Sprostowanie W poprzednim numerze naszego kwartalnika zamieściliśmy prace rysownika i autora animacji Grześka Wróblewskiego, ale omyłkowo podaliśmy biogram mieszkającego w Kopenhadze Grzegorza Wróblewskiego, poety i malarza, którego wiersze publikowaliśmy niejednokrotnie w naszym wydawnictwie. Obu Autorów pragniemy przeprosić za zaistniałe qui pro quo. Na stronie 119 podajemy poprawny biogram wrocławskiego ilustratora. Zamieszczamy także jego najnowsze rysunki. Redakcja
Juste une image Czy wybory demokratyczne pozwalają na stworzenie wspólnej woli, o której marzył Rousseau? Niestety, wola jest wyłącznie indywidualna, nie możemy więc dodawać do siebie rzeczy z natury osobliwych
Jarosław Sujczyński Filozofii właściwie nigdy nie uczyłem, z nielicznych lekcji pozostało mi jednak następujące wspomnienie. Panie-Interesujący, zwrócił się raz do mnie uczeń, czy mógłby pan coś powiedzieć o tym przewartościowaniu wartości, które nie daje spać mojej matce. Przewartościowanie wartości, odparłem, jest nową, właściwszą hierarchizacją. Wyobraźmy sobie etażerkę, na której najcenniejsze rzeczy stawiam na najwyższej półce, a te, które poprzednio tam się znajdowały, przenoszę na niższe... W historii filozofii znamy trzy główne przewartościowania. Arystoteles, najzdolniejszy z uczniów Platona, z najwyższej półki wartości usunął cnotę i zastąpił ją szczęściem, ponieważ jest ono najwyższym dobrem i tym, co moralnie najpiękniejsze (Etyka). Następnego przewartościowania dokonał Spinoza, który interesował się perfekcją, czyli realnością: z najwyższej półki zdjął wieczność i zastąpił ją teraźniejszością. Ostatniego, jak na razie, przewartościowania dokonał wielki znawca tragedii greckiej, Nietzsche, według którego radość życia przeważa wszelkie smutki, jakich to życie jest źródłem. Radość nietzscheańska jest czystą radością z faktu istnienia i odpowiada radości życia, którą Arystoteles odróżniał od radości z życia, czyli tego, co może nas spotkać – zaszczyty społeczne, posiadanie przedmiotów – podczas egzystencji. PanieInteresujący, a ten Nadczłowiek? – spytał drugi uczeń. Nadczłowiek, czyli bezwarunkowy afirmator, kontynuowałem, jest terminem Grzesiek Wróblewski, Bodhisattva and Yab-Yum, rysunek, 2014
Ce n’est pas une image juste, c’est juste une image (To nie jest właściwy obraz, to tylko obraz) Jean-Luc Godard
renesansowym. Nadczłowiek żyje jak każdy z nas, o swojej wyjątkowej psychice dowiaduje się od genialnego psychologa: Słuchaj: od kiedy dusza moja Mogła być panią swojego wyboru I jednych ludzi przenosić nad drugich; Od owej chwili już cię ona sobie Upodobała; boś ty, wiele cierpiąc, Takim był zawsze, jakbyś nic nie cierpiał; Boś ty Fortunie zarówno był wdzięczny Za jej umizgi i prześladowania; A błogosławion, w kim krew z przekonaniem Tak są zmieszane, iż on palcom losu Nie służy za flet do wydawania dźwięków Wedle kaprysu1. *** W kwietniu 2013 roku zostałem zaproszony do zabrania głosu na temat wolności seksualnej. Wolność seksualna jest ograniczona społecznie tzw. normami i jest to, przynajmniej dla mnie, interesujące, ponieważ normy zachowań seksualnych ludzi określono w oparciu o życie seksualne zwierząt, mające na celu prokreację. I tu spotykamy się z paradoksem – jesteś człowiekiem, więc powinieneś kochać się jak zwierzę. Wszystkie praktyki czysto ludzkie – niespotykane lub spotykane bardzo rzadko wśród zwierząt – jak sodomia, fellatio, zabawy w grupach, są społecznie nietolerowane lub wręcz zabronione. *** – Mistrzu... a ta Rita? – Rita? Po tym, co się stało... – A co się stało?
3
4
– Tłumaczyłem jej historię Edypa tak, jak opisał ją Sofokles, dlatego świadomie pominąłem interpretację Freuda, opierającego na tym micie swój interes. I, oczywiście, Rita orzekła: świetnie, świetnie... Gdyby spytała: co zrobiłeś z Rebeką?, nie musiałbym na nowo otwierać tego dossier... – Z Rebeką? – Właśnie z Rebeką! Najważniejsze wydarzenia w historii Edypa miały miejsce przed narodzinami chłopca. Jego ojciec, Lajos, uwiódł Chrysipposa, syna króla Pelopsa. Chrysippos ze wstydu odebrał sobie życie. Zeus, po wysłuchaniu licznych skarg cierpiącego ojca, zakazał Lajosowi prokreacji, grożąc, że jego ewentualne dzieci spotkają wielkie nieszczęścia. Świadomy wyroczni Lajos, będąc żonaty, począł jednak Edypa... – A Rebeka? – Jakob Freud, ojciec Zygmunta, miał trzy żony. Po rozwodzie z pierwszą, Sally, żył z Rebeką, która okazała się bezpłodna. Po wyrzuceniu jej z domu i wymazaniu z pamięci rodzinnej Jakob ożenił się z Amalią, przyszłą matką Zygmunta. Liczni specjaliści twierdzą, że oficjalna data urodzin wiedeńskiego psychoanalityka jest fałszywa – Zygmunt przyszedł na świat 6 marca, a nie 6 maja 1856 roku2. Używając terminu, którym Zygmunt Freud będzie często się posługiwać, jego ojciec tłumił przed nim istnienie Rebeki, a przede wszystkim fakt, że wyrzucona z domu, popełniła samobójstwo, oraz że począł go przed ślubem. Zygmunt z kolei, gdy poznał prawdę, tłumił jej posiadanie przed ojcem. Dlatego twierdzę, że kompleks Edypa, uważany przez Freuda za zjawisko powszechne, był przede wszystkim jego własnym problemem. – A Rita? – Z Ritą sympatyzujemy, z greckiego sun – „z” lub „wspólnie”, pathein – „odczuwać”, czyli „podobnie czujemy”, a nawet „za szybko się zgadzamy”. Ale głównym tematem Sofoklesa jest droga. W Antygonie jest jedna droga, właśnie ta, po której nie należy chodzić, w Królu Edypie występuje nieskończona ilość dróg, ale, jak się okazuje, o jedną za mało. Pantaporos, aporos, czyli „mając wszystkie drogi”, „bez drogi” (śpiewa chór w Antygonie, werset 360), zmierza ku nicości. Co to oznacza w dwudziestym pierwszym wieku? Człowiek może dokonać ogromnego postępu materialnego, ale jego egzystencja zawsze będzie bezsensowna czy też
bezcelowa. Człowiek jest deinos (z greckiego „dziwny”), a nawet najdziwniejszy ze wszystkich „istnień”; wszystkie drogi przed nim są otwarte, ale o drodze, która miała zostać pokonana, umysł ludzki nie może nic wiedzieć, ponieważ tworzyła się ona w miarę, jak działanie ją przebywało (...), twierdzi Bergson, dlatego wyjaśnienie celowe, jakie proponujemy, nigdy nie może być traktowane jako antycypacja przyszłości. *** Moja sąsiadka z Otwocka boi się klonowania. Panie Jarosławie, to nie są żarty, hitlerowcy też próbowali... Proszę pani, z kim pani rozmawia? Pani rozmawia z historią – urodziłem się w roku października, byłem odżywiany tak, a nie inaczej, żyłem w określonych miejscach, uczyłem się w danych szkołach... Klonowanie historii, z definicji, jest niemożliwe, o czym, jeśli się nie mylę, uczył nas Zenon z Elei. Klonować będzie można tylko organy z pożytkiem dla ludzi. Współczesny strach przed klonowaniem przypomina pewien strach starożytnych Rzymian: gdy rodziły się bliźniaki, ojciec zanosił je w góry i wrzucał w przepaść. *** Balzaka uważam, obok Conrada, za jednego z największych psychologów w historii literatury. U Balzaka jest, jak powiedzieliby muzycy, temat – czysta pasja w Poszukiwaniu absolutu i wariacje na temat – wszystkie inne powieści tego autora. Ale dla Karola Marksa Balzak, jego ulubiony pisarz obok Dantego, opisywał realność społeczną. Czytając zbiór artykułów Czesława Miłosza Rosja, dowiedziałem się, że czytam Balzaka w taki sposób, w jaki Freud czytał Dostojewskiego oraz że Miłosz czytał rosyjskiego pisarza tak, jak Marks francuskiego. Czy Miłosz, via Brzozowski, był „marksistą”? Trudno wykluczyć. Ale dzięki autorowi Rosji zacząłem rozumieć, dlaczego niemożliwe – racjonalna Historia, mająca doprowadzić do rewolucji w przemysłowej Anglii – zrealizowało się w rolniczej i autokratycznej Rosji. Pozostaje wytłumaczyć – ja oczywiście się tego nie podejmuję – dlaczego jeden z mitów Platona, Protagoras, realizował się od I w. n.e. via Biblia, drugi zaś, Państwo, od XVIII wieku, poprzez Fouriera, Proudhona i Marksa? Pozostaje również dokonać porównania przemocy używanej w czasach swojej dominacji przez Starą Wiarę z przemocą, którą Nowa Wiara stosowała do zdobycia i utrzymania władzy
– z uwzględnieniem postępu technologii. W jednym z esejów Czesław Miłosz przedstawia Sartre’a jako bohatera Dostojewskiego. Przyjmijmy, że ma rację – zresztą wszystko na to wskazuje – i zastanówmy się, jak to się stało. W 1938 roku zostały wydane Mdłości, gdzie autor stawia bardzo interesujące tezy: a) zazwyczaj egzystencja się chowa, ponieważ morze jest zielone, to ten biały punkt na niebie jest mewą, ale nie czułem, że to istniało, że mewa jest mewą istniejącą. Słowo jest rozumiem w wyrażeniu jest mewą..., natomiast poważne kłopoty mam ze zrozumieniem tego słowa w wyrażeniu mewa jest...; b) motyw absurdalnie istniejącego korzenia, w którym natrafiamy na stwierdzenie Schopenhauera: istnienie jest bez uzasadnienia. Po tej świetnie napisanej powieści Schopenhauera w krótkich spodenkach francuski egzystencjalista nagle decyduje, że egzystencjalizm jest humanizmem – z tego piruetu nigdy rozsądnie się nie wytłumaczył – i dokonuje podziału ludzi na drani (les salaud) i dobrych (les gens du bien). Ci ostatni będą walczyć z zastanym porządkiem społecznym i popierać kolejne dyktatury. Z tym bien, jak się okazuje, mamy nie mniejsze kłopoty niż z jest. Nie chciałem być tylko wielkim pisarzem ani mieć życia wielkiego człowieka. Chciałem być kimś „du bien”. Byłbym godniejszym życia, niż gdybym żył moralnie... Każda moralność, łącznie z moralnością à rebours jest społecznie niebezpieczna, ale w przypadku Sartre’a, w jego wyborze opcji politycznych, wielkie znaczenie miała jego psychika: realność nie ma uzasadnienia, więc jest zła, dlatego cokolwiek zrobi monsieur du bien, musi to być z konieczności dobrem. *** Depresja, według specjalistów, jest przede wszystkim deficytem energetycznym; problemy psychologiczne są jego konsekwencją. Ja się z tym zgadzam, ale nie do końca... Gdy poczułem, że powinienem się leczyć, miałem jeszcze wystarczający zapas energii, aby szukać lekarza pracującego w nie byle jakim miejscu. Adres byłej pracowni Giacomettiego zadecydował, że zatelefonowałem do Mme Bursztyn, która właśnie tam miała swój gabinet. Podczas pierwszego spotkania z psychologiem pojawił się następny problem: psychoanaliza jest połączeniem konfesjonału z burdelem – trzeba płacić! Po krótkiej rozmowie Mme Bursztyn orzekła: primo – ponieważ sprawia pan wrażenie chorego na wszystkie możliwe choroby, jak
również na żadną, zaczniemy od terapii farmakologicznej, na którą złożą się trzy pastylki: rano pomarańczowa „na humor”, po obiedzie szara „na depresję”, wieczorem niebieska, „aby sen był wypoczynkiem”, secundo – ponieważ piszę pracę doktorską o Pierze Janet, zatrudnię pana jako dokumentalistę, tertio – zarobionymi w ten sposób pieniędzmi będzie pan mi płacił za psychoanalizę. Po tygodniu pastylki zaczęły działać – kupując rano bułki, ściskałem piekarzowi rękę tak silnie, że przerażony sprawdzał, czy może nadal nią władać. Gdy po dwóch tygodniach terapia farmakologiczna okazała się zbyteczna, zacząłem biegać po bibliotekach. Czytałem z zachwytem, przede wszystkim notatki Janeta o „Martialu” (tak lekarz nazwał Raymonda Roussela z uwagi na tajemnicę lekarską). Mme Bursztyn była zadowolona z mojej współpracy, więc piliśmy szampana i bawiliśmy się mandalą. Siadałem przy stole, na którym kręciło się koło. Powoli zanurzałem się w „niebycie” i zaczynałem mówić do stojącej za moimi plecami lekarki: Pewnej niedzieli, spacerując po mieście z ojcem, zauważyłem, że od czasu do czasu wymienia z innymi przechodniami tajemnicze „dź‘dobry”. Słowo „dobry” już rozumiałem, ale gdy zapytałem o przedmiot, który dla wszystkich jest „dobry”, usłyszałem, że tym przedmiotem jest dzień, a wyrażenie „dzień dobry” nie twierdzi bynajmniej, że dzień jest dobry, lecz jest przyjętym przez zwyczaj powitaniem. Wyrażenie to jest używane niezależnie od swojego pierwotnego znaczenia, podobnie jak „serwus” – słowo, którym niewolnik rzymski meldował się swojemu właścicielowi, przypominając, że jest sługą. Co było potem? spytała Mme Bursztyn. Ja: Potem wszedłem do cukierni i zrobiłem awanturę, ponieważ zabrakło moich ulubionych lodów eukaliptusowych. Mme Bursztyn: Miał pan wszystkie elementy do stworzenia teorii gier językowych... Nie odnalazł pan jednak w szczególnym ogólnego... przykro mi, ale geniuszem pan nie jest... Ja: Geniuszem nie jestem, to prawda, jednak dzięki naszym zabawom w końcu zrozumiałem, że Wittgenstein, interesując się tym, „o czym nie należy mówić”, nie zdradził wniosków Tractatusa – wbrew temu, co na ogół o tym sądzimy. Wyrażenie wyraża siebie i nic poza sobą. „Dzień dobry” – każdy inny sens tego wyrażenia ma większy związek z przyjętymi grami językowymi niż z nim samym. Szampan na pocieszenie. Mandala się kręci, zanurzam się „w niebycie”: W 1984 roku brałem udział w wystawie, na której przedstawiał swoje fotografie m.in. Brion Gysin. Twórca
5
6
cut-upu nie przyjechał na wernisaż, a ja chciałem zrobić o nim film, odwiedziłem go więc w Paryżu. Tam dowiedziałem się, że Gysin nie lubi video-artu: „u Nam June Paika wszystko miga, nie ma tam jednak cut-up”... Gdy skierowałem rozmowę na literaturę, usłyszałem: „Keruac jeszcze nie zaczął, a już się skończył, jedyną jego dobrą książką jest ta, którą napisał na cztery ręce z Williamsem, jeszcze przed W drodze... Nie był artystą; ten dumny, prawicowy Amerykanin kanadyjskiego pochodzenia był alkoholikiem, który po każdym zażyciu narkotyków chorował... Czego można się spodziewać po czterdziestoletnim facecie mieszkającym z matką i niebędącym gejem… Williams – to co innego, szczególnie gdy zaczął wykorzystywać cut-up – moje odkrycie, jakiego dokonałem w Beat-Hotel…”. Doszedłem do wniosku, że bezpiecznej będzie porozmawiać o wystawie, na której artysta pokazał „dream machine”… „Mój «oeuvre» funkcjonował?” No tak, kręciło się... „I co pan widział?” Nic. „Naprawdę nic? To niemożliwe... A co pan pali?” Poza papierosami nic. „Nic? To co chce pan zobaczyć?…”. Wtedy zacząłem palić trawę i, aby zwiększyć szanse zobaczenia tego, co wymyka się zwykłej percepcji, zażywać różne substancje. W marcu 1985 roku popijałem wspomniane substancje irlandzką whisky... Wizje pojawiły się bez „dream machine”, pojawiały się i znikały, z czasem te zmiany stawały się wolniejsze, w końcu... po kilku tygodniach ujrzałem, jak przez mgłę, dziwnych ludzi, wpatrujących się w ekran, słyszałem ich komentarze: „…odleciał!... zniknął... czy go złapiemy? Wątpliwe…”. Resztki mojej świadomości nałożyły obraz reanimujących mnie lekarzy na wspomnienie wieży kontrolnej, w której odwiedzałem mojego ojca, gdy odbywał służbę wojskową w lotnictwie. W ten sposób na własnej skórze poznałem prawdę twierdzenia: „Niczego nie ma w intelekcie, czego nie było w zmyśle, z wyjątkiem samego intelektu” (Nihil est in intellectu quod non prius fuerit in sensu, nisi ipse intellectus). Dlatego twierdzę, że wszystko, co napisał Raymond Roussel, ma, choćby pośredni, związek z realnością. Młodziutki Raymond mieszkał niedaleko Jardin d’Acclimatation, gdzie mógł oglądać prototyp kolei – miniaturowy pociąg jeżdżący po wąskim torze – oraz wiele innych atrakcji, jak pałac z lodu i ogród zoologiczny. I zwiedzał, prawdopodobnie, jak to się wówczas nazywało, Exposition Nègres (1890). U mnie (czyli w jego dziełach) wszystko jest wyobraźnią – tłumaczył czytelnikowi w Jak napisałem niektóre z moich książek, czyli to
samo, co mówił wcześniej Janetowi, ale, jak się okazuje, tworzone podczas dalekich podróży obrazy, przedstawione przy użyciu stylu „absolutnie płaskiego”, są genialnymi, pełnymi komizmu reminiscencjami. Reminiscencjami młodzieńczych lektur gazet czy wielkich dzieł sztuki, jak np. utworów Julesa Verne’a, gdzie znalazł idee samotnej podróży. Szampan. Mandala się kręci, zanurzam się „w niebycie”. Ja: Znajduję się przed dziwnym pałacem, na schodach wita mnie brodaty starzec i wręcza mi klucz, który otwiera, jak się okaże, drzwi wszystkich komnat. Przechodzę z jednej do drugiej, wchodzę na piętro, otwieram, zwiedzam... w końcu zamyślam się nad samym kluczem... I znowu znajduję się przed pałacem, wita mnie brodaty starzec i podaje mi klucz... Mme Bursztyn: Nic z tego nie rozumiem. Ja: To bardzo proste. Starzec jest filozofem, a pałac jego filozofią. Mme Bursztyn: A klucz? Ja: Klucz jest pojęciem, które tłumaczy wszystko w danym systemie. U Platona będzie nim idea, u Arystotelesa – forma, u Plotyna – jednia… i tak dalej, aż do woli Schopenhauera, która również nic nie tłumaczy. Mme Bursztyn już nie żyje, ale ja, od czasu do czasu, miewam sny świadczące o jej lekarskim talencie. Sceneria jak w Aniele zagłady Buñuela: kunsztowne wnętrza, piękne kobiety, mężczyźni we frakach. Z jednym z nich gram w szachy. Spostrzegam, że zostały mi tylko królowa, król oraz jedna wieża. Nagle te figury stają się trzema lekarstwami, które zapisała mi niegdyś Mme Bursztyn. Przeciwnik zabiera mi lekarstwo—wieże. Mat. Budzę się z krzykiem! *** Książki Miłosza, choć pisane przystępnym językiem, są trudne do zrozumienia. Gdy czytam w Zniewolonym umyśle: pomiędzy chrześcijaństwem i filozofią stalinizmu zachodzi sprzeczność nie do pogodzenia: chrześcijaństwo opiera się na pojęciu zasługi i winy indywidualnej, natomiast Nowa Wiara zastępuje to pojęcie pojęciem zasługi i winny historycznej, zastanawiam się, czy grzech pierworodny nie jest właśnie winą historyczną? Gdy czytam w Ziemi Ulro: Beckett chce nas zadręczyć oczywistością, tj. zachowuje się tak, jak ktoś, kto przychodzi do garbusa i zaczyna nad nim się znęcać: garbusem jesteś, garbus, wolisz o tym nie myśleć, to ja już postaram się, żebyś myślał, przypomina mi się autor, znęcający się nad swoim dziełem: memento,
homo, quia pulvis es et in pulverem reverteris (pamiętaj człowiecze, że prochem jesteś i w proch się obrócisz – tak Jahwe dręczył Adama). Wyznam przy okazji, że bardzo cenię Miłosza: autor Zniewolonego umysłu posiadał, niespotykaną wśród intelektualistów Polski XX wieku, wszechstronną kulturę oraz rzadką sprawność życiową, umożliwiającą mu przyjaźnienie się z głównymi przedstawicielami sztuki i polityki w Polsce, we Francji oraz USA. Jego poglądy polityczne świadczą o wielkim rozsądku, choć spotykały się z krytyką ze strony rodaków, jak na przykład obojętność na mit Polaka-katolika czy akceptacja – doprowadzająca do szału Giedroycia lub Kisiela – aktualnych granic Polski. *** Po saunie wszedłem do kawiarni i zobaczyłem go. Kogo? Człowieka, z którym pracowałem w Centrali Donosów Megapol. Mikołaj był wtedy w formie i pracował jak szalony. Raz na miesiąc przynosił skończoną pracę. Najbardziej mi się podobał, zapowiadający dadaizm, Regulamin towarzystwa przyjemności3 oraz, bez wątpienia, najmądrzejsza w historii literatury sztuka o miłości, Mandragora. Lubiłem również inną jego sztukę, Clizia. Poważniejsze rzeczy zanosił bezpośrednio szefowi, dlatego Sztukę wojny czytałem dużo później. Nicolas! Co tu robisz? – Obserwuję, czy wszystko odbywa się zgodnie z przewidywaniami... – Nicolas, mówisz jak Miłosz o powojennych francuskich komunistach... – Czytałeś mojego Księcia? – Czytałem. Wiesz, co mówiła o Księciu pielęgniarka Wittgensteina (B. Russell)? – Wiem. „Podręcznik dla gangsterów”. Ale ty nie słuchaj pielęgniarek, tylko słuchaj mnie. Władza i siła są synonimami. Siła jest konieczna nie tylko do zdobycia władzy, ale także, co równie ważne, jeśli nie ważniejsze, do ustanowienia własnej praworządności. Czyli tak zwany „program”. Kto jest niebezpieczny dla władzy? Po wyjeździe Mikołajczyka opozycja w Polsce nie istniała, nawet faszyści (Piasecki) byli posłami i głosowali jak należy. Więc kto jest niebezpieczny dla władzy? Niebezpieczni są ci, którzy uwierzyli w głoszony program. Październik nie był zamachem stanu, był domaganiem się od władz realizowania głoszonego programu. To lewica, wykształcona, zorganizowana, obaliła komunizm w Polsce. Jej horyzontem był rząd parlamentarny i pełne zatrudnienie... a rezultat jest znany: technokratyczny rząd brukselski i bezrobocie. Nowość demokracji w Polsce ma wielkie znaczenie psychologiczne, większość ludzi żyje
jak mieszkańcy zachodniej Europy w tak zwanych „czasach chwalebnych”... W Polsce tylko demografia jest „współczesna”, entuzjazm Polaków przypomina entuzjazm Europejczyków XX wieku. *** Prawo gwarantuje mi wolność słowa, ale gdy zwracam się do kogoś, nie mówię tego, co mogłoby mu sprawić przykrość – mojemu rozmówcy i otoczeniu, które może mnie słyszeć. W lipcu 2004 roku w schronisku przy Zielonym Pleso spotkałem paru inteligentnych, tryskających życiem, młodych ludzi. Podczas kolacji opowiadali mi o swoich planach, chłopiec zwierzył mi się z projektu napisania pracy o Levinasie. Co pan o tym myśli? – spytał mnie. – Od lat zbieram materiał. Widząc jego entuzjazm, odpowiedziałem: Napisz, skoro cię to interesuje. Dlaczego nie powiedziałem mu, co myślę o Emmanuelu Levinasie? Bo pewnie zepsułbym studentowi wakacje, pracę nad zaczętą tezą itd. To było dawno, teraz mogę powiedzieć, co myślę o teoretyku „twarzy Innego”, który po pełnym precyzji stwierdzeniu, że myśl Spinozy jest sprzeczna z Talmudem, czyni go winnym za rozbicie europejskiej inteligencji żydowskiej (Trudna wolność4). Levinas walczył ze Spinozą nie tylko piórem. Gdy w latach 50. prezydent Ben Gurion zwrócił się do izraelskich rabinów z propozycją rozważenia możliwości unieważnienia cheremu, ciążącego nad Spinozą od 1656 roku, rabini byli skłonni zgodzić się z prezydentem, ale nagle na scenę wkroczył autorytet moralny Levinas i stanowczo sprzeciwił się projektowi. Zdjęcie klątwy ciążącej nad holenderskim filozofem byłoby, według Levinasa, legalizacją apostazji. Wystarczy przeczytać cherem z 1656 roku – właśnie po jego przeczytaniu jeden z fanatyków ciężko zranił Spinozę – aby się przekonać, że teoria Levinasa nie funkcjonuje zawsze oraz że sam Levinas nie zawsze był skłonny ją stosować. *** Według walczącego z libertynami na łamach „The Guardiana” Berkeleya, doznania ludzkich zmysłów są jedyną gwarancją istnienia przedmiotu. Był tu zapach, to znaczy, że go odczuto węchem; był dźwięk, to znaczy, że go słyszano; była barwa czy kształt, a więc postrzegano je wzrokiem lub dotykiem. To wszystko, co mogę zrozumieć przez te i tym podobne wrażenia. Bo to, co się mówi o absolutnym istnieniu rzeczy niemyślących, bez żadnego związku z tym,
7
8
że są postrzegane, wydaje mi się całkowicie niezrozumiałe. Ich esse (istnienie) to percipi (bycie postrzeganym) – i jest niemożliwe, aby miały jakiekolwiek istnienie poza umysłami, czyli rzeczami myślącymi, które je postrzegają5. Według przedstawiciela „francuskiego rozsądku” Kartezjusza, w przedmiocie jest jeszcze coś poza tym, co mi było dane przez zmysły, cokolwiek bowiem podpadało bądź pod zmysł smaku, bądź powonienia, bądź wzroku, bądź dotyku, bądź słuchu (...) Skoro bowiem już wiem, że samych ciał nie ujmuję właściwie za pomocą zmysłów albo za pomocą zdolności wyobrażania, lecz za pomocą samego intelektu, i że nie dzięki temu się je ujmuje, że ich się dotyka albo że je się widzi, lecz tylko dzięki temu, że je się rozumowo poznaje, to poznaję w sposób niewątpliwy, że niczego łatwiej lub oczywiściej ująć nie mogę niż mój własny umysł6. Bardzo ogólnie: według Berkeleya przedmiot istnieje, gdy ja lub ktoś inny może go zobaczyć, według Kartezjusza – gdy ja lub ktoś inny może o nim myśleć. (Platonizm Kartezjusza widzimy jeszcze lepiej w słynnym cogito ergo sum, co według Francuza implikuje istnienie świata, które z kolei implikuje istnienie Boga). Według twórcy ontologii negatywnej, Clémenta Rosseta, naturą realności jest singulus – osobliwość, tzn. istniejący przedmiot jest tożsamy tylko ze sobą samym. (Wittgenstein, po uznaniu w Tractatusie doskonałości tautologii, w podobnym kontekście, w Brązowym zeszycie, używa słowa szczególność). Przedmiot możemy rozpoznać zmysłami – jest tym, a nie innym, ale nie możemy go poznać, ponieważ jego swoistość z definicji uniemożliwia jego duplikację w „świecie idei”. *** Ontologia negatywna jest ontologią trgiczną: w platońskim Kratylosie Sokrates wykazuje, że najlepsza reprodukcja Kratylosa z konieczności implikuje pewną różnicę między nią a Kratylosem: otóż nie może być dwóch Kratylosów. Tym, co cechuje Kratylosa, podobnie jak każdą rzecz na świecie, jest więc jej osobliwość, jedyność, pojedynczość. Ta podstawowa struktura rzeczywistości, jedyność, oznacza zarazem jej wartość oraz skończoność: otóż każda rzecz jest obdarzona przywilejem bycia tylko jedną, co waloryzuje ją nieskończenie, i bycia niezastąpioną, co nieskończenie ją dewaloryzuje. Albowiem śmierć jedynego jest nieodwołalna7. Konsekwencją tej podstawowej struktury rzeczywistości jest wiara – według Einsteina np. aktywność chrześcijanina
poprzedza wiara w istnienie Boga, aktywność naukowca – wiara w świat inteligibilny. A w polityce? Czy wybory demokratyczne pozwalają na stworzenie wspólnej woli, o której marzył J.J. Rousseau? Niestety, wola jest indywidualna i tylko indywidualna, nie możemy więc dodawać do siebie rzeczy z natury osobliwych. Wybory demokratyczne mają znaczenie psychologiczne – mam wrażenie, że o czymś decyduję – oraz, bardzo często, ekonomiczne, dlatego Churchill nazywał demokrację najmniej złym ze wszystkich znanych ustrojów politycznych. Przy okazji zauważmy, że podobna iluzja jest konieczna dla życia – Kratylos jest homo sapiens, czyli tym, który wie, m.in. to, że śmierć jedynego jest nieodwołalna, dlatego życie wymaga dwóch Kratylosów. Aby utrzymać się przy życiu materialnie, jestem homo sapiens, ale ponieważ psychologia ludzka nie może przyjąć pewności nieodwołalnej śmierci, aby utrzymać się przy życiu psychologicznie, jestem równocześnie homo non sapiens. Według Nietzschego niektóre iluzje są złe dla życia, niektóre wręcz konieczne. Jeżeli zgodzimy się, że każda rzecz istnieje efemerycznie tylko w swoim czasie i swojej przestrzeni, czym w takim razie są moje przyjemności? Kieliszkiem koniaku podawanym mi przez kata trzy minuty przed śmiercią: niech pan się delektuje, później już nie będzie... Przedstawiony przez Leibniza wieczny powrót, którym interesował się później Nietzsche, jest testem na to, czy afirmacja jest szczera: jeżeli coś mi się podoba, nie chcę zastąpić tego niczym innym. Wieczny powrót jest również konieczną iluzją: jeżeli coś mi się podoba, mam wrażenie, że będzie to istniało zawsze – ponieważ jeden raz jest żadnym razem, o czym przypomina nam niemieckie przysłowie, podobnie jak u zakochanych miłość nie dopuszcza do świadomości efemerycznej natury uczucia. □ 1 W. Szekspir, Hamlet, tł. J. Paszkowski, Warszawa 1961, s. 121-122. 2 M. Balmary, Homme aux statues. Freud et la faute cachée du père, Paris 1979 [jeśli nie wskazano inaczej, wszystkie cytaty w tłum. autora]. 3 Machiavel, Oeuvres complètes, Paris 1952. 4 E. Levinas, Difficile Liberté. Essais sur le judaïsme, Paris 2006. 5 G. G. Berkeley, Traktat o zasadach poznania, przeł. J. Leszczyński, Warszawa 1956, s. 181. 6 R. Descartes, Medytacje o pierwszej filozofii, tłum. M. i K. Ajdukiewiczowie, Warszawa 1958, s. 141. 7 C. Rosset, Le Réel et son double, Paris 1976, s. 85.
Dawid Janosz
Marek Parulski 1952-2014
Tomasz Białkowski 10
Był matematykiem zakochanym w filozofii. Poznaliśmy się trzynaście lat temu podczas spotkania redakcji „Portretu”. Z tym pismem związał się dużo wcześniej i z wielką pasją i oddaniem współtworzył dziesiątki projektów. Pisał aforyzmy. Powstały ich setki. Myślał o opublikowaniu ich w formie książki. Legendarny 15. numer „Portretu”, znany jako „Modlitewnik”, zawiera wiele takich aforyzmów. Napisał: Każda autentyczna forma rezygnacji jest odbierana przez współczesnych jako niepoczytalność, bluźnierstwo lub słabość. Był uważnym i krytycznym obserwatorem świata. Potrafił cierpliwie słuchać. Lubił towarzystwo ludzi młodych. Miał z nimi świetny kontakt. W charakterystycznych dużych, przyciemnianych okularach, lekko przygarbiony, zawsze wszędzie chodził pieszo. Nie cierpiał samochodów. Może dlatego nigdy nie pojawiał się o umówionej porze? Mieliśmy na to sposób. Po prostu podawaliśmy mu wcześniejszą godzinę zaplanowanego spotkania. Namawialiśmy go do wydania książki, w której będą umieszczone szkice filozoficzne. W 2009 roku książka pt. Podglądarka idei powstała. Miałem przyjemność robić do niej okładkę. Kiedy trzymał ją po raz pierwszy z tajemniczym uśmiechem na ustach powiedział: Teraz mogę już umierać. Coś po
mnie pozostanie. Czy już wtedy przeczuwał nadchodzącą śmierć? Kochał zwierzęta. One również garnęły się do niego. Kiedy wyjeżdżaliśmy za miasto, opiekował się naszymi kotami. Puszczał im muzykę. Specjalnie dla niego zaopatrywaliśmy się w pewien gatunek kawy. Do dzisiaj stoi w kuchni w „puszce Marka”. Z czasem choroba ograniczyła do minimum jego wizyty, brutalnie przerwała życiowe plany. Chciał napisać książkę, w której znalazłyby się wywiady z cenionymi twórcami myśli filozoficznej. Udało mu się przeprowadzić kilka takich rozmów. Był jednym z pierwszych krytycznych czytelników moich książek. To on opowiedział mi o ruchach Browna i tym samym natchnął do napisania Teorii ruchów Vorbla. Kiedy pisałem trylogię kryminalną, przyniósł stare numery „Literatury na Świecie” poświęcone gnozie i sektom. Na naszym ślubie robił zdjęcia. Wyszły fatalnie, bo Marek ze zdenerwowania nie potrafił powstrzymać drżenia rąk. Prawdopodobnie był bardziej przejęty niż my. Kiedy kilka tygodni temu jego syn, Piotr, znalazł się w ścisłym finale organizowanego przez wrocławskie Biuro Literackie konkursu dla debiutantów, był wyraźnie wzruszony i dumny. Czekał na książkę syna-poety. W czerwcu miał obchodzić 35. rocznicę ślubu z Krysią. □
Ćwiczenia z pobytu
Marek Parulski Prezentujemy skromny wybór aforyzmów Marka Parulskiego, naszego kolegi i przyjaciela. Przysłał kiedyś potężny zbiór do naszej redakcji, prawie sto stron, z myślą o wydaniu książki. Wiele z nich mówi o cierpieniu, wiele o absurdzie istnienia. Był w tym Marek bliski poglądom Emila Ciorana, hołdował egzystencjalizmowi i skrajnie wątpił, rygorystycznie radykalny w sprzeciwie. Na co dzień bywał ironiczny, ale zawsze delikatny wobec przyjaciół i znajomych. Lubił pomagać innym. Trudno było dowiedzieć się, że ciężko choruje. Dopiero w ostatnich miesiącach, kiedy pracowaliśmy nad zbiorem wierszy Ewy Sonnenberg, a Marek trafił do szpitala, dał znać, że to bardzo poważna sprawa. Ale nawet wtedy zachowywał się jakby nic się nie stało i prosił, by przesłać mu coś do czytania. Dlatego, mimo jego ciężkiej choroby, ta śmierć nas zaskoczyła. Marcin Czerwiński
Pisać to mścić się. Za to, że się poznało. *** Myślenie powinno sprawiać ból, a wykład z filozofii go zadawać. *** Nasza epoka z wielkich sprzeczności pozostawiła nam tylko sprzeczność konsumpcji. *** Ostateczny upadek – kolejny powód do wysiłku. *** Gdy już się znajdziemy w wieczności, zwracajmy uwagę tylko na to, co najważniejsze: na drobiazgi.
W świecie bez religii, bez piekła i apokalipsy, nie dziwi wzrastająca ilość filmów przyrodniczych, szczególnie z życia drapieżników, prezentacja tych wszystkich sposobów zabijania i pożerania się, różnych strategii polowań. To współczesna eschatologia. *** Prawie przestałem już czytać innych, w samym sobie odkrywam wszystkie piekła i nieba. *** Homo sapiens, zwierzę, które napisało Biblię. *** Sposób na rozczarowanie? Rozczarowanie jako Idea.
11
Proces, w którym szybkość demitologizacji jest większa niż remitologizacji, nazywamy Europą.
12
Jednych przeraża Labirynt, innych Wstęga Möbiusa.
*** Co powiedziałby markiz de Sade na Śmierć Boga Nietzschego? – Widziałem! De Sade to dla Nietzschego bezpośredni świadek, swego rodzaju apostoł.
*** Troglodyta nie podzielił losu dinozaurów, przetrwał wszystkie epoki i cywilizacje, uodpornił się na wszelkie idee rozwoju, opanował w stopniu najwyższym technikę mimikry.
*** Pisanie jest niewątpliwie najbardziej zarozumiałą formą samotności.
*** Pisarstwo zabija myśl, lecz piszesz, bo coś musisz zrobić z myślą, która zabija ciebie.
*** Z całej Historii nie wypływa żadna nauka. I to jest jedyna nauka, która wypływa z Historii.
*** Sceptycyzm to próba honorowego odwrotu tuż po zdobyciu bram poznania.
*** Ten, kto oburza się na plagiat, nigdy świadomie nie tworzył. Albo cierpi na amnezję. *** Oryginalność myśliciela? Może jeden gest lub grymas należy wyłącznie do niego. Reszta to „filozofia”. *** Chcę żyć – to jedyny poważny argument za Życiem; inne już mnie nie przekonują. *** Każde rzeczywiste dociekanie to wędrówka, która zawsze kończy się tak samo: gwałtowną próbą powrotu. *** Świadomość musi być starsza od Materii, widać to po jej zmęczeniu sobą. *** Talent można zdobyć na dwa sposoby: rodząc się z nim lub umierając dla niego; jest to więc kwestia życia lub śmierci... *** Powrót Odysa jest najbardziej dydaktycznym elementem całej Odysei. Nie ma powrotów po takiej podróży. *** Fizjologia mojego mózgu: po każdej myśli z trudem przełykam ślinę.
