Numer 29 "Rity Baum"

Page 1



Prosektorium Wydawanie tradycyjnego czasopisma przestało już być oczywistością, a zaczęło być przygodą. Czy „Rita Baum” dożyje do 2025 roku?

Piotr Czerniawski Czy prasa papierowa umiera? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale oczywista, bowiem globalny nakład prasy ciągle rośnie. Coraz gorzej jest natomiast w krajach mniej lub bardziej demokratycznych i wysoko rozwiniętych, które notują co roku kilkuprocentowy spadek, co dotyczy również Polski. Prasa rozwija się obecnie w państwach, w których jest jednym z narzędzi sprawowania władzy, będącym pod kontrolą autorytarnych rządów. Wraca tym niejako do swoich korzeni – niezależne dziennikarstwo pojawiło się bowiem dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych doszło do słynnego zwarcia magnatów Hearsta i Pulitzera i czytelnictwo prasy stało się na tyle masowe, że wydawanie gazet stało się biznesem, a nie instrumentem propagandy. Wróćmy do Polski, w której śmierć tradycyjnej prasy zbiera coraz bardziej ponure żniwo. Piszę ten tekst w dniu, w którym ogłoszono upadek „Przekroju”, pisma, którego roczniki z lat 60. ubiegłego wieku pochłaniałem, będąc nastolatkiem, i które w dużej mierze ukształtowało mój gust w dziedzinie filmu, literatury i sztuki – i z którym krótko współpracowałem w okolicach 2002 roku. Od tamtego czasu przeszło ono liczne mutacje i zmiany składu redakcyjnego. W 2007 roku doszło do ostatecznego „odświeżenia formuły”

i likwidacji legendarnej ostatniej strony tygodnika. Pismo straciło charakter, a po przejęciu przez biznesmena Grzegorza Hajdarowicza przekształcono je w lewicowy tygodnik, następnie w pismo lajfstajlowe, przypominające nieco gazetkę studencką. Spadek nakładu (powodowany częściowo przez idiotyczne decyzje wydawcy) doprowadził w końcu do pozbycia się nierentownego tytułu. Jest oczywiste, że na „Przekroju” się nie skończy. Branża od kilku lat przeżywa zapaść, drastyczne cięcia dotykają wszystkich tytułów na rynku, nie wyłączając „Polityki” (wydawanej do 2012 roku przez spółdzielnię, co było swoistym fenomenem). W redakcjach „Rzeczpospolitej”, „Sukcesu” i kilku innych tytułów przejętych przez grupę Gremi, którą kontroluje Hajdarowicz, doszło do prawdziwej rzezi, w wyniku której pracę straciło ponad dwustu dziennikarzy i fotoreporterów. Powszechne stało się likwidowanie etatów i wypychanie pracowników na umowy śmieciowe lub samozatrudnienie. Pod koniec 2011 roku fotoreporterzy „Gazety Wyborczej” otrzymali do podpisania niekorzystne aneksy do umów, które zakładały zrzeczenie się praw majątkowych do zdjęć już wykonanych oraz tych, które mieli robić w przyszłości. Odmowa podpisania aneksu oznaczała zwolnienie z pracy. Cięcia w „Gazecie Wyborczej”, wydawanej

3


4

przez koncern Agora, były na tyle drastyczne, że dziennikarze powołali Komisję Międzyzakładową NSZZ „Solidarność” Agory SA i Inforadia sp. z o.o., która niemal od razu musiała negocjować z zarządem warunki zwolnienia grupowego 250 pracowników. W finansowych tarapatach jest „Gazeta Polska” – i to pomimo rekordowych w swej historii nakładów po katastrofie smoleńskiej. Dalsze istnienie dodatków lokalnych do ogólnopolskich gazet stoi obecnie pod znakiem zapytania, przetrzebienie redakcji uniemożliwia im sprawowanie podstawowej funkcji – szybkiego reagowania na wydarzenia w mieście i regionie. W tragicznej sytuacji znaleźli się dziennikarze pracujący bez umów, na wierszówki – znaczne obniżenie honorariów pozbawiło ich chleba. Jatka nie ominęła najlepszych – z redakcji dodawanego do „Rzeczpospolitej” i stojącego na wysokim poziomie „Plusa Minusa” wylano Pawła Bravo, z „Gazety Wyborczej” odeszli m.in. Wojciech Jagielski i Artur Domosławski, żywe pomniki polskiego reportażu. Wielu dziennikarzy zrezygnowało z uprawiania zawodu; niektórzy wylądowali w agencjach PR, niektórzy zaczęli pracować dla polityków. Paweł Czuma, były rzecznik prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, obecnie zajmujący się oficjalnym miejskim portalem wroclaw. pl, chlubił się niedawno na Facebooku zatrudnieniem pięciorga dziennikarek i dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Sytuacja, kiedy władze zatrudniają tych, którzy w ramach swojego powołania powinni jej patrzeć na ręce, jest w zasadzie patologiczna – nie opłaca się być wobec władz krytycznym, ponieważ można utracić ewentualne źródło zarobków po – w zasadzie nieuchronnym – zwolnieniu z pracy na skutek cięcia kosztów przez macierzyste redakcje. Mainstreamowa prasa powoli dogorywa, konsekwentny odpływ reklamodawców i ogłoszeniodawców do innych mediów (w tym internetu), rosnące koszty druku i zyski ze sprzedaży, mające się nijak do rzeczywistych kosztów prowadzenia

pisma – tej fali nie uda się już zatrzymać. Można, rzecz jasna, mieć pewne złudzenia – optymistycznym sygnałem jest na przykład powstanie dwóch prawicowych tygodników: „W Sieci” i „Do Rzeczy”. Oba te tygodniki mają jednak absolutnie niepewne finansowanie, co szybko zaowocowało ostrą konkurencją i bratobójczą walką. Powoli rosnąca sprzedaż „Newsweeka” i utrzymywanie pozycji przez „Politykę” to prawdopodobnie ostatnie dobre wieści z prasowego frontu – można uznać, że to przedśmiertne podrygi. W rozmowie z Cezarym Polakiem z „Tygodnika Powszechnego” barwnie ujął to Wojciech Orliński: Sytuację prasy papierowej porównuję do kolacji na Costa Concordia. Stolik już się przechyla, już trzeba niezłej ekwilibrystyki, żeby łapać za przesuwające się talerze i wywracające się kieliszki. Dlaczego mówię to z takim spokojem, zamiast wpaść w panikę i biegać w kółko? Bo panika i bieganie w kółko nic nie pomoże. A kolacja jest przepyszna – wiem, że to już ostatnie kęsy, ale smakują mi nawet lepiej niż te pierwsze. Nie opuszczę stolika z własnej inicjatywy, ochroniarze będą musieli mnie siłą odrywać. Utrzymywana na relatywnie wysokim poziomie sprzedaż ma niestety swoją cenę – jest nią stopniowa i nieubłagana rezygnacja z tradycyjnego, „starego” (i bardzo drogiego) dziennikarstwa na rzecz treści zaczerpniętych z portali, tłumaczeń, publicystyki i materiałów mniej lub bardziej sponsorowanych. Nie ma już korespondentów, armii fotoreporterów, znikają powoli kosztowne reportaże (pojawiają się jeszcze w „Dużym Formacie” i „Wysokich Obcasach”). Ostały się jedynie wywiady. Znikają materiały własne – artykuły coraz częściej bywają kompilacjami, wzbogaconymi o opinie kilku dyżurnych ekspertów, będących zawsze pod telefonem. Jak zauważa Orliński, na skutek zatarcia różnic między materiałem własnym i sponsorowanym upada jeden z ostatnich bastionów niezależnej prasy – tzw. „chiński mur”, oddzielający prowadzące biznes wydawnictwo od podejmującej merytoryczne decyzje redakcji. Mnóstwo miejsca zajmuje


jałowa publicystyka, będąca często serią polemik między zatrudnionymi w tej samej redakcji felietonistami. Robotę wykonywaną niegdyś przez kilku dziennikarzy wykonuje teraz jedna osoba, którą czasem jest nawet nieopłacany stażysta. Nie ma czasu na prawdziwe śledztwa dziennikarskie – są zbyt drogie i ciężko je zaplanować oraz zweryfikować (konsekwencją oszczędności jest np. niedawna wpadka „Rzeczpospolitej”, która opublikowała oparty na fałszywych przesłankach i kompletnie nieprofesjonalny tekst Cezarego Gmyza o trotylu na wraku rozbitego w Smoleńsku tupolewa). Brakuje też coraz bardziej rzetelnej roboty redakcyjnej – przykładowo w 2007 roku na łamach „Dziennika” i „Rzeczpospolitej” ukazały się sensacyjne i opatrzone redakcyjnym komentarzem artykuły o gubernatorze Kalifornii Arnoldzie Schwarzeneggerze, który jakoby zakazał używania słów „mama” i „tata”. Żeby zweryfikować ten bzdurny news, wystarczyło zerknąć do sieci i znaleźć tam za pomocą kilku kliknięć tekst źródłowy (czyli treść rzekomego prawa). Paweł Bravo w wywiadzie dla „Nowego Obywatela” skwitował sytuację następująco: Ambitne dziennikarstwo przyczynia się do tego, że odbiorcy stają się bardziej zorientowani w świecie. Po pierwsze dostarcza im odpowiedniej porcji wyselekcjonowanej informacji. Stąd potrzebne są właściwe reguły – wśród nich jest zawieszenie własnego sądu przez dziennikarza. (...) Prawdziwe życie jest dziś już zupełnie gdzie indziej i paru znanych mi dziennikarzy prasowych marnuje swój czas. Powinni zmienić zajęcie, bo gazety, tygodniki przestają stopniowo, lecz nieubłaganie, być lustrem pokazującym żywe odbicie rozkładu naszych wiar, postaw, poglądów. W międzyczasie rozwija się w najlepsze nowotwór pożerający resztki złudzeń – czyli portale. Wypełnione newsami pisanymi na kolanie, obrośnięte pasożytującymi serwisami celowanymi (plotkarskimi, kobiecymi, motoryzacyjnymi, sportowymi, erotycznymi, modowymi i tak dalej). Najoczywistszym przykładem

tej degrengolady jest portal gazeta.pl – będący początkowo serwisem newsowym o cechach klasycznego, tradycyjnego portalu z darmową pocztą, blogami, forami itp., ściśle połączonym z właściwą stroną internetową „Gazety Wyborczej” (wyborcza.pl). Sytuację zmieniła radykalna ofensywa serwisów plotkarskich i lajfstajlowych, nakręcana przez Grupę o2, która najprawdopodobniej jako pierwsza w Polsce wpadła na pomysł portalu tworzonego niemal w całości z treści dostarczanych przez celowane serwisy. Najsłynniejszym spośród tych serwisów stał się Pudelek, brutalna, internetowa wersja plotkarskiego tabloidu, która w niespotykany dotąd sposób zaczęła ingerować w życie celebrytów. Sposobem na szybką monetyzację portali okazało się serwowanie papki złożonej z tworzonych na kolanie treści, atrakcyjnej dla czytelników szukających w sieci niezobowiązującej rozrywki i tym samym przyciągającej reklamodawców. Portal gazeta.pl podjął rękawicę, tworząc kilkadziesiąt podserwisów tematycznych (z których większość nie przetrwała roku) i stopniowo wprowadzając treści łatwe, lekkie i przyjemne na stronę główną. Odpowiednikiem Pudelka stał się serwis plotek.pl, który dorobił się własnej rubryki. Inwazja śmieciowych treści zdezorientowała dotychczasowych czytelników portalu, dla których był on internetową wersją gazety papierowej, tymczasem pojawiły się na nim dziesiątki tworzonych ad hoc i pozbawionych redakcji i korekty artykułów, fatalnych tłumaczeń, nabijających kliknięcia slajdów i amatorskich filmików. Teksty te sąsiadowały odtąd z poważnymi artykułami zaczerpniętymi ze strony macierzystej „Gazety”. Zdarzało się, że winą za tabloidyzację strony głównej obarczano dziennikarzy, którzy musieli uporczywie tłumaczyć, że portal gazeta.pl nie ma nic wspólnego z właściwą stroną dziennika. Jednym ze sposobów przeciwdziałania pełnej tabloidyzacji były próby wprowadzenia modelu opartego na darmowych treściach rozrywkowych i płatnych tekstach poważniejszej proweniencji. Większość artykułów na

5


internetowej stronie „Rzeczpospolitej” i całe jej archiwum ukryto za tzw. paywallem – żeby je przeczytać, należało wykupić dostęp. Inne wydawnictwa (w tym Agora) zdecydowały się na system Piano, w którym wykupiony abonament umożliwia dostęp do treści zaczerpniętych z kilkunastu gazet i czasopism na ich stronach internetowych.

6

Nadziei na lepszą przyszłość upatrywano przede wszystkim w tzw. dziennikarstwie obywatelskim, które – niczym feniks – miało wymiatać wśród popiołów pozostałych po dziennikarstwie tradycyjnym. Armia niezawodowych dziennikarzy miała zapewnić błyskawiczne reakcje na wydarzenia, relacje i komentarze z pierwszej ręki, zdjęcia i filmiki natychmiastowo umieszczane w sieci. Złudzenie polegało na założeniu, że amatorzy będą postępowali na wzór profesjonalistów, co oczywiście nie nastąpiło. Problem wystąpił też na poziomie agregowania treści przesyłanych przez „dziennikarzy” – niezależne serwisy okazały się zbyt niszowe, serwisy utworzone przez koncerny (np. Wiadomości24.pl) – zbyt chaotyczne. Okazało się też, że tylko garstka autorów miała ochotę na prawdziwą robotę – pisanie relacji, artykułów, robienie wywiadów, reportaże itp. Żywiołem dziennikarzy obywatelskich stało się przede wszystkim komentowanie bieżących wydarzeń. Do takiego komentowania serwisy typu Wikinews czy Alert24 zupełnie się nie nadawały – wymagały one nowej formuły. Taką formułą okazały się – ku kompletnemu zaskoczeniu – blogi. Dlaczego było to zaskakujące? Blogi były powszechnie lekceważone, odbierane jako internetowe pamiętniki, publiczne wiwisekcje, w najlepszym wypadku – formy paraliterackie. Wraz z rozwojem internetu w Polsce i nastaniem ery Web 2.0 niemal wszystkie redakcje próbowały zmusić dziennikarzy do prowadzenia osobistych blogów, będących niezobowiązującą formą kontaktu z czytelnikami. Większość poprzestała na kilku wpisach i zrezygnowała, nieliczni próbowali odnaleźć

się w tej formie – ale potencjał w pełni wykorzystała garstka (przede wszystkim dziennikarze sportowi i piszący o nowych mediach). Do prowadzenia blogów namawiano też – z różnym powodzeniem – osoby publiczne. I wtedy – z początku nieśmiało – zaczęła przebijać się koncepcja łączenia blogów w sieć. Najprostszą realizacją tej koncepcji była – nazwijmy umownie – blogrolka, zaprzyjaźnione blogi tematyczne, linkowane przez siebie nawzajem. Innym sposobem było wyróżnianie interesujących blogów przez opiekunów platformy blogowej, którzy promowali najciekawsze notki (np. Syndykat na platformie blox. pl). Przełomowym krokiem okazało się utworzenie serwisu opartego wyłącznie na treściach z blogów – notki pisane przez zaproszonych VIP-ów oraz najciekawsze teksty blogerów były promowane na stronie głównej. Klasycznym przykładem takiego serwisu jest utworzony w 2006 roku przez Bognę Janke i dziennikarza „Rzeczpospolitej” Igora Janke Salon24.pl, do którego zaproszono zarówno amatorów, jak i polityków różnych opcji, co miało gwarantować pluralizm opinii. Szybko okazało się, że notki tworzone przez zaproszonych dziennikarzy i polityków nie przesądziły o atrakcyjności propozycji – zaproponowana forma ściągnęła bowiem do Salonu24 tłumy komentatorów bieżących wydarzeń i polskiej polityki. I to właśnie najbardziej wyraziści spośród komentatorów nadali serwisowi ton – konserwatywny i prawicowy – oraz obwołali się dziennikarzami obywatelskimi. Pionierką była tu przede wszystkim blogerka Kataryna, której sążniste i krytyczne wobec władzy wpisy uważano za nową jakość w internetowym dziennikarstwie. Sława blogerki osiągnęła takie rozmiary, że łamiąc wszelkie zasady etyki zdemaskowano ją w 2009 roku w gazecie „Dziennik Polska-Europa-Świat”. Jedną z konsekwencji popularności Salonu24 było stopniowe zacieranie granic między tradycyjnym dziennikarstwem


a publicystyką. Wpisy Kataryny i innych popularnych blogerów i blogerek nie spełniały żadnych kryteriów – były to głównie udające prawdziwe śledztwo kompilacje wcześniej opublikowanych materiałów, opatrzonych komentarzami. Komentatorzy nie tworzyli własnych treści, tylko niekończący się i żywiący samym sobą łańcuch pokarmowy. Podobny mechanizm przeciekł też do tradycyjnej prasy – felietony i publicystyka kosztowały niewiele, napędzały pseudodyskusję i pomagały zapełnić łamy atrakcyjnymi dla czytelnika treściami. Prawdziwy boom nastąpił w 2010 roku, po katastrofie rządowego samolotu w Smoleńsku – przez prasę i internet przetoczyła się wrząca lawa komentarzy i teorii spiskowych. Dochodziło do niezliczonych rozłamów i szukania winnych. Powstało kilkanaście nowych serwisów, wzorowanych głównie na Salonie24, które gromadziły niedawnych sojuszników, obecnie ścigających się w radykalizmie ocen i sądów. Publicystyka w prasie i sieci osiągnęła ostateczną symbiozę. Zrobiło się duszno – w spolaryzowanej jak nigdy przedtem przestrzeni polskiego internetu zaczęło brakować miejsca na inicjatywy niezwiązane ze smoleńskim tematem. Na szczęście lawinowo rozwijał się Facebook, który dzięki stronom fanowskim i wydarzeniom umożliwiał tworzenie mniejszych lub większych społeczności, skupionych wokół określonych tematów czy postaw światopoglądowych. Facebook pozwalał policzyć szyki, połączyć siły, odnaleźć w sieci interesujące treści wynajdowane przez przyjaciół i znajomych. Wpisy na niszowych dotąd blogach zaczęły wywoływać dyskusje i komentarze – w ten sposób opisywana wyżej blogrolka zyskała na znaczeniu. System komentarzy Facebooka okazał się również atrakcyjny dla nowych inicjatyw w sieci. Jedną z nich – najbardziej spektakularną – był utworzony w 2012 roku przez Tomasza Lisa magazyn sieciowy NaTemat.pl, do którego współtworzenia – podobnie, jak to było w Salonie24 – zaproszono ponad setkę

osób publicznych. Istotną nowością była zaawansowana redakcja i newsy pisane przez zatrudnionych w serwisie młodych autorów. Przedsięwzięcie Lisa nie wypaliło jednak do końca, jakość treści tworzonych przez niedoświadczonych dziennikarzy pozostawiała sporo do życzenia, kilka wpadek ujawniło obecność materiałów sponsorowanych. Niemniej na tle Salonu24 (który w międzyczasie zmienił się w poletko opętanych smoleńskim obłędem komentatorów) NaTemat.pl wyróżnia się na korzyść – głównie dzięki blogom, z których sporo prowadzonych jest na wysokim poziomie. Za pomocą Facebooka można też skomentować felietony, analizy i recenzje w Dzienniku Opinii – internetowym piśmie „Krytyki Politycznej”. Co dalej? Mimo że upadek prasy papierowej w Polsce jest przesądzony (firma Future Exploration szacuje, że nastąpi on w 2025 roku), Paweł Bravo jest optymistą: Natura nie znosi próżni, więc pewien odsetek społeczeństwa nadal będzie chciał otrzymywać rzetelne informacje i opinie, jako wielowątkowy przyczynek do bycia lepiej zorientowanym w świecie. Zatem z pewnością będzie istniał system zapewniający spełnienie tej potrzeby, tworzący materialną bazę niezbędną do tego. Jedyną szansą na przetrwanie czasopism w formule zbliżonej do dzisiejszej jest sprzedaż wersji cyfrowej na tablety (lub czytniki e-papierowe nowej generacji). Obecnie jest ona w powijakach i nawet największe polskie wydawnictwa sprzedają za pomocą tego kanału ok. tysiąca egzemplarzy. Najbardziej optymistyczne założenie to przetrwanie wersji papierowych w formie drogich, zawierających ekskluzywne materiały wydań kolekcjonerskich (podobny mechanizm możemy dziś obserwować w przypadku płyt winylowych). Czy „Rita Baum” dożyje do 2025 roku? Prawdopodobnie nie, podzieli los setek niszowych czasopism artystycznych i literackich, utrzymujących się niemal wyłącznie z dotacji. Wydawanie tradycyjnego czasopisma przestało już być oczywistością, a zaczęło – przygodą. Oby trwała jak najdłużej.

7


8


Prasa papierowa umiera Prasa coraz częściej podchwytuje od blogów sposób pozyskiwania uwagi odbiorców. Następuje moment dyfuzji tych dwóch mediów; co bardziej kontrowersyjne wypowiedzi są dyskutowane i w prasie, i w blogosferze, blogerzy cytują artykuły, a prasa notki

Katarzyna Paprota Umiera zupełnie inaczej niż papieże i celebryci: nie w blasku fleszy, pod okiem kamer i w obecności obscenicznie sterczących mikrofonów. Jej śmierć nie przypomina orgii z serialu produkowanego przez HBO. Jeśli mam się silić na dalsze porównania, muszę odszukać w pamięci tych kilka wizyt w domu opieki społecznej: przy każdych odwiedzinach tych, schorowanych mieszkańców było mniej i przyjmowało się to beznamiętnie, jak zjawisko całkowicie naturalne i nieuchronne. Tak samo jest z prasą papierową. Przyjmujemy to jednak z pewną przykrością, my, pokolenie XYZ, pokolenie państw i miast stowarzyszonych w paktach i uniach (a obiecywano nam, że nim dorośniemy, zastaniemy świat bez granic), pokolenie manifestów, Generacja Cokolwiek, Byleby Płacili, ostatnie pokolenie mające pierwsze orgazmy do farby drukarskiej. Wydaje nam się, że prasa będzie istniała zawsze. Niezłomnie na Festiwal Blogów zorganizowany przez „Ritę Baum” w listopadzie 2007 roku, fot. Przemysław Chudkiewicz; na górze z lewej: Marek Krajewski na górze z prawej: Agnieszka Kłos, redaktorka „Rity Baum”, pomysłodawczyni pierwszego w Polsce Festiwalu Blogów na dole z lewej: Piotr Czerniawski, Marcin Czerwiński, redaktorzy „Rity Baum” na dole z prawej: Piotr Czerski

straży mówienia światu prawdy będą stać niezależni dziennikarze o ostrych piórach, umysłach jak brzytwa i wykształceniu, jakiego nigdy się nie zdobędzie, zeskakując na weekend z palety w Biedronce na dizajnerskie krzesełko w prywatnej uczelni, zapewniającej dwa fakultety, tłustą pozycję w cv i drenaż kieszeni. Liczymy na nich jak na istoty nadprzyrodzone lub superbohaterów, nie wiedząc, że większość z nich skonała cicho w domu spokojnej starości, inni zaś zrzucili skrzydła i pelerynki, wybrawszy zwyczajne życie. Coraz mniej jest takich, którzy zadadzą niewygodne pytania politykowi, zrobią użytek z wycieku, umiejętnie wyłapią twitnięcie przed skasowaniem czy sporządzą research przed publikacją artykułu. Reanimować tego nieboszczyka próbują blogerzy. Powstają portale jak fb.pl czy Salon24.pl, w których prócz nieuchronnego w kapitalistycznym kraju buzzmarketingowego bełkotu lifestyle’owego pojawiają się od czasu do czasu wstrząsające socjalmediami wywiady i śledztwa blogerów obywatelskich. Polską blogosferę ustawiły takie postacie, jak Kataryna, gwiazda Salonu24, i w większym nawet stopniu Kominek, bloger początkowo korzystający z agorowego serwisu blox.pl. Zrazu był to jeden

9


10

z wielu blogów, które dziś nazwalibyśmy lifestyle’owymi – luźne notki o życiu, kobietach i konsumpcji. Z czasem jednak poza walczącego z „polityczną poprawnością” aroganckiego trzydziestolatka przykuła dużą ilość czytelników – do tego stopnia, że sam bloger zaczął korzystać z usług tzw. Iwonek, lekko zadurzonych w jego internetowej personie dziewcząt moderujących komentarze na blogu. Kamieniem milowym okazał się kryzys w socjalmediach, jaki Kominek rozpętał, nie poradziwszy sobie z ugotowaniem budyniu. Po czterech latach od publikacji zjadliwego, wulgarnego wpisu na blogu, producent budyniu zażądał od blogera przeredagowania wpisu na mniej obraźliwy. Jak łatwo się domyślić, wpis pozostał niezmieniony, zaś posunięcie dra Oetkera nazwano „wizerunkowym Czarnobylem”. Tego typu perypetie dały Kominkowi popularność równą celebrytom z kolorowych czasopism, zaczął udzielać wywiadów prasie papierowej, stał się gwiazdą osiemnastominutowego filmu „Blogersi” i wydał książkę. Nie lada osiągnięcie, jak na człowieka zaczynającego od notek o kobietach z Marsa i mężczyzn z Wenus! Casus Kominka sprawił, że gros zawodowych blogerów porusza się aktualnie na pograniczu lifestyle’u i popkultury, tam gdzie najłatwiej umieścić reklamę sponsora. Większość z nich (Art Kurasiński, Andrzej Tucholski) nie doczekała się wprawdzie okładki „Dużego Formatu” i różnica pomiędzy nimi a zawodowymi dziennikarzami jest nadal bezsporna, ale zarabiają na swoim pisaniu (zgodnie z danymi serwisu Antyweb, zyski tejże platformy kształtują się na poziomie 10 tys. zł miesięcznie). Czołowi zawodowi dziennikarze nadal zarabiają więcej niż profesjonalni blogerzy, zważywszy jednak zainteresowanie nawet niedużych firm doraźnymi reklamami na blogach, trend jest raczej ku zwyżce zarobków blogerów, w przeważającej części piszących przecież nie o polityce, ekonomii czy sprawach społecznych, lecz co warto

obejrzeć, jak się ubrać i co w tym sezonie ugotować, by zachwycić przyjaciół. Odstępstwem od tej reguły może być historia Sandry Borowieckiej, która zapoczątkowała debatę o warunkach rynku pracy dla młodych ludzi notką na blogu w serwisie NaTemat.pl, jednakże rozesłała swój list i do tradycyjnych mediów. Przypomnijmy: Sandra, jak wielu przedstawicieli pokolenia na szybko nazwanym Generacją Y, zauważyła trzeźwo, że w Polsce pracy nie znajdzie, więc emigruje. Dyskusja, prowadzona w dużej mierze na facebooku (z uwagi na silnik komentarzy w serwisie NaTemat.pl, wymuszających korzystanie właśnie z FB) szybko przeniknęła do prasy papierowej: Sandrę na rozmowę zaprosiły „Wysokie Obcasy”. Jest to jeden z niewielu przypadków, gdy głos z listu czytelniczki może mieć wpływ na rzeczywiste warunki młodych pracowników. W debacie są cytowane badania i wskaźniki, jednoznacznie obnażające wysokie bezrobocie, niskie zarobki i olbrzymią ilość umów śmieciowych. Wiemy już, że dla Sandry ta historia kończy się dobrze, bo zaproponowano jej pracę w Superstacji. Nie zamknęło to jednak polemiki, toczonej głównie na łamach „Gazety Wyborczej” o kolejnych pokoleniach wchodzących na rynek pracy – polemiki zmierzającej powoli do consensusu o prawie do godziwego życia i takichże zarobków. Polska blogosfera ma skazę, skazę, która zadecydowała też o upadku prasy papierowej. Gdy w latach 90. nastąpiła prywatyzacja rynku prasowego, jawił się on jako tort, na którego największy kawałek chcieli załapać się wszyscy. Najwięcej jednakże miały w tym czasie do powiedzenia zagraniczne koncerny ze zgromadzonym już kapitałem. Tworzące się spółdzielnie dziennikarskie nie miały siły przebicia, zwłaszcza z uwagi na brak regulacji dotyczących ekspansji tzw. obcego kapitału. To właśnie wtedy nastąpiła całkowita zmiana paradygmatu: z prasy, która miała informować, edukować i rozrywać,


zaczęła powstawać prasa, która miała wychowywać przyszłych i obecnych konsumentów, tym samym musiała się podobać jak największej liczbie ludzi, co implikuje średniość i bylejakość. Wskutek tego podejścia na rynku prasowym, miast naturalnej i dość zdrowej specjalizacji, rozpoczął się wyścig po największy kawałek tortu: większość chciała pisać to samo, bez zajmowania jakiejś bardziej określonej optyki, by nie odstraszyć jej przeciwników. Do tej pory, poza niszowymi czasopismami, większość tygodników („Polityka”, „Wprost”, „Newsweek”) pracowicie i czasochłonnie nie ma zdania, użycza co najwyżej swoich łamów do kolejnych debat: wózkowe vs singielki, rowerzyści vs zmotoryzowani, bezdomni vs pasażerowie komunikacji miejskiej. Nawet jeśli któryś z nich zajmie bardziej zdecydowane stanowisko, tydzień później publikuje miażdżącą polemikę.

o czym się rozmawia, jakie tematy zostaną chętniej podjęte, mówiąc krótko: co wywoła debatę. Nie jest to przecież jakaś nadprzyrodzona umiejętność – tak jak i „starej daty” dziennikarze nie mają nadprzyrodzonych mocy, lecz lepsze wykształcenie i – czasem – doświadczenie pracy z mentorem. Podobnie jak narzędziem dziennikarza była wiedza, obiektywizm i imperatyw dążenia do prawdy, tak narzędziem współczesnego blogera jest obycie w serwisach społecznościowych, łatwość formułowania kontrowersyjnych opinii i imperatyw dążenia do ognistej polemiki.

Podobnie blogosfera, nauczywszy się, że nie ma większej szansy na sukces, niż prowadzić niepoprawnego politycznie blogaska, okraszonego nieumiejętnością gotowania budyniu z papierka, ugrzęzła w większości w marazmie miałkich, pozornie prowokujących notek, bez cienia świadomości, że bezmyślne powtarzanie mantry o niepoprawności politycznej nijak prowokujące nie jest, bo zamiast podważać zastane normy i stereotypy, utrwala je i powiela. Ponieważ jednak bloger jest konsumentem, w dużo większym stopniu zależnym od zainteresowania czytelników niż dziennikarz, musi umieć zagrać na stereotypach w jakiś świeży sposób i na przykład uszanować w swojej notce singielki, lecz dodać, że „ale za to czterdziestoletnich starych panien o zwiędłych piersiach i jałowych łonach już nie znosi” (wyodrębnienie z grupy, której chce się nadać negatywną etykietkę jakichś bezsprzecznie odstręczających przedstawicieli, to znany zabieg dyskryminacyjny).

