy bliskość. Jedynie odległość zdolna jest utrwalić miłość. Od razu wie się, czy utrwala. Czasem nie od razu, ale utrwala. Każda bliskość jest męcząca, już po godzinie, już po pięciu latach, już nawet po pięciu minutach. Przestaje być męcząca po trzydziestu latach pacha w pachę. Jest jak powietrze. Nie czujesz ani głodu, ani wysiłku. Wysiłek w stronę osoby, gdy już przeminęły lata wielkiego głodu... Nie chce się! Jednak się oddycha. A już żadnego takiego wysiłku nie może być w stronę osoby, którą na wieki przykryła ziemia. Pamiętanie to nie wysiłek. Pamięć się pcha! Wysiłek wtedy ma usta wewnątrz głowy, jak wnętrze garnka, i krzyczy: nie! Zgoda z pamięcią nie jest wysiłkiem. Zgoda z osobą i z epoką nie jest wysiłkiem. Jesteś zgodą – jesteś cegłą w tej budowli. Co mówi cegła? Cegła nie może mówić o położeniu, ale to zdanie wypowie: jestem sparaliżowana cegłami. Zmarły, wygrzebany z pamięci, jest albo większy, albo mniejszy. Innych wykopaliskowych opcji tu nie ma. Powiększonego powiększamy, a zmalałego nie zawsze pomniejszamy. Jego wzrost zależy od nas. Najsmutniejsze zdanie: chcę ci coś powiedzieć, choć ciebie nie ma. Jego myśli: Ględzenia nie zwalcza się ględzeniem. Aby ośmieszyć ględzenie: ględzi ktoś. Tacy! Taka epoka. Otwierasz błazna w okładkach, a masz: ględzenie pragnie ośmieszyć ględzenie. Którego błazna i na której stronie otworzyć, żeby poznać, że to prawdziwy błazen, ech! Żeby tak płci żeńskiej błazen! Błazenica, błazenka, błazenica... błaźnica, nie, najlepiej: błazenka. Mam przecież pod ręką moją błazenkę. W błazenadzie mieszkamy oboje. Ktoś powiedział, ale kto, że dziarskie żołnierskie piosenki to piosenki idiotów. Maszerować i radośnie śpiewać, aby szybciej umrzeć. Na pewno powiedział to prawdziwy błazen. Takiego błazna nie można wyprać z jego słów, nawet gdyby pranie trwało tysiąc lat. Nikt już się nie umie śmiać! Moja błazenka potrafi się przecież śmiać i wyzywać śmiech. Pierzyna po babce dała drapaka na wszystkie strony świata, jakby to były bociany, w które rąbnęła bomba, więc fruwająca była tylko biel, a poszwa się rozlała. Po ziemi zawsze rozlewa się czerwona poszwa. Przed chwilą kochali się na niej kremowi ludzie półkuli północnej. Na przystanku autobusowym. Zabrali pierzynę babce. Nie. Babka dawno nie żyła. Puchowa droga zgrabna lekka pierzyna nie wzbudziła w nich ani jednej myśli o babce. Uznali, że można na niej dolecieć na koniec świata. Dolecieli na najbliższy przystanek autobusowy. Tak się zapamiętali w akcie miłosnym. W rzeźniach wiszą tłuste i chude pierzyny i kołdry w stonowanych tradycyjnych czerwieniach poszew. Przed chwilą jęczały. Czasy są takie, że nikt niczego nie chce, bo umie tyle samo. I taki sam wiersz każdy napisze, i taki sam obiad zrobi albo pójdzie na taki sam obiad do tej samej knajpy czy do jej bliźniaczki w innym miejscu, a bliźniaczek pełno, a pójdzie tak samo ubrany, i wrzeszczeć może tak samo, i uśmiechać się tak samo, a dziś każdy uśmiecha się nie dlatego, że się uśmiecha,

84

dziś wykonuje się tylko zapotrzebowanie na uśmiech, i jest to uśmiech tylko rozcinający twarz, bez uchwytu w gardle i sercu, a dziwne, że prawdziwy uśmiech kojarzy mi się z rzadką pieczątką, tak mocno czuję ten własny uchwyt, pałka gardła i klops serca, a ten drugi uśmiech, obowiązujący, to jakby naciął bułkę i włożył w nią nowiutkie zęby, każdy może zrobić taką bułkę, i mieszkać może tak samo, dom może postawić taki sam, ścianę w mieszkaniu może rozwalić i będzie jak u sąsiada i w innych miastach. A do wnętrza, czy to będzie mieszkanie, czy głowa, każdy wyuczył się produkcji rzeczy bombowej. Bum! Dziś rzecz to bum! Wybuch. I już. O to chodziło. Daj to nam raz. Wybuch. I zmiataj. I mało jest śmiechu, który rozśmieszyłby myśl. Ona, pozostając w robieniu „dwóch prodiży”, trwa i trwa ten małp: Czytaj! On: Zaraz. Ona: Czasy są takie, że nikt niczego nie chce, bo umie tyle samo. I wiersz taki sam napisze, i... On: Co ty, czytasz w moich myślach? Ona: A co, to samo myślisz? Czytaj. On: Chwila. Ona: rozpoczyna masaż szyi, stawianie płotu w studni lekko głębinowej, czesanie tego płotu z włosem i pod włos. W skrócie: płostu. Płostu należy wykonać sto razy z włosem i sto pod włos. Każdy zresztą element masażu to sto odpowiednio głębokich ruchów dłoni po ciele. Są ruchy głęboko wirujące, głęboko bębniące, głęboko grzebykujące, głęboko esujące, głęboko szczypiące. Każdy ruch ma końcowe odpowiedniki głaszczące. Jej myśl, powtarzanie pytania, którego nie zadała, kilka spóźnionych wersji (od tygodnia jej umysł ma do czynienia z opadami tych pytań; dziś nimi leje, ale po raz ostatni, ponieważ nie doczekają się odpowiedzi): Czy pan się boi własnej tożsamości? Odtąd, od holokaustu, boi się pan własnej tożsamości? Dlaczego w dwudziestym pierwszym wieku pan się boi własnej tożsamości? Czy pan się boi, że wyłapią? Kogo się pan boi? Czy pan sobą pogardza? Czy pan nie sądzi, że pogarda do siebie ma znaczenie tylko wtedy, kiedy czujemy do siebie pogardę za własne byłe uczynki? Czyż nie usłyszy pan wtedy głosu sumienia: witaj w piekle rozwoju? Czy naprawdę nigdy nie słyszał pan takiego głosu, tak mocnego, że aż pan podskoczył? Dlaczego pan z taką łatwością ogłasza, że najchętniej polikwidowałby wszystkie narody? Pod kogo mielibyśmy się asymilować? Panie Ignacy, pod kogo? Dlaczego pan, panie Ignacy, tak bardzo się boi procesu, jakim jest wyskakiwanie ze zwierzęcia pod wpływem słów matczynych kołysanek? Czy pan, panie Ignacy, nigdy nie usłyszał matczynej kołysanki? Panie Ignacy, nie zadałam panu tych pytań, ponieważ spotkanie z panem spłaszczyło mnie, jakby to było spotkanie z codzienną gazetą. Gazety nie mają dzieciństwa. Wiem, panie Ignacy, holokaust zabijał dzieciństwo. Ale pan jest za młody, żeby nie mieć dzieciństwa. Ja, kobieta, panie Ignacy, nie mogę się uspokoić z powodu pana spłaszczającej wypowiedzi. Przecież jest pan pisarzem, a nie gazetą! Jak to tak w Polsce może być, że pisarz staje się gazetą, która go chwali? Panie Ignacy, spotkanie miało tytuł: „Nie ma kwiatów bez korzeni”! A pan o chęci pozabijania narodów!


Tolo Szaleńczyk: Czytam, słuchasz? Czyta: ...i stoją. – Or, ty rusz głową. – Co rusz, sama rusz. – Jak siostra księdza ma na imię? – Która? Ta, co mu kazania pisze? – A ma inną? – Nie ma. Euzebia. – To już wiemy. Wczoraj było Euzebii i odbalowali. – Oj, tam. To chociaż organista byłby tu gdzieś. – A ludzie? – Może jakiś jasny szlag z nieba? – A my?! – My w takim razie ocaleliśmy. – Idziemy do domu. A w domu jak nie rozwrzeszczy się Ora na Ora, że głupi. Głupi i głupia, jeden dramat. Na głupotę czasem jest sposób. Cofnęli czas na zimowy, raz i jeszcze raz. Ale ze sobą nie rozmawiają. Bo trzeba było przestawić tak, a nie tak! Do wiosny spokój? Nie. Spróbuj nie popchnąć czasu na wiosnę, a spróbuj jesienią nie. Przez resztę pór roku trzeba się zastanawiać, który właściwie czas jest właściwy. Trudno. Nawet dzikie gęsi przestawiają zegary i jak te stewardessy – do ciepłych krajów. I drą się, jakby je kto skubał. Ona, kończy wreszcie małp i przystępuje do muszlowania uszu, tu tylko pięćdziesiąt razy należy muszlić uszy, kreśląc ósemkę, w skrócie mós (w takiej pisowni): Cha! Ale głupie! Śnił mi się biały długopis z białym wkładem i wkład ten miał końcówkę z wąską łopatką, i wyjadałam nim płowy miód z głębokiego słoika, a jakbym czesała wewnętrzne włosy słoika, na bok, za ucho, i podbarwiała bielą z długopisu. Właściwie to tak się miód wyjada, w takie płowe włosy on się czesze po szkle. Tylko nie długopisem. I bez podbarwiania. Mdliło mnie w końcu w tym śnie, tyle się tego miodu najadłam. Mógłbyś użyć innego imienia dla tej siostry księdza? Ostatnio stale natykam się na to imię, bo jak ma być śmiesznie, to musi być Euzebia. On: To całkiem niegłupie w tym głupim śnie. Włosy w słoiku. Mogłaś się tak nie obżerać. Nie przeszkadzaj, czytam. Niech zostanie Euzebia, mimo że się na nią stale natykasz. Ona, podczas procesu mósu (ta pisownia): Muszę mieć pauzy. Czytaj. Nie, za chwilę. Jeszcze coś ci opowiem śmiesznego. Wajda mi się śnił. Coś opowiadał coraz głośniej, aż ogłuszał. To było w jakimś lokalu, pełnym publiczności. Poprosiłam, aby nie tak głośno. Usłuchał. Zaczął opowiadać, całkiem już znośnie dla mego ucha, o procesie robienia kaszy perłowej. Podniósł do góry sito z kaszą, a wysokie jak wiadro i tak samo sine. Mówił: pokażę wam, jak się przyrządza kaszę perłową, a nie ma nic lepszego na świecie niż taka kasza, fachowo zrobiona. Jest już opłukana. Trzeba tak gotować, aby powstał kleik, a jednocześnie dbać o sypkość krup. A kiedy kasza już dość się rozgotuje, resztki wody stają się różowe, aż żal odcedzać, taka piękna. Podszedł do kuchennego pieca, w tym lokalu było tak, wiejski piec, rozpalił pod blachą, a od jednej zapałki zajął mu się papier, środek „Wysokich Obcasów”, uformowanych w spiczastą czapkę z niewielkim daszkiem, a „Wysokie Obcasy” buchnęły prawdziwie wysoko obcasowym ogniem w tej czapce, i wykonał wszystkie wstępne czynności, mające doprowadzić do efektu końcowego

– uzyskania najwspanialszej na świecie kaszy perłowej. Ugotował duży gar. Odcedził resztki pięknej różowej wody w tym wysokim sinym sitku, co go pokazywał na wstępie, wsypał wilgotną kaszę do gara i zaczął ją doduszać, tłumacząc widzom, że doduszanie kaszy to największa sztuka w tym procesie. Zamieszał kaszę łyżką stołową, jednocześnie wygłaszając wielką pochwałę tej łyżki: proszę państwa, trzonek naszej łyżki stołowej nie może się zapadać w żadną kaszę, choćby nie wiem jak była głęboka ta nasza kasza. Łyżka stołowa w dobrze doduszonej kaszy sama wyskakuje z kaszy, tak sprężysta musi być nasza kasza, i tak oto, proszę państwa, dzieje się, nie inaczej: łyżka wyskakuje. Rzeczywiście wyskakiwała ta łyżka, aż ponad głowy patrzących. W pewnej chwili reżyser musiał ustawić się koszem na tę piłkę z trzonkiem. Pojmał w kosz uśmiechniętej piersi. Wygłosił pochwałę pojmanej: proszę państwa, nabieram teraz odrobinę kaszy moją łyżką, i proszę popatrzeć, kasza musi sucho skapnąć, i tak się dzieje. Możemy skosztować. Publiczność chwyciła za łyżki, a znajdowały się w beczce, było ich dużo, ale ilość była wyliczona co do widza. Kosztowali, wyjadali. Sam reżyser skosztował ze swojej łyżki i jak dobry aktor zagrał twarz o błogich oczach. Uśmiechnął się szeroko, zalśniwszy bielą i kaszą, pozłotkiem pomiędzy bielą. I wyjadał, tak lśniąc.Koniec. On: Oż! Taka fabuła? Oż! Beczka z łyżkami. Mam czytać? Coś głupiego nadal chcesz? Chcę dokończyć. Ona: Daj pomyśleć. Włosy z grzybowego suszu, dużych borowików. On: O czym ty mówisz? Ona: Porównanie takie przyszło mi do głowy. On: Widziałem takie włosy. Ona: No widzisz. Porównania to matematyka w pędzlu. Coś mi się ciągle tak pędzluje. Tak mi się pędzlują ściany rzeczywistości. Czytaj. Albo nie. Modlitwę ci wygłoszę. Mój penthousiku, ja do ciebie się modlę i bądź mi jak Bóg. Trwaj na tej wysokości, jak trwasz, stój mocno na kurzej nóżce, i mało się chwiej. Bądź moją perspektywą, wbitą w ziemię tak mocno, że żaden dentysta od wieżowców nie postąpi inaczej, jak tylko cementując, gdyby twoja kurza nóżka miała stracić większość pazurów albo choćby zaczęła tracić jeden. Boże prawdziwy, bądź mi linią ciągłą pośród miliardów myślników, poziomych, pochyłych, pionowych i jak podkowa, i jak krzywy gwóźdź, uszeregowanych i rozproszonych, szeregujących się w manifestacje, w pracę, w pożegnania i powroty, i rozpraszających się do domów, uszeregowanych i rozproszonych. Nie daj się przerwać. I jeszcze nie przerywaj mego życia. I tak zawieram się w miliardach myślników i samo moje życie jest tą linią przerywaną. Przerywa mnie sen, choć daje mi mnóstwo obrazów pauzy, a pauza jest twoja i twoje jej obrazy. Nie twórz mnie z byle czego w dniach, które mi zostały. Niech mi człowiek pokaże, kim jest Bóg. Niech go przyprowadza do mnie, ile razy zechce, ale nie inaczej, niż pokazując, ile człowiek może. On: Oż! Co to jest? Sen kolejny? Ona: Usłyszałam to, budząc się, a potem wyjrzałam przez okno, patrzę w dół i widzę naszą perspektywę, że stoimy na kurzej nóżce, jakby na stosie malejących ksiąg. Jestem zmęczona brakiem marzeń. Jestem zmęczona widokiem tułowi, bez kończyn i bez piątej kończyny głowy. Kadłuby lalek, co już są

85


jak cegła w cegłę. Widzę mur przeludnionego świata. Jestem zmęczona dzieckiem, rozkręcającym matkę, dzieckiem rozkręcającym kochankę, i tym, że w matce i kochance są niedokręcone śrubki, już od dziecka, a najłatwiejsza do odkręcenia pozostaje głowa. On: O czym ty mówisz? Ona: wykonuje masaż twarzy, talerze, wazon i pukanie, co się nazywa ogólnie: twa. Mówi, wykonując twę na podbródku i wokół warg: Teraz czytaj. Mówię o murze świata, o ścisku, kadłub w kadłub. O porozkręcanych. O bezboleśnie porozkręcanych. Nie dopracowałam tej myśli. W ścisku następuje paraliż myślenia. W ścisku nie ma mowy o marzeniu. Trzeba się przedzierać i stale nabystrzać się, jak to zrobić. W ścisku fachowo nabystrza się jedynie terrorysta. On, czyta: Chciałoby się jeszcze coś powiedzieć, coś gęsiego, aha, Orowie do swoich aktywności przyjmują następujące postawy: Or sposobi swoją intymną część jak u gęsi dziób zamknięty, a Ora swoją jak u gęsi dziób otwarty, i trochę syczy – nie obiecywałem nic ekstra. Jesień jest pięknie zamczysta, zamek czerwony, a poza tym nic nie ma. Ona, przystępując do masażu rąk, czyli do orki, a orkę należy wykonać od dłoni aż do ramienia, takim ruchem, jakim wędruje kora po starej lipie: Koniec? A dziś w ptakach jesteśmy, i kaczki, i gęsi, i bociany. To daj jeszcze coś zabawnego o wodzie. Coś spoza ścisku. On: Koniec tego głupiego. O wodzie? Zaraz, muszę poszukać. Szuka w stosie kartek, jakby fruwały jednoskrzydłe bociany albo mewy, albo nawet wygląda to tak, jakby ciął cielsko zleżałej pierzyny białym mieczem. Mam. Tytuł: Nie wiadomo, co myśleć. Czyta: Czasem lepiej jest odpuścić sobie. Najlepiej wie o tym Artur Rozenfrik. Ale opowieść będzie zastępcza. Pewnie nie wszyscy się przekonali, jak przyjemnie jest pomyśleć o czymś przyjemnym. Jonasz Blondyn się przekonał. Zaczął sobie wyobrażać, jak pójdzie na ryby. Złowi ogromną rybę, albo może chociaż małą, taką pozłacaną, nawet lepiej, bo dużą rybą tylko by się zdźwigał, tak jak przy kanciastych ruchach odźwigasz się w tańcu partnerki, dawno nieoliwionej, na przykład wdowy, która wyszła z wszelkiego ćwiczenia, a mała rybka zawsze coś powie dla towarzystwa, nawet jeśli tylko naobiecuje, to też przyjemnie. Czy mógł sobie wyobrazić, że w wodzie nudzi się karaś, któremu przyszło do głowy, że jest krokodylem? Zaczaję się, myśli karaś, zamrę w mętnej wodzie, wypuszczę gały jak dupki butelek, a jak nadarzy się jakiś blondyn, to wyskoczę i krzyknę: Nie ujdziesz mi, Jonaszu (!), i pokażę mu, co może smok wawelski. Jako że Jonasz Blondyn wychodzi z założenia, że luźne myślenie do niczego nie prowadzi i i trzeba myśleć konsekwentnie i z natężeniem, to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki szybko znalazł się nad wodą, wędkę zapuścił, siedzi, a właściwie kuca i czeka cierpliwie niby na randce, bo wie, że ryby jako szanujące się dziewczyny są trochę flegmatyczne. Nie szkodzi. Poplotkują, poplotkują, a jak się zaczną rozchodzić, to on je wtedy po kolei weźmie w tany; i niechby się nawet odźwigał.

86

Tymczasem odezwała się żaba w skrzeku i skrzeczała tak sobie a muzom, ale najpewniej, żeby wędkarz mógł ją wypatrzyć: dwoje sterczących oczu, zupełnie jak zaczajony krokodylek. A gdyby tu był duży krokodyl? – pomyślał Jonasz. Żaba ucichła, bo krokodyle siedzą cicho. A wtedy nagarnął się na niego prawdziwy cień niepokoju. A gdyby prawdziwy aligator, krzyżówka Nilu z Amazonką? Cień przeszedł w strach, a że Jonasz Blondyn nie tylko myślał, ale i wyobrażał sobie konsekwentnie i z natężeniem, to gdy tylko zoczył na wprost dwie dupki butelek (a nie był to jeszcze nasz karaś podwawelski), zdjął go zupełny paraliż. „Już po mnie, połknie mnie i nawet nie zada sobie trudu trawienia”. Uratowała go opatrznościowa sraczka, która jakby świadoma wyższych procesów, wywiodła go w krzaki i już nie wypuszczała z rąk, póki go do sucha nie wyżęła. Świadkiem był kruk – tak że nie ma tu żadnych fantazji – kruk (!), co siedząc na pobliskiej olszynie, nabierał mądrości życiowej i swoim punktowym okiem wszystko fotografował: człowieka kucającego, człowieka biegnącego, człowieka kucającego, topielca, który niedawno był człowiekiem – życie tętni i nie ustaje. Ale stoicki kruk wyżej sobie cenił spokojniejszy pejzaż, choćby horyzont, pozaciekany akwarelowym dymem, który niczym słodki i cebulowy sos łagodzi przygryzienie sobie języka. Tak przetrzymany, podwójnie osłabiony strachem i wstydliwą potrzebą, wraca, i co widzi Jonasz uratowany? Jego wędka jedzie. A że Blondyn był konsekwentny tego dnia nie tylko w myśleniu i wyobrażaniu, ale i w działaniu z natężeniem (jak szybko znalazł te krzaki, nieprawdaż?), to rzucił się wpław. Aż kruk wychylił się z krajobrazu. A wtedy wyskoczył mu przed oczy onże karaś, który pewnie trochę za dużo sobie wyobraził, bo oblał się zimnym potem i ze strachu obszczekał go jak mały piesek. Ponieważ złota rybka okazała się tylko pozłacanym karasiem, Jonasz miał tylko jedno życzenie: dopłynąć z powrotem do brzegu, bo też był cały na zimno oblany. A kiedy już wylazł na brzeg, miał tylko jedno życzenie: żeby odeszły go egzystencjalne dreszcze. A potem miał już tylko jedno życzenie: p r z e s ta ć my ś l e ć k o n sek wentnie. I o dziwo, bo dziwny był ten świat, już zanim zaistniał – wszystko się spełniło. Jak zresztą wielu blondynom i nawet niektórym łysym blondynom, którzy jeszcze nigdy nie spotkali się oko w oko z tak ogromnym krokodylem, a do butelki zaglądają od właściwej strony. A Artur Rozenfrik? Do butelki nie zajrzał, na ryby nie poszedł, żadnej wdowy do życia nie wyrwał, lecz pomyślał „Teraz albo nigdy” i umarł. I nie wiadomo, co myśleć. Ona: Cha! Ale za mało. Przeczytaj jeszcze coś. Weź na jutro temat pośladków, i niech te pośladki mają sutki. Przez chwilę nie wiesz, czy to przód, czy tył. Widzisz wycinek. On: Biorę ten wycinek. Rozwinę. A skąd to wytrzasnęłaś? Ona: Samo się wytrzasnęło z muru ludzkości. Cha! I jeszcze myśl mi się wytrzasnęła, że to w przyszłości mamy zło. Dobro jest twoją linią ciągłą, a zło na nią napada, uszkadza, przerwać chce. To przyszłość za-


wiera zło, słyszysz? Zło wtrąca się w linię ciągłą dobra i pozostaje nieprzewidywalne. Dobrem jest samo życie bez bólu psychicznego i fizycznego. Tego każdy by chciał. To jedyna sytuacja, kiedy godzę się na pragnienie masowe. Czytaj. Kończę masaż przodu. Teraz plecy. Słyszysz? Na plecach należy wykonać okręgi, grzebyki, esy, rolki, sępy i młotki. Należy położyć się na masażer, na matę, naszpikowaną łazikami. Łaziki z odpowiednią nasadką (wargi, zęby, łapy, buty, fale, bukiet główek smoczych) wykonają okręgi, esy, sępy i tak dalej. Masażer musi być naładowany. To trochę jak położyć się na księżycu, usianym dobroczynnymi dla ludzkiego ciała łazikami, przewróconymi na grzbiet, pomniejszonymi, przytwierdzonymi i zagęszczonymi. Czasem naszemu kieliszkowi płci żeńskiej do shotów masaż ten wykonuje broda płci męskiej, nasze pantalony, sam Tolo Szaleńczyk. Dziś pracuje ten księżycowy masażer. Bajery, którymi jest naszpikowany, przypominają beurery, szczególnie do MG 16 i MG 20, ale w wielu mutacjach. Matę skonstruował znajomy informatyk masażysta, który od razu zaznaczył, jeszcze zanim przystąpił do pracy, że chce pozostać anonimowy. Może był to wymieniony zdawkowo przez Tola Szaleńczyka Artur Rozenfrik i już nie żyje? Łaziki à la beurer na macie, którą być może skonstruował Artur Rozenfrik, być może już świętej pamięci, drapią żywo i starannie, i tak samo żywo i starannie kopią, esują, falują łapkami i innymi wypukłościami, i mamy naukowe widowisko: leżą sobie na plecach pod ludzkimi plecami żuki wszelkiego kształtu, a leżą jak złośliwie przewrócone. Ale to nie złośliwość, to epoka. Epoka chwili: żuczość naukowa: pełna pracująca miska przy pełnej pracującej misce. Zawartość drga i drży, i jest tęga, i elektronicznie wie, że ma pracować na leżąco. To na pewno nie był Artur Rozenfrik. Przecież w słuchawce nadal odzywa się głos konstruktora maty. Ale głos już nie chce przybyć, aby spojrzeć, czy dzieło pracuje jak należy. Ona: Kończę przód. Czytaj. Słuchanie: Pochwała masaży. Szkoda, że wiara w masaże nie czyni trwałych cudów. Ranek. Błękit i słońce – pięknie jest na ziemi. Toń nieba stopniowo zaczyna się robić pagórkowata. Jak jezioro z wysepkami, na południu zupełnie zaciągnie lądem – pomyślał Tolo Szaleńczyk. On to bowiem spacerował. I on za miastem na nieużytkach natknął się na duży obły kamlot z napisem „Do adopcji”. Inicjały i kontaktowe namiary. Żart czy światopogląd? – Halo, ja w sprawie tego kamienia. – Jakiego kamienia? – Odepchniętego od piersi. – I pan chce się podzielić z nim swoim nazwiskiem? Tolo Szaleńczyk sprawę rozważył potem, następującym torem: no dobrze, usynowię ten kamień. Ktoś

przyjdzie po mnie i postawi go na sztorc. Ktoś następny z trzeciego pokolenia go przewróci, bo pomyśli, że to pomnik gospodarki rynkowej, podczas gdy wszędzie będzie już królował nadmuchiwany clown. A poza tym... kamień to jednak zawsze symbol pięści. Czy ja jestem wojownikiem? A jakby tak słowo? Nie za ciężkie i zręcznie puszczone, poturla się przed siebie. I tak to zaczął spisywać swoje cielesne przygody i turlał je w kierunku żony, żeby jej było przyjemnie podczas masowania się. A masaże żona uprawia raz do słonka, a raz do księżyca, żeby potem nie drętwieć przy telewizyjnych serialach, które jak drętwe by nie były, to jednak wciągają. Pochwała odwagi. „Nic się nie wahaj – powiedział do siebie Tolo Szaleńczyk, cytując Sokratesa ustami Platona. – Przecież nie będą cię słuchali ani ludzie głupi, ani uprzedzeni, ani nieżyczliwi”. Nawet jeśli będziesz traktował o sprawach poziomych – pouczył siebie dalej – nie zapominaj dla równowagi podeprzeć ich pośrodku, a bacz, żeby środek był samym środkiem, a dla pełni pion postawisz w zasięgu wzroku, by nikt nie powiedział, że ściana za cieniem leci, a cień od krzywej latarni. Mimo że roi się nas już kilka przeludnionych miliardów, a z duszami odeszłych to już nie ma gdzie stopy postawić, uległem słabości i niniejszym powołuję jeszcze jedną duszę żyjącą. Jest moim imiennikiem (miał się nazywać Vois Wielebny, VW, jak Volkswagen, ale nie zechciał), waży niewiele, przerabia niewiele, więc aż tak bardzo Ziemi nie obciąży, tu i ówdzie może jedynie nadeptać; kurz na Księżycu jest podobno dużo gorszy. O człowieku filozofia dosłowna mówi: jasny wlot u góry (zęby i uśmiech, to jasne), ciemny spust u dołu (chyba ciemny), w głowie taniec, różaniec i wata. I zawsze coś nie stroi w tym koncercie, który wykonuje za nas życie. Vois Wielebny, ostatecznie Tolo Szaleńczyk, dusza żyjąca. Pozwólmy mu zatem na kilka dysonansów. Ważne, że sam do siebie nie ma niechętnego stosunku. Odkąd mu się śniło, że był papierosem w ustach Boga, czasem jest bliski pokusy, że pachnie sobie. Ale to nic nie znaczy. A jeśli przytrafi mu się komiczna historia, nie powściągajmy od razu uśmiechu, by nie popaść w grzech zasznurowania. W naszym magicznym czasie „Na ogród nastąpiła szarość. Ogród przystąpił do jesieni”. Ona: A wiesz, że masaże przyprowadził ze starożytności do Polski w dziewiętnastym wieku Izydor Zabłudowski? A gladiatorów masowano przed walką, aby padli ładnie. Nacierano olejami, aby zabłyśli, kiedy padną. On: Jeden. Ona: Co, jeden? On: Padał jeden z wymasowanych. Potem. Dzień się znowu żółci gumkami, jakby z banana je skroił. Same się rozciągają, jakby kneblowały pagórki, same się kurczą, w podwójność, potrójność, jakby ściskały gardło torebkom z kaszą, same pstrykają w drzewo, same włażą na uszy i żarzą się koronujący-

87


mi czepkami, same zamieniają się w lasso na mrówki, same krzyżują się w rozciągnięciach na kilka metrów i więcej, same rozwijają się w żółte ogórki. Potem. On i ona, w dialogu na nowej ławce, na nowym trakcie wokół jeziora, najpierw on: – Patrz, jaka chmurka! Pojedyncza, biała, lekka. – Jak dla dziecka i jak dziecko. – Jak coś od anioła. Perfumy anielskie. – To nasi anieli tak na niebie napierdzieli. – Cha! – Takie widoki, postanielskie. – W poprzek?! – A jak. Tak to się snuje za aniołami. – Ale żeby aż tak w poprzek?! – A tu, patrz, dąb znosi małe jajka. I to w czepku. – Dąb nioska! Potem. Jej myśl: Maszerujących uznaje się za wariatów. Czasy takie. Jego myśl: Ktoś jeszcze chce się wyodrębnić, ale czasy są takie, że aby się wyodrębnić, trzeba się zebrać i maszerować w tłumie. I uznają za wariatów. Kto? Za wariatów uzna ich ktoś tam wpływowy.

* Notatka, odręczna, ale pismo naśladuje druk, nie wiadomo, jej czy jego autorstwa – czasem oglądają siebie z zewnątrz i mówią o sobie zaimkami w liczbie trzeciej, i oboje czasem nadają literom kształt druku; leży w penthousiku w neutralnym miejscu, ani przy jej laptopie, ani na jego stole: na lodówce, która stoi w drugim przedpokoju; mają dwa przedpokoje, prowadzące do niej i do niego; tytuł notatki pogrubiony, to znaczy pisany czarnym flamastrem: Symbioza. Treść (fioletowy atrament): Symbioza to sam krwiobieg śliskich płaszczy jak ze snu. Nie czujesz płaszcza, nie pochwycisz się, kiedy już wejdziesz w drugą osobę. Płaszcz jest drogą. Człowiek w śliskim płaszczu symbiozy istnieje w całości, nie będąc całym. Dwoje w śliskim płaszczu symbiozy, siedzących na nowej ławce, cechuje posiadanie podwójnego ramienia i brak czucia ciężaru. Dzieje się to pod bardzo oświetlonym i oświetlającym kołem, a także pod świecącym kolanem nocnym, często w przybrudzonej i przetartej pończosze i jakby należącym do kogoś, kto jest bardzo stary i kostnieje na wysokościach. Symbioza polega na mutualizmie symbiontów, mieszkających pod tęczowym dachem chaty na wieżowcu, stojącym na kurzej nóżce. Ujrzą kurzą nóżkę, jeśli się wychylą z tarasu. Jeśli ze swego tarasu wychyliłby się Bóg, nic by nie ujrzał albo może własną igłę, wetkniętą przed nasze laty w rękawicę bokserską, którą bada świat i która służy mu do wtykania kompletu igieł jak grzybek u krawca. Stany te nie należą do symbiozy, choć czasem odnosimy wrażenie pieszczenia ran przez ręka-

88

wicą bokserską Boga, jakby ta rękawica uzyskiwała całkowitą samodzielność i spadała jak meteoryt w dziurę naszych krwotoków, skutecznie je tamując, lecz już nie dbając o stan naszych siniaków. Pień po ściętym drzewie nigdy nie jest rękawicą bokserską, lecz albo zamkniętym kikutem, albo pustym naczyniem. Symbioza jest narzuconą sobie dyscypliną, autoreżimem obu stron. Gdy dyscyplina nawala, nic szklanek nie ocala. Po podłodze łazi półśnięta mucha, dokładnie w tym samym miejscu, co w zeszłym roku: pomiędzy łazienką a dalekim oknem. Pukiel rzęs łazi na rzęsach i jest w tym nieokreślone, leczy dobitne naburmuszenie – tego oka i zarazem odległych czyichś warg. Podobne naburmuszenie można dostrzec na ustach niejednego prelegenta. Coś po wargach łazi na rzęsach i wargi skupiają się sposobem naburmuszonym. Słowem: łazi brodawka po mankiecie. Czarna po różowym. Wtedy pomiędzy prelegentem a słuchaczami nie może dojść do żadnej symbiozy. Uniemożliwia to czarny punkt ruchomy. Ona, zdenerwowany portret: ilekroć nawali komputer, ciach, natychmiast czyni na sobie kilkakrotny znak krzyża i modli się do chrześcijańskiego Boga, przy czym drżą jej ręce do tego stopnia, że wylewa kawę kolejny raz tego dnia na obie nogi, tak że wygląda jak dwie piwniczne rury z zardzewiałym potem. Po chwili dzwoni z tej piwnicy do swego dyspozycyjnego informatyka i zawsze kończy rozmowę tym samym radośnie wykrzykniętym zdaniem: dobrze, że w moim mieście mam takiego mężczyznę! Z tym mężczyzną żyje w stanie symbiozy mutualistycznej. Życie z Bogiem w powyższej sytuacji nie jest stanem symbiozy, a Tu notatka urywa się w dosłownym sensie – któreś z nich oderwało kawał kartki formatu A4, widocznie w poczuciu braku tej jednej koniecznej śruby w treści.

* Jej credo: myślisz, a więc znasz obrazy. Jej obrazy jako czucie: Ryba podobna jest do komety, zwłaszcza taka, która umie fruwać. Sztuczna szczęka czasem nie może stać się symbiontem. Sprawia, że człowiek czuje się podkuty na podniebieniu paralotnią lub że tam nakapała ze zbrojeniem gruba świeca i nadal kapie, wciąż ze zbrojeniem. A implanty przytupują, jakby im się chciało sikać. Na pocztach leżą metalowe kręgosłupy różnej grubości: monety w przegródkach. Przyjemnie patrzeć, jak ten kręgosłup wydłuża lub skraca ludzka ręka. Potem ludzka ręka zawija te kręgosłupy w ścisłe papierki i odkłada do szuflady. Jeszcze tak jest. Jeszcze mamy monety. Jeszcze dłoń pracuje rękodzielniczo. W świeżo zaparzonej kawie, niezbyt ostrożnie niesionej z kuchni do gabinetu, rodzi się herbaciana róża w niedowiązanym krawacie lub w apaszce, luźno zamotanej na głowie.


* Kilka jej najświeższych myśli: człowiek, wychowany w niewolnictwie i wyćwiczony do niewolnictwa, stwierdzi: niewolnictwo istnieje od zawsze. Szybka płynność! Pies z białymi bokobrodami i bardzo wąsaty, i z górniczą latarką w czole, w biegu zamienił się w gładkiego węża ze świecącym żądłem w trzecim oku. Tak było z pociągami klasy światowej. Ale i tak zderzają się i wykolejają. Żołnierza zamknięto w kuloodpornej zwartej ciemnej miksturze. Ale i tak lecą z niego czerwone wióry i pękają mu konary, i na to ziemia się osuwa. Są hodowcy i hodowcy historii. Wciąż są. Historia to takie zwierzę w kawałkach. Jakby stalowe i niezmienne. Każdy kawałek tego zwierzęcia jest bardzo groźny. Zbudowany jest z uzbrojenia i ofiar. Co słychać? Słyszy: Deszcz wystukuje szyfrem historię wody. Tutu pad paddzie byk! – to jakoś da się usłyszeć. Może i więcej? Pad pad stu zab! Byk pad tu tad! Pyk byk! Puk buk gdy. Buk buka ku tu. Stup. Stóp! Deszczowi nie wychodzą najpiękniejsze dźwięki świata, polskie „ę” i „ą”, natomiast sprawnie radzi sobie z nosowym „u”, gdy trafi w blachę. Bung. Najpierw w deszczu jest kot. Potężne: mru! Potem wypadają i wypadają oczy laskom.

* Jego animacja, scenariusz pt. Nasz ciepły dom (opowiadająca twarz, rysowana na prawdziwej; mina to rekwizyt; opowiadające dłonie, prawdziwe na rysowanych, jako dodatkowe rekwizyty; niekoniecznie trzeba włazić na dach do ich penthousiku, aby wykonać to zadanie opowiedzenia): „Dlaczego tak zaciera ręce? Na dobrą chemię nie ma rady – z figlem w głowie się dziś obudził jakby taki był urodzony. Mam chęć na coś pikantnego – uświadomił sobie Tolo i radośnie zatarł ręce, i dwa punkty obmyślił: 1. Nim się wyczkawka podrzutna czkawka wytrzymaj w ciele, nie mów za wiele. 2. Z gnuśności grzęźniesz, z biegunki biegniesz – wyjawiasz cele. I myślał: co by tu sobie opowiedzieć, żeby sobie w to uwierzyć? Jest dzień sławienia cienia i dzień szanowania pieca. Ale nie musi to być zaraz historia lipcowa czy zaraz grudniowa, najlepiej coś z posezonowego asortymentu, żeby się ani nie spocić, ani nie zmarznąć.

I wyciągając znacząco wskazujący palec do góry, dodał: i nie stracić wiary w gwiazdy spadające i ich zamiary. I dodał: Co do widoku drabiny w rozkroku: ona ma w tym intencję, szpagat pokaże, lecz nie licz na więcej. I napisał, co następuje: Posezonowo najlepiej zapoznać bogatego wdowca z jakąś niebrzydką wdową. W odróżnieniu od niego, wdowa niech będzie młoda, żeby miała pół przyszłości przed sobą i w zanadrzu śmiech zapalny, bo on jej będzie opowiadał same wesołe rzeczy. I bez skaczącego zaraz do oczu morału, dzieci tego nie lubią. Może być? Świetnie. Niech się zaczyna historia Kaina. By przetrwać, twardy musi być kat. Nie tak dawno temu, ani za siedmioma górami, ani za siedmioma kasami, a zaraz za progiem. Otarła się wdowa o wdowca, oszusta i zawodowca. Gdzie? W windzie. W windzie jest czas, żeby spojrzeć dwukrotnie. Spojrzała raz, spojrzała drugi raz, a za trzecim razem upuściła szeleszczącą rękawiczkę. A ów wdów? Szarmancki był, i żadnej innej osoby. I za jednym zamachem w trybie nadzwyczajnym spojrzał co najmniej dwukrotnie, poprzednich spojrzeń nie licząc, których było trzy. Wdowa oko miała tak centrowane, że przejrzała go, nim się zdążył dobrze przedstawić, a on od tego momentu przedstawiał się przez tydzień, nie szczędząc nakładów. Żadna restauracja nie była dla niego za droga, żadne słowo zbyt cenne, dlatego już dnia czwartego, podczas gdy się ona dźwięcznie śmiała, «kocham» powiedział do jej futerka, pełnego drżenia. A potem jeszcze dwukrotnie «kocham» powiedział: raz patrząc w jedno oko i raz patrząc w drugie oko. I zaśmiał się gdakliwie, żeby pokazać, jak tryska. A potem już tylko (spokojnie) wzdychał. I po tygodniu wdowa była gotowa. – Urodzę ci dziedzica – powiedziała zalotnie, na krótko spuszczając rzęsy – a ty mi go tylko dobrze ucz, żeby się nie dał oszukać. I z przyjemnością poczęła. Tak się zaczyna historia Kaina. By przetrwać, twardy musi być kat. Już – powiedział Tolo – morału nie będzie, dzieci nie lubią. Resztę każdy może sobie dopowiedzieć: jest za progiem”. Tamara Bołdak-Janowska

89


Książka, która pozostawia osad Krzysztof Mroczko

Krzysztof Tomasik, autor głośnej książki Homobiografie. Pisarki i pisarze polscy XIX i XX wieku, po raz kolejny odsłania przed swymi czytelnikami świat dotąd ukryty, niewypowiedziany wprost. Świat skondensowany do ukradkowych spojrzeń, niby przypadkowych dotknięć i porozumiewania się specyficznym kodem. Świat podziemny, choć nie tak heroiczny jak walka ówczesnych opozycjonistów, opiewanych w tak licznych książkach. Jak pisze sam autor we wstępie, opowiadana historia jest historią alternatywną, daleką od politycznych zawirowań i przełomów. Do tej pory nie było na naszym rynku porównywalnego wydawnictwa. Książka zatytułowana Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u przynosi bowiem historię nigdy nie wypowiedzianą głośno, rezydującą gdzieś na marginesie obrazu Polski Ludowej. Autor skrupulatnie i żmudnie buduje wizerunek życia mniejszości seksualnych z okruchów wydobywanych z dzieł sztuki i niewielkich wzmianek prasowych, reportaży, książek i filmów. Obraz ten nie przypomina jednak chaotycznego kolażu, który ma tylko wartość estetyczną, ale stara się oddać rzeczywistość taką, jaka była ona w omawianym okresie historii naszego kraju. Trzeba przyznać, że z próby tej wychodzi zwycięsko. Co więcej, skrupulatność badacza-restauratora nie zdominowała języka książki i tym samym pozostaje świetnie napisaną historią, od której trudno się oderwać. Rozdziały ukazujące rodzaje obecności mniejszości seksualnych w literaturze i filmie czyta się naprawdę odkrywczo, odnajdując przy okazji szczegóły, na które wcześniej trudno było zwrócić uwagę. Fragmenty poświęcone głośnym procesom sądowym tamtych lat i dziś równie mocno zajmują

90

czytelnika. Co ciekawe, niezależnie od tego, czy chodzi o obraz rozpowszechniany tak usilnie przez propagandę przed laty, czy też budowany poprzez prace historyczne powstałe już po zmianie ustroju, zdaje się, że wciąż jest to aktualny temat, chociaż pozostaje społecznym tabu. Niezwykle interesujące są rozdziały poświęcone związkom pomiędzy kobietami. Jeśli sam temat nienormatywności seksualnej był w PRL-u marginalizowany, wyśmiewany lub zwyczajnie atakowany, to temat miłości lesbijskiej był tym wewnętrznym marginesem szerszego marginesu. Wszystkie, choć w sumie dość nieliczne świadectwa, przytaczane przez autora, potwierdzają tę tezę w całej rozciągłości. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jest to kolejny dowód na to, że rola i pozycja kobiety w naszym społeczeństwie nie jest równouprawniona. Widać to przecież nie tylko w sferach ekonomicznych czy społecznych, ale także w tych najbardziej intymnych. Te zauważalne braki opisu sytuacji kobiet homoseksualnych mogą stanowić ciekawy punkt wyjścia do dyskusji o kategoryzacji płci obowiązujących w naszym kraju, gdzie nawet wśród społecznych „wyrzutków” istnieje ścisły podział, oparty o płeć właśnie. Działa tu chyba podobny system postrzegania, który zwyczajnie nie pozwala dostrzegać wielu innych oznak dyskryminacji. W książce opisującej obraz ludzi o orientacji nieheteronormatywnej nie mogło zabraknąć rozdziału poświęconego AIDS. Rozpowszechniany od samego początku w mediach – nie tylko w Polsce Ludowej przecież – obraz choroby jako przypadłości dotykającej jedynie osoby homoseksualne płci męskiej, na


całe lata zagnieździł się w świadomości odbiorców. Wydaje się nawet, że ten stereotyp istnieje do dziś, pomimo upływu niemal trzech dekad, kampanii społecznych i edukacji w tym zakresie. Oczywiście, stereotyp ten nie jest tak mocno akcentowany, nie występuje już dziś w mediach, ale istnieje w świadomości na poziomie polskiej ulicy. Inne opisane przypadki jedynie wzmacniają to wrażenie. Historia chłopca, który po przyznaniu się do choroby zostaje zmuszony do opuszczenia szkoły czy publiczna nagonka na ciemnoskórych studentów w Szczecinie – takie sytuacje powtarzają się przecież co jakiś czas i dziś, właściwie już nawet nie budząc społecznego sprzeciwu. Nadal trudno jest żyć z etykietką osoby „seropozytywnej”. Myślę, że miałem okazję przeczytać „dobrą książkę”. Taka publikacja nie tylko pozwala spędzić miło czas czy dowiedzieć się czegoś o świecie nas otaczającym, ale daje coś więcej. Naprawdę „dobra książka” zostawia w nas pewien osad, z obecności którego niekiedy zdajemy sobie sprawę długo po zakończeniu lektury. Ten bagaż nie ogranicza się do stawiania pytań współczesnemu światu, ale rozszerza swój wpływ także na rozumienie zjawisk zachodzących w naszej świadomości. Książka Krzysztofa Tomasika tę wartość dodatkową, wyrażoną nie wprost, na pewno posiada. Nie trzeba być szczególnie zaintereso-

wanym tematem mniejszości seksualnych w naszym kraju, by poczuć przypływ dziwnego zażenowania w chwili ujrzenia sali obrad polskiego parlamentu, w których z ław poselskich rozbrzmiewa rubaszny rechot podczas pierwszego wystąpienia posła Roberta Biedronia, otwarcie przyznającego się do swojej homoseksualności. Niewybredne dowcipy na temat Anny Grodzkiej, koleżanki Biedronia z ławy sejmowej, są przecież społecznie akceptowane. Trudno nie odczuwać w takiej sytuacji pewnego zażenowania. Uczucie to nie musi nawet odpowiadać stopniowi naszej tolerancji mniejszości seksualnych. Niech będzie ono czymś w rodzaju gorzkiej konstatacji faktu, że tak naprawdę od czasów opisywanych w książce niewiele się zmieniło. Owszem, zmieniliśmy ustrój polityczny i gospodarczy, korzystamy z komórek i internetu, wyjeżdżamy na wakacje do odległych państw. Wielu ludzi, także tych znanych z ekranów telewizyjnych i pierwszych stron gazet, dokonało coming outu. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że to wszystko dzieje się jednak na powierzchni, nie dotykając głębi zjawiska. W środku nadal pozostajemy ludźmi, którzy w ten czy inny sposób nie potrafią stawić czoła odmienności. Być może uświadomienie sobie tego faktu będzie pierwszym krokiem do postawienia samym sobie niewygodnych pytań. Takie pytania rodzą się z książek.