*** Obcy język staje się naszym własnym, gdy odnajdujemy w nim swoje cierpienie. Nie można zostać na przykład Francuzem, nie stając się jednocześnie raz jeszcze człowiekiem. *** Wszystko już było. Dlaczego te słowa tak poruszają ? Bo są ukrytym proroctwem. *** Mój punkt oparcia? Równia pochyła. *** Olbrzymie odległości, oto i cała filozofia kosmosu; jak najdalej od Człowieka? *** Będąc w miarę uważnym obserwatorem historii, trudno nie dojść do wniosku, że wojna jest normalną formą stosunków międzyludzkich. *** Od księgi apokalipsy do komiksu – – najkrótsza historia literatury i cała jej filozofia. *** Marek Aureliusz, w tym samym stopniu co Kaligula, kompromituje cesarstwo. Rozum to słabość. *** Między potworem a maskotką, to gdzieś tutaj należy szukać miejsca pracy dla talentu filozofa, poety, twórcy.
To, co zgubił idealizm, wady ludzkie, odnajdzie ironia, ale zaakceptuje dopiero autoironia. *** Wyobraźmy sobie Adama w dwudziestym wieku: pierwszy człowiek w kosmosie i w... Oświęcimiu. *** Pogląd to pycha punktu widzenia. *** Człowiek postawił Bogu ultimatum: uwierzę, ale musisz zmartwychwstać; w tej bezczelnej transakcji zażądał całej stawki. Pod maską wiary ukrywa się absolutna niewiara. *** Chcę, tylko jedno słowo, a jednocześnie cały język, co ja mówię – cały świat. *** Chcieć to uczestniczyć w grze, której reguł ani nie dyktujemy, ani nawet nie znamy. *** Sposób markiza na szaleństwo, którego nie odkrył do końca Nietzsche: cały świat jako delirium. *** Od momentu, gdy zacząłem pisać, język stał się podstawowym źródłem mojego upokorzenia i wręcz upodlenia – mówi mi bez ogródek wszystko o człowieku: o mnie! *** W sumie raczej komiczne jest to, że walcząc o niewidzialne idee, zabijamy jak najbardziej realne istoty. *** Literatura, ta dziwna używka, też tworzy uzależnienie: od fikcji. *** Wszelkie bitwy powinniśmy toczyć nie w mundurach wojskowych, lecz w swoich zwykłych, codziennych ubraniach. Gwoli prawdy o wojnie. *** Myśl nie potrzebuje kosmetyki stylu, ona ma styl.
Myśleć o zagrożeniach to myśleć w ogóle. *** Mam wyostrzone zmysły; gdy słyszę: wzniosłość, mimowolnie wypatruję diabła. *** Pisarz, który miał ciekawe życie, kilka żon różnych ras, wiele miejsc zamieszkania, zajęć i wykonywanych zawodów, nie musi wcale być interesującym twórcą: on już się zrealizował, spotkało go wszystko. Gdy nastąpi przesyt, dozna pustki, może narodzić się na nowo: pisarza tworzy rozczarowanie. *** Antropologia współczesna, chcąc nie chcąc, znalazła się w prosektorium, by dokonać sekcji zwłok człowieka.
*** Idee umierają, karawana jedzie dalej. *** Ostatni mój ideał, którego bronię coraz mniej udolnie: ja sam. *** Czy samiec modliszki nie wygrał czasem całej stawki. Może nie warto żyć dłużej, niż trwa ekstaza? *** Gdy obserwuję dziecko w jednej z tych jego cudownych, bezpretensjonalnych póz i jednocześnie uświadamiam sobie, że „umożliwia”, że stoi za tym cały kosmos, uczuciu tkliwości towarzyszy przerażenie. *** Im więcej rozumiem, tym częściej zadaję sobie dziecinne pytanie: po co? *** Wieczność; mądrość i głupota tutaj podają sobie rękę. *** Czego potrzeba nam, by przetrwać? Tych kilku bezpiecznych oczywistości, do których sprowadziliśmy życie. *** Ćwiczę się w rezygnacji. Ale nadal nie jestem dość „szybki”.
13
Obłęd jest atakiem na istniejący układ i stan rzeczy, wariat to opozycjonista, zwolennik innej rzeczywistości.
Jak bardzo Nietzsche się mylił. Ale z jak wielką siłą: ten impet potężniejszy od prawdy...
*** Właśnie ud a j ę, że nie cierpię. To rodzaj mobilizacji, forma walki.
*** Większa część naszych błędów nie ma charakteru jednostkowego, lecz rodzinny, plemienny, gatunkowy. To błędy konieczne.
*** Zrozumieć buddyzm, stracić go.
14
*** Przeszłość i Przyszłość, te dwie wielkie Utopie.
*** Aby móc się odrodzić, powinniśmy mieć zagwarantowane, przynajmniej raz do roku, prawo do szaleństwa. To powinno być normalne święto państwowe lub religijne.
*** Śmierć jest jedynie interpretacją wszystkich faktów życia.
*** Straciłem ważną umiejętność dziecka, tak potrzebną mi dzisiaj: wyobrażania sobie, że nic nie istnieje – że świata n i e m a.
*** Kolejny brzydki uczynek mojego bliźniego, i znowu to poczucie dziwnej satysfakcji płynącej z potwierdzenia się starej prawdy.
*** Wojna; to idee walczą, ludzie tylko giną.
*** Historia to recydywa.
*** Wykluczeni zawsze jakoś mszczą się na społeczeństwie. Prędzej czy później znajdą swoich filozofów.
*** Polak zawsze miał odwagę rycerską i cywilną, nigdy metafizycznej i egzystencjonalnej.
*** Nie ojczyzn nam trzeba, a siły. Skąd ją brać? Z n a d rea l i zm u: z wszelkiego braku, nieistnienia źródeł, Nieustalonego. Z Pr zeb ud zen i a ! *** Potomność: nasze błędy jutro. *** Młodziutki prozaik zawsze niechcący popełnia poezję. *** Każdy kryzys miłości własnej jest tylko chwilowy. *** Europa – Atlantyda, która nie chce przejść do historii. *** Księga Hioba summa summarum rozczarowuje: kończy się happy endem.
*** Jednym z przewodników po mądrości jest... strach. *** Zanim potępisz, sprawdź... czy już nie potępiłeś. *** Talent można zastąpić siłą, nie piszą jedynie mało utalentowani albo słabi. *** Mordka jagnięcia, upolowanego, a następnie zabijanego i pożeranego przez niedźwiedzia; w jednym grymasie cierpienia przeskakuje nagle kilka szczebli rozwoju osobniczego i gatunkowego – stając się twarzą. *** Aforyzm – kamień przydrożny wrzucony do twojego ogródka. *** Każdy aforyzm pisałem przez całe życie. □
Kwiaty dla Tity Może zwierzęta, o które nie chce się zadbać, są metaforą społeczeństwa stojącego w miejscu, jak ja teraz stoję w Domu Kwiatów
Andrzej Ficowski ① Jest niedziela. Trzydziesta czwarta rocznica śmierci Tity. Jestem w Kuća Cveća – Domu Kwiatów. Świątynia kwiatów, niekiedy określana mianem „prezentowni”, jest pozbawiona ludzi i może z tego powodu całe miasto wydaje mi się wyludnione. Tego dnia jest deszczowo, ciemne niebo przygniata i rozkłada Belgrad na łopatki. Z perspektywy niewielkiego wzniesienia, gdzie się znajduję, miasta nie ma. Jestem nieświadomy wagi mojej niezapowiedzianej wizyty, sam, spoglądam na skromnego ochroniarza w czarnym, dwuczęściowym uniformie. Pan jest siwy i deszcz również jest siwy, a w Kuća Cveća jest duszno, jest jak w oranżerii, jak w tropikalnej enklawie otoczonej murami jakiegoś afrykańskiego miasta. Deszcz paruje, potęgując egzotyczne wrażenia. Wszędzie kwiaty. Sztuczne i prawdziwe. A w powietrzu unosi się woń niebezpiecznie podobna do tej, jaką można poczuć od starszych pań w Boże Ciało. W Kuća Cveća jestem sam na sam z czymś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Czuję się jak prezent. Po chwili już wiem, że jest to pojedynek jeden na jeden z wyobrażeniem przerastającym moją wyobraźnię. Teraz moje myśli pędzą szybciej niż strzały oddane w zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, szybciej niż wiatrak Nikoli Tesli napędzany owadami przytwierdzonymi klejem do śmigła, szybciej niż rytm tutejszego turbo-folku, podlewanego falami Dunaju. Pojedynek wyjątkowo nierówny, skazany z góry, jakby nie patrzeć, na porażkę. No bo jak tutaj się
zachować wobec człowieka, który nie wiadomo nawet, kiedy się urodził? Czy Tito przyszedł na świat piątego, szóstego czy dwunastego marca, pierwszego albo siódmego albo dwudziestego piątego maja roku 1892. Albo szóstego lutego, szóstego marca, siódmego lub dwudziestego piątego maja roku 1893, albo dwudziestego piątego maja Bóg wie jakiego roku. Wiem tylko tyle, że oficjalnych dat urodzin Tity jest piętnaście. Przed laty Marcin Żyła w swoim artykule opublikowanym na łamach Znaku wprowadził bardzo ciekawą klasyfikację odwiedzających belgradzki Dom Kwiatów. Odwiedzających obowiązuje nieformalna, czterostopniowa skala wtajemniczenia. Stopień pierwszy – słyszałem o Ticie; drugi – widziałem Titę; trzeci – poznałem Titę; wreszcie czwarty, ten najwyższy: walczyłem u boku Tity. Należę do osób z pierwszego kręgu wtajemniczenia. ② Dom Kwiatów znajduje się przy dziwnym, widmowym i prawie pozbawionym eksponatów Muzeum Historii Jugosławii, które jest sukcesorem dwóch poprzednich placówek mieszczących się przed laty w tym samym miejscu: Centrum Pamięci Tity oraz Muzeum Rewolucji Narodów Jugosławii i Mniejszości Etnicznych. Policjant pilnuje pustych ścian i wygląda na to, że historia kraju najwyraźniej wyjechała na wczasy. Jedynie sala ekspozycyjna modernizmu bałkańskiego z pierwszego piętra zdaje się bronić honoru tej świątyni sztuki. Jakieś kobiety siedzą na tle wielkiej mapy świata,
15
16
wydają mi się opuszczone, jakby ich mężowie wyjechali na wczasy. Zagaduję.
odnalazła się w tej nowej rzeczywistości – słyszę od pań.
– W Belgradzie na reprezentacyjnej ulicy miasta cygańskie dzieci śpią w nocy na kartonach w deszczu. Widziałem, było to z soboty na niedzielę – rzucam nieśmiało.
Po tych słowach wychodzę. Stoję na parkowym wzgórzu w reprezentacyjnej dzielnicy Dedinje, w niewielkim pawilonie zimowym zaprojektowanym przez Stjepana Kralja, który dla starzejącego się marszałka miał być równocześnie miejscem pracy i odpoczynku. W dłoniach trzymam wiązankę gerberów i rozmyślam o dniu pogrzebu twórcy Jugosławii. Widzę, jak trumna z ciałem przywódcy przyjeżdża do Belgradu specjalnym pociągiem ze Słowenii. Cofam się do 4 maja 1980 roku. Widzę zwłoki wystawione na widok publiczny w cieplarnianym ogrodzie. To „szczyt ludzkości” – depeszuje rządowa Agencja Tanjug. Siedemset tysięcy Jugosłowian, sto dwadzieścia siedem delegacji z państw całego świata oraz Margaret Thatcher, Leonid Breżniew, Indira Gandhi, Kim Ir Sen i Saddam Husajn żegnają Boga.
– Ciekawe, po co tu przyjechali, nikt ich nie prosił! – jedna z kobiet wzruszyła ramionami. Spostrzegłem, że siedzące wyglądały teraz jak sójki odlatujące za morze. – Cóż się dziwić – odparła miłym głosem druga kobieta. – U nas ludzie mieszkają całymi rodzinami w piwnicach. Zarabiamy bardzo mało, jest ogromny problem z pracą, w ogóle z dostaniem pracy i z utrzymaniem pracy. Padały kwoty sto, sto pięćdziesiąt euro zarobku miesięcznie. Ale takiego Belgradu nie poznałem. Nie widziałem ludzi mieszkających w piwnicach. Widziałem ceny w sklepach, które są porównywalne do cen w Polsce. Opowiadam paniom o kontrastach. Mówię, że nigdy nie widziałem miasta, w którym przejście dziesięciu metrów zmienia kompletnie optykę przechodnia. Opowiadam o dziwnym uczuciu ciągłego wkraczania w Belgradzie w jakby inne, nowe światy. Masz duże domy w centrum – mówię – wchodzisz w bramę, a tam rozwalająca się lepianka i domy powciskane między pięknie wyremontowane kamienice. To tak, jakby pałac jakiegoś magnata został wybudowany na wysypisku śmieci – tłumaczę. – Tutaj plany okazywały się zawsze brakiem planów. Część ludzi jest kompletnie niezaradna. Zwłaszcza starsza część Serbów nie
Do Kuća Cveća wchodzi się przez niewielki hall. Czerwony dywan prowadzi do skromnego grobowca z białego marmuru. Żadnego epitafium. Żadnej gwiazdy na grobie. Wokół same kwiaty. Nikt nie składa hołdu. Ciekawi mnie, co o najnowszej historii Serbii może powiedzieć ozdobiona medalami i naszywkami marszałkowska pierś. Brązowe naramienniki są z przodu spięte z resztą munduru dwudziestoma czterema srebrnymi przypinkami, które wyglądają jak muszelki porastające skały w Dubrowniku. To odznaki Sztafety Młodości – wielkiego biegu przecinającego całą Jugosławię, kończącego się co roku 25 maja, w dzień urodzin Tity na stadionie Jugosłowiańskiej Armii Ludowej w Belgradzie.
tu i na poprzedniej stronie: murale Belgradu
③
W maju 1990 roku wyprowadzono straż honorową i po raz ostatni włączono syreny kwadrans po piętnastej – o godzinie, kiedy umarł Tito. Już wtedy narody Jugosławii rozpoczęły przygotowania do wojny o swoją wielkość i wolność, a mauzoleum zamknięto na cztery spusty. Pamięć o polityku, który bardziej od demokratycznej opozycji obawiał się nacjonalistów, a podziały etniczne chciał likwidować za pomocą swojego strategicznego konceptu „braterstwa i jedności”, stała się zagrożeniem dla narodowców przejmujących w tym czasie ster władzy w Belgradzie. W mauzoleum odczuwam właśnie coś z tej atmosfery: osowiałej, dusznej, niecierpliwej, a sennej. Serbia dzisiaj jest malutka jak łupina orzecha, bez dostępu do morza, poharatana wewnętrznie i zewnętrznie, szukająca powiewu świeżego powietrza.
Po śmierci Tity Dom Kwiatów odwiedziło prawie 20 milionów ludzi. Marszałek zmarł w Lublanie. Tory, po których jechał pociąg wiozący trumnę z jego ciałem, zalała rzeka łez, większa niż tegoroczna powódź. Jeszcze kilka lat później dzień odejścia największego syna jugosłowiańskich narodów w godzinie jego śmierci czczono syreną, w szkołach przerywano lekcje. Po latach to uczucie straty uformowało w umysłach bałkańskich tęsknotę nazwaną „jugonostalgią”, o czym opowiem za chwilę.
Zrozumie tę atmosferę ten, kto stanie w Domu Kwiatów przed demonicznym boliwijskim rytualnym strojem karnawałowym z maską z rogami kozła, otrzymanym od kogoś ważnego z Ameryki Południowej. Głód egzotyki, przygoda i znak firmowy legendarnej szarmanckości i wrażenia, jakie Tito robił na współrozmówcach i oczywiście na kobietach, o czym opowiedział mi już dobre kilka miesięcy po powrocie z Belgradu Krzysztof Kordzik, mający przyjemność rozmowy z Latinką Perović, byłą sekretarz Związku Komunistów Serbii, odsuniętą od władzy w roku 1972, wspominającą o tym rysie osobowości Tity. Pomyślałem, że musiał być w dobrych relacjach z wieloma wpływowymi osobami, skoro otrzymywał takie stroje.
Losy jego pośmiertnej kariery świetnie oddaje chorwacki film pod znamiennym tytułem Duch marszałka Tity Vinko Brešana. W wizji artysty społeczność małej chorwackiej wyspy tęskni za karykaturalnie uporządkowanym i przewidywalnym światem ery Tity. Akcja filmu rozgrywa się współcześnie, na niewielkiej chorwackiej wyspie. A od czasu wojen bałkańskich w latach 90. życie mieszkańców wyspy stało się bardzo trudne. Miejscowy burmistrz, Luka, który rządzi całą wyspą, intensywnie szuka sposobu na zarobienie jakichś pieniędzy. Jest on jednocześnie właścicielem jedynego, zrujnowanego, pustego hotelu i jedynego baru dla miejscowych. Wszystko jednak ulega zmianie, gdy duch marszałka Tity pojawia się na pogrzebie jednego z byłych partyzantów. To tyle, w skrócie, o samym filmie. W tym miejscu należy dodać, że bez partyzantów Tito nigdy nie wspiąłby się tak wysoko. Partyzantom zawdzięcza, w politycznym sensie, bardzo wiele. Nieprzypadkowo założył partyzancki klub w Belgradzie. Partizan stał
17
18
się kołem zamachowym w kreowaniu kultu jednostki. To dzięki partyzantom na stadionach wprowadzono obowiązkowe wiwaty na cześć Tity, dzięki partyzantom dziesiątki tysięcy ludzi w rytm jakiegoś bałkańskiego obrzędu śpiewało, tańczyło i wykonywało akrobacje na cześć dyktatora. Na stadionach odsłania się potężne posągi Tity, przy reflektorach wzlatuje pod niebiosa Bóg z Belgradu, nadludzkiej wielkości, niczym nieosiągalny maszt nad społeczeństwem, ogarnia sobą wszystko i wszystkich. Kończy się na tym, że lokalny konkurent do dzierżenia palmy pierwszeństwa na futbolowej mapie Belgradu, kibice Crvenej Zvezdy, określają grających w czarnych koszulach piłkarzy Partizana Grabarzami. Zatem stoję pośród kwiatów, wgapiony w prezenty otrzymane od wielbicieli, poddanych i dyplomatów całego świata, stoję między tymi wszystkimi buławami, pocztówkami, strojami, maskami i nie chce mi się wierzyć, że jestem otoczony milionem marszałkowskich gadżetów, wśród gablot, sam jakby za szkłem, wśród prezentów. Niedostępny pchli targ. Nic do kupienia, tylko oglądanie. Ekskluzywna giełda staroci. Kościół próżności. Gdy sam poczułem się jak prezent, wyszedłem na miasto. ④ Sam Belgrad sprawił na mnie wrażenie wychudzonej pszczółki Mai na jednej z witryn sklepowych – zamrożonej w geście sprzed lat – jak mała rybka dusząca się w akwarium. Stolica Serbii była czterdzieści trzy razy burzona. Dzisiaj jest jak palimpsest. Warstwy miasta nakładają się na siebie, to miasto przesuwające się
w czasie, to ruchoma szerokość geograficzna. Raz jest to podróż wstecz, w pogoni za sentymentem, kiedy indziej droga w nowoczesność. To, co widzę, trudno nazwać. Miasto realne, które widzę, funkcjonuje obok miasta fantomatycznego. Frapuje mnie kult przeszłości, to zawieszenie w czasie, trochę właśnie jak rzeczona pszczółka Maja, która wpadła we własne sidła i nie potrafi już dalej pofrunąć. Zauważyłem, że w tym zjawisku kluczowa jest właśnie postać Tity, który chyba swoimi rządami rozregulował poczucie realności społeczeństwa zawieszonego na niebyłych latach do tego stopnia, że nadal, nieformalnie, miastu patronuje. W Belgradzie jest coś, co można nazwać tożsamością hybrydową. O ile cudownie oświetlony jest w nocy, powiem nawet, że w nocy jest jaśniejszy niż w dzień, a potężne kopuły cerkwi wyglądają jak iluminowane babki z piasku, będąc świetnym drogowskazem w trakcie nocnych wędrówek po labiryntach ulic, to w dzień miasto jakby tęskni za starymi czasami, nerwowo wibruje i najwyraźniej, może wkurwione, zatapia się w szarych pejzażach. Przez pierwszych kilka dni pobytu w Belgradzie narzekałem na ten fascynujący zresztą miejski zawijaniec, który wydawał mi się nie do ogarnięcia. Po wylądowaniu na belgradzkim lotnisku Nikoli Tesli miałem przeświadczenie, że przez najbliższy tydzień przyjdzie mi grać na instrumencie, którego nie znam. W głowie snuły mi się jeszcze mazurki Chopina, a teraz nagła zmiana rytmu i niespodziewana wycieczka do tyłu – bo miałem wrażenie, kiedy już wylądowaliśmy i poszliśmy na pierwszy spacer, że jestem w Polsce z początku lat 90. Przed laty,
tu i na poprzedniej stronie: Muzeum Historii Jugosławii
w sensie estetycznym, wyglądała podobnie. Ale wracając do Serbii, odniosłem wrażenie, że Serbowie już trochę nie wierzą, że cokolwiek może się zmienić, że nie mają pomysłu na to, jak wyjść z traum wojennych. Belgradzkie zoo jest zresztą świetną metaforą takiego trochę ciasnego, nie zawsze humanitarnego kraju. Bo kto w Polsce 20 lat temu przejmował się zwierzętami, prawami zwierząt? A właśnie zwierzęta belgradzkiego zoo barbarzyńsko egzystują w maleńkich klatkach i są apatyczne. Może zwierzęta, o które nie chce się zadbać, są metaforą społeczeństwa stojącego w miejscu, jak ja teraz stoję w Domu Kwiatów. Jest szaro; że czas się zatrzymał, też wiem; że nikt o ten pędzący do przodu czas nie dba – to już zobaczyłem. Dzisiaj w Europie ma być kolorowo, a w Belgradzie bywa naprawdę blado. Być może właśnie tęsknota za dawną Jugosławią każe utrwalać w pejzażu miasta, w makijażu arterii, w detalach witryn sklepowych obrazy przeszłości jakby w innych barwach, mniej jaskrawych, bardziej wyciszonych. Jednak w samym Belgradzie nie zauważyłem przejawów reinkarnacji wizerunku Tity, chociaż wiem, że w krajach byłej Jugosławii codziennie ożywiany jest w postaci wizerunków na kapslach, proporcach, koszulkach, zegarkach i na ciałach jako tatuaże. Reinkarnacja jednak więcej mówi o żywych niż o umarłych. W Belgradzie nie zauważyłem ani jednego pomnika Tity. Więcej, w centrum Belgradu nie ma również ani jednej ulicy poświęconej jego imieniu. O ambiwalentnym stosunku Serbów
do marszałka świadczy za to osiem ulic na obrzeżach i przedmieściach Belgradu, nazwanych jego imieniem. Jest to dość symboliczne – tak jakby centrum i salon miasta wyparł tę pamięć, jakby oficjalna linia pamięci o twórcy Jugosławii była wstydliwa, jakby główny deptak miasta, urzędy i mieszkańcy nie chcieli słyszeć o największym politycznym globtroterze XX wieku. Ten niedobór i brak pozwalają raczej przypuszczać, że Tito został przez władze miasta poniekąd zdegradowany do tych ośmiu ulic. Natomiast wystarczy pojechać do nie tak bardzo oddalonego od Belgradu chorwackiego Zagrzebia, gdzie w centrum miasta przy Teatrze Narodowym znajduje się plac Marszałka Tity. W Macedonii ślady po nim są widoczne na każdym kroku – nie zmieniono nazw ulic czy szkół, stawia się nowe pomniki. Jaskinie Tity znajdują się na chorwackiej wyspie Vis i jest to miejsce, gdzie w 1944 roku znajdowała się siedziba sztabu generalnego jego partyzantki. Ale duch Josipa Broza krąży nad wieloma miejscami, tylko nie w Belgradzie. Jest Caffe Tito w bośniackim Sarajewie, jest Kafe Broz w macedońskim Skopje, kawiarnia Tito w chorwackim Umagu. A mieszkańcy stolicy Serbii muszą zadowolić się możliwością przejazdu jego słynnym niebieskim pociągiem czy salonem fryzjerskim, w którym można sobie zażyczyć uczesanie à la Jovanka, gdyż żona Tity miała przez wiele lat charakterystyczną fryzurę. ⑤ Staram się zrozumieć tęsknotę Serbów za miękką kulturą dobrobytu zachodniego i granie
19
20
na nosie pierwszym sekretarzom radzieckiej partii. To wszystko musiało imponować ludziom, którzy mieli dostęp do morza, czuli powiew wiatru, czuli wolność, obce smaki i zapachy. Liczne zagraniczne podróże ich szefa były wyrazem tego stanu ducha. A teraz Serbia raczej idzie pod prąd europejskim pomysłom demokratycznych rozwiązań i kraj najwyraźniej wpada w strefę wpływów Rosji, co widać na stadionie Zvezdy, której sponsorem tytularnym jest Gazprom. Wydaje się, że wartości „humanitarne” zastąpiła koszmarna mieszanka populizmu z nacjonalizmem etnicznym wzbogaconym o religię narodową w futbolowym sosie, co wspaniale pokazują nam szablony i malunki widoczne na wielu belgradzkich murach i frontonach kamienic. Co ciekawe, epoka marszałka Tity nigdy nie została w pełni rozliczona. Owszem, chorwaccy i słoweńscy historycy opisali zbrodnie jego partyzantów na politycznych przeciwnikach końca II wojny światowej czy tłamszenie swobód narodowych i obywatelskich przez komunistyczne eksperymenty ekonomiczne znane jako „praca uspołeczniona”.
Belgrad: Kuća Cveća (z lewej), cmentarz Zemun (z prawej)
Miałem jednak wrażenie, że właśnie fala tego typu „jugonostalgii” podlewa głowy mieszkańców Belgradu. Tęsknią za czymś, co jest mitem. A tęsknota za wyidealizowanym czasem pokoju sprzed krwawych wojen bałkańskich z lat 90., które doprowadziły do zubożenia społeczeństwa, traktowana jest niejako w zastępstwie jako właśnie mityczny czas dobrobytu. To trochę tak jak z Polakami, którzy irracjonalnie tęsknią za czasami szynki i cukierków Edwarda Gierka.
Lecąc do Wrocławia z Monachium, w trakcie przesiadki na lotnisku imienia Franza Josefa, zastanawiałem się, dlaczego Tito w Belgradzie nie jest kochany. Tego oczywiście nie wiem i o racjonalne argumenty tutaj się nie pokuszę. Jednak analizując kult Josipa Broza Tity, warto pamiętać, że ideologia komunistyczna w Jugosławii stanowiła fundament i rację istnienia federacji i jako taka miała odgrywać rolę systemu jednoczącego narody i grupy współtworzące nowe państwo.
⑥ Aurę kameleona wodza Jugosławii najlepiej ujął w jednym zdaniu Richard Burton, grający przed laty rolę marszałka w Piątej ofensywie. Powiedział coś takiego: – To moja najgorsza rola. Proszę zrozumieć: wyjątkowo trudno jest grać innego aktora. Dzisiaj Tito jest inaczej postrzegany w poszczególnych państwach, a nawet w poszczególnych środowiskach intelektualnych, co z kolei przekłada się na poglądy szerszych grup społecznych. Na pewno ciekawostką jest fakt, że Tito nie mówił czystym serbskim, co też przyczyniło się do kilku teorii spiskowych dotyczących jego pochodzenia. Spekulowano nawet, że był rosyjskim agentem bądź pochodził z Polski. Być może z tego powodu do końca życia naleciałości chorwackie były słyszalne wyraźnie, a nieobecność marszałka w przestrzeni publicznej dzisiejszego Belgradu jest powiązana z niechęcią środowisk serbskich nacjonalistów, gdyż postrzegany jest jako Chorwat.
Belgrad: witryna w centum miasta
Rozumiem, że ludzie mogli go za to kochać, ale już mniej rozumiem, gdy zapominają o ofiarach. Na przykład wystawa Politicka represija u Srbiji w Muzeum Historycznym pokazuje, jaką cenę zapłacono za mistyczny kult jednostki i za bycie obywatelem przyszłej Jugosławii. Zapominają też o czystkach stalinowskich w Związku Radzieckim, gdy przyszły marszałek walczył o przywództwo w KPJ, czego ceną było rozstrzelanie tysięcy niewinnych komunistów. Niewykluczone, że kategorie religijne są kluczem uchylającym rąbek tajemnicy tych zmiennych uczuć wobec marszałka. Znawcy tematu mówią o mistycznych i prehistorycznych korzeniach kultu Tity i uwznioślony przez propagandę wizerunek odczytują jako odpowiednik osadzonej w przedchrześcijańskich pokładach kultury ludowej tradycji „bóstwa naczelnego”. Bardzo ciekawie o tym zjawisku pisze Magdalena Bogusławska w pracy Titofania. Formy obecności symbolicznej Josipa Broza Tity, ukazując powojenną zsakralizowaną sylwetkę dyktatora jako herosa podlegającego znaczącym przeobrażeniom założonego przez aparat propagandy programu mitologicznego. Czytamy: Jego osią jest dialektyczna relacja pomiędzy tym, co boskie, a tym, co ludzkie w publicznym wizerunku Marszałka. Z jednej strony zostaje on ubóstwiony, z drugiej boskość ta jest w różny sposób konfrontowana ze sferą indywidualną, prywatną, a nawet osobistą życia Tity
– identyfikowaną jako element ludzki. Ta wpisana w strategie wizerunkowe dychotomia przywodzi na myśl (bliski mieszkańcom Jugosławii) model biblijny wraz z kluczowym podziałem na Stary i Nowy Testament oraz rozróżnieniem dwóch typów boskości, reprezentowanych odpowiednio przez starotestamentowego Jahwe oraz ewangelicznego bohatera – Boga-Człowieka... Temu służyły wszelkiego rodzaju ceremonie państwowe i publiczne obrzędy. To proklamowane przez Broza w miejsce własnych urodzin ogólnopaństwowe święto, z rytuałem sztafety jako kulminacyjnym punktem uroczystości, dobrze wpisywało się w mit początków poprzez afirmację młodości, witalizmu, nowego ładu. Takie rozpoznanie terenu mniej więcej zgadza się z tym, co zobaczyłem w Domu Kwiatów. Gdy do tego dodam dość wątłe doświadczenie Serbii w sensie nowoczesnego państwa, którego patron – niepokonany, wszechmocny, nieśmiertelny „bóg” Titosłowian – toruje późniejsze dojście do władzy Miloševica, to faktycznie wychodzi, że Serbowie musieli zostać na długie lata uśpieni ideologią titologii stosowanej, dzięki której po latach obudzono ponownie demony wojny. Skutki imitacji nowoczesności i zbudowania tożsamości kraju na micie, unoszą się w tropikalnym i parnym powietrzu Kuća Cveća. Wiem, że dla każdego przybysza z innej krainy wizyta w tym miejscu wydaje się obowiązkową lekcją historii i światełkiem w tunelu do zrozumienia tego niemal religijnego kultu człowieka mającego dużo krwi na rękach. □ Zdjęcia: Andrzej Ficowski
21
To nie jest białe miasto Belgrad odżywa i odradza się, chociaż współzawodniczy z tym szarość domów i potężne bezrobocie. Kilka lat temu głośne na całą Europę stało się nocne życie serbskiej stolicy. Czy to odreagowanie lat dyktatury i wojen?
Marcin Czerwiński / mar czer 22
Belgrad zaczął się, jeszcze zanim w ogóle do niego dotarłem. Na Okęciu spotkaliśmy Daniela, młodego Serba, który pracuje we Wrocławiu. Daniel zna polski i kiedy przypadkiem usłyszał, że z aprobatą mówię do swoich współpasażerów o wolnym Kosowie, poczuł się dotknięty. Później słyszałem wielokrotnie od moich rozmówców: Nie tylko Serbowie ponoszą winę za tę wojnę. Ale którą wojnę mają na myśli? Czy ostatnią, z końca lat 90., toczącą się na terenie Kosowa, a potem już przy udziale NATO – w Serbii? Czy którąś z dwóch poprzednich? Ze Słowenią i Chorwacją, która przewaliła się w 1991 roku i pochłonęła 20 tysięcy ofiar, czy też chyba najstraszliwszą z nich wojnę w Bośni w połowie dekady, podczas której – jak można przeczytać w sieci – ludobójstwa dopuszczały się wszystkie strony konfliktu? Te kolejne wojny pustoszyły Bałkany przez prawie całą dekadę lat 90. Media w Polsce przynosiły złowieszcze informacje o miejscach, w których to właśnie Serbowie dokonywali czystek etnicznych. Do historii przeszła Srebrenica w Bośni. Inne, długotrwale oblężone, jak chorwackie Sarajewo czy Dubrownik, stały się symbolami tych wojen. Daniel jeszcze na warszawskim lotnisku pokazywał na laptopie zdjęcia z natowskich bombardowań Belgradu. Jedno z nich, zrobione wieczorem, wyglądało, jakby turysta dokumentował pokaz sztucznych ogni. Pozornie wyglądające na fajerwerki, były to wystrzały oświetlające miasto. Był wtedy dzieckiem, ale trauma musiała w nim pozostać. Przecież od tamtej pory minęło już piętnaście lat.