Zatrważające, choć jednocześnie dość humorystyczne jest to, że prasa podchwytuje ten sposób pozyskiwania uwagi odbiorców kontentu: budując silne i wyimaginowane opozycje – a to puszczając wypowiedzi mizoginicznego filozofa, a to publikując najbardziej kuriozalne listy od czytelników. Następuje moment dyfuzji tych dwóch mediów; osławione wózkowe Mikołejki były dyskutowane i w prasie, i w blogosferze, blogerzy cytowali artykuły, prasa cytowała notki.

Blogerzy, nawet ci nieudolni, wykształcili w sobie umiejętność postrzegania,

Polemiki, jak wiemy, bezowocnej, antagonizującej kolejne grupy społeczne i nieprowadzącej do żadnych zmian, co jest programowym zaprzeczeniem celu pracy dziennikarza: dotarcia do wyzwalającej nas prawdy.

Co bardziej optymistyczni dochodzą wręcz do wniosku, że blogowanie i dziennikarstwo przestają się różnić: oba zawody polegają bardziej na wyrażaniu opinii niż raportowaniu zdarzeń; blogerzy naukowi i społeczni hobbystycznie piszą artykuły poprzedzone głębszym researchem i lepiej uźródłowione niż produkcje dziennikarzy prasy papierowej. Płynniej i sprawniej krążą pomiędzy nimi nowe wyniki badań czy publikacje; jeśli tylko mają liberalną politykę komentatorską, łatwiej im zweryfikować źródła czy skonfrontować swoje stanowisko ze specjalistą z innej dziedziny. Generalnie więc

11


popularny blog naukowy z dużo większym prawdopodobieństwem rzetelnie opisze kwestię GMO (GMObiektywnie w serwisie Polityka.pl), szczepionek (sporothrix.wordpress.com, blogdebart.pl), konwencji o zapobieganiu przemocy (codziennikfeministyczny.wordpress.com) czy nowej diety cud niż artykuł w prasie, pisany przez niespecjalistę, miotającego się pomiędzy Scyllą napędzającej wejrzenia za paywalla prowokacji a Harybdą dogodzenia wszystkim, leżąc pośrodku.

12

Jednakże bolączką blogosfery jest niemożność ucieczki przed amatorszczyzną. Zdarza się, że dziennikarz pisze bloga, jednak nadal mało prawdopodobne jest, by bloger został dziennikarzem (rzemieślników od umieszczania treści na portalach pomijam: jest to praca równie twórcza, jak proces reklamacyjny i równie niewiele umiejętności wymaga). Zatem: przy pisaniu charytatywnym łatwo popaść w pułapkę chęci zysku, czego efektem może być przeprofilowanie bloga, zmiana polityki moderacyjnej lub choćby stała współpraca ze sponsorem. To wszystko niekorzystnie wpływa na blogerski obiektywizm i zmniejsza potrzebę poszukiwania prawdy. Innym efektem może być natomiast wyczerpanie formuły: wrażenie, że napisało

się już wszystko i jedyne, co teraz nas czeka, to recykling starych notek. Często jest to powiązane z odstawieniem mediów społecznościowych i prasy, bowiem przy stałej stymulacji obecnością rozmówców i informacji tematów nie brakuje. Notki wówczas stają się coraz rzadsze i coraz skąpiej komentowane, blog zaś staje się bardziej repozytorium wiedzy niż platformą wymiany opinii. Niewykluczone, że sposobem na utrzymanie niezależności i stałej motywacji do blogowania stałyby się blogi płatne – jednak zależność od czytelników, przyzwyczajonych w polskim internecie do darmowej zawartości, byłaby chyba jeszcze gorsza. To, co być może przedłużyłoby agonię prasy, to umiejętność uczenia się od blogerów, sięganie po ich sposoby sprawdzania informacji i pozyskiwania wiadomości, opanowanie serwisów społecznościowych z całą ich specyfiką. Z całą pewnością nie zaszkodziłoby też odświeżenie stylu, bo nadęte, tłuste, paraliterackie frazy lub też sztywne, schematyczne zdania rodem z polskiej szkoły pisania listów nadal straszą na łamach publikowanych dziś gazet zamiast pozostać tam, gdzie ich miejsce – w lekturach szkolnych.


www.ingaiwasiow.pl Do wydawania, czy to na papierze czy w wirtualu, potrzebna jest kasa. Kasa potrzebuje zaplecza instytucji (jakoś trzeba ją pozyskać, a potem wypłacać i rozliczać) – i tu wracamy do przyczyn zamknięcia „Pograniczy”

Inga Iwasiów Bloga założyłam w kwietniu 2010 roku. Oto pierwszy wpis: „Mam dwa koncepty na początek. Miałam jeden, skojarzenie spowodowane nieoczekiwanym zaproszeniem do wygłoszenia wykładu. A potem drugi, bo mi coś celnego powiedziała przyjaciółka. Więc po kolei. 7 maja mam jechać do Sosnowca na spotkanie autorskie. Okazuje się, że poza mówieniem o swojej powieści, co może oznaczać wymyślanie kolejnej wersji tekstu, jaką miałam zamiar napisać/ mam zamiar przeczytać/oczekuję, że ktoś przeczyta itd., bo kto wie, na pewno nie ja, co to takiego ta nowa powieść, oddzielona ode mnie miesiącami, gdy leżała w wydawnictwie... No więc mam wygłosić wykład o Tyrmandzie z okazji wernisażu wystawy. O Tyrmandzie. Rok 2000, moja habilitacja, książka na temat jego twórczości napisana właściwie zamiast jakiegoś innego planu. Książka napisana dziesięć lat temu, kto wie, czy ją jeszcze pamiętam. Impuls przeskakuje między resztkami zwojów i rodzi się koncept inicjalny – Tyrmand zaczynał 1 stycznia 1954, to znaczy zaczynał swój Dziennik 1954, nawiązując w ten sposób do długiej tradycji zaczynania z nowym rokiem, w momentach przełomowych, na krawędzi. Wielu diarystów nie wie, że piszą znad krawędzi, wybór pierwszego dnia roku to łatwizna, ale też jedyna szansa

na skuteczne zapamiętanie okoliczności. Koleżanka, na przykład, powiedziała mi o planowanych obchodach dwudziestolecia związku, a że to bezślubny związek, choć w pewnym sensie doprawdy sakramentalny (w bardzo specjalnym sensie), zapytałam, w jaki sposób udało się jej zapamiętać datę, no i co ta data oznacza. – To co myślisz – odpowiedziała. Chodziło właśnie o święta, to znaczy «to co myślisz» miało miejsce w święta, dobry wybór. Więc jeden z pisarzy, którego literackie zwłoki rozkładałam z przyjemnością w celu uzyskania stopnia naukowego, daje mi przykład zaczynania. Jego Dziennik 1954 był dla mnie przede wszystkim powieścią o zakazanej miłości, mniej narracją polityczną, teraz sięgam po tekst pisarza, który co jak co, ale robić wrażenie umiał. Ale do nowego roku daleko, idę na kompromis i zaczynam w Wielkanoc. Też nieźle, symbolika początku nie do pogardzenia. Drugi koncept przyniosło życie. Bo mówię przyjaciółce, że będę pisała narcystyczną odmianę dziennika, czyli bloga. Pisząc dziennik jako taki można udawać niewinność, zrobić zapis, że niby za lat-tam-ileś po śmierci, że spadkobiercy, że dobra osobiste. Z blogiem nie da rady, udawanie nie wchodzi w grę

13


– pisanie w nadziei na natychmiastowy odbiór, żenujące nieco. A ta moja przyjaciółka mnie dobija, mówiąc: «Ty? Blog? Przypomnę ci, że jesteś przeciwniczką kultury masowej». O rany, jestem, rzeczywiście. Nadzieja tylko taka, że o masowym obiegu nie może być mowy, bo jednak zamierzam pisać niszowo, czyli o tym, co interesuje pisarkę w średnim wieku, literaturoznawczynię i feministkę. Ile osób w naszym pięknym kraju ma ochotę dowiedzieć się, co zajmuje kogoś takiego?”.

14

Wiadomo, co się zdarzyło 10 kwietnia 2010 roku. Fakty okazały się tak mocne, że od razu przyćmiły pierwotny, słaby plan pisania o własnej twórczości, powzięty dość interesownie: w celu promowania powieści. Powieść zresztą ucierpiała nie tylko w ten sposób: nie odbyły się promocje, temperatura społeczna nie sprzyjała dyskusjom o literaturze, w następnych miesiącach ukazały się inne książki, a Ku słońcu spadło z księgarskich półek. Rozpędziłam się z tym swoim blogiem, od razu zaciekawionym faktami, i piszę go nadal. Kiedy mam jakieś kłopoty techniczne, odczuwam ssanie w żołądku. Jeszcze jedna, uzależniająca kompulsja, czynność przymusowa – blog, facebook, odpowiadanie na komentarze. Co to jest w planie prywatnym, mniej więcej wiadomo. Wszystkie te aktywności skracają dystans, ułatwiają kontakt także ludziom, którzy nie mają czasu na „normalne” posiadywanie ze znajomymi. Ja wytworzyłam sobie pewne nawyki, które polegają na wchodzeniu na strony w czasie pracy nad tekstami, jakimiś zadaniami zawodowymi. W pewnym sensie robię to bezmyślnie, zamiast wstać i przejść się po pokoju, chodzę po internecie. Jestem w ten sposób w kontakcie i na bieżąco, chociaż nie odrywam się od pracy. Oczywiście nie sposób przecenić tego, jak Google ułatwia zawodowe zajęcia, ile faktów i danych można sprawdzić w trzy minuty. Ale i – w jakim tempie włączać się w debaty, wymiany myśli, w tworzenie kultury.

Właśnie, zastanawiam się jednak, jakie znaczenie ma to „bycie w kontakcie”, blogowanie, lajkowanie dla kwestii poważniejszych, czyli tworzenia wymiany kulturalnej w przestrzeni wirtualnej? O założeniu bloga myślałam już wcześniej, czy właściwie namawiał mnie do tego młody współpracownik Szczecińskiego Dwumiesięcznika Kulturalnego „Pogranicza”. Pismo zamknęliśmy rok temu i strona internetowa oraz profil na FB nie powstrzymały tego procesu. Problemy bowiem mieliśmy z przyporządkowaniem instytucjonalnym, nie z programem, autorami, mocami przerobowymi, papierem, dystrybucją. Czy przejście do przestrzeni internetu dałoby nam szanse przetrwania? Nie wiem, to znaczy wiem – samo publikowanie w internecie nie zmienia podstawowych zasad, których moim zdaniem pismo musi się trzymać: powinno być redagowane, mieć korektę; za teksty i w ogóle pracę merytoryczną, wkład intelektualny i techniczny ma obowiązek płacić. Najtańszym zamiennikiem pisma jest blog, ale przecież to zupełnie coś innego: jednoosobowe komentowanie rzeczywistości i redagowanie czasopisma. Krótko mówiąc, do wydawania, czy to na papierze, czy w wirtualu, potrzebna jest kasa. Kasa potrzebuje zaplecza instytucji (jakoś trzeba ją pozyskać, a potem wypłacać i rozliczać) i wracamy do przyczyn zamknięcia „Pograniczy”. Nie przekształciliśmy się w fundację lub stowarzyszenie, gdyż jednak robiliśmy pismo bardzo lokalnie umiejscowione, w kompromisowej formule ideologicznej. Obok progresywnych, genderowych, zaangażowanych tekstów drukowaliśmy całkiem sporo materiałów mainstreamowych, miastotwórczych; spłacaliśmy daniny wobec wielu środowisk. Tak miało być od początku – tytuł może nie „dla wszystkich”, ale jednak otwarty. Promowaliśmy debiutantów i drukowaliśmy seniorów z SPP. Przy tym wszystkim – byliśmy ideowi, mieliśmy pryncypia,


wobec czego każde rozluźnienie więzi z miastem skutkowałoby zostawieniem nas na własnym garnuszku. Tak już jest, trzeba balansować. Może to zabrzmi naiwnie, ale uważałam, że wobec tego nie powinniśmy być zdani na siebie, czego przypieczętowaniem było osiągnięte po latach z urzędem miejskim porozumienie, iż połowę kosztów będą pokrywać, szukając nam też instytucji, która nas będzie prowadziła. O drugą połowę staraliśmy się w fundacjach i ministerstwie. Gdybyśmy robili gazetę internetową, musielibyśmy gdzieś postawić główny komputer i zatrudnić informatyka. Nasza historia miałaby ten sam finał. Pomysł, żebym prowadziła bloga na stronie „Pograniczy”, wydał mi się wówczas zbyt dla mnie obciążający. Pomyślałam jeszcze o czymś: i tak musiałam borykać się z niesprawiedliwymi ocenami, iż robię dwumiesięcznik dla siebie, żeby mieć miejsce do publikowania swoich tekstów. Wystarczyłoby spojrzeć na dostępną on-line bibliografię, żeby stwierdzić, że to bzdura. Publikowałam w „Pograniczach” mało, w ostatnich latach coraz mniej, ponieważ mieliśmy dużo tekstów w teczkach i stałą objętość. Robiłam miejsce innym, migrując do sąsiednich tytułów. Wystarczyłoby, piszę, bo już nie ma „Pograniczy” nawet jako strony archiwalnej. Nikt nie pomógł jej ocalić, zniknęła z serwera Home.pl, co pokazuje, że jednak sieć jest mniej trwała od papieru. Nieopłacona, nieodnowiona strona nie tyle rozsypuje się w pył, ile zamienia w gorzkie szyderstwo. Ktoś przesłał nam parę miesięcy temu informację, że pod naszym adresem znajduje się obecnie strona pewnej hurtowni. Wysokie pozycjonowanie mają także służby celne. Dobrze, że nie jakiś sex-shop, w pewnym momencie nasz ostatni wydawca chciał zamówić nowe opracowanie graficzne w firmie, która zasłynęła w mieście szyldami sklepów dla dorosłych.

Oczywiście w sprawie blogowania nie miałam racji, niepotrzebnie przyjmowałam pozę osoby w cieniu, stojąc naprawdę w oku cyklonu. Trzeba było pisać na konto „Pograniczy”, skoro oddawało się im przez osiemnaście lat przynajmniej dwie godziny dziennie, przeznaczone na korespondencję, przeglądanie tekstów, prace różne i bieżące. Miałabym dziś coś w rodzaju kroniki we własnym komputerze, niezagrożonym likwidacją. Myślę jednak i o tym, że decyzja odstąpienia od dalszej walki o pismo była uwarunkowana tym, że już prowadziłam bloga. W pewnym sensie przeszłam na coś innego, bardziej osobistego, a nawet egoistycznego. Zasmakowałam wolności. Doceniłam to, czego nie umiałam zrobić dla pisma: kompletne oderwanie od instytucji. Do blogowania w kwietniu 2010 namówiło mnie wydawnictwo. Miałam w ten sposób wspierać wchodzenie na rynek własnej powieści. Wydawnictwo jednak niczego mi nie narzucało, nie chciało ode mnie żadnych konkretnych tekstów, nie przerabiało mnie na swoją modłę. W pewnym momencie zgłaszały się do mnie różne portale, proponując pisanie na konto konkretnych tytułów. Nie zdecydowałam się na coś takiego, bo jasne jest, że otoczenie coś zawsze wymusza. Nawet jeśli nie czyni tego wprost, nasze wewnętrzne stery każą nam dryfować w jakimś kierunku. Na stronie www.ingaiwasiow.pl mogę robić, co zechcę. Ograniczają mnie: zdrowy rozsądek, wyznawane zasady i przyjęte limity intymności. Pytanie, czy blogowałabym tak samo na rzecz „Pograniczy” jak na rzecz pisarki Inga Iwasiów? Przypuszczam, że nie. „Pogranicza” były moją misją, pisałabym wobec tego jak misjonarka. Rola pisarska jest dla mnie wciąż niepewnym gruntem. A może jednak tak – w obu wcieleniach mam swoje ulubione tematy, obsesje, rozpoznane i nieprzezwyciężalne mocne i słabe strony. Dla ingaiwasiow-pisarka piszę chyba mocniej niż dla pogranicza.pl. Mam

15


do stracenia tylko lajki, podczas gdy jako redaktorka (sądziłam) miałam do stracenia ważną pozycję: utrzymywanie miasta Szczecin na mapie, którą stworzyliśmy po 1989 roku, oplatając różne miejsca w Polsce nićmi inicjatyw prospołecznych, równościowych, lokalnych. Była to mapa namysłu nad rolą kultury, pytań o funkcje literatury. Okej, obejdzie się – powiedziała nam rzeczywistość. Okej, teraz szczypta egoizmu – powiedziałam rzeczywistości.

16

Nie podjęłabym się już robienia gazety – ani papierowej, ani internetowej. Sama czytam więcej pism w sieci niż na papierze, przede wszystkim dzięki czytnikowi, który rozwiązał problem przemieszczania się z kilogramami w walizce. Prawie niepostrzeżenie, odbywając dziesiątki debat na temat konieczności i/lub niemożliwości rezygnacji z papieru, przeszliśmy na czytniki. W konkursach na granty MKiDN nośnik nie ma znaczenia. Nadal jednak nie znikają pytania o to, czy internetowe pismo ma być repliką tego papierowego, tyle że szybciej reagującą na czytelnika, otwartą? Te najlepiej redagowane (i zwykle też mające środki) poradzą sobie ze stroną formalną, problematyczne nadal jest wszystko, co stanowi zaplecze. Trzeba więc pytać nadal o wydawcę, prawa autorskie, płace redakcji, granice między profesjonalizmem a amatorstwem. Dostęp do serwera nie znosi wszystkich komplikacji, które znamy z czasów papierowych teczek i korekty robionej ołówkiem. Oczywiście, internet uwalnia przynajmniej od męki dystrybucji, poddanej dyktatowi rynku, a więc właściwie wypychającej w nicość czasopisma kulturalne. W zamian stawia przed nami zadania techniczne (pozycjonowanie tekstów)

i czysto ludzkie – ktoś musi bezustannie dystrybuować nasze treści. Zmienia się charakter zadań, ale nie jest łatwiej. Zmiana radykalna nastąpi w chwili, gdy dostęp do internetu będzie naprawdę powszechny i bezpłatny. Na ten moment gotowe będą rozwiązania dla popkultury i komercji. Można ich wzory zaczerpnąć z USA. Abonamenty, redukcja pośredników, tantiemy dla twórców – tyle w skrócie. Nie łudźmy się, że ten mechanizm załatwi problemy kultury, w której centrum stoją dawne czasopisma literackie. Nadal nie wiadomo, kto i jak ma płacić za ich utrzymanie przy życiu. Zastosowana ostatnio przez feministyczną „Zadrę” akcja zbierania na FB prenumeratorek/-rów wersji papierowej, co pozwoli tytułowi przetrwać, jest skuteczna, bo mobilizuje społeczność zainteresowaną bytem pisma. Nie uda się jednak przejść na taki tryb w całej kulturze postwysokiej (tak ją nazywam z braku innej nazwy) istniejącej w sieci. Nie zniknie też problem zacierania w internecie granic pomiędzy zwykłą grafomanią a sztuką. Potrzebne są jakieś pomysły pośrednie, dające artystom i redaktorom możliwość funkcjonowania na zasadach niesprowadzonych do komercji lub do wolontariatu. W październiku ukaże się moja książka Blogotony, zawierająca felietony pisane dla papierowego „Tygodnika Powszechnego”, sieciowego „artPapieru” oraz fragmenty bloga. Nie widzę między tymi tekstami różnicy – są reakcją na rzeczywistość. Różniły się reaktywnością: na blog reagowali od razu czytelnicy, felietony czekały w redakcjach na swoją kolej. W pewnym sensie będzie to książka pograniczna, pokazująca przejście między formami, ale przede wszystkim niejasność różnic.


Tekst papie i tekst elektro Kain i Abel raz jeszcze Epoka filmu niemego kończyła się swobodnym przejściem Charliego Chaplina do dźwięku, ale nie każdy się przecisnął. A jak będzie z papierową/elektroniczną prasą?

Leszek Budrewicz Tradycyjne media upadają, zwolennicy Marshalla McLuhana triumfują. Książka w formie elektronicznej, elastycznej kartki z przyciskiem, z którą będzie można iść do wanny, już za progiem łazienki. Google skanuje książki. Wszystkie. Nikt nie zna odpowiedzi na pytanie, kto i za co będzie je pisał, kiedy wszystko przejmie darmowa elektroniczna biblioteka. Tak było zawsze. Przejście z papirusu na papier nie zmieniło roli tekstu, choć zmieniło jego postać i pewne cechy. Wydawnictwa drukujące na papierze przeżywają dziś po prostu to, co kiedyś kopiści patrzący na pierwsze egzemplarze wynoszone z drukarni Gutenberga. Razem z nimi pismo zaczęło swoją długą podróż pod strzechy. Ale też powszechne czytanie Biblii przyniosło wojnę trzydziestoletnią. Słowo drukowane na papierze odnosi nadal pojedyncze spektakularne sukcesy – takim jest choćby „kariera” pisma „Monocle”, ale właśnie w tym samym czasie prac magisterskich broni pierwsze pokolenie, dla którego jeśli papier jest jakimś środkiem przenoszenia, to na pewno nie pierwszym w kolejności. Słowo „papier” dawno przekroczyło granicę, przed którą gazetę czytano księciu do

śniadania na głos, a za którą była masowa tania prasa. Żeby mogła powstać, musiały najpierw zaistnieć szkoła powszechna i ośmiogodzinny dzień pracy. Wszystko po to, żeby ludzie z wypiekami czytali o sprawie Gorgonowej, a Pan Tadeusz mógł sprzedawać się szybciej, niż kiedy został po raz pierwszy wydrukowany. Papierowa prasa przeżyła jakoś powstanie radia, potem telewizji, ale internet spowodował, że wchodząc na stronę każdego z mediów, widzimy, że jego dotychczasowa sztywna tożsamość jest tylko umowna: obraz, dźwięk, słowo współistnieją. Czekamy na pierwszego Pulitzera w kategorii tweet... Ku zaskoczeniu medioznawców tekst staje się też często lepszym, bo bardziej skondensowanym środkiem przekazu, niż królujący, jak się wydawało, obraz. Zmiana jednak nie jest neutralna i tylko technologiczna albo – idąc śladem McLuhana – technologia określa jej istotę. Tekst jest krótszy, powstaje coś takiego jak infotainment, wreszcie poważne nawet portale stosują wabiące tabloidowe tytuły i zwiastuny, bo kto nie ma klikalności, ten nie żyje. Podobnie jak w tradycyjnym tabloidzie, a odmiennie od prasy prestiżowej – wszyscy wabią brukowymi szablonami. Książka staje się interaktywna, a autorzy,

17


także wydawnictwa, pytają w sprawie fabuły – a co by chciał klient, nasz pan? A może – jak u Coppoli, pytającego o treści rozwiązań fabularnych swoich nowych produkcji – o tym, jak potoczą się losy bohatera, decydować będzie publiczność w głosowaniu? Treść strony web „New York Timesa” zaczyna być podobna do „New York Post”. Strony internetowe to minimalne koszty, ale nie przynoszą one prawie żadnych zysków. Niektóre zawody dziennikarskie, jak na przykład fotoreporter, z powodów technologicznych już nie istnieją, resztki ludzi je uprawiających są w redakcjach z rozpędu i dla zasady. 18

Próby ogrodzenia tekstu elektro jako formy autorsko-handlowej przegrywają z realiami. Prasa darmowa, w tym gazety wysokiej klasy, jak „Evening Standard”, tekst papie, walczą z powodzeniem z elektroniczną konkurencją, ale nie wiadomo, jak długo. Ale też tekst elektro niesie dobro. Carl Bernstein (razem z Woodwardem obalili Nixona swoimi artykułami o Watergate), człowiek już wiekowy, powiedział, że świetne jest to, iż nie ma czegoś takiego, jak tekst za długi. Elektro. Grupa amerykańskich dziennikarzy śledczych, którzy ze względów ekonomicznych nie znaleźli miejsca w prasie drukowanej (cięcie kosztów likwidacją skomplikowanego rzemiosła), założyła wortal Pro Publico w sieci i już mają pierwsze Pulitzery. Utrzymują się z wolnych datków. W niesamowitej pod tym względem Ameryce – skutecznie. Papierowa prasa i książka stoi przed rozstrzygnięciem, tylko trochę od niej zależnym: będzie pagerem, który zniknął, bo nie był już potrzebny, klawesynem, na którym gra się czasem, ale już nie komponuje na ten instrument, czy pójdzie śladem radia, które zmieniając się, niejeden już swój koniec przeżyło w dobrej formie?

Kiedy we Francji prezydent Sarkozy postanowił dotować prasę drukowaną, myślano, że to „botoksowanie” dinozaurów: jaki sens w epoce tekstu elektro ma rozwożenie ciężarówkami ton papieru następnego dnia po wydarzeniach; jaki książka w druku – poza rozwiązaniem problemu świątecznego prezentu – czy życzenia na papierze w czasach esemesów; zostają jeszcze ślubne zaproszenia. Czy papierowe podręczniki istnieją, a wydawnictwa żyją często już tylko dzięki nim jedynie dlatego, że nauczyciele czegoś nie potrafią? Orkiestra na tym Tytaniku grać będzie do końca, bo jest na nim dużo ludzi z pokolenia, które nie całe na szczęście, chodząc po ulicach, chwali się znajomym: ja nic nie czytam. A przecież jeśli przypomnimy sobie, co w ostatnich latach zdarzyło się istotnego w prasie i książce, nadal, mimo spadku czytelnictwa tradycyjnego (Polska jest tu samodzielnym liderem), zdarzyło się to na papierze. Świat tekstu elektro prawie zawsze – nadal – to, co zdarzyło się w tekście papie, gdy mowa o rzeczach istotnych (demaskatorski artykuł śledczy, dobry wywiad, świetny esej) − jedynie odtwarza. Epoka filmu niemego kończyła się swobodnym przejściem do dźwięku przez Charliego Chaplina, ale nie każdy się przecisnął. Teraz, przy przejściu do ery ponaddźwiękowej, wiem, że − ponieważ starych jest więcej niż młodych, a będzie ich jeszcze więcej – do końca mojego życia pozostanę przynajmniej tym jedynym na świecie entuzjastą sieci, który po jej przejrzeniu przy kawie przeczyta tradycyjną gazetę, a następnie, wyjąwszy ją spod nogi od stołu − ostatnią książkę. Będę ją czytał wiele razy. I jeśli znikną intelektualne papierowe miesięczniki, zrobię sobie sam, nowy, w jednym egzemplarzu, dla siebie, w którym będzie wszystko, co powinno, kiedy miesiąc już wzeszedł.