• Krzysztof Tomasik, Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012, 380 s.

Tytuł pochodzi od redakcji

91


twórcza symulacja krytycznej utopii Paulina Szkudlarek

„po kapitalizmie” to projekt realizowany w krakowskim Bunkrze Sztuki od marca 2012 r. Został on pomyślany jako symulacja realiów po upadku kapitalizmu, względnie po jego daleko posuniętej modyfikacji. Projekt w ramach czterech ściśle związanych ze sobą modułów – miasto, teoria, sztuka i życie codzienne – jest zaproszeniem do twórczego namysłu nad możliwością stworzenia systemu społeczno-gospodarczego alternatywnego wobec obecnego. Kapitalizm jako sposób organizacji życia społecznego promuje wartości obce pomysłodawczyniom cyklu – Annie Bargiel, Cecylii Malik i Anecie Rostkowskiej – na przykład, system ten marginalizuje miejskie środowiska niezależne, i szerzej: sektor NGO, czy ignoruje rosnącą rolę prekariatu nieposiadającego reprezentacji w zdominowanej przez wiodące media debacie publicznej. Pomysłodawczynie zaprosiły do współpracy aktywistów miejskich, artystów, działaczy proekologicznych, filozofów, socjologów; osoby związane z organizacjami i stowarzyszeniami oraz niezrzeszone, teoretyków i praktyków, proponując im miejsce do podzielenia się swoimi refleksjami, wizjami, pasjami i umiejętnościami.

Miasto Pierwszy moduł oparty jest na idei „prawa do miasta”. Siłą rzeczy dominują tu działania nakierowane na sytuację Krakowa, lecz niekiedy udaje się zacierać granicę między lokalnym kontekstem a znacznie szerszym ujęciem. Udało się nam zaprosić Andreasa Billerta, by-

92

łego wykładowcę Uniwersytetu Viadrina, specjalistę w dziedzinie rozwoju i rewitalizacji obszarów miejskich. Jego wystąpienie zatytułowane Rozwój kapitalistycznego miasta między dezintegracją i reurbanizacją. Miasto postindustrialne jako miasto społeczne pozwoliło dostrzec mechanizmy rozwojowe miasta w systemie gospodarki rynkowej jako socjopolityczne procesy wyważania interesów gospodarczych oraz potrzeb i aspiracji społecznych. Problematyka została znacznie poszerzona. Podczas innych spotkań stawialiśmy sobie bardzo szczegółowe pytania, choćby takie, jak zamienić zastawione samochodami chodniki w strefy piesze, nie likwidując miejsc postojowych, zwiększając przepustowość ulicy i maksymalizując przestrzeń zieloną? Aktywiści krakowscy i artyści zainteresowani działaniami w przestrzeni publicznej szukali odpowiedzi na to pytanie na ulicy Krupniczej, która – ze względu na swoją lokalizację – stanowi ważną dla mieszkańców i turystów arterię najbardziej zdatną do ruchu pieszego, jednak w obecnym stanie zupełnie mu nie sprzyja. Niekiedy wspomniane wydarzenia współgrały z aktualną debatą publiczną. Równolegle z nagłośnionymi pracami Trybunału Konstytucyjnego nad ustawą o rodzinnych ogrodach działkowych i dyskusjami o roli Polskiego Związku Działkowców odbyły się spotkania poświęcone działce jako zjawisku międzypokoleniowym w ujęciu społeczno-kulturowym, z uwzględnieniem rozmaitych kwestii praktycznych. Wtedy też stworzyliśmy ogród tymczasowy przed Bunkrem Sztuki. Krytyczna refleksja nie ograniczała się ściśle do przestrzeni Krakowa. Przeprowadziliśmy też debatę zainspirowaną filmami dokumentalnymi Cecylii Malik i Piotra Pawlusa pt. 6 rzek – instrukcja podróży. Odbyta w sa-


modzielnie zbudowanej małej łódce tytułowa podróż artystki była spływem wszystkimi krakowskimi dopływami Wisły. Większość odcinków tych rzek jest niedostępna: w najlepszym razie jest otoczona ogrodzeniami ogródków działkowych, w najgorszym – zaniedbanymi terenami postindustrialnymi. Tymczasem doliny przemierzonych rzek to wąskie żyły dzikiej przyrody. Wyłoniły się pytania o to, czy można kąpać się w Wiśle czy o to, jak smakuje ryba z Wisły. Odpowiedzi na nie staraliśmy się poznać bezpośrednio.

Teoria Ramy tej części obejmują wykłady, konferencję naukową, która odbędzie się w grudniu 2012 roku, oraz „kółko samokształceniowe”. Moduł teoretyczny otwiera forum dla rozważań służących dalszemu rozwojowi projektu, ale jest też propozycją edukacyjną, zapraszającą do nowych lektur i świeżego spojrzenia na teksty klasyczne. Dotychczas zastanawialiśmy się, czym właściwie jest rewolucja, dyskutowaliśmy np. o wywrotowym potencjale polityk seksualnych i konformistycznym obliczu rozwoju cyfrowych sieci dystrybucyjnych działających raczej w służbie ekonomii, aniżeli realizujących marzenie o globalnym i wolnym polilogu. Przyjechał też do nas Jan Sowa, który w referacie Komunizm – w stronę ustroju dobra wspólnego zachęcał do przemyślenia pewnych wątków historii sowieckiej implementacji komunizmu (i jej konsekwencji) jako lekcji argumentowania na rzecz pozytywnej i emancypacyjnej wizji tego ustroju, która nigdy nie doczekała się wdrożenia.

Sztuka Bunkier Sztuki jest przede wszystkim galerią i w związku z tym trzeci moduł obejmuje te wystawy, które związane są z tematyką naszego projektu. Mieliśmy też sposobność uczestniczenia w akcjach artystycznych. Na przykład Design po kapitalizmie był nie tylko spotkaniem z twórcami – Grzegorzem Cholewiakiem i Bartoszem Muchą, lecz i współdziałaniem, dzięki któremu udało się nam zbudować ławkę z tzw. europalet, a także oczywiście przekonać się na własnej skórze, czy jest ona wygodna.

Codzienność Moduł „życie codzienne” podsuwa nam pomysły na różnego rodzaju strategie antykonsumpcyjne w mniej radykalnej odsłonie, jak choćby promujące konsumpcję świadomą, czyli nieobojętną na ekologiczny czy wspólnotowy wymiar dokonywania zakupów bądź korzystania z sektora usług. Chociaż z powodu kryzysu skutkującego inflacją i wzrostem stopy bezrobocia kwestia tego, jak sobie radzić (prawie) bez pieniędzy, interesuje coraz większą liczbę osób, my skupiamy się w dużej mierze na aspekcie etycznym, a nie czysto ekonomicznym. Przykładowo – z wystąpienia Anny Styszko dowiedzieliśmy się, co to jest bank czasu, jak go założyć i dla-

czego warto to zrobić. Bank taki, jako bezgotówkowa wymiana usług, wartych tyle, ile czasu poświęca się na ich wykonanie, daje wielorakie korzyści: uwzględnia potrzeby różnych grup odbiorców, buduje więzi społeczne i – last but not least – pobudza pomysłowość. Spotkanie z Tomaszem Sikorą pomagało rozstrzygnąć wątpliwość trapiącą osoby, którym bliskie są idee konsumpcji odpowiedzialnej: czy można kupować zdrową żywność za sprawiedliwą cenę? Jedzenie należy do naszych podstawowych potrzeb i powstaje pytanie, jak je zaspokajać, by unikać maszynerii, w którą starają się nas wtłoczyć koncerny spożywcze. Według naszego gościa, odpowiedzią jest ruch kooperatyw spożywczych dążących do zbudowania szerokiej sieci obrotu żywnością ekologiczną i minimalizacji ilości pośredników między rolnikiem a finalnym odbiorcą. Dodatkową atrakcją był towarzyszący spotkaniu bazar kulinarny.

Wyjście poza zaścianek Nasze zainteresowania wykraczały poza to, co krytycy mogliby nazwać „krakowskim zaściankiem”, dlatego wzięliśmy udział w międzynarodowej kampanii protestacyjnej przeciwko naruszaniu praw człowieka i wolności wypowiedzi, prześladowaniu artystów i działaczy społecznych w Rosji. Gościem projektu „po kapitalizmie” był Alex Plucer-Sarno reprezentujący rosyjską Grupę Voina, który opowiedział nam o jej dotychczasowych działaniach wspierających więźniów politycznych i wyrażających solidarność z ofiarami humanitarnych i ekologicznych katastrof. Dodam, że wywrotowa twórczość Voiny nie tylko nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem odbiorców, ale jest nie w smak władzom i służbom bezpieczeństwa. Do najefektowniejszych akcji grupy należy Członek więźniem FSB: artyści na moście zwodzonym na Newie w Sankt Petersburgu w 23 sekundy namalowali 65-metrowego penisa, który w momencie podniesienia mostu stawał – jako członek w stanie wzwodu, i to naprzeciwko siedziby FSB (dawnej KGB). Współpracowaliśmy też z Planete+ Doc Film Festival, dzięki czemu odbyły się połączone z dyskusjami projekcje filmów, takich jak Dług (Payback) czy Czas oburzenia (Time for Outrage!). Uczestnictwo w dotychczasowych wydarzeniach, a także rozpoznanie, które zawdzięczamy prelekcjom i następujących po nim (nierzadko burzliwym) dyskusjom, inspirują do porzucenia bierności i odejścia od postawy postmodernistycznej teorii. Choć dokumentujemy cały przebieg projektu, nie sposób przywołać wszystkiego, co już zrobiliśmy, zrelacjonować wszystko, czego już się nauczyliśmy i doświadczyliśmy. Pozostaje zaprosić do włączenia się! Skoro nie zadowala nas status quo, współtwórzmy krytyczną utopię, ale też podstawy doraźnych rozwiązań alternatywnych, uwzględniających pluralizm opinii, szacunek wobec środowiska i tych, z którymi je dzielimy, oraz wyobraźnię pozwalającą czerpać radość ze współdziałania.

Tytuł pochodzi od redakcji

93


Nabi Salih Co piątek

Tekst

i fotografie:

Sławek Rzewuski

W każdy piątek miesiąca na Zachodnim Brzegu Palestyny organizowana jest demonstracja antyokupacyjna. Głównym problemem ludności palestyńskiej i powodem protestów jest zawłaszczanie ziemi przez osadników, kradzież źródeł wody, a także przemoc, jakiej doznają każdego dnia ze strony wojska izraelskiego.

94

Małe miasteczko Nabi Salih1 organizuje taką demonstrację raz w tygodniu. Sprawy przybrały tam bardziej buntowniczy obrót po tym, jak w grudniu 2011 roku izraelski żołnierz zabił Mustafę Tamimi2, strzelając mu granatem z gazem w twarz z bliskiej odległości. Grupa około stu osób, w tym kilkunastu aktywistów z całego świata, a także Żydzi (anarchiści prze-


ciwko murowi) udali się na wzgórze, z którego rozpościera się widok na nielegalne (według międzynarodowego prawa) osiedle żydowskie Halamish3. Na tyłach demonstracji robiłem zdjęcia Palestyńczykom, którzy budowali barykadę z kamieni na drodze. Spotkałem tam dziewczynkę, która szła w stronę domu, a wcześniej śpiewała na czele demonstracji. Jej mama, która pomagała budować barykadę, powiedziała mi, że jej córka bardzo się boi i powinna iść do domu. Zastanowiło mnie to, bo cała akcja trwała zaledwie dziesięć minut i nic wyjątkowego się nie działo. Jednak gdy chwilę później dotarłem na czoło manifestacji, żołnierze wystrzelili granaty z gazem w sam jej środek. Cała grupa natychmiast uciekła do domu, który znajdował się w pobliżu (tzw. bezpieczny dom, safe house). Kilkadziesiąt osób w środku i na tyłach domu wspólnie płakało. Dzieci skręcały się z bólu na podłodze, a lekarze robili, co w ich mocy, by opanować pieczenie oczu. Gdy gaz ulotnił się z ulicy, wszyscy razem wyszli, by kontynuować marsz. Demonstracja przesunęła się aż pod plastikowe osłony twarzy izraelskich żołnierzy, którym wcale nie przeszkadzał fakt, że z przodu stoją dzieci i co jakiś czas strzelali nad ich głowami granatami z gazem w ludzi gromadzących się przy „bezpiecznym domu”. W tym czasie pojawiły się także izraelskie posiłki, próbujące wyłapać zagranicznych obserwatorów (po złapaniu przez izraelskiego żołnierza następuje aresztowanie i zakaz wjazdu do Izraela, a tym samym także i do Palestyny, na wiele lat). Grupa aktywistów palestyńskich zaczęła pomału i sukcesywnie spychać żołnierzy ze wzgórza w stronę osiedli izraelskich. Z góry można było zobaczyć, jak zjeżdżają się opancerzone pojazdy i oddziały żołnierzy. Jak spod ziemi wyrośli młodzi, zamaskowani ludzie z procami, wyrażając bezpośrednio swój gniew. Kiedy udało mi się do nich dotrzeć, wojsko użyło ostrej amunicji, oddając kilka pojedynczych strzałów. Nikt z nas nie potrafił potwierdzić, czy zostały oddane bezpośrednio w młodzież rzucającą kamieniami, czy też w powietrze. Mieszkańcy Nabi Salih za tydzień znowu pojawią się na tym samym wzgórzu, na ziemi swoich ojców. Ich wołanie, skierowane jak zawsze w stronę nielegalnie zbudowanych domów, popłynie w tamtą stronę, po drodze mijając wieżyczki strażnicze, płoty i druty kolczaste, ale jak zwykle pozostanie głuche i niedostępne dla tych, którzy się w nich zabarykadowali... Przypisy: 1. Miasteczko to jest nieustająco prześladowane przez izraelskie wojsko. Organizator protestów Bassem al-Tamimi był aresztowany już kilkanaście razy (w tym czasie uznany przez Amnesty International za więźnia sumienia). Prowadzone są też nocne naloty, aresztowania i fotografowanie dzieci powyżej 10 roku życia. 2. http://mondoweiss.net/2011/12/mustafa-tamimi-had-died.html 3. Halamish powstało w 1977 r. Osadnicy izraelscy skonfiskowali wtedy ziemię należącą do Nabi Salih, przywłaszczając sobie jednocześnie źródło wody, należące do społeczności palestyńskiej.

Tytuł pochodzi od redakcji

95


Robimy to Razem Karnawalizacja podwórka (trochę opowieść, trochę manifest)

Tekst i ilustracje: B a r ba r a C h ab i o r

Karnawał wyzwala – detronizuje króli i daje władzę zwykłym ludziom. Można to zrobić na różną skalę, nawet tylko na skalę jednego wrocławskiego podwórka. I wcale nie chodzi o dziecięce zabawy, choć takie może być pierwsze podwórkowe skojarzenie. Działania nieformalnej Grupy RTR zmieniają pasaż przy Ruskiej 46. To pewnego rodzaju oddolna rewitalizacja, którą widać gołym okiem. Zaczęło się kilka lat temu – w zastanej przestrzeni, paskudnej, nieco odpychającej, naznaczonej liszajami na ścianach industrialnych budynków, w przestrzeni niby w centrum miasta, a jakby na poboczu, odstającej od wyremontowanych i remontujących się wrocławskich kamienic... trzeba było coś zrobić, zadziałać. W sensie: sprawić, by wszystko wokół wyglądało przynajmniej nieco inaczej. Można więc było żądać i oczekiwać lub spróbować uczynić coś własnymi siłami. I ta druga opcja zaczęła nam się udawać. Powstał pomysł stworzenia własnej, niepowtarzalnej galerii murali – sztuki streetartowej, która zaczynała dopiero panoszyć się w polskich miastach, wkraczać na ulice ku pożytkowi przechodniów. To

96

był najlepszy, a równocześnie jedyny sposób, by podwórkowym kamienicom, dziewiętnastowiecznym, przemysłowym, pozbawionym architektonicznej finezji, dać nową elewację i zarazem nowe życie.

I kto tu mieszka Pomysł zjednoczył „uczestników” podwórka – ludzi, którzy z tym miejscem, siłą rzeczy, związali swoje losy, mają tu pracę lub realizują pasje. Pod adresem Ruska 46 a, b, c działają: Studio BWA, redakcja „Rity Baum”, Stowarzyszenie Świat Nadziei (z niezwykłą galerią ArtBrut) i Fundacja Prom (oba przedsięwzięcia docierają ze sztuką i pozwalają tworzyć sztukę ludziom z grup wykluczeń), klub Niskie Łąki, stowarzyszenie „Od Podwórza”, K-Stacja – sala prób legendarnej wrocławskiej kapeli Kormorany i miejsce tworzenia „Dzięków z odzysku” oraz projektu muzycznego Karbido, fairtrade’owa księgarniokawiarnia Falanster oraz liczne pracownie artystyczne. Razem – jak ugadaliśmy – zrobiliśmy nieformalną grupę RTR, czyli „Robimy to Razem”. Więcej lub mniej, ale udaje nam się czasem skrzyknąć. A przynajmniej raz do roku robimy w maju Pink Piknik, podczas którego nasza zewnętrzna, podwórkowa galeria sztuki zmienia swoją ekspozycję. Dziś przychodzą tu wycieczki, turyści fotografują się na tle murali gwiazd street artu. A „gospodarze” działają: tu można trafić na niespodziewaną imprezę, obserwować artystów przy pracy, kupić lub sprzedać dzieła własnych rąk, tańczyć, śpiewać, klaskać.


Zaułek Hultaja Ponad rok temu podjęliśmy starania, by wspólną przestrzeń, dotychczas bezimienną, obdarować nazwą. Ma swoje imię równoległy pasaż Niepolda, czemu więc nie zawalczyć o znak na wrocławskiej mapie i dla tego miejsca. Nie mamy jeszcze sukcesów w tym dziele, najbardziej przemawia do nas patron z historycznymi powiązaniami – Karl von Holtei, przedwojenny poeta, którego pomnik stał od 1882 roku na Wzgórzu Polskim, czyli dawnym Bastionie Ceglarskim, zwanym też niegdyś Wzgórzem Holteia. Poeta mieszkał w pobliżu, czyli jest naszym sąsiadem ponad czasem.

Dla nowej historii Wrocław, jako światowe miasto w środku kontynentu, z którego bliżej do zachodniej Europy niż do stolicy Polski w Warszawie, kreatywne i pulsujące teraz jak nigdy dotąd i jak magnes przyciągające miliony gości, zasługuje na opisanie własnej miejskiej energii. Przecież jest nareszcie metropolią otwartą, międzynarodową i przyjazną dla gości. Jest – niczym Berlin – radosną, swobodną, niekiedy trochę zuchwałą, tolerancyjną i rozluźnioną przestrzenią. Bo tu, w tym mieście-ewenemencie zdarzyło się coś, co nie ma żadnej historycznej kalki: jest to największe miasto w Europie, w którym ludność w ostatnim stuleciu wymieniła się w stu procentach i gdzie w związku z tym długo – choć krótko w przestrzeni dziejowej – tworzyła się nowa tożsamość integracyjna. I ta idea integracji zmusza nas do czynu. Na razie na jednym, niewielkim podwórku; w przyszłości w większych przestrzeniach, rozsianych po całym mieście.

Podwórko! Przyszłość Chcemy mieć tu pod ręką wszystko, czego potrzebujemy do życia. Chcemy, by kwitło tu barwne życie nocne, które będzie przyciągało artystów, ale i zwykłych ludzi, żądnych wrażeń. Potrzebujemy alternatywnych działań – teatrów, knajpek, kawiarenek, sklepików, energetycznych miejsc spotkań, fermentów społecznych. Chcemy swojego nieba pod niebem naszego Wrocławia. Z obywatelskiej inicjatywy, z pragnienia oddolnej rewitalizacji, niestawiającej żądań wobec miejskich finansów, ale potrzebującej finansowego wsparcia. Aby to się zdarzyło, planujemy dążenia do niecodziennej aranżacji, stawiającej na młodych designerów, ekologię i recykling. Trzeba nam więcej światła, zieleni, bezpieczeństwa i ułatwień organizacji zdarzeń (scena dla artystów, zadaszenie, ogrzewanie, nagłośnienie) – to warunek normalnego rozwoju podwórka. Trzeba, by ze „spryciarskiego” parkingu (kto jest cwany, ten wie, że można tu zaparkować za frajer,

nie płacąc do miejskiej kasy ani złotówki), zatłoczonego autami za dnia, przekształcić je w przestrzeń rekreacyjną, z ławeczkami do posiedzenia, wytchnienia, pogadania, spotkania. Zrobimy tu miejsce, do którego, będąc we Wrocławiu, trzeba będzie obowiązkowo przyjść!

97


Bitwa pod Grunwaldem Statek głupców The Krasnals

Matejko malował ku pokrzepieniu serc, jego dzieło zanurzone jest w głębokim romantycznym patetyzmie. Dziś tego typu idee straciły na znaczeniu ze względu na różnego rodzaju kulturowe i historyczne czy polityczne kompromitacje. O ile kiedyś kultem narodu otoczone były wspólne wielkie idee, duch walki itp., o tyle od jakiegoś już czasu, co szczególnie unaocznił film Rejs z 1970 roku, ludzie potrafią jednomyślnie zespolić się w kulcie czegoś, co obnaża absurdalność czasów, w których przyszło im żyć. Polska wspólnota emocji i serc w obliczu tragedii nie zna granic. W przeciwieństwie do wspólnoty myśli, niestety. Wydawałoby się, że absurdalność czasów PRL-u w Polsce po 1989 roku zaczęła ustępować szarości i nudzie życia korporacyjnego. Faktycznie, barwność ówczesnej codzienności, choć nierzadko tragicznej, jest zastępowana przez dzisiejszy styl życia. Jednak rzeczywistość, w której funkcjonujemy i od której jesteśmy zależni, nie straciła typowo polskich cech czarnej komedii. Przyglądanie się parodii politycznej, ekonomicznej, medialno-showbiznesowej może być powodem do rozjaśnienia uśmiechu, a nawet przejścia w konwulsje ozdrowieńczego śmiechu (jak pisano o Rejsie). Dlatego między innymi taką popularnością cieszy się w Polsce serial Świat według Kiepskich. Świadomość narodowej patologii to najlepsza pożywka i lekarstwo na objawy depresji. Kiepscy czy uczestnicy rejsu naszego narodowego okrętu po mieliźnie wbrew pozorom uczą też czegoś ważnego. Uczą czujności i zachowania za wszelką cenę dystansu. On zawsze przypomina o tym, że wszelkie proponowane idee, atrakcje, rozrywki, obietnice to tylko narzędzia w walce o własne interesy, władzę, pieniądze, no i o seks. Przedstawiona przez nas Bitwa pod Grunwaldem zawiera wiele wątków, zazwyczaj kultowych już dla współczesnych czasów i ważnych dla naszej narodowej świadomości.

98

Co najważniejsze – w bitwie tej w przeciwieństwie do historycznego Grunwaldu nie ma naszych i wrogów, nie ma czarnych i białych, a dobro i zło od dawna zostały skompromitowane. Tutaj wszyscy walczą ze wszystkimi o swój własny interes. A miejscem tej walki nie jest geograficzny skrawek ziemi, lecz przestrzeń medialno-wirtualna, dryfująca niczym statek głupców ku wyimaginowanej krainie władzy. Nie ma zwycięzców bez medialnego rozgłosu, bohater musi przemawiać z ekranów telewizorów czy komputerów. To na tym obszarze między sobą i ze sobą walczą polityka, ekonomia, show-biznes, sport, jak również kultura. Tak – kultura i sztuka niczym nie różnią się od innych dziedzin życia społecznego. Równie zacięcie prowadzą swoją grę wojenną – bardzo skutecznie czasami w kwestiach finansowych – ale jakże śmiesznie, jeśli chodzi o jakość sztuki szukającej ratunku w naciąganych koncepcjach. Tak, Kiepscy wyczuwają przekręt, nie znoszą być wykorzystywani i nie dają się ugiąć pod jarzmem narzucanej edukacji. Po której stronie stanąć? Dziś to sprawa indywidualna! Czy można polegać na czym innym niż na własnej intuicji i rozumie, a nawet na własnym interesie? Każdy z nas miał przodków pod Grunwaldem, większość po obu stronach. Może najlepiej zdystansować się i patrzeć na tę komedię z daleka, żeby wymknąć się z ukartowanej dla nas roli ofiary wśród poległych pod Grunwaldem... Fellini kręcił Satyricon pod koniec lat sześćdziesiątych, w czasach rewolucji obyczajowej. Zdawał sobie sprawę, że właśnie nastąpił kres pewnej epoki. Taki już przecież jest rytm świata – zła jakość wypiera dobrą lub przeciwnie. Pozostaje jednak zawsze nadzieja, że kolejne przepoczwarzenie przyniesie jakość lepszą.





Świętości Wojciecha Ćwiertniewicza Nagości święta, ludzka, śpij na zawsze! Witold Gombrowicz, Operetka

Janusz Antos

Pełny akt męski został w zasadzie wyparty ze sztuki polskiej XX wieku, chociaż jego studiowanie od XIX wieku stanowiło, a w niektórych akademiach nadal stanowi podstawę edukacji artystycznej. Powrócił, początkowo w sztuce nowej ekspresji lat 80., a później w krytycznej sztuce ciała po 1989 roku. Ma charakter transgresywny, związany z przekroczeniem. Jego znawca, Paweł Leszkowicz, uważa Wojciecha Ćwiertniewicza za niezwykle konsekwentnego mistrza tego gatunku w nowoczesnej sztuce polskiej1. Na wystawie Świętości Wojciecha Ćwiertniewicza w Galerii Malarstwa ASP w Krakowie oglądaliśmy wiosną 2012 roku dziesięć wybranych obrazów z serii naturalnej wielkości pełnych aktów męskich, które artysta konsekwentnie maluje od 2000 roku. Z obrazów tych bije blask, jak przystało na przedstawienie świętości (niemających oczywiście religijnego znaczenia). Te jasne i czyste (czyli święte) przedstawienia nagich mężczyzn mogą budzić, to już zależy tylko od patrzącego, pożądanie lub odrazę. Obsesyjne przeczulenie na punkcie czystości podtrzymuje niezwykle kruchą i chwiejną pewność świata artysty. Tytułowe „świętości” w tym świeckim humanistycznym malarstwie to spluralizowane męskości, ukazane w przełamującym tabu pełnej genitalnej nagości spojrzeniu, uświęcone wysokim medium malarstwa, a zwłaszcza malarską wirtuozerią. Mężczyźni pozujący artyście składają się na stosunkowo różnorodne spektrum męskości, któremu daleko jednak do pełnej reprezentatywności. W obrazach tej postfotograficznej serii namalowana frontalnie akrylami z wielką dokładnością naga figura mężczyzny umieszczona jest w centrum na biało zagruntowanego płótna. Malarz niekiedy przedsta-

102

wia parę, wyjątkowo trzech modeli. Zanim przystąpi do malowania, fotografuje ich na tle białej tkaniny, wykonuje szereg zbliżeń poszczególnych partii ciała. Wystawie towarzyszyła intermedialna rejestracja wideo pracy z jednym z modeli – tancerzem. Fotografowanie, jak wiadomo, uśmierca, a fotografia to sztuka żałobna. Biała tkanina, która staje się w obrazie białym tłem, pełni rolę swoistego całunu. Niczym anatomopatolog – pisze Zuzanna Sokołowska, zauważając zarazem iluzoryczność naśladownictwa – artysta obserwuje każdy zakamarek ciała, odzierając go tym samym z seksualności. Akty Ćwiertniewicza są chłodne, pozbawione jakichkolwiek emocji, martwe2. Paweł Leszkowicz, wręcz przeciwnie, spostrzega w tych przedstawieniach nagich mężczyzn erotyzację i falliczną sztywność. Pustka tła, z którego się wyłaniają, służy podkreśleniu erotyzmu przedstawień3. Roman Lewandowski natomiast dopatruje się w nich ponowoczesnej formuły „aktów trumiennych”4. Patronem tego malarstwa są Eros i Thanatos. Wojciech Ćwiertniewicz maluje naprzemiennie modernistyczne barwne abstrakcje z kołami i postmodernistycznymi aktami nagich mężczyzn (rzadziej kobiet). Seria jego aktów, jako dzieło wielowymiarowe, dzięki wysokiej jakości artystycznej doskonale broni się przed zamknięciem w jednym paradygmacie. Swych obrazów malarz nie tytułuje, opatrując je kolejnym numerem namalowanej pracy w danym roku. Z obrazu na obraz układają się one w niekończące się serie. Łączy je fascynacja zagadnieniem powtarzalności. Powtórzenie u Ćwiertniewicza za każdym razem jest inne, dokonuje się od początku – w nowym akcie tworzenia. Malowanie to dla nie-


Wojciech Ćwiertniewicz na wystawie Świętości w Galerii Malarstwa ASP w Krakowie, fot. Witold Stelmachniewicz

go czynność wręcz przymusowa, codzienny rytuał. U Kantora na najgłębszym poziomie powtórzenia była śmierć. W antyku pełny akt męski był wyrazem harmonii fizycznej i psychicznej. W aktach Ćwiertniewicza zauważamy kompulsywną, podszytą lękiem kontynuację serii czy obsesję czystości. W świecie, w którym liczy się szybkość, wywołująca strach przed pustką, każdy namalowany obraz przynosi krótkie uspokojenie – coś stałego w płynnym świecie. A jeszcze tyle obrazów jest do namalowania. Gilles Deleuze w Różnicy i powtórzeniu rozróżnia dwa rodzaje powtórzenia. Pierwsze jest dokładne i mechaniczne, drugie, zwane głębokim, przypisywane Mnemosyne, przynosi selekcję i wolność. Nie tak dawno temu w kinach pokazywany był Wstyd, którego akcja toczy się w Nowym Jorku. Reżyser filmu, znany brytyjski artysta Steve McQueen, kładąc ogromny nacisk na wizualność, intensywnie eksponował w nim nagość głównego bohatera, perfekcyjnego i pedantycznego seksoholika, żyjącego rytmem wielkiej metropolii. W tym elegijnym obrazie, co podkreśla muzyka, bohater w pewnym momencie – w przerwie licznych, niedających mu zaspokojenia podbojów – pada na kolana, wydobywając z siebie jęk: Boże! Nieograniczona wolność to więzienie. Zestawiam, nie porównując, film McQu-

eena z serią malarskich aktów Ćwiertniewicza, ponieważ wspólne jest tu nie tylko eksponowanie nagości, ale przede wszystkim kompulsywna skłonność, charakterystyczna dla współczesnego zawrotnego tempa życia. Wracając do libidalnego malarstwa krakowskiego nowojorczyka Wojciecha Ćwiertniewicza, który debiutował w czasie „głodu obrazów”, zgodnie z nieubłagalnym prawem serii maluje on, mając ciągłe poczucie niedosytu, kolejne akty, swoiste ponowoczesne nagie portrety z Fajum (te z kolei miały niekiedy wielkie oczy).

Przypisy: 1. P. Leszkowicz, Nagi mężczyzna: akt męski w sztuce polskiej po 1945 roku, Poznań 2012, s. 327. 2. Z. Sokołowska, Modelowanie rzeczywistości, „Art & Business” 2011, nr 4, s. 81. 3. P. Leszkowicz, dz. cyt., passim. 4. R. Lewandowski, Nowe życie aktów (trumiennych), „Exit” 2007, nr 1, s. 402.

• Wojciech Ćwiertniewicz, Świętości, Galeria Malarstwa ASP w Krakowie, kwiecień–maj 2012.

103


Formy i ciała pamięci

Patrycja Dołowy zamieszcza widoczek, fot. Patrycja Dołowy

Urszula Benka

Po całej Warszawie rozsiewane są ciałka: gipsowe formy anatomiczne z odbitą na nich fotografią i wypisanym objaśnieniem. Te drobne odlewy są kładzione na ziemi, wsuwane pomiędzy kostki bruku. Albo zakopywane, wpuszczane w mokry beton, przysypywane, pozostawione samym sobie. Jedne trafiły punktowo do miejsc, których zdjęcie istotnie dotyczy, aczkolwiek zakątek już nie do poznania, inne są bardziej enigmatyczne, odnoszą się bowiem do wydarzeń, po których zaginął wszelki materialny ślad, a nawet do wypadków, jakie jedynie wydarzyć się mogły – i tyle. Skoro mogły, to wydarzyłyby się na pewno, lecz czas się urwał. W rezultacie ktoś kogoś nie pokochał, ktoś się urodził, ktoś nie. O, tu stała kwiaciarka! Właśnie tu kupowało się bukiety potrzebne do oświadczyn i czerwone róże, które przemawiają bez słów. Na zdjęciach widać więc dawno nieżyjące osoby, fragmenty listów, szpargały z babcinej szufladki, z dziewczęcego pokoju. Sprawy i rzeczy – przywykliśmy mówić – bez znaczenia. Unieważnił je wicher historii, zagłada wojenna. Ale i samo przeświadczenie, że zdarzenia codzienne, czysto ludzkie, doznają obiektywnie nieuniknionej anihilacji, przyspieszyło oczywiście proces zarówno oczyszczania miasta z elementów zbędnych, jak też myślenie, że zbędne są dzieje jednostkowej duszy, les histoires d’une âme. O tak, dzieje duszy ustępują historii kolektywnej. Rozłożony w czasie na długie miesiące, osobiście wykonywany happening czy też monodram. Sztuka z pogranicza fotografii i imaginacji, magii nocnego zakopywania skarbu w uśpionych dzielnicach, zabawa w uzmysławianie sobie miasta, które ma niewiele wspólnego ze swoim obliczem dziennym. Zaba-

104

wa banalnym właściwie odkrywaniem, iż widzialna powłoka Warszawy to jakieś złudzenie, pod którym wciąż kipi energia, kipi bezrozumnie aż po horyzont ciągnących się surrealistycznych gruzów, a niżej jeszcze zdmuchnięty świat z przedwojennych pocztówek, z Lalki Prusa i obrazów Canaletta. Jednak wciąż odnajduje się to niewypał, to krępującą jakąś, eksplodującą wiedzę. Jeśli miasto to zawsze jakiś dom, ujawniałby się zarazem i dom dzienny, i dom nocny. Ów monodram to zarazem artystyczna zabawa mitem – Warszawa z bliska okazuje się mitem sama w sobie, co sprawia, że niewinna zabawa nabiera znamion światopoglądowej prowokacji. Patrycji Dołowy przyszło na myśl, aby zmiękczyć tę niechęć i tchnąć życie w miejsca, w przestrzeń zbyt skolektywizowaną, także aksjologicznie. Mam na myśli poddawanie nas władzy wartości poprzez instytucje, a nie poprzez własne doświadczenie, na pewno zaś nie w toku igraszki oraz spontanicznych porywów. One wymykają się kontroli, są nieobliczalne i rażąco jednostkowe. Dla ciebie to zabawa, a dla nas? Zresztą, co wynika z oderwanych, subiektywnie pojmowanych faktów? Nic przecież. Jak mówi sama artystka, przeprowadza zapładnianie miasta pamięcią. Zapładnianie, jedno z najbardziej intymnych, a nawet ekstatycznych zachowań, wyklucza obiektywny i instytucjonalny charakter przeżycia, a także udział osób postronnych, na przykład doradców. Obrośnięta bezcennymi dla dziedzictwa narodowego Warszawa nie ma bowiem pamięci, boi się jej. O tym za chwilę. Prace Patrycji Dołowy fascynowały mnie od zawsze, od jej wystawy dyplomowej w szkole fotogra-


fii artystycznej AFA we Wrocławiu. Dyplom opowiadał o Lilith. Lilith odchodzi, nawiązanie do hebrajskiego mitu o zbuntowanej pierwszej kobiecie. Ten pomysł wydawał się idealnie wręcz wpisywać w nurty feministyczne, wcale zresztą młodej artystce nieobce światopoglądowo. Lilith jako wzorcowa kobieta, zbuntowana, własnowolna, w patriarchalnym systemie skazana na wygnanie i (po bezlitosnym zeszpeceniu) zdemonizowana, wypełniała kłopotliwą lukę Księgi Rodzaju. Są tam bowiem nie jeden, ale dwa, nieprzystające do siebie, opisy stworzenia kobiety. Na ogół zna się ten drugi, o Ewie uczynionej z żebra Adama. Chronologicznie pierwszy dotyczy po prostu stworzenia człowieka – na wzór i boskie podobieństwo – „ich, jego i jej”. Nie ma tu żadnego upadku, grzechu ani tym bardziej nie ma przeznaczenia bycia ku pomocy mężczyźnie, dla rozpędzania rajskiej nudy. Ponieważ to jednak właśnie mit przeczący całkowitej równorzędności płci, mit o Ewie, zdobył popularność, pojawiała się pokusa jakiegoś wyjaśnienia losów pierwszej Ewy (by pominąć erudycyjny unik, iż oba mity mają odmienne źródła). I otóż księga Zohar podsunęła je: pierwsza Ewa, nasuwająca myśl, że Bóg ma cechy także żeńskie, że nie da się Bogu przypisać jedynie męskiej natury, upadła. Upadła niżej jeszcze niż konsumentka zakazanego jabłuszka. Lilith nie dała się wprawdzie uwieść wężowi, ale – kto wie? – może sama była wężem? Tak w każdym razie wyobrażali ją niekiedy dawni malarze, korzystając z pretekstu, iż dopiero potem, za karę, wąż traci kończyny. Pewnie także piersi i twarz ludzką. Opowiadam tę historię szczegółowo, gdyż aż prosi się o ideologizację. Tymczasem Patrycja Dołowy od początku potrafiła połączyć bardzo wyraźny przekaz intelektualny z artystycznym niedopowiedzeniem. Jej Lilith „odchodzi”, a nie zasiada w charakterze nowej władczyni, nie zastępuje patriarchatu matriarchatem. Innymi słowy, te poszukiwania kobiecości nie są skupione na śledzeniu walki kobiety z mężczyzną ani postulowaniem kolejnych bitew. Są natomiast wnikaniem w kobiecą – w jakimś sensie naprawdę zupełnie odmienną – wrażliwość. Wrażliwości kobiecej nie da się zdefiniować na podstawie fabuł znanych średniowiecznej i nowożytnej Europie. Bo czy wypędzona Lilith koniecznie musi się z rozpaczy mścić na biednych ludziach, wodząc ich na pokuszenie, zabijając im niemowlęta? Oczywiście, jeśli nie dorosła do wolności. A jeśli wolnością upaja się, to czy musi mężczyznę umniejszać? Upośledzać? Prawda, czyni tak fatalna, piękna, bezlitosna pani, o której śpiewane przez mężczyzn ballady powiadały jakże dobitnie: piękna panna śmierć zadaje, piękny chłopiec żyć przestaje, oraz że kiedy śmiałek zapuszcza się w dzikie ostępy górskie, wabi go tajemnicza krasawica na skraj przepaści. Spadając, nieszczęśnik po niewczasie widzi wykrzywione oblicze szyderczej staruchy. Jeszcze w czasach pogańskich Afrodyta płacze nad ciałem przedwcześnie zmarłego kochanka. Czy jednak są inne jeszcze możliwości? Czy da się przekroczyć samą tę alternatywę: rozpacz lub złość, łzy albo kamienna obojętność Meduzy? Po innej wystawie prac Patrycji Dołowy, wystawie zatytułowanej Sztuka kobiet, zaczęłam sobie uzmysławiać, że warto zapytać, skąd albo dokąd odchodzi jej Lilith? Opuszcza sferę zwykłych radości czy też raczej opuszcza

sferę mentalności Adama? Adama jako konsumenta sacrum. Który bez cienia buntu, bez cienia dyskursu ani też jakiejkolwiek właściwie potrzeby narusza tabu. I nie umie tego uznać z podniesionym czołem, lecz kłamie i tchórzliwie chowa się w krzakach. Który się wstydzi swojej nagości. Jeśli iść tym tropem, to Lilith opuszcza podobną mentalność i jej histeryczne alternatywy, ale też z perspektywy „Adama” staje się dogłębnie obca, deprymująca. Będzie tęsknił, będzie próbował postawić transgresyjny krok nad przepaścią, ale ze swoim mentalnym obciążeniem nigdy tego nie udźwignie, straci pion i jego przekraczanie granic wynaturzy się w przestępstwo. Czym jest ów pion? Z męskiego punktu widzenia oznacza hierarchię. Jest więc hierarchia ważności, jest stosowna kolejność wydarzeń, jest zależność skutku i przyczyny. Kobiecość aż do bardzo niedawna kojarzyła się z chaosem, bałaganem, brakiem elementarnej logiki, z niezdolnością do koncentracji. Symbole kobiecości to odpowiednio: ocean, woda, błoto, bagno, tygiel (tu już wszystko stopione), łono i ziemia, a przeto ośrodki istnienia zaledwie w zalążku, bez skrystalizowanej czy też oczyszczonej tożsamości. Kobiecość to zanieczyszczenie, brud, lepkość, amorficzność, faza wstępna, faza wymagająca doskonalenia i tym samym niedoskonała. Jednak, paradoksalnie, każda z męskich w tym rozumieniu krystalizacji jest tylko żałosnym kikutem. Dlaczego? Bo oznacza odtrącenie wszystkich zbędnych aspektów, nie ma atoli zbędnych aspektów. Patrycja Dołowy już od kilku lat zadawała sobie pytanie, czy na gruncie kultury i zbiorowego doświadczenia nie natrafiamy na absurdalność. Aspektów zbędnych nie ma, bo nie ma kultury bez pamięci. Ale polska i może szczególnie właśnie warszawska pamięć, jest opowieścią męską, o dramatach mężczyzn, a nie kobiet. Romuald Traugutt oddaje życie, powieszony na stokach cytadeli, z milczącym założeniem, że jego kobiety są z tej pełnej patosu patriotycznej ofiary dumne. Krew i honor, pobladłe panny i wdowy w żałobnej biżuterii, recytujące Rotę, ale przecież nie kankan, nie zielony walczyk na nadwiślańskiej łące. I nie piwo Zimny Lech. Znam prawdziwą historię, która potwierdza to na swój sposób. Mieszkała w Warszawie szczęśliwa młoda mężatka. Jej mąż działał w tajnym PPS-Lewica, dostał rozkaz zabicia carskiego generała, odsalutował „tak jest!”, po czym opadło go istne rojowisko wątpliwości. Przede wszystkim moralnych. Chciał kultywować polskość, a nie zabijać ludzi. Chciał przystępować do komunii, a na jakimś przypadkowym kazaniu powtórzono naukę św. Pawła z Listu do Rzymian, że władza wszelka pochodzi od Boga. Jakże? Władza cara, władza ochrany? Słyszał, że powstańcom styczniowym, chcącym wyspowiadać się przed bitwą, ksiądz rozgrzeszenia odmówił – podobno sterroryzowali go pistoletem, tak przynajmniej ja sama czytałam w wykładach Józefa Piłsudskiego dla legionistów – rówieśników tego warszawiaka. Jego żona spodziewała się dziecka. Nie mógł stchórzyć, nie mógł asertywnie, powiedzielibyśmy dziś, odwołać swojej pochopnej zgody, zamach był już przygotowywany. Cóż, biedak strzelił sobie w usta, kobiecie w ciąży pozostawało rozumieć tę decyzję i przez dziesięciolecia czcić jego pamięć.