Minęło piętnaście lat, a jednak ślady bombardowań wciąż można znaleźć. Kiedy jechaliśmy autokarem z lotniska im. Tesli (tak, tego Tesli, który tym bardziej dziś jest dumą narodową Serbów) do centrum miasta, nie dało się nie zauważyć monumentalnych ruin Ministerstwa Obrony Narodowej. Zbombardowane budynki stoją w samym śródmieściu, przy jednej z głównych arterii stolicy, Kneza Miloša. Złowieszczo piętrzą się z obu stron szerokiego skrzyżowania z Nemanijną. W całym Belgradzie śladów nalotów jest znacznie więcej, choć w tak wielkim mieście zdają się poukrywane – wśród nich najsłynniejszy, częściowo zburzony wieżowiec telewizji, w którym zginęło kilkanaście osób. Trochę więcej trudu kosztuje mnie obejrzenie położonych nieco dalej na zachód budynków policji, ponieważ wypalony gmach od strony ulicy w całości został zasłonięty olbrzymimi banerami. Muszę wejść do klatki schodowej sąsiedniej kamienicy, by z górnych pięter sfotografować dziedziniec z zawalonymi betonowymi stropami. Oczywiście wiele zdjęć znajdziemy w sieci, wystarczy wejść na mapę serbskiej stolicy i tam co któreś z nich ukaże nam zbombardowane budynki. Kiedy jednak człowiek staje na miejscu, fizycznie przed zawalonym gmachem, wrażenie jest nieporównywalne. Według części źródeł, podczas natowskich bombardowań na Serbię zginęło około dwóch tysięcy osób, a trwające prawie trzy miesiące naloty spowodowały straty w wysokości kilkudziesięciu miliardów dolarów. Trudno się dziwić, że nawet dzisiaj zdecydowana większość społeczeństwa serbskiego jest przeciwna
wejściu do Unii. Na szczęście Belgrad powoli odżywa i się odradza. W 2009 został nawet ogłoszony najlepszym na świecie miastem do imprezowania i dla nocnego życia. Ale może właśnie w tym rzecz: potężna potrzeba zapomnienia o ponurej dekadzie lat 90., wojnach, czystkach etnicznych i bombardowaniach. Szał bałkańskiej zabawy jako powojenna odpowiedź. Taka sama potrzeba zapomnienia o okrucieństwie i śmierci, jak w Paryżu i Berlinie po I wojnie światowej. I rzeczywiście knajpy potrafią tu robić wrażenie, jeśli trafimy w odpowiednie miejsce – to takich wyrafinowanych lokali nie spotkamy w Polsce. Słowo „Belgrad” znaczy tyle, co „białe miasto”. Białe są ogromne sobory i białe są pałace – siedziby władz państwa albo najważniejsze urzędy. A jednak kiedy wjeżdżasz do Belgradu, wrażenie jest całkiem inne. Obejmuje cię prawie wszechogarniająca, ponura szarość. Droga z lotniska wiedzie przez Nowy Belgrad – dzielnicę betonowych bloków jeszcze z lat 80., brudny kolor betonu wita więc każdego przyjezdnego. Potem przejeżdżasz przez most i otwiera się panorama drugiego brzegu Sawy. Piętrzące się na wzgórzach nieremontowane, szare kamienice i architektura przemysłowa jeszcze bardziej potęgują to wrażenie; trakcje kolejowe, zapyziały dworzec, tramwaje sprzed kilku dekad, pordzewiałe, czarne od brudu budynki fabryk. Wygląda to tak, jakby w serbskiej stolicy prawie nie remontowało się domów, być może to kwestia problemów finansowych. Dwie dekady temu identycznie wyglądała Polska, jednak zwłaszcza ostatnie dziesięć lat zmieniło nasze miasta nie do poznania, pyszniące się kolorami styropianowych elewacji. A Belgrad nie, wciąż pozostaje ponuroszary. Tak jakby w tej szarości tkwiła jakaś szlachetność, broniąca fasady starych kamienic i modernistycznych bloków przed inwazją tęczowych kolorów. Pamiętam, ile oporów pastelowe kolory budziły w Polsce. A zatem w Belgradzie niezwyciężony króluje brunatny odcień smutku.
od góry: Nowy Belgrad; zbombardowany budynek policji; szare śródmieście
Bo miasto ma też swoją świetność za sobą. Wszystko, co najbardziej potężne i widowiskowe, powstało tu za czasów Jugosławii i za Tity. No, może poza mostem nad Adą Ciganliją, wspartym na olbrzymim, pojedynczym pylonie, który zbudowano w 2011 i który uważa się za nowy, pokojowy symbol miasta. Zresztą biznesowe kwartały miasta też zaczynają się rozwijać. Ale za Tity, jak w Polsce Ludowej za poszczególnych sekretarzy partii, powstawały
23
24
całe nowe dzielnice. Novi Beograd na przykład to obejmujące wiele hektarów blokowisko, a szerzej: dzielnica budowana od podstaw od późnych lat 40. Dzisiaj na 40 kilometrach kwadratowych mieszka tu ok. 200 tysięcy ludzi. Modernistyczne wieżowce przypominają czasami fantastyczne kształty i nierówności Dolomitów. Zamiast do minimalistycznych rozwiązań funkcjonalizmu – bliżej im chyba do budowli-rzeźb, jak barcelońska Sagrada Familia. Mogłyby stanowić fantastyczną scenografię do filmu cyberpunkowego. Owszem, budowano je od jednej sztancy, więc tworzą wielohektarowe, powtarzalne kompozycje, z lotu ptaka przypominające osiedla termitów. A jednak architektonicznie o niebo wyprzedzają polską wielką płytę. Bardzo trudno jest znaleźć u nas równie genialną architekturę modernizmu – na myśl przychodzi chyba tylko kompleks punktowców na wrocławskim placu Grunwaldzkim. Ale Novi Beograd i tak nie ma porównania: to połacie betonowych stalagmitów aż po horyzont. A więc jedno z pierwszych wrażeń: tu czas zatrzymał się w latach 80., poprzetykany salonami zachodnich marek, niezmierną elegancją kawiarni, drogimi sklepami. I co ciekawe, o każdej porze dnia i nocy możesz w centrum kupić gazety w pootwieranych na oścież budkach, takich jakby naszych kioskach Ruchu, ale znacznie bardziej przyjaznych klientowi, z gazetami na zewnątrz. Takie budki spotyka się na Zachodzie: w Paryżu, Mediolanie czy Frankfurcie. Na przykład nie możesz spać i o pierwszej w nocy robisz rundkę na którąś z głównych ulic metropolii, by kupić „Politikę”, najważniejszy serbski dziennik. W tym sensie Belgrad jest zachodni. W tym sensie Warszawa jest wschodnia; Polakom zostają tylko stacje benzynowe i „Żabki”. Jak wyglądają? Niewielu jest pięknych ludzi. Jak mówi Biserka Rajcić, nasza przemiła przewodniczka w trakcie kilku popołudni tu w Belgradzie, a także wspaniała tłumaczka i promotorka polskiej literatury – najpiękniejsi są Czarnogórcy. A w żyłach Serbów płynie krew turecka, co nie dziwi, zważywszy na to, że kraj przez ponad trzy i pół wieku pozostawał pod kontrolą Imperium Osmańskiego. Wyobraźmy sobie: to trzy razy dłużej niż nasze zabory. Mieszkańcy serbskiej stolicy też wyglądają, jakby czas się zatrzymał w latach 80. Wytarte dżinsy, czasem wielkie koafiury. Inna sprawa, że akurat tamta dekada pozostaje na
modowym topie. Ale nie miałem takiego wrażenia, patrząc na zwykłych przechodniów. Co jakiś czas zjawia się piękna kobieta o regularnych rysach, ale jakby wyjęta z lat 80. W żakiecie i z subtelną chustką na ramionach, lakierem na paznokciach, o rozpuszczonych włosach synogarlicy, pachnąca w wyrafinowany sposób. Te kobiety dobrze pamiętają świetność Jugosławii, mają ją w genach. Mężczyźni to typ bałkański: czarnowłosi, zarośnięci, raczej kultura macho, nie zwracają uwagi na ubiór. Popularne są stroje moro i cała ta moda z demobilu, czasem nawet u skąpo odzianych dziewczyn. W takich przypadkach pierwsze, co przychodzi do głowy, to myśl o przeszłości nieodległej wojny. Przypominam sobie, że we Francji po wielkiej rewolucji organizowano przyjęcia i bale, na których fingowano stroje i fryzury ofiar gilotyny, odkryte szyje, krótko ścięte włosy. Na turystycznej ulicy Skadarlija w samym centrum do licznych restauracji zapraszają dziewczyny w kurtkach wojskowych i furażerkach, poza tym mają gołe nogi w wysokich wojskowych butach. Na pewno panuje nastrój beznadziei i zastoju. Jak mówi jeden z moich rozmówców, bezrobocie sięga 50 procent, w takiej sytuacji można siedzieć i pić piwo w którejś z wielu miejscowych knajpek, ale co poza tym? Na co innego starczy ci pieniędzy? Gdy jednak wejdziesz głębiej w miasto, odkrywasz silniejsze życie, podskórne, odkrywasz impulsy krytyki i niezgody na to, co jest. Jak wszędzie – we wszystkich miastach na świecie – żyje street art. Jak wszędzie, młodzi Serbowie bazgrolą graffiti. Przy Maršala Birjuzova rzucał się w oczy duży napis: „Belgrad czeka na swojego Titę”. Więc nostalgia za Titą. Jak to możliwe, że w kraju po takich tragicznych przejściach i o tak dramatycznej historii (Biserka wspomina, że samo miasto burzono kilkadziesiąt razy) wciąż trwa pamięć o dyktatorze? Któregoś popołudnia jedziemy do mauzoleum Josipa Broza Tity. Wyobrażacie sobie w Polsce mauzoleum Bieruta, Gomułki albo Gierka? Naturalnie różnica jest znacząca: to Tito spajał poszczególne narody w państwie Jugo, to za niego panował tu dobrobyt, no i w końcu rządził jak monarcha prawie czterdzieści lat – w Polsce rzecz nie do pomyślenia. Wystarczyło, że umarł w 1980, by zaledwie po jedenastu latach wszystko zaczęło się rozpadać. Mówi się nawet, że rozpad zaczął się już wraz z jego śmiercią, a dopiero w 1991 znalazł formalne ramy w oderwaniu się Słowenii i Chorwacji. Dalszy ciąg znamy.
Zatem jesteśmy w mauzoleum Tity. Biały marmur skrywa szczątki dyktatora oraz jego ostatniej małżonki, Jovanki Broz. Mnóstwo kwiatów. Skojarzenia z Koreą Północną. Na ścianie potężny fotogram, przedstawiający przywódców Trzeciego Świata, których prezydent Jugosławii próbował zjednoczyć pod swoimi auspicjami. To faktycznie potężna robota, bo Tito budował tę koalicję alternatywnie do planów Związku Radzieckiego, a z drugiej strony – państw Zachodu. Ale pytam o nostalgię za dyktatorem, bo równocześnie Tito nie przebierał w środkach, by utrzymać się u władzy i by utrzymać socjalistyczną federację. Biserka opowiada nam o strasznych obozach koncentracyjnych, które powstały w Belgradzie po wojnie. No to dlaczego go kochano? Czy jedyną odpowiedzią będzie słowo-klucz: charyzma? Przyjrzyjmy się któremuś z detali. Na ścianach mauzoleum wisi niezliczona ilość pałeczek, których używa się w biegach sztafetowych. Co one tu robią? Otóż w czasach socjalistycznych organizowano sztafety, których finał odbierał sam marszałek-prezydent. Wyglądało to tak, że przez cały wielki bałkański kraj biegła młodzież, przekazując sobie pałeczkę, a ostatni zawodnik dobiegał do dyktatora, na zdjęciach widzimy, że działo się to najczęściej na stadionie. Biserka mówi, że musiały w tym uczestniczyć szkoły, pamięta, że sama biegła przynajmniej raz w takiej sztafecie. Ostatni zawodnik dociera zatem do Tity, ukochanego przywódcy, i wręcza mu pałeczkę sztafety. Musiał to być zapewne bardzo starannie dobrany zawodnik – pod względem ideologicznym oczywiście – nic nie mogło być nieprzewidywalne w państwie socjalistycznym. Musi to być zapewne członek socjalistycznej organizacji młodzieży albo może sportowiec – członek partii. Na niższych szczeblach sztafety biegnie natomiast cały naród. Na niezwykłych fotografiach widzimy, że nawet wiejskie dzieci z górskich wiosek biegną w strojach ludowych. Cały naród kocha Titę.
od góry: synagoga przy ulicy Maršala Birjuzova; mural na ścianie Inex Filmu; pałeczki sztafetowe w Domu Kwiatów – mauzoleum Tity
Pałeczki sztafetowe też są niezwykłe. Kolekcja w mauzoleum robi wrażenie. Każda pałeczka inna – każda projektowana przez innego artystę. Jest wśród nich także taka, która pasuje do czasów zimnej wojny: ma kształt pocisku rakietowego albo, gdyby inaczej go zinterpretować, rakiety kosmicznej. Przychodzi mi na myśl, że cały Belgrad jest taką rakietą kosmiczną, która już nigdzie nie poleci, trochę zardzewiałą i nostalgicznie świadczącą o niebywałej potędze Jugo. □ Zdjęcia: Marcin Czerwiński
25
W poszukiwaniu gibany Legendarne kafany, wszechobecna muzyka, roztańczone barki przy brzegach Sawy, party 24 h na dobę – nocne życie Belgradu w praktyce (autora)
Piotr Czerniawski 26
Wszyscy zachwalali nam Belgrad jako miasto, które nigdy nie zasypia, imprezową stolicę Europy, pełną całodobowych miejscówek. Wychodzisz z hostelu o dowolnej godzinie, skręcasz za róg i trafiasz na bibę, która przechodzi do legendy. Znudzi cię minimal techno? Skaczesz dwa metry dalej i rzucasz się w bałkańskie pogo przy turbofolku. Nie masz dość? Idziesz nad rzekę, na barki, tam melanże kończą się w południe. Piwo Złoty Jeleń, rakija, MDMA i zapominasz o dacie wylotu. Nie mieliśmy zamiaru zanadto szaleć, ale wieczory zapowiadały się naprawdę nieźle. Pierwszego dnia ruszyliśmy w miasto z prostym planem – rozejrzeć się, zjeść i napić. I tylko pierwsza część planu poszła dobrze. Szliśmy, rzecz jasna, bardzo powoli, obfotografowując wszystko, co się tylko dało. Pierwszy tramwaj, pierwszy trolejbus, pierwsza piekarnia, pierwszy pomnik i pierwsza cerkiew, bulwar Kralja Aleksandra wydawał się nie mieć końca. Mamieni przez przewodniki znaleźliśmy w końcu Skadarliję. Tę czterystumetrową uliczkę mieli zaludniać artyści i lokalna bohema, miały tam też być najlepsze restauracje w regionie, jadali tam Hendrix, George H.W. Bush, Tito, król Juan Carlos i Hitchcock, który dla serbskiej kuchni porzucił dietę. Artystów nie znaleźliśmy, bohema się pochowała. Przeciskaliśmy się wąskim korytarzem między ogródkami knajp pełnych niemieckich turystów, z menu skrojonym pod niemieckiego turystę. Spoceni muzykanci poprzebierani za postacie z filmów Kusturicy grali smętne, pozbawione kopa melodie. Niemiecki turysta jest jak latarnia morska, ostrzegająca przed
wjebaniem się na skały. Cała wstecz, pora ewakuować się ze skansenu. Uratował nas bazar i budki z jedzeniem, pljeskavica w wielkiej bułce była jak strzał z protein, przywracający do pionu. Rozglądałem się za jakimś miłym miejscem, w którym można by było zatankować piwo i rakiję, ale okolica była pusta. Był w miarę wczesny wieczór, rozpoczynał się weekend, ale centrum niczym specjalnym nie tętniło. Rzędy kamienic, pozamykane kafany, budki z żarciem, pizzerie, McDonaldsy i lokalne wersje McDonaldsów z brudnymi ogródkami, plastikowymi krzesłami i browarem w kubkach. Przeszliśmy z pół kilometra, coraz bardziej zmęczeni. Plac Republiki bezludny. Zahaczyliśmy o dzielnicę studencką – cisza i spokój. Ekipa zaczęła się z wolna poddawać. Gdyby nie Paweł, który tknięty przeczuciem zanurkował w małą bramę, skończyłoby się to wszystko upokarzającą klęską. Zamiast miłego nawilżania – hostel i powtórki meczów Novaka Djokovica, którymi z upodobaniem odurzał się prowadzący to miejsce chłopak. Za bramą było przejście, a w nim przytulna Dijagnoza. Lodówka pełna browarów, idealnie mrukliwa właścicielka, reggae i dancehall w głośnikach. Można palić. Do końca pobytu nie znaleźliśmy lepszego miejsca (i już go więcej nie znajdziemy, bo w listopadzie knajpka padła pod kopytami galopującego czynszu). To jednak nie był koniec niespodzianek: za małym pasażem, w którym mieściła się Dijagnoza, zaczynała się ogromna przestrzeń, mieszcząca się w zadaszonym podwórzu między gargantuicznymi blokami przy Terazije, głównej przelotówce przez centrum. W samym środku
trafiłem na coś w rodzaju wesołego miasteczka, kilkupiętrową konstrukcję pełną zardzewiałych mostków, spiralnych schodów, przewieszeń i dziesiątek mikrobutików i trafik. Na samej górze, poza zasięgiem neonów, spali bezdomni. Z każdego miejsca rozpościerał się zupełnie inny widok. Zaburzona na dobre geometria, konstrukcje przeczące prawom grawitacji, chłodne światła – wszystko to zaledwie parę metrów od plątaniny czteropasmówek i estakad. Ale to był dopiero początek – od centrum rozchodziły się promieniście odnogi, każda o innym charakterze. W pierwszej, w miarę luksusowo wykończonej, znajdowały się showroomy. Druga z nich, dzięki charakterystycznemu malowaniu i kafelkom, wyglądała jak poczekalnia w jakiejś opuszczonej w epoce Tity klinice chorób zakaźnych. Trzecia znikała w jelitach podziemnego parkingu, czwarta zamieniała się po jakimś czasie w wąski przelot, prowadzący na schowaną w wiecznym cieniu wystawę murali – jak się po jakimś czasie okazało, mieściła się tam galeria Mikro Art, jeden z głównych celów naszej podróży. Wszystko to wymarłe, podniszczone i puste niczym zamknięta stocznia. Na każdej ścianie rój wentylatorów, jeden z najbardziej charakterystycznych dla Belgradu widoków. Miałem przeczucie graniczące z pewnością, że wszystko to zostanie zaorane, zrujnowane i zamienione w komercyjną przestrzeń. Nad każdym fajnym miejscem, które odwiedziliśmy, wisiał prywatny inwestor albo deweloper. Inex Film, w którym działali ludzie z Ministarstva prostora (Ministerstwa Przestrzeni – jedynego belgradzkiego ruchu miejskiego, który rzeczywiście coś robi), mieścił się w zrujnowanym budynku, w którym po prostu podtrzymywano podstawowe funkcje – namiastkę ogrzewania, bieżącą wodę. Jak u Szczerka – kilkunastopiętrowe bloki pochylały się nad nim niczym dresiarze nad ofiarą, której chcą wpierdolić. Następnego dnia pruliśmy dzielnie przez miasto, zmierzając na legendarną Marakanę i mecz FK Crvena Zvezda – FK Rad. Nie było to wydarzenie rangi Večiti Derbi (Odwiecznych Derbów) między Crveną i Partizanem, ale kibice Radu, znani jako United Force – jedna z najwierniejszych klubowi ekip na Bałkanach – również gwarantowali emocje. Nie są zbytnio w Belgradzie lubiani ze względu na brutalność i używanie ciężkiego sprzętu w ustawkach, ale doceniani za doping. Nie nastawialiśmy się na wybitne widowisko, serbska liga w ostatnich latach znacznie podupadła. Chcieliśmy zobaczyć w akcji Delije, jedną z najbardziej
fanatycznych kibicowskich ekip na świecie. Wybraliśmy trybunę dla normalsów, z której rozciągał się idealny widok. Jeszcze w latach osiemdziesiątych Delije (czyli Wojownicy) byli złożoną z kilku luźnych grup społecznością pozostającą ponad politycznymi podziałami. Rozpad Jugosławii zmienił wszystko – władzę w klubie przejął Željko Ražnatović „Arkan”, który w 1990 roku poprowadził trzy tysiące fanatyków na Zagrzeb. Z dzisiejszej perspektywy mecz Zvezdy i Dinama można nazwać drugą wojną futbolową – miasto i stadion zostały zdemolowane, a zamieszki uważa się powszechnie za pierwszą odsłonę wojny domowej. Franjo Tudjman, który przejął władzę w Chorwacji, był swego czasu prezydentem największego rywala Crvenej Zvezdy – Partizana Belgrad i to właśnie on wprowadził charakterystyczne barwy, w które ubierają się kibice tego klubu, Grobari – najwięksi rywale Delije. Jedną z pieśni, które wtedy rozbrzmiewały na stadionie Dinama, była Ajmo crno-beli umro je Tudjman Franja, życzenie śmierci śpiewane zresztą do dziś – mieliśmy okazję usłyszeć ten kawałek w drugiej połowie meczu. W 1991 roku Crvena Zvezda wywalczyła klubowe mistrzostwo świata w Tokio. Wymyślone z tej okazji przez Delije hasło „Srbija do Tokija” wkrótce okryło się ponurą sławą – malowano je nie tylko na murach, ale także na drzwiach domów mordowanych w czasie wojny Bośniaków. Słynąca z brutalności Serbska Gwardia Ochotnicza, zwana Tygrysami Arkana, rekrutowała swoich członków spośród kibiców Crvenej Zvezdy – wielu z nich wzięło udział w zbrodniach wojennych (m.in. masakrze szpitala i morderstwach na muzułmańskiej ludności w Bijelinie). Opiekunem Arkana był sam Slobodan Milošević, ale mimo jego poparcia Ražnatovic nie zdołał przejąć pełnej władzy w klubie. Zrekompensował to sobie kupnem drugoligowego klubu – napastnikom przeciwnych drużyn groził przestrzeleniem kolan w razie strzelenia bramki. Wielkie graffiti ku czci żony Arkana, szalenie popularnej piosenkarki Cecy Ražnatović, widać z każdego mostu na Sawie, oddzielającej nowy Belgrad od starego. Doping na północnej trybunie Marakany trwał przez cały mecz, nie cichnąc nawet podczas przerwy. Nasza trybuna miała charakter neutralny – można było na niej przebywać w barwach przeciwników (z tego co się dowiedzieliśmy, nawet podczas Odwiecznych
27
28
Derbów). Noszenie barw na mieście jest równoznaczne z samobójstwem – prawie cała serbska liga składa się ze stołecznych drużyn i miasto pokryte jest niewidzialną pajęczyną kos i zgód. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem tuż przed nami przebiegło paru zamaskowanych łebków, zgrabnie zadymiając sektor. Racowisko zgasło jednak od razu po prośbie spikera. W gruncie rzeczy czułem się tam bezpieczniej niż na szkolnym boisku: brak rewizji przy wejściu, śladowa obecność ochroniarzy i policji, kilku opancerzonych niczym tankietki gości z prewencji, którzy uspokajali szalejące trybuny w dziesiątkę. Pieśń szła za pieśnią, większość sławiła wielkość klubu – nawoływanie Grobarich do stosunku oralnego (ole olaaa, pičko grobarska) i do zabicia Tudjmana były raczej przerywnikami. I nie było to wycie, z którego słyną nadwiślańscy fanatycy, tylko piękne i przerażająco zdyscyplinowane wykonania. Zaczęło się od Od Rodjenja Mog: Od rođenja mog nije prošlo bez imena tvog ni dan ni godina Zvezdo Crvena A potem po kolei Po Zimi, Kisi, Suncu, Snegu, Mi Pevamo Sada Svi Zvezda Šampion, śpiewana przez cały stadion Kada Zvezdo Igraš Ti z dialogiem trybun. W którymś momencie nie uwierzyłem własnym, rozgrzanym uszom: Avanti popolo, a la riscosa la Stella Rosa, la Stella Rosa, la Stella Rosa la triumphera, la Stella Rosa la triumphera, la Stella Rosa la triumphera,
BIGZ , po lewej: mural, po prawej: wnętrze, fot. Piotr Czerniawski, 2014
la Stella Rosa la triumphera, e viva Stella Rosa, viva Serbia! I na koniec znane i lubiane kto nie skacze, ten Grobari. Repertuar i oprawa zmieniały się co dziesięć minut – najbardziej zapadły w pamięć puszczane tuż po przerwie lampiony i eksplozja trybun po strzeleniu drugiej bramki Radowi. Gdyby nie samotny transparent Kosovo je Srbija, nic nie przypominałoby o tym, co działo się tutaj zaledwie dwadzieścia lat wcześniej. Spodziewałem się częstego na meczach Crvenej odśpiewania serbskiego hymnu, co jednak nie nastąpiło. W wykonaniu Delije jego zwrotki zabrzmiałyby naprawdę złowrogo: Moćnom rukom vodi, brani budućnosti srpske brod, Bože spasi, Bože hrani srpske zemlje, srpski rod! Složi srpsku braću dragu na svak dičan slavan rad sloga biće poraz vragu a najjači srpstvu grad1. Po meczu nurtem obojętnych ulic płynęliśmy w stronę BIGZ. Wiele obiecywaliśmy sobie po tej monumentalnej miejscówce, wyglądającej jak zalany betonem reaktor atomowy, stworzony w duchu Bauhausu. Za projektem stał jeden z najlepszych jugosłowiańskich architektów modernizmu, Dragiša Brašovan; budowa tego przeskalowanego i pięknego monstrum rozpoczęła się w 1934 roku i trwała siedem lat. Zapewniano nas jeszcze w Polsce,
fot. Nicolo na lic. CC-BY-3.0-RS, źródło: https://commons. wikimedia.org/wiki/File:D.Brašovan_Zgrada_BIGZ-a
tylko nadzieję, że któryś z zespołów śpiewał „Oddajcie nam BIGZ, skurwysyny”.
że na 25 tysiącach metrów kwadratowych kwitnie alternatywne życie i że trafimy do mrowiska pełnego klubów, punków, artystów i squatersów, generalnie ludzi, którym chętnie przybija się piąteczkę. Przybyliśmy tam wczesnym wieczorem i spodziewaliśmy się tłumku skórzanej braci albo przynajmniej parujących dropsami i szczęśliwych ludzi, którzy wyszli z organizowanych w zakątkach BIGZ imprez techno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zastaliśmy opuszczony budynek z osprejowanym holem i śmieciami walającymi się po podłodze.
Wszystkie piętra poniżej Čekaonicy były całkowicie wymarłe. Schodziłem w dół po schodach i czułem się jak Max Payne albo Gordon Freeman. To zaczynało się robić nieprawdziwe, to była wielka, otwarta lokacja w mrocznej strzelance FPP. Metal i beton pokryte graffiti, gołe żarówki zwisające z sufitów na żarzących się kablach, nieczynne windy, drzwi pancerne i drzwi liche, zabite deskami. Kałuże, śmieci, niepokojąca kakofonia rur, wyrwane kontakty i niekończące się korytarze, wyglądające tak samo, piętro po piętrze. Nigdy wcześniej się tak nie czułem. Kiedy wróciłem do klubu, zaczynała się tam już powoli rozkręcać zabawa, ale po krótkim secie na żywo ludzie zaczęli się dość szybko rozchodzić. W końcu zostaliśmy tylko my, dwie zakochane rowerzystki z Niemiec, dwóch kanadyjskich gejów i Borys. Dopiero po jakimś czasie wyczytałem, że Čekaonica jest jednym z zaledwie kilku miejsc w Belgradzie, określanych jako LGBT-friendly. Borys był tutejszym bywalcem, grał folka i bardzo chciał się z nami zaprzyjaźnić. Niestety, nie wiedział za wiele na temat sytuacji w BIGZ i opłakanej kondycji centrum. Ale był jedyną osobą – poza Ivą Čukić i Radomirem Lazoviciem z galerii Mikro Art – która rozmawiała z nami o polityce i nie unikała trudnych tematów, bo pozostali Serbowie na jakiekolwiek zaczepki w tej sprawie reagowali wzruszeniem rąk i półsłówkami. Nie miało znaczenia, czy ktoś robił murale i mieszkał w niezależnej galerii czy też pracował w jakiejś bardziej konserwatywnej instytucji – zawsze słyszeliśmy to samo.
Pełna dezorientacja. Lało okrutnie, ponura, odpychająca i brutalna bryła budynku pasowała perfekcyjnie do tej paskudnej pogody. Jedynym czynnym klubem była Čekaonica, uchodząca za bałkańską mekkę dla fanów jazzu. Knajpa była mała i z rozmysłem spelunkowata, ale miała swój klimat i mimo zawyżonych cen zdecydowaliśmy się tam zostać, zwłaszcza że zanosiło się na jam session. Zamiast wyluzować i poczekać na muzykę, postanowiłem zwiedzić budynek i poszukać w nim jakichś śladów życia. Tliło się tylko na poddaszu – w wydzielonych za pomocą dykty wytłumionych korytarzach i małych salkach ćwiczyły lokalne zespoły, w większości punkowe – w opowieściach było więc ziarno prawdy. Nie uwzględniano w nich podstawowej informacji: BIGZ od dłuższego czasu nie był już centrum alternatywnej kultury, tylko poletkiem dewelopera. Komercyjne stawki zmieniły to miejsce w ruinę. Mogłem mieć
29
30
Rozczarowanie Unią, jej unikami w sprawie członkostwa i podnoszeniem spraw z czasów wojny domowej, uważanej tu za zamknięty temat. Zrezygnowana niechęć w stosunku do Rosji i przerażenie skalą zadłużenia wobec niej. Pogarda dla polityków ze wszystkich partii i ugrupowań. I na koniec rytualne „Kosovo je Srbija”, jak zdarta płyta puszczana w ostatniej audycji ostatniego radia, zakończonej hymnem dogorywającego państwa. Borys miał w dupie Kosowo. Interesował go melanż i rozmawianie z ludźmi. Były pewne obawy, że nas tego wieczoru nie opuści, ale kulturalnie zapakował nas do taksówek i się zmył. Na wszystkich zdjęciach, które zrobiłem w Belgradzie, była to jedyna osoba, która się uśmiechała. Moje marzenia o przeżyciu wielkiej nocnej przygody w Belgradzie rozwiały się ostatecznie trzeciego dnia, po wizycie w Muzeum Historii Jugosławii (o której nie będę się rozpisywał, bowiem w tym numerze „Rity” przedstawił ją już znakomicie Andrzej Ficowski; napomknę tylko, że Muzeum Historii Jugosławii okazało się Muzeum Sztuki Współczesnej, i to pustym, jako że zbiory sztuki współczesnej znajdowały się akurat w Muzeum Zepter). Byliśmy bowiem umówieni z Dejanem. Dejana polecono nam w zaprzyjaźnionym polskim wydawnictwie jako imprezowego Behemota, który wszystkie fajne miejsca zna na pamięć i pokaże nam prawdziwe oblicze miasta, ukryte przed turystami, którymi mimo wszystko byliśmy. Dejan miał ksywę Nocny Marek, na taką ksywę trzeba przecież zapracować. Kiedy przybyliśmy w umówione miejsce, wszystko wydawało się OK. Lekko hipsterski pub z ładnymi ludźmi, nasz przewodnik
Dijagnoza, fot. Piotr Czerniawski, 2014
miał oblicze weterana, na którym litry wypitej śliwowicy i kilogramy wypalonego ziela odbiły swoje rozpoznawalne piętno. No i wszystko szło jak po sznurku, dopóki się nie odezwał. Dejan mówił bowiem bardzo cicho i bardzo powoli. Naprawdę powoli. Nie używał zdań złożonych. Na pytania o kluby czynne do rana odpowiedział nie znam. Na pytania o gejowskie bary i queerowe miejscówki odpowiedział We are straight nation. Na pytanie, dokąd w takim razie chodzi, jeśli chce się naprawdę zabawić, odpowiedział „no tutaj”. Sprawiał wrażenie człowieka, z którym można co najwyżej mejlować o literaturze. Ewa i Agnieszka zmyły się pierwsze, Paweł i Andrzej chwilę później. Zostaliśmy we trzech – Marcin, ja i Dejan, który coraz bardziej się odklejał. Po bezcelowym spacerze wylądowaliśmy w potwornie zakurzonym pubie o nazwie Trzy Marchewki. Święty Patryk patrzył na nas z wyrzutem z ujebanej farbą szyby. Dziewczyna za barem patrzyła na nas z rozpaczą. Gdzieś na antresoli tliło się jeszcze jakieś życie, ale nie szukaliśmy już rozrywek. Trzy piwa, trzy rakije. Dejan w półśnie. Popatrzyłem przed siebie, zobaczyłem gdzieś za barem kilka zmęczonych postaci. To jest knajpa dla starych ludzi, powiedziałem. Ale to było lustro. □ 1 Mocną ręką chroń i prowadź przyszłości Serbów korab Boże zbaw nas, Boże ochroń serbskie ziemie, serbski ród Pogódź drogich braci Serbów na wspólny, sławny trud Jedność będzie klęską wroga a Serbom – opoką najmocniejszą.
Sztuka w Remoncie Rynek sztuki w Serbii działa, ale dotyczy raczej dzieł, które powstały pomiędzy pierwszą a drugą wojną światową; sytuacja sztuki współczesnej przedstawia się gorzej
Z Vesną Danilović oraz Miroslavem Kariciem – kuratorami sztuki współczesnej w Belgradzie – rozmawia Ewa Miszczuk* „Rita Baum”: „Remont” jest dziś ważnym miejscem na mapie sztuki współczesnej w Belgradzie. Jak to się zaczęło? Miroslav Karić, Galeria Remont (MK1): Nasza galeria działa od lutego 2000 roku, ale niezależne stowarzyszenie artystyczne „Remont” powstało w październiku 1999. Pomysłodawcą była historyczka sztuki Darka Radosavljević, która zaprosiła do współpracy grupę dwunastu artystów. Główną ideą na samym początku była chęć zmiany czegoś we współczesnej sztuce, a nawet kulturze. Jak pewnie wiecie, lata 90. to był bardzo dramatyczny okres w naszej historii. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Serbii panował kryzys, co miało duży wpływ na sztukę i artystów, a szczególnie na współczesną kulturę i twórczość. Dlatego, że w tym okresie ten rodzaj produkcji kulturalnej był bardzo marginalny, ale z drugiej strony był najbardziej żywotny, aktywny i na międzynarodowym poziomie. Wówczas dużym problemem było odkrycie, odnalezienie i określenie tych zjawisk jako najnowszych. Dlatego głównym celem grupy zakładającej „Remont” była zmiana mechanizmu funkcjonowania współczesnej sztuki i jej całego otoczenia. Jakie jest podobne słowo do „remontu” w waszym języku? „Remont” oznacza dokładnie to samo w języku polskim. W Warszawie działa nawet, kiedyś bardzo znany, klub muzyczny „Remont”. MK1: Zatem nie muszę wyjaśniać po angielsku. W naszym logo widzicie narzędzie [klucz
francuski – przyp. red.]. To oznacza przytwierdzanie, przymocowywanie, sprawdzanie zjawisk, obiektów we współczesnej sztuce. Tak można określić tę początkową misję, ale to nadal ważny cel naszego działania. Nadal promujemy sztukę współczesną, działalność artystyczną. A przede wszystkim pracujemy z młodymi artystami. I, co bardzo ważne – podczas izolacji, która trwała prawie dziesięć lat – głównym naszym zadaniem było nawiązanie kontaktów w ramach naszego regionu i z artystami z innych części Europy. Dlatego jednym z pierwszych projektów była publikacja pod tytułem Balkan Umbrella (Bałkański parasol, 2000-2002). Pierwszą ważną kwestią było nawiązanie kontaktów między Belgradem i Zagrzebiem (Chorwacja), a drugą – współpraca między Belgradem i Sofią (Bułgaria). Bardzo ważne było dla nas otwarcie tych dwóch bram na Bałkany i na Europę. Przede wszystkim Austria grała naprawdę kluczową rolę we wsparciu Serbii. Vesna Danilović, Kulturni Centar Beograda (VD): Izolacja to był okres silnego nacjonalizmu i konfliktów, biedy. To było bardzo ciekawe – mieliśmy dwa równoległe sposoby funkcjonowania – życie oficjalne, to bardzo widoczne, i rzeczywistość nieoficjalną, tajną. To pokazuje, jak bardzo byliśmy izolowani. Tożsamość serbska i nacjonalizm – to były główne tematy i nic innego nie było promowane. Praktycznie nie mieliśmy żadnych możliwości i warunków, by się rozwijać. Na tym tle powstał jednak silny ruch obywatelski, studencki, w środowiskach naukowych. Między 1995 a 2000 rokiem pojawiło się też
31
wiele artystycznych projektów – w muzyce, w teatrze, w sztukach pięknych, w poezji. Artyści chcieli czegoś innego, niż proponowała oficjalna kultura, a to, co robili, było bardzo twórcze, pomysłowe, nie tylko w samym politycznym zaangażowaniu, ale przede wszystkim w sensie artystycznym. Wtedy też powstał „Remont” i nasze pierwsze projekty. MK1: Tak jak mówi Vesna, bardzo ważny był kontekst ówczesnego... jak by to określić... życia obywatelskiego, społecznego. To wszystko pokazywało, że zmiany są już bardzo blisko. Jak wygląda aktualnie wasza działalność?
32
MK1: Jak widzicie, aktualnie w galerii „Remont” dysponujemy dwiema salami. Jest to stosunkowo nowe miejsce, ponieważ jesteśmy tu od dwóch lat. Wcześniej przez około jedenaście lat działaliśmy w centrum handlowym. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, bo wyobraźcie sobie galerię sztuki współczesnej w centrum handlowym, nasze sąsiedztwo. W pewnym momencie okazało się, że jest to niezbyt funkcjonalne miejsce, mieściło się ono na drugim piętrze i tak dalej... Więc postanowiliśmy poszukać nowego i znaleźliśmy się tutaj. Czy jest to galeria publiczna czy prywatna? VD: „Remont” jest galerią niezależnego stowarzyszenia artystycznego o tej samej nazwie, założonego przez twórców z Belgradu i Pančeva. Jesteśmy właścicielem tego miejsca, ale ubiegamy się też o środki w ramach otwartych konkursów miejskich. Część naszych projektów udaje nam się finansować w ten sposób, ponieważ jesteśmy ważną instytucją kulturalną w Belgradzie. Ile jest takich galerii, instytucji w waszym mieście? VD: Mamy w sumie trzydzieści sześć różnych instytucji kulturalnych – galerii, centrów kultury, w tym miejskich, galerii autorskich, instytucji narodowych, jak muzea. „Remont” zajmuje się sztuką współczesną. MK1: Aktualnie organizujemy od piętnastu do siedemnastu wystaw rocznie. Od połowy sierpnia do końca września mamy otwarty nabór artystów, a o tym, kto będzie pokazywany w następnym roku, decyduje komisja złożona z artystów. Prezentujemy przede wszystkim twórców z regionu, ale na dwie
lub trzy wystawy w roku zapraszamy artystów z zagranicy. Prowadziliśmy też swoje wydawnictwo. Nasze tytuły to „Remont Art Files” i „Remont Art Magazine”, a także katalogi roczne wystaw. Dzisiaj instalujecie nową wystawę. Możecie powiedzieć o niej parę słów? MK1: Jest to coroczna wystawa studentów profesora Miodraga Krkobabicia. Stale współpracujemy z uczelnią artystyczną, ponieważ „Remont” jest znany jako miejsce, które pokazuje przede wszystkim młode pokolenie artystów, i jako instytucja, w której twórcy stawiają swoje pierwsze kroki. Czy to dotyczy tylko artystów belgradzkich? MK1: Przede wszystkim artystów z kraju, ze stolicy. Miodrag Krkobabić (MK2): Nasza współpraca zaczęła się jakieś piętnaście lat temu. Ukończyłem wtedy akademię sztuk pięknych i pokazywałem swoją pracę dyplomową w tym miejscu. Dlatego zaproponowałem, żeby nawiązać taką współpracę z większą ilością szkół artystycznych, z którymi mamy kontakt. Sam rozpoczynałem swoją ścieżkę artystyczną w ten sposób, więc było to dla mnie oczywiste, żeby zainicjować taki sposób współdziałania „Remontu” z młodymi artystami. Zaczynaliśmy przecież razem. MK1: To prawda, razem zaczynaliśmy i przez te piętnaście lat wspólnie rozwijaliśmy się zawodowo. Preferujecie szczególnie jakieś dziedziny sztuki, na przykład malarstwo czy sztukę wideo, instalacje, performance? Czy pokazujecie różne formy artystyczne? MK2: Nie faworyzujemy jednej dziedziny twórczości, ale przede wszystkim poruszamy się na polu nowych mediów: instalacje, sztuka w przestrzeni publicznej, sztuka cyfrowa. Tym przede wszystkim zajmują się moi studenci, ale program galerii jest otwarty na wszelkie dziedziny sztuki. z lewej: galeria Remont, fot. Slobodan Peladić; Nemanja Ladjić, Papierschnitzel, 2013, instalacja wideo, pętla 8’; Saša Tkačenko, Was it worth it, 2010, lustro, LED; wystawa Preslišavanje, Ivana Smiljanić, I Dance, Dance, Dance, 2012, fot. Milan Kralj; z prawej: Nataša Kokić, Equant, 2014, węgiel na papierze, fot. Nataša Kokić; wystawa Nikola Džafo, Circle road – third round, 2013, fot. Dragana Stevanović; wystawa Little Tomorrow, Papierschnitzel, Nemanja Ladjić, Art Space U10, 2013, instalacja wideo, pętla 8’, fot. Milan Kralj
A jakie są główne tendencje w sztuce? Czym się zajmują przede wszystkim artyści, nie tylko studenci, w Belgradzie, w Serbii? Czy są to właśnie nowe media?
samych siebie. To bardzo ciekawa tendencja. Dlatego „Remont” w pewien sposób koordynuje te działania i współpracuje z takimi artystami i im doradza.
MK1: Od kiedy zaczynałem pracę w „Remoncie” prawie dziesięć lat temu, wiele się zmieniło. Wtedy sztuka wideo wyraźnie dominowała. Ale dziś mamy i malarstwo, i rysunek, także nowe media, ale trudno określić, które medium jest najistotniejsze.
Opowiedzieliście nam wcześniej o latach 90., o zmianach, jakie zachodziły w społeczeństwie i w sztuce. Jak wygląda aktualnie sytuacja sztuki współczesnej, artystów, nie tylko młodych? Z jakimi problemami się spotykają?