Sieć i papier dwa bratanki Sieć pogalopowała na odsiecz papierowi i poprzez lawinę prenumerat zagłosowała nogami za papierem. Historia najnowsza „Zadry”

Beata Kozak Zaczyna się od nieufności, a skończy na pomocnej dłoni, którą internet wyciąga do papieru i pieszczotliwie go głaszcze. Ale najpierw była małpa. Wszyscy przecież pochodzimy od małpy, małpa była na początku jak jakieś Słowo. Okazało się, że bez małpy nie da się wysłać e-maila, a był rok 1995 i już naprawdę wypadałoby te e-maile zacząć wysyłać, żeby nie wyjść na zapóźnioną. Ale małpy nigdzie nie było. Ani na dole, ani na górze, ani w klatce słoni, ani w wodzie z fokami, ani obok cyferek, ani po wciśnięciu kombinacji różnych klawiszy. Nie to nie. Może trzeba by kupić specjalną, małpią, e-mailową klawiaturę? W końcu, późnym wieczorem, małpa wychynęła zza palmy, adres został skompletowany i pierwszy e-mail poszedł w świat. Fundacja Kobieca eFKa, jedna z pierwszych organizacji feministycznych, które powstały w Polsce po 1989 roku – eFKa w 1991 – była też pierwszą, która miała swoją stronę w internecie. Wtedy mówiło się na to jeszcze „witryna”. Pierwsza strona eFKi była bordowo-beżowa i jakoś tak się złożyło, że inne feministyczne organizacje, które też wieszały w internecie swoje witryny, też szły w bordo i w beż. Byłyśmy prekursorkami, ale szybko zostałyśmy wyprzedzone i już tylko oglądałyśmy plecy innych zawodniczek, a nasza

strona była przez długi czas jak wielkie mieszkanie w kamienicy – remontowane, odświeżane, wciąż przemeblowywane, pełne wszystkiego i zacne. Na tej właśnie stronie – www.efka.org.pl – przez ponad dziesięć pierwszych lat swojego istnienia były umieszczane podstrony feministycznego kwartalnika „Zadra”, który eFKa wydaje do dziś. Sprawdzanie, ile osób dziennie wchodzi na stronę eFKi i z jakich krajów, było oczywiście ekscytujące. Zadziwiało nas, że logowały się u nas m.in. osoby z Arabii Saudyjskiej czy Chile, a jeszcze bardziej nas zadziwiało, że można takie coś w ogóle zobaczyć i coś o nim wiedzieć. Ale w tej internetowej prehistorii „Zadry” i eFKi największą, a wręcz olbrzymią rolę odegrało coś, co przez wiele lat określało się trzema słowami, dość długą ich zbitką: listadyskusyjnagender. Lista dyskusyjna Gender. Istnieje do dziś, ale prawie nic się już na niej nie dzieje. Listę Gender założyłam w roku 1998, a więc w czerwcu tego roku stuknęło jej piętnaście lat. Przed jej założeniem z lubością czytałam i brałam udział w dyskusjach na innych listach tematycznych, których teraz już dawno nie ma: ekologicznych, folkowych i pewnie jeszcze innych, które już zapomniałam. Fascynująca i maksymalnie wciągająca była sytuacja

19


ożywionych, burzliwych, często ostrych dyskusji. Z pewnością wielką rolę odgrywało w tym samo medium – czuło się niemal namacalnie, jak bardzo wszystkich kręci to, że ich opinie, zdania, które do siebie nawzajem piszą, pokazują się „wydrukowane” na monitorach kilkuset osób z całej Polski, a często też z zagranicy. Fascynująca była też szybkość wymiany poglądów, rozmowy przez komputer. To było jak ping-pong, do którego każdy mógł się włączyć, przerywany tylko pohukiwaniem, żeby pamiętać o cięciu cytatów i nie wysyłać na listę ciężkich załączników. E-maile ściągało się wtedy jeszcze poprzez połączenie z TP SA, płaciło się za minuty. 20

Kiedyś, w przyszłości, w domach starców będą przesiadywać na tarasach opatuleni w elektroniczne koce staruszkowie i staruszki, którzy drżącymi głosami będą wspominać pikające modemy łączące z internetem i przedpotopowe listy dyskusyjne („A pamiętasz, Jadwigo, jak w pamiętnym roku 1998 trollowaliśmy na liście Gender?”). W swoich najbardziej gwałtownych porywach na Gender przychodziło około 70 maili dziennie, a ja dostawałam wkurzone maile od uczestniczek i -ów listy, którzy żądali, żeby ten nawał jakoś ograniczyć i rozpaczali, że nie mogą się wypisać, bo się już uzależnili. Gender miał swoją galerię osobliwości, loże mędrców i szyderców. Przewinął się przez listę i facet, który z całą powagą próbował propagować kazirodczą pedofilię jako sposób na prawidłowy rozwój młodzieży, i ginekolog, który wklejał do swoich maili fragmenty ginekologicznych podręczników, i zapalony maskulinista, który dowodził, że to kobiety rządzą światem, szczególnie w Polsce, a mężczyźni są przez kobiety ustawicznie bici i gwałceni. Przewinęła się też historyczka, której opowieści o czarownicach w średniowieczu wszyscy czytali z wypiekami na klawiaturze, i świetna dziewczyna z Australii, której cech szczególnych nie pamiętam, ale którą wszyscy uwielbiali, i niezwykle bystra uczestniczka listy,

która umiejętnie wszystko kwestionowała, i cała grupa feministów, genderystów, doktorantów w dziedzinie gender, którzy mocno utożsamiali się z feminizmem, i jeszcze całe mnóstwo barwnych, ciekawych, niezwykłych postaci, feministek z najróżniejszych feministycznych miejsc. W sumie kilkaset osób. Jesienią roku 1999 wydałyśmy pierwszy numer „Zadry”, a lista Gender okazała się dla „Zadry” kopalnią bogactw. To poprzez Gender poznałam Annę Kohli i kilkanaście innych osób, które pozyskiwałam do współpracy z pismem. Rozmowy na liście odbywały się przecież pisemnie, w formie krótszych lub dłuższych tekstów – niezła uczta dla redaktorki. Przez wiele lat Gender był w „Zadrze” obecny na dwóch stronach, na których publikowałyśmy co ciekawsze dyskusje. Na wielu feministycznych spotkaniach czy konferencjach rozlegały się w kuluarach radosne okrzyki: „Aaaa, to my się przecież znamy z Genderu!”. Ruch na Genderze zamarł wraz z pojawieniem się forów i czatów, które dawały możliwość jeszcze szybszej wymiany myśli, zdań i poglądów, a przede wszystkim szybkiego komentowania. Potem doszedł Facebook. Lista dyskusyjna jest teraz staromodna i nieporęczna jak papeteria w kwiatki. Wątpię, żeby nastała kiedyś na nią moda retro, ale w końcu skoro w tym sezonie pojawiły się damskie buty na półmetrowej podeszwie, to dlaczego ludzkość nie miałaby wrócić jeszcze kiedyś do papeterii w kwiatki? Zwłaszcza że entuzjazm wobec e-książek i wszelkich form czytania w sieci wydaje się mocno nadmuchany. Owszem, kiedy wylądowałam kiedyś w zakątku świata, w którym książki i gazety były dla mnie niezrozumiałe, bo zadrukowane robaczkami lub sznureczkami, za czytnik z e-bookami oddałabym królestwo, konia i jeszcze rękę księcia. Wtedy zaczęło mi świtać, że czytniki mogą mieć sens, jeśli nie chce się wlec ze sobą na pustynię


ciężkiego stosu książek. I owszem, fajnie jest wykonywać ten bajerancki, rozsuwający lub przesuwający ruch palcami po tablecie. I owszem, przeczytać w sieci sprawnie napisany tekst na ciekawy, aktualny temat też jest słusznie i zbawiennie, a w dodatku interaktywnie i demokratycznie, bo można pod nim zostawić swojego inteligentnego komcia i zalajkować komcie podobne do naszych. Jest jeszcze na pewno parę innych plusów e-czytania. Ale jednak papier nadal jest w cenie. Cenią go nie tylko zakurzeni profesorowie, którzy z zaciśniętymi zębami ukrywają irytację tymi wszystkimi guglami, linkami i pejdżami na fejsie. Mimo że od roku „Zadra” ma swoją samodzielną stronę (www.pismozadra.pl) i oczywiście także stronę na Facebooku, prawie żadna z autorek nie przysyła ich do publikacji w internecie – lecz właśnie w „Zadrze” papierowej. Publikacja na papierze jest traktowana absolutnie jako poważniejsza i bardziej nobilitująca niż „wrzucenie tekstu do neta”. Wydrukowanie tekstu w piśmie, które wychodzi na papierze, to poważna sprawa. Kiedy autor/-ka przysłanego tekstu ma alternatywę – zwiększyć jego objętość albo zgodzić się na opublikowanie go w pierwotnej, krótkiej wersji na internetowej stronie „Zadry” – prawie zawsze decyduje się zwiększyć objętość. Przyjemnie jest rozesłać znajomym link do swojego tekstu na stronie „Zadry”, ale jeszcze przyjemniej jest zobaczyć swój tekst złożony i wydrukowany w papierowym czasopiśmie. Publikacja na papierze jest jak mieszkanie na pierwszym piętrze, publikacja w sieci jest postrzegana jak kawalerka na parterze. Praktyczna, tania i wygodna, ale to jednak parter. Od lipca tego roku okazuje się codziennie, że sieć i papier nie muszą się wykluczać, a nawet mogą się nawzajem całkiem fajnie wspierać. Przy czym jednak internet jest bardziej skutecznym wsparciem dla papieru, niż na odwrót. Z kilku powodów, wśród których najważniejszy jest ten finansowy, zdecydowałyśmy się wycofać

„Zadrę” z empików i sprzedawać ją tylko poprzez prenumeratę. Po czternastu latach obecności pisma w empikach trzeba dotrzeć do czytelniczek i -ów pisma z wiadomością, że już go nie kupią w salonie z prasą i że od teraz mogą je zamówić – prenumeratę albo pojedynczy numer – na stronie www.pismozadra.pl/ kiosk-z-zadra. Rachunek jest prosty – pięćset prenumerat pozwoli na opłacenie składu i druku dwóch numerów pisma rocznie. Czas na odtrąbienie wielkiej Akcji 500 Prenumerat był raczej niekorzystny: początek lipca, a więc wakacji, wyjazdów na urlopy, wydatków na płetwy, leżaki, kremy z filtrem i lody. Nieszczególnie dobry miesiąc na akcje solidarnościowe i wspierające, i to mimo że cena rocznej prenumeraty to śmieszne 24 zł, czyli równowartość jednego biletu do kina, dwóch piw czy 2 zł miesięcznie. A w grę wchodzi(ło) być albo nie być pisma, jedynego feministycznego w Polsce, które ukazuje się regularnie od 14 lat. Akcję 500 Prenumerat ogłosiłyśmy głównie na Facebooku, co kilka dni publikujemy na stronie Zadry i na FB liczbę, która odpowiada ilości zamówionych prenumerat. Odzew był natychmiastowy i gigantyczny, prenumeraty zaczęły spływać lawinowo, zostałyśmy zasypane e-mailami z poparciem, z zapewnieniami o trzymaniu kciuków i czekaniu w napięciu na rezultat, czyli na prenumeratę nr 500. Po niecałych sześciu tygodniach akcji prenumerat jest już grubo ponad 400 i wciąż spływają nowe. Tylko dwie osoby zasugerowały przeniesienie „Zadry” do internetu, tak żeby można ją było za opłatą ściągnąć na tablet. Prawie nikt nie zalajkował tych propozycji, ale pewnie trzeba się będzie nad nimi zastanowić. Na razie jednak internet sprawdza się idealnie jako miejsce komunikacji w kwestiach także pozainternetowych. Sieć pogalopowała na odsiecz papierowi i poprzez lawinę prenumerat zagłosowała nogami za papierem. Papier jest tak wzruszony, że aż mu się rogi pozaginały, a i sieć wygląda na zadowoloną z siebie.

21


Uwaga! Papier! Może warto wykreować modę na wysokiej jakości papier, na ekskluzywny, trendy papier? Bądźmy silni wiarą w potrzebę materialnej cielesności słowa

Agnieszka Kwiecień 22

Nie czyta. Prawie nikt już nie czyta czasopism w wersji papierowej. Nie czyta, bo nie chce, nie czyta, bo trzeba kupić, podejść do księgarni albo zamówić i czekać, aż przyślą. Nie czyta, bo to w sensie ogólnym nudne, bo wymaga czasu, bo nie umie ze zrozumieniem. A czasu, jak wiemy, nie ma nikt lub woli go przeznaczyć na przyjemności inne albo tak się usprawiedliwia. Nie kupi, ponieważ nie ma co z tym zrobić potem – wyrzucić szkoda, chętnego do przejęcia trudno znaleźć, na półkach w domowych bibliotekach JUŻ NAPRAWDĘ NIE MA MIEJSCA. Nie daj Boże będzie trzeba znowu zmienić mieszkanie i nosić te ciężary, na których gromadzą się nowe pokłady kurzu i innych świństw, powodując alergie, astmy, kaszle i konieczność odkurzania od czasu do czasu. W obliczu tym podobnych refleksji chyba każdy redaktor i wydawca czasopisma kulturalnego ukazującego się w wersji papierowej w Polsce zaczyna odczuwać silną presję, która stale narasta, wywołując dziwne objawy fizyczne i psychiczne: częste przyjmowanie zamyślonej pozy, przedłużające się momenty wlepiania wzroku w pulpit komputera, suchość w ustach itd. Czasem ten strach, że robi się coś bez najmniejszego sensu, nie pozwala w nocy spać, ale w dzień udaje się jakoś osiągnąć względną równowagę,

choćby zewnętrzną, i dalej w to brnąć... Mimo raportów o systematycznie zmniejszającym się czytelnictwie książek, o prawie całkowitym zaniku czytelnictwa czasopism papierowych, o niedoborze finansów na promocję kultury i tegoż czytelnictwa itd. Włos się jeży na głowie. Do tego dochodzi ta ciągła konieczność tłumaczenia się i odpierania wymyślonych lub tych samych zarzutów. Pierwszy z nich każe, aby wydawcy zastanowili się nad powodem własnej rozrzutności: ceny papieru są wysokie i stale rosną, a usługi drukarskie są drogie, co za tym idzie, koszt druku nakładu numeru czasopisma rośnie. Jest szczególnie wysoki, gdy zależy nam na pełnym kolorze i wysokiej jakości papierze, nie mówiąc już o wszelakich dodatkach o charakterze estetycznym i designerskim. Wobec rosnących kosztów produkcji, przy jednocześnie niekoniecznie pożądanym podwyższeniu ceny egzemplarza, zachodzi konieczność zmniejszenia nakładu. I tutaj pojawia się zarzut fundamentalny: Niedostępność! Marginalność! – krzyczą fanatycy elektronicznych portali, wortali, serwisów, blogów, e-magazynów itd. Jakże to? – pytam. Jak to niedostępne, jak dostępne! Sprzedaż za pośrednictwem sieci Empik i w wybranych księgarniach, i za pomocą prenumeraty, i realizowane zamówienia indywidualne, wystarczy


wysłać e-mail i zrobić przelew, i wysyłane do bibliotek, i do innych instytucji, jeśli tylko chcą i mogą je w jakimś kąciku czytelniczym udostępnić. To prawda – mogłoby być lepiej, system sprzedaży należy udoskonalić i wykorzystać dostępne narzędzia. To prawda – 1000 sztuk nakładu czasopisma to nie jest oszałamiająca liczba (a sporo pism kulturalnych w Polsce wychodzi właśnie w takim lub mniejszym nakładzie), należy niezwłocznie pomyśleć o sprzedaży wersji elektronicznej. Młodzi ludzie czytają głównie to, co znajdą w internecie: skróty, nagłówki, serwisy społecznościowe, bzdury, plotki, fora, ściągi, czasem bardziej wartościowe treści. Edukacja w Polsce dodatkowo sprzyja fetyszyzacji cyfrowości – proponuję pomysły typu „laptop dla każdego ucznia” zamienić na „czasopismo papierowe i tablet dla każdego ucznia”. Analiz wykazujących nieumiejętność czytania, głównie przez młodych ludzi, tekstu wydrukowanego na papierze na pewno nie należy wykorzystywać jako argumentu przeciwko sensowności drukowania czasopism i książek. Wręcz przeciwnie, powinny one skłonić do wdrożenia programów, wypracowujących nawyk sięgania po papier i promujących czytelnictwo wszelkich form drukowanych. Same pisma kulturalne, bez pomocy finansowej i strategicznej państwa, tego nie dokonają. Wojciech Przybylski przedstawił na łamach „Res Publiki Nowej” ciekawy pomysł: zamiast dotować wydawanie pism, Ministerstwo Kultury powinno wesprzeć finansowo biblioteki, jednocześnie nakładając na nie obowiązek kupowania wydawnictw kulturalnych. Powszechna dostępność to utopia, ale warto podążać w stronę tego właśnie horyzontu. Na polskim rynku wydawniczym można zaobserwować pewien symptom. Wybrane pisma, które od lat mają stałe, utrzymujące się na wysokim poziomie i łatwo przychodzące, przynależne jakby z przyzwyczajenia finansowanie, nie troszczą się zanadto o rozwój, o ewolucję,

o sprzedaż, o dostosowanie się do potrzeb odbiorców. Nie wynika z tego bynajmniej fakt, że pieniądze rozpuszczają dziennikarzy i krytyków, którzy tkwią w swoich utartych schematach działania i skostniałych strukturach ocen, relacji, związków. Ujawnia się za to potrzeba niezależności. Różnorodne źródła finansowania na pewno pomagają w jakimś stopniu zachować autonomię. Nie zawsze sprzyja temu na przykład konieczność sprzedaży miejsc pod reklamy – bo taka współpraca zobowiązuje. Wezwana do tablicy przez redakcję „Rity Baum”, zresztą czasopisma, które z nieukrywaną przyjemnością chwytam co jakiś czas w dłonie, pocę się i gapię jak cielę na malowane wrota. Przypominam sobie film o Titanicu oraz Leonarda DiCaprio i niedawną wizytę w salonie prasowym Empik, gdzie na wyeksponowanym miejscu w dziale sztuka umieszczono książki o Justinie Bieberze. Więc góra lodowa zbliża się – pytanie, kto znajdzie miejsce w szalupie, staje się palące. Po dłuższej chwili, w której dało się słyszeć pełne dezaprobaty chrumkania, zaczyna mi coś świtać i nieśmiało, acz wielce naiwnie pytam, czy nie dałoby się może tak zabrać więcej szalup, skoro już razem mamy płynąć w tę podróż? Ameryka niekoniecznie przedstawia się jako papierowa ziemia obiecana. Od jakiegoś czasu wydawcy nawet największych gazet zastanawiają się, w jaki sposób połączyć wersję cyfrową z papierową i czerpać z tego zadowalające zyski. Uważam, że łączenie materialności z wirtualnością jest bardzo dobrą drogą rozwoju. Wersja papierowa rządzi się swoimi prawami i ma wiele zalet. Druk niesie ze sobą wymagania co do wysokiej jakości składu i estetyki całości, przeprowadzenia rzetelnej redakcji, korekty i selekcji. Nad numerem wisi wizja trwałości. Do tekstów można wracać długo po ich publikacji, kiedy czasopisma elektroniczne czasem znikają z sieci, ponieważ wydawca zrezygnował z opłacania serwera. Papier na pewno pełni funkcje archiwizujące w stosunku do aktualnej

23


24

kultury. Odnotowuje fakty i wydarzenia, sytuuje pojedyncze w szerokim kontekście. Poddaje pod rozwagę. Żąda tworzenia pogłębionych analiz, porównań i podsumowań. Wymusza systematyczność wydawania. Pozwala na publikację długich i wyczerpujących artykułów, które niechętnie czyta się na komputerze (tak, wiem, są przecież czytniki – ale chyba nikt nie powie, że ogólnoposiadane). Egzemplarz papierowy można wysłać na każdy adres, nie w każdym zakątku kraju natomiast jest powszechny/chętnie wykorzystywany dostęp do internetu. Wersja cyfrowa, naznaczona już czytelnictwem byle jak i byle szybko, także dysponuje wieloma plusami. Umożliwia szybkie reakcje i komunikację z czytelnikami. Sprzyja demokracji i bezpośredniemu uczestnictwu w stopniu większym niż odpowiednik na papierze. I tak, po rozkręceniu się, mogłabym jeszcze długo tłumaczyć, dlaczego warto... tylko po co? Skoro najważniejsza jest potrzeba posiadania papieru. Przeglądania, wyginania, głaskania, kartkowania, zakładania, wąchania, miętoszenia, ogarniania wzrokiem, składowania, przekazywania z rąk do rąk. Pisma kulturalne miewają doprawdy wyrafinowany design, dzięki któremu stają się przedmiotem materialnym wartym posiadania choćby dla czystej przyjemności estetycznej, aby rozkoszować się jego ekskluzywnością, pięknem,

obecnością formy wyjątkowej, zawierającej dodatkowo dorzeczne treści. W Polsce wydaje się aktualnie sporo tytułów w niewielkim nakładzie, czyli pod tym względem niszowych. Żadnego z nich nie stać na kosztowną, spektakularną promocję. Widmo zupełnego braku odbiorców ambitniejszych treści pisanych straszy. Potrzeba wielkiego, wspólnego wysiłku, aby je odegnać. Zdecydowanie nie satysfakcjonuje ograniczenie czytelnictwa do grona znajomych redakcji i czasem instytucji lub osób z wybranego światka sztuki, mającego akurat interesy w danym numerze. Wbrew okrzykom cyfromaniaków, może warto wykreować modę na wysokiej jakości papier, modę na ekskluzywny, trendy papier. Bądźmy silni wiarą w potrzebę materialnej cielesności słowa. Internet nas nie zabije! Stać się może naturalnym partnerem wersji drukowanej. Wykreujmy modę na powszechne czytanie papierowych czasopism i podnoszenie własnych kompetencji kulturowych. Dobra krytyka musi kosztować, dobrzy dziennikarze są potrzebni i wkładają dużo wysiłku w swoją pracę. Uwaga! Ten papier jest wyrazem mojego indywidualizmu i walki o wolność jednostki! Różnorodność naszym ratunkiem! I wspólne działanie!?

Festiwal „Atak czasopism” zorganizowany przez „Ritę Baum” we Wrocławiu w czerwcu 2007, fot. Marcin Maziej; na górze, od lewej: Grzegorz Nurek („Studium”), Paweł Dunin-Wąsowicz („Lampa”), Piotr Marecki („Ha!art”), Marcin Czerwiński („Rita Baum”) pośrodku, od lewej: Dariusz Nowacki („Opcje”), Marek Wasilewski („Czas Kultury”), Paweł Dunin-Wąsowicz („Lampa”), Maciej Melecki („Arkadia”), Aleksandra Zoń („Rita Baum”) na dole, od lewej: Wojciech Brzoska („Kursywa”), Bernadetta Darska („Portret”), Zdzisław Jaskuła („Tygiel Kultury”), Iwona Łazicka-Pawlak („Borussia”), Wojciech Browarny (Uniwersytet Wrocławski), Magdalena Rabizo-Birek („Fraza”)


25


26


Krajobraz po reportażu Pierwsze jaskółki zwiastują, że aktualny trend może się odwrócić i prestiżowe tygodniki i miesięczniki znów będą potrzebowały kompetentnych zbieraczy informacji

Lidia Ostałowska „Krajobraz po reportażu”. Ten tytuł konferencji nie kończył się znakiem zapytania. Był stwierdzeniem. Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego – organizator imprezy – w końcu marca tego roku obwieścił schyłek gatunku. Przynajmniej w formie, do jakiej przyzwyczaiło czytelników kilka pokoleń polskich reporterów. Na konferencji mieliśmy penetrować nowe ścieżki na pograniczach: reportaż i komiks, i film, i fotografia, ucieczka reportażu z ram formuły gazetowej. Kolejny szlak to ciemna strona dokumentu: reportaż jako uskrzydlenie, wolność, ale i klatka formalna. W dyskusji wypowiadali się m.in. Marek Miller (o Laboratorium Reportażu), Jerzy Chaszczyński (o końcu reportażu prasowego), Maciej Skawiński i Jędrzej Morawiecki (o Dziennikarzach Wędrownych), a także Filip Springer (reporter wobec multimediów). Kolejni uczestnicy potwierdzali tezę Lecha Wałęsy: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Mój punkt siedzenia to „Gazeta Wyborcza” i doświadczenia skupionych wokół niej autorów, więc o tym opowiadałam.

W skrócie. Reportaż i reporterzy są częścią świata, który opisują, więc podlegają jego wpływom. Życie społeczne, polityka, a przede wszystkim ekonomia zmieniają i nas, i nasze warunki pracy. W początkach istnienia działu reportażu teksty reporterskie publikowano w głównym grzbiecie. Towarzyszyliśmy czytelnikom w zmaganiach z transformacją. Bolała ich utrata socjalnego bezpieczeństwa, bezrobocie, bieda, ale cieszyła możliwość osobistej przedsiębiorczości i bogactwa. Sprzyjaliśmy kapitalizmowi z ludzką twarzą.

na górze, od lewej: Zdzisław Jaskuła („Tygiel Kultury”), Adam Poprawa (UWr), Przemysław Czapliński (UAM), Konrad Kęder („Fa-art”) na dole: Grzegorz Nurek („Studium”), Paweł Kozioł („Wakat”), Piotr Czerniawski („Rita Baum”), Beata Gula („Wakat”), Piotr Marecki („Ha!art”)

Nasze wspólne książki pierwsze poszły do odstrzału. Sukcesy Polski – wejście do NATO, proces akcesji do UE i ekonomiczny awans „Gazety” – obecność na

Reformy rynkowe były przyjazne dziennikarzom. Nieźle się zarabiało, delegacje krajowe ani zagraniczne nie stanowiły problemu. Nasza szefowa Małgorzata Szejnert napisała w jednym z edytoriali, że reportaż właściwie jest nonsensem. Za drogi, za ślamazarny. Ale redakcji jednak się opłacał. Pomagał tworzyć więź z czytelnikami, podnosił wiarygodność, budował dialog między władzą a społeczeństwem. Dlatego się rozpanoszył, dostał miejsce w „Magazynie” i „Gazecie Świątecznej”. No i co rok wydawano tom najlepszych gazetowych tekstów.

27


28

giełdzie – nie przełożyły się na pomyślność reportażu. Dział rozwiązano, podzielono. Potem nadszedł kryzys, cięcie funduszy delegacyjnych i wierszówek. W coraz bezwzględniejszych warunkach rynkowych reportaż stawał się mniej ważny. Zyskiwały inne gatunki, na przykład dziennikarstwo śledcze. Rewolucja technologiczna wszystkim ułatwiła pracę (jak robiło się to bez internetu?), ale narzuciła konkurencję, w której porządny reportaż nie miał szans. Chodzi oczywiście o infotainment, dziennikarstwo łączące informację i rozrywkę. Najpoważniejsze tytuły prasowe musiały wziąć pod uwagę tęsknotę odbiorców za skandalem, seksem i krwią. Redaktorzy wciąż karmią ich tą niskokaloryczną paszą podawaną w niewielkich porcjach, bo czytelnicy długiego tekstu nie strawią. Ale nawet w tych niesprzyjających warunkach reportaż nie chce upaść, a część przywiązanych do niego czytelników oczekuje, że zachowa jakość. Dlatego kupują czwartkowy „Duży Format”, wciąż dający miejsce starszym i młodym autorom. Jaka będzie przyszłość tego tytułu, nikt nie wie. Motywacje wydawcy zawsze są bardziej złożone od tych, jakimi kierują się autorzy. Ale pomału przypominamy sobie, że dziennikarstwo, w tym także reportaż, to element demokracji. Pierwsze jaskółki zwiastują, że trend może się odwrócić, a prestiżowe tygodniki i miesięczniki znów będą potrzebowały kompetentnych zbieraczy informacji. Młodzi wchodzą w zawód w trudnym momencie. Większość to wolni strzelcy, bo redakcje rzadko zatrudniają. Chałturzą, muszą z czegoś żyć. Jednak nie rezygnują, zdobywają stypendia i granty, żeby pisać książki reporterskie. Wydawnictwa dają im szansę debiutu. Powinny również wspierać autorów finansowo, bo przecież dokumentacja kosztuje.

Reporterzy nowego pokolenia twardo chodzą po ziemi. Część dla ubezpieczenia zdrowotnego zdecydowała się na rejestrację działalności gospodarczej. To ciężki kawałek chleba. I absurd ze społecznego punktu widzenia. Celem reportażu nie jest przecież podnoszenie PKB. Reporterzy nie łudzą się, że środowiskiem, w którym będą rosnąć, okażą się życzliwe i opiekuńcze redakcje. Dlatego sami szukają nowych form kooperacji – fundacje, stowarzyszenia. Mam nadzieję, że niektóre z nich się rozwiną, może zacznie im sprzyjać czas i wtedy powołają nowe pisma. Na papierze czy w internecie, to już bez znaczenia. Reportaż zmienia się, a jednocześnie zachowuje ciągłość. Najistotniejsze zasady gatunku pozostały takie same. Napędem reportera jest ciekawość, jego bohaterem – człowiek, celem tekstu – rzetelne informowanie, przesłaniem – porozumienie. Nie sądzę, by te zasady dało się łatwo przewrócić do góry nogami. Czy tego chciałby czytelnik? „Krajobraz po reportażu” wcale nie jest zdewastowany. Mamy w Polsce sukcesy: książki reporterskie wchodzą do finałów najpoważniejszych konkursów literackich, a czasem je wygrywają. Reporterzy tworzą środowisko, jest ciągłość pokoleniowa. Autor dobrego tekstu może liczyć, że gdzieś go opublikuje, nie musi koniecznie uciekać od „formuły gazetowej”. Jestem przekonana, że młodzi stworzą nowe formy dziennikarskiej współpracy i wyznaczą nowe miejsca dla reportażu. To teraz najważniejsze. Uskrzydlenie, wolność, poszerzanie granic gatunku to sprawa indywidualna. Lidia Ostałowska była gościem konferencji „Krajobraz po reportażu”, zorganizowanej przez Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego 24–25 kwietnia 2013 roku.


Kiedyś nie było imperatywu dokumentacji Chcieliśmy podzielić się z ludźmi naszym punktem widzenia, a z racji kontaktu z alternatywną sceną z zagranicy mieliśmy trochę inny ogląd polskiej rzeczywistości, tego, co się tu może wydarzyć

Z Arkiem Marczyńskim rozmawia Paweł Piotrowicz Paweł Piotrowicz: W którym roku powstała „Antena Krzyku” i czym było spowodowane jej powstanie? Arek Marczyński: Przed „Anteną Krzyku” były jeszcze dwie inne gazety. Generalnie zacząłem się interesować prasą bardziej od strony podziemnej. W czasie stanu wojennego trafiłem na ludzi, którzy robili bibułę, w tę bibułę zaangażowałem się trochę jako dzieciak. W 1981 lub 1982 roku zacząłem robić taką gazetę, która nazywała się „Specjalnie”, to było pismo czterostronicowe, ulotne, w dużej części bazujące na tłumaczeniu tekstów z Zachodu i ich adaptacji do naszych potrzeb. Później była gazeta „Bez Alternatywy?”, ze znakiem zapytania na końcu, to były chyba lata 1984/85, a od roku 1986 do 1989 była „Antena Krzyku” – „Antena” podziemna, bo później, na początku lat 2000, zaczęła ona funkcjonować jako legalne pismo, dostępne w salonach prasowych. Czemu tak się stało – nie wiem, wydawało mi się, że takie pisma są w Polsce potrzebne; docierały do mnie z Warszawy „Białe Wulkany”, „Azotox” wydawany przez Dezertera czy „Sniffin’ Glue” wydawany w Anglii, i wydawało mi się, że tutaj też coś takiego się przyda, tym bardziej że ludzie wyrywali sobie te rzeczy. „Antena Krzyku” była chyba pierwszym nielegalnym (w sensie nadanym przez komunę) fanzinem, który zamieścił swój adres, co prawda na wynajętą

skrzynkę pocztową, ale nie kryłem się specjalnie z tym, co robię. Skończyło się to tym, że kiedy robiliśmy w 1987 lub 1988 trasę jednego z amerykańskich zespołów, to w czasie koncertów w Wodzisławiu Śląskim ubecja (która śledziła wszystko, co się wydawało) wypytywała o mnie kolegów, którzy ze mną współpracowali przy „Antenie Krzyku”, więc w czasie koncertu wyszedłem na scenę i powiedziałem, żeby ci panowie, którzy rozmawiają o mnie za moimi plecami, porozmawiali ze mną – a oni odwrócili się plecami i wyszli. Teraz, kiedy Wojtek Kozielski pracuje nad książką o tej podziemnej „Antenie Krzyku” i zbiera do niej materiały, okazało się, że nie możemy znaleźć pierwszego numeru; pierwszym miejscem, o którym pomyśleliśmy, że można o niego zapytać, był komisariat policji w Wodzisławiu Śląskim (śmiech). Mirek Spychalski sprawdza teraz wrocławskie akta IPN-owskie – być może tam by się znalazł...? Tylko że ja do IPN-u mam wstręt, nigdy nie zaglądałem do swojej teczki i pewnie się to nie zdarzy. Nie chcę sobie psuć wspomnień z młodości i dowiadywać się czegoś, czego nie chciałbym wiedzieć o moich kolegach. Mówisz, że „Antena Krzyku” była rozdrapywana. W jakim nakładzie się ukazywała, jak wyglądała produkcja i dystrybucja?