105


Natura pamięci jest właśnie kulista, lepka, brudna, amorficzna. Pamiętamy nieraz wbrew sobie, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Do pamięci lepią się jakieś pożałowania godne melodyjki, powiedzonka, żałosne uchybienia i pomyje oszczerstw. Lepią się przesądy, uprzedzenia, związki frazeologiczne narzucane przez propagandystów po to, aby zaburzać jasne myślenie, aby psuć aparat krytyczny oraz instynkt samozachowawczy. Bohaterowie spod Olszynki Grochowskiej i Wawra w większości, już na wielkiej emigracji, wystrzelali się sami w pojedynkach, a niedobitkowie stukali we francuskich miasteczkach od drzwi do drzwi, próbując się oświadczyć i tym sposobem zabezpieczyć sobie wikt na stare lata. Kilkanaście czarnych polewek, ale w końcu jakaś nieatrakcyjna biedulka łapała okazję. Ze szczelin nieświadomości wypływają, jak z szamba, i to wcale nie tylko we śnie, odrażające i groteskowe wydarzenia. Lub groteskowości nabiera rzecz pamiętana, o ile amnezji podlega coś innego obok. Ktoś, ot, zapamiętał pierwsze swoje buty ze sklepu, ale nie to, jaki kolor oczu miała matka. Jeśli akurat Warszawa chlubi się pamięcią, celebrując podniosłe rocznice powstań, cudu nad Wisłą, porozumień okrągłego stołu, warto zdać sobie sprawę, że mowa o priorytetach historii tworzonej i pojmowanej przez mężczyzn. Druga płeć była niema. Cała jej emocjonalność została apriorycznie uznana za służebną. Ale gdyby opowiedzieć te same epoki z perspektywy matek, kochanek, córeczek i zielonego walczyka? Prawda? Bez sensu. Babskie i dziecinne. Że jakaś Stasia czy Fela żyje wcale nie walką, tylko jak ugotować smaczny barszcz, jak się ubrać na tę karuzelę pod gettem, którą ożywił Miłosz w swoim wierszu, nie do końca świadomy tego, co właściwie kreuje. Niby żałosna karuzela. Za pobliskim murem giną bohaterowie, społeczeństwo dało się podzielić, „aryjscy” warszawiacy trudnią się raczej szmalcownictwem niż masowym szyciem opasek z gwiazdą Dawida, tak jak to zrobiono w okupowanej Kopenhadze. Gdy naziści nakazali oznakowanie Żydów, pierwszy wystąpił w takiej opasce król Danii i cała stolica poszła w jego ślady, Niemcy zaś musieli odtąd sami rozwiązywać problem, kto jest kto. Patrycja Dołowy świadomie przeciwstawia swoje „widoczki” pomnikom jako pamięci selektywnej,

pamięci interesownej, a zresztą – że przywołam tu strącenie pomnika Dzierżyńskiego na placu dziś Bankowym – zawodnej. Męska pamięć z upamiętnianiem ludzi w nazwach ulic co kilkadziesiąt lat znika. Pomniki, jak Chopina w Łazienkach, trzeba demontować i ukryć albo – jak z Kolumną Zygmunta, dzierżącego naraz krzyż i szablę – uczyć się mijać z tolerancyjnym uśmiechem inteligenta, nawykłego do przymykania oczu. Nie chodzi tu jednak o samą antypatię do pomnikowości, monumentalności, do brązownictwa, o gombrowiczowską alergię na mruganie i pochrząkiwanie, a także kolektywne małpowanie wybiórczych emocji. „Widoczki” chcą dopuszczenia tego, co subtelne i efemeryczne. Chciałbym oczu twoich chmurność ocalić od zapomnienia, pisał Gałczyński, lecz logiczną konsekwencją takiej nadwrażliwości byłaby i piana zirytowanej Natalii, adresatki jego Pieśni. Gdy pił i rozochocony recytował sam siebie. Jedną noc, drugą noc. Poeta nawet w lazarecie wojennym potrafił budzić ze snu skrajnie wyczerpanych towarzyszy, żerując na narodowym obowiązku kultu poety jako dziedzictwa kolektywnej duszy, jak nietaktownie wspominał Józef Czapski. Przyziemna, prozaiczna kobieta pamięta inaczej. Ona ucieleśnia te swoje lepkie i niekoherentne „wspominki” – jest cielesna jako totalne jakieś zaprzeczenie duchowości. Bo... duch a dusza. Zeitgeist oraz brudna, skora do upadku, wystraszona na Sądzie Ostatecznym die Seele. On w kapeluszu, ona w chustce. On, jeśli bredzi, to powiemy: glosolalia, ona – komunikuje namacalnie, sypiąc w zupę za dużo soli. Lub wpinając do kapelusika piórko, o czym całe wie podwórko. A stąd jeden tylko krok do zabawy. Męski logos czułby się w obowiązku rozbierać to na czynniki pierwsze i uporządkować kategorie. Jej wystarczy poruszyć rzęsami, niechcący opuścić ramiączko. Gdy Patrycja Dołowy nad ranem albo ciemną nocą chodzi po mieście i schyla się z łopatką, aby zakopywać swoje widoczki, no, aby zapładniać, to oczywiście ogromnie cenny intelektualny potencjał jej przedsięwzięcia nabiera posmaku spuszczonego ramiączka. Jest magią, rytuałem, szamotaniną z mitem, z narodową monotonią, oczywiście, ale także – po prostu zabawą, odnajdywaniem dziecięcości.

• Patrycja Dołowy, Widoczki: pamięć miasta/pa-

mięć ciała, Galeria Program, Fundacja Promocji Sztuki Współczesnej, Warszawa, wrzesień–październik 2012.

106


Wehikuł... skupienia energii, 2010, technika mieszana, rysunek, fotografia, druk solwentowy, 49,5 x 64 cm

Wschodnia energia sztuki

Monika Mizera


Daleko na Wschodzie, w Tybecie, łopoczą na wietrze buddyjskie chorągiewki. Można je spotkać wszędzie: na domach, świątyniach, wysoko w górach. Rozsyłają do wszystkich ludzi na świecie przesłanie pokoju i mądrości. Dobrą energię, będącą częścią kosmosu. Oglądając ostatnią wystawę Andrzeja Dudka-Dürera, pomyślałam o tych magicznych skrawkach materiału. Dla Tybetańczyków są one manifestacją dobrych myśli i nauk płynących od Buddy, którymi chętnie dzielą się ze światem. Kolorowe chorągiewki, często zadrukowane modlitwami, dekorują ulice i domy – w ten sposób mieszkańcy wyżyny nasycają codzienność energią, która ma rozproszyć zły los i przywrócić harmonię. Andrzej Dudek-Dürer energię dla swojej sztuki czerpie z wiary w reinkarnację. Jego poprzednim wcieleniem miał być mistrz początków renesansu – Albrecht Dürer. To przeświadczenie zanurzyło działania artysty w strumieniu kultury Wschodu. Andrzej Dudek-Dürer medytuje, uprawia jogę, komponuje utwory na indyjskim instrumencie sitar. Dlatego projektom, które artysta realizuje, zawsze towarzyszy niecodzienna atmosfera wyciszenia i kontemplacji. Warszawska wystawa Meta Przemiana II, Andrzej Dudek-Dürer, Żywa Rzeźba (podobnie jak pierwsza wrocławska edycja z 2011) składała się z prac, które odwoływały się do idei zmiany i przekształcania – zarówno tych uchwytnych gołym okiem, jak i tych odbywających się na poziomie świadomości. To zestawienie okazało się wyczerpującym podsumowaniem wielu działań artysty, które – choć wyrażone odrębnymi środkami formalnymi – realizują wspólny cel, służą ukazaniu wartości świadomego życia i kreatywnego przeżywania codzienności. Artysta rozpoznawany jest głównie dzięki trwającemu już czterdzieści trzy lata projektowi Żywa Rzeźba. Charakterystyczne połatane buty i spodnie, naprawiane już blisko od półwiecza, składają się na niezmienny wizerunek artysty. Jednak porównując fotografie przedstawiające wymienione – już obecnie bliższe rzeźbie – części garderoby, nietrudno zauważyć, że za każdym razem są to obiekty całkowicie inne. Dla artysty działanie to jest metaforą reinkarnacji. Sztuka Butów oznacza symbol balansowania na granicy życia i śmierci, odniesienie do duszy człowieka krążącej w zależności od karmy w zamkniętym Kole Dharmy. Niezgoda na całkowitą degradację realizuje ideę ciągłego odradzania się oraz nawiązuje do metafizycznej wędrówki przez czas i przestrzeń. Jednak kluczowym dla wizerunku artysty jako Żywej Rzeźby jest działanie funkcjonujące pod nazwą Sztuka Andrzeja Dudka-Dürera, w ramach którego artysta zdyscyplinował ciało i umysł na wzór hinduskich joginów. Dzięki temu

108

udaje mu się utrzymać stałą formułę ciała niczym zamrożoną w czasie rzeźbę i wyhamować personalną czasoprzestrzeń. Żywa Rzeźba to również performans zaprzeczający konsumpcyjnemu stylowi życia – przedłużanie istnienia nietrwałych obiektów, takich jak ubrania czy nawet ciało ludzkie, zadaje cios kultowi pieniądza. W ten sposób artysta stał się żywą refleksją nad kondycją człowieka w materialistycznym świecie. Zawrotne tempo współczesności prowadzi do poszukiwania łatwych rozwiązań, dlatego w swojej sztuce, w przestrzeni wyciszonej medytacją, twórca skupia się na manifestowaniu procesu, kreacyjności i komunikacji. Żywa Rzeźba to bardzo trudna autooperacja, w której Andrzej Dudek-Dürer przekształcił swoje życie w permanentny fakt artystyczny. Z punktu widzenia kultury Europy Zachodniej stawianie znaku równości między sztuką a codziennością było konsekwencją rewolucji przedmiotu, którą spowodowała awangarda dwudziestego wieku. Od czasów dada nasilały się tendencje zmierzające do maksymalnej desakralizacji sztuki i włączenia jej w krwiobieg życia. Natomiast w kulturze Wschodu taka postawa jest nieodłącznym elementem filozofii buddyzmu zen, chętnie adaptowanej od lat sześćdziesiątych przez artystów i ruchy kontestacyjne. W buddyzmie zen każdy człowiek uważany jest za artystę życia, który w swej „sztuce” posługuje się swoim ciałem jako narzędziem i materiałem. Formą sztuki realizującą taką filozofię jest właśnie performans, ponieważ jest to działanie żywe, w którym ciało ludzkie jest najważniejszym materiałem tworzącym sytuację artystyczną. Oprócz wspomnianego life performance wrocławski twórca aranżuje również działania w galerii, podczas których nawiązuje do związków z tradycją hinduistyczną i duchowych aspektów życia. Podczas takich wydarzeń Dudek-Dürer medytuje, gra na historycznym instrumencie sitar, porusza się po okręgu wyobrażającym wędrówkę, używa ognia symbolizującego śmierć i odrodzenie, oczyszczenie i transformację. Wykorzystuje też wizerunek zarówno swojej osoby, jak i Albrechta Dürera, często nakładając je na siebie tak, aby wzajemnie się przenikały. Artysta w czytelny sposób odnosi się do metafizycznej podróży przez czasoprzestrzeń, ukazuje związki przeszłości z teraźniejszością, wskazuje na wielowymiarowość ludzkiej świadomości. Performans zyskuje w tym sensie charakter mistycznego rytuału, a jego mediumiczna forma ma wprowadzić widzów w szczególny stan, w którym odbiorca może otworzyć się na pewne energie. Jest to też opowieść o życiu artysty, jego obecności w świecie, która to opowieść prowadzi widza do poszukiwania znaczeń poza wytyczonymi tradycją sferami. Wszystkie wymieniane tu wątki twórczości artysty znalazły swoje odzwierciedlenie na wystawie Meta Przemiana. Jednak na tle tych najbardziej czytelnych, takich jak Sztuka Butów czy galeryjny performans, nieomal zagubia się słabo eksponowany, a jednak szalenie ważny (w kontekście prezentowanej idei przemiany) element programu artystycznego Dudka-Dürera, a mianowicie Sztuka Podróży. Historię artystycznych wędrówek Dudka-Dürera rozpoczynają działania w kręgach mail artu. W sytuacji zamknięcia granic w okresie PRL-u sztuka poczty była jedną z niewielu możliwości komunikacji z arty-


Żywa Rzeźba Andrzej Dudek-Dürer, Wobec Apokalipsy V, 2011, technika mieszana, rysunek, druk cyfrowy, 69 x 100 cm

stami z innych krajów. Uczestnictwo w tym międzynarodowym doświadczeniu z czasem otworzyło możliwości realnych wyjazdów, dlatego wrocławski artysta rozpoczął szereg podróży, podczas których realizował konceptualne założenia swojej twórczości. Prace z tego okresu mogliśmy oglądać podczas wystawy WroConcret we wrocławskim Muzeum Sztuki Współczesnej na przełomie roku (grudzień 2011–luty 2012). Andrzej Dudek-Dürer odbył niezliczone podróże, podczas których wykonywał performanse, wykładał na zagranicznych uczelniach oraz realizował projekty z udziałem innych artystów z całego świata. Meta Przemiana była wystawą, która przypomniała nam o tym, że komunikacja, a co za tym idzie, przemiana – czy to fizyczna, czy duchowa – jest konsekwencją przemierzania życia i nieustannych spotkań z innymi ludźmi. Pokonywać życie możemy w sensie dosłownym, ale droga przez nie realizuje się również na poziomie świadomości – jest nią rozwój duchowy, wewnętrzna podróż w nieznane. Na wspomnianej ekspozycji znalazły się fotomontaże prezentujące Andrzeja Dudka-Dürera jako „żywą rzeźbę” na tle miejsc z całego świata: Wrocławia, Wenecji, Tokio... Charakterystyczna jest dla nich cicha obecność „żywej rzeźby”, usytuowanej za każdym razem w zaskakującym widza punkcie przestrzeni: unoszącej się nad miastem, stojącej w wodzie lub lewitującej w odrealnionej rzeczywistości. Te przedstawienia wyobrażają działania artysty polegające na obecności w danym miejscu i czasie, realizowane przez Sztukę Podróży, ale przede wszystkim są wyrazem jego obecności duchowej. Przenikanie Czasoprzestrzeni to nie tylko tytuły grafik, to przede wszystkim aktywność Dudka-Dürera jako artysty i jako człowieka. Do takich prac należą też fotografie przedstawiające buty artysty, znajdujące się na metalowych po-

krywach kanałów z oznaczeniami zawierającymi nazwy miast z całego świata. Podczas licznych podróży wrocławianin konsekwentnie dokumentował w ten sposób swoją obecność w danym miejscu. Przedstawienia te mają charakter szczególny, gdyż w kontekście sztuki tego artysty stanowią alternatywną formę autoportretu. Ten wizerunek jest umowną nicią wiążącą współczesnego artystę z jego alter ego sprzed wieków – Albrechtem Dürerem. Jednymi z najsłynniejszych dzieł norymberskiego mistrza są właśnie jego eleganckie autoportrety, jednak główną intencją w tamtym czasie było utrwalanie dla potomnych własnego wizerunku. W przypadku Andrzeja Dudka-Dürera fotograficzne autoportrety mają służyć ukazywaniu procesów życia, dokumentacji przemian, jakim podlega twarz artysty, mają wyrażać stany duchowe, stąd tak duża ich ilość oraz różnorodność. Sztuka Butów to symbol Żywej Rzeźby, dlatego fotografia obuwia jest działaniem analogicznym do portretowania twarzy artysty. Buty za każdym razem są inaczej połatane, osiada na nich kurz z innego miejsca, zatem każde zdjęcie przedstawia już inne buty. Całą twórczość Andrzeja Dudka-Dürera przesyca duchowa energia Wschodu, która w dobie mass mediów i pustego znaku reklamy jest symbolem skupienia i wyciszenia. Artysta obserwuje okoliczności własnego życia i proponuje alternatywę wobec usypiającego pierwiastki twórcze konsumpcjonizmu. Meta Przemiana opowiada o życiu artysty, ale jest to również proces, który może zajść w każdym z nas.

• Meta Przemiana II, Andrzej Dudek-Dürer, Żywa Rzeźba, Galeria Stara ZPAF, Warszawa, marzec 2012.

109


Bartnicki – Joyce Tłumacz tłumaczy

Rozmowa z Krzysztofem Bartnickim – tłumaczem, zwanym tu Świętowidem, z powodu przełożenia ostatniej książki Jamesa Joyce’a „Finnegans Wake”, na cztery części podzielona, we Wrocławiu przeprowadzona w dwóch miejscach, dwóch dniach, 27 i 28 kwietnia, dla „Rity Baum” i jej czytelników.

A teraz o Tak i pewna. Ten, kto to robi, musi [mieć materiału, jaki sobie materiał, który jest to, co zostało zrobione, siebie samego,

materiale: nie Jeżeli się robi zamiłowanie i musi

czy to coś ciekawego . coś, okazać cierpliwość

? Lecz jedna rzecz jest co ma być niczym, wobec

wybrał. zapewne czymś jest niczym; podczas gdy Technika

W przeciwnym razie , albo nic jest anonimowe operowania materiałem

czym struktura jest,

jako dyscyplina, środkiem

w sferze racjonalnej doświadczenia

zwraca uwagę na podczas gdy zwraca on uwagę na . jest w sferze [znaczeniowej tym, : niczego

.

John Cage, Odczyt o niczym [w: „Res Facta”, nr 1/1967, s. 99]

110


CZĘŚĆ I: Kierunek Północ, czyli wstępne rozpoznanie w strzępach – Mediateka, pyta Adam Poprawa. Mówi się, że granicą między modernizmem a postmodernizmem jest przejście od Ulissesa do Finnegans Wake [dalej w tekście: FW – red.]. Badacze postmodernizmu odkryli, że nie jest tak, jak strukturalistom się przedstawiało, że każde dzieło zawiera w sobie rdzeń, i rzeczą interpretatora jest do tego rdzenia dotrzeć, posługując się oczywiście odpowiednimi narzędziami badawczymi. Dekonstrukcjoniści – a za nimi postmoderniści – powiadają: o nie, jest inaczej! W dziele znajdujemy to, cośmy sami do tego dzieła przynieśli. Czyli musimy dużo zainwestować i znajdziemy tam to, co właściwie sami od początku już wiedzieliśmy. Czy leksyka jest najtrudniejszą stroną tłumaczenia? Krzysztof Bartnicki: Tłumaczenie FW wymaga sięgania do przepastnych zbiorów joyce’ologii, egzegez pisanych od osiemdziesięciu ostatnich lat przez grupę mądrych ludzi, którzy wskazują, gdzie się kryją różne języki i elementy mitologii świata, czego czytelnik, w tym tłumacz-czytelnik, sam nie odkryje, a na pewno nie odkryje wszystkiego. (pauza) Trudno mi powiedzieć, co jest dominantą semantyczną dzieła, z którym przyszło się zmierzyć, ponieważ ono działa równocześnie na wielu poziomach. Na poziomie powierzchniowym można je odczytać w języku wyglądającym na angielski. (pauza) Były pomysły, aby zamiast słowa „tren” użyć słowa „bdyn” – znalezionego u Brücknera – oznaczającego starosłowiański obyczaj czuwania przy zmarłym, coś w rodzaju irlandzkiej stypy zakrapianej whisky. Etymologicznie „bdyn” ma związek z „budzić”, czyli to wake. (...) Sas: Czy tekst Joyce’a można określić gatunkowo, określić jego rodzaj literacki? Już z moich ust padło, że to jest powieść, ponieważ ma zarys fabularny i jakąś akcję. Wobec tego jest w niej jakiś odcień powieściowości. Idąc za Mirkowiczem, który przedstawił w „Literaturze na Świecie” esej o powieści encyklopedycznej, powiedziałbym nawet w przekorny sposób, że to powieść encyklopedyczna.

CZĘŚĆ II: Kierunek Południe, czyli o osobie tłumacza i jego pracy – willa w dzielnicy Borek, pyta Sas. Ukończyłeś anglistykę we Wrocławiu, teraz mieszkasz między Mysłowicami a Tychami, za twoje osiągnięcia w literaturze wrocławscy urzędnicy powinni zaproponować ci godne miejsce w tym mieście, ale nie przekraczajmy swoich kompetencji. Czy Wrocław wspominasz tak dobrze, by móc tu wrócić? (pauza) Jestem – byłem? – we Wrocławiu zakochany. Nie wiem, czy to ze stosunku do młodości, choć ona peerelowska, czy to podróż sentymentalna umysłu?

Od pierwszego spotkania – granicą Wrocławia był wtedy chyba Nowy Dwór – miasto zauroczyło. Kiedy wybierałem studia, było dla mnie jasne, że we Wrocławiu. Nie w Opolu ja zostanę, nie do Krakowa ja pójdę, nie do Katowic, ale do Wrocławia, Wrocławia. Tu poznałem żonę. Ludzi i dźwięki. Miejsca i nawyki. Nie wiem, jak bardzo Wrocław się zmienił – ale jak Odyseusz, więc joyce’owsko, staram się wrócić. Chciałem kupować mieszkanie, była jakaś działka, miało się budować. Nie udało się. (pauza) Jeżeli czegoś się obawiam, to tego, że wrócę do Wrocławia w sytuacji życiowej albo w wieku, w jakim nie będzie to cieszyć ani znaczyć. Twoją pracę nad tekstem Joyce’a można porównać z dokonaniem zdobywców Rowu Mariańskiego, którzy zanurzając się w coraz ciemniejszej wodzie, ufali batyskafom. Czemu lub komu ufał polski tłumacz oprócz swojej pracowitości potwierdzonej wydanym dziełem? James Cameron ostatnio do Rowu spłynął i miał się dobrze. Nie wiem, czy musiał komuś ufać, czy już takie czasy, że technologia potrafi zastąpić siłę woli przezwyciężającą lęk. Nie bez kozery mówię o technologii, bo internet był mi wiernym, przepraszam za mocne słowo, przyjacielem. Słomczyński, Mirkowicz pracowali bez internetu, w którym są opracowania zawierające odesłania do zasobów wiedzy, informujące o leksykach, gdzie co po szwedzku, czesku czy w hindi, zawierające grube księgi o FW. Mam zbiór takich ulubionych stron. A gdyby ich nie było, to główna pomoc pochodziłaby z książek. W każdym razie bez pomocy nie wyobrażałbym sobie brnięcia przez FW. Za wyjściową pozycję mam Przypisy do Finnegans Wake Rolanda McHugha. Niedawno wyszła trzecia edycja tej książki. Ja mam drugą, pierwsza wyszła w latach 80. Autor nie powtarza tego samego – tu dopisze, tam wykreśli. Widać, że sam ma wątpliwości, inne myśli go nachodzą. Książka jest gruba, ma dokładnie tyle stron, co tekst Joyce’a, 628, linia do linii, i można ją otworzyć na przykład na 106 stronie i zjechać palcem do 25 linii i zobaczyć, że w tym miejscu u Joyce’a kryją się słowa earla Esseksu, o którym nie ma się pojęcia, bo w szkole nie było. Jest też na przykład Tindalla Reader’s Guide, czyli przewodnik, Athertona Books at the Wake, czyli spis literatury, którą Joyce upchnął w swoją. Jest tego wiele. Ja miałem sześć książek na biurku – plus strony internetu na monitorze. I tak do Rowu Mariańskiego rozświetlonego światłem od monitora i blaskiem od książek schodziłem. Co robiłeś przez te dziesięć lat pracy, aby nie wpaść w rutynę i przemęczenie z drugiej strony? Dziesięć lat pracy to chwyt i skrót. Nie pamiętam, skąd się wziął. A więc bardziej precyzyjnie – dziesięć lat jest od czasu, w którym zacząłem, do czasu, w którym skończyłem pisać, natomiast w środku działo się też życie, działy się prace zawodowe, etatowe. Paradygmat kapitalistyczny wymaga, żeby nie zajmować się wyłącznie FW. To nie jest tak, że dziesięć lat spędziłem tylko z Joyce’em. Oceniam, że wytężonych dniówek w tym okresie było tysiąc z czubem. Jeszcze doliczmy dwieście-trzysta dniówek czytania o FW przed przystąpieniem do przekładu. Gdy to podzie-

111


limy przez trzysta dni, to mamy cztery lata wytężonej pracy. A cztery brzmi mniej dumnie niż dziesięć. Czy miałeś jakiś kryzys, chęć rzucenia w diabły rozpoczętej pracy? Jeśli tak, to co lub kto pomagał ci w powrocie? W miarę brnięcia w ten las było coraz gorzej, coraz gęściej, coraz bardziej żmudnie. Chyba w roku 2007 powiedziałem: już nie robię, rzucam! Postronnym moja decyzja mogła wydać się dziwna, bo sporo miałem w gotowości, daleko po połowie powiedziałem „nie”. Ale zgodnie z teorią gier lepiej mi było wycofać się później niż wcale. Żaden moment nie byłby tak zły, jak ostatni. (śmiech) Po iluśnastu miesiącach pauzy pomyślałem: „może jednak dokończyć?”. Wracałem z nowym ogniem i z nowym mieczem. Mówiłem: dobiję, zrobię, co należy. (pauza) Kto mi pomagał? (pauza) Zacznę od pary Bazarnik-Fajfer, redaktorów tekstu. Pomagali mi, o czym wiedzą – przeszkadzając, o czym chyba nie wiedzą. Odkąd ich poznałem, dręczyła mnie myśl, że oni lepiej się znają na rzeczy, jest ich dwa razy więcej niż mnie, a nie tłumaczą. Może cieszą się, że ktoś robi za nich? Pytałem ich o to – mówili, że tłumaczenie byłoby ze szkodą dla rodziny. Nie tak wprost mówili, ale ten wyciągnąłem wniosek – a więc to ja jestem ten głupi. Jasne, że wybór „przekładać FW czy nie” był mój, niezależnie od tego, kto pchał, kto odciągał. Ostatecznie odpowiedzialność i decyzja były moje. Wśród popychaczy, o paradoksie!, był przyziemny powód – finansowo-prorodzinny. Byłem po studiach, chciałem zarabiać tłumaczeniami. Pomyślałem – było to głupotą kompletną – zrobię szybko FW, może się uda wyróżnić, potem może będę mógł tłumaczyć coś normalnego. (śmiech, pauza) Kto jeszcze? Żona miała różne podejścia do mojej pracy. Kiedy powiedziałem: może spróbuję, może coś z tego dla nas wyniknie, mówiła: dobrze, biznesplan jest, perspektywy są, rób. Potem, kiedy byłem zmęczony, odbijało się to nerwowością, nerwowość odbijała się na wszystkim, więc pewnie zdanie się zmieniało. Jednak pod koniec stwierdziła, że skoro jest zrobione sporo, to warto dokończyć. No a poza tym dochodziły głosy ludzi z różnych stron, że jak skończę, to będzie się działo, bo dzieło, literatura, kamień milowy... Mieli rację... Mieli rację. Ale to perspektywa innych. Jerzy Jarniewicz – o ile go dobrze zrozumiałem na naszym spotkaniu w Łodzi – cieszy się, że jest szum wokół Bartnickiego, bo częściej i lepiej mówi się o roli tłumacza. Ja też się cieszę, ale wolałbym, aby ktoś inny był oklaskiwany i odpytywany przez media. (pauza) Kto jeszcze? Nikt. Mysłowice, gdzie spoczęliśmy rodzinnie, to miejsce, jak je określił Przemysław Myszor, „dobre do umierania, nie do życia”. Nie ma pracy, a po pracy księgarni nie ma, empiku, knajpy, klubu, muzyki nie ma, hotspotu nie ma, parku nie ma, kina nie ma, dojazdów prostych nie ma, dworzec daleki i też go nie ma... W takim miejscu internet (radiowy, kabla nie ma) to jedyny ersatz świata mieszczucha. Tam przekładanie FW musi być solo, bo skąd wspólników? Chcąc

112

nie chcąc – poznałem „samotność długodystansowca”. Czasem ktoś do długodystansowca coś z boku krzyknął, coś mu podał, ale na ogół byłem sam. Fiasko – i to literackie, i to dorobkowe – spaść mogło tylko na mnie. Tylko moja wina, jeśli się nie uda. Kto wie, zobaczymy, jak czytelnicy zareagują na to niewątpliwe wydarzenie w historii literatury przekładu. Może w przypadku sukcesu finansowego wydawcy powiedzą: to MY stymulowaliśmy Bartnickiego. (śmiech) Nie wiem, czy wydawcy zależy na sukcesie finansowym, bo Korporacja Ha!art ma dwoiste spojrzenie na zacność sukcesu finansowego. Prosiłbym o opowiedzenie jakiegoś istotnego wydarzenia związanego z przekładem, czegoś, co było dla ciebie ważne. (pauza) Zaczynałem pracę nad Joyce’em, sądząc, że FW ujawni prawdę przez duże „P” o człowieku przez duże „C”. (pauza) Ale przekład, choćby miał sukcesem literackim, finansowym, wrocławskim się kończyć, to nijak się ma do, hm, wycięcia migdałków dziecku. Bo to operacja pod pełnym znieczuleniem – i trzeba podpisać zgodę, a potem czekać, czekać nieznośnie. Albo gdy wraca się z etatu i słyszy, że wypadek samochodowy był – wtedy nie o Joysie się myśli. Prawdziwe wartości poznajemy w trwodze. Więc kiedy telewizja u mnie w domu się zjawiła i spytała: „czy FW to Pana największe osiągnięcie?” – odparłem, że moje największe osiągnięcia są piętro wyżej, jedno płci męskiej, drugie żeńskiej, i mało się przejmują tym, o co państwo pytacie. (pauza) Przełomowych momentów nie było. Była długa wędrówka przez jeden krajobraz. Miałem taką dużą kartę, na której zapisałem liczebniki od 3 do 628, one oznaczały wszystkie strony FW, i kiedy stronę kończyłem, można było zamazać jej liczbę. Dzieci wołałem: „chodźcie robić kropki”. Zamazywały czarnym flamastrem liczby, liczyły, ile zostało. Ważne wspomnienie, goryczne: dziesięć sekund z dziećmi po dziesięciu godzinach z Joyce’em. Pamiętasz, co czułeś, kiedy skończyłeś tłumaczyć ostatnie słowa: a ląd a los a lot a cel gdzie...? Jaki jest smak zwycięstwa, świadomość dojścia do obranego celu? Słomczyński, jak przekazy podają, w środku nocy zakończył Ulissesa, żonę obudził i szampana otworzył. A ja kończyłem słowem, tu jego cenzuralny synonim, „uff”, wielkim UFF! W „Gazecie Wyborczej” jeden z tekstów zatytułowano Bestia ubita, i tak właśnie myślałem, że już spokój, już może być tylko lepiej. Posłałem mail do różnych ludzi, z parafrazą Ozymandiasa Shelleya. On w przekładzie Asnyka tak brzmi: Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!/ Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą/ Gińcie z rozpaczy! Joyce był dla mnie Ozymandiasem, potęgą, która w końcu poległa i już nie trzeba ginąć z rozpaczy. Pierwsze myśli, poza tą, że wreszcie rodzina, że odpocznę (co zresztą się nie sprawdziło) – wiązały się z satysfakcją sportową, dobiegłem, pokonałem maraton, że wola przezwyciężyła ciało. Nie miałem w ogóle myśli: „oho, wielka lite-


ratura, kamień milowy”. Przeciwnie. Przez dość długi czas trzeba mnie było przekonywać, bym zarządził głosowanie, czy książkę wydać. Byłem na „nie”, przegłosowano mnie. Dlatego książka wyszła. To się chyba nie zmieniło, nadal się zastanawiam: „komu Joyce służy?”. Kiedy padają pytania „po co Joyce to napisał?”, „po co drugi hermetyczny tekst – polski?” – nie potrafię w odpowiedzi zarażać entuzjazmem. Ale proszę wziąć poprawkę, że być może przemawia przeze mnie zmęczenie. Kiedy w 2009 skończyłem przekład, myślałem: „teraz odpocznę”. Mamy 2012 i nadal nie jest mi to dane. Los płata figle (śmiech).

CZĘŚĆ III: Kierunek Wschód, czyli próba oświetlenia treści – reszta bez zmian. Na temat technik przekładu rozmawiałem z trzema tłumaczami: rosyjskim – Stanisławem Czumakowem, przełożył ulubionego przez Ciebie Leśmiana, i polskimi – Antonim Liberą i Violetą Tilly, przekładowcami Becketta. Z ich wypowiedzi wynika, że zasadniczo mamy dwie szkoły tłumaczenia: „dosłowne”, oddające chropowatość cudzego języka, i „literackie”, wygładzone z inicjatywy translatora, oddające piękno języka, o ile możemy tak o języku powiedzieć. Którą z tych dróg wybrałeś i oczywiście dlaczego? Czy to pytanie zakłada, że są tylko dwie drogi? Strategie to wielki wyraz, więc może raczej taktyki, manewry translatorskie, około stu, na przykładach, przedstawię w książce Fu wojny, o której mówiliśmy przed nagraniem. W każdym razie nie ma jednej ogólno obowiązującej metody, a jeżeli, to byłaby to metoda radziecka – „na Berlin!”. Nie dumania von Clausewitza, nie namysły mistrza Suna, tylko: „kupą, bij!”. (pauza) Czy chropowatość, czy wygładzenie? (pauza) Wczoraj, na spotkaniu, na którym byłeś, mówiłem, że tam, gdzie mogło dojść do konfliktów między wiernością a pięknem – nie zawsze do tych konfliktów musi dochodzić – wolałem wierność. Żeby umieścić w przekładzie wiedzę, którą Joyce koduje, ukrywa pod tekstem powierzchniowym, ja muszę zdać ekwiwalent też głębiej, też pod powierzchnią przekładu. Muszę zniekształcać warstwę wierzchnią. Dzieje się to ze szkodą dla polszczyzny. Pewnie ładniej i zgrabniej wygląda i brzmi polszczyzna mniej neologiczna, neologizmy powinny znać proporcje, nie przesycać. Leśmian nie urządzał przecież wierszy z samych leśmianizmów. No, ale opowiadać się za wiernością to znaczy umieścić w przekładzie jak najwięcej FW, a nie tylko powierzchni FW. Wiedziałem, że to się dokonuje ze stratą dla powabności. Dlaczego, Twoim zdaniem, autor zniekształca obraz rzeczywistości, którą przedstawia? Czyżby traktując znaki językowe jako niezależny od wartościowania świat, chciał ukryć banalną fabułę? (pauza, dłuuuga pauza) Czy to jest dobrze postawione pytanie?

Każde pytanie jest dobre, ale ja nie jestem Joyce’em! Mam nadzieję, że wczoraj, na spotkaniu to wybrzmiało, że polegałem na wiedzy osób trzecich, joyce’ologów, wskazujących, co Joyce zrobił i dlaczego zrobił? (pauza) Są drobne odpryski wiedzy takiej, że Joyce to dowcipniś – albo jeszcze gorzej – że przestrzelił, zrobił coś nieczytelnego. Jeśli to był żart, to książka jest bez sensu – takie głosy krążyły wśród jego znajomych i przyjaciół. Główny nurt joyce’ologii upiera się, że FW to dzieło genialne, arcydzieło, szczytowe osiągnięcie, że po Joysie nie może być nic lepszego, poważniejszego. Zaczynając pracę, myślałem, że skoro ktoś w sposób tak zręczny, wykorzystując języki, mitologie, wiedzę wielu dziedzin, potrafi zrobić opowieść, którą akademie się zachwycają, to rzeczywiście coś w niej musi być. Wobec tego ja do „cosia” chcę dotrzeć. Nadal uważam, że sposób jest błyskotliwy i nadal jestem pełen uznania dla warsztatu. Jednakże „cosia”, tego „złotego jądra”, które chciałem wydobyć na światło spod wszystkich kodów i zasłon – w tekście nie znalazłem. (pauza) Poza tekstem jest dużo lepiej. Możemy się zastanowić, czy pozostaje powieścią dzieło, którego fabuła jest pretekstem, aby zadawać pytania niepowieściowe, nadtekstowe? Jest fabuła, którą można przedstawić jednym zdaniem – coś wymarzonego dla dzisiejszych maturzystów (śmiech) – stąd można rzec, że to powieść, ale od przedstawienia fabuły ważniejsze jest wykazanie wiary Joyce’a w to, że świat, wraz z historią, kręci się w koło. Ktoś odpowie, że powieść jest wtedy, gdy jest fabuła, co opisuje, uczy, bawi. Joyce tymczasem opis zniekształca w lekturze, wiedzy żąda przed lekturą, a bawi jak absynt. Ale może FW to krok w rozwoju gatunku? Od czytelnika zależy, co zdecyduje: czy to jest głupstwo, niepotrzebna książka, czy przez nią geniusz Joyce’a się odkrywa. Czy Finneganów tren można potraktować jako literacko-filozoficzną wypowiedź dotyczącą urabiania materii dzieła literackiego, w której nie to, co mówimy, a to, jak mówimy, jest ważniejsze? Jak sądzisz? Gdyby Joyce objawił mi się i tak przedstawił – to tu mi brat. To znaczy ja sam po jakimś czasie czytania Wilmowskich, Tytusa, Romka i Atomka oraz Wilka i zająca oglądania, to znaczy po fabułach, doszedłem do pytania: „po co tekst?”. Dlaczego mam wzbogacać swoją wiedzę tekstami, przetykaną tekstami ku rozrywce? Jaki jest tego cel ostateczny? Joyce utwierdza mnie w przekonaniu pesymistycznym. Nie ma ostatecznego celu naszej komunikacji. Jesteśmy skazani na to, aby pisać, mówić, nagrywać na dyktafon i tak dalej. Piszemy jako młodzi do szuflad, to jest właściwie przymus, nie możemy się bez tego obyć. Jeżeli nawet nie piszemy do szuflad, to musimy się jakoś komunikować. Bez komunikacji nie możemy istnieć, wobec tego jest to nasze przekleństwo, a nie skarb. Gdyby to tak Joyce przedstawił, że w dziele nie fabuła ważna, tylko to, że tekst jest koniecznością, a bez zrozumienia albo bez celu – koniecznością wrogą, to ja bym Joyce’owi w objęcia padał. Czy FW jest summą, grubą kreską naszych ludzkich możliwości wysłowienia?