MK2: Nasze klasyczne akademie sztuki są bardzo tradycyjne. Kończyłem wprawdzie malarstwo, ale moją pracą dyplomową była sztuka wideo. I to był wielki problem, bo w mojej akademii nikt nie chciał mi dać magisterium z wideo, ale w końcu musieli przyznać: OK. Jest to najlepsza praca dyplomowa z tego roku, choć nie jest to klasyczne malarstwo. Myślę, że klasyczna sztuka jest przydatna w pierwszych latach edukacji artystycznej – czyli malarstwo, rysunek, historia sztuki. To podstawa, ale później trzeba to zostawić, odrzucić. Moi studenci na przykład poznają na zajęciach takie media, jak sztuka cyfrowa (digital video, digital image), ja tylko pokazuję im różne możliwe drogi, ale wcale nie mają żadnych zobowiązań wobec mnie. Mają zobowiązania tylko wobec siebie jako artystów i swojej sztuki. Jednak dzięki temu, że współpracujemy z „Remontem”, mamy większy wpływ na edukację studentów. MK1: To jeden ze sposobów, w jaki realizujemy naszą główną misję, czyli promowanie młodej sztuki. Taka promocja, na przykład poprzez wystawy, na pewno bardzo pomaga na początku drogi artystycznej. A jakie są główne problemy młodych artystów w Belgradzie, w Serbii? MK1: Większość miejsc, galerii pokazuje malarzy. A jest tylko kilka instytucji, gdzie wystawiane są inne rodzaje sztuki i młodzi twórcy. VD: Młodzi artyści nie mają praktycznie gdzie się rozwijać i realizować swojej działalności artystycznej. Wielu z nich bierze sprawy w swoje ręce i robi coś dla swojej sztuki i dla z lewej: Andrea Palašti, The Panel (z kolekcji MRYNE), 2014, instalacja; Vladimir Nikolić, The End of The World, 2013, wideo, 1’ 34’’; Dragana Žarevac, Resist: Disappearing Happiness, 2014, dwukanałowa instalacja wideo; Milan Živković, VilinKonjic; z prawej: Ivona Pleskonja, Children of the Sun; Ana Adamović, The Choir, 2014, trzykanałowa instalacja wideo, Lukа Knеzеvić, Strikа, Swap, 2014, instalacja; Radoš Antonijević, Cross, Cage and Cot, 2009-2012, instalacja
VD: Są to wszelkie możliwe problemy i cała społeczność artystyczna ma te same trudności, co młodzi artyści. Na przykład – nie mamy przestrzeni galeryjnych. Cały oficjalny system sztuki ma zbyt mało miejsc, instytucji, gdzie mogliby się prezentować współcześni artyści. Działają wprawdzie duże instytucje, jak Muzeum Miejskie w Belgradzie, ale nie ma ani jednego miejsca na stałe wystawy i na kolekcję sztuki współczesnej. Muzeum Narodowe jest obecnie zamknięte, podobnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej – od siedmiu lat. Co ciekawe, w Polsce w latach 90. również przechodziliśmy transformację, nazywaną „ustrojową” – od systemu komunistycznego do kapitalizmu. Nie było to tak dramatyczne jak w Serbii, ale też była to ogromna i trudna zmiana. Musieliśmy również przebudować instytucje sztuki, ale obecnie mamy zupełnie inną sytuację niż piętnaście czy dziesięć lat temu. Powstały nowe miejsca dla sztuki współczesnej, jak na przykład wiele galerii, festiwali czy Muzeum Współczesne we Wrocławiu. Ale z drugiej strony mówi się, że nie rozwinął się rynek sztuki współczesnej. Jak to wygląda w waszym przypadku? MK1: U nas działa rynek sztuki, ale dotyczy on najczęściej dzieł, które powstały pomiędzy pierwszą a drugą wojną światową. Jednak jeśli chodzi o sztukę współczesną, a szczególnie młodych artystów, to nie ma rynku. Są też prywatne kolekcje sztuki, ale kolekcjonerzy kupują głównie dzieła znanych artystów starszych generacji, a nie młodych twórców. Mieliśmy pewne ciekawe doświadczenie – z operatorem telefonii komórkowej z Norwegii. Firma ta ma taką politykę, że w każdym kraju, gdzie zakłada swoje biura, musi zbudować kolekcję sztuki współczesnej z tego kraju. Kiedy Norwegowie założyli siedzibę tutaj, w Belgradzie, zaprosili nas, żebyśmy byli doradcami w tworzeniu ich kolekcji, łącznikami między firmą a artystami. Norwegowie zakupili około tysiąca dzieł
35
młodych artystów i płacili normalne, rynkowe wynagrodzenie twórcom. Mieliśmy nadzieję, że może to będzie pierwszy krok do tego, żeby rodzimi przedsiębiorcy, duże firmy, wzięły przykład i również tworzyły takie kolekcje, ale niestety tak się nie stało. Dla nas te relacje z sektorem prywatnym były bardzo ważnym doświadczeniem i nadal od czasu do czasu współpracujemy z tą firmą, ponieważ w zakresie jej działania jest również wspieranie projektów artystycznych, edukacyjnych. A jak wy sobie radzicie w tych trudnych warunkach?
36
MK1: Rok 2009 był dla nas niezbyt szczęśliwy, ponieważ przestaliśmy publikować nasze czasopismo („Remont Art Magazine”). Jak wspominaliśmy, wcześniej mieliśmy swój magazyn, własny coroczny katalog, wydawaliśmy książki. W pewnym momencie zabrakło funduszy, nie mogliśmy zapłacić autorom za teksty, za druk. Dlatego postanowiliśmy, że nie będziemy wydawać już tych tytułów, ale w zamian za to wydajemy co roku jedną poważną publikację, która łączy w sobie cechy artystycznego czasopisma i katalogu. Taka mieszanka. Mamy podobną historię, tyle że z happy endem. Kilka lat temu mało brakowało, a bylibyśmy zmuszeni zamknąć nasze pismo, ale postaraliśmy się o stałą dotację z miasta i teraz jesteśmy kwartalnikiem. VD: Co ważne, „Remont” aktualnie działa na wielu polach i robi naprawdę bardzo dużo dla współczesnej sztuki. Tak jak mówiliśmy, przede wszystkim promujemy rodzimą twórczość młodych i już znanych artystów, nie tylko na scenie miejskiej, krajowej, ale również międzynarodowej. Zbudowaliśmy własną unikatową kolekcję sztuki i zaczęliśmy z nią podróżować. Dzięki temu dowiadujemy się, w jaki jeszcze sposób możemy promować sztukę, wymieniamy doświadczenia i opinie. MK1: Na przykład współpracujemy i nawet jesteśmy członkiem „October Salon” („Oktobarski Salon”), na którym od lat 60. ubiegłego wieku prezentowane są
najciekawsze zjawiska w sztuce serbskiej. Od 2004 roku jest to międzynarodowe wydarzenie artystyczne i pamiętam, że jednym z kuratorów, którzy wówczas przyjechali, była Anda Rottenberg. Odwiedziła również galerię „Remont” i oglądała wszystkie katalogi, portfolio, czasopisma, wideo. Szukała tu ciekawych serbskich artystów współczesnych. Tak, Anda Rottenberg jest pierwszą damą sztuki współczesnej. To bardzo znana postać w Polsce. Czy jacyś artyści serbscy są znani na rynku międzynarodowym? Taką artystką jest na pewno Marina Abramović... VD: Abramović jest na pewno wielką międzynarodową gwiazdą. Są setki młodych artystów, którzy są dość dobrze rozpoznawani na przykład w Niemczech, inni we Francji, ale tylko Marina jest znana na całym świecie. Widzieliście może film dokumentalny o niej – The Artist Is Present? Jeszcze nie widzieliśmy, ale wiemy, że jest dostępny w Polsce [pod tytułem: Marina Abramović: artystka obecna, reż. Matthew Akers – przyp. red.]. VD: Koniecznie musicie zobaczyć, z kilku powodów. To film o Marinie Abramović – to po pierwsze. I ten tytuł... Jest niezwykle trafny. Jeden z jej ważniejszych ostatnich projektów w MoMA [Nowy Jork, 2010 – przyp. red.] to są godzinne sesje, podczas których ona po prostu siedzi. Ludzie ustawiali się w kolejce, by usiąść z nią twarzą w twarz. Ona po prostu siedziała, a osoba siedząca naprzeciwko… To zawsze była jedna osoba – młoda, stara, kobieta, mężczyzna, dziecko. To, co się działo między tą osobą, czy tymi ludźmi, a Mariną, to było coś niewiarygodnego. Możecie sobie wyobrazić – to są reakcje od płaczu do śmiechu, a nawet histerii. To było bardzo piękne. Musicie to zobaczyć. Na pewno zobaczymy ten film. Dziękujemy za rozmowę! □ * Rozmowa z udziałem profesora Miodraga Krkobabicia z belgradzkiej akademii sztuk pięknych
Alternatywne ministerstwo przekazuje ludziom przestrzeń W Belgradzie działa kolektyw, który usiłuje włączyć mieszkańców w projekty rozwoju urbanistycznego miasta poprzez działania bezpośrednie, warsztaty i publiczne dyskusje na temat przestrzeni miejskiej
Marcin Czerwiński / czervo01 Galeria uliczna Mikro Art w Belgradzie na pierwszy rzut oka nie robi wrażenia, mieści się w jednym z zaniedbanych zaułków w samym centrum miasta. A jednak jej twórcy podejmują wiele interesujących projektów, z którymi wychodzą na ulice i potrafią przyciągnąć tłum odbiorców. W Mikro Arcie odbywają się wystawy i festiwal filmowy, panele dyskusyjne i koncerty. Wszystko zaczęło się w maju 2010, kiedy w pasażu Bezistan, będącym dziś siedzibą galerii, pojawiła się wystawa fotografii pewnego włoskiego artysty, która już kilka godzin później została zamknięta przez policję. Problemy podczas tego pierwszego, nielegalnego pokazu spowodowały starania twórców Mikro Artu o oficjalne powołanie galerii. Droga nie była łatwa – swój cel osiągnęli dopiero dwa lata później, w 2012. Galeria prowadzona jest przez Ministerstwo Przestrzeni (Ministarstvo prostora), kolektyw organizujący warsztaty i publiczne dyskusje na temat przestrzeni miejskiej, starający się włączyć mieszkańców w projekty rozwoju urbanistycznego miasta. W swoich działaniach partycypacyjnych oraz edukacyjnych ministerstwo blisko współpracuje z aktywistami, artystami i naukowcami różnych dyscyplin, takich jak architektura, socjologia, planowanie miejskie czy nauki polityczne. Kolektyw nie zadowala się jednak tylko działalnością legalną i używa do swoich celów także swoistej partyzantki. Wśród najbardziej spektakularnych działań znalazła się seria akcji zwracających uwagę miejscowej opinii publicznej na likwidację kilkunastu belgradzkich kin. Likwidacja kin dokonała się
poprzez prywatyzację, co znamy z własnego podwórka. Uczestnicy akcji m.in. sprejowali na chodnikach przed kinami za pomocą szablonów czarne gwiazdy, przypominające do złudzenia te, które na trotuarach wybija się słynnym aktorom. A jednak zamiast nazwisk gwiazdorów wpisywano przy nich nazwy pozamykanych kin. Z alei gwiazd chodnik stawał się swoistym cmentarzem upadłych kin. Inna część akcji polegała na wmurowywaniu tablic upamiętniających ofiary nieudanej prywatyzacji kin albo na stawianiu tekturowych krzyży, przypominających cmentarne, na symbolicznych grobach kinematografii. Owocem innej akcji partyzanckiej, tym razem przejmowania konkretnej przestrzeni, jest Inex Film. Pierwotnie belgradzka siedziba jugosłowiańskiej wytwórni filmowej, po rozpadzie federacji straciła właściciela i od wielu lat niszczała, pozbawiona okien, mebli czy drzwi. Grupa osób postanowiła to zmienić. Po wcześniejszym rozpoznaniu przez dwa tygodnie doprowadzano obiekt do użytku, sprzątano, zabezpieczano i remontowano wnętrze. Równocześnie powstawał program działań kulturalnych i artystycznych w Inex Filmie. Dzisiaj w zasquotowanym budynku działa kilka pracowni artystycznych, studio tańca, odbywają się koncerty, eventy i wystawy. Innym znaczącym działaniem Ministerstwa Przestrzeni jest biuro Savamala. Savamala to zaniedbana dzielnica Belgradu, o której rewitalizacji myślą władze. W biurze Savamala aktywiści kolektywu oraz socjolodzy i teoretycy sztuki z Belgradu i Zurichu zastanawiają się,
37
jak projekty artystyczne mogą wpłynąć na urbanistykę, w tym na przyszłość Savamali. Ministarstvo prostora opracowało też inne narzędzia służące edukacji mieszkańców Belgradu, a także wdrażania ich do współdecydowania o wspólnej przestrzeni urbanistycznej. Takim narzędziem jest platforma internetowa Planizacija. Planizacija informuje belgradczyków o nadchodzących zmianach w otaczającym ich środowisku miejskim, publikuje i komentuje projekty infrastrukturalne oraz powstawanie nowych budynków, jak też rekonstrukcje i rewitalizacje. Najbardziej
wszystkie zdjęcia: galeria uliczna Mikro Art
istotne jest to, że to sami użytkownicy platformy, czyli po prostu mieszkańcy miasta, mogą tu wyrażać swoje poglądy, komentować zmiany i formułować wspólne opinie. Ten wachlarz działań to właśnie Ministarstvo prostora. Życzymy sukcesów w walce o lepszy, przyjaźniejszy mieszkańcom Belgrad oraz o nowe, konkretne przestrzenie dla nowych akcji. I może kiedyś prawdziwego ministerstwa rozwoju albo planowania przestrzennego Serbii? □
To nie jest wasze miasto Tutejsza sztuka uliczna staje w kontrze do drogich projektów kulturalnych. O stolicy kultury w 2020, braku perspektyw oraz o akcji przed kinami i innych oddolnych protestach
Z Ivą Čukić i Radomirem Lazoviciem z belgradzkiej galerii Mikro Art i kolektywu Ministerstwo Przestrzeni rozmawia Marcin Czerwiński Marcin Czerwiński: Interesuje was przede wszystkim przestrzeń miejska... Radomir Lazović: Planowaniem przestrzeni miejskiej zajmujemy się w równym stopniu, co sztuką. Architektura i pokrewne jej dziedziny to dla nas coś bardzo ważnego. Połowa naszych pieniędzy idzie na to, połowa – na sztukę. Iva Čukić: Zaczęliśmy od galerii ulicznej Mikro Art. Chcieliśmy się przekonać, ile czasu potrzeba na takie przedsięwzięcie, jeśli robisz to oficjalną drogą administracyjną, a ile, gdy działasz zwyczajnie, po swojemu. Szybko zaangażowaliśmy się w zarządzanie obszarem miasta. W Belgradzie pełno jest opuszczonych budynków, które należą do państwa i które po roku 2000 zaczęły być masowo prywatyzowane. RL: Lubimy te puste przestrzenie, wiele tu obiektów przemysłowych i pustych budynków poprzemysłowych. Obie drogi, o których wspomniała Iva, administracyjna i nielegalna, mają swoje wady, nie możemy się zdecydować, która jest lepsza. Współpracujecie z miejscami takimi jak belgradzki BIGZ? To otwarta na różne inicjatywy przestrzeń? IČ: To komercyjna przestrzeń do wynajęcia, płatna po pięć, sześć euro za metr kwadratowy. Cena jak za apartament w centrum miasta. A zaczynali od bardzo niskich stawek:
bodajże dwóch euro za metr. Na początku była to firma wydawnicza należąca do rządu. Sprzedano ją prywatnemu inwestorowi, który wynajmuje przestrzenie m.in. artystom. Niewielu na to stać, więc skutek jest taki, że głównie otwiera się tam kluby i kawiarnie. Ich właściciele należą do grupy ludzi, których stać na wynajem. BIGZ jako centrum kultury zaczął działać w 2004, na zasadzie identycznych strategii przejmowania opuszczonych budynków jak w Rotterdamie czy Minnesocie. Ale tuż obok kończy się budowa luksusowego hotelu, tak więc nie jestem pewna, czy towarzystwo punkowe będzie tam mile widziane... Jak często organizujecie swoje akcje? RL: Kiedyś było ich zdecydowanie więcej, mieliśmy więcej energii i czasu, ale wiemy, że nie można przebywać na wiecznych wakacjach i chcemy znów działać. Teraz prawdopodobnie coś zorganizujemy w związku z planowaniem nowej dzielnicy, będzie to akcja sprzeciwu obywatelskiego. IČ: W Belgradzie ma powstać dzielnica kultury i rekreacji zbudowana na wodzie, zupełnie jak w Dubaju, za potężne pieniądze. Jak będzie wyglądała wasza akcja protestacyjna? RL: Jeszcze nie jesteśmy tego pewni, ale mamy trzy pomysły. Może zawiesimy wielki baner z napisem To nie wasze miasto, może
39
40
popsujemy hydrant, by wydostała się woda, albo rozłożymy kilka dziecięcych baseników i poprosimy, by mieszkańcy przynieśli swoje własne projekty dzielnicy na wodzie. Projekt podobno robi wrażenie. RL: To warta trzy miliardy dolarów konstrukcja, której nie buduje się ot tak. Rozumiem ten ból, ponieważ we Wrocławiu także wydano mnóstwo pieniędzy na spektakularne inwestycje, zwłaszcza podczas Euro 2012. Równocześnie olbrzymia liczba budynków komunalnych i dróg w mieście jest w opłakanym stanie. Także w Belgradzie widziałem wiele starych, zniszczonych domów, którym przydałaby się renowacja... IČ: Nie ma pieniędzy na takie rzeczy, ale na dzielnicę na wodzie władzom jakoś udaje się znaleźć fundusze.
RL: To mi każe pomyśleć o Grecji. O tamtejszą sytuację należy winić także opinię publiczną. Nikt nic nie wiedział, nikt nie chciał niczego wiedzieć, dziennikarzy nie obchodziło, z czego finansowane jest państwo. Brakowało krytycznego oglądu tych kwestii. IČ: Ludzie tutaj są zbyt zmęczeni. Protestują zbyt dużo, próbują zmienić rząd, próbują wszystkiego. Chcą pieniędzy i chcą wyjechać. To trwa już 20 lat, a może nawet dłużej. Belgrad jest kandydatem na Europejską Stolicę Kultury 2020. Co o tym sądzicie? IČ: Nie wiem, co chcą z tym zrobić, bo wszystko jest tutaj pozamykane i na kulturę zwyczajnie brakuje pieniędzy. Nie wiem, co chcieliby zaprezentować w Belgradzie reszcie świata. Nie żartuję: muzea są pozamykane, nie ma funduszy ani na scenę niezależną, ani na instytucjonalną.
IČ: Nie, jedynym argumentem jest, czy masz 3 miliardy dolarów. Jeśli tak, to możemy porozmawiać, jeśli nie – to się odczep. Tak to jest oficjalnie.
RL: Co jest do zaoferowania? Komitet organizacyjny takiego projektu ma prawdopodobnie więcej pieniędzy niż to, co cała scena niezależna dostałaby od ministerstwa przez 10 lat. Mogą organizować imprezy, ale kto to pokaże? Nie wiemy, jaka idea temu przyświeca.
Zacząłem mówić o Euro 2012, którego gospodarzem, obok Ukrainy, była Polska. Dostaliśmy wtedy fundusze na nową infrastrukturę, wielkie ilości pieniędzy. Nie mieliśmy pieniędzy na bieżące sprawy, ale na Euro znalazło się ich mnóstwo. Wsparcie z zewnątrz to jedno, ale i tak musieliśmy się do tego znacząco dołożyć.
IČ: Tutaj systematycznie wykańcza się kulturę dłużej niż przez ostatnich 10 lat. I nagle władze chcą pokazać Belgrad jako miasto pełne
Czy władze rozmawiają z obywatelami? Pytają ich o projekty?
To zabawne, bo też mamy z tym kłopot. Co prawda w związku z Europejską Stolicą Kultury 2016 Wrocław ma otrzymać więcej pieniędzy od rządu i w mieście dzieje się więcej niż choćby 10 lat temu...
tu i na poprzedniej stronie: galeria uliczna Mikro Art
kultury, a jedyne, czym mogliby się pochwalić, to agresywnie rozwijane projekty z importu. Zaprasza się zagraniczne studia i artystów, żeby mieli tu jakieś miejsce i tworzyli swoją sztukę, co jest zupełnie bez sensu, bo większość tutejszych mieszkańców nie zna angielskiego, nie interesuje ich też nic nowego. Głównym celem większości jest sprzedanie mieszkania za jak najwyższą cenę, by się stąd wynieść. Wróćmy do waszej galerii. Jacy artyści z wami współpracują? Serbscy? Autorzy z zagranicy? Jaką stosujecie selekcję? IČ: W większości są to Serbowie. Prowadziliśmy nabór już trzykrotnie i zgłosili się artyści głównie z Serbii. Czy street art jest popularny w Serbii? IČ: W Belgradzie street art ma długą historię... RL: Czasami organizujemy tworzenie graffiti. Galeria jest otwarta dla każdego, kto chce wystawiać. Gościliśmy już twórców z Norwegii, Meksyku, Włoch. IČ: Ze względu na koszty, na artystów z zagranicy możemy sobie pozwolić tylko raz, dwa razy do roku. We Wrocławiu kilkakrotnie odbywał się wielki festiwal street artu. Zaproszono kilku artystów światowego formatu. Festiwal zostawił po sobie pamiątki w postaci wielkich murali. Piękna rzecz. IČ: Tak, to wspaniałe. U nas też odbywają się tego typu imprezy, ale nie są to regularne
odsłony jakiegoś większego festiwalu. Są to różne, organizowane przez różne grupy inicjatywy. Z każdym takim wydarzeniem pojawiają się u nas najlepsze nazwiska w dziedzinie street artu z całego świata. Czy tworząc sztukę, łatwo jest korzystać z publicznej przestrzeni? IČ: Jest tak, jeśli robisz to nielegalnie. Odnoszę wrażenie, że jesteście otwarci na sztukę społecznie zaangażowaną. IČ: Po prostu wykorzystujemy przestrzeń publiczną i czasami podejmujemy dyskusję o sprawach publicznych. RL: I odczuwamy pewien rodzaj odpowiedzialności. Myślę, że przeważnie jesteśmy zainteresowani rozwojem przestrzeni miejskiej i przeważnie zaangażowani. IČ: Na przykład te kina. Skorzystaliśmy ze sztuki czy performansu tylko dlatego, by podjąć dyskusję o pustych kinach. RL: Akcja eventu toczyła się przed kinami. Jest tych kin 14, należą do dużej firmy, gdyż zostały sprywatyzowane, ale wiązało się to z korupcją i człowiek odpowiedzialny za sprzedaż trafił do więzienia. Ponieważ jednak był kumplem ministra, szybko wyszedł na wolność. W ciągu jednego roku kupił 14 kin i sprzedał 5, podwajając swoje dochody. Czy te kina zostały zastąpione przez multipleksy? W Polsce małe, klimatyczne kina są zamykane, ponieważ bankrutują, nie wytrzymując konkurencji z wielkimi multipleksami.
41
IČ: Nie, są całkowicie zamknięte i zupełnie puste. RL: W akcji użyliśmy rekwizytów, które były na miejscu. Przed wejściem do kina znajdowały się gwiazdy, na których były umieszczone nazwiska najsłynniejszych aktorów. Wykorzystaliśmy je, tworząc nowe czarne gwiazdy, a na każdej z nich umieściliśmy nazwę zamkniętego kina. IČ: Gwiazdy były tam przez półtora roku. Nikt nie był tym zdziwiony, ponieważ one były bardzo oficjalne, od frontu kina.
42
Czym aktualnie zajmują się młodzi artyści? Co z tematem wojny? Jak poradziliście sobie z ostatnim konfliktem zbrojnym? Jest dziesięć, piętnaście lat po wojnie – czy młodych ludzi w jakiś sposób to zajmuje, czy bardziej interesują ich obecne, najświeższe wydarzenia? IČ: 45-letnia Milicia Tomic zajmuje się w swojej twórczości traumą wojny. Tylko ona? RL: Kilku ludzi pracuje nad tym tematem, ale co do młodych... Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek w wieku poniżej 35 lat naprawdę tym się trapił. IČ: Zaczęliśmy podróżować po regionie, by pracować z Bośniakami. Wojna na szczęście nie jest obecna w umysłach młodych ludzi. Działa kilka projektów związanych z Kosowem, które prowadzą organizacje pozarządowe. Napotkany przeze mnie na lotnisku młody Serb miał wyraźny problem z Kosowem... RL: To jak teatr na eksport. Nie jest tak, że szczerze wyraża się uczucia dotyczące wojny, one są przeznaczone raczej dla cudzoziemców. Mogą być w porządku, ale generalnie nie są prawdziwe. IČ: To złożony problem. Nie można rozmawiać o tym z młodymi ludźmi. Temat jest obecny
w dyskursie publicznym, ale nie można być zbyt krytycznym, politycy serbscy są tutaj bardzo jednoznaczni. A ludzie są bardzo wrażliwi, jeśli chodzi o Kosowo. RL: Naprawdę myślę, że nikt się o nie nie troszczy. Ludzie deklamują „Serbia”, jakby to była mantra, ale nikt nie chce pojechać do Kosowa ani wysłać tam dwustu posiłków, by wesprzeć jego mieszkańców. Nikt nie chce słuchać o Kosowie. Dlatego myślę, że Kosowo jest stracone. IČ: Tak było nawet przed bombardowaniem. I nikt publicznie nie dopuści myśli, że je straciliśmy. RL: Jedyną dobrą rzeczą związaną z nowym rządem jest to, że są tam nacjonaliści i będą się starać o Kosowo. To lepsze niż to, co robią liberałowie. IČ: Tylko oni mogliby to zrobić. Inaczej mielibyśmy tu już wojnę domową. Z tego, co mówicie, teraźniejszość nie jawi się optymistycznie. Ale czy jesteście optymistami, jeśli chodzi o przyszłość Belgradu i Serbii? IČ: Ludzie skupiają się tutaj w małych kręgach i to jest przyjemne. Ale w szerszej skali Serbia nie ma przyszłości. RL: Osobiście jestem optymistą, ale jeśli chodzi o Serbię, to nie bardzo. Czy w ciągu najbliższego dziesięciolecia Serbia wejdzie do Unii Europejskiej? IČ: Nie umiemy sobie tego wyobrazić, nikt nie umie... RL: To podstawowe pytanie, ale nikt nie jest w stanie dać dobrej odpowiedzi, co oznacza wstąpienie do Unii, nie będąc świadomym konsekwencji. To też trudne, ponieważ 10 lat temu Europa była temu przeciwna. Ludzie o tym pamiętają. □
Jak upadł rock’n’roll w Belgradzie Jugosławiańska nowa fala początku lat 80. była zjawiskiem, którego zazdrościły Jugosławii nie tylko Polska i kraje bloku wschodniego, ale też sceny muzyczne Europy. A jak się skończyła?
Tomasz Kontek Będzie to opowieść o największym micie Belgradu początków lat 80. Jego budowniczowie nazwali go novi talas, czyli nowa fala. Słynny „Melody Maker” stwierdził, że belgradzki rock’n’roll nie odstawał wówczas od tego z Zachodu. A jak tłumaczy Koja, jeden z bohaterów tamtych czasów, był to po prostu bunt przeciwko szablonom i głupim ludziom. Naszym przewodnikiem po nowofalowym Belgradzie będzie Slobodan Milošević. Jak przystało na ówczesnego młodego inteligenta, słuchał on Okudżawy i Wysockiego. Aż za zdradę oberwał od dziewczyny po głowie... To oczywiście nie jest historia komunistycznego watażki, który w latach 90. prowadził Serbów od wojny do wojny, ale bohatera kultowego filmu Dečko koji obećava (Dobrze zapowiadający się chłopiec, 1981) w reżyserii Miloša „Mišy” Radivojevicia. Oryginalna muzyka do filmu to dzieło właśnie Koji. Milošević studiuje medycynę. Mieszka z rodzicami i niczego mu nie brakuje. Ma nawet auto z rozkładanymi fotelami. Ale drobnomieszczańska matka wymaga, by mył ręce przed obiadem. Tu pojawia się pierwszy bunt: on tylko udaje, że to robi! Nawet dziewczyna zaczyna go nudzić, bo seks w samochodzie to raczej akademickie dyskusje niż porywy namiętności. I początek belgradzkiej nowej fali to ta właśnie nuda, a nie śmierć Josipa Broza Tity, co powtarzają jak mantrę budowniczowie mitu novego talasu. „Maršal”, który nieprzerwanie rządził Jugosławią od 1945 roku, zmarł 4 maja 1980.
Tego dnia skończyła się pewna epoka polityczna, ale w kulturze niewiele to zmieniło. Mi smo Titovi, Tito je na naš (My jesteśmy Tito, Tito jest w nas) – taki slogan zamiast nekrologu umieścił „Džuboks”, magazyn poświęcony rock’n’rollowi, a 20-letnia wówczas aktorka Sonja Savić twierdziła, że „po Ticie” młodzi w Belgradzie byli całkowicie zdezorientowani. Zagubienie powodował jednak raczej narastający kryzys, czyli kres małej stabilizacji. Tomasz Lipiński, który w listopadzie 1981 roku grał w Belgradzie z Brygadą Kryzys, wspomina choćby, że po ulicach jeździło niewiele pojazdów, za to bardzo dużo stało wzdłuż ulic. Mieszkańców nie było stać na benzynę, zresztą benzyny też nie było – pojawiała się od czasu do czasu i szybko znikała, wykupywana przez tych, których jeszcze było na nią stać. Jakże to dalekie od wyobrażenia kraju, który dla ówczesnych Polaków miał być symbolem dobrobytu i dowodem na możliwość istnienia „komunizmu z ludzką twarzą”. Maršal je moj Bog (Marszałek to mój Bóg) – ironicznie śpiewali Idoli, najpopularniejszy belgradzki zespół początku lat 80. A właściwie mieli śpiewać, bo wierni Ticie cenzorzy wycięli zespołowi tę strofę i zmienili tytuł utworu. A był to już 1982 rok. Tradycyjni rokerzy mieli za to młodych za nic. Idoli? Dobrzy chłopcy, ale to nie jest prawdziwy zespół, a raczej cyrk – kpił „Bora” Djordjević (1952), lider hardrockowej grupy Riblja Čorba. Od publiczności, zwłaszcza na prowincji, słyszeli za to nierzadko Pederi! (Pedały!).
43
44
Ten pierwszy nowofalowy zespół w Belgradzie powstał w 1979 roku. Wówczas to studenci medycyny, Srdjan Šaper (1958) i Nebojša Krstić (1957), zapragnęli sławy. Obaj nie umieli na niczym grać i choć po punkowej rewolucji nie było to już przeszkodą, by założyć zespół, dogadali się z Vladą Divljanem (1958), studentem wydziału górnictwa i geologii, który od kilku lat grywał w różnych zespołach. Ten do składu dołączył swych kolegów z sąsiedztwa, obu brodatych. A to ważny szczegół dla naszej filmowej opowieści. Šaper, Krstić i Divljan nazwali swój zespół Dečaci (Chłopcy), a potem Idoli. I był to wielki rock’n’rollowy szwindel. Kluczową rolę odegrał w nim fotograf, Dragan Papić, który współpracował z magazynem „Vidici” wydawanym przez Socijalističke studentske omladine (Socjalistyczna Organizacja Studentów). Niczym Malcolm McLaren Sex Pistols, Papić wykreował wizerunek Idoli. Zaczął nie od muzyki, a od sesji zdjęciowych. Pierwszą oficjalną próbę zespół miał dopiero 1 marca 1980 roku. A więc przed śmiercią Tity. Zanim kilka miesięcy później Idoli pokazali się publiczności, byli już dobrze znani. Mieli też na koncie płytę: pierwszy w dziejach belgradzki nowofalowy singiel z piosenką Retko te vidjam sa devojkama (na płycie Yugoton w 2001 roku jako Rzadko widuję cię z dziewczętami śpiewał ją duet Katarzyna Nosowska i Paweł Kukiz), która była też pierwszym serbskim utworem z wątkami homoseksualnymi. Są tacy, którzy twierdzą, że tekst
tu i na następnych stronach: Igor Kordej, komiksy publikowane w czasopiśmie „Džuboks”, 1981
nawiązuje do fascynacji Krsticia i Borisa Tadicia, po latach prezydenta Serbii. Pierwszą nowofalową „dużą” płytą był Paket aranžman (1981). Grają na niej Idoli (m.in. Maljčiki, który śpiewa u nas Kazik Staszewski), Šarlo Akrobata i Električni Orgazam. Chyba najbardziej znany dziś serbski pisarz, David Albahari (1948), który debiutował w latach 80., twierdzi wręcz, że wraz z tą płytą rock stał się częścią kultury. Wymyślili ją znany już nam Dragan Papić i niespełna 30-letni chorwacki producent Enco Lesić (zmarł w 2013). Wydał ją Jugoton – wytwórnia z Zagrzebia. Płyta nagrana został w prywatnym studiu Lesicia „Druga maca”, ówczesnej mekce belgradzkich zespołów. Nie mogę jej słuchać! – mówił wkrótce po jej wydaniu Koja. Jego zdaniem to nie było dobre studio, a producenci się dopiero uczyli. Trochę się wstydziłem, jak ta płyta brzmi – dodawał później Srdjan Gojković „Gile” (1961) z Električnego Orgazmu. Zachwycony był za to Tomasz Lipiński, bo Brygada Kryzys nagrała tam m.in. Wojnę. Może dlatego, że lody zostały wówczas przełamane za pomocą wybornej rakiji. Co w tym czasie robi filmowy Milošević? Wymiotuje, gdy na akademickich zajęciach krojony jest ludzki mózg. Potem oprowadza po mieście szwajcarską turystkę. Gdy ta znudzona muzeami zachwyca się awangardową sztuką, słyszy od niego, że to „some shit”. Cóż, jeszcze nie oberwał w głowę... Ale już
usłyszał od swej dziewczyny Peder si! (Jesteś pedałem!). To była wówczas w Belgradzie, a i dziś jest, mocna obelga. W filmie oznacza ona jednak, że Milošević jest gotowy. Może uciec w środowisko novego talasu. Pierwsze, co robi, to idzie do fryzjera, by się ogolić, a w tle słychać nowofalowy zespół Pekinška Patka (Kaczka po pekińsku) z Nowego Sadu, który grał tam już w 1978 roku. To stolica Wojwodiny pierwsza wyznaczała nowofalowe trendy. A zarost to była ważna kwestia dla Idoli. Papić nie chciał perkusisty i basisty, bo zarośnięci nie przystawali do jego „ładnych” chłopców. Ale to on musiał odejść, bo „lepi Vlada” (ładny Włodek) Divljan wybrał swych „brzydkich” kolegów, którzy byli dobrymi muzykami, a nie kreację menedżera. Podobnie Slobodan zostaje rockandrollowym „buntownikiem”. Pisze swój pierwszy protest song: Ja sam slobodan, a ti? (Jestem wolny, a ty?). I po raz pierwszy trafia pod bardzo ważny wówczas w Belgradzie adres: Studentski Kulturni Centar. To było centrum naszego świata, od którego zaczynało się wszystko, co awangardowe w sztuce – tak SKC wspomina aktorka Olivera Ježina (1960). Za program muzyczny odpowiadał tam m.in. Nebojša Pajkić (1951), scenarzysta filmu Dečko koji obećava. W SKC debiutowały wszystkie ważne zespoły z Belgradu. Tam też występowali Slobodan z Koją, czyli Dušanem Kojiciem (1961), wówczas muzykiem grupy Šarlo Akrobata, a filmowym Pitem. Razem tworzyli zespół Dobri
Dečaci (Dobrzy chłopcy). Ale Koji film się nie podobał. Choćby dlatego, że sztandarowy hit Akrobatów Niko kao ja (Nikt taki jak ja) jest w nim muzycznym tłem masturbacji głównego bohatera. Koja był jednak zadowolony ze swej roli, bo za honorarium kupił sobie dobrą gitarę basową. Nie możesz grać bluesa z pełnym brzuchem – cytuje Erica Claptona Koja. Na pytanie, z czego żyje, odparł: Z tego i owego. Może kradnę? Pytanie o egzystencję muzyków w Jugosławii jest kapitalne! I dodał: Mogę powiedzieć, że jestem bankrutem, ale w każdym małym mieście jest ktoś, kto kocha mój zespół. Po Šarlo Akrobacie, w którym grał z gitarzystą Milanem Mladenoviciem (1958-1994) i perkusistą Ivanem Vdoviciem (1961-1992), zbankrutował w zespole Disciplina Kičme (Dyscyplina kręgosłupa). Milan nowofalową muzykę Akrobatów tłumaczył prosto: Zanim pojawił się punk, wiadomo było, kto co gra – bas: tum-tu-tum-tu, gitara: solówki, a perkusja odpowiadała za rytm. Punk wszystko zmienił. Razem wydali tylko jedną płytę: Bistriji ili tuplji čovek biva kad... Według krytyków, płytę 1981 roku. To mnie nie interesuje – mówi Koja. I dodaje: Lubię czytać, co jest napisane w gazetach, tak wielu jest tam głupich ludzi. I wszyscy piszą. Zespół nie uniósł sukcesu. Decyzja o jego rozwiązaniu zapadła na tournée w Polsce. Był też inny powód. Robert Brylewski wspomina, że na koncert Brygady w SKC przyszła miejscowa bohema, a potem... Zaprosili nas na imprezę. Gospodarz z namaszczeniem
45
wyjął pudełeczko haszyszu, w piętnaście minut wypaliliśmy wszystko. Novi talas zaczynał od marihuany. Tuż przed koncertem poczęstowali nas takim materiałem, że mieliśmy wrażenie, jakby chodnik zaczął lekko się bujać – opowiada Brylewski. Dlaczego ich spotkanie z Električnim Orgazmem nie było udane? Oni chyba wtedy ćpali herę. Orgazam to ostatni z wielkiej belgradzkiej trójki. Zespół powołany został w istniejącej do dziś mordowni Mornar. Gdy „Gile” i Ljubomir
Djukić „Ljuba” czekali na obsługę, powstał tekst ich słynnego songu Konobar (Kelner). Pierwszą płytę El Org komplementował „New Musical Express”. Ljuba grał na niej na klawiszach, najtańszych, jakie były. Nieważne, na czym grasz, ważne jak – słusznie mówi jednak Gile. Materiał na tę płytę muzycy ćwiczyli na koncertach w Polsce, czego pamiątką jest album Warszawa ‘81. Kafany, czyli knajpy, odegrały specjalną rolę w belgradzkiej nowej fali. Aktorka Olivera
Ježina twierdzi, że to właśnie tam przesiadywali chłopcy, którzy grali nową muzykę. Najlepiej wspomina Proleće i Manjež, Vlada Divljan twierdzi, że ważna była Poslednja šansa, bo działała do piątej rano. O modnej kawiarni, która działała w mieście, traktuje też jedna z piosenek Električnego Orgazmu – Zlatni papagaj. Wreszcie są ludzie, którzy wyrośli na ulicach miasta i mówią językiem tej ulicy – radował się krytyk. A na taką prywatkę, którą do dziś wspomina Brylewski, trafił za to filmowy Slobodan. Tam spotkał zespół Idoli, Koję – Pita, a przede wszystkim dziewczyny. Olivera Ježina wspomina, że wtedy ważne było, aby przeczytać nową książkę, obejrzeć film czy zobaczyć dobry koncert, a nie kto jak był ubrany. Bajka! Slobodan, którego ojciec wyrzucił z domu, znalazł przystań u dobrej niewiasty. Podobnie jak Brylewski i Lipiński. Ten drugi pamięta do dziś, że jedna z nich miała ksywkę Krava (Krowa), a o drugiej mówili „Norweżka”. Pewien francuski myśliciel zauważył, że dzisiejsza mitologia to pole bitwy o panowanie nad zbiorową wyobraźnią. Mit novego talasu obrasta kolejnymi, zupełnie fantastycznymi legendami. A jak było wtedy? W tym kraju jest 20 milionów ludzi albo i więcej, z tego milion słucha rock’n’rolla, a może z 10 tysięcy interesuje się nową muzyką – twierdził świadek tamtych czasów, czyli Koja, o którym mówi się, że to najlepszy basista w Jugosławii wszech czasów. Novi talas je umro – ogłosił w 1983 roku Gile.