29


30

Zabawne jest to, że zaczęliśmy chyba od stu sztuk i zarówno pierwszy, jak i drugi numer „Anteny” był drukowany (podobnie jak „Bez Alternatywy?”) w podziemnej drukarni kościelnej, mimo że zawarte tam treści specjalnie katolickie nie były; był jednak taki czas, że franciszkanie byli otwarci na treści niekoniecznie zgodne z linią Kościoła i ponieważ mieli maszyny, to pomagali w druku. Dystrybucja była dwojakiego rodzaju: część wysyłaliśmy pocztą do zaprzyjaźnionych ludzi, którzy sami dystrybuowali to dalej, a część sprzedawaliśmy na koncertach czy imprezach typu Hyde Park. Niestety, musieliśmy płacić za druk, więc gazety miały swoją cenę; symboliczną, ale jednak miały. Te pierwsze pisma ulotne, jak „Bez Alternatywy?”, były za darmo. W momencie w którym powstała „Antena Krzyku”, obowiązywała już jakaś cena. Ostatnie numery „Anteny”, co ciekawe, były drukowane w Holandii, dzięki temu, że bardzo zżyliśmy się ze sceną holenderską; ja tam przez jakiś czas mieszkałem, oni nam drukowali i przywoziliśmy je tutaj. Potem, dzięki przetarciu różnych szlaków, w Berlinie Zachodnim drukowaliśmy nie tylko swoje rzeczy, ale przywoziliśmy też enerdowskie komiksy polityczne do druku w Berlinie. To, że pismo powstało, to był wyraz tego, że chciałeś mieć taką platformę do promocji wydawnictw i koncertów, które robiłeś? To była odrębna sytuacja z racji tego, że robiłem koncerty, że sprowadzałem płyty, że miałem dostęp do rzeczy, do których większość ludzi w Polsce dostępu nie miała, więc chciałem się tym podzielić, a druk był najprostszy. Inną rzeczą było to, że wydawało mi się, że wydając fanzina, rozpierdolę system (śmiech). Ot, młodzieńcza naiwność. Drugi sposób to wydawnictwo kasetowe, które robiło się w międzyczasie – ja w zasadzie nic z tego nie miałem, bo mieliśmy problem z kupieniem kaset, więc nagrania przegrywaliśmy na kasety z lekcjami języka angielskiego, zresztą na jamniku, którego dostałem od zespołów z Holandii;

nagrywaliśmy kasety z różną zawartością, czy to z pełnowymiarowymi płytami, czy koncertami, które ukazały się tylko tutaj. Chcieliśmy się podzielić z ludźmi tym, co mamy i naszym punktem widzenia, a z racji kontaktu z alternatywną sceną z zagranicy mieliśmy trochę inny ogląd polskiej rzeczywistości, tego, co się może wydarzyć, bo wtedy o sytuacji takiej, jaką mamy teraz w Polsce, nikt nawet nie śnił, ale patrzyliśmy na to troszkę inaczej niż polskie podziemie stricte polityczne, bo widzieliśmy na przykład alternatywną scenę holenderską, która stworzyła sobie zupełnie niezależny świat: od warsztatów naprawy rowerów po biblioteki i sale koncertowe, i widzieliśmy też naszą siermięgę, gdzie część ludzi uwikłanych w kulturę była mocno zakałapućkana katolicko. Mówisz w liczbie mnogiej, a więc nie było to pismo stricte autorskie, była to grupa osób. Inaczej, było to pismo autorskie, to znaczy ja decydowałem, co się w nim znajduje, natomiast materiały trafiały od różnych ludzi: Wojtka Kozielskiego, Arka Szwajczewskiego, paru osób, które to pismo współtworzyło, np. Maken [Mirosław Dzięciołowski – przyp. redakcji] coś tam pisał do „Anteny Krzyku”, natomiast tę linię wynajdowałem sam, a w związku z tym, że było sporo recenzji płyt i relacji z koncertów, to nie byłem w stanie przesłuchać ich wszystkich i być na wszystkich koncertach. Następna odsłona „Anteny Krzyku”, już po roku 2000, to była normalna redakcja, gdzie ja się zajmowałem składem, zbieraniem materiałów i korektą, natomiast materiały przysyłali Rafał Księżyk, Misiuna i wielu innych świetnych autorów. Trzeba dodać, że praca dla „Anteny” była wolontariatem. Granicę działalności tej pierwszej „Anteny Krzyku” wyznaczył upadek komuny? Bo zdaje się, że w nowym systemie byłoby prościej realizować pismo. Zmiana systemowa to raz, a dwa, to że na początku lat 90. zacząłem się zajmować działalnością gospodarczą, czyli czymś


zupełnie innym i odskocznią od lat alternatywy; także dlatego, że ta sztuka alternatywna, która się działa do 1989 roku, choć właściwie do 1991, bo te pierwsze dwa lata były takie niedookreślone, nie do końca była w stanie przeskoczyć na tryb funkcjonowania biznesowego. W pewnym momencie stwierdziłem, że OK, skoro zaczyna się tutaj robić normalnie, to zróbmy oficjalne wydawnictwo płytowe (w zasadzie już wtedy myślałem raczej o płytach, bo od 1987 cały czas podróżowałem z zespołami po świecie i tak jak wcześniej robiłem koncerty polskich zespołów, później zacząłem robić koncerty zespołów z Zachodu). Chciałem to zrobić bardziej otwarcie, współpracować z zagranicznymi wydawcami, wydawać różne rzeczy na licencji, a na początku lat 90. scena niezależna w Polsce nie była na to gotowa; większość (z wyjątkiem QQRYQ) to byli ludzie młodsi ode mnie i dalej wisieli na garnuszku mamusi, więc nie myśleli o tym, że to ma być biznes, który utrzyma i ich, i muzyków, i pozwoli na perspektywiczne działanie – więc oderwałem się od tego na kilka lat i to też był moment graniczny.

głowy w tej nowej rzeczywistości, żeby brać jakieś dotacje na wydawanie oficjalnego pisma, starałem się dofinansowywać je tak, jak potrafiłem, z własnych zasobów. Taka moja idea.

A ten powrót „Anteny” po roku 2000 był związany z tym, że było cię na to...

Ostatnio rozmawiałem z Pawłem Duninem-Wąsowiczem, który narzekał na dramatyczny spadek sprzedaży „Lampy” i wspominał, że zaczynał właśnie od wspomnianego przez ciebie nakładu, a teraz doszedł do dwóch tysięcy. My podobnie – jeszcze w latach 2008/2009 byliśmy w stanie wyprzedać numer, a teraz musimy mocno kombinować, jak sprzedać choć połowę nakładu pisma. Jestem ciekaw, jak ty widzisz przyszłość tego typu pism, o których wspomniałem?

Stać? Nie. To był pomysł Rafała Księżyka. W tym czasie przestały funkcjonować dwa pisma: „Brum” i „Plastik”, więc stwierdziliśmy z Rafałem, że chcielibyśmy robić pismo o charakterze ogólnokulturowym, w którym muzyka byłaby podstawą, ale gdzie różne zjawiska muzyczne byłyby opisywane w sposób, w który nikt tego jeszcze tutaj nie robił. Okazało się, że zapotrzebowanie na takie pismo jest, choć nie tak duże, jak nam się wydawało. Zaczęliśmy je wydawać; ja dzięki temu, że miałem inne źródła dochodów, mogłem sobie to pismo finansować, ponieważ nie było do końca dochodowe. Jeszcze od czasów tej prehistorycznej „Anteny Krzyku” zawsze wychodziłem z założenia, że za to, co robię, wolę samemu zapłacić, niż brać na to jakieś granty. Więc odmawiałem dotacji, tak jak kiedyś odmówiłem jakiejś nagrody Solidarności – nie pamiętam, jak dokładnie się to nazywało. Nigdy nie przyszło mi do

To trwało jakoś od 2000 do 2003 roku, pismo było kwartalnikiem i w miarę udawało się ten cykl zachowywać. Ostatnio, kiedy zobaczyłem ceny starych egzemplarzy „Anteny Krzyku” na Allegro, to się złapałem za głowę (śmiech). Niektóre numery, zwłaszcza te z płytami, bardzo często autorskimi, które wytwórnie robiły na naszą prośbę lub które kompilowaliśmy sami, mają tam dziś jakąś wartość. Wtedy nie zastanawialiśmy się nad tym, tak samo jak wtedy, kiedy robiliśmy kilka składanek dołączanych do „Brumu”. Ostatnio Ponton [Jacek Jankowski – przyp. red.] powiedział mi, że kiedyś nie było imperatywu dokumentacji (śmiech). Jaki był nakład tej nowej „Anteny”? W zależności od numeru robiliśmy od 3 do 7 tysięcy egzemplarzy.

Ja myślę, że one pozostaną w sferze ekskluzywnej, bo nie wyobrażam sobie, żebyśmy dziś robili „Antenę Krzyku” i żeby z wyprodukowanych pięciu tysięcy egzemplarzy sprzedawać cztery osiemset. Po pierwsze, mam wrażenie, że grono ludzi, którzy chcą bardziej zagłębiać się w temat, bez względu na to, czy jest to muzyka, czy wędkarstwo, jest coraz węższe; ludzie coraz częściej potrzebują powierzchowności, a tą powierzchowną wiedzę zapewniają im „tygodnik opinii” plus internet, w którym

31


znajdziesz w zasadzie wszystko, nawet teksty źródłowe, bo ktoś je zeskanował – a jeśli tego nie zrobił, to stanie się to za chwilę. Znalazłem na Facebooku profil „19861990 Antena Krzyku”. Możesz coś więcej o nim powiedzieć?

32

To jest właśnie profil, który założył Wojtek Kozielski pod kątem powstającej książki, próbując znaleźć archiwalne numery, stare kasety, zdjęcia z koncertów, bo książka będzie opowiadała nie tylko o gazecie, ale również o tej działalności koncertowej. W książce o „Antenie Krzyku” pojawią się również muzycy, z którymi byłem związany – a więc Fugazi, Nomeansno, The Ex, Chumbawamba. Myślę, że to będzie ciekawe o tyle, że oni, przyjeżdżając tutaj np. w 1987 roku ze Stanów, Kanady, Europy Zachodniej, patrzyli na to, co się dzieje w Polsce, zupełnie inaczej; i takie też było założenie, żeby nie zrobić kolejnej książki wspominkowej czy martyrologicznej o tym, jak to było źle i jak to my walczyliśmy – bo my nie walczyliśmy, tylko robiliśmy to, co wszyscy młodzi ludzie, którzy się buntują – ale też żeby o tej rzeczywistości opowiedzieć jakby z perspektywy człowieka, który żyje w Polsce dziś (oni przyjeżdżali wtedy z krajów, które były mniej więcej na takim poziomie, jak Polska teraz). Dzięki tym koncertom, które robiliśmy w całej Polsce, ale też w Berlinie Wschodnim, w Czechach i dawnej Jugosławii, odezwało się do Wojtka sporo ludzi, którzy nie mieli z nami styczności przez ostatnie dwadzieścia pięć lat; przysłali jakieś materiały, które Wojtek skrupulatnie zbiera, bo jest archiwistą, w odróżnieniu ode mnie. Ostatnio na przykład znalazłem część swojego archiwum zdjęciowego i nie bardzo potrafię to ogarnąć, bo nie wiem, co było kiedy. Bardziej domyślam się czasu, z którego pochodzi zdjęcie, na podstawie tego, jak sam wyglądam i jaką mam fryzurę (śmiech). Ale inicjatywa chyba wypaliła, Wojtek powoli tę książkę zamyka, teksty, które chciał dostać ze Stanów i Europy Zachodniej – dostał, ikonografię zbiera, zastanawiamy się nad tym, czy nie powinna być do niej dołączona

The Ex i Thatcher On Acid po meczu piłki nożnej w Utrechcie, fot. z archiwum Arka Marczyńskiego

płyta, bo mimo wszystko tych materiałów ekskluzywnych jest trochę. Ludzie o tę książkę pytają – na przykład nie dalej niż tydzień temu odezwało się do mnie wydawnictwo z Rosji, które chciałoby zrobić przedruk tej książki po wydaniu, co jest dosyć dziwne; mogłoby się wydawać, że to tak niszowa rzecz, że nikogo nie zainteresuje... A to poszło tą ścieżką, że w 1990 roku The Ex pojechało do Rosji i ludzie usłyszeli od nich, co się dzieje w Polsce – i może Rosjanom to jakoś imponowało. Te zespoły, o których mówisz, jak Nomeansno czy The Ex, na których koncercie niedawno byłem, cały czas grają, funkcjonują. Uważasz, że po tylu latach ty i oni się zmieniliście? Zmieniliśmy się, bo nie mamy już lat dwudziestu, tylko pięćdziesiąt. The Ex jest zupełnie czymś innym – wtedy było zespołem stricte punkowym z punkowym przesłaniem, a teraz jest to grupa, która bardziej eksperymentuje na różnych polach muzycznych, niż pcha jakąkolwiek ideologię do przodu; Nomeansno zawsze był zespołem, który gra swoją muzykę i śpiewa swoje teksty, dosyć poetyckie, i takim pozostał; ja byłem mocno związany ze sceną waszyngtońską – dużo tych zespołów nie istnieje, bo trudno, by 50-latek robił to samo, co 20-latek, tego się po prostu nie da. Jeśli ktoś robi ciągle to samo, to znaczy, że jest nieszczery, dlatego nie rozumiem polskich zespołów typu Pidżama Porno czy Kult albo Kazik, które się nie zmieniają. Przecież jesteśmy już innymi ludźmi! Zastanawiałem się ostatnio, czy mam coś do przekazania dzisiejszym 18-, 19-latkom, i wyszło na to, że nie mam. Oni żyją w innym świecie i innymi sprawami, dlatego nie czuję się dobrze jako ojciec, jako człowiek, który miałby ludziom tłumaczyć, co mieliby robić; ich interesuje zupełnie co innego, inaczej odbierają wszystko, bo inaczej odbierają literaturę, którą my się zaczytywaliśmy – dla nich to jest teraz ot, po prostu książka, a dla nas to było coś więcej, mam wrażenie, dlatego się nie dziwię...


Sztuka nie ma dziś tego smaku zakazanego owocu co kiedyś, wszystko jest teraz łatwo dostępne. Tak jest, wszystko jest teraz dostępne, zapakowane, ometkowane, z kodem kreskowym, do kupienia w każdym supermarkecie, a wtedy tak nie było i my mimo wszystko mentalnie tkwimy w tamtej rzeczywistości – to nie jest kwestia tego, że się nie przystosowaliśmy do obecnych warunków, ale tego, że chcielibyśmy, by ci młodzi ludzie myśleli trochę tak jak my, czyli żeby też się trochę buntowali wobec tej supermarketowej rzeczywistości, ale mam wrażenie, że oni nie czują takiej potrzeby. 99,9 procent populacji nie czuje potrzeby buntowania się. Pamiętam, jak kiedyś, był chyba 1984 albo 1985 rok, któryś z zespołów z dawnej Jugosławii dziwił się, że tu jest bardzo dużo alternatywnej młodzieży – wszyscy hipisi, punkowcy – że ludzie w liceach wyglądają jakoś inaczej, że to nie są zwykli szaraczkowie – i tak wtedy było, może trochę wypadało się buntować, może ta rzeczywistość skłaniała, żeby sobie szukać innej drogi. Teraz pomysł na bunt zastąpiła filozofia ślizgania się po falach. Wspominałeś też kiedyś o tej drugiej publikacji, która ma być m.in. o Indeksie. Jest taka książka, którą piszę sam. Mam problemy z chronologią pojedynczych scen

– bo to są sceny, fragmenty wrażeń z koncertów, fragmenty wrażeń z tras, fragmenty wrażeń ze spotkań, z doświadczeń z narkotykami, różne rzeczy, które spotykałem na swojej drodze, które utkwiły mi w pamięci, czasami są to dwu-, trzystronicowe nowelki opowiadające o tym, co mi się przydarzyło. Ta książka idzie mi o tyle ciężko, że miałem ją już w 80% napisaną, ale nagle szlag trafił twardy dysk. Fatalna historia. (westchnienie) To, co było zapisane, było nie do odtworzenia, to, co udało mi się zapamiętać, spisuję raz jeszcze, no i trochę to trwa, a wiadomo, że drugie podejście nie jest już tak entuzjastyczne, mniej mi się chce nad tym siedzieć i tyle. Kiedy mówisz o latach 80. we Wrocławiu, to jakie były miejsca do grania? Zawsze o to pytam. Było kilka: Pałacyk, Index jeden i drugi, WDK, Braniborska. Byliśmy w liceum, wiesz, ze mną do klasy chodził przez jakiś czas Ponton (był jeszcze Romek Rega, taka dosyć wesoła ekipa w klasie), i co sobotę spotykali się ze sobą ci sami ludzie i szli na ten sam koncert – Klaus Mitffoch, Miki Mousoleum czy CDN, nikomu to nie przeszkadzało. Od czasu do czasu pojawiała się jakaś Śmierć Kliniczna. Były giełdy płytowe, na które jeździliśmy do Hybryd

33


34

do Warszawy bądź przyjeżdżali ludzie do Pałacyku. Giełdy były punktem wymiany płyt, ale i informacji: tak do nas trafiały fanziny warszawskie i tak też spotykaliśmy ekipy z Gdańska, Warszawy czy Torunia; to był fajny czas: mimo że tych miejsc i imprez było mniej, że artystów przyjeżdżających do Polski było mniej, to mam wrażenie, że było więcej energii. Dziś już nie będzie takiego koncertu jak Nomeansno w Poznaniu w klubie Eskulap, gdzie ludzie nie byli się w stanie pomieścić i wyleciały wszystkie szyby, takie rzeczy już się nie wydarzą, czy takie koncerty The Ex na Marchewce w 1987 albo parę miesięcy później ich trasa, łącznie z koncertem w Pałacyku – tego już chyba nie będzie. Zabawne było też trochę to, że adoptując się do tej rzeczywistości, aby na przykład zapraszać zespoły, byliśmy zmuszeni robić niekoniecznie to, co chcieliśmy, czyli na przykład dogadywać z Alma-Artem, żeby załatwić wizy dla muzyków. Ale na tym pomoc Alma-Artu się kończyła, inne rzeczy musieliśmy już robić sami – na przykład załatwiać paliwo, co pewnie dzisiaj wyda się ludziom nienormalne, bo paliwa na stacjach benzynowych albo nie było, albo trzeba było mieć na nie vouchery, których my oczywiscie nie dostawaliśmy... Ja w sumie nie żałuję, że w tych czasach przyszło mi żyć, bo to było wesołe i kształcące. Myślę, że ci, którzy poradzili sobie wtedy, nieźle radzą sobie i teraz. Jeśli wtedy wyznaczyli sobie granice ewentualnego kompromisu, to i dziś nie dają ciała. A teraz widzisz jakieś osoby, miejsca, które przejęły pałeczkę po tym, co robiłeś? Jak oceniasz Centrum Reanimacji Kultury czy Puzzle? Kiedy mówiłeś o bibliotece i rowerowni, to mi się to od razu skojarzyło z CRK. CRK jest skrojone na wzór tych rzeczy, które startowały jeszcze w latach 60. i 70. w Holandii czy Niemczech, i tak to jest zrobione; ci ludzie są młodsi, ale Hubert [Kostkiewicz – przyp. red.] jakby dorastał pod wpływem „Anteny Krzyku” i się do tego przyznaje. Pewnikiem nasze poglądy są już trochę inne, bo tak to jest w życiu – stajesz się starszy i poglądy też się nieco

zmieniają, ale akurat działalność CRK bardzo mi się podoba i jest taką pochodnią nad Wrocławiem, która rozświetla całą scenę. A Puzzle to dla mnie taki sam komercyjny klub jak każdy inny. Nie postrzegam rzeczywistości na zasadzie przekazywania pałeczki. Dziś są inne problemy. Pewnikiem dziś, gdybym miał startować, próbowałbym czegoś takiego jak CRK, a w sferze wydawniczej jakiejś platformy internetowej. Ale projekt CRK to już chyba przeszłość? No widzisz, ja dochodzę do wniosku, że wszystko ma swój czas i miejsce, że świat się zmienia, ci ludzie, którzy zaczynali różne inicjatywy, dorastają, proza życia, mają dzieci, mają domy, zaczynają pracę, wyjeżdżają do innych miast, życie się cały czas zmienia, wszystko ma swój czas i miejsce. Tak samo, jak ktoś mi opowiada o scenie hardcore’owej, której czuję, że byłem częścią – dla mnie ona skończyła się w 1990 roku, a to, co się dzieje teraz, to już są jakieś inne rzeczy. Byliśmy cztery lata za Stanami, w Stanach skończyła się ona w 1986/87, a u nas w 1990, troszkę później, ci ludzie się rozeszli i to było naturalne. W Stanach hardcore’owcy stworzyli wtedy taką sieć, w zasadzie ogólnoświatową, dzięki której mogłeś sobie podróżować, w zasadzie bezproblemowo, po całym świecie, ale to się po prostu skończyło, część osób poszła do mainstreamu, część przestała to robić, a są też osoby, które stały się, jak Henry Rollins czy Ian MacKaye, ikonami kultury. Oni mówią w sumie to co ja, że nie wyobrażają sobie w wieku lat pięćdziesięciu robić tego samego, co w wieku lat dwudziestu. Promocja numeru romskiego „Rity Baum”; mecz Kale Gada – Rita Baum, boisko szkolne SP nr 93 przy ul. Niemcewicza we Wrocławiu, 22 maja 2010, fot. Marcin Maziej; na górze od lewej: zawodnicy Kale Gada oraz zawodnicy Rity Baum: Łukasz Michoń, Agnieszka Kłos, Andrzej Ficowski, Andrzej Śrudecki, Paweł Piotrowicz, Jurek Luty, Agnieszka Mirahina na dole: zawodnicy Kale Gada oraz konferansjer Wojciech Mach i kapitan drużyny Rity Baum Paweł Piotrowicz na następnej stronie na górze: Łukasz Michoń tańczy z zawodnikiem Kale Gada na następnej stronie na dole: drużyny Kale Gada i Rita Baum – radość po rozegraniu meczu


35



Errata to za mało List otwarty W 2013 roku wrocławska Fundacja Karpowicza opublikowała dawno zapowiadaną antologię Rozkład Jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku. Jak książka spełnia swoją rolę? Publikujemy krytyczny głos w tej sprawie

Sylwester Zawadzki Praca profesorów i doktorów uniwersyteckich zawsze jawiła mi się jako domena najgłębszych przemyśleń, intelektualnych wyżyn, niezwykłych pomysłów i ich błyskotliwych realizacji. Opinia ta rodzi się ze słusznej konstatacji dokonań ostatnich dwustu lat w chemii, metalurgii, fizyce, matematyce, telekomunikacji, astronomii, informatyce i innych dziedzinach nauki. Ten splendor roztacza się również na pracowników naukowych filologii. Dzieje się tak z kilku powodów. Pierwszy jest oczywisty – tytuł: to doktorzy i profesorzy stworzyli obwody scalone, internet, loty kosmiczne, przeszczepy serca itd. Tytuł doktora filologii brzmi podobnie jak „doktor, odkrywca nowego leku na raka”. Drugi powód jest mniej oczywisty – to niewiedza, co tak naprawdę doktorzy i profesorzy filologii polskiej robią. Prace doktorskie mają od kilku do kilkunastu czytelników. Nie znamy tak naprawdę zasad, według których habilituje się kogoś lub nie. Niewiedza ta, w połączeniu z pozytywną informacją o działaniach pracowników naukowych politechniki i medycyny, wytwarza mit o tak samo mądrym i pożytecznym dla ludzkości pracowniku naukowym filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Zdarza się jednak (bardzo rzadko), że od czasu do czasu ci mityczni pracownicy naukowi piszą książkę, która jest dostępna

nie tylko dla profesorów decydujących o habilitacji, a również dla zwykłych zjadaczy chleba. Zdarza się (jeszcze rzadziej), że piszą o zjawiskach, które czytelnicy znają i które mogą zweryfikować, a co za tym idzie, mogą wycenić wartość pracy, rzekomo naukowej, za którą płacą podatki. O takiej publikacji jest ten list. Rozkład jazdy, grube na ponad siedemset stron tomiszcze z twardymi okładkami, wita nas pięcioma wstępami. Najważniejszym zarzutem, tym o największym ciężarze merytorycznym, jest brak jasnych, czytelnych, wyłożonych precyzyjnym językiem zasad kwalifikacji autorów do publikacji. A dokładniej: do grona artystów, którzy od 1989 do 2013 mieli wpływ na literaturę Dolnego Śląska. Wszystko w tej antologii jest wyjaśniane okrężną drogą lub wcale. Wielkie zdumienie wywołał we mnie brak w książce Ewy Sonnenberg. Od wielu lat nie byłem tak zdumiony. Pomyślałem jednak chwilę i doszedłem do wniosku, że twórcy antologii rekrutujący się z pracowników naukowych Uniwersytetu Wrocławskiego wypracowali pewnie jakiś nowy paradygmat, nowy pryzmat, przez który patrzą na literaturę, nowe narzędzia metodologiczne pozwalające

37


38

spojrzeć w świeższy sposób na twórców i wyekstrahować „tych ważniejszych” od „tych niewartych wspomnienia”. I tutaj dchodzimy do tajemnicy pięciu wstępów (dobrze brzmi: Tajemnica Pięciu Wstępów, prawie jak Tajemnica Siódmej Pieczęci!); we wstępach tych panowie doktorzy przedstawiają ten skomplikowany, nowy, a wręcz nowatorski sposób naukowego oglądu. Tak to sobie wyobraziłem. Jakiż byłem naiwny! Rozpieściła mnie wieloletnia lektura antologii science fiction. Tam każdy autor antologii ma za punkt honoru wyjaśnienie we wstępie zasad dobierania utworów. Często bywa tak, że wstęp ten jest ciekawy co najmniej tak samo, jak prezentowane w zbiorze utwory. Wiem, taką literaturę uważa się za bardziej komercyjną, pisaną pod nastolatków, słowem – gorszą. A czyż nie jest tak, że autorzy Rozkładu jazdy stawiają się w złym świetle, nie mogąc sprostać standardom stosowanym od wieludziesięciu lat w nurtach literatury „niższej”? Dlaczego jeden z drugim wariat, piszący o kosmitach i podróżach w czasie poczuwa się do obowiązku wyjaśnienia swoich wyborów, a pracownik naukowy Uniwersytetu Wrocławskiego już nie? Czytam więc pierwszy, krótki wstęp Jacka Bieruta, który nic mi nie wyjaśnia; drugi, podobnej objętości Grzegorza Czekańskiego – także nie. I tutaj kończą się wypowiedzi „od redakcji”. W części, która nie jest „od redakcji”, redaktor Wojciech Browarny, człowiek, który jak nikt zna poetów omawianego przezeń obszaru geograficznego i czasowego, pisze o prozie. Pierwszy i jedyny sygnał o wykreśleniu Ewy Sonnenberg z historii znajduję w czwartym wstępie. Pierwszym napisanym przez autora nie będącego redaktorem tej pracy naukowej, Pawła Mackiewicza, również, jak poprzednicy, doktora na Uniwersytecie Wrocławskim. Mackiewicz pisze o sporych trudnościach i wielkich dylematach związanych z doborem autorów. Najwięcej problemów ma z geografią: Czy w rejestry poezji dolnośląskiej wpisać należy wiersz poetki

wychowanej w Ząbkowicach Śląskich, lecz emigrującej do Krakowa (Ewa Sonnenberg) (...) Dalsza lektura tej antologii pokazuje, że przedstawiony problem „emigrującej Ewy Sonnenberg” został rozpatrzony negatywnie. Nie ma jej tam. Nie jest to jednak przedstawienie strategii redaktorskiej – pisze to człowiek spoza redakcji. Redakcja jest zbyt tchórzliwa, by upubliczniać decyzje redaktorskie. Pan doktor polonistyki wrocławskiej Paweł Mackiewicz napisał, że Ewa Sonnenberg wychowała się w Ząbkowicach Śląskich – nieprawda. Po urodzinach Ewy w Ząbkowicach Śląskich, jej rodzina przeprowadziła się do Lubina. To w tym mieście Ewa wychowała się i miała pierwszy wieczór autorski. Później studiowała i ukończyła klasę fortepianu w Akademii Muzycznej im. K. Lipińskiego we Wrocławiu. Od tamtego czasu mieszkała we Wrocławiu. Mieszka w tym mieście także dziś. To, że studiowała filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim i należy do oddziału SPP w Krakowie, nie świadczy o jej „emigracji”. Ewa zawsze była odbierana jako poetka wrocławska, pierwsze trzy tomiki zostały wydane we Wrocławiu lub przy czynnym tego miasta współdziałaniu: Hazard – wydawnictwo Astrum, Wrocław 1995; Kraina Tysiąca Notesów – oficyna wydawnicza Obok Dzierżoniów 1997, przy finansowym wsparciu Wydziału Kultury i Sportu Urzędu Miejskiego we Wrocławiu; Smycz – wydawnictwo Astrum, Wrocław 2000. Jest jedną z najważniejszych poetek Dolnego Śląska w omawianym przez antologię okresie. Na jej wieczorki poetyckie we Wrocławiu przychodziło tyle ludzi, ilu mogło się zmieścić w danym miejscu. I nie jest to głodna agitacja, a spis faktów, których byłem świadkiem. Świadkiem tłumów w Kalamburze, w Kalaczakrze, w BWA. Jeżeli wykluczenie Ewy nastąpiło z powodu urodzenia się w Ząbkowicach, to zapraszam do wstępu Wojciecha Browarnego, gdzie czytamy: Dzisiejsze województwo dolnośląskie


obejmuje więc główną i najstarszą część Śląska z takimi miastami, jak Wrocław, Legnica, Świdnica i Głogów, ale także fragment Górnych Łużyc i Hrabstwo Kłodzkie; można było wrzucić mapkę, ale co tam! Browarny woli pisać, jak przebiega granica Dolnego Śląska, pewnie czuje się jak generał omawiący z oficerami plan natarcia: „wzdłuż Ścinawy, Nysy Kłodzkiej i Stobrawy”. Na tej naradzie oficerów nie było jednak Pawła Mackiewicza, który wykreślił Ząbkowice Śląskie z granic Dolnego Śląska. Powinien napisać list do burmistrza tego pięknego miasta, informując go o tym. A może Sonnenberg nie ma w tej antologii, bo „wyemigrowała do Krakowa”? Jaka jest definicja „emigrowania”? Czy Generałowie Doktorzy Polonistyki Wrocławskiej to najlepiej predestynowane osoby do ustanawiania takich definicji? A tak na poważnie, to bardzo, bardzo smutna i gorzka ironia, że można kogoś wyrzucić za „emigrowanie” z publikacji Fundacji na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza. Tymoteusz Karpowicz także był emigrantem, do cholery! Mamy opracowania poezji Ewy Sonnenberg napisane przez profesora Stanisława Stabrę. Mamy nagrodę Georga Trakla za Hazard, gdzie w kapitule był Maciej Słomczyński i profesor Jan Błoński. Eliminacja Ewy Sonnenberg z grona poetów z powodu jakości wymagałaby polemiki z wyżej wymienionymi profesorami, i to polemiki niezwykle ostrej. Takiej, która neguje w całości zdolności percepcyjne tych wybitnych profesorów. Takiej dyskusji w tej książce oczywiście nie ma. Jestem pewny, że autorzy nie odważyliby się nigdy na choćby najmniejszych odruch sprzeciwu, nie mówiąc już o publikacji brzmiącej na przykład: Neguję dorobek profesora Jana Błońskiego. Próbuję doszukać się zasad, którymi kierowali się autorzy pracy naukowej, choć sam fakt szukania kompromituje naukowców, którzy są zobowiązani do

jasnego wyłożenia owych zasad. Może zasadą kwalifikacyjną jest ilość wydanych książek? Raczej nie – Paweł Piotrowicz i Mikołaj Sarzyński wydali po jednym tomiku poetyckim i są prezentowani, a Ewa Sonnenberg wydała osiem tomików i jej nie ma. Wielką konfuzję wywołuje podejście autorów do zasad geograficznych, które sami samoistnie wyznaczyli, pisząc antologię literatury jednego województwa. Paweł Mackiewicz w swoim wstępie sam zadaje pytanie, czy Agnieszka Mirahina, będąca warszawianką, a studiująca we Wrocławiu, jest debiutantką warszawską czy wrocławską. Sądzę, że Paweł Mackiewicz nie powinien zadawać tego pytania, on powinien na nie odpowiedzieć. Tutaj problem Agnieszki Mirahiny rozpatrzono pozytywnie – jest prezentowana jako pisarz dolnośląski i podobnie jak w przypadku Ewy Sonnenberg nie wiemy, podług jakich zasad została podjęta taka decyzja. Jeszcze większy problem jest z Mikołajem Sarzyńskim, mieszkającym od kilkunastu lat w USA. To jedyny autor, który naprawdę wyemigrował, jednak to „emigracja Sonnenberg” do Krakowa jest poważniejsza, bo wykluczająca ją z wszelkich praw do bycia wrocławianką. Panowie, czy to są jakiejś żarty? Nie czujecie, do jakich granic absurdu doszliśmy? Znam pewną ilość poetów, którzy nie zostali przez tą antologię zauważeni. Jest to na przykład Gabriel Leonard Kamiński. Dziwi mnie jego nieobecność, tym bardziej że należy on do wrocławskiego SPP. Nie ma tutaj również historyka sztuki, właściciela bardzo znanej w latach 90. galerii sztuki w Obornikach Śląskich – Marka Śniecińskiego, nie ma Roberta Gawłowskiego, nie ma tragicznie zmarłej Krystyny Buczel, nie ma Piotra Paschke, Tadeusza Liry-Śliwy, Darka Sasa i wielu innych. Najbardziej mi jednak doskwiera brak Krystyny Hollitzer – autorki Legitymy oraz świetnego arkusza poetyckiego Z najwyższego piętra traktującego o powodzi tysiąclecia, obu wydanych we Wrocławiu w 1997 roku. Przykro mi to

39


mówić, ale konformistyczne podejście autorów antologii, charakteryzujące się unikaniem prezentowania przyjętych kryteriów, doprowadza do bardzo złej sytuacji, w której nie wiemy, czy na przykład Krystyna Hollitzer nie weszła do antologii, bo nie była zbyt dobra, czy nie weszła, bo po prostu jej nie zauważono. Nie muszę chyba mówić, że różnica dla autora jest zasadnicza – „nie ma mnie, bo nie potrafią szukać” albo „nie ma mnie, bo jestem grafomanem”.