113


Joyce stworzył nowy język. FW pokazuje, w jaki sposób przemawia do nas język obcy, z którego coś wychwytujemy, ale całości nie. Jesteś nagle w dżungli – u ludu, który używa nieznanej mowy – czy kiedykolwiek się porozumiecie? Może będziesz miał złudne wrażenia, że coś już rozumiesz z tego, co do ciebie lud mówi? A lud, gdyby mógł do ciebie dotrzeć, toby wyjaśnił, że się mylisz, bo mówią metaforycznie, ale o tym nie wiesz. W FW ciekawa jest potencja tworzenia znaczeń, interpretacji. Dlatego uciekam od odpowiedzi na pytanie „o czym jest FW?”. Gdy ktoś bardzo nalega, odpowiadam, że to książka, w której się zawiera język, że tu język jest książką albo książka jest językiem. Pytanie o fabułę jest niecelowe. Język nie ma fabuły. Ale ma możliwość kreacji. Przymus komunikacyjny przymusem, ale możemy – jak Leśmian – sprawdzać, co da się zrobić z jednym językiem – i jak Joyce – co ze zlepem kilkudziesięciu. Dla mnie FW to propozycja mniej literacka, bardziej lingwistyczna. Mam wrażenie, że Joyce chce podkreślić muzyczną wartość tekstu, szczególny nacisk kładąc na rytmikę poprzez niby zbędne, wręcz natrętne powtórzenia, czasem zanikające jak echo serie wyrazów pochodnych, coraz mniej zrozumiałych, sam nagrywając tę paplaninę rodem ze szpitala dla psychicznie chorych i udowadniając nam, że poza wyłapywanym znaczeniem słów samo brzmienie ma swój sens. Czy Twoim zdaniem jego poemat można nazwać symfonicznym? Wczoraj odpowiedziałem na to. (pauza) Zastanawiałem się, po co tworzyć nowy język? Jeżeli przyjąć, że FW ma, a ma, walory muzyczne zbliżające dzieło do poematu symfonicznego, wykorzystującego eufoniczne i dodekafoniczne, tonalne i inne właściwości języka, to powiem – z ukłonem dla maestrii Joyce’a – lepiej napisać poemat symfoniczny. Najlepiej w muzyce sprawdza się muzyka, a nie poezja. Jeżeli ktoś w FW szuka muzyki, to niech książkę odłoży i posłucha Brahmsa czy kogo tam lubi. Przy żadnej literaturze nie wzruszam się tak, jak przy dziełach muzycznych. Języka Joyce’a należy się uczyć, z mozołem, język muzyki do nas przemawia, bezpośrednio. (krótka pauza) Gdybym miał bronić książki, to powiedziałbym, że ona może mieć wielu różnych odbiorców, w tym tego, który może się skupić na melodyczności – i tego jak rozbitek w dżungli, który w końcu zrozumie, że mówią mu o kociołku i kolacji, a to ważne, bo przestanie głodować. Że dzięki FW można podjąć dyskusję przekładoznawczą. A jeśli nijak inaczej, to przekład przyda się tak, że mamy polskie odpowiedniki cytatów FW do przekładów książek Eco, Derridy, McLuhana itd. Podkreślam jednak, że to, co mówię, filtruje się przez pesymizm i zmęczenie, a po drugie – ja mam tak, ale innym może się podobać, weselszym i wypoczętym. Pamiętam przecież, że FW bardzo mi się podobało.

114

CZĘŚĆ IV: Kierunek Zachód, czyli ostatnie pytania o niedookreślenia FW, reszta bez zmian. Na końcu podanie sobie dłoni i życzenia: dobrego, do spotkania przy ulach, przy miodzie pitnym i we Wrocławiu. Dlatego powstrzymuj nas, dobry Podporze, w dościeskaniu prawdy, kiedy wstajemy i kiedy poruszamy mikałaczki i nim składamy się na posłania ze skór i w nocy i kiedy blakną gwiazdy! Czy ta prośba do Podpora o powstrzymanie uświadomionego – za dnia – rozwoju ludzkości nie jest jakimś pozostawionym dla nas ostrzeżeniem? Czy może wskazówką na łatwiejsze nocne życie – lepiej żyć śnieniem? Sen a jawa... Wiadomo, że Joyce chciał przedstawić mowę śniącego, mowę nocy – dream language – oddać stan śniącego umysłu, ale to mu się nie udało. Moim zdaniem. Otóż ja, jak śnię i kiedy o tym pamiętam, to nie śnię w wielu językach. Kiedy śnię, to nie śnią mi się recyrkulacje ludzkich losów. (pauza) Trzeba by mieć jakieś frekwencyjne dane: co się ludziom śni, ludziom różnych krajów i epok. Mnie się śnią różne, pewnie freudowskie sprawy – latam gdzieś albo chodzę kanałami – ale to są kanały realistyczne, a gdy latam nad miastem, to mam lotnię, a nie dziwny polimorf, opisany w kilku obcych językach, w jakimś sennym, mgłą zalanym zwidzie. Jeśli Joyce chciał pokazać nam, że nie wiemy, kiedy zasypiamy, to FW nie byłaby opowieścią o śnie i nocy, tylko o zasypianiu, przechodzeniu z jawy w sen. Joyce interesował się snem, jego fizjologią, ale nie opowiedział sposobu, w który ja śnię. Albo ja jestem nietypowy, a inni śnią w sposób mętno-mglisty, zaludniony przez postacie wielu epok, bez jasnej fabuły – albo Joyce się pomylił. (pauza) A może FW miał pokazać, jak byt nie ujawnia się na jawie, ale w podświadomości? Ale jeśli tekst ma opisać nieświadomość, a Joyce pisał świadomie, to opowiadał o czymś, czego nie dosięga, o wymiarze, do którego nie miał dostępu. (pauza) Trudno opisać boga, jeśli nie jest się bogiem. Czy nie uważasz, że ta apostrofa do boga – „dobrego Podpora”... Ale to też może być „potwór”, nie wiem, czy wiesz o tym? Nie, nie wiem... Do „dobrego Potwora” może być... Ale to może być Bóg starotestamentowy, który był bardzo mściwym Bogiem... (pauza) Prosisz mnie, żebym ja powiedział o tym, co ty wybrałeś? Twoim czytelniczym prawem jest to, byś sobie to sam odkrył. Nie wiem, jako kto mam odpowiedzieć? (pauza) Pytasz mnie, czy warto docie-


kać? Ja uważam, że nie warto. Moim zdaniem – nie ma ostatecznego celu tekstu, w tym FW. Będziemy coraz szybciej się porozumiewać, mówić większą liczbą języków, a może po chińsku tylko będziemy mówić i czy to będzie lepiej czy gorzej? Przedwczoraj nie lataliśmy, wczoraj lataliśmy na Księżyc, jutro polecimy na Marsa, a pojutrze z prędkością nadświetlną? Cóż z tego, skoro ja nadal nie wiem – po co latać? Ale to moje zdanie. Skoro i tak nie wydumam, po co język wszechludzkości wszech czasów, może powinienem zastanowić się nad swoim jednostkowym językiem? Skupić się na wędrówce, nie na celu? Czy na zjawisko literackie „Joyce” należy patrzeć jak na mistyczno-filozoficzną erupcję ponadczasowego geniuszu, czy raczej trzeba je rozpatrywać w kontekście eksperymentów twórczych z czasów i miejsc, w jakich przyszło mu żyć? Joyce miał w swojej powieści – czy jak wolisz, w poemacie symfonicznym – zawrzeć świat. To krok w dobrą stronę, ale z definicji nieosiągalny, bo Joyce żył w swoich czasach, przypisany do swojej geograficzności. Próbował kiełznać język gestów, zajmowały go hieroglify, granice, za którymi desygnat i nazwa zaczynają się oddzielać, oddalać. Jeśli chciał sposobu, w którym język gestów oddaje świat, jaki – odejmując abstrakty – widzimy dookoła siebie, jeżeli chciał testować ikoniczność języka, to sądzę, że lepiej by zrobił, gdyby się zastanowił nad chińskim czy japońskim. Dlaczego tego nie zrobił? Nie znał tych języków. To zaważyła jego czasoprzestrzeń. (pauza)Chcący zawrzeć świat Joyce musiał wiedzieć, że jeśli umrze w którymś roku, to w roku następnym wydarzy się coś, czego nie opisze, co wymknie się z opisu świata. Poza tym nie wszędzie był. Po trzecie: kumulując języki świata w FW, nie objął wszystkich. A wśród tych, co je objął, są języki jak polski – dla Joyce’a to trochę notatek i słów, dla mnie całe życie. (pauza) Nieśmiertelność – w cudzysłowie – mógłby mu dać język, w którym będzie można odkryć rzeczy po-Joyce’owskie. Wczoraj wspomniałem, że w FW istnieje „tuskland”, kraj Tuska. Zakładam, że Joyce tego nie planował, niemniej mógł zaplanować maszynę, która umożliwia to, że my dzisiaj możemy wychwytywać odczyty powstałe po Joysie. Stworzenie języka, który po śmierci twórcy tworzy aktualne znaczenia, to dobry sposób, aby przedłużać życie tekstu. Tylko że język FW nie jest językiem mocarstwa ani nie jest na tyle atrakcyjny, by ludzie mogli się cieszyć z odkryć, które mnie były, a teraz tym, którzy będą czytać FW, dane. Nie wiem, czy radości odkrywania przeważą „żmud”, że tak powiem, brnięcia przez język FW. Spotykałeś słowa polskie w tym dziele. Co robiłeś z takimi fragmentami? Czy przekładałeś je, czy starałeś się je dopasować do języka Joyce’a? Jedna z propozycji brzmi, że jeśli w tekście źródłowym jest coś w języku przekładu, to przepisujemy. Druga, że robimy gwiazdkę i piszemy, że w tekście oryginalnym było po naszemu. Ja gwiazdek nie uznaję, zaburzyłyby układ tekstu. W FW trudno określić, czy słowo jest

polskie, czy – szerzej – w kilku językach słowiańskich? Języki mogą grać rolę – np. gromadzenie słów greckich obok rosyjskich może znaczyć, że kościół grecki spotyka się oto z kościołem słowiańskim. Nie należy w przekładzie kłaść łaciny obok słów angielskich, bo opowiemy o innym spotkaniu. W takich momentach języków nie zmieniałem. Tam, gdzie Joyce lubi cytować ważnych dla siebie twórców, to ja też trzymam się tych twórców i ich cytatów. Tam gdzie obecność polszczyzny uznawałem za ważną, pozostawiałem polszczyznę. Ona ginęła, znikała w otoczeniu polskości, no cóż, trudno. W innych miejscach wykorzystywałem zbieg okoliczności, że znam holenderskich tłumaczy FW. Jednym ze słów FW jest „holenpolendom”, dom holendersko-polski. Po-Joyce’owska maszyna zdołała, obok zamachu na Lennona, zawrzeć i fakt, że Bartnicki poznał się z tłumaczami holenderskimi, a nie np. z koreańskim. Zmieniłem „holenpolendom” na „polenholendom” i tam, gdzie są polskie wyrazy, zamieszczałem niderlandyzmy. W ten sposób przyjaźń polsko-holenderska zachowała się w tekście. (śmiech) W mieście, w którym rozmawiamy, odbywa się właśnie festiwal muzyki współczesnej Musica Polonica Nova. W czasie przerw i po koncercie, na którym byłem, słyszałem takie strzępki dialogów: – Wytrzymasz jeszcze czy idziemy? Albo: – I jak było? – Jak to jak?! Zaskoczenie, wielkie i pozytywne zaskoczenie, ha, ha, ha! – Z grubsza rzecz biorąc, prezentowane utwory kompozytorów trwają dość krótko – do granic wytrzymałości słuchacza awangardowej twórczości wrzuconego w świat odmienny od codzienności muzycznej. Joyce zaproponował dzieło ponad miarę ludzkiej wytrzymałości, przeznaczone dla pojedynczego, a nie grupowego poznania. Jakimi cechami powinien się wyróżniać odbiorca tego tekstu? Katarzyna Bazarnik jest więc półbogiem, ponieważ nie dość, że przeczytała FW więcej niż raz, to z moim przekładem już się zapoznała najmniej raz. Albo jest żywym dowodem tego, że Finneganów tren nie jest ponad miarę ludzkich mocy. Jeżeli jakaś muzyka do nas nie przemawia, można jej dać drugą, trzecią szansę. Zresztą FW to koncert, na którym nie musimy siedzieć przez cały czas. Możemy posłuchać trochę, wyjść, wrócić na drugie trochę. To akurat dobra wiadomość.

Dziękuję: 1. Samuelowi Beckettowi za wykorzystanie symboliki liczby „4” z eseju Dante. Bruno. Vico. Joyce, 2. Adamowi Poprawie za zgodę na wykorzystanie fragmentów spotkania z Krzysztofem Bartnickim, które prowadził w Mediatece, 3. Annie Dąbrowskiej za inspirację lingwistyczną analizą języka w artykule Zniekształcanie obrazu rzeczywistości poprzez użycie pewnych środków językowych; 4. Rafałowi Augustynowi za przedstawienie tekstu Johna Cage’a Lecture on Nothing. Zanotował Sas

115


Bądź realistką Żądaj niemożliwego

Z Zuzanną Janin

rozmawia

Karolina Felberg

Karolina Felberg: Zuzanno, czy współcześnie, w rzeczywistości, która nastała już po nowoczesności (a zatem w momencie, kiedy krytycznie odnosimy się do tego, co stanowi naszą bezpośrednią tradycję i co wyznacza oraz sankcjonuje standardy naszego życia, kultury, sztuki, nauki), skandal może być jeszcze narzędziem poznawczym? Pytam o „jeszcze”, zdaje się bowiem, że największe skoki cywilizacyjne – tak w nauce, jak w sztuce oraz kulturze – od zawsze ufundowane były na skandalu (skandalu, rzecz jasna, poznawczym). Zuzanna Janin: Wiesz, uważam, że skandal – jako reakcja – to zawsze krok do tyłu, który jednak – w pewnych warunkach – może stanowić coś w rodzaju dna, od którego się odbijamy. Myśę, że skandal w sztuce pojawia się wtedy, kiedy zdarza się coś radykalnie innego: z czym odbiorca nie umie sobie poradzić, czego nie chce przyjąć po prostu do wiadomości. W ten sposób poprzez skandal demonstrują się nasze granice poznawcze, a także punkt, w którym kończy się nasza wyobraźnia, w którym zawodzi ustalona logika, a wrażliwość chowa się pod płaszczyk reakcji, bigoterii, konwencji. Pół biedy, jeśli w takiej sytuacji zastanowimy się nad oporem, który w nas powstał. Wtedy jest jeszcze szansa, iż zostanie wszczęta jakaś dyskusja, że „skandaliczne” wydarzenie wygeneruje przestrzeń, w której możliwa będzie rozmowa, namysł, konfrontacja. Gorzej, jeśli etykietka „skandal” czy „sztuka skandalizująca” stanowią jednocześnie knebel, za pomocą którego ważne kwestie zostaną szczelnie zamknięte na jakieś bliżej nieokreślone „za-

116

wsze” i odsunięte, a nawet trwale wykluczone z dyskursu oraz zepchnięte w nieświadomość. Wówczas taki skandal stanowi tylko i wyłącznie zaprzepaszczoną szansę: krok do tyłu i demonstrację naszych ograniczeń. Dotykając drażliwych kwestii, artyści liczą na wrażliwość widza/krytyka: ufają, że swoją sztuką tworzą platformę komunikacyjną, na bazie której zaistnieć może poważny dyskurs. Wiesz, jakie rozczarowanie czuje artysta, który – ryzykując wszystko – zostaje nagle zredukowany do skandalisty, prowokatora, obrazoburcy czy osoby, która chce po prostu zaistnieć, mieć swoje pięć minut w mediach? Przecież żaden artysta przekraczający granice (obyczajowe, społeczne, estetyczne, etyczne – jakiekolwiek bądź) nie robi tego dla autopromocji czy poklasku (przynajmniej ja takich nie znam)! Przeciwnie, artysta ryzykuje swoją karierę, spokój, zdrowie i robi to wszystko właśnie po to, żeby pokazać to, co dotychczas trwało w uśpieniu, zapomnieniu lub też było celowo zasłaniane przez władzę czy instytucje opiniotwórcze. Robiąc Widziałam swoją śmierć, nie wiedziałam przecież, czy taki eksperyment nie zaciąży jakoś negatywnie na mojej psychice, na mnie samej. Zapewniam Cię, że to nie było łatwe doświadczenie. Po całej tej akcji nie jadłam i nie piłam przez parę dni, a potem na jakiś czas „zamilkłam” – to było bardzo dziwne – straciłam możność normalnego, pełnego porozumiewania się: byłam w stanie wydawać z siebie jedynie proste komunikaty. Podejmując więc to ryzyko, chciałam stworzyć pracę pokazującą coś, czego normalnie człowiek nie jest w stanie zobaczyć. Chciałam podzielić się wiedzą o czymś, czego nie da się poznać. Bynajmniej nie chodziło mi jednak o doświadczenie indywidu-


Zuzanna Janin, KISS (Zuzanna & Mirosław), 1998, drut mosiężny, wata cukrowa, 70 x 80 x 90 cm, fotografia w Contemporary Gallery, Chicago; dzięki uprzejmości galerii lokal_30 w Warszawie

alne: o zobaczenie własnej śmierci, o załatwianie jakichś swoich spraw. (Choć przyznaję, że ten fikcyjny pogrzeb dedykowałam swojemu zmarłemu dziecku). Mnie chodziło o wywołanie dyskusji na temat tabu śmierci, która – owszem – stanowi nasze intymne doświadczenie, lecz przede wszystkim jest kwestią wspólną, społeczną. Musimy sobie to wreszcie uświadomić, że tak właśnie jest! Zauważ, nasza śmierć w gruncie rzeczy nie należy do nas samych, ale stanowi środek, za pomocą którego jesteśmy manipulowani: śmierć wywołuje w nas lęk, który nieodmiennie jest wykorzystywany przez różne instancje i racje, by nas podporządkować, zmusić w pewnych obszarach do milczenia, w innych z kolei do posłuszeństwa, a jeszcze gdzie indziej zaktywizować – choć wcale nie jest powiedziane, że jest to dla nas dobre. Twoim więc zdaniem artysta jest tym, który stawia kwestie, rzuca temat. Tymczasem rola mądrej, dojrzałej krytyki polega na tym, by podjąć wyzwanie przychodzące ze strony sztuki… Tak. Krytyka jednak częstokroć ucieka od tej odpowiedzialności. Blokuje niewygodne pytania i zamyka działania artystów np. w przestrzeni intymnej, prywatnej, czyli tam, gdzie można więcej i na bardziej liberalnych zasadach, niż to dopuszczalne w przestrzeni publicznej. Dlatego reakcja krytyki na moją

pracę tak mnie zaskoczyła, ale też – szczerze mówiąc – zażenowała. To znaczy nie zaskoczyła mnie krytyka w ogóle, ale jawna „nagonka” i brak podjęcia problemu w sposób odpowiedzialny, merytoryczny... A przecież to była jednak bardzo mocna i ważna praca, którą docenili kolekcjonerzy – dziś edycje znajdują się m.in. w kolekcji Hoffmana w Berlinie i La Gaia we Włoszech. Praca, która uderzyła w sam środek tabuizowanej śmierci oraz samego tabu wiążącego się z widzialnością prawdziwej śmierci. To nie jest tak, że jako pierwsza poruszyłam tematy tabu. Jednak tabu, z którym dotąd próbowali się mierzyć różni artyści, dotyczyło nieco innych obszarów (cielesności, seksualności, płci, choroby). Tymczasem o śmierci jako fakcie społecznym, medialnym, politycznym jakoś się dotąd nie mówiło albo mówiło się w sposób pośredni (np. poprzez pokazywanie tego, co po człowieku pozostaje: pamiątek, zdjęć, przedmiotów codziennego użytku). Ja natomiast zdecydowałam się spojrzeć na umieranie od środka: wytworzyć niebyt, próżnię po samej sobie i zbadać, co się wówczas dzieje z osobą („podmiotem niebytu”) w przestrzeni komunikacji i rytuałów. Pozycjonowałam to działanie w sferze obecności/nieobecności społecznej, a nie metafizycznej czy cielesnej. Chciałam w tej pracy zwizualizować wszelkie relacje osoby zmarłej z otoczeniem. Próbowałam pokazać pustkę po tej osobie jako coś, co także jest miejscem, w którym nadal dzieją się róż-

117


nego rodzaju akty i zdarzenia społeczne. Frapowało mnie to, jak odbierana jest osoba, której już nie ma, w przestrzeni publicznej. I wreszcie, interesowało mnie zobaczenie niemożliwego, zdobycie wiedzy o człowieku, której w normalnych warunkach nie da się zdobyć. Twoja śmierć stała się wydarzeniem medialnym, skandalem. Wiesz, to jest dziewiętnastowieczna, nowoczesna już zatem tradycja: umieranie na oczach opinii publicznej, umieranie jako spektakl. Jak twierdzi Marek Bieńczyk, śmierć Victora Hugo była pierwszym w historii nowoczesnych mediów (prasy codziennej) przedstawieniem medialnym, w którym przekaz pierwotny (to, co prywatne, realne) natychmiast mieszany był i homogenizowany z przekazem wtórnym (tym, co publiczne, wykreowane przez media). W rezultacie, twierdzi eseista, było to pierwsze w dziejach zachodniej kultury umieranie na żywo (zwłaszcza że ta śmierć stała się faktem dla opinii publicznej, zanim jeszcze faktycznie nastąpiła), trwającym zresztą tak długo, jak długo utrzymało się zainteresowanie publiczności. Powiedziałaś mi kiedyś, że twoją pracą chciałaś podjąć temat

śmierci w mediach: zrobiłaś swoje działanie dwa tygodnie po przystąpieniu Polski do wojny w Iraku, a także – o czym nikt nie wspomina – w momencie kiedy zaczęto już mówić o zbliżającej się śmierci Jana Pawła II (dodajmy, że agonia papieża od samego początku stanowiła wielkie wydarzenie medialne). Również i twoja śmierć okazała się tematem wartym okładki. Jednak – mimo skandalu – nie przykuła uwagi opinii publicznej na tyle długo, by stanowić zaczątek jakieś konstruktywnej rozmowy na temat śmierci. Ostatnio coś się jednak zmieniło: nie dalej jak kilka tygodni temu Polacy masowo komentowali i przeżywali śmierć Hanki Mostowiak (postaci z popularnego serialu). Czujesz się kimś w rodzaju spiritus movens tych zmian? Jeśli chodzi o śmierć postaci z serialu, to myślę, że to jest jednak spektakl innego rodzaju (śmiech) – to mnie nie interesuje. To tylko sensacja i rozrywka. I kto to w ogóle jest (śmiech)? Chyba rzeczywiście od czasu do czasu intuicyjnie dotykam rzeczy ważnych, które stają się faktem kulturowym. Ostatnio w „Dwutygodniku.pl” przeczytałam, że robiąc instalację kilkanaście lat temu, przewidziałam powstanie Facebooka (śmiech). Redaktorowi chodziło o pracę PAMIĘĆ/ MEMORY, w której wynotowałam wszystkie napotkane w moim życiu osoby i stworzyłam wówczas dość toporny (to był rok 1999) program do „odkrywania” relacji między poszczególnymi osobami i wynotowywania swoich znajomych w pamięci. Czułam, że internet daje możliwość spotkania ludzi z całego świata w zupełnie nowej rzeczywistości. Ale wracając do „spektaklu”: sama powiedziałaś, że przemiana śmierci i pogrzebu w spektakl nie jest żadną nową praktyką (pamiętasz zresztą, co działo się 2 kwietnia 2004 roku czy też po 10 kwietnia 2010 roku). Chciałam, żebyśmy wreszcie podjęli ten dyskurs, żebyśmy odpowiedzieli sobie na fundamentalne pytanie dotyczące miejsca śmierci w naszej współczesnej kulturze, a także w mass mediach. To się nie udało, bowiem osobiste emocje i strach niektórych ludzi początkowo „zakrzyczały” tę pracę. Owszem, chciałam prowokować, ale do myślenia: nie do krzyku. Wiesz, to było śmieszne i straszne – próbowano pozycjonować moją pracę poza obszarem poważnej rozmowy i potraktowano niemal protekcyjnie (a nawet paternalistycznie). Uważałam to za bardzo niepoważne, że uznano mnie za „niegrzeczną dziewczynkę”, która przekracza wszelkie granice po to, żeby sobie i innym coś udowodnić, żeby załatwić jakieś swoje prywatne porachunki ze światem. Patrzyłam na to z pewnym zażenowaniem. Przykre było też to, że z wolna dyskusja została zdominowana przez różnych bigotów oraz ludzi, którzy ze sztuką naprawdę niewiele mają wspólnego. A najbardziej smutne było to, że dyrektor galerii, który sam zamieścił nekrolog, udawał w mediach, że nic o tym nie wiedział. Wtedy się załamałam poziomem strachu i umizgów do prasy. Zuzanna Janin, Słodka Dziewczyna (Mel) i Słodki Chłopak (Krzysiek), 2001, drut mosiężny, wata cukrowa; 170 x 50 x 40 cm i 190 x 70 x 60 cm, fotografia w Galerii Zachęta w Warszawie; dzięki uprzejmości CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie

118


Zuzanna Janin, PAMIĘĆ/MEMORY, 1993-1999 –2001–2012..., instalacja, sztuczna mgła, panele z pleksi, żarówki, wymiary zmienne (in situ), Centrum Sztuki Współczesnej, Warszawa, dzięki uprzejmości kolekcji Podlaskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, Białystok

Artyści nierzadko przekraczają granice innych ludzi (odbiorców, krytyków), nie naruszając tym samym swoich własnych: ich propozycje są przecież uprzednio przez nich przemyślane, zaplanowane, wypracowane. Może być też tak, że mają inaczej ustawiony próg wrażliwości czy też granicę wytrzymałości. Ty jednak przekroczyłaś nie tylko granice innych, ale także swoje własne. Znalazłaś się bowiem – z powodu swojej pracy – w miejscu i sytuacji zupełniej niecodziennej, której skutków nie mogłaś do końca przewidzieć. Oczywiście! Nie wszystko miałam zaplanowane, bo nie mogłam przewidzieć wszystkiego. Nikt przede mną nie zrobił pracy w takiej formie, nie miałam więc żadnego materiału porównawczego. Ponadto, jeśli przekroczyłam rzeczywiście jakąś „granicę bólu”, to natychmiast też „pośpieszyłam” z pocieszeniem i wyjaśnieniem: jednak żyję. Zresztą, o czym mówimy? Czy rzeczywiście o cierpieniu? Czego miałoby dotyczyć to cierpienie: tego, że żyję, czy tego, że umarłam? A może jednak tego, że ludzie poczuli się dotknięci z powodu dezinformacji i manipulacji? Rzeczywiście, w tym obszarze przekroczyłam pewną granicę: to było zresztą sednem tej pracy. Moje działanie miało na celu zwrócenie uwagi na problem manipulacji informacją. Co więcej, Widziałam swoją śmierć miała pokazać opresję związaną z tą manipulacją! Czy jednak można stawiać zarzut o przekroczeniu etyki normatywnej w sytuacji, kiedy artysta chce ujawnić w przestrzeni wspólnej opresję oraz jej źró-

dła? Jak ma to zrobić bez ujawniania tejże opresji? Jak ujawnić manipulację, nie pokazując jej jednocześnie? To tak, jakbyśmy mieli pretensje do lekarza, że tnie skórę, by dostać się do chorego organu. Wracając jednak do meritum – nasze reakcje w ogóle są nieprzewidywalne. Nierzadko płaczę, czytając w prasie o śmierci nieznanej mi osoby. Ale czy to narusza moje granice? Czy mam mieć żal, że mnie ta śmierć się jakoś manifestuje, że z powodu tej informacji przejmuję się i płaczę? Zresztą do kogo miałabym kierować swoją pretensję? Do zmarłej osoby, jej otoczenia, mediów? Przecież śmierć musi być oznajmiona. To jest fakt społeczny. To jest informacja wyjątkowa: „nie ma już tego a tego”. Brak. Strata. Nieobecność. Śmierć zawsze wzbudza w ludziach silne uczucia, ale to nie powód, żeby o niej nie mówić. Silne emocje nie są czymś, co należy wyprzeć z naszego świata. Tym bardziej artysta nie powinien hamować się przed wywoływaniem w odbiorcy emocji – nawet tych najsilniejszych, najbardziej przykrych. Gdzie jest bowiem powiedziane, że w sztuce nie można wywoływać silnych wzruszeń, skoro samo życie codziennie dopomina się o te wzruszenia? Nawiasem mówiąc, horrory wywołują w ludziach lęki, strachy, a jednak nie słychać głosów domagających się zaprzestania ich produkcji oraz emisji. Strach jest lepszy niż smutek? Straszyć wolno, ale smucić to już nie? Zresztą, w takich sytuacjach zawsze pojawia się pytanie o granice sztuki, wolności słowa, jednostki i jej prawa do wypowiedzi, ekspresji. I wszystko zależy w gruncie rzeczy od tego, kto się o te granice upomni...

119


Przecież także i Ty upomniałaś się o te granice. Przesunęłaś granice nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie samej. Zrobiłaś działanie, które poniekąd weryfikuje nieweryfikowalne, poznaje niepoznawalne i dyskursywizuje niewypowiadalne. To jest właśnie skandal poznawczy. A w tej szczególnej sytuacji także i skandal obyczajowy, bowiem dając swojej publiczności jedyną (być może) okazję, by przeżyć coś, czego doświadczyć w normalnych warunkach nie sposób, jednocześnie naruszyłaś święte prawo do posiadania własnych granic: własnego kresu wrażliwości, wytrzymałości, tolerancji na ból. Słowem, działałaś bez znieczulenia w obszarze wyjątkowo stresogennym… Naruszanie, przekraczanie granic jest – niemalże z dekretu – prawem, a może nawet obowiązkiem artystów. To jest taka grupa, która kontynuuje tradycję królewskiego błazna, naszego Stańczyka. Wiesz, błazen to jest ten jeden jedyny powołany do tego, żeby – mniej lub bardziej poważnie – powiedzieć to, o czym wszyscy inni milczą. Innym przejawem tego typu tradycji jest np. szekspirowska trupa teatralna, prawda? Zarówno błazen, jak i aktorzy z Hamleta obnażają prawdę, wyjawiają to, co skrzętnie ukryte. Co więcej, błazen – choć występuje niejako przeciwko porządkowi symbolicznemu – działa legalnie i bezkarnie. Każdy bowiem – nawet władca absolutny – potrzebuje zdrowej krytyki, głosu rozsądku. To jest rola, którą ktoś musi podjąć. I ja myślę, że współcześnie właśnie artyści służą społeczeństwu w ten sposób. Rzecz jasna, walczący z bigoterią, pruderią, drobnomieszczaństwem, wstecznictwem i reakcjonizmem artyści tworzą przy okazji dzieła o znacznie większej, ponadczasowej sile. Współcześnie – w rzeczywistości pooświeceniowej, ponowoczesnej, demokratycznej – artyści kumulują w sobie w formie energii twórczej, a potem oddają społeczeństwu takie wartości, jak: duch rebelii, postępowa myśl, szczera prawda, ale i postawa krytyczna, zdolność do nadprzeciętnej obserwacji, umiejętności opisania rzeczywistości za pomocą przekazu, wizualizacji, przetworzenia pewnych treści w inne treści czy wartości. Jeśli chodzi o moją dziedzinę, sztuki wizualne były w XX wieku prawdziwą awangardą. Także i dziś, mówiąc Baumanem, stanowią forpocztę, czyli to, co wszystko poprzedza i wyprzedza. Forpoczta informuje jako pierwsza: aktualnie, w wieku informacji i informatyzacji, jej rola nie tylko nie ulega już żadnej kwestii, ale jest też po prostu nie do przecenienia! Dla mnie więc sztuka współczesna jest niczym innym, jak sygnałem do zmian – forpocztą właśnie. Tym bardziej, że współcześnie – po wieku modernizmu, ponowoczesności, postmodernizmu, płynnej nowoczesności, rozwoju malarstwa, instalacji i rzeźby w różnych, nierzadko zaskakujących kierunkach – artyści działają w zupełnie już nowych warunkach, w których sztuka nie musi już niczego naśladować, reprezentować czy ilustrować, bo te jej funkcje przejęły media (film, fotografia, internet). Sztuka współcześnie w ogóle już nie jest ilustracyjna. Przeciwnie, sztuka wizualizuje rzeczy, zjawiska, doświadczenia. Samo obrazowanie już jej nie wystarcza. Obrazowanie przeszło przez totalne wyabstrahowanie i nawet jeśli wróciło w końcu na pozycję figuracji, to wróciło

120

z całą świadomością abstrakcji, niemożności bezpośredniego referowania, mediatyzacji itp. A wszystko to działo się wraz ze zmianami na różnych innych polach: zmianami sposobu życia, myślenia, przemianami społecznymi, świadomościowymi i politycznymi, tragediami i wojnami (Holokaust, dwudziestowieczne totalitaryzmy, rok 1968, a w końcu i przełom 1989), nie mówiąc już o definitywnym końcu paradygmatu romantycznego, a potem także modernistycznego, co także miało miejsce w ubiegłym stuleciu. XX wiek naznaczył ludzkość ekstremalnymi doświadczeniami, traumami, przyniósł też nowe treści poznawcze – tak, iż w końcu artyści sami zmodyfikowali środki, narzędzia, za pomocą których ponownie mogli uchwycić i wyrazić własną kondycję, własne rozumienie świata. Nie tylko środki okazały się niewystarczające, także i instytucje związane ze sztuką zostały poddane krytyce: artyści postanowili wyjść poza galerię, obraz, rzeźbę jako taką. Galeria w XX wieku – choć nadal stanowi miejsce nieodzowne, pożądane, potrzebne – stała się jednocześnie miejscem niewygodnym (do tego stopnia, że Robert Barry w 1969 roku uczynił sensem swojej wystawy zamknięcie jej: zaprosił gości na otwarcie, po czym zamknął galerię i nie wpuścił nikogo do środka). Współcześnie galerie nie stanowią już tylko miejsca ekspozycji, ale zostały zamienione na miejsca, w którym się mieszka, śpi, je, urządza plac zabaw. Nawiasem mówiąc, sama przekształciłam kiedyś galerię w plac zabaw (zainstalowałam w niej autodrom z elektrycznymi samochodzikami, który przyjechał prosto z lunaparku). Następuje więc nieustanna wymiana i przenikanie się rozmaitych przestrzeni. Przestrzeń staje się płynna (jak współczesna rzeczywistość) i wymienna. Owa płynność, zmiana, przemieszanie porządków powodują bezustanną cyrkulację znaczeń. I dalej – sensy, których nijak nie daje się ustabilizować, domagają się coraz to nowych środków, narzędzi wyrazu. Sama nawet zrobiłam kiedyś taką realizację instalacyjną polegającą na „zarzeźbieniu” przestrzeni mgłą (sztuczną mgłą). Nie użyłam żadnej trwałej materii, nie namalowałam niczego, tylko zainstalowałam mgłę w pomieszczeniu galeryjnym. Na tej samej wystawie zrobiłam też rzeźbę SCHODY z formy architektonicznej nadmuchiwanej powietrzem, a potem zaprosiłam gości, aby weszli na moją wystawę wyłącznie „po powietrzu”, czyli po gigantycznych nadmuchiwanych schodach. Rzeczywiście, sztuka współczesna stanowi obecnie wyjątkowo nieszczelne pojęcie. Po awangardzie, która stanowiła krytykę kanonu i sztuki samej w sobie, przyszedł bowiem czas na krytykę sztuki jako instytucji oraz wszelkich instytucji tworzących sztukę. Ten kierunek podjęło wielu artystów, a mimo to twoje działania wydają mi się wyjątkowo radykalne. Wszyscy działacie w płynnej rzeczywistości (w płynnych, wymieniających się przestrzeniach), a jednak twoje działania wydają się jeszcze bardziej otwarte, ulokowane jakby „pomiędzy”. Spróbujesz się jakoś do tego odnieść? Proces, bycie „pomiędzy”, przemijanie, czas, relacje, stany przejściowe – to są dla mnie najważniejsze tematy i kategorie. Fascynuje mnie, że czas można


zrozumieć tylko poprzez jego negację, czyli śmierć. Śmierć likwiduje „jutro”, a co za tym idzie, czas. Dla żywych zawsze jest jakieś jutro – dla umierających nie ma. Nie ma już czasu. Zmarłego czas już po prostu nie dotyczy. Śmierć i czas to dla mnie porządki przeciwstawne, a powiązane ze sobą. Dlatego właśnie zrobiłam Widziałam swoją śmierć – dzieło, które łączy jakoś śmierć z czasem i w tym sensie stanowi wizualizację tego „pomiędzy”. Czy to by znaczyło, że bycie „pomiędzy” jest jednoznaczne z przyjęciem postawy rebelianckiej, że wiąże się jakoś ze stanem wyjątkowym, pełną mobilizacją i czynieniem swoistego zamachu na wszystko (np. na tradycję, najważniejsze kulturowe prawa, zakazy, zwyczaje, rytuały)? Chyba tak. Chodzi jednak nie o tradycję, a o konserwatywne klisze i nie o religię, ale o jej konsekwencje, czyli to, co ja nazywam pokatolickim myśleniem, które hamuje rozwój człowieka nowoczesnego. Podważyłam to wszystko, ponieważ sądzę, że w naszej kulturze śmierć ulokowana została w jakimś zupełnie nieodpowiednim dla niej miejscu. A największym manipulatorem, jeśli chodzi o śmierć, są wszelkiego rodzaju religie: zniszczyć życie ludzkie w imię Boga (czy też jakiejś innej idei). Sama idea męczeństwa oraz wiążącej się z nim nagrody pośmiertnej przeraża mnie... W takim razie, co artysta może zaoferować człowiekowi w zamian za religię, która daje gwarancję i pocieszenie? Artysta niczego szczególnego nie musi dawać, ponieważ człowiek ma w sobie wszystko. Artysta może co najwyżej obudzić ten potencjał. Człowiek świadomy własnej siły wewnętrznej nie potrzebuje już tkwić w ułudzie, iluzji, szukać łatwych pocieszeń, oddawać się szybkiej i nieproblematycznej konsumpcji. Artysta zawsze ma jakąś propozycję, ale to odbiorca o wszystkim decyduje: może bowiem skierować się ku wartościom tradycyjnym (bezpiecznym i oswojonym – choć przecież w żaden sposób nieweryfikowalnym – bo wynikającym z „długiego trwania” i wielokrotnego powtórzenia), ale może także pójść tam, gdzie odbywają się rzeczywiste działania na człowieku współczesnym, a stawką tych działań są wartości intelektualne, poznawcze. Chodzi zatem o samoświadomość i świadomość tego, co się dzieje naokoło: można generować w sobie różne napięcia, wystawiać się na ryzyko, odczuwać niepokój z powodu niewiedzy w jakimś obszarze i dążyć do zdobycia tej wiedzy, ale można też zachowawczo nie przyjmować do wiadomości tego, co nowe, nieznane, inne, trudne, co wymaga pracy nad sobą, tolerancji, otwartości, odwagi czy poniesienia jakichś kosztów. Innymi słowy, sztuka współczesna pomaga człowiekowi rozpoznać jego własne ograniczenia – tylko wiedząc o nich, można spróbować je przekroczyć. Samoświadomość z kolei jest czymś, co rodzi się także w kontakcie ze sztuką, z nauką, z życiem samym. Zajmuję się sztuką, bo wierzę, że stanowi ona działanie wspierające człowieka – pogłębiające go, osadzające go w tym, co rzeczywiście jest, pomagające mu się zwe-

ryfikować (względem siebie, świata, Innego). Wiesz, mam w sobie głębokie przekonanie, że w świecie pooświeceniowym rzeczywistość zmienia się (i może nawet staje się lepsza) właśnie dzięki rozumowi człowieka. Sztuka natomiast stanowi dla mnie dziedzinę rozumu: jest ściśle powiązana z myślą, daje człowiekowi przestrzeń, w której on może się realizować, rozwijać. Zabrzmi to nieco pozytywistycznie, ale ja naprawdę widzę takie wartości, jak praca, sztuka, rozwój, postęp... razem, w porządku nowoczesności. Co więcej, uważam, że rozum ludzki jest nienasycony i progresywny: nie chce stać w miejscu, tym bardziej nie chce się cofać, a sztuka współczesna postawiła sobie cel przeciwny – nieustanie podsycać jego aspiracje, nie dać mu zasnąć. Wierzysz zatem w potencjalność drzemiącą w każdym człowieku. Ufasz, że człowiek wyposażony w różne narzędzia rozpozna samego siebie, a gdy już siebie rozpozna, to może nawet stanie się lepszy (i co za tym idzie – cały świat stanie się lepszy). Twoja postawa jest zatem z gruntu nowoczesna i zakłada, że dobro, piękno, siła tkwią w samym człowieku, nie zaś w żadnej zewnętrznej instancji. Myślisz, że człowiek jest już gotowy wziąć tyle na swoje barki? Że nie potrzebuje już żadnych podpórek czy protez w postaci gotowych i ustabilizowanych znaków, sensów, znaczeń? Że obejdzie się bez gwarancji, zabezpieczeń, poręczeń ze strony mocniejszych od siebie? Ja sobie zdaję sprawę z tego, jakim ciężarem może być świadomość. Przyznaję, że po zrobieniu tej pracy o śmierci, ale nie tylko tej, wszystko przeżywam mocniej, widzę wyraźniej. To mnie bardzo obciąża, naznacza, ale także legitymizuje moją postawę realistki zapatrzonej w możliwości zmiany na lepsze. Tutaj trochę jestem dzieckiem 1968: „Bądź realistką. Żądaj niemożliwego” – to zawsze było moje hasło. Pozwól, że zapytam Cię o nieco inny aspekt człowieka nowoczesnego, którego cechą dystynktywną jest, jak sądzę, świadomość własnej śmiertelności. Tabuizowana i wypierana od zawsze śmiertelność u progu nowoczesności gwałtownie powróciła (jako trauma – coś, co się jednak nie daje oswoić) i oto okazało się, że cała nasza wiedza, kultura, nauka są niczym innym, jak powolnym, żmudnym dochodzeniem do tej jednej prawdy, że nie ma nic innego, prócz śmierci. Dokładnie. Ale czy nie wydaje Ci się, że nadchodząca epoka ustawi człowieka wobec śmierci na zupełnie innej pozycji? Jak to sobie wyobrażasz? Nie wiem, bo to przyszłość. Raczej przeczuwam, niż wiem. Nie jestem futurolożką – jestem artystką. Stawiam różne, czasem niewygodne pytania w obszarze widzialnego i stwarzam tym samym pole do dyskusji, do przemyślenia na nowo problemów, które dotyczą nas wszystkich. Mogę wiec odnieść się do swoich prac, by powiedzieć co nieco o tym, jak wyobrażam sobie przyszłość. Uważam, że nadchodzi czas, kiedy

121


człowiek uzna w pełni swoją śmiertelność, zracjonalizuje ją i tym samym przestanie odwoływać się do zaklęć, odwiecznych historii, wierzeń. Współcześnie, dzięki technice, nauce, ale i sztuce coraz łatwiej nam pojąć rozumowo i jakoś wyrazić to, czego nie widzimy. Zresztą, sednem mojej pracy Widziałam swoją śmierć było nic innego, jak właśnie wizualizacja niewidzialnego, czyli pokazanie za pomocą dostępnych mi środków wyrazu tego, co pozostaje ukryte, nieznane, niedostępne. Może niesłusznie dajemy się wiązać istniejącym konwencjom, procedurom, ceremoniom, rytuałom (zwłaszcza że część z nas przyznaje, iż nie odnajduje sensu ani pocieszenia w tradycyjnym pogrzebie)? Współcześnie umiemy już zorganizować sobie wymarzony, często zupełnie niekonwencjonalny ślub, a w kwestii umierania i pogrzebu nadal jesteśmy dość zachowawczy. Nie lubisz wszelkiej zachowawczości: tak w sztuce, jak i w życiu. Cenisz sobie mocne, wyraziste gesty w sztuce? Uważasz, że każde dzieło powinno aktualizować na nowo nasze wyobrażenie o świecie? Artysta powinien zaglądać na drugą stronę, zdejmować przesłony, rozmontowywać tabu... Artysta jest rebeliantem! Albo profanem, który wydziera bogom, ile tylko zdoła i zanosi to ludziom (zwraca ludziom, co ludzkie) – to też taki odwieczny koncept... Zuzanno, w istocie nie byłaś na tamtym świecie, nie przyniosłaś stamtąd niczego, a jednak poszerzyłaś granice naszego poznania. Słusznie zauważyłaś, że nie byłam „na tamtym świecie”. Całe moje działanie odbyło się w warunkach, jakie oferuje sztuka. Wytworzyłam pewną przestrzeń, w której mogłam zwizualizować jeden z podstawowych fantazmatów ludzkości: zobaczyć własną śmierć. Co to właściwie oznacza? Zobaczyć siebie oczami, których już właściwie nie ma, bo przynależą do ciała, które już zmarło... Taka gra między obecnością a nieobecnością. W realnym życiu niemożliwe, a jednak – dzięki sztuce – dokonałam tego. Pokazałam, ile się dało.