W miejsce Šarlo Akrobaty powstały dwa zespoły: EKV Mladenovicia i Disciplina Kičme Koji (dziś Disciplin A Kitschme), Električni Orgazam po każdej zmianie składu, a było ich mnóstwo, gra gorzej. Idoli się rozpadli, bo pokłócili się po koncercie w Lublanie, który promował największy hit w dziejach Jugosławii – album Čokolada (w 1983 roku sprzedano 350 tys. egzemplarzy). Środowisko, które nigdy nie było specjalnie zwarte, przestało istnieć. Ludzie emigrowali, umierali na AIDS czy z przedawkowania narkotyków. Slobodan Milošević, którego w filmie grał Aleksandar Berček, ma kolejny wypadek i wraca do społecznej „normy”, czyli drobnomieszczańskich obyczajów. Aż znów trafia na „nowotalasną” muzykę Koji. Słucha słów: Ty żyjesz w Belgradzie... Wpada w szał i sam rozwala sobie głowę, bo nie może znieść swojego odbicia w lustrze. Leje się krew. I to był KONIEC. W Belgradzie rządził już prawdziwy Slobodan Milošević, „Slobo”, a utwór Gile – Igra Rock’n’Roll cela Jugoslavija – do dziś grywany jest na weselach. Postscriptum W 1989 roku „Džuboks” rozmowę z twórcami filmu Kako je propao rokenrol (muzykę do niego napisali Vlada Divljan, Koja i Gile) rozpoczął właśnie od takiego pytania: jak upadł rock’n’roll? I zaproponował odpowiedzi: a. nikako (nijak), b. nekako (jakoś), c. lako (dobrze), d. … (tu każdy mógł podać własną propozycję). Ja wybieram „a”. □
47
Był sobie belgradzki novi talas
Coca-cola na każdym rogu, paszporty w kieszeniach, w kulturze nierzadko kopiowanie zachodniego stylu, w muzyce dostęp do najnowszych technologii – Jugosławia lat 80. była geopolitycznym buforem pomiędzy światami Wschodu i Zachodu
Maciej Madejski 48
Po ulicach Belgradu jeździło niewiele pojazdów, za to bardzo dużo stało wzdłuż ulic, rdzewiejąc. W lepszych czasach ludzie kupowali je w Niemczech i we Włoszech (...) Teraz obywateli nie stać było na benzynę, zresztą benzyny też nie było – pojawiała się od czasu do czasu i szybko znikała, wykupywana przez tych, których jeszcze było na nią stać1 – tak opisuje dławiony kryzysem paliwowym Belgrad początku lat 80. Tomek Lipiński, wspominając swój krótki pobyt z Brygadą Kryzys w stolicy ówczesnej Jugosławii. Dorzućmy do tego niedawną śmierć marszałka Tity, która zdezorientowała narody tworzące federację. Wszyscy spoglądali z niepokojem w przyszłość, czując już, jak spojona w jedność Jugosławia pruje się z wolna, a spod spodu zaczynają wyzierać nie całkiem uśpione nacjonalizmy i wzajemna wrogość – snuje dalej swoją opowieść Lipiński – Nasz inżynier dźwięku widział to jasno: Będzie wojna, wszyscy mają tu karabiny w piwnicach. Przyjmowaliśmy to z totalnym niedowierzaniem. Gdzie? Jaka wojna? Tu, w Europie?2 Iście apokaliptyczna wizja, świetnie pasująca do chropawej estetyki rządzącego już na Wyspach Brytyjskich i w zachodniej Europie punk rocka i nowej fali, niszczycielskiej muzycznej oraz kulturowo-społecznej siły, która z łatwością przedostała się przez szczeliny w żelaznej kurtynie, przynajmniej w rozochoconej po karnawale Solidarności Polskiej Republice Ludowej. Tu z oczywistych względów punk nie mógł mieć tak jawnie antysystemowego charakteru, a pierwsze zespoły w rodzaju Kryzysu czy Tiltu nie miały jeszcze najmniejszych szans na oficjalne wydanie swoich nagrań. Co innego muzyka w stylu punk, jak na pierwszej płycie Maanamu wydanej
jeszcze w 1980 roku. Ukazanie się debiutu Brygady Kryzys potraktujmy jak, wielokrotnie zresztą analizowany, wyjątek potwierdzający regułę: czas tego prawdziwego Jarocina miał dopiero nadejść. Dlaczego o tym piszę, skoro ma być o belgradzkiej scenie muzycznej ostatniej dekady istnienia Socjalistycznej Federacji Republik Jugosławii? Żeby przypomnieć diametralne różnice w rozwoju sceny alternatywnej pomiędzy dziś już zmurszałą dychotomią: Zachodem i Wschodem, i wrzucić dawną Jugosławię w sam jej środek. Była ona geopolitycznym buforem pomiędzy dwoma światami i promieniowało to na jej popkulturę. Z jednej strony symboliczna już coca-cola na każdym rogu, paszporty w kieszeniach, w kulturze nierzadko kopiowanie zachodniego stylu, w muzyce dostęp do najnowszych technologii – jesteśmy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, karierę robią naprawdę światowo brzmiące Bijelo Dugme z Sarajewa czy Leb I Sol ze Skopje, tak jak w Polsce Niemen, a na Węgrzech Omega, z tym że takie grupy działają w każdym mieście, a płyt ukazuje się nieporównywalnie więcej. Z drugiej strony monopartyjny charakter Jugosławii, wszechobecna cenzura przy jednoczesnym braku prawdziwej opozycji (czymże miałaby ona być, jeśli nie zamachem na podstawę egzystencji wielonarodowego państwa: zasadę równości i braterstwa jako głównego oręża ideologicznego jugosłowiańskich komunistów?) determinuje nieco zależny charakter tej młodzieżowej popkultury; żadne treści nieprzestudiowane wcześniej przez decydentów z ministerstwa kultury nie mają szansy się przedostać. Po śmierci towarzysza Josipa Broza Tity w życie publiczne wkrada się zrozumiały niepokój.
Miliony opłakują wodza, ale jednocześnie młodzież w miastach Jugosławii chce dalej się bawić i żyć po swojemu, a dekadencki klimat sprzyja subkulturowym ruchom i miejscom. W Belgradzie, bo przecież na nim się skupiamy, prężnie działają kultowe miejsca, jak chociażby Studentski Kulturni Centar (SKC) czy Dom Omladine Beograda (DOB) w centrum miasta, odpowiednio przy Kralja Milana i Makedonskej (oba istnieją do dziś). Ich bywalcy dystansują się od wszelkich politycznych treści. Ta jawna apolityczność, by nie powiedzieć aspołeczność (kosztem budowania własnej tożsamości na obrzeżach oficjalnego politycznego życia), niezbyt podoba się władzom, ale w gruncie rzeczy jest im na rękę: niech młodzież realizuje się na niwie swojej kontrkultury, a rządzenie zostawi nam. To pewien niepisany układ, na który kilka lat później zdecydują się także władze w Polsce (taki swoisty wentyl bezpieczeństwa został z powodzeniem zastosowany w taktyce wobec festiwalu w Jarocinie). Ta nowa muzyka (nowa fala, srb. novi talas) niosła ze sobą nie tylko nowe dźwięki, ale też nowe idee, które mówiły o wolności, codziennych problemach i tym, co definiuje młodość. Młodzi Jugosłowianie szybko odnaleźli się w tekstach piosenek, z charakterystycznego punktu widzenia opisujących coraz mniej ciekawą rzeczywistość. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać młode formacje, skupione głównie wokół klubów SKC i DOB. Menedżerem tego pierwszego klubu był niejaki Nebojša Pajkić, który dobrze się znał z byłym klawiszowcem grupy Indexi z Sarajewa, Enco Lesićem, mającym niezłe kontakty w jednej z kilku państwowych firm fonograficznych – i największej z nich: Jugotonie. To on przekonał szefów wytwórni do opublikowania składanki zawierającej nagrania zdobywających klubową popularność młodych grup. Były to: Električni Orgazam, Idoli oraz Šarlo Akrobata. Wszystkie działały od bardzo niedawna i w przypadku każdej z nich zarejestrowane nagrania były pierwszym kontaktem z profesjonalnym studiem nagraniowym. Tych wyposażonych w świetny zagraniczny sprzęt oraz wysokiej klasy specjalistów od nagrań w Belgradzie nie brakowało. Wystarczy wspomnieć chociażby Aquarius Studio czy Studio V PGP RTB. Do tego niewyobrażalna z ówczesnego polskiego punktu widzenia ogólnokrajowa sieć sklepów muzycznych Jugoton (należących do wspominanej wytwórni) z płytami nie tylko z lokalnego rynku, a także pięknie ilustrowany magazyn poświęcony muzyce rockowej „Džuboks” (zestawienie go z drukowanym na
49
fatalnym papierze, zgrzebnym polskim „Jazzem”, a następnie „Non Stopem”, musiało być zaiste szokujące!).
50
Wydana na początku 1981 roku płyta Beograd – Paket Aranžman (Belgrad – porozumienie w pakiecie), opatrzona niepokojącym czarno-białym zdjęciem industrialnej stołecznej ulicy na krwiście czerwonym tle, dobrze pasowała do nowofalowej estetyki okładek anglosaskich płyt z tamtych lat. Muzyka również w żaden sposób nie odstawała od najlepszych wzorców, a wiele zawartych na niej utworów stało się wielkimi ogólnojugosłowiańskimi przebojami, do dziś chętnie granymi przez rozgłośnie radiowe od Lublany po Skopje i branymi na warsztat przez coraz młodsze zespoły od Suboticy po Split. Wielki sukces płyty otworzył drogę do indywidualnych karier trzech zespołów, ale okazał się też trampoliną dla całego szeregu innych młodych grup, które już niebawem miały zadebiutować w miastach i miasteczkach Jugosławii. W samym Belgradzie, stolicy i największym mieście regionu, powstało ich od początku lat 80. dostatecznie wiele, by ich przedstawieniem lub przypomnieniem zapełnić niniejszą kolumnę. Zacznijmy od zespołu Električni Orgazam, którego trzy znane już z Paket Aranžman kompozycje, w dopracowanych wersjach, pojawiły się również na wydanym wkrótce debiutanckim albumie zatytułowanym po prostu Električni Orgazam (tłumaczenie zbędne), opublikowanym jeszcze w tym samym 1981 roku. To jedna z definiujących cały belgradzki novi talas płyt, prawdziwy kamień milowy. Muzyka zawarta na płycie może się estetycznie skojarzyć ze słynną „czarną” płytą naszej Brygady Kryzys: podobieństwo nie musi być przypadkowe z racji wspólnych koncertów obu grup zarówno w Warszawie (powstała z tego słynna koncertowa płyta Warszawa ‘81), jak i w Belgradzie. Następny album, Lišće prekriva Lisabon (Liście przykrywają Lizbonę), był jeszcze lepszy, tu grupa zawędrowała w muzyczne rejony zarezerwowane dla gotyckich zespołów typu Bauhaus czy Christian Death. Rok 1984 to płyta Kako bubanj kaže (Jak bębniarz prawi), niestety do dziś nie wydana w formie CD, z repertuarem nawiązującym do psychodelicznych lat 60., następny z kolei album to już flirt z bardziej konwencjonalnym pop-rockiem. Ta otwartość na nowe poszukiwania stylistyczne okazała się charakterystyczna nie tylko dla Orgazmu, ale także innych grup sceny. Wynikało to również z bardzo częstych zmian składów zespołów jugosłowiańskich, co związane było z powszechnym poborem do wojska – inaczej niż
w Polsce, gdzie muzycy na ogół wymigiwali się od zobowiązań wobec ojczyzny, w Jugosławii branka była powszechna, absolutnie obowiązkowa i długotrwała. W przypadku najpopularniejszych formacji powodowało to wspominane wyżej przetasowania personalne, ale u tych mniej popularnych wymuszało przerywanie działalności i częsty w następstwie rozpad; gdy po trzech latach muzycy wracali do cywila, nie było już dla nich i ich zespołów miejsca na muzycznych scenach – powstałą lukę wypełniały nowe młode projekty. Z wydawaniem płyt nie było problemów, a wizja zostania popularnym muzykiem była kusząca dalece bardziej niż etat na poczcie czy kolei. Cała ta sytuacja miała jednak pozytywny aspekt – pobudzała scenę, sprzyjała kreatywności i różnorodności, a wydawane co rusz przez młode formacje płyty są dziś prawdziwą gratką dla kolekcjonerów. Autorzy słynnego, także w polskiej interpretacji Kazika, utworu Maljčiki (Chłopcy), grupa Idoli, również szybko zarejestrowali własny album, ale dopiero druga płyta, Odbrana i poslednji dani (Obrona i ostanie dni), z trudniejszym, eksperymentalnym repertuarem, okazała się prawdziwą rewelacją – po wielu latach, w 1998, zajęła pierwsze miejsce w plebiscycie na najlepszą jugosłowiańską płytę wszech czasów3. Następne albumy nie przyćmiły jednak tej płyty, popadając w muzyczny banał, a sama grupa rozpadła się w 1986 roku. Lider grupy, Vlada Divljan, dziś nagrywa sporadycznie, ale nadal cieszy się uznaniem we wszystkich byłych republikach Jugosławii. Trzecia z obecnych na Paket Aranžman grup, Šarlo Akrobata, ma najkrótszą, ale jednocześnie najbardziej brzemienną w skutki dla rozwoju sceny historię. Jedyny pełnowymiarowy album, Bistriji ili tuplji čovek biva kad... (Bystrzejszy lub głupszy bywa człowiek, gdy...), okazał się pewnym rozczarowaniem, przynosząc muzykę zbyt wyrafinowaną i udziwnioną w stosunku do reggae’owo-punkowych hybryd znanych ze składanki. Ale to nie mieszane uczucia, jakie wzbudził, doprowadziły do rychłej dezintegracji grupy, a tarcia artystyczne pomiędzy dwójką liderów: śpiewającym gitarzystą Milanem Mladenoviciem a basistą Dušanem Kojiciem – Koją. Obaj panowie stworzyli wnet osobne formacje, odpowiednio Katarina II (znana później jako Ekatarina Velika, w skrócie EKV; za perkusją zasiadł były muzyk Akrobaty, Ivan Vdović) oraz Disciplina Kičme (potem Disciplin A Kitschme), całkowicie odmienne stylistycznie, ale obie niezwykle wiarygodne artystycznie, z wyrazistymi wizerunkami, będące wzajemną antytezą, a przy okazji – najważniejszymi
belgradzkimi grupami lat 90. (o ile nie w całej byłej Jugosławii). Stylistyka EKV opierała się na starannie zaaranżowanych, klimatycznych kompozycjach, przywołujących klimat wczesnych nagrań U2, Echo And The Bunnymen czy w późniejszym okresie – R.E.M. Albumy takie jak Ljubav (Miłość) z 1987 roku czy o dwa lata młodszy Samo par godina za nas to prawdziwa klasyka jugo-rocka, której po prostu nie wypada nie znać! Tytuł drugiego z nich – Zostało nam tylko parę lat – okazał się przeraźliwie proroczy zarówno dla losów Jugosławii, jak i całego zespołu: w ciągu kilku lat śmierć ponieśli wszyscy oryginalni członkowie: najpierw w 1992 na AIDS zmarł Vdović, wówczas już były muzyk zespołu, następnie w 1994 walkę z rakiem trzustki przegrał Mladenović, co oczywiście natychmiast zakończyło działalność EKV, w ostatnich latach zaś wieloletnia partnerka lidera i klawiszowiec – Margita Stefanović-Magi (po śmierci Milana zupełnie się załamała, by ostatnie lata, uzależniona od heroiny, spędzić na ulicy) oraz basista i kompozytor Bojan Pečar. Rozpad Ekatariny w 1994 zbiegł się w czasie z ostatecznym rozpadem Jugosławii i w naturalny sposób zamyka symbolicznie pewną epokę. Losy Disciplina Kičme okazały się dużo bardziej szczęśliwe, nie tylko ze względu na sprzyjającą gwiazdę, ale i na niezwykłą kreatywność spiritus movens grupy, Koji, który udzielał się także jako producent, aranżer, kompozytor czy po prostu dobry duch niezliczonej ilości innych projektów, miał też swój własne talk show w belgradzkiej telewizji, pisał skecze, scenariusze, reżyserował teledyski, rysował komiksy, grał w filmach [chociażby w Kao je propao rokenrol (Jak upadał rock’n’roll), gdzie pojawili się również członkowie Idoli czy Električnego Orgazmu]. Styl muzyczny Discipliny to nieokiełznane szaleństwo, w którym jednak była metoda: na absolutnie wyjątkowe brzmienie, napędzane huczącym, podłączonym do przesteru i innych efektów basem lidera, składało się też jego charakterystyczne skandowanie, przypominające dziecięce rymowanki; do tego trąbka, a także pionierskie w latach 80. samplowanie i skreczowanie, zapożyczone od raczkującego w USA hip-hopu. Tylko ten zespół mógł sobie pozwolić na taką przechwałkę i jednocześnie pstryczek w nos konkurentowi z poprzedniego zespołu: Nije dobro Bijelo Dugme; Nije dobra Katarina; Šta je dobro, Šta nam treba: Kičme, Kičme Disciplina Jaka szkoda, że dwa najlepsze albumy Discipliny, Zeleni Zub na Planeti Dosade (Zielony
51
52
Ząb na Planecie Nuda) oraz Nova iznenađenja za nova pokolenja (Nowe niespodzianki dla nowych pokoleń) do dziś nie zostały wznowione na CD! Nic dziwnego, że ceny oryginalnych winylowych wydań osiągają dziś na aukcjach niebotyczne wartości. Zespół, po okresie pobytu w Londynie w latach 90. (Koja nie chciał mieć nic wspólnego z reżimem Miloševicia i opuścił Belgrad, by spróbować osiągnąć sukces na Wyspach – bezskutecznie), powrócił na początku XXI wieku do Serbii i do dziś nie zwalnia tempa.
tanecznym rytmem (novokomponovana muzika). Otworzy to drogę do ekspansji tzw. turbo-folku, bardzo popularnego w następnym dziesięcioleciu, nierzadko o nacjonalistycznym, szowinistycznym charakterze w warstwie tekstowej. W Belgradzie silne tradycje rockowe stawiły jej dzielny opór, ale koncerty nowych gwiazd, organizowane na stadionach Crvenej Zvezdy lub Partizana dla rzeszy przyjezdnych, musiały wprawiać w osłupienie niedawnych rządców muzycznych dusz.
Disciplina Kičme nie używali gitary elektrycznej, z kolei inny zespół, o którym nie sposób nie wspomnieć – Partibrejkers – obchodził się bez basu! Nie przeszkodziło im to zabrzmieć prawdziwie soczyście – debiutancki tytułowy album nie stracił nic ze swojej zadziorności i bezczelnej przebojowości. Nic dziwnego, że płyta uchodzi za jedną z lepszych pamiątek po tamtym okresie. Ale przecież muzyczny Belgrad lat 80. to także cała masa efemerycznych i mniej znanych grup, za których nagraniami naprawdę warto się nabiegać: weźmy fantastyczną, flirtującą z kraftwerkową, niepokojącą elektroniką grupę o nazwie, nomen omen, Beograd; dowodzona przez niezwykle utalentowanego muzyka Dejana Stanisavljevića, zarejestrowała tylko jednego singla i jedyną płytę w 1982 r., której wznowienie zapowiedziała niedawno amerykańska firma fonograficzna specjalizująca się w reedycjach mało znanej europejskiej elektroniki, Dark Entries Records. To o czymś świadczy!
W 1992 roku, gdy Jugosławia jest już niemal by ł ą Jugosławią, pogrążonym w wojennym chaosie ekspaństwem, muzycy Električnego Orgazmu łączą siły z członkami innych belgradzkich załóg: EKV oraz Partibrejkers pod szyldem Rimtutituki (anagram wyrażenia turim ti kitu, czyli... „chuj ci w dupę”). Jest to antywojenny, antyreżimowy projekt, który ma się przeciwstawić powszechnej mobilizacji w Belgradzie. Dla zasłużonych muzyków, którzy sami otrzymali bilety na front, by zabijać tych, dla których jeszcze niedawno nagrywali płyty i dawali koncerty, jest to sytuacja nie do przyjęcia. Nagrywają pacyfistycznego singla, koncertują na dziko na placach i ulicach Belgradu, nierzadko obrywając od milicji, ostatecznie wyjeżdżają z Serbii (jak Mladenović do Brazylii, gdzie wkrótce umrze) lub ukrywają się (jak muzycy Orgazmu, pod pozorem fałszywej sesji nagraniowej w Macedonii). Honor belgradzkiej sceny muzycznej zostaje ocalony. Pewnie dlatego już wkrótce mogą powstać w mieście nowe świetne zespoły, które zdominują muzyczną mapę Belgradu w najbliższych latach. Darkwood Dub, Eyesburn, Eva Braun, Kanda Kodža i Nebojša, Jarboli i wiele innych. Ale ich poczynania to już opowieść na inną okazję.
Na odkrycie czekają też, niepopularne nawet w swoim czasie i w swoim mieście, wizjonerskie formacje: Master Scratch Band, łącząca z wielką wyobraźnią elektro, breakdance i wczesny hip-hop (płyta Dégout, 1984), czy Du Du A (funk najwyższej próby, porównywalny z najlepszymi dziełami Prince’a i George’a Clintona, płyta Primitivni Ples, 1983). Dość wspomnieć o U Skripcu, Heroina, Oktobar 1864. W 1986 prezydentem Serbii zostaje Slobodan Milošević i szybko staje się jasne, że ma on zupełnie inne wizje dotyczące przyszłości Jugosławii niż poprzednicy. Pragnie wprowadzić nowy ład także w dziedzinie popkultury, otwarcie krytykując scenę muzyczną jako zbyt mało zaangażowaną po stronie tradycyjnych wartości narodowych, negując jej mało „wychowawczy” charakter. Promuje w jej miejsce zawsze obecną, ale pogardzaną, przynajmniej w Belgradzie i w innych dużych ośrodkach miejskich, muzykę ludową o cygańskich i tureckich wpływach połączonych z mało wyszukanym
Pozostaje się tylko cieszyć, że w dzisiejszym Belgradzie nikt już bezczelnie nie handluje przed dworcem butelkami rakiji z wizerunkami Ratko Mladicia i Radovana Karadžicia, za to na pobliskim Kalemegdanie nadal można zaopatrzyć się w znaczki z logo wszystkich opisanych wyżej grup. Przypiąć do piersi i dumnie pomaszerować do podziemi u zbiegu ulic Nušičeva i Kosovskej, by u szalonego Zorana kupić jakąś starą płytę winylową z belgradzkim rock’n’rollem. □ 1 T. Lipiński, Prywatna historia Brygady Kryzys, tomeklipinski.blogspot.com. 2 Tamże. 3 D. Antonić, D. Štrbac, YU 100: najbolji albumi jugoslovenske rok i pop muzike, YU Rock Press 1998.
Polityka ma służyć narodowi, a nie interesom władzy
Wiosną 2014 odbył się we Wrocławiu koncert Repetitora. Dochód przeznaczono dla ofiar powodzi, która w tym czasie dotknęła Serbię
Z Borisem Vlastelicą z serbskiej grupy Repetitor rozmawia Paweł Piotrowicz Paweł Piotrowicz: Kiedy powstał zespół i jak to się stało, że zaczęliście grać? Boris Vlastelica: Nasz zespół powstał w 2006 roku. Poznaliśmy się jeszcze w średniej szkole, Anę-Mariję Cupin [basistkę – przyp. red.] poznaliśmy na imprezie, byliśmy kompletnymi amatorami i sami nauczyliśmy się grać. Przyznajecie się do hasła Nowa Serbska Scena Muzyczna? Czy to jest prawdziwy twór, a jeśli tak, to czy jesteście z tą sceną związani? W rzeczywistości określenie Nowa Scena Serbska zostało wymyślone przez kogoś z wytwórni, natomiast wykonawcy z nią utożsamiani niekoniecznie lubią to określenie. Scenę tworzą m.in. Stuttgart Online, Straight Mickey and the Boyz, Artan Lili, Ti [lider Ti, Ilija Duni, wcześniej miał zespół Petrol – przyp. red.]. Trzy tygodnie byliśmy temu z ekipą „Rity Baum” w Belgradzie, dotarliśmy do kilku klubów i jednym z nich był właściwie taki kompleks klubowy BIGZ. Gdybyś mógł wymienić miejsca na mapie Belgradu ważne dla młodych zespołów, to na jakie byś wskazał?
znaczące i daje impuls do dalszego rozwoju. Co dla Repetitora było takim przełomowym momentem? Trudne pytanie: my ze swojej strony od początku czuliśmy, że robimy coś ważnego i że tworzymy zespół, a z perspektywy mediów i fanów był to festiwal Demo, przegląd zespołów, które nie wydały jeszcze albumu –tam zostaliśmy zauważeni; i jeszcze Art & Music w Puli w Chorwacji. W Polsce są programy i instytucje, które pomagają młodym zespołom w rozwoju (taką rolę pełni np. w przypadku zespołów jeżdżących za granicę Instytut Adama Mickiewicza). Czy taki zespół jak Repetitor, jadąc w trasę koncertową po Europie, może liczyć na jakąś pomoc ze strony swojego miasta? Musimy sobie radzić sami, żadna pomoc nie istnieje. Jaki jest stosunek zespołu do czasu politycznego, w jakim jest Serbia? O czym śpiewa zespół Repetitor i czy ma to jakiś wymiar polityczny?
Takie miejsca to Inex Film i Fabryka Mięsa. Nie ma zbyt wielu tych miejsc, bo jest to kwestia pieniędzy.
Nasze teksty są bardzo hermetyczne i nie pokazują tylko i wyłącznie naszego myślenia związanego z polityką. Polityka ma służyć narodowi, a nie burżuazji, interesom władzy.
W historii każdego zespołu zazwyczaj dochodzi do wydarzenia, które jest dla niego
Zysk z dzisiejszego koncertu przeznaczony jest na pomoc dla ofiar powodzi w Serbii.
53
tu i na poprzedniej stronie: koncert grupy Repetitor, fot. Marek Wilczyński
bardzo na kogo głosować... nie mają pracy, nie mają pieniędzy.
Czy macie na bieżąco informacje, co tam się dzieje i jaka jest skala zagrożenia, czy niebezpieczeństwo grozi waszym bliskim?
Czy są jakieś ruchy, które wpływają na polepszenie jakości życia w mieście, na przykład ruchy rowerowe?
Jeśli chodzi o nasze rodziny, to jesteśmy z nimi w kontakcie i u nich jest wszystko dobrze, natomiast jeśli chodzi o pozostałych ludzi, mówi się o czterdziestu paru ofiarach. Ale można powiedzieć z całą pewnością, że jest ich więcej, tylko ze względu na dużą kontrolę mediów w Serbii nie mówi się całej prawdy, aby nie wywołać paniki. Wiem o powodzi w 1997 roku we Wrocławiu i jest mi tym bardziej miło, że te pieniądze są tutaj zbierane, ale ważna jest też wspólnota ludzi, która łączy się w takim celu.
Jeśli chodzi o władze miasta, to robią wszystko po swojemu, ale jeśli chodzi o kryzys, to ludzie starają się organizować w jakiś sposób. Jeśli chodzi o rowery, to Belgrad ma dość specyficzne położenie (śmiech), choć ja staram się cały czas jeździć na rowerze.
Ja, będąc kilka dni w Belgradzie, miałem wrażenie, że Serbowie to trochę zrezygnowany naród (patrząc na to w kontekście tego, co się dzieje na Ukrainie). Jak się zapatrują młodzi na sytuację polityczną, na to, co się dzieje w państwie?
Teraz odbywa się duża europejska trasa, a czy jest planowana jakaś na zimę? Bo numer „Rity Baum” poświęcony Belgradowi chcielibyśmy promować występem jakiegoś belgradzkiego zespołu (śmiech).
Rzeczywiście młodzi ludzie są apatyczni w Serbii, nie widzą wyjścia, nie mają też za
Planujemy na kilka miesięcy wcześniej, na razie żadnych planów nie mamy, możesz dzwonić. □
Twoim zdaniem lepiej byłoby dla Serbii, żeby weszła do Unii Europejskiej? Moje myślenie jest tu obojętne, bo i tak nikt mnie o to nie zapyta.
55
Walka w czasach dekoniunktury Najnowsze kino serbskie nie straciło nic z niepokoju, krytycyzmu i zaangażowania zarówno z czasów „czarnej fali”, jak i okresu Miloševicia
Jacek Żebrowski 56
Z czym kojarzy się dzisiaj kino krajów dawnej Jugosławii? Na myśl przychodzi jedynie Emir Kusturica. Dopiero bardziej wtajemniczeni w arkana filmowe wymieniliby może Dušana Makavejeva lub Aleksandra Petrovicia. Mało kto dziś w ogóle pamięta o filmach z byłej Jugosławii, a przecież jeszcze kilka lat temu w telewizji często pokazywano wiele obrazów związanych z wojną na Bałkanach. Kino Jugosławii to dziś zapomniani, a niegdyś podziwiani i nagradzani twórcy, tacy jak Makavejev i Petrović, a także Boro Drašković, Želimir Žilnik, Živojin Pavlović, Vojislav „Kokan” Rakonjac, Bostian Hladnik, Ante Babaja, Krsto Papić czy twórca kultowego Plastikowego Jezusa Lazar Stojanović, nie wspominając o plejadzie znakomitych dokumentalistów czy szczególnie prężnej awangardzie w osobach Tomislava Gotovaca, Gorana Trbuljaka czy Mariny Abramović. „Czarna fala jugosłowiańska” była prądem filmowym, którego głównymi cechami były m.in. rewizja jugosłowiańskich mitów (Kajdanki Papicia, Trzy Petrovicia, Mali wojownicy Žilnika), co zbliżało twórców do polskiej szkoły filmowej i włoskiego neorealizmu, oraz ukazywanie codzienności mieszkańców Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii. Ostatniemu odłamowi nurtu niewątpliwie patronowali twórcy angielskiego kina Angry Young Men, nowe kino węgierskie i czechosłowacka nowa fala, ale także amerykański undergound czy francuskie cinéma vérité; pewne nowatorskie rozwiązania stosowane przez Žilnika czy Rakonjaca wskazują na podążanie formalnie i myślowo podobną drogą co np. Don Owen w Kanadzie
czy John Cassavetes w USA. Wielką różnicą jednak między kinem jugosłowiańskim a innymi „falami” był ton ekspresji, drastyczność spojrzenia i pesymizm wypowiedzi – lub jak to określił Ryszard Koniczek, niepokój, krytycyzm i zaangażowanie – stąd i określenie „czarna fala”. Do tamtej pory, przez niemal dwadzieścia lat, płynącym z góry nakazem kręcono jedynie pompatyczne i fałszywe megaprodukcje o bohaterskich partyzantach z okresu II wojny światowej, stąd być może zwrot o 180 stopni i radykalna zmiana optyki. Brutalne ukazanie obyczajów w prowincjonalnych miasteczkach (Stado wron Ljubišy Kozomary, Horoskop Draškovicia), naturalizm filmów Petrovicia i Babaji, koncentrujących się wokół prymitywizmu mieszkańców obszarów wiejskich (Wkrótce będzie koniec świata, I spotkałem nawet szczęśliwych Cyganów, Brzoza) czy ukazywanie hipokryzji i schizofrenii życia w realnym socjalizmie (Przed prawdą Rakonjaca, Przypadek miłosny albo tragedia telefonistki i Bezbronna niewinność Makavejeva) – prym wiódł w tym również trzeci po Makavejevie i Petroviciu najważniejszy filmowiec „czarnej fali”, Živojin Pavlović z filmami Powrót, Kiedy będę martwy i biały, Przebudzenie szczurów, Pułapka oraz Czerwona pszenica. Twórcy często poruszali również tematy seksualności (W.R. – Tajemnice organizmu Makavejeva) i zagubienia młodego pokolenia (Niedziela Lordana Zafranovicia, Wczesne dzieła Žilnika, Horoskop, Przed prawdą); sięgano po naturalizm, surrealizm, absurd, groteskę. Sukces tego trwającego kilka sezonów (1966-1971) ożywienia zawdzięczają filmowcy pewnej decentralizacji produkcji nie tylko w przemyśle filmowym, ale
i w całej gospodarce kraju. Reorganizacja w samej kinematografii polegała na umożliwieniu twórcom zdobycia pieniędzy poza samym ministerialno-partyjnym system produkcji, co należałoby potraktować jako krok ku wolnemu rynkowi (zwanego w Jugosławii „socjalizmem rynkowym”), czego rezultatem była spora niezależność twórcza, niespętana już surowymi wymogami socjalistycznej nomenklatury. Tak ostrego ataku na państwo i obyczaje jednak aparatczycy się nie spodziewali ze strony filmowców, bo za reformami szły w samym społeczeństwie żądania większej samorządności nie tylko w kwestiach gospodarczych, ale również – przy dopuszczeniu do głosu reformatorów w sfederalizowanych republikach – szerszej autonomii samych republik (tendencja głównie wśród Chorwatów i Słoweńców). W związku z narastającą falą protestów i żądań szybko ukrócono niedawno daną wolność. Powrót do dyktatury partyjnej oraz antyliberalny kontratak spowodował, że – pomimo deszczu nagród na międzynarodowych festiwalach – najzdolniejsi z tego pokolenia filmowców na wiele lat wyemigrowali z kraju (Makavejev, Petrović), odeszli z filmu na dłuższy czas (Žilnik, Drašković) lub mocno obniżyli loty (Pavlović, Papić, Babaja), a uchodzący za największą nadzieję jugosłowiańskiego kina Vojislav „Kokan” Rakonjac zmarł w niejasnych okolicznościach w wieku 34 lat. Mimo że pierwsze skrzypce w „jugosłowiańskiej czarnej fali” grali Serbowie i Chorwaci, była ona dziełem filmowców i artystów wszystkich republik i nurt ten powninien być traktowany jako jedna całość. Niewątpliwie ciekawie byłoby prześledzić wątki wyłącznie serbskie, pozostawmy to jednak historykom filmu – „czarna fala” odegrała ważną i inspirującą rolę dla całej ówczesnej kinematografii zachodnich Bałkanów, nie tylko dla Serbów. Pod tym kątem warto przyjrzeć się kilku najnowszym filmom nakręconym w Serbii, aby móc znaleźć odpowiedź na pytanie, czy pozostał jeszcze jakiś ślad tamtej ostrości spojrzenia i krytycyzmu społeczno-politycznego. Wśród filmów najnowszych wypadałoby wymienić przede wszystkim komedię społeczną Stara szkoła kapitalizmu (2009) lewicowego weterana Želimira Žilnika z Nowego Sadu w Wojwodinie, reżysera, który od czasu Wczesnych dzieł (1969) – chyba najlepszego i najostrzejszego filmu „czarnej fali”, inspirowanego polskim marcem, majem ‘68
w Paryżu, studenckimi protestami w lipcu 1968 w Belgradzie oraz Praską Wiosną – swój następny film fabularny Jak hartowała się stal nakręcił dopiero w 1988 roku. Žilnik, polityczny aktywista i moralista, doskonale odnalazł się za to w filmie dokumentalnym, a szczególnie w tzw. docudrama – rodzaju inscenizowanego dokumentu imitującego prawdziwe wydarzenia. W Starej szkole kapitalizmu reżyser pokazuje jeden z pierwszych większych protestów robotniczych w Belgradzie od czasu wprowadzenia w Serbii kapitalizmu i wolnego rynku. Sceny żywych politycznych dyskusji podczas demonstracji przeplatane są inscenizowanymi wstawkami z życia klasy pracującej. Widzimy tu grupę oszukanych pracowników malego zakładu z Srbobranu, którzy domagają się od pracodawcy zaległych za dwa lata wypłat, po czym równają z ziemią jedną z hal fabrycznych, a zebrane cegły dzielą między siebie. Akcja nabiera tempa, gdy trzech z nich próbuje wtargnąć do domu właściciela fabryki pod jego nieobecność. Ponieważ lokalni politycy i milicja umywają ręce, zrzucając odpowiedzialność na samego właściciela, robotnicy wynoszą z jego domu meble oraz sejf z dokumentami. Do pomocy włączają się belgradzcy anarchiści, którzy porywają właściciela fabryki, a wraz z nim... mafiosa i agenta rosyjskiej FSB. Zaalarmowani przez GPS tajniacy uwalniają porwanych, a robotnicy muszą oddać zrabowane trofea i znowu zaczynają pracę u tego samego kapitalisty, tym razem jednak nie w fabryce, ale przy uprawie pola. Mieszkańcy Srbobranu widzą jednak w telewizji akcję jednego z anarchistów, który w czasie wizyty amerykańskiego wiceprezydenta Joe Bidena pali amerykańską flagę. Ponownie zgłaszają się do nich o pomoc, jednak druga wizyta na wsi kończy się tragicznie – właściciele wrzucają jednego z anarchistów pod traktor, gdzie ten ginie pod pługiem. Chociaż wiele tu momentów komicznych, refleksje po filmie nie napawają optymizmem. Film pokazuje chciwość, bezwzględność i dwulicowość kapitalistów, którzy nie cofną się przed niczym, aby uratować swoje interesy, nie liczą się kompletnie z ludźmi i ich potrzebami, a życie ludzkie nie ma dla nich żadnego znaczenia. Žilnik tłumaczył, że dla niego tragiczne zakończenie filmu jest symbolem rzeczywistych nadziei na każdą radykalną zmianę i polityczne zaangażowanie. Mówi Želimir Žilnik: Kiedy wprowadzano kapitalizm po odsunięciu od władzy Slobodana
57
58
Miloševicia w 2000 roku, pomyślałem, że ekonomia może się odrodzić. Byłem ciekawy i czekalem przez wiele lat. Jeździłem do sąsiednich krajów: Słowenii, Węgier, Niemiec, Austrii i zaczynałem filmować. Pomyślałem wtedy: „Poczekajmy, aż kapitalizm usadowi się w Serbii”. Powoli zacząłem czytać o niepowodzeniach prywatyzacji. Początkowo sądziłem, że ma to związek z sentymentami robotników, którzy tęsknili za czasami socjalizmu, kiedy opiekowało się nimi państwo. Jeździliśmy po fabrykach, gdzie odbywały się protesty robotnicze. Ku naszemu zaskoczeniu odkryliśmy, że wielu nowych właścicieli było oszustami, którzy czerpali zyski z niedawnej wojny. Używali brutalnych sił przeciwko robotnikom aby zatrzymać produkcję i wykopać ich z zakładów. Podałem w wątpliwość legalność działań nowych posiadaczy. Jest to w ogóle być może jeden z powodów, dlaczego Serbia jest chyba jedynym krajem, który nie zwrócił własności dawnym kapitalistom sprzed II wojny światowej. Nowe prawo ujęło się jedynie za państwowymi posiadaczami, zamiast stanąć za robotnikami, którzy wiele z inwestowali w rozbudowę, funkcjonowanie i utrzymywanie fabryk. Wszystko zostało sprywatyzowane i oddane nowym kapitalistom, z których większość, jak widać, była kryminalistami lub zbijała fortuny za czasów władzy Miloševicia, gdy w okresie sankcji państwo rozdawało przywileje niektórym funkcjonariuszom. Nowi posiadacze są świadomi tego, że legitymacja ich własności jest wątpliwa. To co się obecnie dzieje w Serbii, jest zbliżone do wojny klas. Zaczęliśmy kręcić filmy dokumentalne w fabrykach w Zrenjaninie. Następnie zdecydowałem, aby zrobić ten film, Stara szkoła kapitalizmu, jako półfikcyjny dokument.