40

I tutaj dochodzimy do osobistego wątku. Tak, ja również nie zostałem zauważony. Jestem autorem tomiku Ballada o niczym, wydanego w 1995 roku i Jak mniemam, wydanego w roku 2000. Problem ze mną jest tego typu, że poezja nie jest moją najważniejszą w życiu rzeczą. Mam pracę absolutnie nie związaną z filologią polską. Na co dzień od dwudziestu siedmiu lat zajmuję się obróbką metali, a więc jestem zanurzony w problematyce analizowanej przez politechnikę. Nigdy nie wiązałem mojego hobbistycznego pisania z zarobkowaniem, sławą itd. Nie „parłem na szkło”, nie udzielałem się na zjazdach czy konferencjach. Jednak te dwadzieścia kilka lat swojego życia na to hobby przeznaczyłem. Przykro mi, że nie jestem traktowany jak przestępca. Przestępca jest obecny na rozprawie, gdzie oceniają jego postępowanie. Ma możliwość, jeśli chce, spojrzeć w oczy prokuratorowi, gdy go pogrąża, spojrzeć w oczy adwokatowi, gdy go dobrze lub źle broni. A przede wszystkim może spojrzeć w oczy sędziego, gdy wydaje wyrok. Jestem poetą – nie mam takich luksusów. Nie wiem nawet, czy odbyła się rozprawa. Jestem w najgorszej z możliwych sytuacji – sytuacji, w której negatywna opinia ośrodka naukowego objawia się tak samo, jak błąd niezauważenia przez ten ośrodek naukowy. Wychowanie i poczucie godności mówi mi tak: „Nie chcą cię,

a ty nigdy nie byłeś od nich zależny, olej ich, zajmij się swoją pierwszą miłością – astronomią”. Natomiast wiedza, którą zdobyłem, i poczucie godności mówią: „Nie mówią o tobie, więc albo jesteś grafomanem, albo nie wiedzą o twoim istnieniu – jeśli to drugie, to płacisz przez dwadzieścia siedem lat podatki nie tylko na zidiociałych polityków, ale też na niepoczuwających się do jakiejkolwiek zasady pracowników naukowych”. W 1995 roku wydałem swoją pierwszą książkę. Wydałem ją w RSTK, gdzie było wielu dziwnych ludzi, uważających się za poetów, nie będąc nimi. Zawsze z dystansem i strachem patrzyłem na siebie – czy nie jestem jak oni? Jednak nie! Nie, bo doktorant z polonistyki napisał o mnie pozytywną recenzję... Kilkanaście lat poświęcania się jednemu hobby z powodu pozytywnej recenzji pracownika naukowego polonistyki, który dzisiaj w swej antologii nie raczy mnie nawet zauważyć. Bez tej recenzji nic bym w tym kierunku więcej nie robił, byłem wobec siebie zbyt krytyczny i słuchając Marka Garbali – „przeglądałem się w oczach innych”. Gdyby opinia była negatywna – zrezygnowałbym. Stało się jednak inaczej. Wojtku, sądzę, że jesteś odpowiedzialny za mój prywatny czas, jaki poświęciłem pisaniu. Nie rozumiesz, że Twoje decyzje mają konkretny wpływ na losy ludzi? Nikt nie jest „teoretykiem” w rozumieniu niestykania się z realnymi przedmiotami, zjawiskami, decyzjami osób, które cię czytają. Słowo ma ciężar. To żenujące, że musi to powiedzieć człowiek z ulicy doktorowi polonistyki. W „Dykcji” napisałeś o mojej pierwszej książce pozytywną recenzję, w której między innymi przyrównujesz mój debiut do książki Karaska. Teraz nie istnieję jako poeta. Kiedy odbył się proces? Dlaczego nie zostałem na niego zaproszony? Kto był adwokatem, prokuratorem, sędzią? Został spisany werdykt? Chcę to bardzo wyraźnie powiedzieć: jeśli jestem grafomanem, przyjmę tę decyzję


jak mężczyzna, bez mrugnięcia okiem, odwrócę się na pięcie i będę nadal zbierać pieniądze na lunetę refrakcyjną. Zrobię to jednak pod jednym warunkiem: to, że jestem grafomanem, musi mi powiedzieć choćby jeden z redaktorów tej antologii, i to prosto w twarz. Tak to powinno się robić we Wrocławiu! Niepokoi mnie jednak inna rzecz: byłem, krótko, bo krótko, ale jednak – redaktorem działu poezji w dwóch czasopismach („Masce” i „Ricie Baum”) oraz w kolegium redakcyjnym „Dykcji”. W Rozkładzie Jazdy są prezentowane te czasopisma. Ktoś jednak bardzo skrupulatnie mnie z nich wykreślił. Niepokoi mnie to tym bardziej, że nie jestem jedyną osobą kompletnie wykreśloną z historii Wrocławia. Nie tylko ja i Ewa Sonnenberg. Zmieńmy temat, bo smutno się zrobiło! Według mnie najważniejszym fragmentem tej wspaniałej antologii jest rozdział Od A-Mejko do Z-awady. To właśnie tu prezentowani są wybrani autorzy. Dział ten jest zrobiony, i mówię to bez krzty ironii, absolutnie świetnie! Na prawej stronie znajduje się imię i nazwisko autora i jego satyryczny portret. Po obróceniu strony, na lewo, mamy coś, co po dziennikarsku nazywam lidem – a więc tłustą czcionką zapisane podstawowe informacje o autorze. Z prawej strony zaczynają się ich utwory. Chciałbym się poznęcać nad błędami merytorycznymi, faktograficznymi i ortograficznymi owych lidów. W lidzie o Agnieszce Mirahinie czytamy, że mieszka „we Warszawie”. Osobiście uważam, że nie jest to błąd, przecież byłby to błąd ortograficzny. Znaczyłoby to, że błędy ortograficzne sadzą doktorzy Uniwersytetu Wrocławskiego? Niemożliwe! Oni chcieli podkreślić, że jest to poetka bardzo zbliżona do Wrocławia. Przecież jest w antologii poezji dolnośląskiej! Dlatego „mieszka we Warszawie” – brzmi jak „mieszka we Wrocławiu”!

W lidzie o Adamie Borowskim czytamy: „Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim”. Wojtku, gdzie byłeś, jak podpisywałeś się pod tą książką jako redaktor? Adam Borowski, najbardziej jak to możliwe, w spektakularny sposób, nie ukończył polonistyki. Trzy lata był na trzecim roku, a Ty, Wojtku, byłeś wtedy doktorantem i najbliższym współpracownikiem Adama jako redaktor działu recenzji w „Dykcji”. Byłeś najbardziej wiarygodnym świadkiem tego, jak Adam nie ukończył polonistyki. A może to i dobrze, że Adam Borowski nie ukończył polonistyki? Gdyby skończył, mógłby „pójść w doktory” i zacząć pisać nieprawdziwe antologie. Ale spokojnie, Wojtku! Ty tylko budujesz, przez swój profesjonalizm, przejrzysty obraz literatury polskiej! Następny lid dotyczy Krzysztofa Śliwki, pozwolę sobie zacytować go w całości: „Absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim oraz scenopisarstwa na PWSTViT w Łodzi. Opublikował między innymi zbiory wierszy Spokojne miasto (1989), Rzymska czwórka (1999), Dżajfa & Gibana (2008). Laureat Literackiej Nagrody im. Georga Trakla (1993) oraz Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Rafała Wojaczka (1994). Mieszka we Wrocławiu”. Znajduje się w tej prezentacji pewien trik, ale obszyty grubymi nićmi: w każdym innym lidzie wymienia się wszystkie publikacje autora. Krzysztof Śliwka jest traktowany inaczej – nie wymienia się jego wszystkich publikacji – „opublikował między innymi zbiory wierszy (...)”. Tak się mówi w przypadku, gdyby opublikował sto innych tytułów i nie można ich zmieścić w krótkim lidzie. Jednak tutaj chodzi tylko o jedną książkę – lepiej dodać trzy słowa „opublikował między innymi”, niż po prostu wpisać tytuł tego tomiku? Książka ta to Rajska rzeźnia i inne wiersze. Pikanterii dodaje fakt, że właśnie za ten tomik dostał nagrodę Georga Trakla. W lidzie jest wzmianka o tej nagrodzie, w jej kapitule zasiadały takie giganty polskiej literatury, jak Maciej Słomczyński

41


42

i profesor Jan Błoński. I co ważne, był to konkurs na tomik poetycki. Naprawdę, wtedy laureaci tego konkursu chodzili w takiej chwale, jak dziś nominowani do Nagrody Nike. W czym zawinił ten tomik tak bardzo, że wykreśla się go, pomimo zdobycia przezeń największej wtedy nagrody? Przyznam się, że przystępując do pisania tego listu, nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Olśniło mnie dopiero po przeczytaniu opracowania Karola Maliszewskiego recenzującego poezję Krzysztofa Śliwki. Praca Karola Maliszewskiego ma dokładnie dziesięć stron, analizuje w niej wybrane wiersze, omawia całe tomiki. Wszystkie oprócz Rajskiej rzeźni. Siedziałem sobie nad Rozkładem jazdy i zastanawiałem się: „dlaczego wymazali całą książkę?” i wtedy wpadło mi do głowy to słowo: anatema. Słowo anatema skojarzyło mi się z wykluczaniem nie książek, ale z wykluczaniem ludzi. I tutaj przyszło to olśnienie, olśnienie bolesne i bardzo smutne: Marek Garbala. Jedyny grzech Rajskiej rzeźni to osoba redaktora książki, Marka Garbali. I przyszło olśnienie drugie: wszyscy autorzy „wycięci” z antologii wydali książki pod redakcją Marka Garbali. Bo i Hazard, Smycz Ewy Sonnenberg, obydwie moje książki, obydwie książki Krystyny Hollitzer, książki Piotrka Paschke, Krystyny Paraszkiewicz-Paterowej i kilku innych. Przypomniały mi się słowa Marka Garbali sprzed ponad dwudziestu lat: „Pamiętaj Sylwku, gdy będziesz wysyłał wiersze do «Odry», pod żadnym pozorem nie przyznawaj się w notce biograficznej, że mnie w ogóle znasz, bo ci nigdy nie wydrukują, będziesz spalony na całej linii!”. Nie posłuchałem wtedy Marka i stało się, co zapowiedział. Jest przypadkiem, że kilkunastu autorów niewchodzących do antologii łączy osoba jednego redaktora? Czy jesteśmy świadkami ordynarnego wycinania z historii miasta człowieka wraz ze śladami jego działalności? Mówiąc o działalności mam na myśli książki przez niego redagowane i poetów przez niego wyuczonych.

Odpowiedź na to pytanie kryje się w Rozkładzie jazdy, a raczej w tym, czego tam nie ma. Marek Garbala robił jeszcze jedną rzecz, choć lepszym słowem jest tu „proces”. Proces ten także został „zniknięty”. Konkurs poetycki O Kropkę nad „Że” odbywał się co trzy miesiące przez kilkanaście lat w Kalamburze (ostatni rok w Klubie Muzyki i Literatury), jury składało za każdym razem z innych osób, jedynym punktem niezmiennym była osoba Marka Garbali (często oddawał przewodniczenie innym jurorom). Zapraszani jurorzy pochodzili ze środowiska artystycznego i uniwersyteckiego. Takim to sposobem w tym konkursie spotykali się wszyscy – młodzi artyści jako konkursowicze i tuzy świata literackiego od Marianny Bocian, Urszuli Małgorzaty Benki, Janusza Stycznia, Bogusława Kierca po profesora Stanisława Bednarka, Jana Stolarczyka i wielu, wielu innych. Proszę nie traktować tego listu jako absolutną krytykę tej publikacji, jednak rzetelne recenzje pisane przez pracowników naukowych powinny być normą, a nie powodem do chwalenia. Jest w tej książce wiele ważnych i ciekawych informacji i bardzo dobrze, że znalazły się w jednym miejscu. Z informacją tą jest jednak największy problem: jeśli niektóre z nich mogę zweryfikować i wychodzi mi, że część z nich jest nieprawdziwa, to jak mam uwierzyć w pozostałe? Przeinaczony fakt w książce o charakterze naukowym wysadza w powietrze sam fakt istnienia tej książki. Za mocno powiedziane? Proszę zapytać, jak do tego zagadnienia podchodzą ludzie z Wydziału Matematyki i Informatyki. Wiem: filologia to nie matematyka, nie jest tak zasadnicza i pozwala na pewną dowolność. Problem w tym, że nikt nie pilnuje granic tej dowolności. Pracownicy filologii polskiej nauczyli się rozciągać ją, ile wlezie. Myślę, że w Rozkładzie jazdy ta granica została przekroczona i dowolność interpretacji zamieniła się w pisanie nieprawdy. Jakim cudem doktorzy z polonistyki wrocławskiej, przeznaczający jedenaście stron


na omówienie jednego autora, mogą dać fałszywe świadectwo na to, że ukończył studia na ich uniwersytecie?! Jak mam uwierzyć w prawdziwość jakiegokolwiek innego faktu w tej książce? Brak tej rzetelności faktograficznej na najbardziej podstawowym poziomie rodzi ważne pytanie: czy duża grupa autorów niewchodzących do antologii została potraktowana z taką samą nierzetelnością? Zresztą, o co ja pytam! Przykład Ewy Sonnenberg dobitnie pokazuje, że można poświęcić całe dotychczasowe życie literaturze, mieć w tej przestrzeni sukcesy, wydać kilka wybitnych tomików poezji, zdobywać najwyższe laury, zdobyć uznanie wybitnych profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, drukować w „Kulturze Paryskiej” Giedroycia i nie być zauważonym w swoim mieście. Tak jakby to miasto nie posiadało uniwersytetu. Tak jakby ten uniwersytet nie posiadał Pracowni Literatury Polskiej po 1989 roku. A jeśli taki uniwersytet istnieje, to co o nim sądzić? Takiej osoby [jak Ewa Sonnenberg – przyp. red.] nie raczy zauważyć, a widzi jako poetkę wrocławską studentkę z Warszawy? To tak, jakby zatrudnić na budowie ważnego dla Wrocławia budynku, do przewozu materiałów budowlanych, rower z Warszawy, mając w zasięgu ręki ciężarówkę. Czy Sonnenberg usłyszała jakiekolwiek wyjaśnienia? Czy za wyjaśnienie należy uznać słowa z drugiej strony okładki Rozkładu jazdy, mówiące o tym, że autorzy Rozkładu jazdy uważają Rozkład jazdy za „napisany błyskotliwie”? Toż to jak splunięcie w twarz! Zdarzają się w życiu chwile, w których spotykam się z takim absurdem, z taką arogancją i bezpodstawnym samozadowoleniem, że odbiera dech. Nie ma chyba na świecie takiej antologii, w której specjalnie wykreślono by najwybitniejszych. A tutaj tak się stało: nie ma takich poetów, jak Tadeusz Różewicz, Janusz Styczeń, Marianna Bocian, Urszula Kozioł, Urszula Małgorzata Benka, Anna Janko. Szukałem dookreślenia tej antologii, uzasadniającego to kuriozalne posunięcie.

Na okładce zostało jasno napisane: 20 lat Literatury Dolnego Śląska po 1989 roku i nic więcej. Jest rzeczą absolutnie podstawową, że jakakolwiek specyfikacja tej antologii powinna być zamieszczona na okładce. Nie ma na okładce, nie ma na stronie tytułowej, nie ma w przedmowach od redakcji. Znalazłem jednak zaledwie cień uzasadnienia: w szkicu Pawła Mackiewicza Piosenka o moim Wrocławiu. Poezja na Dolnym Śląsku w latach 19892009. Autor wymienia i opisuje poetów, którzy debiutowali po roku 1989 (debiutu Ewy Sonnenberg nie zauważył). Jest jednak wyraźnie zaznaczone, że to spojrzenie autora, na potrzeby tego jednego artykułu. Nie ma najmniejszej sugestii, że to taktyka całej antologii. Zresztą Paweł Mackiewicz nie jest redaktorem tej książki. O tym, że cezura „debiutów po 1989” nie jest myślą przewodnią Rozkładu jazdy, świadczy umieszczenie poetów debiutujących przed 1989 rokiem i pokazanie tego faktu w ich biogramach: Adam Poprawa – debiutancki tomik z roku 1985, Leszek Budrewicz – pierwszy tomik poezji z 1983 roku. Jest również zafałszowany biogram Tomasza Tryzny: informowanie czytelników, że debiutował Panną Nikt w 1993 roku, jest błazenadą. Przed tym „debiutem” napisał powieść w 1971 roku i kilkanaście scenariuszy do zrealizowanych na ich podstawie filmów. Debiutant z 1993 roku – dobre sobie, Monty Python się kłania! Najważniejszym i najwyraźniejszym jednak sygnałem świadczącym o tym, że antologia ta nie jest kierunkowa, są słowa redaktora Jacka Bieruta na samym początku książki. Dokładnie w drugim zdaniu całej publikacji czytamy, że kryterium zamieszkania autorów jest kryterium JEDYNYM! I tak oto mamy obraz literatury Dolnego Śląska między rokiem 1989 a 2009 bez Zawsze fragment, Matka odchodzi i dziesięciu innych książek Tadeusza Różewicza, bez Mężczyzna i kobieta patrzą na księżyc, Poezji mroku, Grozy wtajemniczenia i czterech innych książek Janusza Stycznia, bez Żalnika i siedmiu innych książek Urszuli Kozioł. Mamy za to Tomka Tryznę (mieszka w Warszawie),

43


Joannę Bator (mieszka w Warszawie) i Bartosza Sadulskiego (mieszka w Warszawie). Jak bardzo można zakłamać rzeczywistość? Kto tak dramatycznie zubożył obraz literacki miasta uniwersyteckiego, wykreślając z jego ram tych największych? Jakaś konkurencja innych miast? Jakiś osobisty wróg jednego z wykreślonych? Nie! To pracownicy uniwersytetu tego miasta! Opisani przeze mnie

w liście poeci zostali pokrzywdzeni przez ignorancję, natomiast ignorowanie poetów opisanych w tym akapicie krzywdzi jedynie tę antologię i ośmiesza instytut naukowy, z którego pochodzą autorzy. Ile trzeba studiować, by nie zauważyć Tadeusza Różewicza? Studiowanie nie wystarczy. Trzeba zostać doktorem. Z szacunkiem: Sylwester Zawadzki

Sprostowanie

44

Rozkład jazdy nie jest publikacją akademicką. Ani inicjatywa nie wyszła z kręgu pracowników Instytutu Filologii Polskiej UWr, ani książka nie została sfinansowana czy to bezpośrednio ze środków UWr, czy też z ministerialnych dotacji na szkolnictwo wyższe. Wśród redaktorów antologii jest jeden „doktor”, pracownik naukowy IFP. Całość jest od początku do końca dziełem Fundacji Karpowicza. O niektóre teksty redakcja poprosiła autorów jakkolwiek związanych z uniwersytetem (pracowników, studentów byłych i obecnych nie tylko filologii polskiej) z tego prostego powodu, że są oni jednocześnie uczestnikami życia literackiego Wrocławia i Polski. Czy błędne jest założenie, że zdobyte wykształcenie i wykonywany zawód nie stoją na przeszkodzie krytycznej lekturze? Sam zarzut („matołki z polonistyki trwonią publiczne pieniądze, i jeszcze – celowo? – manipulują faktami”) nie domagałby się w zasadzie odpowiedzi, gdyby nie to, że autor powtarza go wielokrotnie z zaciekłością godną, jak mawiają, lepszej sprawy. Antologia nie wita czytelnika pięcioma wstępami, jak powtarza autor listu, lecz dwoma wypowiedziami od redakcji i rozdziałem przynoszącym trzy syntetyczne opracowania najnowszej historii literatury Dolnego Śląska (autorstwa, to prawda, pracowników naukowych IFP UWr). Rozdział „Na Zachodzie bez zmian” szkicuje rozległą panoramę zjawisk, spośród których najważniejsze – zdaniem redakcji – są dokładniej omawiane w kolejnych czterech częściach książki. Dobór materiału w takich publikacjach jest zawsze kwestią wiedzy i przekonania redaktora(-ów). W powziętych decyzjach można dopatrywać się pomyłek, w doborze materiału braków, w kompozycji całości luk, w założeniach merytorycznych niejasności – krytyczny aparat zawsze sprzyja właściwej ocenie zjawisk, zwłaszcza jeśli pracuje bez

szwanku i w dobrej wierze. O wszystkim tym można i należy dyskutować. Można też inaczej, jak Sylwester Zawadzki, który z układu treści wysnuwa całkiem spory, choć nie dość poważny zarzut celowego wycięcia z antologii postaci Marka Garbali i skupionego wokół niego środowiska literackiego. Wystarczy rzut oka na indeks autorski („Wykaz stacji”), i z teorii spiskowej Zawadzkiego wylatują śrubki. Pada w nim nie tylko (ośmiokrotnie) nazwisko Marka Garbali, ale też Ewy Sonnenberg (sześciokrotnie), o której Sylwester Zawadzki pisze: Pierwszy i jedyny sygnał o wykreśleniu Ewy Sonnenberg z historii znajduję w czwartym wstępie. W antologii znajdują się poza tym szkice o poezji Adama Borowskiego, Krzysztofa Śliwki, Rafała Brasse, Pawła Piotrowicza – twórców (różnie) z Garbalą związanych. I niech to wystarczy za odpowiedź. Co do pierwszego i ostatniego zarzutu autora, dotyczącego niejasności w doborze autorów, w tym nieobecności Tadeusza Różewicza czy Urszuli Kozioł: o ile redakcja nie dość może wyraźnie podkreśliła, że chodzi o autorów DEBIUTUJĄCYCH po 1989 roku, to uważny czytelnik z łatwością wysunie ten wniosek na podstawie zestawu omawianych nazwisk. Argumentem Zawadzkiego, który rzekomo obala to założenie, jest obecność w antologii Leszka Budrewicza, Adama Poprawy i Tomka Tryzny. Otóż żaden z nich nie opublikował OFICJALNIE samodzielnego tekstu LITERACKIEGO przed 1989 rokiem. Dwaj pierwsi wydali słabo obecne tomy poetyckie w drugim obiegu i niskich nakładach. Natomiast naówczas autor scenariuszy filmowych Tomek Tryzna nie wydał swojej napisanej powieści wcale. Tym samym nawoływania Zawadzkiego o starych mistrzów stają się w przypadku tej antologii całkowicie bezzasadne. W imieniu redakcji Łukasz Plata


Ciężka żółta książka Redaktorzy Rozkładu jazdy o pracy nad antologią. Chociaż pretekstem do rozmowy był publikowany na poprzednich stronach list otwarty, to w momencie wywiadu jego tekst nie był im znany. Autorzy odpowiadają zatem na pytania zadane przez redakcję „Rity Baum”, nawiązujące do niektórych tez Sylwestra Zawadzkiego

Z Grzegorzem Czekańskim i Jackiem Bierutem rozmawia Paweł Piotrowicz Paweł Piotrowicz: O przygotowywanej przez was antologii mówiło się od paru lat. Jakie były kulisy powstania tej publikacji, zarówno jeśli chodzi o stronę finansową, jak i merytoryczną? Jacek Bierut: Wydanie tej książki było jednym z pierwszych pomysłów, jakie nam przyszły do głowy po założeniu fundacji w 2009 roku. Grzegorz Czekański: Tak jest, wakacje 2009. Trzy lata nam zajęło doprowadzenie tego pomysłu do końca. J.B.: Kawał życia, sporo emocji i jeszcze więcej pracy. Nieźle to sobie zafundowaliśmy. G.C.: Jacek był pomysłodawcą tego wydawnictwa, więc odczuł to najbardziej (śmiech). J.B.: Zastanawialiśmy się, czego nam tu, w tym lokalnym światku literackim, najbardziej brakuje. Teraz to może się wydawać oczywiste, ale trzeba było wysiłku, żeby wpaść na to, że porządnej antologii poświęconej całemu regionowi. Bo od razu wiedzieliśmy, że nie ma to być tylko antologia wrocławska, ale właśnie dolnośląska. Założenia były jasne: mówimy o autorach, którzy debiutowali po 1989 r. Stąd być może trochę kontrowersji,

ale jakaś cezura i granice porządkujące były potrzebne. Idąc dalej, chcieliśmy, by o dolnośląskich autorach napisali dolnośląscy krytycy. Na początku nie mieliśmy żadnych pieniędzy ani pomysłu na ich zdobycie. W tej sytuacji bardzo mnie ucieszył odzew środowiska literackiego, bo w zasadzie wszyscy, których poprosiliśmy o współpracę, odpowiedzieli pozytywnie, choć nie mogliśmy zagwarantować honorariów, a nawet tego, czy książka na pewno się ukaże. Zrobiliśmy listę najważniejszych autorów, o których chcieliśmy mówić, później w trakcie pracy ją uzupełnialiśmy, praca trwała trzy lata, ostatni czas to była robota nie tylko redaktorska, ale przede wszystkim nad zdobyciem pieniędzy. Co ciekawe, niestety, nie udało się dostać dotacji od Marszałka Województwa Dolnośląskiego. P.P.: A byłby to najbardziej oczywisty, wydawałoby się, mecenas. Ostatecznie sfinansowano to ze środków Gminy Wrocław i MKiDN. Wspominałeś o tej cezurze debiutujących po 1989 roku, ale na przykład Leszek Budrewicz publikował już na początku lat 80. Pamiętam taki tomik Pasta z rasta. G.C.: Ale to była bibuła, sam Leszek o tym mówił; podobnie Adam Poprawa na bibule własnym sumptem wydał tomik, a my myśleliśmy raczej o pierwszym obiegu.

45


Dla przykładu, Gabriel Kamiński odpadł właśnie z tego powodu: pierwszą książkę opublikował oficjalnie przed transformacją. To jest reguła, której staraliśmy się trzymać. Można ją odrzucać, ale odstępstwa od niej są raczej niewielkie.

46

P.P.: Ostatnio mieliśmy zebranie redakcyjne, na którym redaktor naczelny „Rity Baum” [Marcin Czerwiński – przyp. red.] mówił o pewnych szczelinach w tej książce. Z jednej strony była zapowiadana jako rzetelna synteza, a z drugiej jest sporo wątpliwości związanych z nieobecnością kilku autorów. Chyba taką największą nieobecną jest Ewa Sonnenberg. Piotr Czerniawski mniema, że Ewa została „ukarana” za swoją krakowskość.

terytorialnie. Obraz Wałbrzycha jest w jej książkach namacalny, a żywioł gaduły tylko to wrażenie wzmacnia. Czy jednak autorka, która tu od dawna nie mieszka, jest jeszcze lokalna? Takie postawienie problemu mnie trochę rozwesela, ale po reakcjach na dobór niektórych nazwisk w Rozkładzie jazdy okazuje się, że takie, umówmy się, upraszczające podejście, jest dość rozpowszechnione. Problem robi się jeszcze ciekawszy, jeśli okaże się, że Joanna Bator pisała Piaskową Górę w Japonii. Wtedy można zadać sobie pytanie: czy najbardziej tę naszą dolnośląskość czuć na końcu świata? Być może wtedy robi się z tego najlepszą literaturę, kto wie.

G.C.: (śmiech) To chyba dość zabawny zarzut. Na tej samej zasadzie moglibyśmy nagradzać autorów za ich warszawskość, na przykład gratyfikacją dla Agnieszki Mirahiny byłaby w myśl tej teorii obecność w antologii, bo być może lubimy warszawiaków. Bez jaj: dementujemy takie podejrzenia, ale fakt: brak Sonnenberg należy uznać za wtopę. Jacek opowie, z czego tak naprawdę to wynikało, ale nie zmienia to faktu, że luka pozostaje. Dla mnie, swoją drogą, istotnym brakiem jest również Piotr Siemion. Najzwyczajniej w świecie nie udało się nam dopiąć wszystkich wątków na czas.