Twoja wizualizacja kresu ludzkiego życia nijak nie nawiązuje do wielkich tradycji nowoczesności, które odwoływały się raczej do kategorii negatywnych („niczego”, nicości, ciemności, nieskończoności, bezdenności). Ty natomiast pokazałaś to, co rzeczywiście widziałaś w związku ze swoją śmiercią. Pokazałaś ciąg dalszy. Ciąg dalszy jako pojęcie „nieobecności społecznej”. To bardzo ważne. Założeniem tej pracy było wykreowanie sytuacji, w której mogły zaistnieć wszelkie „zaświadczenia o nieobecności” – zamiana obecności człowieka w nieobecność, dlatego częścią działania był nekrolog i pogrzeb, a także rozmowy z „żałobnikami”. Całość byłą poprzedzona fotografiami moich fikcyjnych śmierci, ja jako „corpus delicti” umierając na różne sposoby. Powiedzmy otwarcie, jednak nie widziałam tej śmierci jako zamierania ciała, zmysłów, a tylko stworzyłam sytuację, w które mogłam pokazać rzeczywistość, w której mnie (kogoś) już nie ma. Po śmierci świat nie przestaje istnieć. Ciąg dalszy istnieje – zamiast osoby jest jej ciało, które można zobaczyć i potem należy pochować, a potem nieobecność, która także coś znaczy w świecie. Osoba zmarła – przez pamięć, emocje, pustkę, traumę – nadal jest jakoś obecna/nieobecna w świecie, w świadomości innych, a niekiedy również w przestrzeni medialnej, publicznej. Interesowała mnie właściwie ta relacja czy też może granica między obecnością a nieobecnością. Taki stan przejściowy i wiedza o nim. Reasumując, dla mnie ta akcja była demonstracją świadomości, że życie i śmierć rozgrywają się właśnie „pomiędzy”, że ta sfera – złożona i w dużej mierze niedookreślona – może być elementem manipulacji. W gruncie rzeczy zawsze jesteśmy „pomiędzy” i właśnie to mnie interesuje, o tym jest moja sztuka. Inne prace, które zrobiłam (np. wideo WALKA, rzeźby z waty cukrowej, rzeźby z ubrań i materiałów budowlanych, wideo Majka z filmu, a nawet ostatnia akcja, ZEJDZIEMY Z MURÓW, GDY WEJDZIEMY DO TV, polegająca na odtworzeniu napisu z czasów stanu wojennego i wskazująca na analogie pomiędzy buntami z lat 80. a protestami z 2011 roku), również wizualizują to, co przeciwstawne, procesualne, zmienne. Moje prace za każdym razem mówią o relacjach, procesie, ruchu, byciu w drodze, zmianach, przemijaniu – o tym wszystkim, co jest „pomiędzy”. Dziękuję za rozmowę.

122


Piotr Janicki

Ser Ma jeszcze w sobie ścieki, ma jeszcze w sobie pokrzywy, ma jeszcze w sobie ptasie gówno, ma jeszcze w sobie zdechłe ropuchy, ma jeszcze w sobie stajnię, ma jeszcze w sobie kawałek słońca, ma jeszcze w sobie beton, ma jeszcze w sobie śmieci, ma jeszcze w sobie pieluchę, ma jeszcze w sobie pajęczą sieć, ma jeszcze w sobie korę, ma jeszcze w sobie telefon ma jeszcze w sobie krew skórę koła spaliny ma też w sobie wykałaczkę gałkę oczną papier głowę zęby ślinę piwo cukier zgniłe jabłka spis treści płyn przeciwko komarom owady zgniłą jaszczurkę ma w sobie prąd ma w sobie gumkę ma w sobie krzesło ma w sobie koszulkę ma w sobie ostatnią rzecz szkło.

123


Opis kosmity Co składa się na kosmitę? Nie jest to miły kogutek; z antenką, która się wynurza z głowy, z prądem, ze sznurkiem połączenia wody, z pompką do wyrzucania śmierdzącego jadu i innymi częściami złączonymi z ciałem zamienia się w kamień, gdy ktoś go napadnie.

Przysłowia By dzierżyły przecinki, zażądał Wiedemann od wierszy, tych tremoland przemijania... Bieda! Czytelniku mój słowiku czy wiedziałeś że po stronie duszy jest jak w spadochronie? Gdy ci prąd w łazience przywrócą wystrzel im dwie dyszki z onucy Marmolada z widelczyka przy jedzeniu się nie fika

124


Ufam / dupa Gdy mi piesio chore, piątku ja nie wolę. Nie mam pojęcia, skąd się wziąłem. Był kiedyś taki piłkarz, Ciołek miał na nazwisko. Czas płynie bystro. Gdybym trzy życia miał, czy o pierwsze bym dbał?

Wełyka chwyla Jestem niczym żmija, co gniazda omija, a przecież... Hej, użyjmy żywota! Z paniw owczynu draty! Nie będę czekał do śmierci usranej; mój ulubiony leci już kawałek (od kiedy sięgam pamięcią, nie lubię przyszłego zięcia).

125


Dlaczego Tacy jak my chcieli by mieć więcej miedzi. Dioda w ścianie właśnie przywidziała nam się. Wiemy, że w kapeli Milesa Davisa grał w koszulce na ramiączkach basista. Kilku z nas umierając tak się rozglądało po mieszkaniu, jakby symfonię oglądało. Rzeczy otacza powietrze. Moje oczy są magiczne; kiedy je zamykam, wtedy jestem we śnie.

Ta rozpacz wzięła się zapewne od jakiegoś przodka i tak wędrując przez lata zamieszkała w moich niektórych myślach. Dziś nawet myślałem, że czterdzieści kilka lat to nie jest wiek zbyt wczesny, żeby odejść o własnych siłach. W takim przypadku należy pożegnać się listownie, lecz jeżeli myślicie inaczej, nie oceniajcie mnie źle. Dzisiejsze południe dopiero się zaczęło, a już oddala. Klon i wiatr tarmoszą się z roku na rok coraz bardziej przekonująco. I to gilgotanie korzeni!

126


Zosia i inne Jewa nie lilja, nie dęga (dusziti le puszowati). Zilpa nie Kasia, Bilcha nie Masia Magdeczka chwieruta; maludko kulhawa. Sid.

5:20 Moje dzieciaki, nigdy nie wiem, jak mam z wami rozmawiać. Czy wy w ogóle żyjecie czytając to? Modlić się modliłem, grać w piłkę grałem. Kulka w głowie? Bułka w wodzie. Jeszcze sobie pośpijcie. Piotr Janicki

127


S ama n t h a K i t s c h

sprawdź sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart sprawdź dziś: przedprzedwczorajsze popojutrze to popojutrzejsze przedprzedwczoraj on jeździ na łyżworolkach z przytwierdzoną do pasa tacą na której buduje domek z kart

128


między zawsze między: między między a między między miedzą a miedzą: miedza Oberwała się chmura i załamała się tęcza. zawsze między: między między a między między miedzą a miedzą: miedza Oberwała się chmura i załamała się tęcza. zawsze między: między między a między między miedzą a miedzą: miedza Oberwała się chmura i załamała się tęcza.

W odbiciu W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę.

drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił

129


W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę. W odbiciu w szybie drzwi czy lampę.

130

drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił drzwi poruszyła się lampa i teraz nie wiem czy kot potrącił


wpadło wpadło wpadło wpadło wpadło wpadło wpadło wpadło wpadło wpadło wpadło

mi mi mi mi mi mi mi mi

w w w w w w w w

ucho echo ucho echo ucho echo ucho echo

echo ucho echo ucho echo ucho echo ucho

Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij Wybij

sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie sobie

z z z z z z z z z z z z z z z

głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy głowy

okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno! okno!

dada 2D d

a

a d a

d

a

a a

d

a

a

131


hiperdada Korzystając z wzorca dada 2D, można stworzyć dada 3D, dada 4D etc. – zbudowane z tylu słów„dada” ile jest krawędzi hipersześcianu (dla 2D – 4, dla 3D – 12, dla 4D – 32, etc.).

wszystko siedząc pod krzewem z rodzaju euphorbia

wszystko jest kleptomania

lalemancja elszolcja

wszystko jest kleptomania

w maju w grudniu jutro po południu

wszystko jest kleptomania

cierpienie przeszkadza mu w nicnierobieniu nicnierobienie przeszkadza (pomaga mu?) w cierpieniu

wszystko jest kleptomania

Od tygodnia chodzi mi po głowie pająk.

wszystko jest kleptomania

dzień niezachmurzenie niesłoneczny

wszystko jest kleptomania

wentylator wkręcił cumulus

wszystko jest kleptomania

grań Czarna Kawa: trawersuję zbocze Czarnej Kawy najwyższy szczyt spływa w dół rzeką spływającą z samego szczytu w powietrzu ślini się lawina lawina Ciepły Śnieg na lawinie przysiadł motyl motyl o skrzydłach w tabliczkę mnożenia: po lawinie wczołgał się na szczyt potarł zapałką powietrze i podpalił mgłę wskoczył w asanę w biegu – 
 wszystko jest kleptomania

132


w Czarnej Kawie cykuta

wszystko jest kleptomania

To niewyobrażalne ale najzwyczajniej w świecie...

wszystko jest kleptomania

i to i to i tamto też nie

wszystko jest kleptomania

łże-konfesja

wszystko jest kleptomania

sztuczna sztuczność

wszystko jest kleptomania Samantha Kitsch

133


Robert Rybicki

CZŁOWIEK, MOWA I NIEMOC Rozumienice. Wpławń. Nicgarstek, w kleszcze, wydoby znikądem, na pohybel. Ludzkiemu rozu mowaniu. Nieznam, cząstka. Rytmuś.

Podań dłoń. Człoń. Skłoń ku drugiemu, innemu –

– „szacunek” „nowoczesny”.

Odwrócone śpiewnice Aś, znamyte w ćm. Lamp. Ćmajaźń. Niedosłowić. Blok. To niedozłaman jęz. Złam sięć. Cięć. Skąd onn. Nieniecny, niewydobyty z trzewi język, nienieodnaleziony, dziany, dzienny, w wydobyciach z swej natury siermiężny, w opisaniach niewidomego niedołężny, choć rzewny, śpiewny, przewiewny; w melodii zatracerny, w znaczeniu zamęczeny, sobie odpowiedź daj w skrytości. Bez wiedz. 2 Wieże, iglice, kominy, drapacze chmur. Betonowe, ceglane, szklane ściany.

134


Dziesięciopiętrowe bloki mieszkalne. U podnóża i z wysokości.

Na poboczu drogi, w lesie,

wszystko jedno.

3 Błękitny drogowskaz w sennym bluszczu, gdy zmierzch kładzie cień na pomarańczowym wyświetlaczu, a miesiąc był gwałtowny jak lawina, to raz, a mógłby być jak wodospad, stały. Podróż stała się kopcem i w jego bezwładzie: Mówione w więzieniu ze zdań; zarazem znalazłem w altanie kaganiec, gdy gołąb wprasowany w asfalt zwiał w asfodele. 4 Oto człowiek, który wyrżnął orła o balonik. Podczas głodu myśli miał przejrzyste. Pamięta innych, ale siebie nie. Nie mówi o tym wszystkim, tylko jest. Nad ranem podrywa go cień wspomnień nie zeń, bo nie; w końcu wie, co przyniesie dzień, gdy o świcie ściśnie pięść i złapie pion: won!

Robert Rybicki

135


Tomasz Mydłowski

Talent shows wracasz, rozgniatając brudny śnieg nocy. brudny, piaszczysty śnieg oddycha zmęczeniem. spojrzenia jak niepotrzebne zdjęcia; bo drogę znam na pamięć i coś mnie zwija w tą zimną ulicę, wśród mrowiejących świateł widzę jęzor dymu. znikają jak kręgi wody w namacalne powietrze, w głuchy brzęk dłoni na pustkowiu szyn. (2010)

*** tężeją tężnie o zachodzie słońca kiedy nasz urlop splatany pięściami kończy się w cieniu opustoszałego dworca Wagony same ruszają przed nami w dali ośrodek płynie wzdłuż sierpniowych wybrzeży Lśniące wiosła kołują leniwie w rzece dni zaczerpują płomieni Na drzewach rozsiewają się iskry jesieni. Znów bliżej do zielonego światła twoich odejść w nieskończoność szemrzących traw na horyzoncie i łodygi zapachów chwieją się nad nami słów zwęglonych pociągi odjeżdżają w słotę (IX 2012)

136


Szkice terenowe pełno gruzu Okręgi toczyły ten wieczór noc nie miała granic Dzień niedobry od wiatru i uderzania młotem pod przyszłą budowę hal z betonu i blachy Przyprószone śniegiem podwórka mamrotały coś o ochłodzeniu wewnątrz kruchy nerw ciszy Schody do piwnicy jak zamarznięte fale mnożone przez lustro styczniowej powodzi która tu rzeźbiła ciemne żyłki na ścianach [Zamknijmy drzwi słońcu] i trójkąty herbaty kiedy jeszcze ciemno ścina z oczu poświatę obcego nazajutrz a otoczenie uśpione w pokoju tylko się zsuwa pod meble i progi [kliknięcia progów i mruczenie mebli] a otoczenie zamarłe w pokoju odmalowuje mi ostatni oddech odchodząc wespół z tlenkiem węgla w dłoni

(2010)

*** żeby odeszła ode mnie ta melodia radiowa odchodzenie w stepach kwitnących jabłoni a gdzie uschnięte gałęzie tam zapłonie jęzor i iskry zapalniczek Ona nie wybaczy melodii odejścia Jakikolwiek to peron jakikolwiek pociąg rozmazany w słońcu wieczornym Ona nie wybaczy Dbać nie będzie o zieleń tych liści pulsujących jeszcze żeby melodia zamknęła drzwi Siedzisz czuwasz chociaż nie ma po co zamknęła tętno Inny ją ogarnia i z wolna jabłoń pochyla swe oczy

(24.04.12)

137


*** ktoś – 115 metrów i spóźnił odbicie nie wejdzie do drugiej serii. krzyk telewizora oddala się sennie w falbany powietrza. wszystko widzimy teraz przez zatarte kolejowe okno podróżnych zmagań, kiedy monotonia zamiast dwutlenku węgla osiada na mglistym szkle naszych ciał. jest późno, jest też smutno, jak w ostatni dzień wolny gdy zasłaniam brud z zewnątrz niby czystą firanką. I zapada cisza – taka, jaką lubisz, mieni się kliknięciami śniegu w zmarznięte liście taka jaką lubisz, w zmęczonym palenisku jej epilog gaśnie

(04.01.09)

Tomasz Mydłowski

138


Marcin Ostrychasz

Korek w Czerwonaku

Aquanetowi

Dzisiaj zawiewa od strony popsutych biofiltrów uroki zmierzchu musisz zostawić za drzwiami wśród kablobetonowych sarkofagów ultrapostęp ani myśli się rozejść po matczynych kościach jedynie niewzruszona dupa Seleny nad szosą wisi jakby wszystko miała głęboko w sobie. Czekamy, aż robot świateł puści kawalerię aut a twój wieczór cierpliwie czeka na inny wiatr.

Podeszwy chmur Jak słońce nad Bauhausem o zmylonych barwach objawiły mi się usta droższe od ust Mae West a Jeff Koons, oklaskiwany na biennale w Wenecji wymawiał człowieka z małej litery. Relacją Akropol – Manhattan dojeżdżam do ulicy bez śladów czasu co tędy przechodził blask Disneylandu uwodzi, tu dobra wróżka wrzuciła ósemkę do nektaru Pembertona a z okładki zszedł wielki potwór elegancji tombakowe obcasy wybijają rytm za winklem owrzodzony rajfur składa parafkę na pośladkach czternastoletniej Gimony z Konga. Witaj, słodziutka witaj w mojej stajni. Mam na imię Augiasz. Nie ma takich rzek, które by to zmyły. Nowotwór. Rósł na naszym słowie a my pociągaliśmy ze słomek oczarowani lekko żółtym światłem odbitym od wrześniowych pierzei przez moment zaciągnięty w banku.

139


Akronim WIMP Pomyśl o cefeidach, np. o Betelgezie o Eta Carinea w gwiazdozbiorze Kila w Mgławicy NGC 3372. Kapitanie Kirk, to błękitny nadolbrzym silny jak pięć milionów naszych słońc. Jego światłość podróżowała siedem i pół tysiąca lat aby móc zobaczyć ancestralne kałuże Ziemi. Kiedyś eksploduje na kosmiczną skalę. Będzie czarną dziurą. Tak chciał Wielki Biały Tron skąd ma nadciągnąć inwazja aniołów pod dowództwem Jezusa. Tymczasem zadufany człowiek zderza hadrony dowodzi istnienia higgsonów szuka słabo oddziałujących, masywnych cząstek ciemnej materii przewija taśmę do Big Bangu sięga poza układ ciał o grawitacji większej, niż posiada strata a my zjadamy lotos. My kropeczki w antracytowej otchłani dużo mniejsze od tej Marcin Ostrychasz

140


Piotr Parulski

szczęśliwy numerek skreślam waść przydawki pozwolisz że zajmę się twoimi szatami świecącymi w dzień przyrody na wieszakach o różnych cieniach nałożyłeś makijaż pod spód i twarz spływa ci do gardła staje w przełyku śluzem gorzkie smaki ma wyrażać twoja mina po przeciwnej stronie jest lornetka póki do niej dotrzesz zmienisz miejsce pobytu spinając żonglującą sygnalizację tą rzutką która w lesie wyznacza parabole błyskom a podziemiu jego wydajne krety co naturalnie rymuje się z pogrzebaniem informacja rozszyfrowująca kody w tym mieście ulica po ulicy chodzę numerek po numerku zaliczam

wielkie aglomeracje skończoność tuszu w twoich zwojach jak toner wysycha w druku mamy wiadomość od pierwszych kolorów że dobrze się ma farbowanie zamiast dotykać sprzęgła spójrz na szybę za mgłą włącz wycieraczki zaraz dostaniesz punkty i fotelik dla dziecka żeby się nie ruszało przy wypadku stolica wysoko obejmuje zadaszenie drapacze chmur rozśmieszają błękit który wylewa za siebie znamię kapsli pod parasolką też pada deszcz falami dochodzi pod wały

141


wtedy następuje zbiorowość nastała cisza deptak i zadatek przed organem ścigania czyli stomią ratusz przewody komunikacyjne żyły pod skórą krew czerwonością dorównuje miastu

wychodzę nie wracam zostaw wynajęte sprzeczności wewnętrzne ułóż się wygodnie na wersalce ze sprężynami nie odbijającymi twojej ciężkości mieszczącej się na otwartej przestrzeni zaczynasz się pocić przypomina to hartowanie stali w kuźni o poranku brak gorąca mięso wisi w masarni bez wskazówek gdzie kończy się teren unerwienia wymioty eksterminacja robali nie nabiera związku z poprzednim posiłkiem trupy nie odwiedzają portali internetowych na których jest ilość odsłonięć raczej niewiadomą dzielą się z padliną zostaje jeszcze trochę więc nie rozpakowuj mojej walizki daj mi pobyt do leżenia byleby z dala od butów i wysuniętej karty pamięci niekonsekwentna metaforyka celowo wycierana o twój łeb zaznaczam po raz ostatni otwieram szkole przepustnice Piotr Parulski

142


143


Tajemniczy i śmieszny Jerzego

jarockiego wspomina ewa dałkowska

Fot. Stefan Okołowicz


Kiedy studiowałam na PWST w Krakowie, dyrektorem Starego Teatru był Zygmunt Hübner. Pracowali u niego wtedy trzej wielcy reżyserzy: Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski i Andrzej Wajda. Dla mnie to były postaci mityczne. Nie sądziłam wówczas, że tak szybko będzie mi dane pracować z którymś z nich. Po dwóch latach w Krakowie przeniosłam się do warszawskiej szkoły teatralnej. Studiowałam między innymi z Joasią Żółkowską, Markiem Kondratem, Jerzym Radziwiłowiczem, Tomkiem Marzeckim, Jadzią Jankowską-Cieślak, Maćkiem Szarym. Tak się złożyło, że gdy byliśmy na czwartym roku i mieliśmy przygotowywać przedstawienia dyplomowe, jeden z teksańskich uniwersytetów zaprosił nas na tournée po Stanach Zjednoczonych. Spektakle musiały być więc bardzo dobre. Do wyreżyserowania jednego z nich zaproszono Jarockiego, który przygotował z nami Akty. To było słynne przedstawienie, oparte na kluczowych fragmentach z Wesela Wyspiańskiego, Matki Witkacego, Ślubu Gombrowicza i Tanga Mrożka, ukazujące zrywy inteligenckie czerech kolejnych pokoleń młodych Polaków. Nasz rocznik był wspaniały, ale zarazem bardzo niezdyscyplinowany. Kiedy zaczęliśmy pracować z Jarockim i okazało się, że będziemy musieli śpiewać do muzyki Radwana, w dodatku w czterogłosach, nasz kolega Lech Michalski musiał nas nieustannie porządkować w grupy i zwoływać na gwizdek.

*** Jarocki był dla mnie człowiekiem bardzo tajemniczym, czasem trochę śmiesznym. Od samego początku naszej amerykańskiej podróży nosił ze sobą zwinięty w rolkę afisz, który od kogoś dostał. To był zabawny widok. Przemierzał z nim tysiące kilometrów, nosił od samolotu do samolotu i w końcu zabrał ze sobą do Polski. Pamiętam też taki epizod, który wydarzył się w Colombo. To był rok 1972, w campusie uniwersyteckim, gdzie mieliśmy występować, trwały akurat strajki i dlatego ze względów bezpieczeństwa na naszej próbie pojawił się policjant. To był taki amerykański „Bobby”, duży i wysoki chłop. Cały czas ostentacyjnie stał na środku, psując nam przestrzeń teatralną. Jarocki, przyzwyczajony do tego, że mu wszyscy ulegają, próbował go usunąć. Najpierw spojrzał na niego złowrogo, ale on nie zareagował. Potem z całym swoim poczuciem władzy poprosił naszego kolegę Leszka Michalskiego, żeby się go pozbył ze sceny, ale policjant ani drgnął. W końcu Jarocki się poddał. Kontynuowaliśmy próbę, tak jakby nie było tego gliniarza. Wtedy po raz pierwszy widziałam, że Jarocki komuś ustąpił.

*** W Aktach zagrałam między innymi Zofię Plejtus. Kilka lat później znów przyszło mi się zmierzyć z tą rolą u Jarockiego. W 1976 roku realizował Matkę dla Teatru Telewizji i okazało się, że Danusia Maksymowicz, która miała grać Zosię, zaniemogła. Wówczas Jarocki zwrócił się do mnie z prośbą, abym ja zagrała. W ten sposób wystąpiłam u boku Ewy Lassek i Marka Walczewskiego. Pamiętam tę niezwykłą atmosferę podczas kręcenia. Aktorzy mitycznego Starego Teatru przyjechali na zdjęcia do Warszawy, spotykaliśmy się w mieszkaniu Marka i ćwiczyliśmy sceny. Później, w trakcie prób przed nagraniami, technika ustawiała w studiu rzędy krzeseł, a redaktorki z telewizji, z szacunku dla Jarockiego, siadały na nich, jak widownia podczas normalnego spektaklu.

*** Świat, który Jarocki stwarzał na scenie, był tak doskonały i pod każdym względem przemyślany, że po Aktach długo jeszcze pokutowało we mnie przekonanie, że aktor powinien czekać na pomysły reżysera i nie włączać się z własną inwencją. Dopiero podczas pracy z innymi twórcami nauczyłam się, że mogę proponować swoje rozwiązania. Przez wiele lat żyłam w poczuciu, że Jarocki nie był ze mnie zadowolony. Kiedyś go spotkałam, rozmawialiśmy prywatnie i powiedziałam mu o moich wątpliwościach co do tego, że się mu nie sprawdziłam jako aktorka. On wówczas odparł, że przeciwnie. To był dla mnie szok. Poszłam więc za ciosem i powiedziałam: Bardzo bym chciała z panem, panie Jerzy, dalej pracować, a on odpowiedział: Już są młodsi.

*** Na samym początku mojej kariery artystycznej spotkałam człowieka, który w wielu swoich przedsięwzięciach teatralnych kompilował teksty, tak aby uzyskać nowy, głębszy sens. Teraz pracuję w Nowym Teatrze, w którym z Krzysztofem Warlikowskim tak samo podchodzimy do materiału dramatycznego. Mam wrażenie, że to rodzaj jakiejś klamry.

spisała Marzena Gabryk-Ciszak

145


Drugi ojciec Jerzego

jarockiego wspomina jolanta fraszyńska

Pracowałam z Jarockim pięciokrotnie. Pierwszym przedstawieniem, w którym u niego grałam, była Pułapka Tadeusza Różewicza. Byłam wówczas początkującą aktorką, a Jarocki powierzył mi rolę kobiety zupełnie innej ode mnie pod względem psychofizycznym – starszej, silnej, zdecydowanej, z określonym światopoglądem, co było dużym wyzwaniem dla niedoświadczonej aktorki, jaką wtedy byłam. Dał mi tę rolę z wiarą, że sobie z nią poradzę. W zderzeniu z wymaganiami Jarockiego okazało się jednak, że mam różne niedostatki warsztatowe, na przykład, że nie potrafię nawet właściwie oddychać... To był dla mnie silny wstrząs. W trakcie pracy z nim bardzo szybko zweryfikowałam dotychczasowe przekonanie o własnych umiejętnościach, ale i mnóstwo się nauczyłam.

*** Wiem, że przez wielu był postrzegany jako osoba wymagająca i trudna, ale ja poznałam go jako człowieka ciepłego i uważnego, który ma niezwykłe poczucie humoru, również na własny temat. Do dziś mam w telefonie kilkanaście jego SMS-ów, takich kompletnie „nieprofesorskich”, w których żartował albo pisał rymami częstochowskimi. Mam pewność, że nasz kontakt był bardzo szczególny. Szybko odnalazłam się w stylu pracy, jaki proponował, potrafiliśmy się porozumieć w kwestii wyobrażeń artystycznych i metody dochodzenia do roli, więc być może dlatego nigdy nie zderzyłam się z jego srogością. Jarocki miał chyba pewną słabość do aktorek, ale w naszej wzajemnej relacji nie było nigdy zabarwienia damsko-męskiej kokieterii, uwodzenia, a jeśli – to miało to charakter żartobliwy. Był dla mnie raczej kimś w rodzaju drugiego ojca. W Teatrze Polskim we Wrocławiu ja, Halina Skoczyńska, Ewa Skibińska i Kinga Preis byłyśmy takimi „jego dziewczynami”. To było zaczerpnięte z gruntu Czechowowskiego Płatonowa – sztuki, nad którą wtedy pracowaliśmy. Skondensowanie jego mocnej męskiej energii i naszej, kobiecej, stwarzało po prostu dobry materiał do pracy.

*** Małgorzata Kożuchowska, która miała podobną do mojej relację z Jarockim, taką bliską i ludzką, powiedziała kiedyś, że on był nieprawdopodobnie młodym i ciekawym świata człowiekiem. Zgadzam się z nią cał-

146

kowicie. Jarocki nieustannie interesował się tym, co się dzieje w życiu artystycznym. Pilnie śledził kariery młodych twórców, oglądał ich spektakle i podejmował z nimi dyskusję, również w swoich spektaklach. W Miłości na Krymie dopisał mi kwestię, która była ironiczną polemiką z Fedrą wyreżyserowaną w tym czasie w Teatrze Narodowym przez Maję Kleczewską. Włożył w usta mojej bohaterki dwuznaczną aluzję do bardzo pikantnej sceny tego przedstawienia, gdzie tytułowa bohaterka, na oczach widzów, usiłowała zadowolić erotycznie Hipolita i tym samym zdobyć jego względy. Mojej postaci – aktorce komentującej karierę swojej rywalki – kazał skomentować jej sceniczne umiejętności słowami: cóż ona potrafi na scenie? Najwyżej ssać smoczek. Oczywiście wszyscy zrozumieli, o co tak naprawdę chodziło.

*** Lubił się otaczać ludźmi utalentowanymi i odnoszącymi sukcesy, osobami, które miały własne, często odmienne niż on zdanie i nie bały się go bronić, ludźmi o silnych osobowościach. Zupełnie inaczej niż na przykład Krystian Lupa. Jednocześnie Jarocki stwarzał aktorom poczucie bezpieczeństwa, które w dzisiejszym teatrze rzadko się już zdarza. Obecnie dominuje model pracy polegający na tym, że to reżyser czerpie z aktora i z tego, co ten ma do zaoferowania. Żąda: Zaproponuj coś, improwizuj. Jarocki natomiast brał pełną odpowiedzialność za to, jak aktor myśli i działa na scenie. Sam proponował, dając aktorowi mocne fundamenty do budowania postaci, choć jednocześnie w twórczy sposób czerpał z aktora i oczekiwał od niego pewnego „naddatku osobowości”, który w połączeniu z powoływanym przez niego na scenie światem sprawiał, że aktor stawał się kompletny, a grana przez niego postać mogła zaistnieć w spektaklu. To był dla mnie najważniejszy człowiek, jakiego spotkałam na swojej drodze zawodowej, wspaniały nauczyciel, reżyser, którego absolutnie akceptowałam pod względem artystycznym. Cały wachlarz umiejętności, które mogę dziś wykorzystywać w pracy, dostałam właśnie od niego. Bardzo mocno ukształtował też moje pojmowanie aktorstwa – komunikatywnego, przepełnionego szacunkiem do słowa, a jednocześnie ogromnym ładunkiem intencjonalnym. Dziś rozumiem, jak bardzo bezcenne jest to wszystko, co od niego dostałam. spisała Marzena Gabryk-Ciszak


Kryzys w soczewce O teatrze Mai Kleczewskiej

Łukasz Rudziński

Gdy w 2007 roku na analityków giełdowych i bankowców padł blady strach spowodowany zachwianiem światowego rynku finansowego w USA, patrzyłem na to z przymrużeniem oka. Gdy kryzys nabrał dla wielu namacalnie bolesnego wymiaru i zaczął wpływać na losy milionów ludzi na całym świecie, zaczęła docierać do mnie skala nieodwracalnych zmian. Kryzys, jak nieproszony gość, czaił się gdzieś za rogiem, na szczęście nie tutaj. W ogóle, jako naród, na tle sąsiadów przechodziliśmy go przecież dość łagodnie, niemal bezobjawowo. Jednakże pełzający i przez następne lata opanowujący kolejne sektory gospodarki, doprowadził do tego, że trudno dziś o jakikolwiek dystans. Nie chodzi tu nawet o medialny lament, jakiego doświadczamy przez ostatnie kilka lat niemal bez przerwy. Po prostu, niczym epidemia cholery w średniowiecznej Europie, zbiera on swoje nieubłagane żniwo. Wiele osób czuje lęk i żyje w poczuciu strachu. Wbrew wygodnej iluzji, ani trochę nie mamy go (i nie możemy mieć) pod kontrolą. Tkwimy w nim jednak przede wszystkim mentalnie. Maja Kleczewska, w odróżnieniu od rozlubowanych w opisywaniu mechanizmów polityki neoliberalnej popularnych twórców tzw. młodego teatru, nie sili się na diagnozy, że taki czy inny system i „trzymający władzę” są temu winni. Sięga raczej w głąb ludzkiej duszy. Nie jest to nawiedzona wizjonerka, która w profetycznym zwidzie ujawnia nieuchronną prawdę o świecie. W swoim teatrze mówi o tym, że całe nasze życie podejrzanie blisko oscyluje w pobliżu punktu krytycznego. Zapala światło ostrzegawcze. Jeśli nie powiemy „stop” i nie zastanowimy się, „co dalej?”, przekroczymy granicę, poza którą... no właśnie, co? Punkty graniczne, do których Kleczewska konsekwentnie dociera w swoim teatrze, można by zgrabnie zanalizować. Jednak ramy tego tekstu nie dają takiej szansy. Dlatego rzucam jedynie garść podsta-

wowych faktów i przedstawiam sceny, jakie, moim zdaniem, nasycają jej teatr, dając odpowiedź, czym, o czym i po co on jest. Bo nad teatrem Kleczewskiej warto się pochylić nie tylko dlatego, że w jej twórczości kryzys ma bardzo wiele twarzy. Maja Kleczewska to nie tylko reżyserka teatralna, ale też (a może przede wszystkim) psycholog. Oglądając jej spektakle, warto pamiętać o jednym z najważniejszych polskich twórców – Krzysztofie Warlikowskim, którego była podopieczną i z którego sceniczną wizją świata łączy ją wiele zbieżności. Jednak Kleczewska, nawet jeśli powołuje do istnienia podobne byty, czyni to w innym celu. Ogląda, obserwuje, bada, wrzuca w pewien kontekst czy sytuację, żonglując przy tym konwencją i kliszami kultury popularnej. Roi się w jej spektaklach od inspiracji filmowych, głównie z Davida Lyncha czy Quentina Tarantino. Nie przetrawia jednak własnych traum ani nie ukazuje własnego cierpienia jak Warlikowski, rzadko też ujawnia bezpośrednie motywacje. Czerpie z nieograniczonych możliwości teatru, który stanowi jej „małe” laboratorium. Najważniejszymi instrumentami-przekaźnikami jej działań są aktorzy, których zmusza do wielkich poświęceń, często całkowitego poświęcenia. Makbet (2004), Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu – w pewnym momencie na scenę podczas przyjęcia wchodzą trzy wyjątkowe „damy” – Lola, Maria i Żu-Żu – każda w błyszczącym, estradowym stroju, ze sztucznymi rzęsami, ostrym makijażem, z kieliszkiem w ręku. „W swoim czasie król” – rzuca jedna z nich niemal do ucha Makbetowi do wtóru chichotu pozostałych. Te szekspirowskie wiedźmy są do wynajęcia w klubie drag queen, Makbet zaś jest pławiącym się w bogactwie mafiozem otoczonym kiczem. Dwóch transwestytów i prostytutka wieszczą bohaterom Szekspira, co ich czeka, a w stosownym momencie śpiewają I will survive. Ale Makbet to nie

147


tylko cynizm, żart i pastisz. Gdy król dowiaduje się o śmierci żony, bierze ją w ramiona i krzyczy z bólu. Potem usiłuje tańczyć z bezwładnym, martwym ciałem lady Makbet. Wobec rozpaczy ulatnia się zblazowany ton nowobogackiego impertynenta. Wobec śmierci nie ma przecież równych i równiejszych. Fedra (2006), Teatr Narodowy w Warszawie – tytułowa bohaterka w pierwszej scenie jest niczym posąg. Dumna postawa, piękna, stylowa suknia, na nogach szpilki, wielki krwistoczerwony kapelusz i ostra szminka na ustach w tym samym odcieniu, okulary przeciwsłoneczne i dwa rasowe charty leżące u stóp. Później okaże się już tylko ludzka, gdy pozbawiona cienia majestatu, czołga się po podłodze i błaga o miłość Hipolita, syna swojego męża. Jednak w spazmach pożądania wije się nadaremnie. Miłości nie ma. Żaden, najbardziej wyuzdany seks jej nie zastąpi. Opowieści lasku wiedeńskiego (2008), Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu – niepozorna, chora umysłowo Emmy snuje się między bohaterami – przeciętnymi zjadaczami chleba, pogrążonymi we frustracjach dnia codziennego i spędzającymi większość życia przed telewizorem. Emmy krąży, obserwuje, czasem powie coś pod nosem, pójdzie dalej. Jest ofiarą losu, budzi litość. I tak przez cały spektakl. Aż do jego finału, gdy zmęczeni imitacją życia szarzy bohaterowie całą narastającą w nich złość wyładują właśnie na niej. Otoczą ją ciasnym kręgiem i urządzą lincz. Przez kwadrans ciskają dziewczyną między sobą niczym piłką, nie zważając na ból, cierpienie, krzyk. Mają kozła ofiarnego. Tortura staje się rozrywką. I to tanią, na każdą kieszeń. Marat/Sade (2009), Teatr Narodowy w Warszawie – widzowie dopiero co zasiedli na swoich miejscach. Kurtyna jest opuszczona. Wychodzi muzyk we fraku, kłania się i zasiada do fortepianu, by improwizować przed skonsternowaną publicznością przez kilka minut. W ten sposób reżyserka sugeruje, że spektakl wymyka się teatrowi. Bo w szpitalu psychiatrycznym (miejsce akcji) wszystko jest przecież dozwolone. Pacjenci potrzebują przewodnika stada, więc typują go spośród siebie. Teatr obłąkanych zmierza do mechanicznej, zbiorowej (auto)kontroli. Finał to kolejna kilkunastominutowa sekwencja – kilkudziesięciu aktorów, ustawionych w wyznaczonych pasami światła szeregach frontem do widza, wykonuje paranoiczną musztrę. Gesty zapożyczone z Cafe Müller Piny Bausch wypełnione są wykrzykiwaną rytmicznie treścią: grzmi teraz bitwa pełna okrucieństwa – armia obłąkanych pozostaje na froncie, zwarta i gotowa... Płatonow (2009), Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy – do rozmemłanego, oglądającego kreskówki w telewizorze, w spodniach spuszczonych do kostek Płatonowa kobiety lgną jak muchy do miodu. On wybiera je stosownie do chwili i nastroju, jak ubrania z szafy– raz sięga po żonę, innym razem generałową, mając w odwodzie jeszcze dwie inne kochanki. Wszystkie zgodnie za nim szaleją. Ale na jeden moment świat skompilowany ze współczesnych odniesień z pogłosem tradycyjnego rosyjskiego domu zamiera. Płatonow okazuje się Bachusem, do którego łaszą się kobiety i... mężczyźni z jego powodu zdradzani lub opuszczeni. Płatonow-Bachus stoi na środku, tonąc w gąszczu ciał. Wspólna orgia nasycona jest

148

krwią (która leje się z góry na niemal zupełnie nagich, splecionych w miłosnym uścisku aktorów). Babel (2010), Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy – potrzaskane, rozbite ludzkie losy spotykają się w prosektorium. Płacz i lament matek wprowadzających na scenę łóżka z martwymi ukochanymi synami, tak jak i wiele innych tropów w pewnym momencie się urywają. Aktor – drag queen – przynosi wielką dmuchaną piłkę do rehabilitacji i instruuje, jak należy się zachować podczas porodu. Po chwili zaprasza na scenę jakiegoś pana z widowni. Przypadkowy widz pomimo zażenowania wprowadzony zostaje na scenę i posłusznie siada na piłce, by niezdarnie wykonać wskazane ruchy miednicą. Śmiechy, brawa, oklaski. Widz wraca na widownię, przedstawienie pełne bólu, brzydoty i śmierci może być kontynuowane. I niech nikogo nie zdziwi potężny kilkunastometrowy drewniany krzyż z figurą Jezusa Uukrzyżowanego, który niczym wahadło przemknie przez kilka sekund nad sceną. Zmierzch bogów (2010), Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu – Martin von Essenbeck bawi się z kilkuletnią kuzynką. To bardzo sielski obrazek: ona w jasnej zwiewnej sukience, beztroska i uśmiechnięta, on tańczy dla niej serdeczny, życzliwy, ciepły. Rzucają do siebie wielką piłkę plażową. Po chwili na scenie pojawia się kilkanaście innych dziewczynek wyglądających niemal tak samo jak ona. Nad sceną fruwa też kilkanaście identycznych piłek, a dziewczynki radośnie pląsają, śmieją się. Robi się gwarno, nienaturalnie wesoło. Po chwili Martin bierze dziecko za rękę i znika za sceną. Inne dziewczynki też się ulatniają. Zostają piłki, niektóre jeszcze się poruszają, gdy słyszymy przerażający krzyk gwałconego dziecka. Burza (2012), Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy – Kaliban siedzi pod kocem. Gra w grę komputerową. Nie interesuje się tym, co go otacza, niechętnie przerywa, gdy go zawołają. To dzisiejszy nastolatek, bezczelny i zdeprawowany, jeśli mu się pozwoli, potulny i karny, gdy się mocniej tupnie nogą. Bywa i taki, i taki. Pokornieje zwłaszcza wtedy, kiedy Prospero budzi się po alkoholowej libacji. Wtedy też zadziorna i przebojowa Miranda staje się jąkającą, trzymającą się ściany, zahukaną dziewczynką. Milusińscy (2012), egzamin III roku PWST w Krakowie (wydział aktorski) – przed nami prawdziwy pochód indywiduów. Co je łączy? Każdy chce zaistnieć, mieć swoje pięć minut, zdobyć uznanie tłumu. Dlatego gotowy jest poświęcić prywatność i odpowie na każde pytanie w upiornym, głupawym talk-show (usunąłeś... no wiesz? – w stronę transwestyty), pochwali się swoim wyczynem (gwiazda porno dumnie dzierży autobiografię w ręku). Magia sławy działa (także na prostą wiejską dziewkę, która tańczy na rurze w klubie nocnym, ale nie chce się do tego przyznać, żeby jej chłopak znowu jej nie zbił). Teatr Mai Kleczewskiej stale przeżuwa tematy społeczne, karmi się cierpieniem, bólem, przemocą, agresją i seksem, zagląda w ciemne zakamarki duszy, by oświetlić je przenikliwym światłem sceny. Wszystko to już było. Ale nie tak dobitnie i ostro. Bo Kleczewska nie wypuszcza w stronę widza pojedynczych strzał, razi od razu całą serią z automatu. I trafia.