Kadr z filmu Strzyżenie Stevana Filipovicia
Wśród kilku najnowszych filmów serbskich, na które warto zwrócić uwagę, filmem tematycznie bliskim, jednak podanym z innej strony, jest Strzyżenie (2012) Stevana Filipovicia. Historia uzdolnionego matematycznie ucznia gimnazjum, który z cichego kujona staje się opętanym narodowosocjalistyczną ideologią mordercą. Do grupy neonazistów wprowadza go mający dłuższy staż kolega z klasy. Po tygodniu Novica (główny bohater, w tej roli Nikola Rakočević) przejmuje władzę nad grupą, prowadząc ją ku coraz brutalniejszym atakom. Młody chłopak szybko „łapie” nacjonalistyczną i rasistowską ideologię, bo już na jednej z pierwszych akcji rzuca się na ciemnoskórego chłopaka, myśląc, że jest to biedak z niedalekiego koczowiska, który wyzywał go niedawno na opuszczonej budowie. Okłada go pięściami, a następnie zabija płytką chodnikową. Lidija (w tej roli Nataša Tapušković znana jako Nataša Šolak z Życie jest cudem Kusturicy), policjantka na dorobku, nawiązuje z Novicą kontakt, ostrzegając go przed wikłaniem się w kłopoty, podczas gdy detektyw Milutin (Nikola Kojo) prowadzący dochodzenie w sprawie morderstwa zaczyna już podejrzewać gang skinheadów. Sprawy się komplikują. Lidija zostaje odsunięta od śledztwa, gdyż podchodzi do niego zbyt skrupulatnie, badając prawdę na temat tragicznego wypadku. Na jaw wychodzi współpraca inspektora Milutina z szefem klubu piłkarskiego, który wysługuje się policją i kibicami dla robienia „szumu” wokół swoich interesów. Lidija rzuca odznaką, gdy dowiaduje się o korupcji inspektora, a ten
szantażuje Novicę, by mu służył, w zamian za co uniknie kary za morderstwo. Novica zgadza się być szpiclem. Sam policjant działa na zlecenie wpływowego polityka i profesora Hadži-Tankosicia (stylizowanego trochę na Miloševicia), którym fascynują się nacjonaliści, gdyż na wykładach wygłasza płomienne tyrady na temat Wielkiej Serbii i wszechświatowego spisku Żydów oraz kapitalistycznej finansjery. Okazuje się, że poglądy polityka to tylko zasłona dymna dla utrzymania władzy i względnego spokoju w Serbii; działa on za pieniądze amerykańskich biznesmenów i agentur rządowych. Sieć zależności jest mocno skomplikowana, a gang skinheadów okazuje się być tylko garstką tępych fanatyków manipulowanych przez właściciela ich ulubionego klubu piłkarskiego, policję i polityków z najwyższych szczebli władzy. Brzmi znajomo? Film Filipovicia kończą obrazy kibicowskich bijatyk na ulicach, prowadzonych – jak sugeruje reżyser i twórcy filmu – na zlecenie rządzących. Strzyżenie nie jest w żadnym wypadku apologią neonazistowskich poglądów, przez co różni się nieco od wielu innych filmów z gatunku „skinheads films”. Zazwyczaj w wielu z nich główny bohater „nawraca się” widząc zło w swych działaniach, tu jednak w ostatniej scenie filmu Novica mówi: Gdybym mógł się cofnąć w czasie, niczego bym nie zmienił, postąpiłbym tak samo. Fascynację bohatera ideologią próbuje reżyser oddać na szerszym tle przemian w Serbii, jednak nie jest to analiza tak wnikliwa, jak u Žilnika. Mimo technicznej poprawności obraz jest szkicowy, powierzchowny i nieco niewiarygodny psychologicznie, przez co – mimo oczywistych walorów w wymowie społecznej – trąci banałem, plakatowością i, co tu ukrywać, belferstwem. Mówi pan o wojnie, zniszczeniu, kryzysie, Miloševiciu, jednak ja bym powiedziała, profesorze, że pan i pana koledzy, kiedy widzieliście Miloševicia, śpiewaliście mu bohaterskie pieśni o jego wojnie – mówi była policjantka Lidija do profesora Hadži-Tankosicia w czasie debaty telewizyjnej (przy czym zastosowano tu ciekawy zabieg: wypowiedź ta rozbita jest na dwie części, słowa Lidji pojawiają się na początku filmu, podczas gdy odpowiedź profesora Hadži-Tankosicia na końcu, kiedy znamy już motywy jego postępowania). Gdyby pominąć kontekst wojny bałkańskiej oraz izolacji międzynarodowej przed wygraną Vojislava Koštunicy, można powiedzieć, że w ostatnich latach przemiany w Serbii weszły na tę samą
drogę co w innych krajach demoludów i borykają się z tymi samymi problemami: również na Węgrzech, Ukrainie, w Bułgarii, Polsce czy Chorwacji popularność zdobywa ideologia nacjonalistyczna, która ostatecznie okazuje się być nie tyle ideologią, co zasłoną dymną dla interesów kolejnych polityków i biznesmenów, czyli walki wpływów – z jednej strony Stanów Zjednoczonych, z drugiej wzrastającej potęgi Rosji. Czyżby powrót „zimnej wojny”? Nie brzmi to optymistycznie dla mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej. Pogłębiające się różnice generują frustrację i coraz więcej protestów zarówno z lewej, jak i z prawej strony społeczno-politycznego spektrum. Filmy serbskie, takie jak jak Parada (2011) Srdjana Dragojevicia o sytuacji ruchu LGBT, Siostry (2011) Vladimira Paskaljevicia o prostytucji i handlu kobietami, Rewolta (2012) Aleksandra Rajkovicia, w której młodzi bohaterowie próbują wzniecić lewicową rewolucję w Belgradzie oraz głośny również w Polsce Klip (2013) Maji Miloš czy Barbarzyńcy (2014) Ivana Ikicia, dwa surowe dramaty społeczne o dorastaniu młodzieży w czasach kryzysu, doskonale obrazują czas ekonomicznej i moralnej depresji. Dowodzą również, że serbskie kino nie straciło nic z owego „niepokoju, krytycyzmu i zaangażowania” z czasów zarówno „czarnej fali”, jak i okresu Miloševicia. Obydwa omawiane wyżej filmy, Žilnika i Filipovicia, pozostawiają sprawę otwartą, jakby w zawieszeniu: rewolucja nie jest możliwa, ale można – i trzeba – cały czas walczyć. Koresponduje to tak z przytoczonymi wcześniej słowami Želimira Žilnika, jak i innego lewicowego opozycjonisty, polskiego laureata Nike, Karola Modzelewskiego, który w nagrodzonej książce Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca wyznał: Nie mam już sił ani zdrowia na żadne barykady. Poza tym za dużo wiem. W świetle mojej wiedzy rewolucja jest albo niemożliwa, albo zbyt kosztowna, w każdym zaś razie kończy się nie tak, jakbyśmy chcieli. Być może rewolucja jest kosztowna, bezsensowna i niemożliwa, jest chyba jednak nieunikniona. Demokracja przeszła w ostatnich latach wiele niekorzystnych przeobrażeń do tego stopnia, że przestała być już „władzą ludu”, ale co najwyżej „demokraturą”, parodią samej siebie i swoich założeń. Jak napisał gdzieś jeden z internautów: szanse na opamiętanie się polityków wydają się mniejsze niż na wybuch rewolucji. Każdy wzrost wpływu siły pieniądza na decyzje polityków rewolucję przybliża. □
59
H/artefaktyczny angaż społeczny
Innowacyjny, partycypacyjny i zaangażowany – radykalny teatr młodych z byłej Jugosławii bierze udział w walce o budowę otwartego i wolnego społeczeństwa
Gabriela Abrasowicz Berenika Nikodemska 60
Najnowszy dramat jest dziś zdecydowanie najbardziej cenionym i znanym w świecie reprezentantem literatury serbskiej. Przyczyn zintensyfikowanej produkcji dramatopisarskiej w tym małym kraju, niepopularnym i ściśle związanym z danym terytorium języka, należy upatrywać nie tylko w traumatycznych doświadczeniach czy historii najnowszej, ale przede wszystkim w istnieniu odpowiedniej infrastruktury edukacyjnej oraz sprzyjającym systemie promocji i dystrybucji, prowokującym do działania najmłodszych nawet pisarzy1. Ośrodki akademickie, państwowe oraz niezależne instytucje artystyczne swoją działalnością aktywnie wspierają twórczość studentów i absolwentów wydziałów sztuk dramatycznych, w rezultacie czego nazwiska autorów najlepszych prac dyplomowych pojawiają się regularnie na łamach czasopism poświęconych dramaturgii, w najnowszych antologiach2, a inscenizacje ich dramatów prezentowane są na deskach teatrów czy w ramach popularnych obecnie czytań performatywnych. Bezsprzecznie jednym z ważniejszych ośrodków w Serbii i ciekawszych w Europie, kojarzonym z najnowszym dramatem i teatrem w ogóle, jest Belgrad. Tu właśnie od ponad sześćdziesięciu lat z powodzeniem funkcjonuje Wydział Sztuk Dramatycznych, liczne teatry, z których wymienić należy Atelje 212, Teatr Bitef, JDP (Jugosłowiański Teatr Dramatyczny) oraz międzynarodowe festiwale, m.in. FIST (Festiwal Międzynarodowego Teatru Studenckiego), Biseri iz upravničkih fioka (Perły z dyrektorskich szuflad)
i najbardziej prestiżowy Bitef (Belgradzki Międzynarodowy Festiwal Teatralny). Serbska produkcja teatralna i dramatopisarska promowana jest przez rodzime czasopisma, jak „Savremena srpska drama”, „Teatron”, „Scena” (wydawane w Nowym Sadzie) czy „Drama”, ale ważnym przedsięwzięciem, mającym na celu upowszechnienie dostępu do utworów powstających w regionie, jest także otwarte, wirtualne archiwum „Nova drama”, w którego zbiorach znajduje się kilkadziesiąt tekstów wraz z informacjami o ich autorach. Rozwój belgradzkiej sceny teatralnej wspierają również organizacje, na czele z miejskim centrum kultury UK Parobrod. Ośrodek ten, wspólnie z festiwalem Bitef, realizuje m.in. projekt „Bitef Polifonija”, a w jego ramach, poprzez spektakle, prezentacje, warsztaty i dyskusje, bada oraz popularyzuje innowacyjny, partycypacyjny i zaangażowany teatr młodych, jednocześnie podkreślając jego rolę w procesie zmian społecznych. Spośród niezależnych organizacji najważniejszą na mapie serbskiej stolicy wydaje się Fundacja Hartefakt, założona w celu wspierania twórczych oraz postępowych sił przyczyniających się do demokratyzacji i europeizacji Bałkanów. Skupia się ona na budowie otwartego i wolnego społeczeństwa poprzez podejmowanie w swojej działalności – przede wszystkim teatralnej – takich tematów, jak wolność wyrazu artystycznego, wzmocnienie świadomości i odpowiedzialności krytycznej czy współpraca regionalna. W ciągu kilku lat istnienia organizacja stała się ważnym ośrodkiem promującym nową generację artystów
zaangażowanych społecznie. Jak mówi jedna ze współpracujących z Fundacją pisarek, Tanja Šljivar: Sztuka w ogóle, jak również każda forma teatralna, cechuje się społecznym zaangażowaniem z racji tego, że powstaje w danym społeczeństwie, że jej autorzy i odbiorcy są członkami danego społeczeństwa. Teatr społecznie zaangażowany to taki, który wywołuje reakcję i wzywa do wzięcia odpowiedzialności3. Hartefakt produkuje spektakle oraz czytania performatywne, organizuje konkursy dla dramatopisarzy – tytuł nagrodzonego utworu staje się też tytułem wydanej przez Fundację antologii najnowszego postjugosłowiańskiego dramatu, a więc są to kolejno Współczesny dramat. Robotnicy umierają z pieśnią na ustach (Savremena drama. Radnici umiru pevajući, 2011) i Współczesny dramat. Palec (Savremena drama. Prst, 2012). Współpraca z najważniejszymi festiwalami i teatrami w Belgradzie, szczególnie z Teatrem Bitef, zaowocowała z kolei takimi realizacjami scenicznymi, jak Hipermnezja (Hipermnezija, 2011), Robotnicy umierają z pieśnią na ustach (Radnici umiru pevajući, 2011), Palec (Prst, 2012), Zwyrodniali (Izopačeni, 2012), Drapanie albo Jak zabiła się moja babcia (Grebanje ili Kako se ubila moja baka, 2012), Głód (Glad, 2013) i Ten grób jest dla mnie za mały (Mali mi je ovaj grob, 2014). Fundacja jest też organizatorem pierwszego w Serbii festiwalu promującego kulturę różnorodności (Festival tolerancije). Cechę konstytutywną promowanych przez Hartefakt dramatów stanowi sztuka niezależna, poszukująca i eksperymentatorska, wyznaczająca nowe tendencje i jednocześnie prowadząca aktywny dialog społeczny. Coraz bardziej powszechne staje się manifestowanie wyczerpania dawnych środków wyrazu, ale również prezentowanie nowych, prowokacyjnych wariantów wypowiedzi artystycznej. Jeszcze w latach 90. minionego wieku napływające z zewnątrz idee (zwłaszcza model rozwijany na fali teatru „in-yer-face” oraz koncepcja teatru postdramatycznego H.-T. Lehmanna) zostały przeniesione na podatny grunt, a w specyficznym, postjugosłowiańskim mikroklimacie artystycznym uległy i wciąż ulegają interesującym przekształceniom. Za wspólny priorytet dramatopisarzy nowo organizującego się nurtu można uznać transponowanie otaczającej ich brutalnej rzeczywistości z uwzględnieniem socjokulturowych kwestii o zasięgu (g)lokalnym4.
Propozycje Hartefaktu stanowią dowód na to, że w serbskiej hiperprodukcji dramatopisarskiej partycypują również z powodzeniem autorki, m.in. Milena Marković, Maja Pelević i Minja Bogavac. Jeszcze pod koniec XX wieku wkroczyły one prężnie w nową strefę wyzwań artystycznych i aktywizując się, zaproponowały kilka ważnych dystynkcji w zakresie poetyki oraz tematyki „nowego dramatu”. Na ich zaangażowanej twórczości zaważyły ekonomiczno-polityczne zjawisko transformacji, przebiegające pod znakiem chaosu wojny, a także rosnąca popularność feministycznych teorii tożsamościowych5. Nowe serbskie dramatopisarstwo kobiet, obejmując swoim zasięgiem obszerny zakres zagadnień nie tylko kobiecych oraz dzięki swojej otwartości na najnowsze teorie, dysponuje szerokim wachlarzem możliwości (prze)tworzenia otaczającej rzeczywistości. Autorki tekstów, na podstawie których powstały sztandarowe spektakle Hartefaktu, zbliżają się w swoim dyskursie do gender studies, dekonstrukcji etycznej, antropologii kulturowej czy nowoczesnej socjologii zorientowanej na relacje interpersonalne oraz układy między człowiekiem, kulturą a władzą. Na co nam robotnicy Robotnicy umierają z pieśnią na ustach6 Olgi Dimitrijević7 to sztuka napisana w duchu teatru Brechta, na pograniczu melodramatu i musicalu. Stanowi ona zbiór piosenek, które ułożone zostały do znanych w Serbii ludowych i popowych melodii. Wykonują je robotnicy, chór matek, właściciel fabryki i przedstawiciel władz miejskich. Dramatopisarka, na przykładzie strajku w jednej ze sprywatyzowanych w Belgradzie fabryk, porusza temat transformacji ustroju, wpływu zmian społeczno-ekonomicznych zarówno na mikrowspólnoty, jak i na całą generację. Pochyla się nad obecną sytuacją klasy robotniczej, a właściwie jej upadkiem, kwestią przysługujących jej świadczeń socjalnych czy raczej ich brakiem. Jednocześnie odnosi się do problemu korupcji, zaznacza silną pozycję Kościoła, sygnalizuje marazm, w jaki popadło społeczeństwo serbskie. Tekst przepełniony jest gniewem i wyraża potrzebę radykalnej zmiany. Dimitrijević głośno mówi o tym, co ją uwiera. Obwinia decydentów i kapitalizm o kiepską kondycję swojego kraju, ale jej krytyka dosięga również nadal funkcjonującego w Serbii patriarchatu i nacjonalizmu.
61
62
PIOSENKA O KORUPCJI I ODSPRZEDAWANIU GRUNTÓW W RAMACH PRYWATYZACJI:
Robotnicy umierają z pianą na ustach
Przepis jest prosty Po pierwsze, stop z produkcją Po drugie, skoro nie ma produkcji, na co nam robotnicy A wtedy, hop, sprzedajemy ziemię Reszta przyjdzie sama Robotniczy kurort na pięknym wzgórzu Na który właśnie jest turystyczny boom
z rodzicami, niezdolności do wyrażania uczuć, ewoluuje w dramacie od stadium drapania swojego i cudzego ciała, poprzez strzelanie z broni, do sadystycznego znęcania się nad najsłabszymi. Autorka przedstawia dziedzictwo, na którym widnieją krwawe ślady z przeszłości, oraz demaskuje maniakalne ukrywanie się za chybotliwą konstrukcją niezdefiniowanej przyszłości.
Widać każdą żyłę Praca dyplomowa Tanji Šljivar8 stanowi próbę opisania surowej rzeczywistości lat 90., ich wpływu na proces dorastania dzieci i efektów ubocznych tego oddziaływania. Akcja dramatu Drapanie albo Jak zabiła się moja babcia9 rozgrywa się w 2000 roku w Banja Luce, zanim w burzliwym okresie transformacji wygasła nadzieja, że przyszłość przyniesie dobrobyt i stabilizację. Utwór o dotkliwym odczuwaniu przemian Šljivar rozpisała na głosy dziesięciolatków, którzy przygotowują się do szkolnej imprezy charytatywnej w sali gimnastycznej, nie wiedząc, że w tego typu pomieszczeniach organizowano w czasie wojny sale tortur oraz tymczasowe obozy koncentracyjne. Dramaturg Filip Vujošević zauważył, że tekst ten w sposób bezpośredni i brutalny odnosi się do doświadczania bólu i narastającej patologii wśród dzieci jako następstwa manipulacji ze strony rodziców, nauczycieli, nacjonalistycznego środowiska, w którym dorastały10. Przemoc, będąca wynikiem niespełnionych pragnień, braku relacji
MAJA: Twoja skóra jest cienka i blada. Widać każdą żyłę. Nie poczujesz, że jest naprawdę twoja, dopóki cię nie zaboli. Maja drapie rękę Djordja. MAJA: Kiedy wbiję i przeciągnę, i wygrzebię, będzie ciepławe i czerwone, i słone. Jeśli wytrzymasz minutę, nie jesteś pedał. Jeśli wytrzymasz minutę, znowu ci pokażę, że nie mam cycków. Jeśli wytrzymasz minutę, ty też mnie podrapiesz. Jej twarz wykrzywia silny ból Autorka pierwszej kosowskiej sztuki wystawionej w Serbii – Doruntina Basha11 – przybliża problem kosowskich kobiet, które są razem z mężczyznami-cywilami wyłączone z historii i stanowią jedną z najbardziej marginalizowanych grup na tym terenie. Palec12 to tragiczna opowieść o teściowej i synowej, które zostały skazane na egzystencję obok siebie, ale, raniąc się wzajemnie, nigdy nie znalazły wspólnego języka. Zoja i Škurta spędziły pod jednym dachem dziesięć lat w oczekiwaniu na powrót najważniejszego dla nich mężczyzny, który zaginął podczas
Palec, ze zbiorów Fundacji Hartefakt
konfliktu zbrojnego w 1999 roku. Autorka, nakreślając jeden dzień z ich życia, ukazuje marazm, ból oczekiwania i uświadomionej straty, zwraca też jednocześnie uwagę na podrzędną rolę kobiety uwięzionej w patriarchalnym systemie regulowanym kodeksem Leki Dukagjiniego. Faktem wymagającym odnotowania jest brak w literaturze kosowskiej opisów (po)wojennej rzeczywistości i aspektów społecznych z nią związanych z perspektywy kobiet. Basha natomiast poprzez skonstruowany dialog ukazuje subiektywną percepcję serii tragicznych wydarzeń oraz niemęskocentryczne alternatywy ich interpretacji. Tytułowy palec rzuca cień i wskazuje winnego, a także koresponduje z radykalną krytyką takiej obyczajowości. Skaleczony palec przywodzi też na myśl krzywdy, jakich doznały jednostki skrajnie podporządkowane. Choć ten duodramat wypełniają głosy Kosowianek, problem, który narasta między bohaterkami, ma wymiar uniwersalny i można go osadzić w każdej przestrzeni naznaczonej doświadczeniem wojennej traumy. ZOJA: Za moich czasów ludzie pobierali się na zasadzie umowy między rodzinami, nie było tak jak teraz, że młodzi biorą ślub w urzędzie. I dlatego małżeństwa były udane. Wtedy, jeżeli w rodzinie były niezaradne córki, takie jak ty, to w ogóle nie były wydawane za mąż. Trzymano je w domu, w ukryciu. Biedna to musiała być matka, która się takimi opiekowała. Biedna ta twoja matka… (...)
ŠKURTA: Moja matka zawsze mnie… ZOJA: W ogóle mnie nie interesuje kobieta, która cię wychowała. W tym momencie Škurta umyślnie rozcina swój palec. Krwawi. Jej twarz wykrzywia silny ból, ale nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Jugosławia jest martwa Tekst Biljany Srbljanović13 Ten grób jest dla mnie za mały14 powstał na zamówienie Schauspielhaus Wien w związku z setną rocznicą wybuchu pierwszej wojny światowej. Fabuła dramatu osnuta jest wokół zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, a jego głównymi bohaterami są członkowie organizacji „Młoda Bośnia”. Jednak chociaż autorka powołuje się na historyczne źródła, cytuje fragmenty artykułów prasowych i wypowiedzi świadków, nie jest to utwór odtwarzający jedynie przebieg wydarzeń ani odnoszący się wyłącznie do historii początku XX wieku. Srbljanović, uważana za jeden z bardziej krytycznych i kontrowersyjnych głosów serbskiej sceny teatralnej, rozprawia się w nim bowiem z popularną obecnie postawą gloryfikującą czyn Gavrila Principa i jego samego jako wielkoserbskiego bohatera. Jak mówi w wywiadzie dla stacji B92: Wielkoserbowie go oszukali. Wykorzystali jego szlachetność i awangardowe idee polityczne, aby podrzucić kukułcze jajo wielkoserbskości. Ta narracja i ta kula błąkają się po Serbii i dzisiaj, to im należy przypisać zabójstwo Djindjicia. Z dramatu wyłania się obraz członków „Młodej Bośni” jako przeciwników szowinizmu, ateistów, przedstawicieli
63
64
ruchu antyklerykalnego, emancypacyjnego i lewicowo-anarchistycznego, których mimo właściwych pobudek ideologicznych trawi moralny ból z powodu popełnienia zbrodni. Ale są to jednocześnie ludzie młodzi, odważni i szaleni. Wreszcie, uważają Jugosłowian za jeden naród mówiący jednym językiem i dążą do ich zjednoczenia w granicach jednego państwa. DANILO (o Principie): W Sarajewie każdej nocy śnił, że jest anarchistą. Nie jest mu przykro, w ogóle nie jest mu przykro. Wojna i tak by wybuchła. Chciał pomścić swój naród, motywem zamachu była zemsta i miłość. Kocha swój kraj, Jugosławię. A wszystko to na nic. Jugosławia jest martwa. Ale ty żyjesz. Narodziłeś się. Zrób więc coś pozytywnego ze swoim życiem. To już naprawdę będzie boleć Dzięki ideowo-formalnym eksperymentom autorek i autorów oraz ich „h/artefaktycznemu” zaangażowaniu serbski dramat doświadczył radykalnej odnowy jakościowej. Postawili sobie oni za cel krytyczny komentarz do rzeczywistości zastanej w całej jej rozpiętości, a w centrum swoich zainteresowań umieścili tematy dotyczące zmian społeczno-ekonomicznych, dewaluacji tradycyjnych wartości oraz indywidualnych tragedii jednostek „nieprzystosowanych”. Idealnym przykładem tej poetyki jest tekst jednego z ważniejszych dramatopisarzy
Drapanie albo Jak zabiła się moja babcia
współpracujących z Fundacją Hartefakt – Filipa Vujoševicia pt. Ronaldzie, zrozum mnie15. Przedstawieni w utworze pracownicy oraz klienci restauracji McDonald’s to bezwolni zakładnicy konsumenckiego systemu, który sami współtworzą. Okazuje się, że obowiązkowa schematyczność, mechaniczna odtwarzalność oraz sterowalność panująca w barze szybkiej obsługi ogranicza intelektualne i emocjonalne możliwości bohaterów. Autor, ukazując imperium Ronalda McDonalda od kuchni, krytykuje bezrefleksyjny i syntetyczny sposób życia, który grozi zamarciem relacji międzyludzkich. Jednocześnie alarmuje, że zasady, takie jak szybkość i prostota w zaspokajaniu potrzeb, zaczynają dominować w innych, nawet intymnych sferach naszego życia. Co łączy ten tekst z pozostałymi przedstawionym dramatami, a jednocześnie stanowi cechę wspólną ich tematyki, to potrzeba oddania bólu, zarówno tego indywidualnego, w mikro-, jak i w makroskali – wspólnego dla danej grupy społecznej lub całego społeczeństwa. I to jest również cecha wyróżniająca wszystkie te sztuki, wpływająca na ich popularność także poza granicami Serbii – ból ten jest uniwersalny i dotyka nas wszystkich bez względu na narodowość. RADE (z offu): To dopiero początek. Codziennie, dopóki nie spełnicie naszych żądań, będziecie otrzymywać pocztą po dwa palce Ronalda. Nie będzie żadnych negocjacji, dopóki nie przestaniecie
Ten grób jest dla mnie za mały; wszystkie fotografie ze zbiorów Fundacji Hartefakt
traktować nas jak bydło, dopóki nie zrezygnujecie z cięć w wynagrodzeniach tych wszystkich pracowników, których chcieliście ukarać. Do tego momentu – nie mamy o czym rozmawiać. I jeszcze będziecie musieli zwiększyć zestaw obiadowy dla personelu. Pospieszcie się. Ronald ma ograniczoną liczbę palców. Jeśli nie zareagujecie na czas, będziemy musieli przejść z dłoni na jego stopy. A to już naprawdę będzie boleć. □ 1 G. Injac, Nie rozpoznaję tego gatunku – dramat jako struktura polityczna, [w:] Postpolityczność. Antologia nowego dramatu serbskiego, red. G. Injac, Kraków 2011, s. 8. 2 Predsmrtna mladost: antologija najnovije srpske drame: 1995-2005, Nowy Sad 2006; Istorija & iluzija: antologija najnovije srpske drame: 1995-2005, Novi Sad 2007; Biseri iz upravničkih fioka, Belgrad 2013. 3 T. Šljivar, Mi smo oni na koje su nas roditelji upozoravali (wywiad S. Ćirić), „Vreme”, 30.05.2013, http://www. vreme.com. 4 Pojęcie „glokalizmu” łączące treści lokalne z globalnymi wprowadził brytyjski socjolog Roland Robertson; R. Robertson, Globalization: Social Theory and Global Culture, Londyn 1992. 5 L. Čale-Feldman, Femina ludens, Zagrzeb 2006, s. 186. 6 O. Dimitrijević, Radnici umiru pevajući, www.nova-drama.org.rs, 2010 [przeł. G. Abrasowicz, B. Nikodemska]. 7 Olga Dimitrijević – ur. 1984, Belgrad; dramaturżka, krytyczka teatralna. Członkini Centrum Queer Studies. Autorka dramatów Internat (2009) i Dramat Ludowy (Narodna drama, 2013). Scenarzystka filmu dokumentalnego Budzenie (Budjenje, 2010). Współredaktorka książki
Między nami: Nieopowiedziane historie z życia gejów i lesbijek (Medju nama: Neispričane priče gej i lezbejskih života, 2014). 8 Tanja Šljivar – ur. 1988, Banja Luka; autorka dramatów Po ile pasztet? (Pošto je pašteta?, 2010), My jesteśmy tymi, przed którymi przestrzegali nas rodzice (Mi smo oni na koje su nas roditelji upozoravali, 2013), scenariusza do filmu Coś słodkiego (Nešto slatko, 2012, reż. J. Gavrilović), a także zbioru opowiadań Pokój na trzecim piętrze (Soba na trećem spratu, 2010). 9 T. Šljivar, Grebanje ili Kako se ubila moja baka, [w:] Biseri iz upravničkih fioka, Belgrad 2013 [przeł. G. Abrasowicz, B. Nikodemska]. 10 F. Vujošević, [za:] N. Obradović, Isprazne slike sumornog naslijeđa, e-novine.com, 13.10.2012. 11 Doruntina Basha – ur. 1983, Prisztina; dramaturżka, autorka scenariuszy filmowych. Zajmuje się problematyką genderową. 12 D. Basha, Gishti (2011), Prst, przeł. Q. Ondozi, [w:] Zbirka savremene drame 2, Belgrad 2012 [przeł. G. Abrasowicz, B. Nikodemska]. 13 Biljana Srbljanović – ur. 1970, Sztokholm; najbardziej znana i nagradzana serbska dramatopisarka. Jej dramaty przełożone zostały na ponad dwadzieścia języków, a wystawione w ponad stu teatrach na całym świecie. Autorka sztuk: Trylogia belgradzka (Beogradska trilogija, 1997), Sytuacje rodzinne (Porodične priče, 1998), Upadek (Pad, 2000), Ameryka, część druga (Amerika, drugi deo, 2003), Szarańcza (Skakavci, 2005), Barbelo, o psach i dzieciach (Barbelo, o psima i deci, 2007). 14 B. Srbljanović, Mali mi je ovaj grob, Belgrad 2013 [przeł. G. Abrasowicz, B. Nikodemska]. 15 Filip Vujošević – ur. 1977, Belgrad; dramatopisarz, koordynator programu Fundacji Hartefakt oraz kolektywu artystycznego prowadzącego wirtualne archiwum „Nova drama”. Współtwórca kompilacji monologów Fake Porno (2005), autor takich sztuk, jak O upadku serbskiej rodziny robotniczej (O propasti srpske radničke porodice, 2002), Halflajf (2005), Hamlet-Hamlet Eurotrash (2008). Tekst udostępniony przez autora [przeł. G. Abrasowicz, B. Nikodemska].