J.B.: Ewa Sonnenberg nie została ukarana. Przyczyna jest bardziej prozaiczna. Od początku była to autorka na pierwszej liście nazwisk, o których chcieliśmy pisać. Zleciliśmy tekst, który do nas dotarł, ale był on, że tak powiem, niedrukowalny. Poprosiliśmy autora o jego poprawienie, to strasznie długo trwało, potem postanowiliśmy, że sami go zredagujemy, ale zrobił się wtedy strasznie gorący okres związany z pracą nad finalnym kształtem książki. Koniec końców nie było na to czasu i ostatecznie zdecydowaliśmy się tego tekstu nie publikować, bo zrobiłby on Ewie Sonnenberg tylko krzywdę. Paru innych rzeczy też nie dograliśmy, ale mam wrażenie, że wtedy po prostu nie było fizycznej możliwości zrobić tego lepiej.

Inną rzeczą jest samo pojęcie lokalności, które wymyka się jednoznacznej definicji. Co to znaczy: dolnośląska autorka czy autor? Sprawa niby oczywista, ale spójrzmy dla przykładu na Joannę Bator, prozaiczkę wywodzącą się z Wałbrzycha, ale od dawna mieszkającą i wykładającą w Warszawie albo gdzieś tam w Japonii. Książki prozatorskie Bator na moje oko są jednym z najlepszych w polskiej nowej literaturze przykładów funkcjonowania lokalności jako kategorii wiodącej. To jest taki typ pisania, który nie tworzy żadnych blokad poznawczych i nie ogranicza czytelnika do lokalnego zasięgu rozumianego

P.P.: Gdy czytałem tę książkę, miałem przed oczami feerię wspomnień, zwłaszcza tych z końca lat dziewięćdziesiątych i z początku kolejnej dekady, kiedy aktywnie brałem udział w życiu literackim Wrocławia. Przypomniało mi się takie spotkanie z tobą, Jacku, w 1999 roku w Czarnym Salonie. Przyjechałeś wtedy do Wrocławia z Lublina i na jednym z rautów spytałeś mnie: „Paweł, o co tutaj w ogóle chodzi?”. Pamiętam, że ci nie odpowiedziałem, bo to było trudne pytanie, ale zastanawiałem się właśnie, czy nie jest przypadkiem tak, że skoro ty, Grzesiek i Karol jesteście


spoza Wrocławia, a dopiero w pewnym momencie tu zjechaliście, to czy nie umknęła wam w ten sposób pierwsza połowa lat 90.? Ona przedstawiana jest tu tylko w kilku tekstach Pawła Ivo Kaczorowskiego. Ważną postacią wtedy we Wrocławiu był Marek Garbala, który opiekował się debiutami Ewy Sonneberg, Krzysztofa Śliwki, Sylwestra Zawadzkiego, Adama Borowskiego. Moim tomikiem zresztą też (śmiech). To był człowiek-instytucja. Ukazała się kiedyś antologia, którą wydał Kalambur, gdzie odbywały się konkursy O kropkę nad „Że”. Tam triumfy święcili właśnie wspomniani przeze mnie autorzy, plus choćby Rafał Brasse. Zastanawiam się, czy wam trochę nie zabrakło tego bycia w owym czasie we Wrocławiu. W antologii jest na przykład Agnieszka Mirahina, która się ledwo tutaj przespała i z Wrocławia nie jest. To wywołało gorącą dyskusję u nas w redakcji, czy kryteria doboru autorów nie były trochę związane z towarzyskością. W antologii nie ma także Rafała Witka, Dariusza Sasa, Jarosława Michalaka.

To była mordercza praca, gdzie często nie znając ludzi, którzy piszą na przykład w Strzegomiu, wysyłałem listy do urzędów miast czy bibliotek z prośbą, by skontaktowano mnie z kimś, kto mógłby napisać, co literackiego dzieje się w danym mieście czy w regionie. Z większości miejsc nie dostałem żadnej odpowiedzi, a czasem dostawałem taki kontakt, jak do pana Jana Smalewskiego z Legnicy, który (z całym szacunkiem) napisał wielki rozmiarami tekst, głównie o sobie. My go oczywiście przeredagowaliśmy i zmieniliśmy jego ciężar gatunkowy, ale niestety to jest jedna z przyczyn, dla których są w antologii różne pęknięcia i niektórzy poeci zostali zbyt pobieżnie potraktowani. To dotyczy na przykład jednego z autorów jeleniogórskich, który na spotkaniu o antologii najpierw milczał, potem spytał o swoją książkę, a chwilę później ostentacyjnie wyszedł, trzaskając drzwiami. Ale w obu tekstach o Jeleniej Górze on się pojawia, i to jako ważna postać. Jest to bardzo wrażliwa materia; autorów, którzy chcieliby się tutaj znaleźć, jest rzeczywiście co najmniej dwa razy więcej niż tych, którzy się w książce znaleźli.

G.C.: Okej, ale ta książka to nie trzydziestodziewięciotomowa encyklopedia, gromadząca totalnie wszystko, tylko raczej autorska prezentacja najbardziej – naszym zdaniem – istotnych i wartościowych autorów, ale też działalność literacką wybranych kilkunastu miast regionu. Trzeba pamiętać, że to jest w dużej mierze odzwierciedlenie i naszej historycznoliterackiej wiedzy, i naszych czytelniczych preferencji. Nie wszyscy przeszli przez sito.

P.P.: Ja uważam, że ten wybór jest dobry. Z małymi wyjątkami zawiera tych najważniejszych autorów, ale mnie osobiście brakuje oddania klimatu lat 90.

J.B.: No tak, Rafał Witek powinien być w tym tekście legnickim, on jest niestety ledwo wspomniany. Książka jest pomyślana jako zbiór kilku części, są na przykład „Połączenia lokalne”, gdzie według mnie bardzo fajnie wyszła obecność Garbali. Pojawia się on w różnych miejscach i widać, że jest to ważna postać. Może powiem, jak pozyskiwaliśmy te teksty.

G.C.: No tak, ale nie ma tutaj w ogóle tekstu, który podsumowywałby życie literackie Wrocławia. Gdyby takie podsumowanie się pojawiło, byłoby pewnie kilka razy dłuższe niż wszystkie teksty z działu lokalnego antologii razem wzięte. Chcieliśmy zapobiec dominacji stolicy Dolnego Śląska za pomocą esejów o życiu literackim 12 mniejszych miast, ale pamiętajmy też, że nie ma również odrębnego działu o wrocławskich festiwalach, wydarzeniach czy konkursach literackich, na przykład o „Wojaczku”. Nie ma też odrębnego rozdziału o krytykach czy tekstu o koneksjach między autorami a krytykami, a tam przypuszczalnie byłoby sporo smaczków. One mogłyby oddać

47


klimat, o którym mówisz, jeśli założyć, że rzeczywiście tego nie czuć. J.B.: Te rzeczy, o których wspominasz, są tylko porozrzucane po różnych tekstach. O tym, jak wyglądało życie literackie w latach 90. we Wrocławiu, trochę znajdziemy w tekście o serii „Z kołatką”, trochę w tekście o „Dykcji”. W tekście o Adamie Borowskim i innych autorach, choćby o wspomnianym przez ciebie Rafale Brasse. Ogólnie przyjęliśmy, że chcemy raczej pisać o autorach i ich książkach niż o zjawiskach.

48

G.C.: Warto przypomnieć, że Paweł Kaczorowski w tekstach o Adamie Borowskim czy Rafale Brasse opiera się na życiu i legendach tych autorów, a były to postacie dla tego czasu szalenie ważne. Poza tym weryfikatorem wszelkich luk był dla nas Wojtek Browarny, współzałożyciel „Dykcji”, również doskonale ten okres pamiętający. P.P.: Zauważyłem, że jeśli chodzi o lata 90., to właśnie na Pawle Kaczorowskim można było polegać – o ile, jak w przypadku Brasse, Borowskiego czy Sarzyńskiego, dana poetyka lub człowiek byli mu bliscy. Wojtek Browarny, redagując „Dykcję”, był bardzo blisko tego życia literackiego w latach 90. i zastanawialiśmy się, czy zajmował się w tej książce swoją działką, czyli prozą, i nie przeglądał całej antologii, czy też miał wpływ na całokształt książki. G.C.: Miał wpływ kluczowy. Wojtek dostał propozycję zrobienia tekstu, dużego szkicu o dolnośląskiej prozie, ale na tym jego rola się nie skończyła. Jego zadaniem było sprawdzenie, czy nie ma istotnych luk i w tej materii świetnie się sprawdził, bo przynajmniej ja nie znam człowieka bardziej zorientowanego w temacie i o równie wyśrubowanych dyspozycjach jako historyk literatury. Okazało się, kiedy to wszystko przejrzał, że jego dolnośląski, powiedzmy, kanon, pokrywa się w zdecydowanej większości z naszym. Uzupełnił

wybór o kilka postaci, na koniec wykonał solidną robotę jako redaktor. Ta książka ma swoją kompozycję, która jest jego sugestią, od tych najszerszych tekstów zmierzamy do przeglądu (od Amejko do Zawady), następnie przechodzimy do działu lokalnego, a kończymy na czasopismach. To w dużej mierze wynika z jego sugestii. Wydaje mi się, że zaproponował zgrabną konstrukcję książki. J.B.: Może jeszcze dodam, że Wojtek pojawił się w trakcie pracy, kiedy spora część materiału była już gotowa i rzeczywiście w pewnym momencie wyglądało na to, że ta książka będzie miała około 1200 stron, a to już by była chyba niepotrzebna szerokość. Rozmawiałem z Wojtkiem o lukach, m.in. o Zawadzkim, którego wiersze znam z „Dykcji”, czytałem jedną jego książkę, stwierdziliśmy jednak, że chcemy napisać o tych najważniejszych zjawiskach. Wrócę do Mirahiny. Decyzja o tym, że Agnieszka miała się tu znaleźć, zapadła, kiedy tu mieszkała i deklarowała, że tu zostaje. P.P.: (śmiech) J.B.: Wiemy, jak to jest. Ale myślę, że są większe problemy z tą książką, na przykład brak strony brzeskiej, której bliżej do Wrocławia niż do Opola, ale jednak geograficznie, a właściwie administracyjnie, do nas nie przynależy, chociaż historycznie i emocjonalnie jak najbardziej. G.C.: Jeśli chodzi o Mirahinę, to prawdę mówiąc uważam, że nawet gdyby deklarowała, że nie chce mieć z Wrocławiem nic wspólnego, to trudno byłoby mi bez niej wyobrazić sobie tę książkę, bo wyraźnie odcisnęła piętno na młodopoetyckiej scenie w regionie. A z drugiej strony, jeśli kiedyś tu wróci, czy wtedy na powrót stanie się lokalna? (śmiech). Bez jaj, chłopaki, nie bawmy się w to. Jacek wspomniał o Brzegu, i dobrze. Bo tak samo należałoby napisać o Radku Wiśniewskim, który był zawsze łącznikiem między Brzegiem a Wrocławiem i działał jako redaktor 8. arkusza w „Odrze”. Zresztą wciąż czasem


przy tym dłubie. I teraz, na marginesie, mieszka we Wrocławiu, co w perspektywie zarzutów o niekonsekwentny dobór autorów „lokalnych” ma też swoje znaczenie (śmiech). J.B.: Czego jeszcze brakuje? Tekst o Lubinie miał napisać nieodżałowany pan Ludwik Gadzicki, nauczyciel polonista z lubińskiego technikum górniczego, zaszczepiający młodzieży współczesną poezję jak wytrawny sadownik, ale w trakcie prac nad antologią zachorował i już nie dał rady, zmarł niestety, bardzo mi było przykro z tego powodu, bo to był człowiek, który napisałby tekst nie tylko o samym Lubinie, ale też byłoby tam dużo rzeczy, które on uważnie obserwował od początku lat 90. Podczas ostatniej rozmowy telefonicznej z nim miałem łzy w oczach. Spóźniliśmy się, niestety. Podobna sytuacja z tekstem o Wałbrzychu: nie dostaliśmy go, a czekaliśmy do ostatniej chwili, esej był zamówiony, praca zaawansowana, maszynka wydarzeń jednak poszła innym torem. Ale Wałbrzych ma przynajmniej to szczęście, że został omówiony w bardzo dużym i rzetelnym tekście o ziemi kłodzkiej i okolicy, który napisał Antoni Matuszkiewicz. P.P.: Z czego jesteście najbardziej zadowoleni? Zacząłem od tych luk, ale też niech nie będzie tak, żeby minusy

przesłoniły plusy, bo ta książka to kawał dobrej roboty. J.B.: Najbardziej jestem zadowolony z reakcji. Kiedy wyszła ta książka, miałem wrażenie, że coś podsumowaliśmy. Ale potem doszło do mnie dużo głosów, że ta żółta księga coś otwiera. Czuję satysfakcję, że ta ciężka praca była zasadna. Sami poczuliśmy, że istnieje jakaś scena dolnośląska. Wiele razy słyszałem takie opinie, że są poeci warszawscy, krakowscy, a u was są tylko jakieś pojedyncze planety. Może i tak jest, ale tworzą układ planetarny, który można śledzić. Mapa na razie jest żółta, ale pojawią się i inne kolory. P.P.: Cechą charakterystyczną wrocławskiego poety jest to, że wydaje on książkę raz na 10 lat – myślę tu m.in. o Piotrku Czerniawskim, Filipie Zawadzie, Adamie Borowskim. Oprócz chyba Agnieszki Wolny-Hamkało, która regularnie publikuje, wrocławscy poeci milczą. Może stąd taka opinia, że nie ma u nas środowiska? J.B.: Tomek Majeran też się w to wpisuje. Okazało się, że na Dolnym Śląsku powstało więcej dobrej literatury niż do tej pory o tym myśleliśmy, i to jest pokazane czarno na białym. Skończmy z tą żółcią. G.C.: Pytałeś, z czego jestem zadowolony. Najbardziej chyba z tego, że mamy teraz

49


punkt odniesienia, który to nasze dolnośląskie dziedzictwo literackie bierze we wspólny mianownik. Przed Rozkładem jazdy nie było matrycy, wzoru, kontekstu, do którego można się było odwołać. Nie było projektu o takim rozmachu. Nie było tak pomyślanej antologii. Mam wrażenie, że teraz moment startowy do dalszej roboty będzie zupełnie inny. P.P.: Wyszło kilka tego typu książek, na przykład antologia Imiona istnienia...

50

J.B.: Tak, były takie pozycje, ale przybierały formę małych książeczek, broszurek, zwykle robionych na kolanie. To były antologie tekstów i one są bardzo cenne do dzisiaj, ale kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy pracują na Uniwersytecie Wrocławskim, na polonistyce czy dziennikarstwie, którzy właśnie przynosili te książeczki na zajęcia, to słyszę zadowolenie, że teraz mają wszystko w komplecie w Rozkładzie jazdy. G.C.: Nie za bardzo lubię w ten sposób pisać o projektach, w których biorę udział, ale chyba można się zgodzić, że powstał precedens. Nie znam osobiście projektu podchodzącego do literackiej lokalności w sposób równie totalny. Ale w tym przypadku totalny nie znaczy encyklopedyczny, bo projekt bazuje na selekcji materiału. Brzmi to gładko, ale fakty są też takie, że w pewnym momencie miałem tej książki dość. To była przez wiele miesięcy niekończąca się historia. W międzyczasie, kiedy redagowaliśmy antologię, powstała też księgarnia, potem druga, nasza fundacja się rozrosła, zaczęliśmy wydawać książki, poza tym wszyscy mamy jakieś poboczne projekty, piszemy teksty, książki, robimy festiwale – i wciąż ta uciążliwa świadomość: czemu nie możemy skończyć pracy nad tą cholerną książką? To był ciężar na plerach. P.P.: Jak płyta, która zbyt długo powstaje: nie można przetrenować materiału i trzeba go w końcu wypuścić.

J.B.: Było tak dużo materiału, że prawdopodobnie gdybyśmy zdawali sobie sprawę, ile to nas będzie kosztować, to byśmy się tego nie podjęli i nie wystartowali. G.C.: Zwłaszcza że nie było – poza pozytywnym odzewem środowiska literackiego – gwarancji startowych, partnerów, pieniędzy. W takiej sytuacji trudno zaczynać, ale z drugiej strony w zasadzie wszystkie nasze projekty mają na starcie zerowy budżet, więc nie była to przeszkoda. J.B.: To jest jeszcze kwestia tego, czy w ogóle był sens zaczynania. Czy istnieje literatura dolnośląska, czy możemy mówić tylko o literaturze, która powstała na tym terenie? Czasem przecież piszemy o autorach, którzy już tu nie mieszkają, ale są w pewnym sensie dolnośląscy. P.P: Tylko na czym to polega, skoro tak dużo tu osób napływowych? J.B.: No właśnie: jest chyba tak, że aby czuć się krakowianinem, to trzeba się tam urodzić, a najlepiej, żeby nasz dziad też stamtąd pochodził. Z Wrocławiem jest inaczej: żeby być stąd, wystarczy wysiąść z pociągu, postawić walizkę na peronie – i jest się z Wrocławia. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak dolnośląskość? Pamiętam, że jakieś dziesięć lat temu „Gazeta Wyborcza” dołączyła takie naklejki na samochód z napisem JESTEM DOLNOŚLĄZAKIEM. Bardzo wiele osób ją przykleiło, ludzie czuli w jakiś sposób potrzebę. Ta książka jest też chyba trochę szukaniem języka do mówienia o tych sprawach, szukaniem terminów, jakimi o nich można mówić. Wydaje mi się, że rozpoczęliśmy coś, co jest istotne, a o czym rzadko się mówi. Dolny Śląsk to już nie jest coś takiego, co ja pamiętam z dzieciństwa, kiedy wracałem ze szkoły, opadał tynk z budynku i spod niego wychodziły niemieckie napisy. Zastanawiałem się wtedy, skąd jestem. Dziś jest inaczej, jesteśmy tutaj bardziej zakorzenieni, związani, nie jesteśmy tutaj na chwilę i nadszedł czas, żeby znaleźć sposób, w jaki o tym mówić,


bo to jest zupełnie inna narracja niż ta, której używają mieszkańcy Mazowsza czy Wielkopolski. P.P.: Jeszcze pytanie na marginesie. Zastanawiałem się, jaki macie stosunek, jako autorzy antologii, do książek, które się nie ukazały, ale które gdzieś tam krążyły. Znam kilka świetnych tomików autorów, które nie miały szczęścia do publikacji. Na przykład najlepsze teksty Zawadzkiego czy Borowskiego nigdy się nie ukazały, nie wyszła też książka Konrada Góry z takimi jego pierwszymi próbami poetyckimi (debiut, który wydaliśmy w „Ricie”, nie podsumowuje tego, co Konrad pisał jeszcze w latach 90.). J.B.: Biblioteka widmowa. Tak, to jest temat, który mnie bardzo interesuje, ale jest to temat na inną, bardzo dobrą książkę. Swoją drogą, słyszałem legendy o książkach Adama. P.P.: One rzeczywiście istniały. J.B.: Wiem. Pierwszy pomysł na książkę Konrada Góry to jest coś zupełnie innego niż to, co wyszło w „Ricie”. Trochę szkoda tych książek, bo to był jakiś zapis czasu i one są już pewnie nie do odtworzenia. P.P.: Karol Pęcherz wspominał mi, że planujecie stworzenie portalu internetowego, który byłby formą odzwierciedlenia tej antologii, tylko uzupełnioną o wszelkie istniejące luki. J.B.: Tak, myśleliśmy, że jest to jednorazowy wystrzał, natomiast zobaczyliśmy, szczególnie jeżdżąc po Dolnym Śląsku na spotkania wokół Rozkładu jazdy, że jest olbrzymia potrzeba zbudowania miejsca, gdzie dolnośląscy twórcy mogliby prezentować swoją twórczość, dorobek własny albo twórczość lokalnych środowisk, których nie ujęliśmy w książce. Mogłyby się tam znaleźć jakieś wzmianki o nich, recenzje, omówienia. W tej książce jest więcej luk niż te, o których wspominałeś

i bardzo chciałbym, żeby to była platforma, na której wciąż będą się pojawiać nowe treści. Grzesiek wpadł na pomysł, żeby to było on-line, na zasadzie nieustannego aktualizowania. Jesteśmy w trakcie pracy nad nią, mam nadzieję, że jesienią będziemy mogli pokazać, jak to będzie wyglądało, ale to jeszcze nie jest dopięte. Warto poświęcić jeszcze trochę sił, żeby uzupełnić również luki, nie tylko z teraźniejszości, ale i przeszłości. G.C.: Warto dodać, że szkieletem tej platformy będzie Rozkład jazdy, który chcemy w całości wrzucić do sieci. Oprócz tego, o czym mówił Jacek, poza aktualizowaną, otwartą bazą wiedzy na temat dolnośląskich autorów, będzie to interaktywna platforma wiedzy z mapą miejsc związanych z ciekawymi wątkami literackimi i biografiami pisarzy kilkudziesięciu dolnośląskich miast. Dzięki opracowanym miejscom i punktom powstaną literackie szlaki Wrocławia i innych miast Dolnego Śląska. Przy czym będzie to dobra okazja, żeby wszystkie nieomówione przez nas kwestie, sylwetki autorów czy literackie historie dolnośląskich miast uzupełnić. Albo poprawić nieścisłości, jeśli się nam przytrafiły. Na Dolnym Śląsku jest wiele miejsc, które mają swoją literacką historię, ale są szerzej nieznane. Ludzie często nie wiedzą, gdzie żyją. Założenie jest takie, żeby te miejsca odnaleźć, uporządkować i opisać. Interaktywny portal literacki będzie współtworzony przez mieszkańców Dolnego Śląska, a zaproponowane przez nich miejsca będą opisywane przez administratora portalu i nanoszone na wirtualną mapę. Dzięki wspólnej pracy powstaną szlaki turystyczne oparte na literackich wątkach województwa. Zostanie też zbudowany „agregat wiedzy”, gromadzący literacką historię możliwie największej liczby dolnośląskich miast. Można więc założyć, że wydanie tej ciężkiej, żółtej książki było dopiero początkiem przygody. P.P.: Dziękuję za rozmowę.

51


52


Z sieci do papieru Niektórzy osadzeni szukają bajek dla dzieci. W bajkach litery są duże, a słowa proste. Na ich podstawie uczą się czytać i pisać – o ogólnopolskiej akcji zbierania książek, gazet i audiobooków dla więźniów rawickiego Zakładu Karnego

Agnieszka Kłos Adam alias Adamos: Brałem udział w tej akcji. Wysłałem karton książek. Były to książki z mojej domowej biblioteczki, których miałem w nadmiarze i które były już mi zbędne. Cieszę się, że zamiast na makulaturę, trafiły one do użytku i będą służyć więźniom. Mam satysfakcję z tego, że zrobiłem dobry uczynek1. Większość czytelników mogłaby się pod tym podpisać. Spełnili swój przedświąteczny uczynek i wysłali niepotrzebne nikomu książki, traktując je z jednej strony jak makulaturę, z drugiej jak oryginalny prezent pod choinkę. Książki, które w grudniu 2006 roku trafiły „za kraty”, spływają tam w dalszym ciągu, bo okazało się, że czytelnicy traktują już akcję jak działanie całoroczne i na własną rękę ślą ulubioną bibułę za mur rawickiego więzienia. „Gazeta Wyborcza”, która opisywała akcję, koncentrowała się w tekście na szczególnym przywileju osadzonych w stosunku do czasu. Mają go więcej, niczym elity tego kraju, więc mogą przeczytać więcej książek. To tylko część prawdy, bo sami osadzeni narzekają na prawdziwy brak czasu i zabieganie znane z życia na wolności. Pracują, uzupełniają wykształcenie, zdają maturę, studiują, uczą się nowych Konrad Góra i koncert Patyczaka podczas „Ataku czasopism”, zorganizowanego przez „Ritę Baum” we Wrocławiu w czerwcu 2007, fot. Marcin Maziej

zawodów i poddają się przymusowej terapii. Cela, w której późnym wieczorem mogą w spokoju poczytać, to w warunkach życia w grupie prawdziwy komfort; niektórzy muszą na nią czekać latami. Po pierwszej zbiórce książek w 2006 roku za murem rawickiego więzienia zapanowała konsternacja. Osadzeni byli zaskoczeni, że nieznani im ludzie dają im świąteczne prezenty. Nie same książki ich zdziwiły, ale gest. Ocenili, że pomysł jest dziwny, zaskakujący i w większości nie dla nich. Znaczna część z nich nie umiała wtedy czytać. Paczki z książkami, które pojawiały się w bibliotece i świetlicy, wzbudzały jednak ciekawość. Kto wydaje pieniądze na książki i śle je paczkami w nieznane? Niektórzy już w grudniu na własną rękę postanowili się światu odwdzięczyć. Introligator zarobił na zeszyty szkolne. Kupił ich setkę, własnoręcznie oprawił w błękitne płótno, wybił na nich złote litery i podarował najbiedniejszym dzieciom z rawickich klas pierwszych. Chciał – jak mówi – spłacić dług, mimo że początkowo książek nadsyłanych nie czytał. Z czasem zaczął je jednak oprawiać i o nie dbać. Znam zbrodnię i karę z autopsji W listopadzie 2006 roku w rawickiej bibliotece więziennej nie było ani jednej

53


54

nowej książki. W większości książki, które stały na półkach, nie były przez nikogo czytane, bo pochodziły z lat 50. i 60. Były to przede wszystkim nieaktualne podręczniki do przedmiotów, których nikt nie uczył, zapomniana zła literatura, polityczne druki, książki do historii z białymi plamami. Każda z nich oprawiona w gruby, szary papier, w jaki w systemie komunistycznym zawijało się w sklepach mięso. Książki bez okładek nie były widoczne. Więźniowie nie znali ich tytułów, więc nie mogli ich wypożyczyć. W większości zlały się z tłem żółtych i szarych ścian. Jedynie kilka podręczników do niemieckiego, angielskiego i rosyjskiego krążyło w więziennej świetlicy. Korzystali z nich prawnicy i lekarze z karą dożywocia. Wychowawca, który w tym roku odszedł na emeryturę, powiedział, że przez dziewiętnaście lat jego pracy w więzieniu nigdy nie było pieniędzy na zakup książek. Po roku 1989 biblioteka przeszła pierwsze czyszczenie z prasy komunistycznej. Bardzo szybko zdano sobie jednak sprawę, że jeśli porządki dotkną także książki, w rawickiej bibliotece nie pozostanie po nich ślad. Na regałach zostały zatem dzieła Lenina i Wandy Wasilewskiej. Osadzeni raz w miesiącu mogą wypożyczyć książki. Po czterech akcjach

ogólnopolskiej zbiórki przez internet biblioteka rawickiego więzienia ma ponad 30 tys. woluminów, w tym wiele czasopism i audiobooków. Liczba książek i popularność czytania wzrosły. W tej chwili w więzieniu trwa remont, który ma pomóc zaadaptować większe pomieszczenie na czytelnię. Księgozbiór zostanie także przeniesiony w nowe miejsce. Bibliotekarz (z karą dożywocia): Mamy ogromną frajdę, otwierając paczki, które do nas docierają. Czasami zapominamy, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Człowiek się jak dziecko cieszy, że dostał jakiś prezent. Czytelnicy, osadzeni przychodzą i pytają – co otworzyliście, co dostaliśmy, co mamy nowego? Krajobraz po moralnej bitwie Bibliotekarz (drugi, kara dożywocia): Dużo czytam. Marzymy o tym, żeby mieć takie towarzystwo w celi, które docenia też ciszę, bo to jest najważniejsze. Lepiej dużo czytać, niż oglądać bzdurne filmy. Pstryk, wyłączamy telewizor i uciekamy w książki. Dopiero w więzieniu zrozumiałem, jaką wartość ma książka i co ona może dobrego dla mnie zrobić.


Ogólnopolska akcja czytelnicza „Książka za kraty” dla Zakładu Karnego w Rawiczu. Na zdjęciach biblioteka więzienna, fot. Łukasz Giza

słowa znalezione w najnowszych czasopismach. Mówi, że polszczyzna szybko się starzeje i gdyby nie gazety, nie kleiłby współczesnych piosenek. Ciało–pismo (w tatuażach) Osadzeni szukają bajek dla dzieci. W bajkach litery są duże, a słowa proste. Na ich podstawie, najczęściej z pomocą wtajemniczonych kolegów, uczą się czytać i pisać. Niektórzy z nich idą w więzieniu do zawodówki, technikum albo zdają maturę. Piszą pierwsze listy do swoich dzieci. Osadzony czytelnik: Druga wojna światowa, to mnie fascynuje. Dokument, historia człowieka. Inny osadzony: Oddaję Marka Hłaskę i Alberta Camus Eseje. Dostojewskiego Biesy mnie zaciekawiły i Bracia Karamazow. Dawno nie czytałem czegoś lekkiego. Tutaj chcę zgłębić egzystencjalizm. Upadek Camus wciągający, życiowy taki. Spodobało mi się, mądrze mówi. Ja dopiero w kryminale zacząłem czytać. Na wolności rzadko czytałem. Książki trafiały pod cele chłopaków, którzy czytali książki i zafascynowało mnie to. Jedną książkę przeczytałem na wolności. To były Kamienie na szaniec Kamińskiego. Wcześniej miałem wyrok dwa miesiące, więc przeczytałem tylko trzy czy cztery książki, a teraz mam wyrok znacznie dłuższy. Będę czytał, jak wyjdę. Wciągnęło mnie to. Żałuję, że wcześniej nie czytałem. Książki i czasopisma przesyłane z wolności zmieniły życie niektórych osadzonych. Malarz amator z wyrokiem dożywocia postanowił zdać maturę rozszerzoną z historii sztuki i zająć się malarstwem zawodowo. Pomogły mu albumy z rosyjskimi reprodukcjami, które przesłali mu krytycy sztuki i pracownicy Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Raper, który nagrał w więzieniu trzy płyty, skleja

„Książka za kraty” mogła zaistnieć dzięki ludziom, ale podstawowym jej narzędziem był od początku internet. Szybkość przekazywania informacji, przedświąteczny czas i prosty pomysł okazały się skuteczniejsze niż biurokracja. W akcji wzięli udział wydawcy, pisarze, redaktorzy, ale i zwykli czytelnicy z najdalszych zakątków Polski. Czasem się ujawniali, pisali listy, dziękowali w imieniu samych osadzonych, że ktoś nareszcie pomyślał o nich jako ludziach i dał im o tym znać za pomocą paczki z książkami. Akcja ujawniła dynamikę odchodzenia książek nie tyle w niepamięć, ile w niszę: do zakładów karnych, do szpitali, do domów dziecka, hospicjów. Należy dodać, że bezpośrednio przed akcją „Książka za kraty”, niepotrzebne już nikomu gazety i książki trafiły na wąski regał Oddziału Onkologii Klinicznej i Chemioterapii Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego na ulicę Kamieńskiego we Wrocławiu. Książki pomagały kobietom chorym na raka dzielniej znosić wielogodzinną chemię. Rawicka biblioteka zakładu karnego przeżywa oblężenie papieru. Napór książek jest tak duży, że akcja zostanie wkrótce przeniesiona do innych

55


56

zakładów karnych w Polsce. Na liście pierwsze miejsce po Rawiczu zajmuje Wołów; ma bardzo skromną bibliotekę i wiele potrzeb. Osadzeni, z którymi rozmawiałam o książkach, mówili mi, że ich wytatuowane ciało musi się teraz przyzwyczaić do nowego wysiłku: nie na siłowni, ale nad książką. Traktują to poważnie i ustanawiają między sobą rekordy w ilości połkniętych książek. Mówią, że największą radość sprawiają im, podobnie jak ich kolegom na wolności, książki przygodowe, reportaże, kryminały, komiksy i archiwalne numery „National Geographic”. W tekstach magazynu i na kolorowych fotografiach odkrywają zaproszenie do niemożliwej dla nich podróży. Przepustowość, przepustki, wysyłanie paczek „Książka za kraty” narodziła się w wyniku wiary w papier i w siłę internetu. W idealne połączenie obu mediów, które wcale nie muszą ze sobą konkurować. Wiara w moc papieru to wiara w najbardziej podstawowy rodzaj kontaktu między ludźmi, który opiera się także na zapachu (książek, świeżych i starych gazet) oraz dotyku. Na książkach dawni właściciele pozostawiają niezatarte ślady, to po nich poznają ich nowi czytelnicy: osadzeni z Rawicza. Mówią, że każdą zaczytaną, porysowaną lub poplamioną książkę traktują jak osobisty kontakt z człowiekiem, kimś, kto stał się dla nich symbolem wymiaru sprawiedliwości. Akcja żyje na co dzień w sieci, bo dotyczy najbardziej aktualnych wydarzeń; likwidowanych w Polsce bibliotek, umierających samotnych, którzy ponaglają i piszą z rozpaczą o starych bibliotekach i stosach gazet, plajtujących antykwariuszy. Wszyscy chcą znaleźć dla książek nowy dom. Dlatego „Książka” ma swój profil na facebooku i żyje w wymiarze sieciowym przez cały rok. To już osobisty wkład czytelników w akcję i odpowiedź na ich potrzeby.