Maski nowego wspaniałego świata

Andrzej Ficowski

1 Z okładki Z nowego wspaniałego świata, najnowszej książki Güntera Wallraffa, na czytelnika spoglądają cztery oblicza autora, który niczym aktor, jednego wieczoru na deskach teatru wciela się w różne postaci. Bo autor, oprócz tego, że jest pisarzem, staje się również aktorem. Inaczej nic nie napisze. Najpierw przygotowanie się do roli, a potem wejście w rolę, aby poczuć na sobie temat i bohatera. Wszystko po to, aby opisać nowy, wspaniały świat niemieckiego kapitalizmu. Przed laty Wallraff zasłynął reportażami uczestniczącymi. W 1974 r. protestował w Atenach przeciwko greckiemu reżimowi wojskowemu, za co został aresztowany i skazany na 14 miesięcy więzienia. W 1981 roku jego metoda została uprawomocniona wyrokiem sądu i już bez problemów wcielał się w różne role. Pisał o życiu robotników przemysłowych, alkoholików, bezdomnych. Udawał Somalijczyka, Turka, pracownika piekarni i ujawniał ciemną stronę zachodnioniemieckiej rzeczywistości. Patologie współczesności, o których pisze, zagnieździły się we wszystkich krajach liberalnej demokracji – w różnej skali, w różnych akcentach i oznaczają jedno. Osaczenie. Gdy trzeba upowszechnić maskowaną prawdę, konieczne jest założenie maski... Ciągle nakładam nowe maski, żeby odnaleźć siebie i żeby w jednej z nich ukryć się przed sobą – deklarował przed laty autor Trzynastu niepożądanych reportaży, który od początku swojej pisarskiej drogi podsłuchuje, kreuje i podszywa się pod kogoś, kim nie jest. Z tego powodu energią

jego reportaży jest sprzeciw wobec kłamstw dekretowanych w ramach litery prawa, a cała książka jest efektem działania stricte teatralnego, mimo że słowa teatralne padają w niej rzadko. Dlatego o tej książce będę pisał w duchu teatralnym.

2 Dzisiejszy robotnik powinien pracować w sposób umotywowany, twórczy i celowy. W swoich obowiązkach powinien być wiarygodny. Musi również być przekonujący dla szefa, partnerów oraz konsumenta. Z tego również powodu powinien jak najszybciej nauczyć się utrzymywać kontakt wewnętrzny i zewnętrzny z postaciami, przestrzenią i widzem. A reżyser, szef w tym arbitralnie zaprojektowanym teatrze, pomaga aktorom odkryć tę wątpliwą prawdę o sobie. Nie wiem, czy autor interesował się pismami Konstantego Siergiejewicza Stanisławskiego, którego teatralna metoda między innymi miała świadomie oddziaływać na podświadomość aktora, co na początku XX wieku było jej sporym atutem. W czasie dominacji teatru realistycznego w Rosji zakładano, że aktor powinien wczuć się w rolę, grać realistycznie, a całość postaci scenicznej winna być logicznie osadzona w ramach spójnie przyjętej konwencji gry. Mit, który nie dotrwał do naszych czasów, mimo że do roli dochodzi się w procesie metodycznych poszukiwań, gdzie praca przebiega od zewnętrznego poprzez wewnętrzne ku podświadomości, wykorzystując swoją pamięć emocjonalną, czyli zderzając swoje świadome doświadczenie życiowe z artystycznie przetworzoną kreacją.

149


Ta metoda Stanisławskiego tajemniczo przylega na przykład do tekstu Dzwoni naciągacz, który opisuje całkiem przykre metody działającej, jak się okazuje, na granicy prawa branży call center i z tego powodu Niemcy są prawdziwym zagłębiem głosu. Niechcianych połączeń wykonują dziennie ponad milion, są więc potęgą, a fakt funkcjonowania u naszych zachodnich sąsiadów sześciu tysięcy scen call center sprawia, że w tym teatrze reżyser nigdy nie wychodzi do oklasków i dyryguje z ukrycia. Natomiast aktor w tym upiornym teatrze upiornej codzienności musi być zawsze kreatywny, gotowy do improwizacji w ramach skutecznej strategii budowania roli. Wallraff demaskuje kapitalistyczne rytuały wyzysku, które są zaskakująco podobne do technik dramy. Wykorzystywane w wielu korporacjach na całym świecie, w opisywanych reportażach stają się narzędziem oszustów. Oczywiście autor nie psuje czytelnikowi zabawy i nie pisze o tym wprost. Jednak cytowane przez Wallraffa instrukcje pracownicze przypominają język metod aktorskich i zmierzają do jednego: jak najwięcej wycisnąć z biednego aktora tego oszukańczego teatru. Popracować nad rolą, znaczy zwyczajnie doprecyzować głos do kłamstwa. Oto fragment instrukcji pracowniczej jednej z tego typu firm: Musimy klienta prowadzić... W sprzedaży niezmiernie ważne jest to, by sprzedawca wpisał się w odpowiednią konwencję i stosował zasady uprzejmości przyjęte w naszym zachodnim społeczeństwie... Wielką rolę odgrywa też tempo. Rozmowa powinna toczyć się jak w kinie akcji, gdzie są szybkie zmiany obrazów... W ten sposób należy wciągać rozmówcę w temat. Jeśli natomiast robi się długie pauzy, rozmówca wraca do swego punktu widzenia, który z zasady jest odmienny od naszego.

3 Techniki wcielania zostały z grubsza opisane. Przypomnijmy, Erving Goffman w znanym dziele Człowiek w teatrze życia codziennego opisał koncepcję, według której człowiek zawsze odgrywa jakieś role w dramaturgicznie zbudowanym społeczeństwie. Mistyfikacja, fałszywa prezentacja, kontrolowanie ekspresji czy zaufanie do roli są jej najważniejszymi wyznacznikami. Niby banał, ale u Wallraffa wynika on z faktu, że są to sytuacje pracownicze zaaranżowane przez ludzi, którzy nigdy nie ukazują rzeczywistego oblicza i operują maskami – bezlitosnymi dla pracowników emanacjami interesów. Goffman pisał o przedstawieniach, które odgrywamy przed innymi ludźmi. Gramy specjalistów, jesteśmy członkami różnych sfer i wykorzystujemy, całkiem imponujący, asortyment rekwizytów na tle scenografii. A na koniec w zaciszu swoich domów odgrywamy nasze prywatne spektakle. U Goffmana jednostka jeszcze mogła zamanifestować i zrytualizować swoje postawy, u Wallraffa jest to już niemożliwe, ponieważ codzienne kontrolowanie ekspresji pracownika doprowadziło do nieznośnej sytuacji estetycznego terroru. Świetnym przykładem tego właśnie zjawiska jest tekst Czarne na białym, w którym reporter ucharakteryzowany na mieszkańca Afryki podróżuje po Niemczech i na własnej skórze doświadcza, ile warta jest

150

w praktyce zasada tolerancji. Okazuje się, że gdy jakiekolwiek ogniwo systemu rozbija spójny obraz rzeczywistości, widownia zauważa sprzeczność i krzywi się, że ktoś ma czelność demaskować ich prawdziwe oblicze. To rodzaj fałszywej tożsamości, ukazanej na przykładzie niemieckiej normy społecznej, kraju mlekiem i miodem płynącego, gdzie rzekomo nie ma rasizmu, nacjonalizmu, wyzysku ani nietolerancji. Fałszywa prezentacja w zasadzie nie aktorów, ale statystów niemieckiego widowiska, daje nam, polskim widzom, sporo do myślenia. Para buch, kłamstwo w ruch – bez znaczenia, jawne czy ukryte. W pewnym sensie Wallraff również społecznie kłamie, gdy przybiera społeczne role, sam aranżuje teatr jednego aktora i nurkuje w niemieckiej masie bez właściwości. I tutaj widzimy wówczas „nagi” mechanizm społeczny, a jego ostatnim ogniwem jest totalna mistyfikacja, z której dobrodziejstw korzysta sam autor, jednak w dobrych intencjach, więc wybaczamy. Od biednego, skazanego na wegetację pracownika oczekuje się również bezgranicznego zaufania do roli, do której został zaangażowany. W świetnym tekście Bułeczki dla Lidla, traktującym o niemieckiej piekarni Weinzheimera, czytamy taką oto instrukcję: Nie dopuścić innego do głosu! Prezentować energię, która obezwładni przeciwnika! Sugerować nieuchronną konieczność! Tworzyć pozytywne perspektywy! Konsekwentnie zmierzać do efektu końcowego! Każdy pracownik, który będzie ten model rozbijał, w oczach pracodawcy-reżysera stanie się „cynicznym” pracownikiem, którego należy jak najszybciej zwolnić. Aktor ma być fasadowy i powierzchowny, a gdy sposób bycia rozbija ustaloną z góry dekorację, pracownik zostaje zwolniony. Mówiąc w uproszczeniu, Wallraff na przykładzie swoich bohaterów przedstawia nam starą prawdę, że esencją dzisiejszej komunikacji jest manipulacja wrażeniami człowieka. W tej właśnie optyce uruchamia perspektywę już nie dramaturgiczną, ale tragiczną. I w tych momentach pojawia się metafora teatru, dzięki której przenosimy się w realia monumentalnego spektaklu, na niewidzialną scenę, w reżyserii anonimowego reżysera.

4 I już ostatnia rzecz. Z naszej perspektywy niemiecki reporter jest kimś w rodzaju rzecznika praw obywatelskich. Bez ministerialnej teki, ale jednak. Polski czytelnik tych reportaży staje się widzem, a o cywilizowanym wyzysku może co najwyżej podyskutować. Ubezwłasnowolniony, ze świadomością, że niczego nie zmieni, może jedynie spróbować odwołać się do niebytu, do starych, „dobrych” czasów. Tak uczynił na łamach „Gazety Wyborczej” ksiądz Boniecki, który z reporterską pracą Wallraffa żegluje w mityczne lata stanu wojennego i w kontekście etyki pracy Jana Pawła II, cumuje w porcie robotniczego etosu pierwszej „Solidarności”. Aby coś jednak zmienić, trzeba zaryzykować – albo swoją pozycję zawodową, albo zdrowie. Wallraff zrobił i jedno, i drugie. W zasadzie ciekawi mnie fakt, dlaczego w Polsce nie pisze się takich książek? Tam był Lidl, u nas są Biedronki. Albo rasizm. Kto by się odważył w Polsce wsiąść do pociągu, powiedzmy z Wrocławia do Ło-


dzi, i wmieszać między kiboli Widzewa, mając ciemną karnację skóry? My, Polacy, jesteśmy świadomi, ale i bezradni, jak ten nadwiślański Syzyf ze społecznej akcji Solidarności, który na billboardzie sprzeciwiającym się umowom śmieciowym z mozołem popycha anonimową kulę nadwiślańskiego syfu. Dusza boli, w głowie się kotłuje. Jedyne alibi, na jakie nas stać, jest równie smutne, co niemoc – jesteśmy świadkami, właśnie jak we współczesnych widowiskach teatralnych. Widzimy mknące obrazy, niby z nami, o nas w środku, a rzeczywiście galopujące bezczelnie gdzieś na innym pasie ruchu. Podobnie jak nuży codzienny głos radiowego lektora towarzyszący nam przy śniadaniu, jak nie wierzymy telewizyjnemu spikerowi, który z idiotycznym grymasem twarzy oznajmia milionom telewidzów, że w ich życiu nic nie da się zmienić.

I dlatego Wallraff zadaje ciekawe pytanie – „Czy to możliwe, że warunki pracy panujące w tak zwanym trzecim świecie zostały przeniesione do naszej rzeczywistości – naszego nowego, wspaniałego świata?”. Książka jest dowodem, niestety, na prawdziwość tych słów niemieckiego reportażysty. Poprawni społecznie oszuści, również niektórzy politycy, są dobrymi psychologami i dlatego dzięki nim nowy wspaniały świat jest jak wypaczona teatralna metoda Stanisławskiego. A o to, co się znajduje za kulisami tego teatru, lepiej nie pytać. Dlatego warto czytać te reportaże.

• Günter Wallraff, Z nowego wspaniałego świata, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012, 352 s.


Komentarz nie dość zwrotny

Karolina Felberg

Jeśli nie zdarzy się nic w końcówce listopada i na przestrzeni grudnia (a przecież wystarczy wejść choćby na stronę Biura Literackiego, by wiedzieć, iż się zdarzy), Zwrotki zdobędą wszystkie nagrody literackie, które przyznam za rok 2012. Na chwilę obecną Domarus bierze sfałszowane przeze mnie sto milionów za apostrofę roku (Szlabanie!, Tresuro!), za możliwe do przyjęcia pytanie fundamentalne (a więc filozoficzne: A mowa to wanna czy prysznic?), przede wszystkim zaś za to, że ta książka w ogóle dała się napisać, co – jak czytamy w kwestii trzeciej tytułowych Zwrotek – owszem, podniosło jej wartość rynkową, lecz jednocześnie przemieniło jej życie w kompletne nieporozumienie: Moje życie będzie komentarzem uwolnionym od powinności bycia ze mną w komunii, także chmurą zdrad ponad moim ciałem, skądinąd płaskim jak chęć zwykłego przetrwania. Nawiasem mówiąc, ten nijak nieweryfikowalny koncept – jakoby niedające się napisać książki, choć guzik warte z ekonomicznego punktu widzenia, stanowiły możliwe, a nawet metafizyczne, totalne i absolutne porozumienie między autorem a czytelnikiem – podoba mi się tak bardzo, że daję Domarusowi grand prix, czyli kolejne sto milionów! Naturalnie wiem, że dla nagród należy pisać książki, które pierwszy raz w dziejach polszczyzny w tak autentyczny sposób traktują o ciele, zdradzie i niełatwej przecież miłości kobiety do mężczyzny albo opisują takie czy inne przygody

152

z bytem, sensacyjne berki – tudzież zapasy – z sensem, wariacje na temat tożsamości, śmierci oraz tego szaleńca ego, które ni bata nie może nawywijać więcej niż tyle, ile się da w wierszu (co grozi, jak wiemy, strzępieniem się, rozpadem, znikaniem). I wiem, że Domarus takiej książki nie napisał – przeciwnie. Wsłuchał się w język (posłuchał się go) i wyszła mu książka apokaliptyczna, bo – jak wiadomo – język z natury jest właśnie apokaliptyczny. Sto milionów przepada, a ja wracam do dzieła, dzięki czemu ląduję między Zwrotkami: Jesteś? Na to wychodzi. Pytającym jest przychodzące skądinąd (np. mowa, poezja, książka), odpowiada zaś przejechany walcem strukturalizmu „autor”, który – nawet jak na współczesnego autora – coś za bardzo jednak niepewny, primo, swojego istnienia, secundo, własnego stworzenia. Tylko czy masz jasną wizję/ własnego rozwoju? To ważne/ dla wykorzystania twojego potencjału – mówi instancja niby to powołująca do istnienia, ale zrazu puszczająca swój byt samopas, z gołą głową i boso, choć trochę jeszcze upłynie słów i czasu (zwrotek jest w sumie trzydzieści i dwie), nim skaże go na zapomnienie domu którego nie było. Czy to całe stworzenie jest tylko po to, by byt się zaznaczył, wygadał, zrobił zadymę, awanturkę, a może nawet skandal? Gdy chcesz grać ze mną twardo mięknę do granic, a twój uścisk


zgniata pustkę – przez co masz wilgotne dłonie. Spróbuj jeszcze z buta, duch sportu rośnie jak niedyspozycja ukąszonej Eurydyki – i dalej w tym tonie, przez coraz mniej zrozumiałe, bo coraz bardziej zwrotne, zawrotne i samozwrotne zwrotki. One to w kryminalnym zakończeniu (jest trup, dane, dal i krew, powietrze jest informacją, nie ma szafy) prezentują ostatni „nagły zwrot”, po którym śmiertelne ciało obraca się w ciało jedynie symulujące święty spokój (kładę się w jakimś pokoju). Oto finał: słyszę – ktoś mnie znajduje, bierze – czy ten wypełniony kompleksami po brzegi (32 zwrotki!) mówiący nagle (z)wraca się jako silniejszy od sił zaświatowych, czy tylko od nich wymowniejszy, obrotniejszy? Jeśli odpowiedź jest, to są nią przekręcone Zwrotki, czyli Wzorki. A zaczynają się one od Pieśni rewersora, która – jak każda dobra poezja – z jednej strony stanowi zaklęcie, zagadkę, z drugiej zaś, radykalną odpowiedź na wszystko. To prawdziwy przełom – wiersz awangardowy i apokaliptyczny. Zaczyna się od tego, iż Każda rzecz rusza z miejsca/ i zużywa swój bilecik. W toku pierwszej serii (pieśń ma w sumie trzy serie) „bilecik” i „gwiezdny bilet”, „skalisty brzeg”, „linoskoczek”, „jaskinia”, „sałatka” i społeczeństwo układają się w różne wzorki przetykane tym, o czym Nic nie powiedziano, o czym nie musimy (...) rozmawiać, a także i tym, co odpada, śpi, przysłania, zużywa, a nawet kształci, chichocze, i rusza z miejsca. Do czego ta kunsztowna przeplatanka prowadzi? Do kresu, nad przepaść, rzecz jasna. Tam, gdzie oddech kasuje rozmowę, zasypiają zużyte rzeczy, skalny wąż/ przysłania brzegu przeszłość, a pył społeczny, barwny,/ kształci pokarm cła. Druga seria zaczyna się od tego, że uruchomione w finale pierwszej, dynamiczne i ciągle jeszcze otwarte (jak to nad przepaścią, gdzie romantycy, różnej maści moderniści i awangardziści doznawali absolutnej pełni, zachwycenia oraz epifanii) „tu i teraz” zastyga w obnażoną próżnię, milczenie, „szlaban”, blokadę, „dno” i „ciemność”: Czas staje w próżni i zamyka szlaban. Wszystko przemilczano i trzeba o tym milczeć. Ziemska trucizna wznosi się jak dar i budzi na dnie oceanu. Blokada wkłada kryształ w usta kobiety, zmywacz obnaża ciemność. Obraz mandatu tresuje węże i byłych obywateli. Szlaban płacze w chmurach grotołaza. Wystarczy rewers słowa (antonim), by chichoczący, zapraszający do wspólnej zabawy czy podróży bilet stał się płaczącym szlabanem, za którym nie więcej niźli trucizna, próżnia i dno. Druga seria, z jednej strony, rozciera na pastę szlaban, z drugiej, układa wzorki

z sosu (zygzaki, a jakże), w końcu nie daje rady utrzymać możliwości na brzegu („przy korycie”) i przepada w serii trzeciej, a zatem w nierozstrzygalności: Przemilczano truciznę gwiazd i trzeba o tym chichotać (...) język; celnie truł każdą rzecz, tnąc dno, brzeg i zmienię znosząc skały i społeczeństwo z brzegu ust w ocean ceł. Co spowodowało tę dziką apokalipsę, te fajerwerki i wybuchy pozostawiające po sobie całe serie wzorków? To samo, co zwykle: chwila wątpliwości, kiedy się stoi i na coś czeka (w kuchni czekam na wrzątek,// czekam na dzwonek do drzwi, czekam/ aż ostygnie, aż przestanie dzwonić), kiedy nieoczekiwanie zjawia się czas, żeby pomyśleć, dobrać się nawet do spraw już dawno postanowionych, obmyśleć zupełnie nowy (ponownie awangardowy) wiersz według wzoru, jakiego jeszcze nigdy nie było: Wymieniam chichot i płacz, przysłony i obnażenia, zamieniam linoskoczka i grotołaza, rozmowę i milczenie, nadmieniam, że wąż i usta kobiety, jaskinia i chmura, podmieniam kupon i mandat, oddech i blokadę, odmieniam rzeczy kształcone, by własną tylko moc posiadać – i tak się kończy tresura, mój mimowolny przyjacielu, w promieniach płonnych jak obraz spóźniony na ostatni wzrok. Pisanie z krawędzi formy – a takie są Zwrotki Domarusa – z miejsca, gdzie sens ledwie się styka z kształtem i w gruncie rzeczy nigdy nie wiadomo, czy wybuchnie i w co ułoży się na powierzchni tej próżni potocznie zwanej niebem, jest tyleż oczyszczające, radykalne, awangardowe, co apokaliptyczne – śmiercionośne, ale i kulturotwórcze, bo pozostawiające po sobie ruiny, zgliszcza, niedopałki (z którymi nieodmiennie coś jednak zrobić trzeba) oraz ślady po tym, co nie przetrwało katastrofy. Jak w Rozszczelnieniu, ostatnim poemacie Cezarego Domarusa z tomu Zwrotki, który zaczyna się od postawienia kwestii Jak przebiegała bytność w karkołomkach?, co skutecznie zawiesza całą resztę, która, owszem, może okazać się odpowiedzią, wielce też jednak prawdopodobne, że jest (zaledwie albo aż) rozwinięciem i rozszczelnieniem inauguracyjnego pytania: Świat wziął się z brzemiennego brzmienia,/ podają źródła. Powietrze i grawitacja/ obrastają w żart, chichoczą/ jak wspólnota – taka odpowiedź jest naturalnie możliwa, choć niezbyt instruktywna. Wiemy, że nic nie wiemy – jak po lekturze dobrego wiersza, który nieuchronnie jest przecież zawieszeniem (tego, co

153


(mam judasza), bez żadnego: „kto jest?” – otwieram.

jest – nierozstrzygalnikiem) i niemożliwym ostatecznie zapisem katastrofy. Słowem, wiersz, co znamy na pamięć od dziesięcioleci, jest racą, gestem, błyskiem, wybuchem. Nie da się zatem ustalić jego początku, końca, brzegu czy choćby domu: (Nie ma wyniku./ To opis każdego środka,/ choć na myśli jest koniec). Wiersz każdorazowo jest wszystkim, czyli środkiem. Nawiasem mówiąc, to nieodmiennie cud, że ów środek w ogóle daje się zapisać. Teraz zagadka: co powraca w finale ostatniego poematu? Niemogące wystygnąć ciało – jak ma bowiem wystygnąć, skoro właśnie na jego powierzchni jąka się cały świat? Ciało zostaje wreszcie pokonane dźwiękiem dzwonka: omamem, za którym bezzwłocznie należy podążyć, bo – kto wie – może się wreszcie cokolwiek wyjaśni? A skoro rzeczy dzieją się już bez zwłok i żadnych innych opóźnień, to ostatnie zdanie książki musi być znowu przełomem. I jest:

Tak. Ona jedna, apokalipsa, potrafi być taka otwarta – przychodzi, wchodzi do każdego, ale także gości i ogarnia dosłownie wszystkich. To właśnie dzięki niej świat, my, znaki, gesty, wiersze, słowa są zawsze niegotowe, rozszczelnione i dzięki temu ciągle jeszcze (nie)możliwe. Mimo niezliczonych katastrof, niebo nigdy nie pozostaje puste, bo w mig wypełniają je sztuczne ognie, odpryski mowy, cuda w języku i wiersze: Mowa, mowa, wystaw rogi – dam ci/ lusterko – nie chcesz – a to szkoda. Zwrotny chłopczyku, co to chciałby zostać krupniczkiem (...) pożywną/ ambrozją na potencję dla miast i głazów, wesoły linoskoczku i smutny grotołazie, obrotny bohaterze, powtarzam za tobą (kimkolwiek jesteś): W powietrzu drżą namowy/ i nie mam ich dość.

(...) i kiedy na jego znak idę do drzwi, choć nie wiem, kto za nimi stoi, bez podejrzenia

• Cezary Domarus, Zwrotki, WBPiCAK, Poznań 2012, 64 s.

189


Dociekania psa Nasza natura jest w ruchu, całkowity spokój jest śmiercią. Blaise Pascal

Łukasz Musiał

1 Czym prędzej miejmy ten konieczny, lecz banalny początek za sobą: Adam Lipszyc, doktor filozofii, eseista i tłumacz, pracownik Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, wykładowca w warszawskim Collegium Civitas i na wszechświatowym Uniwersytecie Muri im. Franza Kafki, autor książki Międzyludzie. Koncepcja podmiotowości w pismach Harolda Blooma (2005) i Ślad judaizmu w filozofii XX wieku (2009), wydał zbiór trzynastu esejów, publikowanych wcześniej w periodykach ogólnie znanych i szanowanych: „Przegląd Polityczny”, „Czas Kultury”, „Literatura na Świecie”, „Latarnik”, „Dwutygodnik”. Kwestie, które porusza w swej najnowszej książce, z przytupem zatytułowanej Rewizja procesu Józefiny K. i inne lektury od zera, są z grubsza trzy: Żydzi (lektura wybranych autorów – Franza Kafki, Szmuela Josefa Agnona, Brunona Schulza, Paula Celana, Edmunda Jabésa, Teodora Parnickiego – przez pryzmat kategorii zaczerpniętych z teologii żydowskiej), chodzenie (Idzie mianowicie o kompleks problemów związanych z ruchem, podróżowaniem, emigracją, niemożnością zakorzenienia bądź zamierzoną rezygnacją z osiadłego trybu życia. Główni bohaterowie: Thomas Bernhard, Vladimir Nabokov, Jane Bowles, Bruce Chatwin) oraz, kto wie, czy nie przede wszystkim, pisanie: ...raz po raz powraca tu (...) najogólniejsze przeświadczenie, że nierzeczywisty żywioł literatury potrafi wytworzyć coś bardziej realnego niż to, co nazywamy światem, a nam samym pozwala istnieć trochę bardziej. (Tako rzecze Walter Benjamin, Franz Kafka i in.). Ma się rozumieć, wszystkie trzy kwestie nieustannie wiążą się ze sobą w kolejnych odsłonach

tekstowych, zresztą bez wyjątku znakomitych, prowadzonych z żelazną konsekwencją, frenetycznych, nasyconych żywiołową dezynwolturą (masło maślane), jak również... (tu czytelnik może sobie wstawić dowolną pochwałę – na którą każda książka Adama Lipszyca sobie zasłuży). I to by było informacji recenzenckich na tyle. Teraz czas na sprawy zasadnicze.

2 Lipszyc czyta i pisze – jak głosi podtytuł książki – od zera (...odczytuję po prostu kilka tekstów, próbuję ustalić, o co w nich chodzi, a także wytłumaczyć sobie i innym, dlaczego mi się podobały...). Ponieważ jednak od czasów renesansu (przynajmniej!) nie sposób czytać i pisać ot tak „po prostu”, od zera, a już z pewnością nie potrafi tego, przy całym uznaniu dla jego rozlicznych umiejętności, erudyta pokroju Lipszyca, mogę przypuszczać, że jest to „po prostu” sprytnie użyta figura retoryczna. Dla pewności sprawdzam w słowniku wyrazów obcych Kopalińskiego, gdzie stoi jak byk: captatio benevolentiae, czyli zjednywanie sobie względów słuchacza lub czytelnika. I Lipszyc zjednuje, zaznaczając kawałek dalej co prawda układnie, z poszanowaniem wszelkich reguł sawuar wiwru, ale i stanowczo: pozwalam sobie korzystać z faktu, że nie jestem profesjonalnym krytykiem literackim – z której to autodeklaracji moglibyśmy wysnuć błędny wniosek, jakobyśmy dostawali do ręki zbiór szkiców na poły amatorskich, zbójeckich, kłusowniczych, hucpiarskich. Coś w rodzaju intelektualnej kontraban-

155


dy, którą trzeba było wprowadzać do obiegu tylnymi drzwiami, ponieważ nie uzyskała akcyzy ze strony wszechwładnej kasty badaczy literatury. Brzmi pociągająco – kto nie marzył o zostaniu piratem! – lecz nie całkiem jest szczere. Postawmy sprawę jasno, tak jak postawił ją w prywatnej rozmowie ze mną pragnący zachować anonimowość Dziekan Wydziału Wyobraźni Universidad de Tlön: Adam Lipszyc z pomocą sprytnego wytrycha udziela sobie absolucji w odniesieniu do tego, co go w tzw. literaturze przedmiotu nie pociąga. I wolno mu, „formalnie” jest przecież filozofem, który literaturę tzw. piękną po prostu „lubi”, w związku z czym nie musi się nią zajmować „zawodowo”, ergo: w swych dociekaniach uwzględniać. Zgoda, z małym wszakże zastrzeżeniem: odejmując czytelnikowi jeden ciężar, Adam Lipszyc zastępuje go od razu innym, kto wie, czy nie znacznie cięższym. Czyli po prostu (ach, te „po prostu”!) robi miejsce dla siebie samego.

3 Umówmy się: w określonych sytuacjach takie „nieczyste” zagrania bywają dozwolone, a nawet konieczne. Zwłaszcza gdy stawką jest, jak w tym przypadku, to be or not to be samego Lipszyca, jego najdosłowniej rozumiana realność jako autora i jako człowieka – w świecie z realności do reszty wypranym, istniejącym już tylko, być może, dzięki fikcji literatury, co zresztą stanowi lejtmotyw większości zamieszczonych tutaj tekstów. W tego rodzaju grze, już nie pisarskiej przecież, a na wskroś egzystencjalnej, uprawnione są wszystkie chwyty, spośród których captatio benevolentiae zalicza się do stosunkowo łagodnych. Lecz są i inne. Oto czytam o Nabokovie: Nabokov byłby mianowicie „tym trzecim”, rozumianym jako uczestnik złodziejskiego krążenia realności. Tym samym uzyskalibyśmy odpowiedź na pytanie, kim jest autor. Nie jest on żadną realną osobą (...) Autor wykracza poza tekst i jest bardziej realny od swoich postaci, wytrąca się jednak dopiero ze swojej opowieści, tak jak realność klejnotów korony wytrąca się z pozornie jałowego krążenia tekstu, tak jak realność buduje się w fikcji (...) i wiem, że pokrętnymi ścieżkami dowiaduję się stąd czegoś o Lipszycu, nawet jeśli moje przypuszczenia zalatują tandetnym biografizmem, sam Lipszyc zaś zbyłby je po prostu żartem.

4 Dołączona do książki fotografia autora, dziwaczna fotografia, pokazuje człowieka, którego przyłapano na gorącym uczynku. I który być może właśnie uświadamia sobie, że pewnego ranka zostanie aresztowany, jak tylu przed nim i po nim. Mimo to nie zamierza się poddać bez walki. Podejmie wyzwanie, równocześnie wiedząc doskonale, że każdy jego ruch okaże się prawdopodobnie złudzeniem. Ale i złudzenia, to także wiadomo nie od dziś, dają nam do ręki pewną broń: zwielokrotniane, zagęszczane, potęgowane i multiplikowane, wywołują czasem ilu-

156

zję realności. Skonanemu wędrowcy po krainie (bez) sensów życia (porównanie może i zbyt koturnowe, ale co zrobić!) iluzja ta oferuje gościnę bez żadnych warunków wstępnych, czyli zgodnie z wykładnią gościnności, jaką zaproponował swego czasu przywoływany przez Lipszyca Jacques Derrida w książce Of Hospitality. W odniesieniu do literatury miałoby to oznaczać zawierzenie obecnym w niej sensom bez żadnych uprzednich, „eksperckich” założeń (a więc od zera!), demontaż swojego „bycia-u-siebie” oraz otwarcie się na inność „gościa”, czyli właśnie sensu, który przychodzi do nas od innego autora z nadzieją na spotkanie. Cóż, może nie jestem sprawiedliwy, lecz derridiańska idea gościnności w moim przekonaniu zawsze zalatywała filozoficznym „szlachetniactwem”, do którego, przekroczywszy określony wiek i osiągnąwszy określony status, aspiruje niemal każdy „szanujący się myśliciel”, a które ma tak niewiele wspólnego z egzystencjalnym żywiołem literatury. Kto chce w tym żywiole wyrąbać dla siebie odrobinę sensu, choćby i iluzorycznego – a Lipszyc bardzo chce, bo od tego zależy jego własne, jako pisarza, poczucie realności – ten musi równocześnie uznać, że walka o sens wymaga maksymalnej czujności, waleczności, koncentracji na sobie, zdecydowania, samowoli i egomaniactwa graniczącego z solipsyzmem. Oraz (to być może przede wszystkim!) przedmiotowego traktowania literatury. Więc „gościnny” Lipszyc? Na całe szczęście to tylko jedna ze stosowanych przez niego form captatio benevolentiae. My tymczasem wiemy swoje: każdy wybitny pisarz – i ten nie jest wyjątkiem – pisze wyłącznie o sobie, nawet jeśli za pretekst służą mu inni pisarze.

5 To rzadka umiejętność, lecz Adam Lipszyc niewątpliwie ją posiadł: otóż potrafi on skłonić literaturę, by tańczyła mu tak, jak on jej zagra, a równocześnie nadal sprawiała wrażenie, że nic nie krępuje swobody jej ruchów. W przypowieści Celana – czytamy pod koniec jednego ze szkiców – brak jakiegokolwiek źródła światła: słońce Zaratustry zaszło, świeca zagasła. Paliła się wprawdzie kiedyś, ale owo „kiedyś” jest – chciałoby się rzec – zawsze dość odległe od teraźniejszości, by płomień dopalił się już, gdy opowieść dopędzi chwilę obecną. Porządek mowy nie stał się przejrzysty, nie doszło do porozumienia czy samo-porozumienia, zapewne też niemożliwa okazała się komunikacja z czytelnikiem czy Bogiem, do którego Celan zwracał się na samym początku. Imiona mówiących pozostały niewymawialne, zabici kuzyni – bezimienni, rzeczy – nazwane, lecz całkowicie obce. Ale ta rozmowa zrekapitulowana w monologu nie jest tylko rozpraszającym się tekstem, zasłoną wikłającą człowieka w nieskończoną grę nieporozumienia, teraz bowiem – teraz! – tkwi w niej dopalona świeca dnia siódmego. W tamtą sobotę Mesjasz nie przyszedł, ale wygaszona świeczka nadaje tekstowi kierunek, ponieważ jest nie tylko śladem wymazanego centrum, lecz także ciemną zapowiedzią tego, co nadejdzie. Miłość niekochanych nie potrafi połączyć mówiącego ze


wspólnotą, lecz organizuje jego ja wokół tego znaku utraty, a zarazem przyszłego zbawienia. Właściwie nic się nie wydarzyło, nie ma żadnego orzeczenia, jest tylko ja, ale ja skupione w teraźniejszej chwili i wychylone ku przyszłości – ku spotkaniu z samym sobą w dzień ostatni. Powiem wprost: mało mnie obchodzi, czy jest w tym jakikolwiek sens w odniesieniu do samego Celana i jego, po tylekroć cytowanej w tekście, opowieści. Być może nie ma. Ale też nie poeta staje się tu dla mnie frapujący i nie na nim ostatecznie skupia się moja uwaga. Słucham już tylko Lipszyca, wystawiając się, z przyjemnością odrobinę już chyba masochistyczną, na jego semantyczne naloty dywanowe, na jego „słowotoczne” hiperinterpretacje, otwarte, a przecież skądinąd tak zabójczo domknięte, na jego erudycyjną „zadużość”, na jego dydaktyczne wtręty (Teraz jesteśmy już gotowi do tego..., Weźmy przykład..., Skończmy więc..., Jeżeli mam rację..., Porzućmy na jakiś czas ideę...), na pączkujące perseweracje (no tak: ...mówiący powtórzeniami ludzie Bernharda nie mogą niczego powiedzieć raz a dobrze, muszą więc wciąż zaczynać od nowa. Nie mogą przestać mówić...). Cały Lipszyc! Nieustannie w biegu, jak prawosławni bieguni, co to wierzyli, że tylko jedna rzecz na świecie nie podlega władzy Szatana – ruch. Tak więc, żeby być dobrym chrześcijaninem i na końcu zostać zbawionym, trzeba, jak twierdzili, nieustannie przemieszczać się, wędrować, uciekać. Nie wiem, czy Adam Lipszyc wierzy w Boga, nie wiem, czy wierzy w Szatana. Ale na pewno wierzy w ruch, nawet jeżeli wie, że ruch jest tylko złudzeniem.

6 Nie rozumiem, jak można utrzymywać – a czasami tak się pochopnie czyni – że Lipszyc czerpie ze swojego pisania frajdę. Moim zdaniem jest całkowicie na odwrót. Ten człowiek pisać ewidentnie nie cierpi, ale równocześnie – w czym przypomina Jane Bowles, bohaterkę jednego z pomieszczonych w książce szkiców – pisać po prostu musi. Kompulsywny rytm jego esejów zdradza, że ich autor właściwie chciałby je jak najszybciej doprowadzić do końca. Po czym, gdy to następuje, dostrzega (za każdym razem dziwiąc się temu tak samo), że każdy koniec jest tylko kolejnym początkiem. Przymusem powtarzania. Jałowym i bezradnym dreptaniem w miejscu. Rozciąganiem nieskończonych zdań podobnych do pogrzebowych konduktów. (Zbyt dużo w książce takich zdań, by ich nie zauważyć.) Frajda? Raczej ciągnięcie raz zaczętej czynności, ...aż serce pęknie.

7 Złudzeń oferowanych mu przez literaturę trzyma się Lipszyc jak pies swojej kości. Jest zaciekły i nieustępliwy, póki wszystkich elementów układanki nie ustawi tak, jak w jego mniemaniu należy to zrobić. Wbrew pozorom nie toleruje żadnego odstępstwa od wyznaczonych przez siebie reguł. W związku z tym najczęściej myślę o nim jak o dociekliwym węszącym zwierzęciu. Czyżby był późną reinkarnacją narratora niedokończonej opowieści Franza Kafki pt. Dociekania psa? A może wręcz to on jest tym psem, czyli pisarzem, któremu na jedną krótką chwilę udało się przeistoczyć przygodność swojego istnienia w trwałość iluzji tworzonej przez fikcję literatury? No dobrze, tylko co ja, czytelnik, miałbym z tego mieć? Wiem przecież doskonale, że ten „pies”, co wabi się Lipszyc, niczym się ze mną nie podzieli, gdy już dostanie, co jego. Z żelazną kością, zawierającą najszlachetniejszy szpik, można się uporać, to wiemy, jedynie poprzez wspólne gryzienie wszystkich zębów wszystkich psów. Gdyby chcieć pozostać przy tej przenośni, to cel Lipszyca, jego pytania, jego dociekania zmierzają zaiste ku czemuś monstrualnemu. Chce on zmusić mianowicie wszystkie psy (czyli wszystkich autorów, o których w książce pisze), by się zgromadziły, chce sprawić, by pod presją ich gotowości kość się otworzyła, chce później zwrócić je ich życiu, które jest im miłe, a potem, gdy wokół jak okiem sięgnąć nie będzie już nikogo, samemu wychłeptać szpik. Brzmi to monstrualnie, to prawie tak, jakby chciał się pożywić nie tylko szpikiem kości, lecz szpikiem samego psiego ludu. Ale jest to jedynie przenośnia. Szpik, o którym tu mowa, nie jest jedzeniem, przeciwnie – jest trucizną1.

8 Żeby była jasność: nie lubię być odsuwany od kości, nawet przez Adama Lipszyca. Ale doskonale rozumiem, zwłaszcza Adama Lipszyca, że chce wychłeptać szpik sam. Ja też bym tak zrobił, gdybym tylko mógł. Tymczasem jednak, pisząc o Lipszycu, coraz mocniej grzęznę w paradoksach, chaotycznych powtórzeniach i aporiach, z których nie wiem w końcu, jak wybrnąć. Pociesza mnie, że Lipszyc koniec końców też tego nie wie, a mimo to ze swojej niewiedzy napisał książkę dziką, pełną frenezji i bardzo dzielną (o jachtach mówi się czasem, że są dzielne, jeśli dobrze sobie radzą w warunkach sztormowych), która daje nam wszystkim, istniejącym na niby, małą niedorzeczną pociechę. I nawet jeśli jest to jedynie pociecha porażki, to czy... ktokolwiek jej wcześniej nie poniósł?

Przypis: 1. Kryptocytat z Dociekań psa Kafki.

• Adam Lipszyc, Rewizja procesu Józefiny K. i inne lektury od zera, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2011, 288 s.