65
Trzeci naród, czyli jak studenci obalili Miloševicia
W 1996 roku wybuchła w Serbii żółta rewolucja – żółta od koloru jajek, rozbijanych na budynkach państwowych. Historia obywatelskiego oporu w pogrążonej w wojnie Serbii
Tomasz Kontek 66
Lata 90. to w dziejach Serbii mroczny czas. Wszechobecna propaganda wykuła wtedy wizerunek Serba jako tępego nacjonalisty, okrutnego mordercy, obrońcy Boga i komunizmu zarazem. Te kalki powtarzane są do dziś. Nikt już nie pamięta, że padła kiedyś propozycja, by belgradzcy studenci otrzymali Pokojową Nagrodę Nobla. Slobodan Milošević zmarł w 2006 roku w areszcie w Hadze. Nie doczekał wyroku w sprawie, w której przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym dla byłej Jugosławii postawiono mu 66 zarzutów. Wszystkie dotyczyły konfliktów wojennych w Bośni, Chorwacji i Kosowie. Zbrodniarz uniknął więc kary, jednak dla wielu Serbów był obrońcą Serbii przed zaborczym Zachodem. Dla innych – dławiącym wolność satrapą. A w końcu to ona zwyciężyła. Nie będzie to jednak tekst o polityce i politykach. To przecież osobiste ambicje liderów serbskiej opozycji pozwalały przez lata trwać reżimowi, nie są zatem oni warci pamięci. Co innego opozycja obywatelska lub – jak to określił Nebojša Popov, serbski lewicowy intelektualista – „trzeci naród”, który w latach 90. egzystował między władzą a opozycją. Według badań Instytutu Studiów Politycznych w Belgradzie, w październiku 1990 za demokracją opowiadało się 48,5 proc. Serbów [2,2 proc. wybierało anarchię (!)]. Czy po latach życia w biedzie dla tego kraju, który rozpadał się na ich oczach, to mało? Za mało, by na swego prezydenta wybrać kogoś innego niż narodowego komunistę Miloševicia, który na dodatek bez wyjątku
kontrolował media. I właśnie do demonstracji na rzecz wolnych mediów w marcu 1991 roku wezwał swych zwolenników kontrkandydat Miloševicia w wyborach prezydenckich, charyzmatyczny Vuk Drašković, pisarz, monarchista i lider opozycyjnej partii Serbski Ruch Odnowy. Na ulice Belgradu wyszło wtedy 100 tys. ludzi. Interweniowało wojsko, dwie osoby zginęły, 80 zostało rannych. Sam Drašković został aresztowany. Ważniejsze jednak, że dzień później, 10 marca, demonstrować zaczęli studenci. Przeszli z miasteczka akademickiego do samego centrum. Na placu Terazije zostali przez 4 dni, by domagać się zmian. To wówczas na belgradzkiej scenie pojawił się „trzeci naród”. Rok później trwała już wojna w Bośni. Czy Serbowie popierali ten konflikt? A raczej: dlaczego go popierali? Były marksista, Nebojša Popov, nie tłumaczy tego jakimś specjalnym nacjonalizmem swych rodaków. Już w kwietniu 1993 roku pisał: Skoro bezrobocie, hiperinflacja i cierpienia wojenne tak bardzo odbierają wartość życiu, nic dziwnego, że wielu ludzi gotowych jest porzucić nędzną egzystencję i wziąć bezpośredni udział w wojnie. Zatem decydującym motywem waleczności niekoniecznie muszą być wzniosłe ideały narodowe1. Nędzna egzystencja była też udziałem młodych w Belgradzie, ale 2 marca 1992 roku antywojenny koncert na placu Republiki pod hasłem S.O.S mir ili ne računajte na nas (Pokój albo nie liczcie na nas) zgromadził 50 tys. widzów. Wystąpiła supergrupa Rimtutituki, antywojenny projekt członków słynnych belgradzkich grup Ekaterina Velika, Električni
Orgazam i Partibrejkers. Utwór Slušaj ‘vamo (Słuchaj tu) stał się antywojennym hymnem. Jego słów Mir, brate, mir (Pokój, brachu, pokój) nikt jednak poza Serbią nie zna. Chwilę później opozycyjna Partia Demokratyczna ogłosiła petycję podpisaną przez 823 tys. serbskich obywateli, w której domagano się rezygnacji Miloševicia. Własną deklarację w tej sprawie ogłosiło 30 organizacji studenckich Uniwersytetu Belgradzkiego. Wielotysięczne demonstracje organizowała partia Draškovicia. Przed Teatrem Dramatycznym w Belgradzie przeciwko wojnie protestowało stu artystów. By oddać hołd wszystkim ofiarom wojny w Bośni, w centrum zebrało się na wiecu kilkadziesiąt tysięcy osób z czarną, ponadkilometrową taśmą. W czerwcu i lipcu do akcji znów przystąpili studenci. Ich forma protestów była w Belgradzie zupełnie wyjątkowa. Nie bili się z władzą, ale się z niej śmiali. Zorganizowali m.in. „Procesję ślepców”, czyli marsz z indeksami w rękach w stronę belgradzkiej telewizji. Przed serbskim parlamentem ustawili rzeźbę zmęczonego obywatela. Pojawiło się też hasło: Slobo zabił Laurę Palmer (Miasteczko Twin Peaks Davida Lyncha było tam znane). Na nic to się nie zdało. Električni Orgazam wydał płytę pod znamiennym tytułem Balkan Horor Rok (1992), z okładki której pozdrawia przyjaciół z Zagrzebia, Sarajewa i Lublany. Nie wszyscy Serbowie popierali zatem wojnę. W Serbii zaczęły rządzić „seks, droga, nasilje i strah” (seks, narkotyki, przemoc i strach), jak śpiewał Gile z Električnego Orgazmu. Kolejne
wybory prezydenckie, choć z mniejszą przewagą, znów wygrał Milošević. Sytuacja gospodarcza karanej międzynarodowymi sankcjami Serbii była dramatyczna, inflacja galopowała, społeczeństwo ubożało, za to rozwijała się zorganizowana przestępczość. W czerwcu 1993 roku „dorosła” opozycja próbowała dokonać przewrotu. Zwolennicy Serbskiego Ruchu Odnowy próbowali opanować budynek parlamentu. Doszło do starć z policją. Władze aresztowały Draškovicia (i jego żonę), który w areszcie rozpoczął strajk głodowy. Uwolnienia nacjonalistycznego przecież polityka domagał się m.in. słynny łowca nazistów, Szymon Wiesenthal. Serbska opozycja niewiele jednak mogła zdziałać. Aż poszła po rozum do głowy. Mimo tradycyjnych konfliktów między liderami, w 1996 roku zawiązała koalicję Zajedno (Razem) i w wyborach lokalnych po raz pierwszy wygrała w wielu serbskich miastach, m.in. w Belgradzie. Władze nie uznały jednak tych wyników. I tak doszło do wybuchu żółtej rewolucji. To był absolutny fenomen, którego nazwa pochodzi od koloru jajek rozbijanych przez demonstrantów na budynkach państwowych. Przez przeszło 100 dni, dzień w dzień, na ulicach Belgradu trwały antymiloševiciowskie protesty, które gromadziły jednorazowo nawet kilkaset tysięcy mieszkańców stolicy. 20 listopada 1996 roku przeciwko oszustwom władz protestowało 100 tys. osób, dziesięć dni później już 200 tys. Zaczęły się pochody z użyciem wszystkiego, co hałasowało. Studenci znowu jednak pokazali, że
67
68
są „trzecim narodem”. Demonstrowali jako obywatele, a nie zwolennicy konkretnych partii. Ich protesty zostały nazwane karnawałem ulicznym, a śmiech miał zwyciężyć siłę władzy. Rolki papieru toaletowego trafiły w budynek podporządkowanej rządzącym komisji wyborczej, przy okrzykach: Došta nam je vašeg sranja! (Mamy dosyć waszego gówna!). Gdy kordon policji stanął im na drodze, dziewięcioro demonstrantów rozkazało mu się rozejść. Każdy nazywał się... Slobodan Milošević albo Mirjana Marković, żona satrapy. Prawosławny patriarcha Pavle mówił wówczas, że studenci stali z godnością jak niegdyś stali uczniowie Chrystusa, pracując na rzecz prawdy, sprawiedliwości i poszanowania godności człowieka, a brukselska gazeta „La Libre Belgique” zaproponowała przyznanie im pokojowego Nobla. Demonstracje przyniosły skutek. Co prawda w trakcie jednej z nich doszło do starć ze zwolennikami Miloševicia (było 58 rannych, jedna osoba zmarła), a 2 lutego władze przystąpiły do pacyfikacji ich uczestników, uznały jednak zwycięstwo wyborcze opozycji. Trudno się dziwić, skoro choćby w prawosławną Wigilię ulicami Belgradu przeszła 300-tysięczna protestacyjna procesja, a w czasie nadawania kłamliwych wiadomości przez media rządowe ludzie powszechnie wychodzili na tarasy lub wyglądali przez okna, robiąc przy tym niesamowity rwetes. Ostatni protest koalicji „Zajedno” odbył się 15 lutego. Tydzień później jej przedstawiciel, Zoran Djindjić, był już oficjalnie burmistrzem Belgradu. Tylko tyle? Protest nie cieszył
ilustracje tu i na poprzedniej stronie: grupa „Šta hoćeš?”, http://wdoyouw.org/kako-i-kada/studentski-protest-1996-97, http://wdoyouw.org/kako-i-kada/otpor
się poparciem Zachodu. Niemiecki polityk, Günter Verheugen, stwierdził wręcz, że opozycja na pewne kluczowe pytania dotyczące serbskiej polityki odpowiada w sposób jeszcze bardziej nieprzyjazny aniżeli władza. Milošević oznaczał dla Zachodu stabilizację, co zemściło się na wszystkich w Kosowie. A studenckie protesty trwały jeszcze przez miesiąc, aż doprowadziły do dymisji skompromitowanego rektora uniwersytetu. Kończąc akcję, na budynku rektoratu studenci umieścili napis: Ciąg dalszy nastąpi. Tak też się stało. 10 października 1998 roku 20 studentów, z których wszyscy brali udział w manifestacjach z lat poprzednich, założyło ruch Otpor (Opór). Jego symbolem stała się zaciśnięta pięść, na wzór tej, którą w końcu lat 80. na okładce swego albumu umieściły trzy słoweńskie zespoły: Laibach, Borghesia i Miladojka Youneed (tytuł płyty to oczywiście Otpor). Viatcheslav Avioutskii, profesor paryskiej szkoły przedsiębiorczości EDC – École des dirigeants et créateurs d’entreprise, nie ma wątpliwości, że demokratyczna rewolucja w Serbii okazała się możliwa dzięki działalności mało znanego na forum publicznym ugrupowania, któremu udało się porwać masy, nadać protestom zorganizowaną formę i przeciwstawić się agresywnej propagandzie ludzi związanych z Miloševiciem2. Otpor organizował nie tylko studentów, ale także robotników, chłopów, artystów, intelektualistów. Wszystko pod hasłem Promene (Przemiany). We wrześniu
2000 roku liczył już 70 tys. członków. Nie miał struktury hierarchicznej, aby reżim nie mógł przekupić jego liderów. Zorganizowany był jednak jak sprawna korporacja. Miał kilka wydziałów: stosunków międzynarodowych, zasobów ludzkich, marketingu oraz logistyki i dystrybucji. W marcu 1999 roku samoloty NATO zaczęły bombardowanie Serbii, także Belgradu, na którego ulicach nie ustawały demonstracje pro- i antyrządowe. Władze zaostrzyły kurs. Zamordowany został niezależny dziennikarz Slavko Curvija, a przywódcy opozycji uciekli z kraju w obawie przed aresztowaniami. Jednak zaraz po zakończeniu wojny o Kosowo, we wrześniu, Otpor organizuje demonstracje w 20 miastach, a potem koncert rockowy w Belgradzie, który ma zmobilizować młodzież do wystąpień przeciwko Miloševiciovi. Ruch działa zgodnie z hasłem Sad ili nikad (Teraz albo nigdy). Konsekwentnie unika przemocy. Jeden z jego liderów, Srdja Popov, tłumaczy, że w ten sposób Otpor okazywał swą wyższość nad władzami, które nazbyt często uciekały się do przemocy. Mimo to Otpor określany był przez władze jako organizacja faszystowsko-terrorystyczna, a jego działaczom zarzucano, że rekrutowani są spośród przestępców i narkomanów. W marcu 2000 roku aresztowanych zostaje kilkuset członków ruchu. Ale struktura nadal działa. Dla Otporu pracowali specjaliści z agencji reklamowych, m.in. Srdjan Šaper i Nebojša Krstić, niegdyś muzycy zespołu Idoli, a od początku lat 90. aktywiści antymiloševicowskiej Partii Demokratycznej. Opracowali oni dwie kampanie: Gotov je (Skończone), która bezpośrednio skierowana była przeciwko Miloševiciovi, i Vreme je (Już czas), która promowała udział w wyborach wśród młodych. I 87 proc. młodych głosowało! Zdecydowana większość z nich za przemianami. To działacze Otporu zorganizowali w Nowym Sadzie słynny do dziś festiwal EXIT, który w 2000 roku trwał sto dni. Tuż przed wyborami w całej Serbii odbywały się też specjalne koncerty rockowe, w których uczestniczyły m.in. aktywne do dziś Darkwood Dub oraz Kanda,
Kodža i Nebojša. Na 27 imprezach słuchało ich ponad 200 tys. osób, to też był elektorat przemian. Wielkim sukcesem studentów było doprowadzenie do zjednoczenia „dorosłej” opozycji: kilkunastu partii i partyjek. Ideologia według Otporu miała bowiem znajdować się na drugim planie, a dzięki temu można było współpracować ze znacznie większą liczbą organizacji demokratycznych. Dlaczego w 2000 roku udało się to, co było niemożliwe przez całe dziesięciolecie wojen? Po pierwsze, wojny zostały przegrane przez Miloševicia i doprowadziły Serbów do nędzy. Po drugie, opozycję wsparł w końcu Zachód. Od sierpnia 1999 roku setki tysięcy, nawet miliony dolarów popłynęły do Otporu (ruch ten potrafił je jednak wydać), a w czerwcu 2000 roku w Berlinie doszło do spotkania Slobodana Homena, jednego z liderów Otporu, z Madeleine Albright, amerykańską sekretarz stanu, znienawidzoną przez Serbów za naloty na ich kraj. Ideologia dla Otporu była jednak na drugim planie... A skoro Zoran Djindjić, później niemal demokratyczny święty, mógł się porozumiewać z tzw. mafią zemuńską, by ta wsparła opozycję przeciwko władzy, to trudno robić wyrzuty młodym rewolucjonistom za alians z „wrogiem narodu”. 24 września 2000 roku opozycja odnosi niekwestionowane zwycięstwo w wyborach, 5 października Milošević ustępuje. A Otpor? W Serbii przestał się liczyć jako struktura, ale do dziś szerzy rewolucję: od Mińska przez Kijów, po Kair. □ Bibliografia: M. Korzeniewska-Wiszniewska, Serbia pod rządami Slobodana Miloševicia, Kraków 2008; Obywatelski protest i karnawał uliczny. Serbia, 17 listopada 1996-20 marca 1997, pod red. J. Tyszki, Poznań 1998; V. Avioutskii, Aksamitne rewolucje, Warszawa 2007; N. Popov, Serbski dramat, Warszawa 1994; O. Nikolayenko, Origins of the movement’s strategy: The case of the Serbian youth movement Otpor, [w:] „International Political Science Review” 2012; M. Collin, This is Serbia Calling. Rock’n’roll Radio and Belgrade’s Underground Resistance, London 2001. 1 Por. N. Popov, Serbski dramat, Warszawa 1994. 2 Por. V. Avioutskii, Aksamitne rewolucje, Warszawa 2007.
69
O jugosłowiańskim gułagu dla kobiet
Ženi Lebl (1927–2011) to kobieta niezwykła, o której życiu zadecydowały dwa totalitaryzmy. Jej wspomnienia należą do najbardziej wstrząsających świadectw wśród literatury łagrowej
Magdalena Petryńska 70
Była podwójnie naznaczona „z urodzenia”, jako Żydówka i jako dziecko z inteligenckiego domu. Wyniesione z tego domu wartości pomogły jej przetrwać wojnę, a potem nazistowskie i komunistyczne więzienia, ale nie wystarczyły, by odrzucona, mogła w swoim kraju pozostać. Napisała o tym dwie autobiograficzne książki, namówiona przez wybitnego serbskiego pisarza Danila Kiša, który zrobił film-wywiad z dwiema więźniarkami Nagiej Wyspy – jedną z nich była ona. O dzieciństwie i wojnie opowiada w książce Odjednom drukčija, odjednom druga. Sećanja i zaboravi (Nagle inna, nagle kto inny. Wspomnienia i zapomnienia). Zorientowała się, że jest inna, kiedy zaczęto ją traktować inaczej niż dotąd, kiedy koleżanki szkolne od niej odwróciły się, kiedy Niemcy zajęli Belgrad i zmusili Żydów do noszenia, jak nazywa to Ženi, żółtej szmaty. Ojciec, inżynier, dyrektor kopalni, jako oficer został wzięty do niewoli i przetrwał wojnę w oflagu, brat przeżył także, bo w porę uciekł do partyzantki. Nie przeżyła matka, zamordowana w ostatnich dniach grudnia 1941 roku, jak wielu jugosłowiańskich Żydów w „dušegubce”, najtańszej komorze gazowej – samochodzie, w którym duszono przewożonych spalinami. Kiedy Żydów z innych miast zaczęto przenosić do belgradzkiego getta, dom pani Lebl, społeczniczki i „pozytywistki”, od razu się zapełnił, a potem w szybkim tempie pustoszał – przybysze, krewni, przyjaciele i obcy kolejno byli przenoszeni do hitlerowskiego obozu w Belgradzie (Sajmište), a w końcu przyszła kolej na Ženi i matkę. Ženi postanowiła uciec
i zrobiła to w tajemnicy. Dotarła do Nišu, do przyjaciółki rodziny, trafiając do konspiracyjnej komórki titowskiej partyzantki – m.in. drukarni, skrytki i punktu łączności. Stała się kimś innym – udając uchodźcę z Vojvodiny, wyrobiła sobie dokumenty na „dobre” nazwisko. I ona, i jej opiekunka, wydane przez prowokatora z wysokich struktur miejscowej organizacji partyjnej, znalazły się w bułgarskim więzieniu. Był to pierwszy prowokator w życiu czternastoletniej dziewczyny i jej pierwsze więzienie. Potem były hitlerowskie obozy pracy i więzienie gestapo w Berlinie – przez cały ten czas Ženi udało się zachować w tajemnicy żydowskie pochodzenie. Nieprawdopodobna odwaga i szczęście pozwoliły jej przetrwać więzienia, rosyjskie wyzwolenie Berlina i próbę gwałtu. Swoje powojenne losy autorka opisuje w książce Ljubičica bela. Dve i po godine u jugo-gulagu za žene (Biały fiołek. Dwa i pół roku w Jugo-gułagu dla kobiet). Rodzina Lebl w trzech czwartych przeżyła wojnę. Ojciec wrócił z oflagu, przez pewien czas przydawał się jako specjalista, potem został pomniejszym urzędnikiem. Wrócił też brat, jako przekonany komunista. I wróciła Ženi. Zaczęła studiować prawo, a kiedy dziennik „Politika” rozpisał konkurs dla dziennikarzy, zgłosiła się i została przyjęta – nie należała wprawdzie do partii, ale uczestniczyła w życiu politycznym kraju jako prelegentka i dziennikarka. Była studentką, była inteligentna, znała języki i w nowej pracy szybko została doceniona. Rozwój jej kariery trwał, dopóki po rezolucji
Biura Informacyjnego (1948) sytuacja się nie zaostrzyła i nie zaczęto szukać wrogów i podejrzewać Żydów. Choć jugosłowiański antysemityzm był łagodny, dla Ženi Lebl żydowskie pochodzenie stanowiło dodatkowe obciążenie, kiedy została uwięziona i bez wyroku, na mocy decyzji administracyjnej, skazana na rok więzienia. Rok okazał się dwoma latami i pół, a powodem aresztowania był dowcip, który usłyszała od przyjaciela i powtórzyła znajomym. Ów przyjaciel był drugim prowokatorem i donosicielem w życiu Ženi, a żart mówił o sukcesie Jugosławii, wyhodowaniu stukilowego fiołka – białym fiołeczkiem nazwano Titę w czołobitnej piosence masowej. To był pierwszy grzech Ženi Lebl przeciwko Ticie, drugi to fakt, że podczas jakiejś uroczystości, zamiast klaskać i w podziwie patrzeć, z pochyloną głową coś pisała – a pisała sprawozdanie dla gazety. W więzieniach dla kobiet w Zabeli i miejscowości Ramski Rit przeszła wszystkie upokorzenia: była bita, dręczona, obrażana, została zgwałcona. Ostatnim miejscem jej kary była Naga Wyspa, wraz z kilkoma pobliskimi wyspami stanowiąca jugosłowiański gułag. Ženi Lebl była więźniem politycznym, traktowanym tak samo jak tzw. zwolennicy Stalina, choć ani ze zwolennikami, ani z przeciwnikami rezolucji Biura Informacyjnego nie miała nic wspólnego, była też niepoprawną, uparcie niereedukowalną weteranką. Opowiada o tym, jak traktowano kobiety, jak one same reagowały na upodlenie, jak harowały, głodowały, na czym w istocie polegała „reedukacja” i jak ogłupiano proste często kobiety, jak pozbawiano je godności, skłaniano, by same wykonywały to, co w normalnych więzieniach robili strażnicy i śledczy, by stały się katami dla współwięźniarek, bo inaczej koleżanki stawały się katami dla nich, by donosiły na siebie nawzajem i na swoich bliskich. Pisze o tym, jak w więzieniu lub już po wyjściu podpisywały zobowiązanie współpracy, stając się trybikami w potężnej armii informatorów służb bezpieczeństwa (co w pewnym stopniu wyjaśnia olbrzymią infiltrację wszystkich opozycyjnych organizacji
aż do rozpadu byłej Jugosławii). Ženi Lebl była jedną z niewielu, które wiedziały, gdzie się znajdują i jak niewielka odległość dzieli je od lądu i sąsiednich wysp, Krku i Rabu. To ona miała odwagę powiedzieć, że w hitlerowskim więzieniu było lepiej, to ona odważyła się pomóc słabej współwięźniarce, to jej udało się nie być bojkotowaną. A przede wszystkim nie pogardzać. Może nie była typową więźniarką, bo nie siedziała za przekonania, nie skalano jej ideologii i miała coś, co ją podtrzymywało – pamięć o domu, o matce, miała swój całkiem inny system wartości. Ženi Lebl podpisała lojalkę, bo wiedziała, że inaczej nie wyjdzie, a już prawie miała zwolnienie w ręku. Nigdy nie zgłosiła się pod podany adres, a wezwana, odmówiła współpracy. Dziennikarstwo jednak było dla niej zamknięte, dalsze studia także, czuła się bezsilna i zaszczuta i w końcu zdecydowała się wyjechać do Izraela, gdzie rozpoczęła nowe życie, w nowym języku i nowym zawodzie: została technikiem rentgenologiem, później nauczycielką zawodu i w końcu dyrektorką szkoły. Opublikowała kilkanaście cenionych książek o historii Żydów jugosłowiańskich, zrobiła dla nich więcej niż ktokolwiek inny. Do Jugosławii przyjechała dopiero na telewizyjną emisję filmu Kiša. Mimo zaproszeń ojca wcześniej nie chciała odwiedzić Belgradu – wiedziała, co ją tam czeka. Wkrótce wiedział to też ojciec, bo zaczęła się nowa fala aresztowań, przestał więc ją zapraszać. Czytałam sporo o Nagiej Wyspie, ale wspomnienia Ženi Lebl zrobiły na mnie wstrząsające wrażenie: jej uczciwość, jej brak nienawiści, jej cywilna odwaga. I zwyczajność, prostota języka, tylko czasem lekka ironia, krzyna humoru. Jugosłowiański gułag był inny niż sowieckie, inny niż nasze ubeckie więzienia, był bardziej nieludzki, bo nie tylko łamał ludzi psychicznie, nie tylko dręczył harówką ponad siły, ale zmuszał bezbronnych do nikczemności. Osobiste wspomnienia Ženi Lebl są istotną częścią literatury łagrowej. Nigdy dość takich książek. □
71
Prezentujemy prace nagrodzone w konkursie zorganizowanym przez Galerię Radykalną oraz Wrocławskie Porozumienie przeciw Uprzedzeniom Plan W; kategoria 3., ponad 18 lat; na górze: Jakub Topor; na dole: Ewa Gumkowska; więcej: http://galeriaradykalna. wordpress.com/; http://planw.pl/”
Biały fiołek. Dwa i pół roku w jugo-gułagu dla kobiet fragmenty Ženi Lebl – Towarzyszka Lebl? – zapytał jeden z dwóch mężczyzn w deszczowych płaszczach. – Przyznaję – odpowiedziałam ze śmiechem. – Wskakuj do samochodu! – padł rozkaz. – Co to znaczy wskakuj? Zostawcie mnie w spokoju. Czeka tu na mnie koleżanka… – Jeszcze nie skapowałaś? My jesteśmy tą koleżanką, a ty jesteś aresztowana! – Ja aresztowana? – przeraziłam się. – Za co? – Ty nam to powiesz! – uśmiechnął się jeden z eskortujących. – Ja wam powiem? A to dobry dowcip! Ja nic nie wiem! – Jeszcze jak nam powiesz, wyśpiewasz w śledztwie! Jesteśmy cierpliwi, mamy i sposoby, i czas… – powiedział, jakby mi groził. – Przecież to istny Kafka... – O nim też wszystko nam powiesz! Zaczęłam się śmiać i za nic nie mogłam przestać. Jechaliśmy żółtą skodą z Cetinjskiej na ulicę Braci Jugoviciów poniżej placu Studentski trg. Samochód zatrzymał się przed wjazdem, brama otworzyła się szybko, jakby na nas czekali, i znaleźliśmy się na terenie więzienia. Wysiedliśmy i poszliśmy w stronę jakiegoś baraku. – Wiesz, gdzie jesteś? – Oczywiście! To osławiona Glavnjača1! – odpowiedziałam pewnie. W tym samym momencie wymierzył mi policzek. – Jaka Glavnjača? Zapamiętaj: To jest UDB-a F-L-R-J2 – rzekł, akcentując wszystkie litery. – Zapamiętam – odpowiedziałam, trzymając się za policzek, który płonął. – Zapamiętam. (...) Na pierwsze przesłuchanie wezwano mnie nocą, po północy. Byłam niemal szczęśliwa. Wszystko się wkrótce wyjaśni, całe to straszliwe nieporozumienie. (...) Gabinet, do którego mnie wprowadzili i kazali stać przy drzwiach, był duży i prawie pusty. Nie było biurka ani lampy świecącej prosto w twarz i śledczego w mroku, jak w Nišu i Berlinie. Nie było niczego, co przypominałoby mi bułgarskie i niemieckie przesłuchania. W kącie naprzeciwko drzwi w czterech małych fotelach siedzieli dwaj podpułkownicy i dwaj majorzy, a piąty siedział na oparciu jednego z foteli. Czterej siedzący byli pogrążeni w rozmowie, piąty słuchał ich niezbyt uważnie, zajęty zabawą: rzucał do góry mały rewolwer, który obracał się w locie, po czym zręcznie go łapał i natychmiast powtarzał operację. Rewolwer był prawie tej samej wielkości co ten, który sześć lat wcześniej przyłożył mi do skroni otoczony złą sławą Angel Popov w bułgarskim więzieniu w Nišu. Mnie, stojącej przy drzwiach, jakby nikt nie zauważał. Nie wiedziałam, jak się zachować. Może przypomnieć im o swojej obecności, może włączyć się do rozmowy? Albo odwrócić się i wyjść, wiedziałam jednak, że za drzwiami stoi strażnik. Zaczęłam odczuwać zmęczenie, głód, było mi zimno. Co chwilę patrzyłam na swój przegub, zapomniawszy, że zabrali mi zegarek. Wydawało
73
74
mi się jednak, że minęło mniej więcej pół godziny. Moje napięcie przerwał nagle piąty mężczyzna, który powiedział: – Co, jeszcze nie płaczesz? Było bardziej niż oczywiste, że pytanie jest skierowane do mnie. Rozmowa tamtych czterech umilkła i wszyscy spojrzeli na mnie. – A powinnam płakać? – zdziwiłam się szczerze. – Tutaj wszyscy płaczą... – O proszę, a wy nie płaczecie – spróbowałam być dowcipna, stopić lodowatą atmosferę. Nikt się nie uśmiechnął. – Jesteś Żydówką? – usłyszałam albo tylko mi się wydało. Pytanie czy stwierdzenie? W jego głosie było coś negatywnego, jakbym była obcym ciałem, kością w czyimś gardle... (...) – Nie mogę zaprzeczyć, jestem Żydówką, ale ostatni raz miano mi to za złe w czterdziestym pierwszym... Nie zwrócili uwagi na moją odpowiedź. – Twoją matkę ubili Niemcy, ubili? – W głosie jednego z tej piątki niemal słychać było zadowolenie, jakby wypowiedział jakąś mądrość. I znów nie wiedziałam, czy to pytanie, czy stwierdzenie. Z inercji powtórzyłam za nim: – Ubili, ubili... Poczułam się dziwnie, bo i ja wypowiedziałam to słowo w jego dialekcie, z jego akcentem. Myślałam, że teraz nadchodzi kolej na moje „przestępstwo”. Co to może być? Jaki popełniłam grzech? Dlaczego mi nie powiedzą? – A ciebie czemu nie ubili? To było pytanie, którego najmniej oczekiwałam owej późnej kwietniowej nocy 1949 roku. Czy dobrze usłyszałam? Nagły błysk i miecz śledczego ugodził bezlitośnie. Pytanie było tak niespodziewane. I znowu, jak niegdyś w Nišu, teraz kłuły mnie stalowe spojrzenia śledczego UDB-y. Zniknęły ostatnie ślady nadziei, że wojna się skończyła. Krew uderzyła mi do głowy, w uszach mi dzwoniło, oblał mnie zimny pot i nagle – niespodziewanie nawet dla siebie – wybuchnęłam śmiechem. Całe moje ciało się trzęsło, nie mogłam się opanować, powstrzymać tego dzikiego śmiechu. Prawie nie zauważyłam, że mężczyzna, który zadał to pytanie, podszedł do mnie, ale poczułam mocne uderzenie w ucho. Nie był to zwykły cios, nie wiedziałam, co mnie ugodziło. Dopiero podczas następnych przesłuchań poznałam i to cudo: ogromny, wypukły złoty pierścień, który niemal sterczał na serdecznym palcu prawej ręki mojego śledczego i chwilami z ozdoby zmieniał się w narzędzie bojowe. Oczywiście momentalnie zamilkłam, ale śmiech przeniósł się jakby na moich śledczych, już nie taki nieopanowany, przypominał raczej reakcję na dobry kawał. Jeden z nich odpowiedział na pytanie: – Pewnie puszczała się z jakimś Niemcem! Tym razem nie czekałam, aż kto inny pociągnie „dyskusję” w tym kierunku. Trzymając się za bolące ucho, odpowiedziałam natychmiast: – Co też wam przychodzi do głowy? Byłam wtedy dziewczynką... Nie wiedziałam, czy to jest właściwe miejsce i właściwy czas, żeby im wyjaśniać, kim jestem, co robiłam wtedy, kiedy naziści zabijali nas tylko dlatego, że urodziliśmy się Żydami. By opowiedzieć chociaż w paru słowach o tym, jak w ostatniej chwili uciekłam z Belgradu, uniknęłam śmierci... O mojej działalności w Nišu, o bułgarskim więzieniu, o Niemczech... Nie zdążyłam jednak nawet otworzyć ust, kiedy nadeszła odpowiedź: – O, u was, żydków, wszystko jest możliwe! Stałam zdumiona, przerażona, upokorzona. Czy tak uderza się aresztowanych w najdelikatniejsze miejsca? Następne pytanie brzmiało: – Dlaczego nie pojechałaś do tej waszej Palestyny? – Żeby im tam zatruwać powietrze! – dodał drugi. Myśli kłębiły mi się w głowie; tak, wiedziałam o powstaniu żydowskiego państwa. To mnie jednak nie interesowało, było mi obojętne, tak samo, jak tworzenie nowych państw w Azji i Afryce. Nie czułam żadnej sympatii do tego żydowskiego państwa. Ale teraz, kiedy przeżyłam to wszystko, wydało mi się, że dokonuje się we mnie jakaś przemiana, że na plecach rośnie mi
garb żydostwa, który skutecznie ukrywałam i który udało mi się ukrywać nawet przed nazistami przez ponad cztery lata. Teraz staję się tym, czego pragnęłam się pozbyć. Opanowała mnie fala przekory: – Skoro tak, to macie rację. Nikt nie może uniknąć swojego losu. Jeśli tam jest moje miejsce... natychmiast jadę do mojej Palestyny... I znów nie dali mi dokończyć zdania: – E, bando, najpierw tutaj odsiedzisz swoje. Wtedy pierwszy raz usłyszałam słowo „banda” i dowiedziałam się, że jestem „bandytką”. Co za słowa? Jaki to przypisuje mi się bandytyzm? Nie ma to chyba związku z faktem, że jestem Żydówką? – Czy mogę wiedzieć, za co zostałam aresztowana? – odważyłam się zapytać. Ponieważ nie otrzymałam odpowiedzi, dodałam: – I ile mam odsiedzieć? – To zależy od ciebie. (...) Wezwali mnie na początku sierpnia 1949 roku. Znalazłam się w gabinecie jednego ze śledczych. Nie było żadnej znajomej twarzy. Za biurkiem siedział cywil, zaproponował, żebym usiadła, co nigdy nie zdarzało się na przesłuchaniach, i zapytał o nazwisko. Wyjął z jakiejś teczki kartkę papieru i zaczął czytać: – W imieniu narodu Komitet Ludowy Czwartego Rejonu orzeka dla Jovanki3 Lebl w trybie administracyjnym karę pracy społecznie użytecznej z pozbawieniem wolności w wymiarze jednego roku z powodu oczerniania narodu i państwa. (...) Konwój rusza w stronę Požarevca. Dojeżdżamy na stację, gdzie już czeka skład wagonów towarowych, do których ładują nas, skute po dwie, zamykają ciężkie drzwi i zasuwają rygle. Dokąd teraz? Leżymy w parach na brudnej podłodze, tylko my i kibel, który szybko się napełnia i wylewa na podłogę. Tak samo było przed... iluż to laty? Przed wiecznością trwającą siedem lat. Tylko wtedy nie byłyśmy skute po dwie, w ogóle nie byłyśmy skute. Wtedy także nie wiedziałyśmy, dokąd nas wiozą, nie śmiałyśmy pytać wroga o coś takiego. Bo wtedy eskortowali nas wrogowie, Niemcy, naziści. (...) Po nie wiem jak długim czasie pociąg się zatrzymał. Ciężkie drzwi wagonów zaczęły się otwierać. Rozległy się jakieś głosy wykrzykujące rozkazy, jakby skacz! I drzwi mojego wagonu się rozsunęły. Jakieś dziwne, świeże i ostre powietrze wdarło się do środka. Zobaczyłyśmy przed sobą wodę, bezkresną wodę, pewnie byłyśmy na brzegu morza. Teraz my usłyszałyśmy rozkaz: Skacz! Przed nami był stateczek z napisem Punat, z włączonym silnikiem, gotowy do drogi, musiałyśmy do niego biec. Gdy weszłyśmy na pokład, zaczęli nas spychać w dół, takie skute. Dwójka, której udało się upaść na poprzednią, miała szczęście. Obolałe od siniaków przy upadku usiadłyśmy, czekając, co będzie z nami dalej. Czy utopią nas na środku morza, żeby ślad po nas nie został? Ale żadna nie miała już siły, żeby cokolwiek zrobić. Wszystkie byłyśmy otępiałe, wszystkie straciłyśmy wszelką nadzieję. Wreszcie stateczek się zatrzymał. Znowu rozległ się rozkaz, tym razem kazano nam wychodzić po drabinie. Punat przybił do jakiegoś pustego brzegu. Nie było tam przystani, nie było mola, niczego. Skakałyśmy do morza. Milicjanci i milicjantki przypłynęli tym samym stateczkiem, ale dla nich przygotowano zejście na ląd po jakichś deskach. Była tam też „towarzyszka”. Tak, towarzyszka Marija Zelić4. Otwarli nam kajdanki, rozkuli nas. Co za ulga! Potem dowiedziałyśmy się, że przywieziono nas na wyspę Sveti Grgur na Adriatyku. Kim jesteś, święty Grgurze? Jeśli zostawiono ci nazwę w nowym systemie, w socjalizmie, znaczy, że nie jesteś „bandytą”, tylko legalnym, nieskompromitowanym, godnym świętym. Czy wiesz, święty Grgurze, że na tobie dokonuje się reedukacja? Wyspa Sveti Grgur znajduje się na Adriatyku między Krkiem a Rabem. Teraz wiem to, czego nie wiedziałam wtedy, więc wam to przekazuję: od lądu u stóp pasma Velebitu oddalony jest mniej więcej 7 kilometrów, jego powierzchnia wynosi 7 kilometrów kwadratowych, a najwyższy szczyt, na środku wyspy, ma około 225 metrów.