Ewa Miszczuk (efka) i Piotr Czerniawski (Szwedzki) z redakcji „Rity Baum” podczas „Ataku czasopism”. Wrocław, czerwiec 2007, fot. Marcin Maziej

Niszowym pomysłem zainteresowały się media i urzędnicy państwowi. Piszą, że są pod wrażeniem trafności i skali odzewu. Sami przestali wierzyć w ruch oddolny, mądrość zachowań w sieci i same książki. Teraz konsultują pomysł i chcą wprowadzić go w postaci projektu do wielu zakładów karnych w Polsce. Rodzi się nowy nurt, oparty na świadomym kontakcie między wolnymi a osadzonymi czytelnikami w Polsce. Podawanie książki za kratę odczarowuje umarłą klasę czytających i może subtelnie, ale celnie wskazuje na podstawową różnicę w podejściu do literatury i samych książek. Współcześnie częściej sczytuje się ich treść z podajnika, rzadziej czyta w intymnym, cielesnym kontakcie. Akcję wsparli do tej pory m.in. Galeria Narodowa Zachęta, Centrum Sztuki Współczesnej, Wydawnictwo Zielone Brygady, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Lampa i Iskra Boża, „National Geographic”, „Red”, pisarka Olga Tokarczuk, Inga Iwasiów, Izabela Filipiak, reportażystka Małgorzata Szejnert, Jędrzej Morawiecki, publicystka Agnieszka Graff, wydawca Paweł Dunin-Wąsowicz, krytyk sztuki Andrzej Kostołowski, redakcja „Gazety Wyborczej”, portal społecznościowy Wywrota.pl, Biblioteka Ewangelikalnej Wyższej Szkoły Teologicznej. Pisali i publikowali o nas m.in. Onet.pl, Wp.pl, „Gazeta Wyborcza”, „Metro”, Świat Obrazu.pl, „Przegląd Anarchistyczny”, „Obywatel”, Studio Reportażu Polskiego Radia. Możesz do nich dołączyć. W sprawie wysyłki książek i akcji czytelniczych pisz na adres: agniusza@gmail.com. 1.

Komentarz pod reportażem Magdy Skawińskiej „Książka za kraty”. Książka może dać trochę wolności, wyemitowanym w środę 10 kwietnia 2013 roku, o godz.18.15 w Programie 3 Polskiego Radia. Reportaż dostępny pod adresem: http://www.polskieradio.pl/80/1007/ Artykul/799408,Ksiazka-za-kraty-Magda-Skawinska.


57


Recenzje Tytułem wstępu Drodzy i Szanowni Czytelnicy 58

Od tego numeru „Rity Baum” będziemy starać się, by dział recenzji książkowych każdorazowo był „spięty” jakąś tematyczną klamrą, wspólnym hasłem. Innymi słowy, zamiast kilku recenzji z książek ważnych i ciekawych, ale zupełnie ze sobą niezwiązanych, proponujemy odtąd pewną myśl przewodnią, interpretacyjną oś czy wspólny wątek – tak, by czytelnicy zainteresowani pojedynczą recenzowaną przez nas książką mogli po lekturze podążyć nieco dalej podpowiedzianym przez nas tropem, zapoznali się z kilkoma innymi publikacjami o podobnej tematyce, a także włączyli w ewentualną dyskusję na łamach „Rity”. Właśnie – zapraszamy do nadsyłania recenzji i komentarzy do recenzji już opublikowanych, w objętości między 3 a 5 tys. znaków. Właściwy adres mailowy znajdą Państwo w stopce redakcyjnej i na stronie magazynu. W tym numerze temat przewodni wydaje się cokolwiek luźny, obszerny i nieokreślony – zaczynamy małymi kroczkami. Na następnych stronach pomieściliśmy pięć recenzji związanych z poezją.

Cztery z nich to omówienia tomów poetyckich: Jakub Skurtys, nasz stały współpracownik, zrecenzował nowy tomik poetycki Katarzyny Ewy Zdanowicz; Robert Rybicki, poeta i happener, omówił Budda Show Krzysztofa Śliwki; Bartosz Suwiński, krytyk i poeta, zrecenzował tomik Jeden popularnego poety polskiego, Marcina Świetlickiego; a niżej podpisany Paweł Kaczmarski zrecenzował anglojęzyczny Chorus: a Literary Mixtape Saula Williamsa. Recenzje z pozycji niedostępnych w Polsce będziemy publikować od czasu do czasu – zachęcając do ich nabycia wszelkimi możliwymi sposobami. Chorus, jako książka wybitnego poety-performera, łączy się w pewnym sensie z publikacją, którą zrecenzowała niżej podpisana Marta Koronkiewicz – Najlepszy poeta nigdy nie wygrywa. Historia slamu w Polsce 2003-2013 to pierwsza napisana po polsku antologia tekstów o zjawisku slam poetry. I, co dość przykre, nie wyszła najlepiej – listę uwag i zarzutów znajdą Państwo w tekście Marty. Zapraszamy, MK&PK/redakcja


Drugi pocałunek Allena Ginsberga Saul Williams, Chorus: A Literary Mixtape, MTV Books, NewYork 2012, 208 s.

Paweł Kaczmarski The whole goal of this book is I wanted to share the stage. To zdanie wyjęte z wywiadu, którego Saul Williams udzielił przy okazji poetyckiego tournée ze swoją ostatnią książką, Chorus: a Literary Mixtape. Jak wiele wynika z tych kilku słów; Chorus to książka napisana z konkretnym celem (deklaracja dla wielu niemalże bluźniercza, gdy chodzi o wiersze); to tomik poetycki stworzony od razu z myślą o scenie, o występie; to wreszcie eksperyment z zakresu kolektywnej pracy artystycznej, w którym sygnatura autora oderwała się od tego, co zwykliśmy nazywać poetyckim „głosem”. Technicznie rzecz wygląda następująco: Chorus powstał z ponad dziewięćdziesięciu wierszy nadesłanych Williamsowi przez różnych poetów – znajomych, nieznajomych – którzy odpowiedzieli na jego prośbę opublikowaną w mediach społecznościowych (nadesłanych wierszy było w zasadzie ponad siedem tysięcy – Williams wybrał niecałe sto). Wiersze nie są zebrane na zasadzie antologii; zostały raczej, jak wskazuje już podtytuł tomu, „zmiksowane” w jeden poemat o 92 częściach; w tomie zaznaczone są (osobnym kolorem czcionki) tylko te miejsca, w których poeta-redaktor wprowadził zmiany i modyfikacje, „szwy” nadające całości pewien spójny i skoordynowany

flow. Wszystkie tytuły wierszy i nazwiska poetów – wśród których znajdziemy twórców bardzo znanych, choćby Abioduna Oyewole z grupy Last Poets – zostały pomieszczone na końcu książki; nie znajdziemy ich w samym poemacie. W książce Williamsa (oraz kilkudziesięciu innych poetów) trudno jednak szukać pretensji do odkrywczości awangardy; formalny zabieg, jakkolwiek całościowy, odważny i nowatorski, służy bardzo konkretnym celom, ma praktyczny charakter. Oprócz pretekstu, by „współdzielić scenę”, Williams szuka też sposobu na wymknięcie się formie antologii, która, jak przyznaje w zasadzie wprost w posłowiu, zwyczajnie go nudzi (rzadko czytam antologie). Przede wszystkim bada jednak możliwość specyficznej poetyckiej syntezy – w kilkuzdaniowej przedmowie utrzymanej w profetycznym tonie czytamy o głosach wielu, splecionych w jedno. To już nie model „przekroju” – zbioru debiutów, przeglądu młodych twórców, antologii opisującej jakąś tradycję (Williams pisze zresztą wprost: make no tradition of this) – ale bardziej strumienia, który ukazuje wspólny kierunek, ciągłość i łączność wielu wierszy, myśli i idei. Wiele głosów może brzmieć jednym głosem, a wiele wierszy może być czytanych jako jeden wiersz; wszystko to nie unieważnia oczywiście jednostkowych

59


60

wysiłków, poszczególnych i osobistych eksperymentów z brzmieniem, obrazem, graficznym zapisem wiersza. Nazwisko widniejące na okładce to bardziej nawet sygnatura odkrywcy niż redaktora. Williams zauważa pewien potencjał, pewną możliwość tkwiącą w tym, co już napisane, co pisane w tej samej chwili przez kogoś innego, co zastane bądź równoległe – jakiś wzór w tkance współczesnej mu rzeczywistości – a potem tworzy mixtape tak, jakby robił szybkie zdjęcie telefonem komórkowym: uwieczniając coś, potwierdzając swoją intuicję i czyniąc ją komunikowalną. Synteza to więc może za dużo powiedziane – nadrzędną wartością Chorus jest przez cały czas oddolna, naturalna, spontaniczna mnogość; całość ma sens o tyle, o ile jest dowodem i świadectwem współbrzmienia wielu głosów. Świadectwo to chyba słowo kluczowe – w tym sensie, że swoją książką Williams uobecnia i unaocznia coś, co według niego jest już obecne i domaga się bycia dostrzeżonym – możemy to nazwać „głosem pokolenia” (chociaż w Chorusie pomieszczono wiersze starszych i młodszych poetów), „wspólnym mianownikiem” różnych twórców z tradycji spoken word i poezji zaangażowanej, jakimś zbiorem wspólnych przeczuć, prognoz i pomysłów na świat i literaturę. Oczywiście nie da się powiedzieć, o czym dokładnie opowiada Chorus – zamiast określonej „treści” możliwej do podzielenia, zaklasyfikowania i opatrzenia etykietami znajdujemy w nim wyraz samego pragnienia jedności, po raz kolejny: współdzielenia poetyckiej sceny – poza, jak to nazywa Williams, polityką tożsamości. W dużej mierze chodzi

o odzyskanie dla poezji kategorii zbiorowych i wspólnotowych, ale nie od strony „obserwowanego świata” – przez wiersze komentujące jakąś zbiorową rzeczywistość – tylko od strony wspólnej pracy, wspólnej sceny, doraźnej i do pewnego stopnia zainscenizowanej zbiorowości. Dla Williamsa punktem wyjścia jest zaś chęć dania świadectwa – inaczej niż w antologii, gdzie podstawowe założenia będą miały charakter formalny i silnie zinstytucjonalizowany; i inaczej niż w jakimkolwiek kolażu, gdzie nadrzędną wartością pozostanie metoda „przetworzenia”. Sam pomieszczony w książce poemat można odczytać przez pryzmat przynajmniej kilku wyraźnych konwencji. Erotyk, poemat o rozstaniu, religijna bądź mitologiczna opowieść o poznaniu Boga i opuszczeniu przez Boga, wyraz pokoleniowego buntu, komentarz na temat sytuacji młodych, współczesnej kultury, historii Czarnych… Dużo jest tu z pewnością z tej nasyconej erotyzmem mistyki, którą czytelnik może znać z , said the shotgun to the head, jednej z poprzednich książek Williamsa. Tamten tom powstał ponoć pod wrażeniem osobliwego doświadczenia – pocałunku, jakim Allen Ginsberg obdarzył poetę na trzy tygodnie przed swoją śmiercią. I chociaż trudno mówić o określonych inspiracjach w Chorus – wyliczenie tych najważniejszych zajęłoby trzy strony, nie mówiąc o stałym zestawie lektur samego poety-redaktora – to może warto pójść na koniec tropem ginsbergowskim i pomyśleć o projekcie Saula Williamsa jako o chęci ocalenia najlepszych umysłów jego pokolenia. Przed czym? Przed szaleństwem, oczywiście, ale też przed nudą, stagnacją i osobnością.


Macie swoich slamerów Najlepszy poeta nigdy nie wygrywa. Historia slamu w Polsce 2003-2012, red. Agata Kołodziej, Wydawnictwo Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba, Kraków 2013, 278 s.

Marta Koronkiewicz Zacznijmy od twardych faktów – Najlepszy poeta nigdy nie wygrywa to pierwsza polska publikacja książkowa w całości poświęcona zjawisku poetyckiego slamu. Samo zjawisko jest dość młode (jego powstanie datuje się na rok 1984 – wtedy Marc Kelly Smith zapoczątkował cykl Monday Night Poetry Reading); w Polsce, jako towar importowany, jeszcze młodsze (według autorów recenzowanej książki: 2003), dlatego nie dziwi swoista „młodzieńczość” samej książki: stworzonej głównie przez doktorantów, zredagowanej przez doktorantkę UJ Agatę Kołodziej, wydanej w niedawno powstałym, prowadzonym przez poetów cybernetycznych Hubie Wydawniczym Rozdzielczość Chleba. Zwracam na te szczegóły uwagę, bo jedną z rzeczy, które najbardziej w całej publikacji drażnią (a – powiedzmy to od razu – drażni wiele), jest wbrew pozorom wrażenie staroświeckości, niedzisiejszości tekstów tu ujętych, bardzo tradycyjnej kompozycji tomu. Książkę rozpoczynają zatem dwa teksty uznanych autorów (Igora Stokfiszewskiego i polemizującego z nim Jerzego Jarniewicza, oba początkowo ukazały się na łamach „Gazety Wyborczej”). Potem następuje wywiad z negatywnie nastawionym do sprawy Jarniewiczem, trafnie zatytułowany Protokół rozbieżności, w którym ma ujawnić się podział pokoleniowy między profesorem i poetą z jednej

a redaktorką tomu – z drugiej strony. Do tej początkowej części wrócę na koniec, teraz trzeba powiedzieć, że po niej pojawia się część historyczna, dalej wywiady z zainteresowanymi (slamerami, organizatorami) i teksty teoretyczne. W części drugiej – historycznej – znaleźć można teksty przedstawiające historię slamu w różnych polskich miastach (Warszawa, Kraków, Łódź, Wrocław, Lublin, Olsztyn), napisane głównie przez osoby zaangażowane w organizację przedsięwzięć, o których te teksty opowiadają. Poza nielicznymi wyjątkami dominuje ton wspominkowo-kombatancki; autorzy, choć próbują uchwycić specyfikę sceny slamowej swojego miasta, nie omieszkują podzielić się z czytelnikami przezabawnymi anegdotami o bezdomnych, którzy próbowali zgłosić się do wystąpienia, o nieuniknionej pewnie defekacji na scenie, i tak dalej, i tym podobne. Kto by się spodziewał. Brakuje za to zbiorczej analizy zalążka polskiego środowiska slamowego, przyjrzenia się zmianom w gustach i oczekiwaniach publiczności – porównania „międzymiastowe” niewiele wnoszą, jako że slamerzy podróżują, a kraj nie jest przecież aż tak duży. Nacisk na lokalność nie pozwolił tym samym opowiedzieć o samych wystąpieniach, ich odmianach, podobieństwach lub różnicach ze sceną zachodnią. A szkoda.

61


62

Nie brak za to entuzjazmu i akcentowania oddolności działań slamotwórczych, nie brak też niestety błędów rzeczowych [przykład, a jakże, lokalny: slam patriotyczny we Wrocławiu (?!) miał być zorganizowany w 2007 roku przez księgarnię Tajne Komplety, założoną w 2010...]. Braki części drugiej uzupełnia nieco część trzecia, na którą składają się przeprowadzone przez Kołodziej wywiady ze slamerami i organizatorami slamów. Najważniejsza i najciekawsza wydaje się rozmowa z Bohdanem Piaseckim – człowiekiem, który przywiózł slam do Polski. Piasecki od „jak to było na początku” szybko przechodzi do uwag o scenie brytyjskiej (od 2006 mieszka na stałe w Birmingham), która odeszła od modelu rywalizacyjnego („klasyczny” slam ma charakter konkursu, w którym zwycięzców wyłania publiczność). Przy tej okazji wypowiada ciekawe zdanie na temat samej zasady oceniania wiersza: W slamie element rywalizacji od samego początku był celowo absurdalny. To, czy przyznasz wierszowi 6,7 czy 6,8 jest nie do uzasadnienia, i to jest piękne (s. 131). Podejść do kwestii rywalizacji jest w tej książce kilka, to wydaje się i najciekawsze, i najbliższe założeniom np. Boba Holmana, inicjatora slamów w Nowym Jorku, z którymi wyraźnie nie chce zgodzić się redaktorka tomu. Wśród innych rozmów zwracają uwagę niektóre wypowiedzi Dawida Kotei, porównujące polskie standardy slamowe do zachodnich (takiego porównania – porządnego, analitycznego – bardzo całej książce brakuje): Mam wrażenie, że w Polsce albo stawiamy na treść, albo na umiejętności aktorskie. Zachodnia szkoła slamu ładnie to równoważy, podczas gdy my albo odstawiamy piękne, lecz zazwyczaj puste widowisko, albo prezentujemy ciekawe teksty, odczytując je z kartek, tak jakby wbicie tych kilkunastu linijek do głowy i przećwiczenie ich przed lustrem stanowiło jakiś problem (s. 161-162). Chwilę wcześniej zarzuca polskim slamerom chodzenie na łatwiznę i wykorzystywanie nieobycia publiczności przez stawianie na lekkość i dowcip, niechęć do sięgania po tematy poważniejsze (poruszane często

przez slamerów z Zachodu). To, że Koteja używa pierwszej osoby liczby mnogiej, wydaje się znaczące: sam ma w zwyczaju wygrywać slamy, czytając z kartki zabawny wiersz o Adamie Zagajewskim, który postanawia zostać emo. Wreszcie ostatnia część książki, która mogła być przecież uzupełnieniem wcześniejszych i kontekstem dla nich, zawodzi chyba najbardziej. Obejmuje pięć szkiców teoretycznych, mających umiejscowić zjawisko slamu w historii polskiego życia literackiego, przedstawić jego związki z innymi formami wystąpień czy przeanalizować jego potencjał jako formy kultury alternatywnej. I w trakcie lektury tej części (z jednym wyjątkiem – szkicu Justyny Orzeł) czytelnik zaczyna przecierać oczy ze zdumienia i sprawdzać datę wydania książki. Pominąwszy już dominującą poetykę „słoń a sprawa polska” (w wersji akademickiej: zadany temat a to, czym ja, badacz, się zajmuję) – slam a salon literacki i kawiarnia, slam a rap, slam a średniowieczna poezja oralna – w książce raz po raz negującej i atakującej akademickość, stereotypowych intelektualistów etc., znajduję tekst napisany w zapomnianej nawet na najbardziej zapóźnionych polonistykach liczbie mnogiej, tekst, w którym trafiam na wyjęte z gimnazjalnego podręcznika zdanie: W wyniku klęski Polaków w 1831 wdrożone zostają carskie represje, których celem jest podporządkowanie i zmarginalizowanie polskiej kultury – ten okres w historii Polski bywa nazywany „terrorem paskiewiczowskim” (s. 182), w innym zaś miejscu, na wszelki wypadek, w przypisie – dalej tonem leksykonu maturalnego – przybliżony zostaje czytelnikowi skład grupy poetyckiej Skamander. Jeszcze inny tekst ni stąd ni zowąd przywołuje samego Michela Foucaulta, żeby wsparł zupełnie banalną tezę o wiedzy eksperckiej jako elemencie władzy. Kompozycja tekstów opiera się na nieprowadzących do nieczego wyliczeniach analogii i różnic, warstwa wniosków zamyka się w przewidywalnych truizmach: „nowe, ale nie do końca” „różne, ale trochę


podobne”. Najdziwniejsza strategia retoryczna wykorzystywana w książce związana jest chyba z opisem samej relacji między slamem a poezją: raz trafić można na pochwały wolnego i bezpośredniego kontaktu z wierszem – w ramach slamu – innym razem slam okazuje się czymś zupełnie od poezji odmiennym (występem, relacją z publicznością, walką o tożsamość), czymś, czym poezja nigdy być nie może. Jaka poezja? Czyja? Gdzie? Nie wiemy. Występujący na slamie to slamer, poeta czy slamer-poeta? Też nie wiemy. Fragmenty dotyczące tej opozycji są naprawdę mętne: slam rozmywa pojęcie poezji, zmieniając jej cechy konstytutywne: udowadnia, że poezję można tworzyć w ramach społecznej interakcji, w każdej wspólnej przestrzeni. I w tym miejscu spleść można koniec z początkiem i zamykający szkic Agaty Kołodziej zestawić z „ekspercką” częścią otwierającą książkę. Autorka stawia bowiem tezę, że slam to przede wszystkim wydarzenie demokratyczne, przyznające odbiorcom, niezależnie od ich wiedzy i doświadczenia, aktywną rolę w świecie sztuki – w tym przypadku literatury czy performansu. Kładąc nacisk na odbiorców, autorka właściwie nie analizuje tego, co mieliby odbierać. Igor Stokfiszewski, proponując i promując slam, ustawia naprzeciwko niego „powszechne skojarzenia z poezją”: natchnionych panów w czarnych golfach, nauczycielkę od polskiego, która stara się dowieść, co poeta miał na myśli, ciszę chmurnego wieczoru przerywaną szmerem gęsiego pióra. pozostawiającego delikatne ślady na białej kartce. Wspaniały zbiorowy chłopiec do bicia, ale po pierwsze: skojarzenia „powszechne”, czyli czyje? Jak bumerang wraca kwestia tego mitycznego odniesienia: zwykłego czytelnika, który nie jest nikim konkretnym. Po drugie: kto jak kto, ale Stokfiszewski wie na pewno, że poezja polska pierwszej dekady XXI wieku z panami w czarnych golfach się nie widuje. Slam zatem podoba mu się jako przeciwieństwo czegoś, co nie istnieje inaczej niż

w przypisywanych niewiadomemu ogółowi skojarzeniach. Co więcej, zaletą slamu jest dla autora Zwrotu politycznego np. fakt, że pokazują go w MTV oraz to, że stwarza warunki, by ludzie „bawili się w kulturę”. Polemizujący z nim Jarniewicz – zarówno w szkicu, jak i w dosadnych wypowiedziach z wywiadu pomieszczonego w książce – krytykuje przede wszystkim rywalizacyjną naturę slamu, równocześnie jednak – zwracając uwagę na związki slamu z korporacyjną kulturą wyścigu i sukcesu – sugeruje iluzoryczność wielu spośród idei, które slam miałby jakoby realizować. Demokracja bezpośrednia? Owszem, być może, ale na wyizolowanym poletku, które niczego dla nikogo nie odzyskuje (ani rynku wydawniczego, ani uwagi mediów, ani nawet kanonu literackiego). I kiedy Jarniewicz zamyka rozmowę radykalnym porównaniem: To zabawa przypominająca mi prowadzone przez kaowca gry i zabawy towarzyskie w domach wczasowych w Ciechocinku, nie sposób się nie uśmiechnąć nad tym modelem wolnego uczestnictwa w kulturze. Ostateczne, po lekturze książki czytelnik zostaje z obrazem slamu jako pewnej formy rozrywki, eventów, w ramach których nie zostało powiedziane nic ważnego, a które mają być ważne z uwagi na czynne uczestnictwo w nich jakichś „zwykłych ludzi”, którym w innych warunkach poezja (ciągle nie wiadomo jaka) nigdy nie przeszła przez myśl. Mają swoich poetów? Jarniewicz zwraca uwagę na inną istotną kwestię – wbrew temu, co sugeruje wielu zwolenników idei slam poetry, bogata i interesująca tradycja spoken word – poezji mówionej, wykonywanej, performatywnej – ani nie zaczęła się od slamu, ani nigdy się do niego nie ograniczała. Autorzy tekstów pomieszczonych w książce zdają się w ogóle nie zauważać tej dystynkcji.

*** Na marginesie uwaga do korekty – jeszcze nigdy nie widziałam książki z tak losową (losowaną?) interpunkcją.

63


Ściemniasz, sprawdzam Katarzyna Ewa Zdanowicz, Ciemność. Resort SPA, Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2013, 54 s.

Jakub Skurtys 64

Katarzyna Ewa Zdanowicz wydała już siedem tomów poezji i jak dotąd nie mogła narzekać na brak pochlebnych opinii. Dwa z nich zaowocowały nagrodami (Szkliwo i Jak umierają małe dziewczynki?), wszystkie właściwie zwróciły uwagę krytyków i pisarzy. Ze skrzydełka książki Ciemność. Resort SPA Piotr Śliwiński mówi o poszukiwaniu prostoty, zawstydzeniu nagłością zapisu i intymnych paradoksach, słabej kondycji bohaterki wierszy (podmiotki?) przeciwstawiając silną poezję. I gdyby nie ta pochlebna opinia, zapewne odrzuciłbym tom Zdanowicz już po pierwszych kilku wierszach, nie siląc się nawet na wnikliwą lekturę. Ale skoro Śliwiński mówi o paradoksach, a Karol Maliszewski swego czasu o wielkim talencie, wypada chyba głębiej zastanowić się nad tymi wierszami, albo raczej nad ich czytelniczym fenomenem. Czytam więc kolejny raz, kolejny z rzędu tom Zdanowicz, i ogarnia mnie swego rodzaju przerażenie. Najpierw próbuję dostrzec w liryce młodej wciąż poetki ową prostotę, które idzie w parze z intymnością lub w jakiś sposób intymność tę wzmacnia. Ale z większości wierszy mówi do mnie celowo infantylizowana maska: dziewczynka, nastolatka lub zagubiona kobieta, o emocjonalności rodem z piosenek Bullet For My Valentine. Możemy więc przeczytać

o samotności, słabnięciu, niezrozumieniu, skłonnościach samobójczych, aborcjach, nienarodzonych dzieciach i śmierci. Mieszanka wybuchowa kobiecej (nienawidzę tego określenia) poezji, a do ostatecznego efektu brakuje już tylko metafor rodem z kryzysu atmosferycznego (tajga w snach/ białe larwy śniegu/ kra która płynie pieni się i płonie, GPS, s. 48), masowego wymierania zwierząt (np. na brzegu martwe łabędzie z ?, s. 14) i turpistycznej idei uszkodzonego ciała, może np.: żółtosine grusze miąższ z martwego ciała nie pamiętam smaku niesmak pamiętałam chabry krew i mięta zbity kryształ ciała (drink me, alice, s. 50) albo też: gdy przebijesz białego królika zobaczysz biedronki i czarne gąsienice możesz w niego włożyć ręce i wtedy lepisz jak w śniegu – masz swoją kostnicę tak jestem chora ciało ugaszone – w głowie coś się pali (...) obiecuję że jak w końcu wyjdę z tej nory z tej stęchlizny – z siebie. (don’t drink, alice, s. 7) Ale powróćmy do pytania o intymność i wspomagającą ją prostotę. Otóż ani


nagłość zapisu, niekontrolowany jakoby tok wyznań osobistych, ani licha w gruncie rzeczy metaforyka, ani też krótkość frazy i skromność metafor nie powinny nikomu pomylić się z intymnością i autentyzmem. Można oczywiście bronić wyśnionych wewnętrznych światów poetki, ale – moim przynajmniej zdaniem – nie za cenę obrony polskiej poezji w ogóle. A liryka Zdanowicz (może zabrzmi to nazbyt kategorycznie) jest dla takiej poezji regresem. Można być adoratorem somatycznej i rozpaczliwej twórczości Joanny Lech, można afirmować nadmiernie „wyzwoloną wyobraźnię” Urszuli Kulbackiej, można i trzeba wreszcie doceniać skandaliczną momentami lirykę Justyny Bargielskiej. Można, bo każda z nich przynosi w języku coś dobrego, nowatorskiego, ujmującego – ale nie ze względu na tani szantaż emocjonalny, a raczej zdolność do budowania trafnych poetyckich fraz. Tymczasem liryka Zdanowicz bazuje przede wszystkim na emocjonalnym koncepcie, który próbuje być uwiarygodniony przez kulawy język i banalne rymowanki. Momentami przypomina to doprowadzoną do granic absurdu, pozbawioną buddyjskich idei i panowania nad długim zdaniem, poetykę Dariusza Suski: wciąż ją sklejam/ a ona się rozwala// słyszę wciąż wokół –/ drogi przyjacielu/ ona nie jest chora/ tylko lubi zapach kleju (butapren, s. 25). Ale przepaść jest niestety ogromna. Nie jest oczywiście tak, że nie znajduję w Ciemności... wierszy, które wydają się umiejętnie napisane i które chętnie przeczytałbym raz jeszcze. Jest ich kilka (np. wiary.godna, cytowany butapren, 38ºC), kilku innym towarzyszy ciekawy pomysł, ale psuje je puenta lub banalność przemyśleń. Ciekawe – zwłaszcza w kontekście nagradzanych ostatnio liryków Urszuli Kulbackiej i Ilony Witkowskiej – wygląda choćby obraz z igloo, wersja bez klimatyzacji: arktyczny lód topnieje w rekordowym tempie

i niedługo będziemy rybami o spalonych oczach które szorują o brzeg rzygają perłami i duszą się w wodorostach jak w kochanki włosach (s. 26) Sam obraz mnie przekonuje, ale nie mogę zrozumieć tak prostej rzeczy, jak obecność szyku przestawnego w czwartym wersie. To detale, ale burzą całą konstrukcję. Bo jeśli za cenę utrzymania rymu asonansowego (oczach-włosach) zrezygnować musimy z naturalnego toku zdania, to o jakim autentyzmie i jakiej intymności tu mowa? O takie właśnie detale w pierwszej kolejności rozbija się lektura nowego tomu, ba, większości tomów Zdanowicz. Paradoks, który zapowiadał Śliwiński, nie ma nic wspólnego z aporetycznymi konstrukcjami Tkaczyszyna-Dyckiego, nie sygnuje dramatu egzystencji i trudności wyrażenia. To paradoks, wynikający z rozmijania się panowania nad słowem z lirycznymi założeniami. Wzmacniają go jeszcze pęknięcia między pragnieniem intymności wyznań a nadmiernym konceptualizmem poszczególnych tekstów (np. talk-show, s. 17). Jeśli rozliczać więc – podług zapowiedzi ze skrzydełka – poezję Zdanowicz z pretensji do autentyzmu i traktować ją jako część liryki osobistej, to zdecydowanie bardziej przekonująco wypadają wiersze Krystyny Miłobędzkiej czy Urszuli Kozioł, w których emocjonalność lub swoista społeczna nadwrażliwość poparte są wieloma latami doświadczeń i obserwacji. Jeśli zaś odnosić Ciemność... do kategorii prostoty zapisu i języka, jest to prostota pozorna, wikłająca się w kolejnych kliszach i sztucznościach, w do znudzenia powtarzanym rekwizytorium i ogranych sytuacjach (on odchodzi, ona umiera albo na odwrót: on umiera, co dalej?). Wydaje się jednak, że ta sztuczność jest w dużej mierze zamierzona, a tomik nosi znamiona rozprawiania się z pewnym