157


Zaginione opowiadanie Kurta Vonneguta

Paweł Kaczmarski

W kilka dni po lekturze nie potrafię nadal książki Masłowskiej w najmniejszym choćby stopniu „przetrawić” – to znaczy dokonać na niej tego nieokreślonego, ale podstawowego czytelniczego aktu, który oznacza naraz zinternalizowanie, przepracowanie, wyczucie tekstu, a także (do pewnego stopnia) zrozumienie go i wstępne sparafrazowanie, opisanie własnymi słowami, nabranie zbawiennego dystansu. Dałem się Masłowskiej wciągnąć w jej wyobrażoną Amerykę (czy to na pewno Ameryka?), nieistniejącą krainę, w której rozgrywa się akcja Kochanie, zabiłam nasze koty, ale zgubiłem się gdzieś po drodze i jeszcze stamtąd nie wróciłem – albo też wróciłem przedwcześnie, wytrącony z biegu powieści. Metafora fizjologiczna jest może o tyle nietrafiona, że chociaż nowa książka genialnej debiutantki z 2002 roku niewątpliwie leży mi na żołądku (nie potrafię nawet określić, czy mi się w zasadzie podoba), to właśnie na poziomie trzewi, wnętrzności – na tak zwanym gut level – Masłowska AD 2012 zupełnie do mnie nie trafia. Skąd tytuł poniższej recenzji? Po pierwsze stąd, że gdybym miał wskazać dwóch kanonicznych, obcojęzycznych autorów, z którymi Kochanie, zabiłam nasze koty mi się kojarzy (inna sprawa, czy rzeczywiście byli oni dla Masłowskiej inspiracją), byliby to Boris Vian (od Jesieni w Pekinie) i Kurt Vonnegut. Chodzi o rodzaj odrealnienia, które narasta powoli, jakby warstwami, gdy pisarz wychodzi od zupełnie realistycznego obrazka, by pokazać swoiste „rozchodzenie się w szwach” tego, co normalne i zwyczajowe – najpierw zmieniają się nazwy geograficzne (Ameryka nie jest Ameryką), potem zauważamy nietypowe zachowania, postawy i nawyki językowe mieszkań-

158

ców tego świata, wreszcie rozumiemy głęboko zakorzenione szaleństwo albo po prostu odmienność bohaterów. Wszystko jest po trosze „na niby”, zawieszone jakby między faktycznym i nieistniejącym – antyrealizm świadomie tęskniący za realizmem, chciałoby się powiedzieć; antyrealizm niespieszny, lecz rozpoznający swoją konieczność. Po drugie – i to już bardzo subiektywne odczucie – używam powyższego tytułu ze względu na to, w jaki sposób opowiadania i powieści Vonneguta (rzadziej eseje) muszą, być może podobnie jak Masłowska, „się uleżeć” czy też „odleżeć swoje”, by zacząć się podobać, by trafić do konkretnego czytelnika – to ich cecha charakterystyczna; chodzi o to specyficzne, mijające z czasem odczucie, że autor jest jedynie szarlatanem, oszustem. Po trzecie wreszcie – pozostaję nadal przy wyjaśnieniu tytułu – chciałbym móc przeczytać tę książkę jako „dopełnienie” dotychczasowej twórczości, intrygującą drobnostkę albo właśnie zaginiony, odkryty po latach tekst; móc zastosować w ten sposób taryfę ulgową wobec autorki, traktując jej dzieło w kategoriach interludium, glosy, przypisu. Trudno bowiem Kochanie, zabiłam nasze koty traktować zupełnie na poważnie – w znaczeniu autonomicznej, ważnej powieści. Winny jest w dużej mierze format: to w zasadzie długie opowiadanie, rozpisane co prawda na sto dwadzieścia stron książkowego wydania, jednak zarówno rozwiązania edytorskie (duża czcionka, duże marginesy, dość mały format), jak i prosta, liniowa oraz jednowątkowa kompozycja (urozmaicona wprawdzie kilkoma ciekawymi zabiegami – o tym za chwilę) skłaniają do traktowania nowej powieści Masłowskiej jako nowelki, bardziej opowieści niż powie-


ści lub właśnie – długiego opowiadania. To książka z gatunku tych, które wydaje się między dwoma ważnymi dziełami, by wziąć oddech, a także – być może – przygotować się na jakiś rodzaj twórczego zwrotu czy przełomu. Problem więc przede wszystkim w tym, czego oczekiwaliśmy od Masłowskiej po czteroletniej przerwie. Nie sposób mówić o Kochanie, zabiłam nasze koty nie wracając co i rusz do tych ogromnych oczekiwań, jakie poprzedziły premierę książki; jednak zróbmy tu pauzę – by wyjaśnić, o czym ta powieść-opowiadanie w zasadzie jest, a również: czym jest i czym nie jest. Protagonistką jest tu Farah – neurotyczna, uzależniona od bakteriobójczego żelu do rąk dziewczyna o wielu kompleksach, obawach i nieudanym życiu seksualnym. To ostatnie staje się przyczyną obserwowanego przez czytelnika rozpadu przyjaźni z roztrzepaną Joanne, która – mimo niepochlebnej pod tym względem opinii Farah – tworzy erotycznie udany związek. Mniej więcej w połowie książki Farah trafia przez przypadek do galerii sztuki i do środowiska młodych artystów, gdzie poznaje Go – udawaną Polkę – którą w zasadzie od pierwszego spotkania darzy intensywnym uczuciem. Czy chodzi tu o przyjaźń, czy o miłość, do końca nie wiadomo, ale żadna trwała relacja nie jest możliwa, głównie przez manieryczną, zblazowaną powierzchowność Go. W międzyczasie w powieści pojawia się sama Masłowska, poszukująca nowego mieszkania i z dużym trudem pisząca nową powieść, a także Albert, wystylizowany przez Masłowską na typowego nerda chłopak o poważnych zaburzeniach psychicznych, który – chyba? – ratuje ostatecznie Farah przed pogrążeniem się w depresji (albo czymś jeszcze gorszym). Do tego w roli leitmotivu – nie, to za dużo powiedziane, raczej w roli istotnej alegorii – dochodzą tytułowe koty. Tę dość prostą fabułę urozmaicają głównie opisy snów Farah – snów, w których kluczową rolę odgrywają żerujące na szczątkach ludzkiego świata syreny, a które w niejednoznaczny sposób odkształcają rzeczywistość, przeplatają się z nią i czynią narrację trochę bardziej złożoną; podobnie zresztą jak zgrabna klamra kompozycyjna, która podważa chronologię powieściowych zdarzeń. Pod koniec powieści czytelnik zaczyna mieć wątpliwości co do tego, czy fabuła faktycznie przebiega liniowo – i jest to miła, intrygująca komplikacja. Nie zgadzam się z tymi, którzy zdążyli już orzec – spostrzegłszy tylko, że Masłowska akcję nowej powieści przenosi do wymyślonej niby-Ameryki – że Kochanie, zabiłam nasze koty odcina się od swojej „społecznej” roli zaangażowanej obserwatorki, celowo unika komentowania „naszej polskiej” codzienności, jest oderwana bądź wyabstrahowana od konkretnej rzeczywistości społecznej czy też – najprościej – od życia. Przeciwnie – gest Masłowskiej da się odczytać jako powtórzenie frazy w Polsce, czyli nigdzie Alfreda Jarry’ego, powtórzenie o tyle znaczące i przewrotne, że wygłoszone przez autorkę z Polski, tutaj urodzoną, wychowaną i piszącą (czy da się to jeszcze powiedzieć bez popadania w narodowo-tożsamościową retorykę?). Czym staje się Polska w Kochanie, zabiłam nasze koty? Owszem: czymś szalenie mało istotnym, karykaturą samej siebie, nieistniejącą krainą, której położeniem („w byłej Jugosławii”), historią („wszyscy wal-

czyli z komunizmem”) ani nawet kuchnią („klopatki”) nikt się specjalnie nie przejmuje; jest potrzebna, jest wręcz niezbędna jako punkt odniesienia (na niej opiera swoją tożsamość Go, nieodwzajemniona miłość Farah), ale wszyscy mają jej rzeczywisty kształt w głębokim poważaniu. Innymi słowy: można oczywiście powiedzieć, że „polski” kontekst nowej opowieści Masłowskiej jest nieskończenie mało istotny i potraktowany przez autorkę z lekceważeniem, ale na samo to lekceważenie i unieważnienie autorka poświęca dużo czasu i wysiłku, bynajmniej nie odcinając się w prosty sposób od problematycznej „polskości”. Inna sprawa, na ile ten ciekawy zabieg udaje się Masłowskiej rozwinąć w tak zwięzłej, skrótowej wręcz formie. Polska jako część byłej Jugosławii, Polska widziana z perspektywy emigrantki osiadłej w wymyślonej krainie – dostarcza to materiału do przemyśleń na poziomie ogólnej koncepcji, ale okazuje się w dużej mierze nieociosanym, rzuconym lekką ręką i ledwie naszkicowanym pomysłem w samym tekście. Można posunąć się do stwierdzenia – znów: wbrew niektórym czytelnikom nowej Masłowskiej – że obiektem krytycznego namysłu w Kochanie, zabiłam nasze koty jest bardziej „polskość”, tak mocno zakorzeniona w rodzimej tradycji literackiej jako coś na pograniczu groteski i bogoojczyźnianej retoryki, a mniej kapitalizm i społeczeństwo rządzone zasadą spektaklu, jak chce choćby Kinga Dunin. Bardziej jednak społeczny konkret niż steoretyzowane symulakrum. Ale w gruncie rzeczy już operowanie takimi kategoriami wydaje się nie na miejscu – jeśli wyczuwamy w nowej powieści Masłowskiej frustrację (a wyczuwamy), jeśli jej uszczypliwość i złośliwość przechodzi w ton zgoła jadowity (a przechodzi), na czym zresztą cierpi erudycja autorki (o tym poniżej), to przyczyny tych zmian, tych nastrojów szukać trzeba w ogóle na innej płaszczyźnie. Niewiele tu bowiem z jednej strony z Gombrowicza, Pankowskiego czy ironisty Pilcha (a nawet samej Masłowskiej z Wojny polsko-ruskiej...), jednak – z drugiej strony – jeszcze mniej wprost podanej, filozoficznej krytyki ponowoczesności. Nie chodzi też autorce o opis jednostkowego doświadczenia ani o uchwycenie „zwykłego” życia w jego najbardziej prozaicznych przejawach (chociaż to zdawała się sugerować w cyklu wywiadów udzielonych przy okazji premiery). Nie, Masłowska nie jest w nowej książce ani pacyfistyczna, ani skłonna do uogólnień, ani wycofana w swoim pragmatyzmie; pozostaje bojowa, nastawiona mimo wszystko przeciwko czemuś, buntownicza i w stałym napięciu. Problem, jaki mam z Kochanie, zabiłam nasze koty wiąże się głównie z tym, że pióro Masłowskiej kieruje się głównie przeciwko różnym rodzajom ludzkiej powierzchowności – skupia się wyłącznie na kwestiach lajfstajlowych. Większość książki stanowią rozbudowane opisy postaci – czy to istotnych dla narracji, czy przygodnych – oparte na zawrotnych niekiedy wyliczeniach zachowań, upodobań i cech charakterystycznych, mających naszkicować nie tylko ogólny wizerunek postaci, ale i (jak czytelnik się tego spodziewa) nadać jej swoisty rdzeń, odwołać się do głębszego, archetypicznego niemal obrazu. Przykładowo: Będą znowu chodzić na kawę, chichocząc na widok tych superprzystojniaków wychodzących z Cha-

159


se w swetrach Bossa, upychających po kieszeniach tysiącdolarówki na drobne wydatki... Na których zaraz za rogiem czekał w kabriolecie charakterystyczny typ ważących dwadzieścia kilo wolnych od zmory defekacji dziewczyn z diastemą, w beżowych mokasynach, sukienkach z brzoskwiniowego papieru i futerkach z zarodków świnki morskiej, odżywiających się wodą Perrier i zapachem czekolady... Opisy te zazwyczaj wiążą się z jednoznacznym wartościowaniem i o ile trudno zazwyczaj nie zgadzać się z ironiczną (czy wręcz kpiarską) perspektywą Masłowskiej, o ile nie da się nie docenić językowej sprawności opisów i wyliczeń, o tyle trudno powstrzymać się od wrażenia, że te wyliczenia i opisy służą w gruncie rzeczy wywołaniu obrazów dość oczywistych, stereotypowych, znanych nam wręcz zbyt dobrze; jest tak, jakby Masłowska nie mogła znaleźć ujścia dla swoich własnych intuicji – jakby przystawiała do zasadniczo prostych obserwacji pisarskie narzędzia nieadekwatnej skali, nieproporcjonalnego kalibru. Co ciekawe, bohaterem negatywnym – tak, u Masłowskiej jest taki – pozostaje w Kochanie, zabiłam nasze koty nie niezdarna i roztrzepana Joanne, nie hungarysta z zaczeską, nie neurotyczna i pełna fobii Farah, ale całe środowisko artystów spotkanych przez protagonistkę w galerii. To dla nich nie ma żadnego usprawiedliwienia, oni stanowią jednoznacznie negatywny punkt odniesienia, w nich skupiają się wynaturzenia i deformacje charakterystyczne dla niby-Ameryki stworzonej przez Masłowską, i chociaż trudno bronić tworu w tak oczywisty sposób nierzeczywistego, czytelnik nie do końca rozumie, czemu tyle energii i wysiłku autorka poświęca właśnie tej grupie. Nasuwa się na myśl naiwne być może pytanie: czy w onirycznej, fantasmagorycznej rzeczywistości przedstawionej przez Masłowską ci żenująco-pocieszni, nieudani artyści zjarani trawką są naprawdę przyczyną wszelkiego zła? Oczywiście, można by kłócić się o to, że podane nam wprost spostrzeżenia zostają przefiltrowane najpierw przez oczy Farah – z jej wszystkimi kompleksami, niespełnionymi ambicjami i obawami. Rzecz w tym, że nawet jeśli tak jest, to Masłowska nie proponuje czytelnikowi nic ponadto – przyjęcie maski powieściowej postaci raczej spłaszcza niż wzbogaca narrację, nie dowiadujemy się niczego nowego ani o Farah, ani o jej otoczeniu (chciałoby się powiedzieć, że ta postać od jakiejś dziesiątej strony książki jest już gotowa, domknięta). Bohaterka okazuje się do tego tak komiksowo przerysowana, że nie sposób posądzić ją o erudycję i spostrzegawczość samej pisarki (która występuje zresztą na kartach własnej powieści, odgrywając rolę siebie samej – jeszcze jedna przesłanka, by opisy postaci czytać zgodnie z tym, co autorka podaje nam wprost, a nie od razu wbrew, na przekór, ratując Masłowską przed Masłowską). Próżno szukać w Kochanie, zabiłam nasze koty – i tu docieramy do największego zgrzytu, największej bolączki czy najcięższego grzechu – jakiegoś głębszego wglądu w środowiska artystów, hipsterów i młodych intelektualistów. To nie przenikliwa krytyka z Mapy i terytorium Michela Houellebecqa, to nawet nie zgrabna parafraza – Masłowska krytykuje wynaturzonych artystów, podobnie jak całą popula-

160

cję swojej fantasmagorycznej Ameryki, wyłącznie za „styl życia”, za językowe nawyki i egzaltację. Chodzi o powierzchowność: o zbiór zachowań, które są być może irytujące, a nawet interesujące (w takim samym sensie, jak podsłuchany na ulicy nawyk językowy albo szczególnie symptomatyczna gafa popełniona przez polityka), mogą przy tym niewątpliwie prowadzić do osobistej traumy – ale cóż, wiemy to i bez Masłowskiej. Dla tych, którzy nie widzą pod postaciami przedstawionymi przez autorkę ich „rzeczywistych” pierwowzorów, książka Masłowskiej to wyliczenie objawów bez głębszej analizy – dla tych zaś, którzy je dostrzegają (bądź chcą je dostrzec), Kochanie, zabiłam nasze koty proponuje perspektywę dość oczywistą, niemalże stereotypową (bo i na stereotypach opartą). Tak czy inaczej czyta się tę powieść jako wypis z kolejnych, coraz bardziej groteskowych językowych nawyków. Ktoś powiedziałby: to dobrze, Masłowska uważnie słucha otoczenia i z samej codzienności języka odczytuje problemy naszej współczesności. I owszem, czasem jej się to udaje – gdy w fenomenalny sposób nasyca wypowiedzi swoich bohaterów niezgrabnymi kalkami z angielskiego: czy lubiłaś tę wystawę?, pyta jeden z uczestników wernisażu (do czego to komentarz: do tego, w jakim stopniu nasza codzienna komunikacja jest zapożyczona w obcym języku, czy też do kwestii bardziej literacko-przekładowych?). Jednak to, niestety, zdarza się rzadko. Przez większość czasu mamy do czynienia, jak wspomniałem powyżej, z rozbudowanymi – nie, z rozbuchanymi wręcz – opisami różnych ludzkich powierzchowności, opartymi na enumeracjach i spiętrzeniu doraźnych obserwacji. Pierwszy problem polega na tym, że za błyskotliwym opisem nic się nie kryje; przywołajmy znów cytowany fragment o kobietach ważących dwadzieścia kilo, odżywiających się wodą Perrier i zapachem czekolady; albo też poniższy fragment, skądinąd oparty na zabawnym pomyśle – jednym z ciekawszych w całej książce – ale działający wedle tego samego mechanizmu: „Dziewczyna pielgrzyma”, to ona zapładnia w ostatnim sezonie wyobraźnię projektantów. Louboutine [pisownia oryg. – przyp. red.] wypuścił serię świrniętych czółenek inspirowanych przeciwodciskowymi sandałami ortopedycznymi, a Vivienne Westwood proponuje do nich białe grube męskie skarpety z wizerunkiem skrzyżowanych rakietek do tenisa na kostce albo po prostu bose stopy, pokryte trądem i przewiązane kraciastą chustką do nosa. Włosy w tym sezonie mają być nieświeże, „nieatrakcyjne”, obowiązkowo: „przetłuszczający się” make-up, suche, najlepiej popękane podczas całowania krucyfiksu wargi, lekkie samookaleczenia. Z daleka myślisz, że to jakieś zwariowane damulki, co przyszły tu na kolanach z Lourdes głosić słowo Chrystusa, jednak jak spojrzy się z bliska, widać łyskające spomiędzy poliestrowych warg perłowe zęby, warte więcej niż twoja dusza, ba, niż całe twoje gówniane istnienie. Albo ten: Piątek! Strzeżcie się wszyscy niepijący, niepalący, nieatrakcyjni seksualnie, neurotyczni, zaburzeni, pogrążeni w depresjach, nieposiadający na Facebooku pięciu milionów przyjaciół. Starzy, karmiący piersią i niemo-


gący przez to się nawalić, nieposiadający lamborghini, grubi, niekorzystnie wyglądający w składających się wyłącznie z ramiączek sukienkach i spodenkach uszytych z samego paska. Kryjcie się: nieopaleni, nieposypani brokatem, nieumiejący piszczeć, ciężarni, poruszający się na wózkach, ci z cellulitem i nadmierną potliwością, bulimicy, chcący w spokoju pustoszyć lodówkę, pracoholicy, muszący napisać dodatkowy, niepotrzebny nikomu do niczego raport, komputerowcy, napierdalający mutanty pikselową maczugą i wszelkiej innej maści kopciuchy i frajerzy. Obserwacje są tu rozległe, opisy – bogate, nieraz trafne, ale wnioski – zupełnie nijakie. O ile Masłowskiej udaje się, jak sądzę, powiedzieć coś na temat „polskości”, „obcości języka”, etc., to jej narracja zostaje gruntownie zdehumanizowana – żadna z postaci nie ma w zasadzie znaczenia dla tego, co w książce najciekawsze, jakkolwiek paradoksalnie by to nie zabrzmiało. I może tak miało być – kłopot w tym, że cały repertuar retorycznych i stylistycznych narzędzi, wtłoczony przez Masłowską w ramy takiej skromnej w gruncie rzeczy formy, okazuje się nie przystawać do celów i ambicji, do ram narracji i do płaszczyzny, na której Masłowska proponuje jakiś rodzaj krytycznej refleksji. Innymi słowy, kłopot w narastającym poczuciu rozwleczenia. Chciałoby się przeczytać Kochanie, zabiłam nasze koty albo w wersji rozszerzonej i reżyserskiej, albo w postaci bardziej, nazwijmy to, esencjonalnej. W tym miejscu docieramy do kwestii może mniej znaczącej niż powyższa, za to o wiele bardziej kłopotliwej: przez autorkę przemawia tyle nieopanowanych frustracji, a jej obserwacje pozostają na tyle powierzchowne (chociaż może źle wskazuję przyczyny tego, o czym chcę powiedzieć), że nawet jej fascynująca zazwyczaj stylistyczna biegłość i sprawność warsztatu najzwyczajniej w świecie zawodzą. Żarty wplecione w narrację okazują się nie tylko nieśmieszne, ale i wulgarne bądź żenujące i prostackie. Choćby ten:

Jed akurat wyszedł na lunch (na który zjadał zazwyczaj dziesięć kieliszków wina w pobliskim barze) (zostawiając kieliszki) (były zbyt bezalkoholowe!) (...). I nie pomoże wyjaśnienie, że autorka przyjmuje na moment maskę swojego bohatera, że przemawia jego językiem: nie dość, że takich – nie waham się użyć tego określenia – kwiatków jest tutaj wiele, to jeszcze rozrzucone są zupełnie przypadkowo, jakby Masłowska rzucała na oślep puentami i ripostami skleconymi w pośpiechu, w zmęczeniu, w ogólnym zniechęceniu, a zarazem w pewnej – ledwie wyczuwalnej – desperacji. W tej chwili poniższa recenzja wydaje się chyba jednoznacznie negatywna. Może więc Kochanie, zabiłam nasze koty ostatecznie mi się nie podoba? Ale to chyba nie do końca tak; to nadal Masłowska, może doraźna i pospieszna, może w nie najlepszej formie, może rozczarowuje, a wręcz zawodzi tam, gdzie – patrz: styl i erudycja – absolutnie bym się tego nie spodziewał. To jednak nadal coś dużo ciekawszego od większości prozy powstającej współcześnie w Polsce. Czytelnik znajdzie tu zbawienną odrobinę szaleństwa, kilka bardzo trafnych „językowych obserwacji”, parę ciekawych pomysłów (Polska w Jugosławii pozostaje do przemyślenia), zabawnych żartów, głębszych myśli, wreszcie zgrabną puentę (dość przewidywalną, ale i tak w jakiś sposób satysfakcjonującą). Jeśli jestem o coś na autorkę zły, to nawet nie o zawiedzione oczekiwania: raczej o to, że muszę od nich nieustannie uciekać w sferę dziwnej nieokreśloności, w której nowa Masłowska nie jest ani szczególnie zła, ani wybitnie dobra. Mam pretensje o letniość, o przesadną zwięzłość; o to, że ciągle – bezwiednie i wbrew sobie – produkuję i projektuję wizje w rodzaju tego odnalezionego po latach opowiadania Kurta Vonneguta. Po co – po to, by usprawiedliwić autorkę? Czy po to, by odwlec moment stwierdzenia, że autorka Pawia królowej przygasła i przycichła, straciła moc i „innego końca Masłowskiej nie będzie”? Nie, to chyba jeszcze nie to.

• Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty, Oficyna Literacka Noir Sur Blanc, Warszawa 2012, 160 s.

161


Żywe linie

Marta Koronkiewicz

Wydane niedawno Czerwie to druga książka poetycka Joanny Oparek, na tyle jednak różna od poprzedniej (Po kostki w niebie) – i o tyle od poprzedniej ciekawsza i dojrzalsza – że może być czytana jako rodzaj otwarcia. Na tomik składają się dwadzieścia cztery wiersze i tytułowy, złożony z dwudziestu jeden części poemat. Jedną z rzeczy, które szybko zwracają uwagę w wierszach Oparek, jest szczególna umiejętność rysowania obrazów – przedmiotów, sytuacji – sprawiających wrażenie bardzo czystych, wyraźnych. W żadnej mierze jednak Oparek nie jest poetką opisu – efekt zostaje wywołany nie przez precyzję deskrypcji, a przez precyzję selekcji, wyławianie detali mających szczególną moc metonimii. Autorka Czerwi umiejętnie wybiera elementy nieoczywiste czy nienachalne, z zaskakującą jednak wyrazistością przywołujące całe złożone obrazy, sceny, koncepcje. Przykładem takiej pracy plastycznej może być wiersz Jeden, mający w sobie coś z utrzymanego w bieli i błękicie pejzażyku marynistycznego. Jeszcze ciekawsze wydają się w tym względzie wiersze sugestywnie erotyczne, których ość opiera się na jednej, wyraźnej linii (nasuwając na myśl grafiki Matisse’a), wyznaczonej głównie przez układ ciała – przebiegającej wzdłuż kręgosłupa. W wierszu Jej na dole to linia pionowa: Wszystko zrobiłam mu w najlepszej wierze jak umiałam najlepiej jednak bez wyrzeczeń (...) ale z głową do góry z prostymi plecami godnie bo wtedy piersi wyglądają ładnie

162

aksamit z lewej strony jest błyszczący śliski noga od stołu od dołu jest monumentalna Pion przebiega wzdłuż prostych pleców, równolegle do nogi stołowej, w górę od głowy wyciąganej do góry, w dół – po żabią perspektywę; rolę samej linii Oparek podkreśla, mówiąc o możliwości odwrócenia kierunku: są takie które stają na głowie wiszą głową w dół. Relacje dołu i góry badane są też w wierszu Nisko, w którym obraz skupia się przy ukośnej, lekko wygiętej linii pleców: Kiedy tak leżę na podłodze twarzą do utraty nikt nie dorasta mi do pięt tureckie dywany układają się ziemia się układa ciało upada tak ładnie tak mu jest wygodnie uderzam lekko czołem o podłogę wypinam tyłek i kłaniam się Bogu mówię mu: Och Kochanie jesteś cudowny! W wierszu zwraca uwagę zwłaszcza leżenie twarzą do utraty – jednocześnie uwypuklające tradycyjną aksjomatykę dołu, kontekst religijny (twarzą do Mekki) i seksualny (do utraty tchu). W obu wierszach, a także na przykład w Liczbach (Którego kocham gdy trzyma/ rękę na moim tyłku tak jakby mój tyłek/ należał do niego jakby jego tyłek/ był zaraz po moim który jest tuż pod nim (...) wszystko tak czy inaczej przecięte na pół) ułożenie ciała koncentruje w sobie wszystkie przywołane w wierszu odniesienia, samo w sobie staje się komentarzem.


Wyobrażony układ ciała – choć bardzo realistyczny – podlega procesowi „uabstrakcyjnienia” w układ linii, który wtórnie nakłada się na obrazek, w jakiś sposób go uznakowiając (przywołując miary, kierunki, układ odniesienia). W innych wierszach dostrzeżenie punktu, w którym zbiegają się czy ku któremu dążą linie, pozwala rozpoznać relacje między wymienianymi osobami – ta najważniejsza będzie je ku sobie przyciągać, jej kontur będzie wyraźniejszy. Innymi słowy, wychodząc od przyjętej pozycji i rozpisując ją na układ kresek, bohaterka wierszy Oparek opisuje swoje relacje – z mężczyzną, z Bogiem, ze sobą samą (dukty mrówek wędrujących po plecach z wiersza Exodus). Poetka podkreśla więź między dosłownym i przenośnym znaczeniem słów „postawa”, „pozycja”: przyjąć je to wyrazić stosunek wobec czegoś lub kogoś, odpowiednio się wobec tego kogoś lub czegoś ustawiając, układając (układać się/ w nieprzyzwoitych pozach szczęścia/ choć nikt nie patrzy/ szczęście powinno być ładne/ i seksowne). Centralna pozycja „pozycji” staje się jeszcze wyraźniejsza, gdy zwrócić uwagę na użycie przez Oparek słów „przylegać”, „lgnąć”. Pierwsze z nich pojawia się w z najlepszym w tomie wierszu Kara: Kara jest lepsza od winy czuję doskonale te razy wchodzą w duszę dobrze wchodzą w ciało kara jest lepsza od winy wina jest pospieszna kara jest długo długo jest o niebo lepsza przylega lepiej wolniej się posuwa jest większa i przejmuje mnie do głębi wina jest powierzchowna w upadku cesarstwa jego konanie było najpiękniejsze te upojone lwice w szczerozłotych klatkach udające kobiety na oczach chrześcijan tak przewieź mnie po mieście kara jest triumfalna Triumf z ostatniego wersu – triumf doświadczanego ciała, triumf specyficznie uległej kobiety – wynika jakby z koncentracji na/przy ciele: faktu, że na nim, wzdłuż niego (jak razy) skupiają się linie, z wystawienia na pokaz (bycie obwożonym – jak obnoszenie się). Przyleganie łączy się tu z uleganiem – też w znaczeniu bycia poddawanym (czemuś lub komuś); bycie poddanym oznacza zaś znalezienie się w dość konkretnym położeniu czy ułożeniu. Ze skupienia na układzie wynika pewna statyczność niektórych wierszy Oparek, kontrastowana z potoczystością niewstrzymywanej interpunkcją frazy. Jak było widać w wierszach Nisko czy Kara, Oparek splata erotyzm z religią – do tego tematu wrócę później, nie sposób jednak nie zauważyć, że takie połączenie łatwo rodzi egzaltację, rzecz często kojarzoną z tzw. poezją kobiecą. W wierszach Oparek trzeba zwrócić uwagę na ciekawy zabieg, czyli coś, co można by określić gestem mitygowania się: lekkiego ironizowania, stwierdzania oczywistości, racjonalizowania. Pozwala on niejako „wyrównać bilans”, dzięki niemu wydźwięk wielu wierszy jest ostatecznie zaczepny, a równocześnie jakoś upewniający; tak jak rodzajem pewności (słowa? języka?) jest podkreślanie wyrazów przez dwu- czy trzykrotne ich po-

wtarzanie: teraz jest dobrze dobrze monotonnie; kara jest długo długo jest o niebo lepsza; a teraz pokaż język no proszę pokaż mi go pokaż; pięknie pięknie (w innych wierszach zdarzają się powtórzenia wyrazów na przestrzeni większej niż wers). Podwojenia takie (jedna z częstszych figur w Czerwiach) wstrzymują na chwilę rozpędzone zdawałoby się wersy, przypominają o wspomnianej wcześniej statyczności, w chwili spowolnienia ukazują przyjętą pozycję czy pozę. Samo mitygowanie się także przypomina o tej parze – zamieniając wystudiowaną, egzaltowaną pozę na powrót w naturalne położenie. Geometryzacje, które można odczytać z wierszy Oparek, stanowią na pewno jakiś rodzaj uprzedmiotowienia ciała. Można je jednak potraktować jako metodę upraszczania pewnych złożonych układów znaczeń lub relacji, swoistego utrwalania ich w formie nibydiagramu. I choć lektura niektórych fragmentów nasuwa banalną myśl o śmiałości tych wierszy, wszystkie wymienione wyżej chwyty i zabiegi powodują, że odwaga w ogóle nie jest kategorią, wobec której – po którejś stronie – miałaby ustawiać się poetka. Jak pisałam, oprócz krótszych wierszy tom zawiera tytułowy poemat – na tyle inny i osobny, że wymaga właściwie odrębnego komentarza. Notka na skrzydełku – autorstwa Adama Wiedemanna – przynosi informację, że główna bohaterka Czerwi to ciotka poetki, wierząc poematowi – zgwałcona jako dziewczynka przez niemieckiego żołnierza. Staruszka-dziewczynka, której on wepchnął do środka wojnę. Czerwie formalnie znacznie różnią się od reszty tomu. Oparek, szukając środków do opowiedzenia historii, w której mieszają się wielka brutalność i wielka delikatność, historii, którą trzeba opowiedzieć i czule, i mocno, odwołuje się do dykcji nasuwającej skojarzenia z poezją Tadeusza Nowaka (przypomnianej ostatnio dzięki wyborowi Bohdana Zadury). Julka, bohaterka poematu, jest jednocześnie staruszką i dziewczynką: jakby trauma wojenna utrwaliła istnienie skrzywdzonego dziecka, którym coraz starsza, wyrastająca z niego kobieta zajmuje się i opiekuje. Julka z poematu istnieje na świecie, choć właściwie jej nie ma – w tym tragicznym wstrzymaniu, podwojeniu; istnieje, choć wolałaby już nie – co dzień wygląda śmierci, która wydaje się jej (zawieszonej między starością a dzieciństwem) nie dostrzegać. Podwójny modus istnienia ujawnia się dodatkowo wraz z narastaniem lub zanikaniem pewnego rodzaju naiwności obecnej w poemacie (w obrazach, stwierdzeniach), która czasami ustępuje miejsca nagłej, nawet okrutnej ironii. Oparek nie stara się opowiedzieć wszystkiego, nie szuka spójności. Narracja poematu budowana jest przez zestawianie pojedynczych scen, fragmentów piosenek, parafraz modlitw (Zdrowaś Julka lęku pełna/ a Pan obok/ gdzieżeś ty pomiędzy drzewami zostawiona/ koniec żywota twojego skonaj); dominacja zdań prostych podkreśla brak ciągu przyczynowego, odstępowanie od ustalania relacji między faktami. Czerwie poruszają zwłaszcza czułością opisu samej Julki – Oparek przywołuje bardzo trafnie zaobserwowane drobne czynności: przekładanie wyprasowanych prześcieradeł w szufladach, samotne picie her-

163


baty przy stole, w wysprzątanej kuchni, spowiadanie się z kawałka ciasta – czynności, które z nagłą wyrazistością wywołują obraz codzienności samotnej, starej kobiety. Jej gesty pełne są troski – niezależnie ku czemu skierowane, choćby miało to być ostrożne układanie pierogów na talerzu. Ostatnia, XXI część poematu zmienia perspektywę i zdaje się przyłączać Czerwie do poprzedzających je wierszy: Pod krzakiem porzeczki wyrzygałam całą moją wiarę wina przebaczeniem się zasłania rękawem wytarłam usta poszłam przeszłam pole najadło się chleba Tu znika główna bohaterka, a wraz z nią przypisana jej delikatność, na plan pierwszy wychodzi narra-

torka i jej doświadczenie: kolejne pokolenie i jego (nie)radzenie sobie z pamięcią rodzinną; utrata wiary. W jednym z wierszy z początku tomu znajdujemy porównanie ciała do chleba żywego, kwaszonego, jakby w przeciwstawieniu do katolickiego przaśnego chleba – ciała Chrystusa. Tu, na końcu książki, ów „martwy” chleb wyrzyguje się na pole, źródło ich obu. Kwestie wiary – i jej odrzucania – spinają tomik w całość, pozostają jednak nienachalne, jakby w tle wszystkich innych poruszanych w nim kwestii. Czerwie to książka zaskakująca, bardzo dojrzała. Choć lista tematów wydaje się niebezpieczna: wiara, erotyzm, miłość, trauma wojenna – poetka unika egzaltacji; choć mówi z kobiecej perspektywy – nie dotyczą jej stereotypowe klisze poezji kobiecej. Nawet po drugiej czy trzeciej lekturze tomiku czytelnik zostaje z wrażeniem pewnej niezobowiązującej prostoty – a równocześnie czuje, że miał kontakt z czymś szalenie precyzyjnym, dopracowanym, wyliczonym. Czerwie dają się wyobrazić jako szybki, ale staranny sztych: miejscami tylko sugerujący kształty, miejscami zaś znacząco wyraźny. Patrzenie na niego – śledzenie tych żywych linii – zwyczajnie wciąga.

• Joanna Oparek, Czerwie, WBPiCAK, Poznań 2012, 66 s.

164


Post (tenebras lux)

Jakub Skurtys

Chciałbym mówić bardziej sobą, gibko mieszać wyobraźnię z popkulturą, bakłażany z sokiem pomarańczowym. Pożegnać się z myślnikami i sonetami – wróżył sobie Bartosz Sadulski w wywiadzie przeprowadzonym przez Agnieszkę Mirahinę, opowiadając o planach na debiutancką książkę. Ta rozmowa miała miejsce w roku 2010, po wydaniu przez młodego twórcę arkusza Artykuły pochodzenia zwierzęcego w pamiętnym – ostatnim w takiej formie – „Połowie” w Biurze Literackim. Sadulski długo nie mógł doczekać się debiutanckiej książki, a jego tom wciąż napotykał na kolejne przeszkody. I tak, ciekawi, choć wcale nie bardziej sprawni poeci w osobach Rafała Gawina, Krzysztofa Szeremety czy Marcina Biesa zdążyli zadebiutować w różnych wydawnictwach, Sadulski zaś musiał odczekać swoje. Trudno wyrokować, czy był to czas potrzebny czy stracony. Z jednej strony wiersze z arkusza miały niewątpliwy urok i szkoda, że taka np. implozja nie trafiła do tomu, a autor postanowił poświęcić ją na rzecz zupełnie nowych tekstów. Jest w każdym razie wiele utworów Sadulskiego, które krążą w różnych formach po internecie i jakkolwiek można by je uznać za juwenilia, dobrze obrazują właśnie przejście między arkuszem a debiutanckim Postem. Wróżył sobie Sadulski więcej popkultury w tekstach, więcej mieszania danych ze świata z wewnętrznymi przeżyciami oraz postępujące wyzwalanie się z konwencjonalnych form. I trzeba powiedzieć, że wszystkie te założenia spełnił. Pop wkrada się już w pierwszym – swoją drogą bardzo udanym – wierszu dojczland, gdzie Gary Lineker sąsiaduje z nazwiska z Martinem Heideggerem, a problem Holokaustu przeplata się z piłkarskimi metaforami:

gary lineker powiedział że piłka nożna to taka gra w której dwudziestu dwóch mężczyzn biega za piłką a na końcu i tak wygrywają niemcy czy gary lineker wiedział że śmierć jest mistrzem z niemiec? czy wiedział że niemiec niebieskie ma oko trafi cię celnie? czy gdyby wiedział powiedziałby inaczej? (dojczland, s. 6)

Całość skupiona zostaje ponadto wokół przejęzyczenia, które w dalszej części wiersza można by nazwać też prze-widzeniem. Za przypadkowością (para)frazy śmierć jest mistrzem z niemiec podąża bowiem refleksja o mocy złudzenia przy okazji zdjęcia Hitlera. I chociaż wiersz biegnie pozornie na oślep, co chwilę gubiąc trop i na prawach asocjacji z jednego słowa rozwija kolejne myśli, jest wewnętrznie spójny, podobnie jak pozostałe teksty w tym tomie. Tę spójność – przy całym dezinformacyjnym potencjalne, przy rozrastającej się z każdym wersem plątaninie – uznać trzeba za znak warsztatu Sadulskiego. Bez wątpienia młody twórca potrafi prowadzić swój wiersz, wyprowadzić czytelnika na manowce, a później umiejętnie go zawrócić, zmuszając do głębszego zastanowienia nad poprzednim zdaniem. Z formą zagrał sobie poeta najdosadniej w pękniętym sonecie, w którym zachował klasyczny układ wersów, ale na każdy z nich poświęcił jedno słowo. Mamy więc do czynienia ze strzępami komunikacji,

165


z monologiem, który wydarza się w sytuacji rozstania czy też po odejściu bohatera. I choć kierowany jest do kogoś, wyklucza możliwość powrotu (a tym samym zakotwiczenia owego komunikatu). Pęknięcie zdania, które rozpada się na kolejne wersy, idzie w parze z pęknięciem sonetu (jako formy) i pęknięciem dialogu (także jako sytuacji egzystencjalnej). Podmiot tych wierszy zostaje ostatecznie sam, obserwuje świat i miesza przeżycia, ale nie potrafi się otworzyć, a jego komunikacja to szereg erotycznych rozbłysków i roszczeń w przesyconym informacjami świecie, w którym Yeats wymienia się z dr. House’em, a shoegaze z hasłami społecznymi. Swoisty pop tych utworów wpływa również na sposób miksowania składników. Ilekroć Sadulski zbliża się do nadmiernej egzaltacji lub ociera o sentymentalizm, umiejętnie banalizuje swój wywód, wprowadzając wyrażenia z innego rejestru polszczyzny albo też z innego lifestyle’u (jeśli wziąć sobie do serca wiersz freelans), gdzie nie ma już miejsca na uczuciowość i głębsze refleksje. Dzięki takiemu ustawieniu dykcji można odnieść wrażenie, że utwory warszawskiego poety wciąż dokądś pędzą, nie pozwalając zdaniu obrosnąć w znaczenia: nie liżę nawet kopert a pieprzyć chcą mnie tylko geje mam dwanaście tysięcy i jeszcze trzy miesiące mogę zacząć palić tylko po to żeby o coś prosić na świecie nie ma ognia są setki pustych słów którym nadaję sens wypowiadając je w odpowiednim momencie (post, s. 13)

Poziom skomplikowania narracji wymaga zarazem od czytelnika ciągłych zwrotów, każe nie tyle nawet zatrzymać się, co powtarzać, nie obiecując żadnej tajemnicy, sensu czy znaczenia. Ta paranoiczna sytuacja odpowiadałaby w jakimś stopniu kondycji człowieka w epoce, powiedzmy, późnej nowoczesności, bo (...) oto wiersz/ na czasy trudne jak krzyżówka w przekroju (aneksja, s. 30). Post to u Sadulskiego zarówno głodówka (pozbawiona religijnych konotacji), jak i coś po prostu dziejącego się po. W tytułowym wierszu spotykają się oba te znaczenia, a problem polega na tym, że „odpowiedni moment” na zabranie głosu nie nadchodzi i wobec tego słowa i poszczególne gesty pozostają puste. Gdyby zrekonstruować sytuację komunikacyjną w post (ale również w m & m’s, aneksji czy w ważne są tylko dziewczyny których jeszcze nie mamy), otrzymalibyśmy nadawany w próżnię monolog, być może nawet kierowany do kogoś (partnerki, kochanki, przyjaciela, czytelnika), ale niedający się odczytać, nieznajdujący po drugiej stronie słuchacza. W związku z tym bohater wierszy robi woltę w siebie: to jest straszne i dlatego piękne kieruję się snami bo w nich idę w nieskończoność i pozostaję nietknięty (m & m’s, s. 23)

166

Ta wolta poparta jest przez cały czas ubezpieczaniem własnej podmiotowości, stawianiem się w centrum na wzór wielkiej maszyny filtrująco-przypominającej. Obok doświadczeń erotycznych powracają u Sadulskiego liczne aluzje do lektur (H. Blooma, B.E. Ellisa z American Psycho, czy – szczególnie – Paula Celana) oraz trafne diagnozy rzeczywistości. Trudno jednak wyciągnąć z tego tomu myśl przewodnią, poza takową może, że żyjąc w czasach post, żyjemy równocześnie w czasach postu i karnawału, gdy doskwiera nam brak i przesyt, a relacje międzyludzkie mają w sobie więcej z gry (tej sportowej i tej językowej), niż jesteśmy w stanie przyjąć. W stronę takiej konkluzji prowadziłaby piłkarska klamra, rozpięta między wierszami dojczland i puchar zdobywców pucharów (s. 37), gdzie padają znamienne frazy: jest kolej rzeczy która się nie spóźnia/ nikt nie pyta wszystko chyba jasne/ najpierw odbezpieczam chwilę później/ gasnę. Przerwana gra w komunikację i symulowanie bliskości (nie musisz mi ufać lecz radzę uwierz), splata się tu znowu z metaforyką erotyczną, a pragnienie działania wymienia z bezradnością; autodestrukcja to tylko następstwo bycia jako rozbłysku. Wbrew ironicznej recepcie na życie: my nie jest komórką społeczną najmniejszą komórką jest m300 – to proza życia – powinniśmy się z tego wszystkiego śmiać (freelans, s. 20)

– po takich frazach raczej nie jest nam do śmiechu. Również dlatego, że wiersze Sadulskiego są pisane bardziej na poważnie, niż się z początku wydaje, a ironia i pop szybko przechodzą w skalę molową. Joanna Orska z dużą przenikliwością zauważała, że teksty z Artykułów... miały wszystko, co składać by się mogło na hit, gdyby kategoria taka istniała w świecie poezji. Post również poddaje się takiej interpretacji – jest do granic współczesny, obeznany ze stylami pisania i trybami lektury, po części wyczytany, po części zmiksowany z materiału dostępnego młodemu twórcy (a więc komuś, kto intensywnie przeżywa coraz bardziej chaotyczny i zblazowany świat). To jednak, jak Sadulski wykorzystuje znane czytelnikom techniki narracji, jak puszcza oko i jak prowadzi wiersz, świadczy tylko na jego korzyść. Im głębiej się wczytać w ten tom – w pierwszej lekturze dość łatwo przyswajalny – tym więcej wyrazistości nabiera każdy utwór. Może więc nie jest to jeszcze materiał na hit, ale na pewno wystarczy na kilka nieźle brzmiących singli.

• Bartosz Sadulski, Post, WBPiCAK, Poznań 2012,

40 s.


Zamieszkać w poetyce Paweł Mackiewicz

Horror poeticus, nowa książka Piotra Śliwińskiego, opatrzona została podtytułem Szkice, notatki. Podtytuł ten może się wydać czytającemu zapowiedzią minimalistycznie przez autora obmyślonej kompozycji książki tudzież jej celów: niewykluczone wszak, że tym razem – inaczej niż w poprzednich publikacjach – nie zależało krytykowi na stawianiu kompleksowej i systematycznej diagnozy literatury (poezji) polskiej po Świecie na brudno (2007). Nie każda książka krytyczna musi przecież dążyć do syntezy wyodrębnionych przez piszącego i poddanych refleksji problemów – nie każda ma typować zhierarchizowaną (jakoś, np. podług ich wagi albo środowiskowej popularności) listę zjawisk literackich, proponować nam spójny, samowystarczalny zestaw odpowiedzi, rozwiązań czy choćby postulatów. Bywają – nie mniej wartościowe i udane – publikacje, które zamiast upraszczać i generalizować (jakże częste to praktyki krytyków w ostatnich latach), precyzują i komplikują. Zamiast podobać się i zalecać (także „metodą”, językiem krytycznym), a czasem przemilczać, wsłuchują się w języki literatury, dostosowując do nich krytyczny idiom, nade wszystko zaś, oceniając, uważnie szacują „za” i „przeciw”. Zamiast oddalać wątpliwości i zażegnywać spory, wzniecają dyskusje. Mnożą pytania, zaszczepiają w czytelniku mądrą i twórczą niepewność. Właśnie pośród książek tego drugiego rodzaju, jak sądzę, swoje miejsce znajduje Horror poeticus. W tym również sensie wydaje się on kontynuatorem linii – jednak bardziej całościowo ujmujących obraz współczesnej polskiej poezji – Przygód z wolnością oraz Świata na brudno. Horror... to – w genologicznym i tematycznym aspekcie – zasobne krytycznoliterackie varia. Do (pod) tytułowych szkiców i notatek dodać należy jeszcze (co najmniej) esej, recenzję, interpretację (jednego) wiersza (aż trzy teksty tego typu, finezyjne, odkrywające tajniki analityczno-interpretacyjnego warsztatu krytyka, dotyczące wierszy poetów artystycznie niespecjalnie blisko ze sobą spokrewnionych: Tadeusza Micińskiego, Jana Lechonia i Aleksandra Wata), polemikę, rozmowę. Tematyka tomu okazuje się równie różnorodna, a godna podziwu jest rozmaitość wątków i zagadnień. XX-wieczny klasycyzm „po klasycyzmie”

– oraz klasycyzm wobec modernizmu. Polityczność i literatura zaangażowana. Sensowność nagradzania literatury (celowość istnienia nagród literackich – na przykładach pierwszych rozdań Nagrody Literackiej „Gdynia”) i mechanizmy jej hierarchizowania. Problem przemiany samej literatury i jej roli w społecznym komunikowaniu w (i po) roku 1989 oraz odniesienie tychże przeobrażeń – swego czasu mocno fetyszyzowane – do innej przełomowej daty, roku 1918. W konsekwencji porównanie – a konkluzywnych porównań, wypada przyznać, dotąd nie było wiele – literackich dekad następujących bezpośrednio po 1918 i po 1989. Piotr Śliwiński po raz kolejny pyta o przyczyny dzisiejszego upadku autorytetu literatury i drastycznego obniżenia ważkości (przydatności, w osądzie zbiorowym) jej języków. Na pytanie to odpowiada jednak już nie z perspektywy krytyka towarzyszącego najnowszej literaturze i świadka bieżących wydarzeń historycznych, ale raczej z punktu widzenia historyka literatury, dla którego XX wiek to zamknięta, gotowa poddać się badaniom całość. A rozpoznanie podobieństw i, co chyba ważniejsze, rozbieżności między rokiem 1989 i 1918 można uznać za taktykę kluczową dla zrozumienia sytuacji literatury w dziesiątej dekadzie i pierwszej. Ciekawe, że pod koniec obu dziesięcioleci, po pierwszych manifestach młodoliterackiego indyferentyzmu, po udławieniu się [przez młodych poetów – przyp. PM] strywializowanym romantyzmem lat Wielkiej Wojny i Stanu Wojennego – następuje cichy powrót świata do literatury, nie dla wszystkich chyba oczywisty, a mimo to ewidentny. Wraz z nim literatura – poezja – winna powoli i chociaż w pewnej mierze odzyskiwać wpływ, jaki niegdyś wywierała na postawy swoich czytelników, choć częściowo odtworzyć ich wiarę w skuteczność i społeczną użyteczność poezji. Niczego podobnego nie da się jednak współcześnie zaobserwować. Upadek autorytetu poezji w ogóle łączy krytyk z brakiem społecznego mandatu dla wierszy pisanych w odpowiedzi na aktualne wydarzenia (niekoniecznie polityczne, rzecz jasna). Z niedostatkiem zaufania dla poezji okolicznościowej i z jej nieobecnością po roku 1989. Nieobecność ta wiąże się, co jest bardzo intere-

167


sujące, z inną luką, odnotowywaną przez Śliwińskiego w ostatnim dwudziestoleciu: Paradoksalnie, w związku z tym właśnie brakiem (brakiem wiary [w poezję]) występuje także inny brak – poezji konstruktywnej. Mamy dekonstruktywną, lecz nie mamy peiperyzmu, który był nie tylko wielką budową literatury, ale zdobył się również na wielkie wyznania uczuć obywatelskich (s. 49). Niedostatek literatury, która – wzorem awangardowej poezji i jej teorii Peipera – u swoich podstaw miałaby imperatyw konstrukcji, nie przesądza, zdaniem krytyka, o literackiej przeciętności naszych czasów. Podobnie wypatrywanie jaskółek poezji nieobojętnej na kwestie obywatelskie – tych, począwszy od lat 90., wynajduje Piotr Śliwiński niemało – nie oznacza bynajmniej, że krytyk tęskni za literaturą, tym bardziej zaś krytyką literatury, pojmowaną jako akt polityczny: (...) potraktowanie [Rancière’owskiej] polityczności jak rzepa (...) przesłanki każdej konkretnej sytuacji, zaskakującego (prawdziwego) aspektu wszelkich działań, ukrytego czynnika konstytutywnego sytuacji z pozoru indyferentnych, wyczuwalnej manipulatorskiej predyspozycji zagnieżdżonej w języku (...) prowadzić musi ku uproszczeniu, i to w podwójnym – poznawczym i egzystencjalnym – sensie. (...) Okazuje się, że bez rozróżnienia polityczności pasywnej [czyli „wrodzonej, danej przez język”] i aktywnej [„będącej kwestią wyboru”] takie podejście sprawia wrażenie zbyt poręcznego, ułatwionego i prowadzącego w konsekwencji do swoistego zawłaszczenia, wchłonięcia całej literatury, a także jej odróżnicowania, postawienia rzeczy artystycznie niezestawianych na tym samym poziomie (s. 35). Oczywistym zbiorowym adresatem tego i kilku innych ważnych polemicznych akapitów (z artykułu-rozdziału Polityczna, niepartyjna) – będących zarazem gorącą krytyczną apologią wiary w sztukę oraz poglądu o pierwszeństwie estetycznych celów literatury – jest grupa krytyków skupionych wokół „Krytyki Politycznej” z Igorem Stokfiszewskim na czele. Konkluzje autora Przygód z wolnością są dla tego środowiska nielitościwe. Uprawianie literatury (i krytyki) politycznej – pisze Śliwiński – w ostatnich latach prowadziło nierzadko do kolektywizacji, upartyjnienia, daleko idącej kompatybilności środowiskowej. Łatwo byłoby podać przykłady, kiedy pod niebiosa tradycji narodowej wynoszone były utwory mierne. Ich zasługa miała naturę nie artystyczną, lecz partyjną, środowiskową. Miarę artystyczną czy intelektualną zastępowała partyjna (s. 42). Nietrudno zrozumieć niechęć krytyka do mnogich form współczesnego schematyzmu – literatura (aktywnie) polityczna, zaangażowana zarówno po lewej, jak i po prawej stronie, pseudoklasycyzm – to najjaskrawsze przykłady zagrożenia idiomu poetyckiego przez ideologię. Nie jedyne. Możliwe, że jakąś szansą na urozmaicenie języków życia literackiego, instrumentem służącym wzbogacaniu ich polifonii, mogłaby okazać się rzetelna nagroda literacka – nie tyle opiniotwórcza, ile przyrządzająca twórczy zaczyn i wzbudzająca pogłębioną recepcję literatury, prowokatorka głośnego środowiskowego i pozabranżowego odzewu. Taka, która nie służyłaby zaprowadzaniu porządku, centralizacji, kanonizacji literatury, lecz rozmontowywaniu porządków pozornych lub nawet szkodliwych dla pisarstwa. To bodaj jedyny fragment w książce,

168

w którym wypada niedowierzać Piotrowi Śliwińskiemu i dopytać, czy rzeczywiście współczesne nagrody literackie spełniają tak strzeliste kryteria i standardy – a dopytywać z obowiązku należy, zwłaszcza wtedy, gdy na myśli mamy tych kilka wyróżnień najlepszych (tzn. których?), najbardziej szanowanych, bo przecież nie tylko tę jedną. I jeśli nawet, w co nie za bardzo wierzę, prawdą miałoby być, że (...) nagrody wzmacniają nie tylko władzę, ale i rozmowę, coś, czego brakuje w naszym życiu literackim. Dając władzę, jednocześnie ją osłabiają – bo rozmowa komplikuje i podważa proste relacje zależności, sieje ferment i przypomina o istnieniu doświadczeń i wartości, które nie powinny nikomu podlegać (s. 61) – to i tak podobne wywindowanie wartości nagrody jako instytucji życia literackiego przeczy w pewien sposób cytatowi, z którego krytyk uczynił motto do znakomitej – interpretatorskiej i porządkującej (na nowo) opisywane języki i światy poetyckie trzeciej części książki: Miejsc wspólnych i spornych. Motto zaczerpnięte zostało z esejów Wystana Hugh Audena i – czytane w krytycznym tomie Piotra Śliwińskiego, brzmi nader wiarygodnie: Z całą stanowczością stwierdzam, że jednej rzeczy nie wymagam od krytyka, a mianowicie, by dyktował mi, co winienem pochwalać, a co ganić. Nie mam nic przeciw temu, żeby mówił mi, które książki i których autorów lubi, a których nie lubi. (...) Niechaj jednak nie śmie ustanawiać obowiązujących mnie praw. Ja odpowiadam za swój dobór lektury i nikt na świecie nie może mnie w tym wyręczyć. Horror poeticus jest książką – jeśli tak można rzec – o mocnej osobowości. W dwojakim znaczeniu. Po pierwsze: mieści rozpoznania i analizy, diagnozy i interpretacje krytyka rzadkiego formatu, suwerennego i mądrego. Po drugie: książka ma liczne cechy krytycznoliterackiego credo. Nie są tu one niezbędne, ale mówią: czytam w ten sposób, obserwuję z takiej perspektywy. Stale, od lat niezmiennie – przeciwko modom i ułatwieniom, z przekonaniem o pierwszeństwie literatury (przed polityką, ideologią, religią). W Powtórzeniach i powrotach – części pierwszej tomu, Polityce idiomu – części drugiej i Miejscach wspólnych i spornych krytyk wsłuchuje się we frazy, dykcje i idiomy poetów, z którymi łączą go bliższe i dalsze pokrewieństwa literackie. Chyba jeszcze uważniej słucha tych, których racji estetycznych i postaw nie podziela. Świetlicki i Szymborska, Sommer i Miłosz, Różewicz i Tkaczyszyn-Dycki, Zadura i Wencel, Wiedemann i Zagajewski, Miciński i Wat, Jarniewicz i Karasek, Lechoń i Matywiecki. Lista nazwisk niepełna, bardzo niejednorodna. Na zakończenie albo zamiast niego – śmiało można uznać, że to niemal kompletna charakterystyka własnej metody twórczej autora Świata na brudno, ze szkicu o jednym znanym wierszu Aleksandra Wata (inc. W czterech ścianach mego bólu): Po pierwsze – tradycyjny hermeneuta to ktoś, kto nie sądzi, by mógł przekroczyć horyzont swojego czasu, także w kierunku przeszłości, nie zakłada, by mógł powiedzieć więcej, niż mówi jego kultura, wreszcie – nie przypuszcza, żeby kultura, teoria czy intelektualna tendencja mogły powiedzieć cokolwiek za niego (s. 96). • Piotr Śliwiński, Horror poeticus. Szkice, notatki, Biuro Literackie, Wrocław 2012, 218 s.


IZABELA CHAMCZYK

KTO SIĘ NIE BOI?


169


2

170


3

171


4

172


5

173


6

174


7

175


8


177

9


10

178


10

1. Performance NIE DOTYKAJ! 10 Konkurs im. Eugeniusza Gepperta, BWA Awangarda Wrocław 2011. Praca powstała dzięki Grzegorzowi Maślonce. Fot. Bartosz Kokosiński. Projekt wykonawczy i wykonanie konstrukcji instalacji Karol Przestrzelski Art Tool. 2. Performance FASCYNACJA, kontynuowany przez 3 dni na festiwalu Interakcje, Piotrków Trybunalski 2012. Fot. Mariusz „Marchewa” Marchlewicz. 3. Performance NAZWIJ TO JAK CHCESZ, zawsze chciałam to zrobić. Galeria Entropia Wrocław, 2010. Dzięki uprzejmości Galerii Entropia. Fot. Miłosz Poloch, miloszpoloch.com 4. Performance DOTYKAJ! Galeria Strefa A, Kraków 2011, fot. Roman Lewandowski. 5. Performance DO TWARZY MI W NIEBIESKIM, czyli skąd się biorą gesty malarskie. Galeria Entropia, 2011. Dzięki uprzejmości Galerii Entropia. Fot. Andrzej Rerak. 6. Obraz z cyklu ŻYWE PORTRETY – JA, akryl, olej, projekcja multimedialna na płótnie (1 kadr), 170 x 113 cm, 2012. 7. Obraz z cyklu ŻYWE PORTRETY – BARTOSZ, akryl, olej, projekcja multimedialna na płótnie (1 kadr), 174 x 97,88 cm, 2012. 8. TA SUCZ, technika własna, akryl na płótnie, 140 x 120 cm, 2011. 9. MIŁOŚĆ, technika własna, akryl na płótnie, 140 x 120 cm, 2011. Praca w kolekcji Wojciecha Mękalskiego. 10. Performance doobiektywowy NIC SIĘ NIE DZIEJE, 2012, współpraca Łukasz Bąk.


Autorzy numeru Hyde Park Janusz Antos ur. 1966 w Krakowie, historyk i krytyk sztuki, kustosz w Bibliotece Głównej ASP w Krakowie; autor licznych tekstów o sztuce XX i XXI wieku publikowanych w wielu czasopismach oraz wydawnictwach zbiorowych. Zredagował książkę Stanisław Wyspiański w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (2007) oraz współredagował książkę Wojciech Weiss w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (2010). Alain Badiou ur. 1937, francuski filozof, dramaturg i powieściopisarz. Jeden z najwybitniejszych współczesnych myślicieli. W opozycji do tendencji postmodernistycznych nie przestaje wierzyć w tradycyjną metafizykę. Konstruuje swój system ontologiczny, w którym nadaje nowe znaczenie klasycznym pojęciom filozoficznym, takim jak byt, prawda, podmiot. Swoje myśli wyraża przede wszystkim w Byciu i zdarzeniu oraz Logice światów. Obecnie pracuje nad swoim ostatnim dziełem filozoficznym – Immanencją prawd, które ma zamknąć jego intelektualną drogę. Od 1969 roku uczył filozofii na Université Paris VIII, a w 1999 roku został profesorem na prestiżowej École normale supérieure, gdzie prowadzi swoje seminaria do dziś. Urszula M. Benka poetka, eseistka. Jest doktorem nauk humanistycznych, należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz nowojorskiego oddziału PEN Clubu. Do 2002 redaktor literacki artystycznego pisma „Format”, w latach 1993-1999 pracownik Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Była stypendystką rządu francuskiego, Europejskiej Organizacji Niezależnych Intelektualistów w Paryżu; ostatnio dwukrotnie Ministerstwa Kultury. Tamara Bołdak-Janowska ur. 1946 w Zubkach (Podlaskie). Uprawia prozę, poezję, tłumaczenia z języka białoruskiego i rosyjskiego, eseistykę, publicystykę, sporadycznie krytykę literacką; rysunek satyryczny (kilkadziesiąt wystaw w Polsce, Niemczech, Francji). Ukończyła studia na Uniwersytecie Warszawskim. Publikować książki zaczęła dopiero po upadku PRL. Jej proza i poezja były tłumaczone na język niemiecki, angielski, rosyjski, białoruski, węgierski, litewski. Należy do warszawskiego oddziału SPP, międzynarodowego nieformalnego ugrupowania artystycznego Grupa 68 plus, WK Borussia. Reżyseruje coroczne widowisko pisarsko-teatralne pt. Zajazd do Naraju w malutkiej wiosce Narejki na Podlasiu, pokrewne spektaklom Piny Bausch. V Zajazd do Naraju 2012 można uznać już za unikalne wydarzenie kulturowego pogranicza z udziałem znanych i mniej znanych pisarzy. Barbara Chabior filolog, dziennikarka, restauratorka, kucharka, blogerka, klubowiczka, uzurpatorka, tropicielka wszelkiego rodzaju ludzkich anomalii, kolekcjonowanych w prywatnym „dziwolążniku” (barbarachabior.blox.pl) Izabela Chamczyk artystka akcji, w ideę jej działań niezmiennie wpisane są silne emocje, jednak ona pozostaje bezwzględnie wierna swojej twórczości. Ogromną wagę przywiązuje nie tylko do momentu kreacji, ale również do sytuacji „tuż po”, gdy jej malarstwo zaczyna żyć i podlegać zmianom w czasie i w przestrzeni, nierzadko pozaartystycznej. Absolwentka ASP we Wrocławiu, w latach 2007/2008 studiowała na ASP w Poznaniu. Uzyskała min. Stypendium Młoda Polska w 2010 oraz Stypendium dla Młodego Twórcy czasopisma „Artluk”

w 2009, w 2011 brała udział w konkursie Gepperta. Znana z kontrowersyjnych działań wyrażanych w różnych formach i przestrzeniach np. performans Nazwij to jak chcesz. Zawsze chciałam to zrobić, 2010, Do twarzy mi w niebieskim w Galerii Entropia 2011, Nie dotykaj! na Konkursie Gepperta 2011, Dotykaj!, Galeria Strefa A, Kraków 2011, czy też komentowany happening Art atak na wystawie Kochaj mnie! w galerii Arttrakt. Brała udział w wielu wystawach i działaniach zbiorowych. Więcej: www.izabelachamczyk.art.pl; www.wojnaizabelichamczyk.blogspot.com. Bartosz Czartoryski krytyk filmowy i tłumacz literacki. Niereformowalny miłośnik kina klasy wątpliwej i entuzjasta talentu wielkich mistrzów światowej kinematografii. Publikuje w „Filmie”, „Kinie”, „Wprost”, „Dzienniku. Gazecie Prawnej” i „Nowej Fantastyce”, a także w mediach internetowych (Filmweb, Onet.pl). Ewa Dałkowska ur. 1947. Zofia Plejtus w Matce Jarockiego/Witkacego, Doktor Nosilewska w Szpitalu Przemienienia wg Lema, Ewa Michałowska w Bez znieczulenia Wajdy, matka Kamila Kuranta, a w Końcu Elizabeth Costello (u Warlikowskiego). W Czarnych słońcach można usłyszeć W czarnej urnie (Staszewskiego) w jej wykonaniu. Marta Dymek kuchta, która cały swój żołądek oddała wegetariańskiemu gotowaniu. Od dwóch lat dzieli się swoimi wegańskimi i wegetariańskimi przepisami na blogu Jadłonomia.com, od niedawna publikuje także w nowojorskim Chickpea Magazine. W przerwach od gotowania studiuje na Międzywydziałowych Indywiudalnych Studiach Humanistycznych oraz na Gender Studies w Polskiej Akademii Nauk. Karolina Felberg historyczka i krytyczka literatury. Członkini Zespołu do Badań Literatury i Kultury Późnej Nowoczesności w IBL PAN. Autorka książki Melancholia i ekstaza. Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009). Pracuje w Fundacji na rzecz Badań Literackich, współpracuje z Fundacją „Okularnicy” im. Agnieszki Osieckiej. Publikowała m.in. w „Czasie Kultury”, „Pamiętniku Literackim”, „Odrze”, „Gazecie Wyborczej”. Przygotowuje rozprawę doktorską o twórczości Zbigniewa Bieńkowskiego; w tekstach krytycznych zajmuje się najmłodszą literaturą polską oraz sztuką współczesną (zwł. sztukami wizualnymi). Mieszka w Warszawie. Andrzej Ficowski ur. 1971. Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Redaktor pisma „Rita Baum”. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Przekroju” „Twórczości”, „Znaku”. Założyciel Stowarzyszenia „Nikt” Ruch Kulturotwórczy. Mieszka we Wrocławiu. Agata Firlej ur. 1976; adiunkt w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM w Poznaniu. Komparatystka, autorka monografii czeskiego poety Jana Skácela, wydanej w 2010 pod tytułem Czarny kruk. O Janie Skácelu. Przetłumaczyła także tom wierszy tego poety (Dobre rzeczy, 2010). Tłumaczka dramatów Luboša Baláka, Miloša Urbana i Davida Drábka. Publikowała m.in. w „Tekstach Drugich”, „Toposie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Porównaniach”, „Slavii Occidentalis”. Jerzy Franczak ur. 1978; prozaik, eseista, literaturoznawca. Opublikował m.in. zbiory opowiadań Trzy historye (2001) i Szmermele (2004), tom esejów Grawitacje (2007), powieści Przymierzalnia (2008), Da capo (2010), NN (2012), a także dwie rozprawy o literaturze nowoczesnej: Rzecz o nierzeczywistości. Sartre– Gombrowicz–Nabokov (2002) oraz Poszukiwanie realności

179


Marzena Gabryk-Ciszak absolwentka filologii polskiej ze specjalnością teatrologiczną na Uniwersytecie Wrocławskim, studiowała również kulturoznawstwo. Redaktorka kwartalnika teatralnego „nietak!t”. Małgorzata Glinicka absolwentka filozofii i filologii klasycznej UW, studentka piątego roku indologii na Wydziale Orientalistycznym UW, doktorantka w Instytucie Filologii Klasycznej UW.

Piotr Janicki ur. 1974, poeta. Mieszka w Supraślu (амаль Беларусь). Autor tomu Nadal aksamit (2006). Paweł Kaczmarski ur. 1991, krytyk literacki. Mieszka we Wrocławiu. Publikuje m.in. w „Tyglu Kultury”, „Odrze” i „Twórczości”. Lewak, katolik, planuje kiedyś zostać wegetarianinem, na razie brak mu determinacji. Samantha Kitsch pseudonim literacki, autorka czterech tomików poezji: Bahama, 25 wierszy, Helena i Ulubiony sport. Jej wiersze publikowały m.in. „Odra”, „Kresy”, „Twórczość”, „Czas Kultury”.

IZABELA CHAMCZYK

12 wystaw w 12 miesięcy w 12 galeriach w 12 miastach 1. WALKA O NIESKOŃCZONE MOŻLIWOŚCI POMYŁKI 04. 01. 2013 godz. 19.00. GALERIA ARTTRAKT WROCŁAW www.wojnaizabelichamczyk.blogspot.com

fot. Miłosz Poloch

Jolanta Fraszyńska ur. 1968. Bianka z Białego małżeństwa, Sasza od Płatonowa (u Jarockiego), Jerri z Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich Jarzyny według Frasera, Guilderstern-flecista (u Warlikowskiego), Cecylia od Bernharda u Lupy, a wśród wielu innych także pamiętna doktor z Na dobre i na złe.

Joanna Górawska narodzona w rocznicę odkrycia przez Otto von Guericke pompy powietrznej. Absolwentka ASP we Wrocławiu oraz w Poznaniu. Miłośniczka absurdu, podróży, czekolady, a przede wszystkim sztuki we wszystkich jej formach. Kiepsko gotuje, dlatego ogranicza się do mieszania wszystkich znanych jej technik plastycznych na jednym „talerzu”. Uważa, że kto się torbą urodził, walizką nie umrze.

WOJNA DWUNASTOMIESIĘCZNA

(2007). Wykłada na polonistyce i kulturoznawstwie (Katedra Antropologii Literatury i Badań Kulturowych UJ). Współpracuje m.in. z „Twórczością” i „Ritą Baum”. Redaguje „Magazyn Literacki” – dodatek do „Tygodnika Powszechnego”. Więcej: http://franczak.wydawnictwoliterackie.pl.


Marta Koronkiewicz ur. 1987, krytyczka literacka, doktorantka, ateistka. Mieszka. Publikuje. The Krasnals grupa artystyczna powstała w kwietniu 2008. Jej członkowie pozostają anonimowi. Działają głównie za pośrednictwem swojego bloga. Ich działania, oparte na prowokacji, są reakcją na sytuację społeczną-polityczną i wywołują skrajne oceny. Krytykują polski i światowy rynek sztuki, który kształtowany jest przez grupę niewielu osób, a sukces na nim może odnieść tylko ten artysta, który odpowiada kreowanym przez nich trendom i który ma odpowiednie znajomości. Uważają, iż dopiero dzięki internetowi na polskim rynku sztuki pojawia się demokracja. Ze względu na podobieństwo do dzieł Sasnala wiosną 2008 ich obraz Untitled (Group of Monkeys with White Bananas), podpisany Whielki Krasnal, został wyceniony przez dom aukcyjny Christie’s na 70 tys. funtów. Gdy zauważono pomyłkę, wycena została unieważniona. W październiku 2009 Piotr Uklański wykorzystał swój portret wykonany przez The Krasnals jako część instalacji eksponowanej w Tate Modern. W listopadzie 2009 grupa została nominowana do Paszportów Polityki. W grudniu 2009 roku w Skwerze (filii Fabryki Trzciny) w Warszawie prezentowana była ich pierwsza w Polsce wystawa. Prace komentowały bieżące wydarzenia, takie jak wybór Baracka Obamy na prezydenta, śmierć Michaela Jacksona czy koncert Madonny w Polsce. W 2011 r. The Krasnals wydali pierwszy numer swej gazety „Art Police Gazette”, której premierę zorganizowali podczas Biennale Sztuki w Wenecji. Tam też rozpoczęli festiwal różowej rewolucji MAKE LOVE NOT ART. Na znak swojej niezgody na rządy establishmentu sztuki polskiej zamknęli w nocy pawilon Polonii na łańcuch i kłódkę, informując o swojej ekspozycji na moście w Arsenale jako jedynej reprezentacji Polski na Biennale. Paweł Kula ur. 1976. Ukończył ASP w Poznaniu (fotografia). Zainteresowany granicznymi obszarami fotografii, błędami procesów fotograficznych, działaniami poza programem urządzeń rejestrujących zdjęcia, obrazami znalezionymi i niedającymi się utrwalić oraz technikami non-camerowymi. Prowadzi warsztaty edukacyjne dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Współzałożyciel Stowarzyszenia Oswajanie Sztuki (www.oswajaniesztuki.blogspot.com); współtworzy wraz z Marią Stafyniak inicjatywę edukacyjną Rezerwat Idei. Mieszka w Szczecinie. Więcej: www.pawelkula.blogspot.com. Paweł Mackiewicz ur. 1980, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, autor książek Pisane osobno. O poezji polskiej lat pierwszych (2010), W kraju pełnym tematów. Kazimierz Wyka jako krytyk poezji (2012), przygotowuje do druku „Tylnym pomostem”. Kazimierza Wyki felietony zebrane i książkę o poezji Marcina Sendeckiego. Pisuje m.in. do „Nowych Książek”, „Odry”, „Twórczości”, „FA-artu”, „Akcentu”, „Kwartalnika Artystycznego”. Mieszka w Górach Kaczawskich. Bartosz Małczyński ur. 1978. Adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Opolskiego. Redaktor naukowy sześciu monografii zbiorowych poświęconych literaturze i filozofii. Członek Stowarzyszenia Edukacji i Inicjatyw Obywatelskich „Chiazm”. Mieszka w Opolu. Tomasz Marciniak ur. 1966, socjolog kultury zajmujący się wielokulturowością, mniejszościami etnicznymi i narodowymi, migracjami, w tym szczególnie diasporą ormiańską. Założyciel Centrum Badań Ormiańskich. Adiunkt UMK Toruń. Badacz społecznego kontekstu komiksu polskiego. Publikacje (nienaukowe, bo naukowych ok. 100) m.in. w „CDN”, „Awanturze”, „Przekroju”, „AQQ”,

„Krakersie”, „Zeszytach Komiksowych”. Kilkukrotny juror konkursów Międzynarodowego Festiwalu Komiksu (ostatnio i Gier...) w Łodzi, Gość Honorowy X Sympozjum Komiksologicznego tamże, 2010. Bezpartyjny. Bywa, że zapali fajkę i napije się wytrawnego białego wina. Częsty prelegent na wystawach komiksu, gdzie stanowi tzw. podporę teoretyczną. Maciej Milach ur. w Warszawie roku pańskiego 1973. Współtworzy magazyn nadrealistyczny „Puzdro” i Lożę Ferdydurkistów. Nie przyznaje się do niczego. Aktywnie wspiera projekt odbudowy fabryki tektury Witolda Gombrowicza w Witulinie na corocznym Pikniku Gombrowiczowskim w Ostrowcu Świętokrzyskim. Ulubione zwierzę: Kto. Zainteresowania: upadek kultury i obyczajów, spadek czytelnictwa i spadek po bogatym wujku z Ameryki. Ulubiony pisarz: Georgij Gurdżijew. Szuka: pracy, kobiety i kamienia filozoficznego (w tej kolejności). Monika Mizera ur. 1988; studiuje historię sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim oraz dekorację wnętrz w Policealnym Studium Reklamy Promotor. Reprezentuje połowę duetu projektantów 9 inches design (grafika użytkowa). Pisuje artykuły o sztuce i nie tylko. Krzysztof Mroczko student polonistyki, wrocławianin. Zafascynowany historią i literaturą PRL. Miłośnik literatury popularnej, zwłaszcza powieści milicyjnej i szeroko rozumianej fantastyki. Współpracuje z portalem Poltergeist. Tomasz Mydłowski ur. 1981 we Wrocławiu; poeta, psycholog. Mikołaj Nowacki ur. 1972 we Wrocławiu. Ukończył prawo i studia doktoranckie w zakresie prawa międzynarodowego na Uniwersytecie Wrocławskim. Doktorat z prawa kosmicznego porzucił, aby móc zajmować się zawodowo swoją pasją fotograficzną. Pracował jako fotoreporter w „Gazecie Wyborczej”, „Gazecie Wrocławskiej”, publikował fotoreportaże w tygodnikach „Newsweek Polska”, „Polityce” i w amerykańskim „Burn Magazine”. Współpracował też z największym fińskim dziennikiem „Helsingin Sanomat”. Obecnie freelancer i stały współpracownik „National Geographic Traveler”. Finalista i laureat Grand Press Photo i BZWBK Press Foto. Od 2011 jest reprezentowany przez prestiżową amerykańską agencję VII w Programie Mentorskim. Ewa Opałka ur. 1982; doktorantka w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ, absolwentka filmoznawstwa, podyplomowych studiów kuratorskich i gender studies UJ; kuratorka i krytyczka sztuki współczesnej, publikowała m.in. w „Tekstach Drugich”, „Ha!arcie”, „Opcjach”, „Formacie”, „Exit”, „Obiegu”, „Intertekście”. Interesuje się feminizmem korporalnym, problemem doświadczenia choroby, modelami autorstwa kobiet, tożsamościami nieheteronormatywnymi, sztuką w przestrzeni publicznej, postpornografią. Joanna Oparek poetka, pisarka, ukończyła psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracowała jako dziennikarka, dyrektor kreatywny w agencji reklamowej i scenarzystka. Debiutowała w „Przekroju” powieścią w odcinkach. Opublikowała powieści Mężczyzna z kodem kreskowym (2004), Jesień w Nowym Jorku (2006), Loża (2004), oraz sztukę teatralną Projekt Ameryka. Jako autorka tekstów teatralnych współpracowała z Teatrem Starym w Krakowie oraz z Teatrem Gorkiego w Berlinie (międzynarodowy projekt Kraków-Berlin XPRS). Jako autorka tekstów piosenek jest związana z zespołem Kulturka. Wydała tomy poetyckie Po kostki w niebie (2003) i Czerwie (2012).

181


Marcin Ostrychacz ur. 1983 w Białymstoku. Dzieciństwo i młodość spędził w Hajnówce, na skraju Puszczy Białowieskiej. Publikował w „Instynkcie”, „Helikopterze” i „artPAPIERZE”. Obecnie mieszka w Poznaniu. Piotr Parulski ur. 1989 w Olsztynie, gdzie mieszka. Zwiadowca, lubi dywersję, graffiti na pomniku nieznanego żołnierza. Obrazy walk, ikony na pulpicie o nazwie „nowy folder”. Nie lubi zamykać systemu. Jacek Podsiadło poeta, prozaik, felietonista, pisarz dziecięcy, dziennikarz radiowy, sporadycznie tłumacz, dramaturg i reportażysta. Łukasz Rudziński absolwent filologii polskiej oraz slawistyki na Uniwersytecie Gdańskim. Współpracował z Instytutem Teatralnym im. Z. Raszewskiego w ramach projektu Nowa Siła Krytyczna. Publikował m.in. w „Teatrze”, „Scenie”, „Notatniku Teatralnym”, „Opcjach” oraz na wortalu e-teatr.pl. Od 2008 roku dziennikarz serwisu Kultura portalu Trojmiasto.pl. Zyta Rudzka pisarka, dramaturżka. Stypendystka Ministerstwa Kultury i Sztuki. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej za dramat Zimny Bufet, Nagrody Radia Deutsche Welle. Autorka m.in.: powieści Białe klisze, Mykwa, Ślicznotka doktora Josefa, dramatów Cukier Stanik, Eskimos w podróży służbowej, Pęknięta obwiązana nitką. Ten się śmieje, kto ma zęby. Jej twórczość tłumaczono na niemiecki, rosyjski, chorwacki, włoski, czeski i francuski. Robert Rybicki ur. 1976; poeta, pedagog-happener, były redaktor polskiego tygodnika „Nowy Czas” w Londynie. Autor tomów poetyckich Epifanie i katatonie (2003), Motta robali (2005), Stos gitar (2009), Gram, mózgu (2010) i Masakra kalaczakra (2011). Studiował prawo i polonistykę na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Sławek Rzewuski ur. 1982 w Gdyni; kulturoznawca, fotograf. Zaangażowany w wiele akcji społecznych i kulturowych. Aktualnie przebywa na Zachodnim Brzegu, tworząc dokumentację zbrodni, dokonywanych każdego dnia na ludności palestyńskiej. O sobie: uwielbiam fotografować, pojawiam się wtedy w miejscach, do których normalnie nie miałbym odwagi tak bardzo się zbliżyć. Parafrazując słowa Zygmunta Baumana: Jeśli ja panu dam dolara i pan mi da dolara, to każdy z nas ma po jednym dolarze. Ale jak ja panu dam obraz (myśl) i pan mi da obraz, to każdy z nas ma po dwa obrazy. (Więcej: slaw.rzewuski@gmail.com; www.e-rzewuski.pl). Sas (Dariusz) imieniem się nie podpisuje, bo literatura to nie życie. Urodzony w 1965. Współzałożyciel grupy poetyckiej Poet Poet oraz pisma „Karton” (wydawane w latach 2000-2005), w którym zamieszczał wiersze, opowiadania i krytyczne uwagi o książkach lub szczególnie ważnych dla niego wydarzeniach artystycznych. Uprawia poezję aluzji, kryptocytatów, która jest tylko komentarzem do istniejących już dzieł sztuki lub osobistych doświadczeń. Publikował niewiele – przede wszystkim w pismach z Dolnego Śląska. Od kilku lat współpracuje z „Ritą Baum”, SPP i ZLP we Wrocławiu. Jedyną samodzielną książkę poetycką Komentarze wydał w 2001 roku. Swoje wiersze zamieścił w kilku antologiach. Kilka wierszy do muzyki Rafała Augustyna od czasu do czasu wykonuje chór Cantores Minores Wratislavienses. W 2004 roku rozpoczął 11-letni happening, polegający na

organizowaniu spotkań poetyckich przy (na) grobie Rafała Wojaczka w dniu jego śmierci – na które zaprasza. Jakub Skurtys ur. 1989; student filologii polskiej na UWr, krytyk literacki; publikował w „Odrze”, „Literze”, „Pograniczach” oraz na stronach internetowych; związany z Fundacją im. T. Karpowicza i Biurem Literackim; zajmuje się głównie poezją XX wieku i literaturą najnowszą. Zuzanna Sokołowska historyk i filozof. Maria Stafyniak ur. 1983; artystka, twórczyni warsztatów artystycznych dla dzieci i dorosłych. Ukończyła ASP w Poznaniu (malarstwo). W jej twórczości oraz działalności warsztatowej pojawiają się motywy związane z percepcją obrazu, czasu, pamięci oraz relacją obrazu i języka. Współzałożycielka Stowarzyszenia Oswajanie Sztuki, którego głównym celem jest edukacja poprzez sztukę i demokratyzacja kreatywności. Współtworzy inicjatywę edukacyjną Rezerwat Idei (www. rezerwat-idei.blogspot.com). Mieszka w Szczecinie. Więcej: www.mariastafyniak.blogspot.com Paulina Szkudlarek doktor nauk humanistycznych w zakresie kulturoznawstwa, absolwentka UAM w Poznaniu, zainteresowana m.in. metodologią badań feministycznych i LGBT, teorii krytycznych i subaltern studies. Redaktorka tomów Fenomen radości (2007) i Przebrani w płeć (2010). Wykładowczyni w Instytucie Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Współprowadzi blog poświęcony krytyce literackiej. Andrzej Wasilewski ur. 1980, ukończył polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie jest doktorantem. Zajmuje się teorią literatury Stanisława Lema. Obecnie mieszka w Paryżu i współpracuje z kwartalnikiem literackim „eleWator” jako zagraniczny korespondent. Zadebiutował w 2012 roku powieścią Rozmowy młodej polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś. Zadeklarowany wyznawca koncepcji filozoficznej Badiou. Łukasz Wojtysko ur. 1983. Ukończył wiedzę o kulturze na UJ. Pracował jako dramaturg w Teatrze Starym i w TR. Obecnie w Instytucie Książki. Mieszka w Krakowie. Tadeusz Złotorzycki urodził się w stalinowskich czasach, w połowie ubiegłego wieku. Pierwsze próby zaniósł jako nastolatek Tymoteuszowi Karpowiczowi, który wyjaśnił, że literatura ma być wolną, ale nie kurwą. Ta rozmowa ukształtowała w nim pisarza. Zadebiutował w 1976 roku; po zamknięciu czasopism w czasie stanu wojennego, zamiast pisać drobiazgi, skupił się na zakrojonej na dużą skalę powieści Samopas Wisimir, którą pisał przez ponad dziesięć lat (opublikowana 2012). W czasie budowy samorządów został urzędasem w stopniu specjalisty i obowiązkowo czytał gazety, których regularnie ogłupiająca lektura spowodowała, że po pięciu latach przeniesiono go w stan spoczynku z zakazem pracy. Tegoż roku powódź uczyniła go wolnym od posiadania. Wówczas pisał wodewil z piosenkami pod tytułem Bal herbatny zimą, oparty na obserwacji życia urzędniczego. Będąc wolnym człowiekiem, wyjechał do Tajlandii i Malezji na pięć miesięcy, opisane następnie w Podróżnym dzienniku wyrzutka. Po powrocie był „słupem” firmującym oszustwa podatkowe. Z tego okresu pochodzi tekst D K R. Przez następnych kilka lat filmował, podróżował, robił happeningi, dostał nawet jakieś nagrody.


183


Poczta Rity Nadesłane książki: • Monika Brągiel, Kim się nie jest, Stowarzyszenie Literackie im. K.K Baczyńskiego, Łódź 2012; • Małgorzata Dawidek Gryglicka, Odprysk poezji. Stanisław Drożdż mówi, Korporacja Ha!art, Kraków 2012; • Mariusz Partyka, Eskapady, Stowarzyszenie Literackie im. K.K Baczyńskiego, Łódź 2012; • Cezary Sikorski, Pięćdziesiąt cztery sonety, Zaułek Wydawniczy „Pomyłka”, Szczecin 2012; • Pier Vittorio Tondelli, Libertyni inaczej, Korporacja Ha!art, Kraków 2012.

Czasopisma: • „Lampa”, 1-8/2012; • „Fragile”, 3/2012; • „Czas Kultury”, 2, 3/2012; • „Artluk”, 3/2012; • „Krytyka Polityczna”, 31/2012.

Red. nacz. Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski / dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski / dzial.teatralny@ritabaum.pl Agnieszka Kłos / dzial.kulturalny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk / dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz / dzial.muzyczny@ritabaum.pl Redakcja działu Proza Adam Wiedemann / dzial.prozy@ritabaum.pl

Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji. Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum”

Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl

Redakcja działu Galeria Paweł Piotrowicz / galeria@ritabaum.pl Redakcja działu Recenzje Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz Współpraca Tomasz Bohajedyn, Aldona Kopkiewicz, Barbara Kuchta, Bartosz Małczyński, Krzysztof Matuszewski, Marcin Maziej, Jerzy Olek, Małgorzata Radkiewicz, Sas, Jacek Sieradzan, Ewa Sonnenberg, Joanna Winsyk Na okładce z przodu: Izabela Chamczyk, performance NIE DOTYKAJ!, 10. Konkurs im. Eugeniusza Gepperta, BWA Awangarda Wrocław 2011. Praca powstała dzięki Grzegorzowi Maślonce. Projekt wykonawczy i wykonanie konstrukcji instalacji: Karol Przestrzelski, Art Tool. Fot. Edyta Andrzejewska, www.andrzejewska.com

WOLNOŚĆ I POKÓJ DLA TYBETU SYRII AFGANISTANU PALESTYNY

Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław

Opracowanie graficzne spisu treści Sebastian Wańkowicz

Zrealizowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma

ISSN 1429-852X Nakład 700 egz. Druk Wydawnictwo Kropka J.W. Śliwczyńscy 62-300 Września, ul. Fromborska 18

Layout, skład komputerowy Marcin Kowalczyk Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel

ritabaum.pl


SPIS TREŚCI FILOZOFIA 4 8

Alain Badiou, Manifest dla filozofii Andrzej Wasilewski, O pierwszym manifeście Badiou

PO KOŃCU 14 17 18 21 25 28 31

Marta Dymek, Hucznego końca świata nie będzie Bartosz Czartoryski, Klaatu odlatuje w dal Maciej Milach Neptyczny, Ostateczny (o)sąd twarzy świata. Apokalipsa informacyjna 2012 Małgorzata Glinicka, Niekończąca się pralaja. Koniec świata w świetle doktryny dżinijskiej Adam Wiedemann, O Henryku Maria Stafyniak, Skok w pustkę Zuzanna Sokołowska, Wszystkie końce sztuki

Takie nic, a tyle może. Podeprzyj kulturę!

O KSIĄŻKACH 34 40 44

Tomasz Marciniak, Alicja wpadła! Agata Firlej, Stan wzmożonej książkowości. Chaotyczne uwagi na marginesie Jak jsem potkal d’ábla Honzy Zamojskiego Bartosz Małczyński, Tuzin czystych łez? Samopas Wisimir Tadeusza Złotorzyckiego

AUTOBIOGRAFIE 46 58 62

Tadeusz Złotorzycki, P/P. Pisanina paranoika Jerzy Franczak, Dziennik Jacek Podsiadło, Z rezerwatu. Z cyklu Opowieść w kawałkach

PROZA 65 66 68 72 76 81

1%

Zyta Rudzka, Koniec świata w emaliowanym ogrodzie Hesperyd Łukasz Wojtysko, Głucho A(...)A, monologi Ewa Opałka, Indian Summer Joanna Oparek, Finalista (fragment powieści) Tamara Bołdak-Janowska, Symbioza (Dokument)

SPOŁECZEŃSTWO 90 92 94 96

Krzysztof Mroczko, Książka, która pozostawia osad Paulina Szkudlarek, „po kapitalizmie”. twórcza symulacja krytycznej utopii Sławek Rzewuski, Nabi Salih. Co piątek Barbara Chabior, Robimy to Razem. Karnawalizacja podwórka

SZTUKA 98 102 104 107

The Krasnals, Bitwa pod Grunwaldem – Statek głupców Janusz Antos, Świętości Wojciecha Ćwiertniewicza Urszula Benka, Formy i ciała pamięci Monika Mizera, Wschodnia energia sztuki

>>>

Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum” nr konta 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 nr KRS 0000252165


nr indeksu 366129

zima 2012

ISSN 1429-852X


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.