65


paradygmatem w jego własnych dekoracjach. Jak inaczej czytać klamrę dwóch wierszy z Alicją w tytułach, jeśli nie jako nawiązanie do Alicji w Krainie Czarów, a tym samym świadome wprowadzenie nas w język histerycznych, neoromantycznych mitów kobiecego dorastania? Potem w takich tekstach jak z pamiętnika małej księżniczki. remake, butapren czy barbie detoks otrzymujemy rozwinięcie tego konceptu, czyli próbę wywikłania się z modernistycznego rekwizytorium kobiecości. Ale (ponownie) nie wychodzi to nawet w połowie tak interesująco jak Bargielskiej w China Shipping i skutkuje tekstami po prostu nudnymi: 66

jak każda inna nieco przybrudzona zaciskam pięści kiedy wstaję z kolan światełko we mnie trochę jakby plami wiem w co będę ubrana kiedy znów mnie zranisz (barbie detoks, s. 41). Piotr Śliwiński zachwala środkowy dystych. I rzeczywiście: wyrwany z kontekstu, jest jedną z ładniejszych, bardziej delikatnych i przejmujących fraz Zdanowicz. Ale gdy ponownie wikła się w niepotrzebny rym, który przypominać ma nam może dziecięcą wyliczankę, może poezję niedojrzałych nastolatek, uświadamiamy sobie pozorność całej konstrukcji. Zza wiersza wyłania się oczywiście świadomość „lalki barbie”, tak jak w – skądinąd sprawnie napisanym – tekście wiary.godna obraz słabej, otumanionej nowoczesnością kobiety: wierzy że Bóg jest starszym mężczyzną i w dodatku ładnie pachnie a piekło to szpital psychiatryczny

w którym zamknął się personel poza tym wierzy w silikon na dwuletniej gwarancji i w to że wszyscy jesteśmy made in china mimo różnic w karnacji (s. 21). Tutaj widziałbym kluczowy problem z poezją Zdanowicz, ważniejszy nawet niż banalność spostrzeżeń i językowa bezpłodność. Problem ten dotyczy nie tylko Ciemności..., ale również poprzednich tomów, np. deadline czy Jak umierają małe dziewczynki?. W gruncie rzeczy poetka pisze zawsze o tym samym i bez względu na to, jak poharatana jest jej narracja i jak pomieszane są podmioty, pozostają to wiersze o kruchej, ale jednak kliszowej tożsamości kobiecej. Zdanowicz posługuje się więc kliszami i z kliszami walczy. Zamiast budować wiarygodną, ciekawą bohaterkę, owszem – poranioną, bezradną, zagubioną, ale jednak żyjącą!, ona woli rozprawiać się z figurami współczesnego Kopciuszka czy Alicji w Krainie Czarów. Jej recykling nie dotyczy przy tym samych baśni czy mitów. To raczej działanie ochronne, które daje poetce grunt w postaci paradoksalnie silnych, dobrze rozpoznanych przez czytelnika figur. Ani motta z Maurice’a Blanchota i Charlesa Bukowskiego, ani mariaż miłości ze śmiercią nie są w stanie umotywować grzęznącego w młodopolskiej refleksyjności szantażu. Poezja nie jest – wbrew mniemaniu sporego grona młodzieży – autoterapią, a jeśli już takową się staje, nie powinna wychodzić z szuflady lub internetowego bloga. I mimo wszechwładnego panowania późnej nowoczesności, nie jest skazana na ordynarną wtórność i powtarzalność. Dlatego czasem napisać trzeba kilka cierpkich słów. Z wiarą w przyszłość.


Przepisany do wiersza, przypisany do wersów Marcin Świetlicki, Jeden, Wydawnictwo EMG, Kraków 2013, 96 s.

Bartosz Suwiński  Świetlickiego interesują przełomy, chwile, kiedy sezon ma się ku schyłkowi, przechodzi w inną porę roku. Jakbyśmy oglądali album, gdzie zdjęcia ukazują następne miesiące, poruszające się po ciemnym kole. Dni rozbłyskują na moment, by zaraz zapaść się pod własnym ciężarem martwoty, odkładanej od świtu, po zmierzch. Widoki prują się jeden po drugim; wpisani w przemianę, czepiamy się reszty jasnego horyzontu. Ziarna obumierają, a te, co wschodzą, łamie wiatr. Pustoszy ulicę, zagłusza pustkę. Niemalże dotykalna miejska, chybotliwa przestrzeń, po której porusza się bohater tych wierszy, o rozmytych konturach, rozwodnionych widokach. Samotny, tu i tam szukający wytchnienia, oddechu, stałego miejsca pozwalającego porzucić niepokój. W wierszu Przedwiośnie, otwierającym Jeden, spotykamy taki obraz: Plamy śniegu na trawie są śladami olbrzyma, malejącego z dnia na dzień. Przed wiosną idzie śmierć. Jeden – po dwóch latach od podsumowujących dotychczasową drogę Wierszy, zbierających Świetlickiego na przeszło sześciuset stronach do kupy. Pierwszy krok w drugie literackie półwiecze. Stare

tęsknoty, poniechane ścieżki, nowe kierunki – nowe oblicza do oswajania.

 Włóczenie się zaułkami, rodzaj egzystencjalnej bezdomności, niepozwalającej człowiekowi nigdzie zagrzać miejsca, na dłużej oswoić pokoje, jest wciąż symptomatyczną chorobą postaci ze Świetlickiego. Samotność staje się sposobem na kolejne dawki znieczulenia, które staje się niezbędne, wobec bycia pośród „widm”, paskud rzeczywistości. Siedzę, przede mną straszy ciemny pokój./ Kto wchodzi pierwszy, ten zapala światło. (Hycel, komornik, akwizytor). Na chwilę odpędza mary i zmory. Pan z wierszy chciałby zapuścić korzenie, przystanąć w spokoju, rozejrzeć się po sobie, wystarać się o skromny uśmiech, tymczasem bierze na siebie kolejne cięgi. Dom oddala się podobnie, jak widoki na wieczór we dwoje, bez zobowiązań, po prostu będąc tylko dla siebie. I to wszystko na marne. Źle ze sobą, a z innymi wcale nie lepiej. Można dreptać w miejscu, opisywać stan własnej niemoty, patrzeć, jak strużki śliny wsiąkają w poduszkę. Można przepisać do poezji dni, których jedynym dostrzegalnym mianownikiem jest trwanie, znużenie, większa czy mniejsza melancholia. Jesienny sztafaż, za którym chowa się Świetlicki:

67


Dni tej jesieni wypełnione są koślawym przechadzaniem się po trotuarach, leniwym przyglądaniem się kobietom, piciem przeróżnych alkoholi, już bez przekonania, już bez dezynwoltury, słuchaniem urywków rozmów, składaniem z tego nowej mapy, zamazywaniem starej mapy, rozedrganiem, oczekiwaniem (...)

 68

Kadry. Kamienica, skrzypienie schodów, porysowane draperie, czynszowe podwórko z wytartą trawą, leżące odłogiem śmieci, podmywane przez topniejący śnieg, brud w kątach chodnika, upał zasklepiający każdą porę powietrza, kuchnia, noc, papieros, kres – labirynt kluczeń, klucz do wzruszeń, wstęp do czarnych tygodni, czarnego maja, delikatnych splinów, do dni marca, czerwca, listopada, lipca. Trzeba się w tym znaleźć, choć we śnie się już nie mieszczę – czytamy w wierszu Chory chłopiec – nie mieszczę się w jawie. Ktoś, kto się snuje przez te wiersze, jest poza obiegiem, poza nawiasem. Przygląda się głównym nurtom, urażony, zniechęcony, poniechany, ale opadający na lekką wełnę snu, który niekoniecznie przychodzi z pomocą. Jego sny mają swoje języki, którymi opowiadają nam historie ze świata nocy. Są to sny spokojne, kiedy widzimy go, jak dryfuje między jawą a zmyśleniem, po jasnych horyzontach, gdzie światło latarni rozgwieżdża mu drogę przeprawy (do świtu). Są to również sny grobowe, kiedy zapada się w mroczny świat wewnętrznego błądzenia, po widnokręgach, oddalających się wraz z każdym oddechem. A potem poranek. Świat na moment przed skokiem w światło, wracający na miejsce, do widzenia szykowany, do dzień dobry. Z pamięcią, że tam wyżej oko, które nie przejrzy się w mojej źrenicy, nie jest w stanie pomóc mi, odpuścić znoje. Niedziela?:

Gałęzie puchną biało, koniec października, zmiana czasu, noc mi się rozpłynęła w dzień po piątkowych przygodach. Wyleciałem z hukiem z soboty, mój samolot się rozpłynął, mój ocean się rozpłynął, mgła się rozpłynęła we mgle.

 Ramiona wiersza są dla poety nie mniej ważne niż kobiecy uścisk – to w nim chowa się przed światem, szuka ciepła. Wiersze są pisane zgodnie z prognozą wewnętrznej mapy pogody. Poezja jest zoną, Świetlicki „przepisuje” się do wiersza, w nim zestraja głos(y) z możliwością pełniejszego istnienia, krwistej melodii. Jest przyszpilony do poezji jak motyl do gabloty, w starym liceum, w starym mieście, w nieodmalowanym korytarzu. Mną się pisze wiersze – tak to widzimy – mną się chodzi, mówi, oddycha. Chodzę i chłonę historie,/ i dźwięki, i obrazki – czytamy w 9 września. Bohater Jednego boi się pozostać na uładzonym miejscu, a każda pozycja, z której mówi – takie pozostaje wrażenie – jest dla niego stracona. Jakby nucił swe piosenki na przekór sobie, ku naszej uciesze, żeby wziąć go za rękę, poprowadzić (wyprowadzić, zaprowadzić, odprowadzić – niepotrzebne skreślić). Wciąż ma na podorędziu role do odegrania, na przekór pojedynczym gestom, trwałym zapatrzeniom, poświadczonym wyznaniom. Ciągle coś mu się tam przytrafia, czegoś się uczepia, „odcina kupony i stryczki”. Zdania wykrojone z języka ulicy znają dobrze bruk uliczek, pościeranych przedmieść. A w tym tutaj mieście/ ja już nie jest. Ja siada na granicy torów,/ rozdziera się (z wiersza 26 czerwca). Brzmienia – tak, jest ich tu sporo, niosą i prowadzą, gubią się i tracą, uderzają smutną pieśnią w czyste tony. Rytmy – podmiejskich arterii pomieszane


z odgłosami centrum, wchodzenia po schodach i zbiegania na klatkę, otwierania drzwi i skrzypienia schodka. Bycia, niebycia. Dobrze idzie wpychanie do języka motka wątków. Znaczące tropy – dysonans, pat, kolizja. Intuicja: nic nie stanie się do końca, bo na koniec przestałem liczyć: rozdarty (na kilka płatów-części), niepozbierany (w sobie ani do kupy), przechodzony (wzdłuż i wszerz). Posłuchajmy nowej muzyki z końca tomu: (...) Już nie jestem, ale uparcie się trzymam życia. We śnie brednie. We dnie i noce na dnie. Blednie szczęście.

 Strach, lęk, nuda, smutek, żal – imiona kolejnych dni tygodnia. Nieprzejrzyste noce,/ za nimi idą zakażone ranki – jak w wierszu Stary Poeta. Resztę pożera pies. Pan z wierszy często chciałby opuścić dom, porzucić miasto. Kiedy znowu go widzimy, spaceruje we mgle, wysoko, balansując na linie między kostnicą a całodobowym. Życie odejmuje mu pewności.

Nierozczytanie jego hieroglifów samotności powoduje, że wciąż zostaje porzucony (w osobności), na granicy, przy uskoku, wyrwie. W rozmowie z Emilią Kledzik i Joanną Roszak1 autor Muzyki środka wyznaje: Tylko to z życia mam, co zobaczę w oczach ludzi i co od nich usłyszę. Jeden za wszystkich. Jeden pośród wszystkich. Jeden: topografia intymna, gdzie rozrysowane ścieżki prowadzą w dobrze znane rejony. Poezja to jeden ze sposobów na oddychanie – tak czytam Świetlickiego – w mieście rzuconym na pastwę przechodniów, trącających mój spokój, kiedy wiatr spędza czarne chmury nad miasto, a jasne gna poza, gdzieś w ustronia, których pamięć do cna nie wyblakła. Ostatnie Cięcie: Zbudzić się całkiem samotnie, bez fajek i bez nikogo obok. Wstać i wyjść. Zła noc. Dzień dobry. Pierwsza połowa Marcina. Szkice o twórczości Marcina Świetlickiego, red. J. Roszak, E. Kledzik, Wydawnictwo „Czasu Kultury”, Poznań 2011. 1.

69


Zenpunk Krzysztof Śliwka, Budda show, Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2013, 60 s.

Robert Rybicki 70

Tak, właśnie tak, zenpunk! Jeśli mówi się o poezji Krzysztofa Śliwki od ponad dwudziestu lat przez pryzmat banalizmu, barbarzyńskości, o’haryzmu, buntu, śląskiej szkoły poezji życia, to proponowany przeze mnie termin będzie się nadawał chyba najwłaściwiej do opisu jego poezji z najnowszego tomu, a może i do całokształtu twórczości. Znamy przecież krótkie, gnomiczne formy wierszowe z Gambitu i Sztuki koncentracji; w Budda show też to mamy; Śliwce towarzyszy Lao-Tsy tudzież nie do końca obejmowalni przez okcydentalne formy myślenia mistrzowie zazen; czy paradoks jest okcydentalny? Ta energia z tych jego krótkich form emanuje jak z napromieniowanego owocu. Jak Śliwka sam wspomniał w jednym ze swoich wywiadów, jego najnowszy tom to mix buddyjskiej pogodności i punkowego gniewu. A o punkowo-anarchistycznej spuściźnie nie ma co mówić, wiadome to jest per se, jako to godajom, Jarocin i te sprawy. A jeśli już punk jest częścią światopoglądu na całe życie? To znaczy, że punk’s not dead. I owo punk’s not dead – jako idiom – jest zen per se. To połączenie buddyzmu i punka funkcjonuje na zasadzie przeplatańca jak w lasagne, bo trudno jest sobie wyobrazić stopienie gniewu i pogodności – chyba że jako pogodny gniew, jako właśnie paradoks. Paradoks Zenona i mistrzowie zen?

Już na samym początku Śliwka zaznacza swoją niechęć wobec systemu – państwa, w motcie pomieszczonym na początku tomu: Autorytet, rząd, władza, państwo – każde z tych słów oznacza to samo – środek nacisku i wyzysku... Ktokolwiek kładzie na mnie rękę, aby mną rządzić, jest uzurpatorem i tyranem – uważam go za swego wroga. Owo motto, zaczerpnięte z Proudhona, prawdopodobnie pierwszego zadeklarowanego anarchisty na tej planecie, kładzie się cieniem (blaskiem!) na całej konstrukcji tomu, jest jego motorem napędowym. Widać, że autor Rajskiej rzeźni mocno się utożsamia z tym fragmentem tekstu albo odnajduje w nim podporę dla własnej niechęci wobec opresji (z zewnątrz, z tym zakodowanym „memem” wymierzania sprawiedliwości za pomocą przemocy), gdy życie ludzkie samo w sobie ma narzucone nieraz sprzeczne z jakimkolwiek kodeksem etycznym normatywne kaftany bezpieczeństwa. Wielokroć znajdujemy w tomie sentencje akcentujące niezgodę na porządek społeczno-polityczny panujący nie tylko w kraju, ale w zachodniej Europie czy na całym świecie. Jak mawia autor tomu już na początku, w pierwszym wierszu: Coraz trudniej uwierzyć w ten porządek świata. Wściekłość wychodzi w wierszu Gra planszowa: tu potrzebny jest holocaust/ albo inny mentalny kataklizm. W wierszu Workshop nawołuje: Ćwiczcie


(się) w obywatelskim nieposłuszeństwie. A wiersz o tytule Zanim zapłoną urzędy? Całości dopełnia punk poem. Z tym że sama deklaracja anty- w samej konstrukcji wiersza, w quasi-fabule zatrzymuje się na etapie opowieści i konstrukcji syntaksy (flow?), nie wnika w sam język; autor nie „atakuje” tu języka. System w tym przypadku jest czymś, co oparte jest na hierarchii władzy, a każdy z segmentów jest podporządkowany innemu, wyżej położonemu, mniej więcej tak, jak ujmowano piramidę władzy w starożytnym Egipcie, gdzie u góry tkwił faraon, a na samym dole niewolnicy, czy też w feudalnych społeczeństwach Europy bądź w Kościele katolickim, czy też w kastowości Indii. Nic nie podważy faktu, że ludzie z gruntu są równi sobie. Jakakolwiek władza poniża lub wywyższa; już ugruntowała za pomocą kodyfikacji sztuczne podziały na bazie myślenia dialektycznego. Jak to jest możliwe, żeby za pomocą myślenia i języka doprowadzać do podziałów? L’égalité jest martwe. Jesteśmy dziećmi Kosmosu,/ Wieczną wymianą cząsteczek, próżnią pozbawioną/ Kolorów i zapachów, czytamy w pierwszym wierszu, Penzion Eden. Tak rysuje się opozycja na linii system-kosmos. Systemowi, państwu, korporacjom autor

przeciwstawia kosmos, wszechświat, świat energii; porządek kacetu polityczno-gospodarczego zostaje strywializowany przez samo przywołanie kosmosu, a niejednokrotnie przybierany żartobliwy ton podkreśla dystans podmiotu do świata. Wykorzystywane formy haiku lub przytaczane historie z życia mistrzów zen stanowią przeciwwagę dla spraw związanych z rzeczywistością, codziennym życiem, medialną papką, gdzie ta ostatnia bardziej rozstraja ludzką tożsamość, niż ją wiąże. Ten fragment jawi się też jako opis ludzkiej duszy. Bardzo istotną sprawą spajającą tom jest obecność w nim synów (pisanych: Synów, co oznacza wielki dla nich szacunek „autora” jako „ojca”); pojawiają się w wielu wierszach, stają się kolejnym z motorów napędowych, możliwe, że najmocniejszym tak naprawdę ze względu na emocjonalne zaangażowanie (trzy motory: zen, punk, więź?). Pojawia się też Tysia. I tu całość rysuje mi się tak: jest to poezja więzi międzyludzkich, silnych więzi, więzi z załogi, więzi z napotkanymi ludźmi, więzi rodzinnych w końcu. Ale tu pojawiłoby się gadanie o Whitmanie. Ale z czym miał więź Budda, gdy osiągnął stan oświecenia? Chyba pójdę spożyć kwasa, po którym zapomnę, jak się nazywam.

71


Autorzy numeru Hyde Park

72

Leszek Budrewicz ur. 1956 we Wrocławiu; dziennikarz, pisarz, poeta, działacz struktur podziemnych „Solidarności”. Wykłada dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim i w Dolnośląskiej Szkole Wyższej. Opublikował m.in. tomiki poetyckie Pierwsza i druga wojna światów (1983), Wieczna teraźniejszość (2007) oraz opowiadania Złodziej cukierków (1996). Odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, odmówił przyjęcia orderu. Przemysław Chudkiewicz bloger, autor bloga foto.chudkiewicz.com, pomysłodawca Festiwalu Fotoblogów. Piotr Czerniawski ur. 1976; poeta, redaktor działu poetyckiego „Rity”. Do 2010 współprowadził wortal poetycki Nieszuflada.pl. Od 2007 do 2011 był wiceprezesem Stowarzyszenia Wikimedia Polska. Wydał m.in. tomik Poprawki do snów (2005) oraz (z Adamem Wiedemannem) Końcówki. Henryk Bereza mówi (2010). Łukasz Giza od 2002 roku fotoreporter „Gazety Wyborczej”. Inga Iwasiów profesorka literaturoznawstwa, dyrektorka Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa oraz Zakładu Literatury XX Wieku na Uniwersytecie Szczecińskim. Do niedawna redaktorka naczelna Szczecińskiego

Dwumiesięcznika Kulturalnego „Pogranicza”, krytyczka literacka i pisarka. Autorka m.in. książek Opowieść i milczenie. O prozie Leopolda Tyrmanda (2000), Rewindykacje. Kobieta czytająca dzisiaj (2002), Gender dla średnio zaawansowanych (2004), Parafrazy i reinterpretacje. Wykłady z teorii i praktyki czytania (2004), poezji Miłość (2000), 39/41 (2004), a także prozy Smaki i dotyki (2006), Bambino (2008, finał nagród Nike, Angelus, Gdynia, Cogito) i Ku słońcu (2010). Prowadzi bloga ingaiwasiow.pl Agnieszka Kłos autorka opowiadań, fotografka, konserwatorka butów. Jej opowiadania zostały przetłumaczone na język angielski, niemiecki, serbski, bułgarski. Jest krytykiem sztuki, od 2012 roku członkiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki (AICA) i wykładowcą na ASP we Wrocławiu. Autorka akcji czytelniczej dla zakładów karnych w Rawiczu i Wołowie „Książka za kraty”, projektu artystyczno-historycznego związanego z pamięcią o Breslau i Wrocławiu „Breslau cv”, pierwszej w Polsce akcji społecznej uświadamiającej zagrożenia związane z nowotworem piersi wśród młodych kobiet „Niejedna z jedną” oraz kalendarza z aktami młodych amazonek. Liderka nieformalnej grupy miejskich świń. Beata Kozak ur. 1967, magistra germanistyki Rheinische Friedrich-Wilhelms-Universität w Bonn. Od 1999 roku redaktorka naczelna „Zadry”. Mieszka w Krakowie.


Agnieszka Kwiecień historyczka, krytyczka sztuki, kuratorka, studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim i J.W. Goethe Universität we Frankfurcie nad Menem. Zajmuje się sztuką współczesną. Paweł Kaczmarski ur. 1991, krytyk literacki. Mieszka we Wrocławiu. Publikuje m.in. w „Tyglu Kultury”, „Odrze” i „Twórczości”. Lewak, katolik, planuje kiedyś zostać wegetarianinem, na razie brak mu determinacji. Marta Koronkiewicz ur. 1987, krytyczka literacka, doktorantka, ateistka. Mieszka. Publikuje. Lidia Ostałowska ur. 1954, od 1989 roku dziennikarka „Gazety Wyborczej”. Autorka reportaży o tych, którym trudniej – o mniejszościach narodowych i etnicznych, o kobietach, o młodzieży z subkultur i o wykluczonych. W 2000 roku ukazała się jej pierwsza książka Cygan to Cygan, w 2011 Farby wodne (nominowane do Nagrody im. Kapuścińskiego, Nike i Gwarancji Kultury), a w 2012 Bolało jeszcze bardziej (w finale Nagrody im. Kapuścińskiego). Katarzyna Paprota blogerka, fotografka, współpracuje z fundacją Feminoteka. Paweł Piotrowicz prezes Stowarzyszenia KulturalnoArtystycznego „Rita Baum”, koordynator projektu „Czytanie w ciemności”, organizator turnieju piłkarskiego „Boisko bez granic”. Robert Rybicki ur. 1976 w Rybniku; poeta (do stycznia 2014), felietonista, redaktor, krytyk literacki, autor pięciu książek z wierszami, ostatnia: Masakra kalaczakra (2011). Jakub Skurtys ur. 1989; student filologii polskiej na

Uniwersytecie Wrocławskim, krytyk literacki; publikował w „Odrze”, „Literze”, „Pograniczach” oraz na stronach internetowych; związany z Fundacją im. T. Karpowicza i Biurem Literackim; zajmuje się głównie poezją XX i XXI wieku oraz literaturą najnowszą. Bartosz Suwiński ur. 1985, poeta, krytyk literacki, redaktor „Stron”, doktorant filologii polskiej na Uniwersytecie Opolskim. Przygotowuje dysertację o poezji Krystyny Miłobędzkiej. Poezję, prozę, szkice krytyczne i artykuły naukowe publikował m.in. w „Polonistyce”, „Kresach”, „Odrze”, „Frazie”, „Toposie”, „Ricie Baum”, „Pograniczach”, „Wyspie” i tomach pokonferencyjnych. Opublikował Sehir (2010). Mieszka w Opolu. Sylwester Zawadzki ur. 1971. Nie lubi doktorów polonistyki wrocławskiej. Pytany o profesorów, nabiera wody w usta. Wydał tomik poezji Ballada o niczym, zauważony przez Wojciecha Browarnego i pozytywnie przez niego zrecenzowany. Niezauważony przez Karola Maliszewskiego, który i wtedy, i obecnie pisze recenzje o genialnych szesnastoletnich poetkach z Nowej Rudy. Wielokrotny laureat Konkursu O Kropkę nad „Że”, niezauważonego przez doktorów polonistyki wrocławskiej (grali w bierki). Autor Jak mniemam, zauważonego przez doktora polonistyki Wojciecha Browarnego (był kiepski w bierki, często odchodził od stolika – to chyba wtedy nagryzmolił). Niezauważony przez Karola Maliszewskiego, który w tym momencie pochylał się nad kolejną genialną piętnastoletnią poetką z Nowej Rudy. Jest tokarzem, produkuje realny PKB. Płaci podatki, z których, między innymi, opłaca doktorów polonistyki wrocławskiej bez względu na to, czy grają w bierki czy nie. Nie zajmuje się poezją, czasami poezja zajmuje się nim. Jeździ na rowerze.

73


Poczta Rity Książki:

74

• Mariusz Appel, Tonic, Wydawnictwo FORMA i Fundacja im. Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2013; • Zenon Fajfer, Powieki, Wydawnictwo FORMA i Fundacja im. Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2013; • Piotr Gajda, Demoludy, Instytut Mikołowski, Mikołów 2013; • Tomasz Garncarek, Mgła i inne opowiadania amerykańskie, TAKSOBIE, Łódź 2012; • Ewa Klajman-Gomolińska, Babel, Wydawnictwo Pisarze.pl, 2013; • Maciej Krzyżan, Rekolekcje, czyli zapiski z trzeciego piętra, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2013; • Mieczysław Machnicki, Lawa się nasadza/skorupa ciemnieje, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2013; • Marzena Marchlewska, Wyliczanka albo cztery pory roku, Wydawnictwo ASTRA, Łódź 2013; • Eliza Moraczewska, Jako w niebie, Novae Res Wydawnictwo Innowacyjne, Gdynia 2013; • Dariusz Muszer, Homepage Boga, Wydawnictwo FORMA i Fundacja im. Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2013; • Krzysztof Niewrzęda, Zamęt, Wydawnictwo FORMA..., Szczecin, Bezrzecze 2013; • Anna Nowaczyńska, Bezcennik, Wydawnictwo ANAGRAM, Warszawa 2012; • Andrzej Skrendo, Falowanie nowoczesności. Szkice krytyczne, Wydawnictwo FORMA..., Szczecin, Bezrzecze 2013; • Grzegorz Wróblewski, Gender, Wydawnictwo FORMA..., Szczecin, Bezrzecze 2013; • Adam Zdrodowski, 47 lotów balonem, Wydawnictwo FORMA..., Szczecin, Bezrzecze 2013. Czasopisma: • „Czas Kultury” – nr 2, 3/2013; • „Elewator” – nr 2/2013; • „Fragile” – nr 2/2013; • „Kwartalnik Artystyczny” – nr 1, 2/2013; • „Twórczość” – nr 4, 5, 6, 7, 8/2013.

Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław Red. nacz. Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski dzial.teatralny@ritabaum.pl Agnieszka Kłos dzial.kulturalny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz dzial.muzyczny@ritabaum.pl Redakcja działu Proza Andrzej Ficowski, Paweł Piotrowicz dzial.prozy@ritabaum.pl Redakcja działu Galeria Dariusz Orwat galeria@ritabaum.pl Redakcja działu Recenzje Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz m.e.koronkiewicz@gmail.com Współpraca Tomasz Bohajedyn, Aldona Kopkiewicz, Barbara Kuchta, Bartosz Małczyński, Krzysztof Matuszewski, Marcin Maziej, Jerzy Olek, Małgorzata Radkiewicz, Sas, Jacek Sieradzan, Ewa Sonnenberg, Joanna Winsyk Opracowanie graficzne okładki oraz spisów treści Dariusz Orwat

Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji.

Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum”

Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl

Zrealizowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma

ISSN 1429-852X

Nakład 1000 egz.

Layout, skład komputerowy JuRita Gielzak Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel

Druk Wydawnictwo Kropka J.W. Śliwczyńscy 62-300 Września, ul. Fromborska 18

WOLNOŚĆ I POKÓJ DLA TYBETU SYRII AFGANISTANU PALESTYNY czervo01

ritabaum.pl




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.