75
76
Kiedy przypłynęłyśmy tam, zastałyśmy tylko dwa-trzy na wpół zburzone baraki. Na ścianach widniały resztki haseł w języku włoskim: CON TITO (Z Titą), ciąg dalszy się zatarł. Domyślałyśmy się, że byli tam włoscy więźniowie albo jeńcy, którzy w toku reedukacji wypisali hasło Z Titą budujemy socjalizm. Niczego więcej nie było. Najpierw należało przystosować te baraki – dla komendantury, i jednocześnie budować cysternę na wodę, barak na kuchnię, od niej kanał odpływowy do latryny, potem samą latrynę i kanał odpływowy do morza, a na końcu baraki dla nas. Obiecano nam, że kiedy zbudujemy cysternę, tankowiec będzie nam dostarczał wodę do picia i gotowania. Tylko spragnieni znają cenę wody. My byłyśmy w absurdalnej sytuacji: otoczone taką ilością wody, całym bezkresnym morzem – a spragnione do szaleństwa! Dlatego z zapałem zabrałyśmy się do budowania cysterny. Pracowałyśmy jak rekordzistki. Jednocześnie na kilku budowach. I skończyłyśmy w wyczynowym tempie. Na nasze szczęście nie było chorób i chorych, nie było też straconych dni pracy z powodu menstruacji. Prawdę mówiąc, zapomniałyśmy już, co znaczy to słowo. Okres wracał, kiedy z „bandy”, po stopniowym rewidowaniu poglądów, przechodziło się do „brygady”, czyli kiedy więźniarka w fazie „rewidowania” się wykazała. Wtedy pracowało się minimalnie, a maksymalnie odżywiało, ze specjalnych kotłów – przed wyjściem na wolność. Praca była ciężka: trzeba było odkuć głazy, obrobić kamienie, przenieść je na budowę, do koleżanek budowniczych. Jako narzędzia służyły nam metalowe pręty, kilofy i młoty, te ogromne, ciężkie... I co najważniejsze, nosidła, zwane tragami. Były to okołopółmetrowe deski, przybite do dwóch uchwytów, rączek albo dyszli na takiej szerokości, żeby człowiek się między nimi zmieścił. Wkrótce dowiedziałyśmy się, że kamień ma swoje „tętnice”. Jeśli ktoś nie zna tajemnic kamienia, może harować do upadłego, poranić ręce, wybić je z ramion, a na końcu wykona tylko ogromną kamienną piłkę! Kto pozna anatomię kamienia, potrafi uderzyć dokładnie w żyłę i go rozbić. Kiedy nauczyłyśmy się tej mądrości, było niemal nie do wiary, że zamieniłyśmy to rumowisko w całkiem ładny obóz. Zasadziłyśmy nawet kilka pinii. Nie wiem, ile czasu spędziłyśmy na tej budowie. Wiem tylko, że tego dnia, kiedy wszystko było prawie gotowe, zamiast tankowca do mola przybił Punat i kazali nam wsiadać. Tym razem nas nie skuli. Droga nie trwała długo: wyładowali nas po drugiej stronie tej samej wyspy. Wszystko, co robiłyśmy na Grgurze Pierwszym, trzeba było wykonać i tutaj, na Grgurze Drugim. To samo jeszcze raz, w tej samej kolejności (...). Teren był tutaj o wiele trudniejszy niż na Grgurze Pierwszym. Energia, która tam kazała nam pracować jak rekordzistkom, skończyła się, zniknęła. Właśnie tu, na drugim grzbiecie tego świętego, dowiedziałyśmy się, że z kamieniem można jeszcze jakoś wytrzymać, jakoś sobie poradzić, ale tutaj tworzy się ludzi o kamiennym sercu. (...) Na twoim grzbiecie, święty Grgurze, zrodziło się to klasyczne pytanie: Bić albo nie bić? Jeśli bijesz – przetrwasz. Jeśli nie bijesz – będą bili ciebie, torturowali, zginiesz! Dlatego: Bij bliźniego swego, jeśli sam nie chcesz być bity. Kto wpadł na genialny pomysł szpaleru? Próbowałam znaleźć w słownikach znaczenie tego słowa. U Vuka Karadžicia go nie ma, nie ma go w wielu innych słownikach. W końcu je znalazłam, choć nie dało się dopasować do naszego szpaleru. Szpaler – z niem. Spalier, szereg (żołnierzy) po obu stronach drogi, którą przechodzi osoba, której oddaje się (wojskowe) honory. Kiedy przywożono nową grupę kobiet, czekało je tradycyjne ciepłe, nawet gorące powitanie. Ze statku wpychano je – nieprzygotowane, nieświadome, co je czeka – prosto w szyk, w szpaler, gdzie kolektyw więźniarek w fazie rewidowania poglądów bił je, kopał, szarpał za włosy, opluwał, przeklinał i z bojowym okrzykiem obrzucał pogardliwymi nazwami. Na końcu szpaleru wychodziły z niego obite, zmienione, przestraszone, biedne i nieszczęśliwe. Wyrażenia „bojkot”, „banda”, „zrewidować poglądy” „wykazać się”, „zrzucić z siebie winę”, „rewidujące się”, „aktywistki”, „członkinie brygady” miały na Svetim Grgurze swoje znaczenie i nikt spoza wyspy nie wiedział, że wszystkie one sprowadzały się do faz „szczerego żalu i zgody na konieczne metody reedukacji”. Jak się to osiągało? Jak z „bandy” przechodziło się do „brygady”? Jeśli w końcu „pojmiesz wielkość swojej zdrady”, masz przed sobą jeszcze tylko jeden dość krótki etap: podpisać, zobowiązać
się i wykazać. Jeśli podpiszesz – nikt nie będzie cię więcej pytał o grzechy, które popełniłaś albo których nie popełniłaś. Kiedy podpiszesz – musisz natychmiast zacząć się wykazywać. Jak mam wyjaśnić pojęcie „wykazywać się” jako czasownik zwrotny? Nie jest to coś w rodzaju wykazania się czymś przed kimś, lecz wykazanie, kim się jest, na kim innym. Musisz tę drugą osobę dręczyć, torturować i w końcu zmusić, by się przyznała, że zrobiła lub powiedziała coś, co nawet we śnie nie przyszłoby jej do głowy, a potem biec do komendantury i zgłosić to towarzyszce Marii, która postawi ci plus: o, wykazujesz się! To mogłam zrobić jeszcze w więzieniu śledczym, potem w Ramskim Ricie i Zabeli, ale myślałam, byłam wręcz przekonana, że uniknę tego, jeśli uczciwie odsiedzę swój rok. Rok jednak minął, a wolności nie ma. Pomyślałam więc, że może nie liczą czasu spędzonego w więzieniu śledczym. Trudno. Jakoś wytrzymam jeszcze te cztery miesiące. Choćby jako „bandytka”. Ale podpisać? Zostać donosicielką? Czy jeśli któraś z towarzyszek niedoli jest dla mnie dobra, znaczy to, że mi współczuje, czy że jest „bandytką” jeszcze gorszą ode mnie? A może mnie prowokuje – i jeśli ja nie doniosę na nią, ona doniesie na mnie. Żadna już żadnej nie ufa, wszystkie chciałyby wyjść, dla wielu nie jest ważne jak, za jaką cenę. Dokładnie wiadomo, na którą trzeba się szczególnie uwziąć. Wszystkie nitki prowadzą do komendantury, tam jest mózg, stamtąd nadchodzą dyrektywy, „rewidujące się” zostają „przedłużoną ręką” towarzyszki Marii i wystarczy, by dała znak, na kogo i z jaką siłą się rzucić, na kim się wykazywać. Milicjanci i milicjantki stali się niepotrzebni, zbędni. „Zreedukowane” wykazywały się, i to jak! Po wyjściu na wolność wykazywały się dalej. Właśnie dzięki nim Punat zawsze przywoził dwakroć więcej więźniarek, niż zostało wypuszczonych. Często nowe bardzo szybko odrabiały lekcję, szybko zaczynały rozumieć sytuację i szły z raportem do towarzyszki Marii, stawały się aktywistkami, prześladowały bandę, zwłaszcza nas z Ramskiego Ritu, stary inwentarz, spisane na straty, bo nie chcą podpisać. Te nowe wykazywały się, wchodziły do brygad i czekały wyjścia na wolność jak dniówki za dobrze wykonaną pracę. Na drugiej stronie wyspy Sveti Grgur zostałyśmy dłużej niż na pierwszej, wykonując prawie takie same prace. Przywykłyśmy już i do tego dziwu. Dla nas z Ramskiego Ritu był to czwarty i, jak uważałyśmy, ostatni „czyściec”. Kiedy byłyśmy przekonane, że nie może istnieć nic gorszego niż to, poczułyśmy, że Einstein miał rację: wszystko jest względne! Pewnego ranka przypłynął Punat. Padł rozkaz: wsiadać, opuszczamy wyspę Sveti Grgur. Po krótkiej, bardzo niespokojnej podróży wydawało się, że Punat osiadł na skałach. Nie był to jednak żaden wypadek, jak myślałyśmy, upchane pod pokładem. Kazano nam wychodzić. Z morza sterczał skalisty biały olbrzym. (...) Naga Wyspa! Postanowiłam, że jeśli wyjdę stąd żywa, poszukam jej i sprawdzę, gdzie byłam. O dziwo, istniało pojęcie geograficzne Naga Wyspa w Kanale Velebickim, można ją było znaleźć na wszystkich mapach. Leżała między Krkiem i Rabem. Miała 4,7 kilometra kwadratowego powierzchni i 230 metrów wysokości. Około 600 kilometrów od Belgradu, ale niespełna 100 od rajskich Brioni, jednej z rezydencji towarzysza Tito, gdzie stale przyjeżdżali ważni goście ze wszystkich stron świata dyskutować o różnych problemach, między innymi o prawach człowieka. Nie wiem, czy ktokolwiek podejrzewał, że tak blisko znajdują się „Hawaje”, gdzie ludzi „samorządnie” reedukuje się tak niehumanitarnymi metodami. U wejścia na Nagą Wyspę nie było tablicy z napisem Arbeit macht frei, ale wszystko o niej przypominało, tak jak i o haśle Divide et impera. Oba były tu na miejscu. Oba ku czci naszej nadzorczyni towarzyszki Marii Zelić, a ja, gdyby mnie ktoś pytał, dodałabym jeszcze Ave Maria, morituti te salutant! Wydaje mi się, że Dante, wielki włoski poeta, już około 600 lat temu miał przed oczyma wizję Nagiej Wyspy, kiedy pisał swoje Piekło. Nasze „miejsca pracy” się zmieniały, ale adres pozostawał ten sam: Belgrad, skr. poczt. 24. I ciągle kamień i morze, bezkresna woda niemal bez końca. Gdzieś na skraju horyzontu, w odległości może dziesięciu kilometrów, nie więcej, jakaś wysoka góra. Potem dowiedziałyśmy się, że to Velebit, przy dobrej pogodzie nocą można tam było zobaczyć kilka świateł. Szpaler, genialny sposób tortur, który zastosowano na nas pierwszy raz na wyspie Sveti Grgur II, gdzie był stosunkowo znośny, tutaj był to s z p a l e r! Zaczynał się na samym brzegu i po bardzo stromym wzniesieniu ciągnął się do szczytu wyspy.
77
78
Jednak my, kombatantki z Ramskiego Ritu, i tym razem miałyśmy szczęście: byłyśmy pierwsze! Nie było nikogo, by nas powitać. Jeśli przejdziesz przez ten szpaler i dotrzesz na szczyt Nagiej Wyspy żywa, wiedz: to dopiero koniec początku. Pozostałe dni, miesiące i lata będą początkiem końca – twojego albo zesłania, co nadejdzie prędzej. Będziesz bezimienną, pozbawioną praw bandytką, odrzuconą, spisaną na straty albo... Wszystko zależy od ciebie. Podpisz, a już jutro zostaniesz rewidującą poglądy aktywistką, wejdziesz do brygady. Jeśli się wykażesz w brygadach – idziesz do domu. Wszystko zależy tylko od ciebie. My, partia, dajemy ci możliwość, jesteśmy wielkoduszni, partia wybacza zdrajcom. (...) Na Nagiej Wyspie wymyślono i zastosowano genialny nowatorski patent. Do tej pory miałyśmy tragi zrobione tak, że ci, którzy niosą ciężar, z reguły czują jego wagę jednakowo. Ponieważ jednak banda musiała dźwigać podwójnie, przednie uchwyty tragów skracano o około 10–15 centymetrów, ustawiano przy nich członków bandy i niemal cały ciężar przypadał na nich. Boże, jakie metody reedukacji! Istne nowatorstwo! Skąd wszystkie te pomysły, gdzie się tego nauczyli, gdzie zdobyli podstawy? Czy ktoś kiedykolwiek opowie o tym, co dotąd nieznane, o wyspie i morzu, o samotności w morzu kobiet, o pustych latach, kiedy kamień nasączony krwią i potem brzmiał jak requiem, jak listy nienapisane i nieotrzymane, kiedy dziewczęta, niemal dzieci, zmieniano w stare kobiety, kiedy połykała je naga noc Nagiej Wyspy? Kto by to powiedział, minęło zaledwie pięć lat, nie więcej, i przyszła Naga Wyspa, żeby zetrzeć grozę więzienia gestapo w Berlinie. Da capo al fine. Uczyłam się kiedyś o florze i faunie, ale na Nagiej Wyspie nie było żadnej flory, bo jeszcze nie wymyślono kamiennego kwiatu, a jedyną fauną byłyśmy my, z których usiłowano zrobić bezkręgowce. Na Nagiej Wyspie w naszym nowym postępowym państwie byłyśmy oddalone o tysiące lat świetlnych od dwudziestego wieku. Nie wiedziałyśmy, co dzieje się poza wyspą, nie było gazet, nikt nas o niczym nie informował. Jedyne, do czego miałyśmy prawo, były lakoniczne kartki liczące dwadzieścia słów, które mogłyśmy wysyłać każdego miesiąca. Nasz adres: Belgrad, skr. poczt. 24. Towarzyszka Marija wzywała od czasu do czasu niektóre ze skazanych i oświadczała im, że zostały wyrzucone z pracy i/lub uniwersytetu, że ich mężowie wystąpili o rozwód z wrogami narodu, że dzieci ze wstydu wyrzekały się matek, a rodzice córek. W zgniłym Królestwie Jugosławii za ciężką karę uważano zakaz – na pewien czas – odwiedzin członków rodziny, otrzymywania paczek z artykułami pierwszej potrzeby, książek, czasopism, papierosów, ale nigdy nie pozbawiono ich opieki lekarskiej. Przeciwnie, oprócz lekarzy i personelu szpitali więziennych rodzina mogła opłacać najlepszych specjalistów, by leczyli ich aresztowanych bliskich. A tutaj, jeśli ktoś potrzebował pomocy lekarza, co zdarzało się bardzo często, nie było się do kogo zwrócić. Byłyśmy zdane na łaskę boską. Z powodu awitaminozy odpadały nam paznokcie, zęby się psuły i chwiały. Kobiety, które przybyły na wyspę w ciąży, roniły, a przedwcześnie urodzone dzieci stawały się przysmakiem dla rekinów, których, jak opowiadano, było wtedy w pobliżu wyspy bardzo dużo. Lili, którą znałam jeszcze z więzienia Glavnjača, była „bandytką” bardzo długo. Od ciągłego noszenia ciężkiej części tragów kość udowa wybiła się jej z miednicy, miała straszne bóle, ale nie zwolniono jej od pracy. Znalazła wyjście w próbie samobójstwa, rzuciła się ze skały w morze. Wyciągnęli ją i nadal była zwierzęciem pociągowym. Nasze dwupiętrowe prycze były wyłożone zgniłą i cuchnącą słomą. Nam, z Ramskiego Ritu, to nie przeszkadzało, lecz nowe więźniarki czuły każde źdźbło. Ale wszystkie cierpiałyśmy z powodu ohydnych krwiożerczych pluskiew, które nie liczyły się z naszym żałosnym stanem. Ścieki z kuchni płynęły do morza kanałem, który wykułyśmy w kamieniu, przez latrynę, którą zbudowałyśmy. Nie było w niej dachu ani przegród, tylko deski i w nich po cztery do pięciu otworów. Kucałyśmy jedna koło drugiej po kilka, dla ilu starczyło dziur. Na początku strasznie nam przeszkadzał całkowity brak prywatności. Potem człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego... Rozwolnienie w pracy to bardzo nieprzyjemna rzecz. Brzuch boli do szaleństwa i od tej, która nas pogania, zależy, czy zlituje się i puści nas do latryny. W porę, bo często się zdarzało, że kiedy dźwigałyśmy tragi, wszystko lało się nam po nogach, w największej części do chodaków. Ale zatwardzenie w więzieniu jest jeszcze gorsze. Przykucnięte nad dziurą zazdrośnie patrzymy na te
z nas, które się wypróżniają, otrząsają. Nie ma papieru toaletowego, nie ma kawałeczka kartki, jakiejkolwiek, nie ma żadnego liścia, niczego. Zrobisz swoje, wstajesz, idziesz. To, co nie obeschnie dokoła odbytu, zostaje na majtkach, tych samych i jedynych, jaskrawofioletowych, które dostałyśmy w Ramskim Ricie. Do mycia się w morzu, jeśli do tej pory zdejmą z ciebie bojkot. Na początku czułyśmy w barakach straszliwy smród. Tyle niemytych, brudnych i spoconych kobiet. Ale przywykłyśmy i do tego, tak jak wtedy, kiedy wszyscy najedzą się czosnku i nikt już go nie czuje. A my tutaj śmierdziałyśmy wszystkie. Bez wyjątku. Skórę miałyśmy suchą, spękaną, postarzałą. Mydła nie widziałyśmy od Zabeli. A nawet gdyby było, morska woda by go nie przyjęła, zostawało nam nacieranie się gliną, jeśli udało się ją znaleźć w szparach między kamieniami. Tylko jedna miała piękną cerę – myła się własnym moczem. Wiele lat później dowiedziałam się, że w moich czasach po drugiej stronie Nagiej Wyspy, w męskim obozie, był nie tylko szpital, w którym pracowali stali lekarze mieszkający na sąsiednim Rabie, ale od czasu do czasu przyjeżdżali tam specjaliści z różnych szpitali w całej Jugosławii. Poza tym, gdy w 1951 roku rozwiązano obóz kobiecy na Nagiej Wyspie i przeniesiono więźniarki na wyspę Sveti Grgur do obozu, który kiedyś my zbudowałyśmy od początku do końca, urządzono i tam coś w rodzaju szpitala. Często zastanawiałam się, czy któregoś dnia odwiedzą nas fotografowie, fotoreporterzy i zrobią nam zdjęcia, żeby został po nas jakiś obraz, jakiś dokument od nas i o nas, jeśli kiedyś nas już nie będzie. W archiwum fotograficznym „Politiki” widziałam tyle fotografii z więzień zgniłego Królestwa: Josip Broz i Moša Pijade, całkiem ładne ujęcie z Lepoglavy, fotografie ze spotkania komisji oświatowej partii komunistycznej, zdjęcie grupy komunistów, którzy w więzieniu uczą się musztry. A do tego wiele fotografii zbiorowych. O, jakże tęskniłyśmy do kazamatów zgniłej Jugosławii! Ženi Lebl Przełożyła Magdalena Petryńska 1 Tak nazywano zbudowane pod koniec XIX wieku w Belgradzie więzienie polityczne, czynne do połowy lat pięćdziesiątych XX wieku. 2 UDB-a – Urząd Bezpieczeństwa Państwowego (Uprava državne bezbednosti), jugosłowiańska policja polityczna działająca od 1946 roku do rozpadu Jugosławii w latach dziewięćdziesiątych XX w. (od 1966 jako SDB – Słužba držvne bezbednosti); FLRJ – Federacyjna Ludowa Republika Jugosławii, nazwa państwa w latach 1947–1963. 3 Ženi Lebl posługiwała się w Nišu i przez całą wojnę fałszywymi dokumentami na nazwisko Jovanka Lazić. Imienia używała również po wojnie. 4 Pierwsza komendantka kobiecego obozu na wyspie Sveti Grgur, potem Nagi Otok; wcześniej wysoka funkcjonariuszka w więzieniu w miejscowości Ramski Rit.
79
Minuta: śmierć Dumbo
Vladimir Arsenijević 80
(60) przez ostatnie dwa lata nie wychodził ze swojego mrocznego kąta w Calle de Colon (59) nikomu tu nie przeszkadzał, nikt go nie przeganiał, stał się osobliwą atrakcją, czarną plamką na nieskazitelnym obrazie miasta (58) codziennie ciągnęli do niego turyści, zbaczali z żelaznej marszruty La Ramblą (57) pochylali się, opierali dłonie na kolanach i przyglądając mu się, cicho komentowali (56) pstrykały aparaty, błyskały lampy, szumiały kamery (55) na wprost niego siadali po turecku studenci ASP, plecami oparci o zimny, kamienny mur (54) wyjmowali bloki i szkicowniki, przybory do rysowania, ołówki, węgiel i flamastry, szybko kreślili szkice (53) obwąchiwały go bezdomne psy i uciekały z przerażeniem, ale on nie był tego świadom (52) raz nawet znalazł się mimowolnie na widokówce, ale był to, dzięki Bogu, zaledwie projekt (51) na obrazku leżał na zimnym kamieniu niczym kłoda, kawał mięsa (50) po porowatym policzku spływała mu strużka wymiocin i gęstej śliny (49) z czerwonymi strzępkami krwistej flegmy, która zbierała się na chodniku w małą kałużę (48) a nad jego głową mienił się napis w kilku językach europejskich (47) „WITAJCIE W CUDOWNEJ BARCELONIE! – Hasan, 27”. „A brzydki to był od zawsze, proszę ja ciebie” – oznajmiła krewnym i przyjaciołom pijana matka Hasana na dwunastych urodzinach syna w osiemdziesiątym czwartym, po czym, wzruszywszy ramionami, z niezwykłą mieszanką miłości i wstrętu, popatrzyła na kościstą twarz, olbrzymi nos i głęboko osadzone, małe oczy swojego jedynaka, aż w zasięgu jej wzroku pojawiła się para ogromnych uszu, „licho wie, po kim ma takie odstające!”. Za stołem rozległ się pijany rechot. Hasanowi tak sterczały uszy, że w pierwszej klasie podstawówki w rodzinnym Sarajewie komuś wyrwało się „No, ja cię, idzie Dumbo!”. I tak już zostało, i przykleiło się do niego na wieki wieków jak maska, której przenigdy nie udało mu się pozbyć, a urągliwe krzyki ciągnęły się za nim latami: Dumbo, Dumbo, Dumbo! (46) a teraz jest lato roku 2000 i bez przerwy pada, niebo pękło znienacka (45) i bębni, bębni ulewa, budzi nawet Hasana, budzi z wiecznego snu (44) aż z trudem unosi głowę i przygląda się ciężkim kroplom deszczu, spadającym na świat poza arkadami, pod którymi się schronił (43) i znowu bezsilnie opuszcza głowę w wymiociny, w ten miękki, chłodny jasiek, rozlewający się pod jej ciężarem (42) policzek znowu ląduje na zimnym kamieniu (41) tuż obok rozwalającego się wózka inwalidzkiego, w którym głośno chrapie Aurelio (40) garbaty, długobrody Aurelio, którego twarz pokrywa wieloletni zarost, Aurelio, który chowa głowę w obrzydliwym wyświeconym wielkim kapturze (39) Aurelio, który nie wiadomo kiedy stracił lewą dłoń i obie nogi (38) jedyny prawdziwy przyjaciel, jaki mu pozostał na tym świecie Pływanie było jedyną rzeczą, która interesowała Hasana. W Sarajewie, mieście niepływających, czuł się jak delfin wśród kretów. „Czy ty wiesz, Dumbo, że co najmniej siedemdziesiąt procent twoich rówieśników utopiłoby się w tym basenie jak kłoda?” – pytał w 1987 jego trener, gruby Charlie, który jako jedyny mógł tak do niego mówić. „No więc masz pływać za nich wszystkich razem, zrozumiano?”.
– Szybciej, Dumbo – krzyczał na niego w 1989. – Szybciej, do diabła! – Sześćdziesiąt sekund, no! Cholerne sześćdziesiąt sekund! Jak zejdziesz poniżej, to masz wejście do reprezentacji, knypku, a wtedy jedziesz na olimpiadę. Barcelona, Dumbo, zapamiętaj! Bar-ce-lo-na! – obiecywał w 1991. Ale nic z tego nie wyszło, nigdy nie udało się Hasanowi przepłynąć grzbietem poniżej sześćdziesięciu sekund. W tym samym roku wybuchła wojna w Chorwacji, stanęły w ogniu Dubrownik i Vukovar, a później, wiosną dziewięćdziesiątego drugiego, tuż przed olimpiadą, ruszyło w jego rodzinnym mieście. A wtedy wszystko poszło w cholerę, więc czemu nie życiowe plany i ambicje Hasana Halilovicia, na swoje nieszczęście zwanego Dumbo? (37) – Aurelio, jesteś najbrzydszym widokiem tego miasta, cabron – powtarza Huan, Mexicano (36) który znienacka pojawia się i znika razem ze swoimi kulami, a teraz przystanął, żeby schronić się przed gwałtowną ulewą przechodzącą nad miastem (35) – jesteś najbrzydszym widokiem w Barcelonie, pendejo, powinni ci za to płacić (34) – dodaje, zaciągając, i śmieje się skrzekliwie, czekając, aż Aurelio wyjrzy z kaptura (33) patrzy na niego błyszczącymi oczami, które jaśnieją w mrocznej twarzy, i śmieje się sam z siebie (32) bezzębnie i chrapliwie – że niby co on tam wie, choć i tak jest wesoło (31) hah hah hah, od śmiechu bolą go płuca, nie może się powstrzymać (30) – Hasanie, Hasanie! – krzyczy, ale jak niby miałby go słyszeć i widzieć, jak odpowiedzieć Hasan (29) wywróciły mu się białka, głowa opadła w śmierdzące, zakrzepłe rzygowiny, po szorstkim policzku cieknie ślina zaprawiona krwią (28) dokładnie jak na pocztówce witajcie w cudownej barcelonie (27) – Nie, nie, nie, germa – wrzeszczy Aurelio i odwraca się w stronę Huana. – Mira Hasan! Spójrz na Hasana! Gdy wybuchła wojna, był prawiczkiem. Czetnicy dniem i nocą bombardowali Sarajewo. Charlie wyparował z miasta – dopiero teraz uświadomił sobie, że jest Serbem. Matka trzęsła się nad Hasanem i błagała, żeby siedział w domu. Ale od kiedy zabrakło treningów, wszystko aż w nim chodziło i rozpierała go nieznośna energia. Nie martwił się, że mógłby zginąć, i dlatego mu się udało, za to jego matka nie przeżyła, gdy granat wpadł przez okienko i wybuchł w piwnicy nabitej ludźmi. Do końca wojny Hasan służył w armii BiH, głównie na przedmieściach. Wśród kolegów słynął z zimnego okrucieństwa. Nikt już nie miał odwagi przezywać go Dumbo. Pewnego razu znalazł u złapanego do niewoli czetnika stoper. Taki sam, jaki miał gruby Charlie. Przyjrzał się bliżej zwiniętemu na podłodze ciału – to naprawdę był Charlie. Chudy, wysuszony, blady, ze strachem w oczach. – Pierdolone szczęście – wycedził Hasan przez zęby. Szybko go dobił, czując falę obrzydzenia. Potem się zastanawiał, czy to na pewno był Charlie. Zachował stoper. Pod koniec wojny, mając dwadzieścia trzy lata, pieprzył się po raz pierwszy. To była młoda, ale już przechodzona wojenna dziwka. Zapamiętał tylko, że cuchnęła innymi żołnierzami. (26) – Hasanie, Hasanie! – nie przestaje wołać Aurelio, wrzeszczy co sił, hah hah hah, płoną mu płuca (25) potrząsa niezgrabnie zszytym fioletowym kikutem, który wygląda, jakby miał zaraz pęknąć (24) i otworzyć się na oścież, aż cały wycieknie i zmieni się w brzydką kałużę na asfalcie (23) idealny posiłek dla watahy bezdomnych psów, które Aurelio dokarmia resztkami codziennej jałmużny (22) od właścicieli okolicznych restauracji, no bo Aurelio jest miłościwy, oczywiście w granicach swoich skromnych (21) możliwości i wyłącznie wobec tych, którzy w jego absolutnie nieskromnej ocenie (20) upadli jeszcze niżej od niego, tak jak Hasan, i tu ma rację Aurelio, bo nawet gdyby ktoś (19) nieszczęsnego Hasana wziął pod opiekę, wyszorował i doprowadził do porządku, długo leczył (18) z wszelkich choróbsk, niezliczonych szczepów bakterii i wirusów atakujących (17) jego chore, rozpadające się ciało, z tych wszystkich wrzodów i krost, liszai i pryszczy (16), które dotykają go niczym Hioba, nawet gdyby ktoś dbał o niego i troszczył się (15) próbując przywrócić mu ludzki kształt i wygląd, Hasan i tak nie przestałby być najbrzydszym widokiem w całej Barcelonie (14) tyle że on ma to gdzieś, bo już wszystko ma gdzieś, jego twarz (13) jest maską, której nie sposób zrzucić (12) a on sam, pod spodem, jest tylko białą, pustą wylinką. Gdy tylko nadarzyła się okazja, opuścił Sarajewo. Wziął ze sobą trochę rzeczy i stary stoper Charliego. Wiedział, że nie ma wpływu na swój los, więc pozwolił mu się nieść, a ten prowadził go do obozów dla uchodźców w całej Europie. Najwięcej czasu spędził w Danii, gdzie został kieszonkowcem, uzależnił się od heroiny i alkoholu, wyłudził fałszywy paszport, a pewnego
81
82
wieczoru w Kopenhadze nawet przeleciał ukraińską dziwkę, tak po bałkańsku, w ślepej uliczce, wbijając ją plecami w chropawe mury. Już po roku wyglądał jak wrak. Przypisywał to zanieczyszczonej herze, ale jednocześnie bał się choroby, której nazwy ze strachu nie mógł wymówić. Jego ciało powoli topniało. Zebrał pieniądze, które udało mu się zdobyć, zapieprzył wszystko, co tylko mógł, sprzedał przyjaciela i widział coś, czego nie powinien, a potem spakował manatki i kradzionym samochodem z fałszywym paszportem w kieszeni ruszył do Barcelony. Im był bliżej, tym gorzej się czuł. Półprzytomny zaparkował na poboczu autostrady pod tablicą BARCELONA, zostawił cały swój dobytek w samochodzie i na piechotę dotarł do miasta. Było mu niedobrze, pocił się, jego ciało jednocześnie płonęło i drżało z zimna. Zaschło mu w gardle, a język spuchł. Pierwszej nocy zaliczył kryzys na ławce w jakimś parku, nazajutrz snuł się wokół głodny i chory, drugiej nocy czuł się jeszcze gorzej, a trzeciej zebrał baty od jakichś lokalsów. Miał gorączkę i majaczył, kolesie brutalnie kopali go w głowę, krzyczeli w niezrozumiałym dla niego języku, pluli mu w twarz, a potem wszystko zabrali i porzucili drżącego i wijącego się niczym glista. Został mu jedynie zepsuty stoper Charliego, który w kieszeni bezradnie odmierzał czas do tyłu. Pobitym zaopiekowała się grupka bezdomnych. Dali mu wody i wyświecony tłusty koc do przykrycia. – Com et dius? – pytali. – Como te llamas? What’s your name? Długo nie mógł sobie przypomnieć, aż go wreszcie oświeciło: Hasan Halilović Dumbo. Jeden jedyny. (11) tymczasem deszcz ustał tak samo nagle, jak zaczął padać (10) – Pues Juan, por favor, imira a Hasan, hermano! – powtórzył Aurelio do niewzruszonego Huana (9) tym razem po hiszpańsku, żeby tamten go lepiej zrozumiał, ale rozkaszlał się od tego tak, że aż podskoczył na wózku (8) Huan przyjrzał mu się uważnie, poprawił sobie kule (7) i odwrócił bez słowa, uciekając w pośpiechu przed nagłym i tylko dla niego jasnym niebezpieczeństwem (6) (może i był pijany, ale zauważył to, czego Aurelio wciąż nie dostrzegał: Hasan przestał oddychać, a jego oczy zrobiły się szklane i martwe) (5) Aurelio leje obfite łzy, ociera oczy, pochyla się nad Hasanem i trąca go kulą (4) ale tutaj już nie ma nikogo, tylko martwe ciało (3) Huan zniknął za rogiem i rozmył się w tłumie ponownie wylegającym z budynków, spod daszków, kolumnad, z kawiarni, restauracji, sklepików i bram (2) w tłumie, który niczym uroczysty orszak na fryzie albo fresku, popychając się i tłocząc, powoli, ale niezmiennie (1) sunie (0) La Ramblą Vladimir Arsenijević Przełożyła Agnieszka Łasek
Galeria Biserka Rajcić
Kolaże
Mężczyźni zerkają na mężczyzn (przełożyła Berenika Nikodemska. Redakcja dziękuje za tłumaczenie)
Kiedy ona wybiera samochód… (tłum.)
Samoobsługa (tłum.)
Czarnogórskie zen (tłum.)
Seks to najlepsze lekarstwo (tłum.)
Warto myśleć o przyszłości. Dziękuję za serce waszego syna (tłum.)
Ana Seferović 6 Długie szklane korytarze Jak palmy w szpalerze Ich odbicie w masce auta W czubkach wypolerowanych butów Nigdy nie umiała być sama I silnymi nogami objęła i tych, Których nie kochała 92
I tych, których kochała I tych, których nie kochała i ojca, i syna i najprzeróżniejsze duchy. Jeszcze tu jesteś? You know, anger is a gift Teraz mieszka w post-ciele Browsing is feeding Ten piasek nie jest jak morski piasek, przypomina kły mamuta. Na brzegu jezior z kukurydzy Przywitali zwyczajny zmierzch W tym momencie każdy domek po drugiej stronie miał potencjał happy endu.
7 W glazurowanym kiosku Poczekaj na karty do gry w piasku zagubiona agrafka na podszewce sukienki jak u uczennicy łacińskiego języka w galarecie z pieprzem w cienkie plasterki zapomniana w lodówce plama w tłustych oczach polerowane chrząszcze błyszczące jak guziczki na roboczej koszuli nieprzytomna naprzeciw ekranu suszy się na balkonie strach przed gołębiami i stalaktytami-stalagmitami odchodów samoprzylepna kosmatość
93
fartuchów na rzep mokre ręczniki, spotykają się i ślizgają teraźniejszość jest nader pojemna teraźniejszość jest ogromna zajmuje pensjonaty podobne do czyichś domków i inne nagie drobiazgi które zgniata stopami 94
kształtowanie własnej transparentności: mrok jest w kształtowaniu światłość jest w kształtowany
9 W ostatnim czasie bardzo często chodzimy do lasu Lasy są dla dorosłych Tak jak wczesny ranek Kiedy nie śpimy Kiedy nie śnimy o statkach Dla dorosłych jest bliskość Dla dorosłych są lupy, szkła powiększające Dla dorosłych są mikroskopy i pralki Wyleguje się na ulicach Ma wytarte kolana Zawinięta w koc jak burrito Wolność jest korpulentna Wolność to dżins dla puszystych Wolność jest kaloryczna Ma tłuste dłonie Popękane pięty W dywan na głównym rynku wsiąka Głód
Za zasłonami tramwaju Kręcą się koty Niepokoją koguty Rosną kolczyki Rośnie dzień i noc Oddycha cicha brutalność Codzienna jak krew z nosa Rosną chłopcy Chłopcy i pięści Koniec końców Zazdrości ci Oceanicznej świeżości monumentalnych, Beton-królowych zawrotnej wysokości, Które wchodzą przez twoje okno Między ich nogami przechodzą przyjezdni O wielkich Oczach O wielkim Apetycie Zazdrości ci samotności Odległości PS Jesień jest dla dzieci wielką żółtą gruszką Lub gładkimi kasztanami Do zbierania jak kamyczki lub muszle
Ana Seferović
95
Bojan Marković i Allen Silvy (Route 93, Nevada) włóczęga, wirtuoz wywoływania tiltu na flipperze (masa clickerów w grocie flipperów, co pocznie antymateria, gdy anima oniemieje) i Carol Crittendon, barmanka z Montany z synem inwalidą, głosowała na Obamę i twierdziła, że do końca z nami Obama I V.L. Durov, artysta rewiowy i hipnotyzer z doskonałym talentem do wyzwań naukowych, z chartem szkockim, posłusznym Odyseuszem 96
Roza Kuleszowa z Niżnego Tagiłu, Rosja w rejonie Uralu przez nos połykała prusaki, ważki, kwadryczne gwiazdy, mineralne pnie, do harpuna nawykłe, żaglościgi i stewardów. i Juan Patricio Lobato (Rocky Ford, Colorado) oddawał się za pasek i trampki i jeździł żółtym lamborghini umierającego starca Ronald Fisher, woźny w Denver, Kalifornia, samotny bękart, niezliczoną ilość razy nie dotykał rzeczy Ramon F. Keller Verlag, genewczyk, lubił czarne łabędzie i północnoamerykańskie renifery. widział końskie udo upadku na miejsce święte Z. Furtinger, przez moment i atmosferę oddychał ziemską pleśnią, nie spodobało mu się Joe Dobosz, uranium miner, Nowy Meksyk, ze skłonnościami zoofilskimi. dwa razy wpadł na platynę Patricia Wilde, ze wspaniałego Sydney, gosposia w nylonowej wiatrówce, skończyła kiedyś rozdarta w nylonowej siatce Roq Gustavson, bezrobotny kopacz minerałów i jego żona Judy, kelnerka, obydwoje z Deadwood, Walia, obydwoje o nienaturalnym kolorze skóry, niegadatliwe mruki Marko i Rastko cudownie jadą do Orgeval ze swoim omenem w jednym przedziale
gdy po malutkim mieszkaniu chodzimy goli… gdy po malutkim mieszkaniu chodzimy goli często widzimy tych dwoje, bóstwa w domu, kobietę z piersią jak gruszka, rozciągnąć, chudzielca i oni także są goli. przyrządzają mizerny napój, trutki do robotniczej kantyny. następnie zmieniają się w zminimalizowaną furię i dziewicę na pieska. kręcą się na płycie gramofonowej. igła-czytnik przebija epi. seksualność wieprzy i ślepota porównawcza. przychodzi farbowana osoba jak klatka i kocie żebro sufitu i powiada mojej svetlanie: svetlana, paralelne rzeczy… … rzeczy… głęboko mówić… o… i głodzie… i śmierci… i patriarchach… i opuchniętej, spiralnej krwi… wyspa na fresku, zielono …lazurowo i antysłuchacz-miejsce… dyktatura gdziegdzie, i w kensington. svetlana nie rozumie.
97
strusie jajo atakuje i mruganie woskowego zarodka… jem strusie jajo na śniadanie to jest embrionalne stadium ewolucyjne bytem nigdy nie stanie się czuję: sumienia wyrzuty i empatyczną elektryczność aparatu sercowego straciłem ciągłość rozumu i okazuję wzrastające symptomy szaleństwa maczając palce w esencji żółci łuszczy się surowica największego ptaka świata wnosząc płynną zwierzęcą głowę na talerz tors na dnie rozerwany by skubać łysiną chochelki lub czworozębem widelca 98
pod zlewozmywakiem ptasi druid zdaje się patrzy skorup Hg metalowe posłanie rotuje następnie widzę tragiczne pipety wzorowo wiszą bez grawitacyjnego oporu ale ze znaczną rozkoszą wobec kopuły śledziony i krwistej ikry melancholii otwierając przejrzyste, śliskie błony formacji oczekuję: strusie jajo atakuje – tak naprawdę czuję synchroniczne kapanie embrionalnego śluzu i mruganie woskowego zarodka i mruganie woskowego zarodka
Bojan Marković
Bojan Savić Ostojić Jeszcze jeden kanoniczny Jak na kogoś kto rocznie pisze pięćdziesiąt dwa wiersze w gatunku, komu słusznie zazdroszczą i kto się tym przy każdej okazji chwali, jestem niebywale pobożny. Moją kolejną książkę, tytuł roboczy Pismo Święte, wspólnym nakładem wydadzą SCP, KECh i CCP. O ile ich jeszcze nie zamknęli. W nieograniczonym nakładzie mój czarodziejski tryptyk będzie cuchnął z lodówki. Każdy wiersz będzie liczył 42 wersy. Wszystkie wersy będą numerowane. Ale i to jeszcze nie będzie moja kanoniczna Ewangelia. Dopiero następna: Index Librorum Prohibitorum, w całości. Moje imię będzie na honorowym, pierwszym miejscu listy. Gdy tylko Index wyjdzie, oddam do spalenia cały, calusieńki nakład. Tylko po jednym egzemplarzu swoich książek przemycę do skarbca świątyni Świętego Sawy. Oczywiście wyłącznie dlatego, że jest na Vraczarze, nieodżałowanym. Będę leżał tak długo, jak zechcę. Będę niezmiernie wyciszony. Zabiorą mi długopis, pozwolę go sobie odebrać. On, ten niebieski, i tak to wszystko napisał, nie ja. Niepiśmienny jak łza, zaledwie w dwa miesiące! Kto wie, ile najlepszych wierszy zapomnę, nawał bogów wcześniaczków!
99
Psotnik! Używasz szczęki, jakby była trzecią ręką. O pierwszy podest oprzyj jagnię, szarpnie się. Kto jeszcze uśmiecha się tak niepotrzebnie, mówiąc? Może ten, na którego parterze z pamięci pieję ROCCO-CO-RO-CCO-CO? System rodzinnych sag z Beżanijskiej Bary musiał się wyszczerbić, żebym sobie przypomniał o tym ważnym fakcie! A który
100
Živko mył którego nieboszczyka. I którą siostrę Moca najbardziej kochał. I czyja babcia była czetnikiem, a dziadek dobrym partyzantem, żółtodziobem – kto zrozumie te niuanse? Pobrzękiwały naczynia. Pachniało czosnkiem. Wuj po raz trzeci przyniósł. zdrowego prosiaka z Čalmy. A ja mówiłem do siebie: Wiktorze, Wiktorze, bo świeca płonęła, długopis był daleko w przedpokoju, a nie byłem gospodarzem, by móc wstać od stołu. Przy tak ostrożnym odkładaniu problematycznie wyparowuje każde BYĆ MOŻE.
Epitalamium Opróżniłem nabrzmiałe, białe nerki Jak przystoi żonatemu, milczkiem. Indyczki z oddaniem wypełniałem powietrzem. Pierdnięcie ze sromu otworzyło mi oczy. Przyciągnąłem ku sobie zdruzgotaną pępowinę. Ciasno owinąłem nią szyję.
Bojan Savić Ostojić
Marko Stojkić Schätzele XIV Gwar gadatliwości, czytasz w czasopiśmie, że nawet diabeł nie chce naszych dusz (– kupiłam ci coś – nie – zobaczysz – za jakąś godzinę – tak – a czemu znowu – dobrze – obejrzę) – nierozwiązywalne zadania szkolne – ile sekund będą się mijały dwa pociągi, z których jeden (– tak, całkiem dobry, jeden i sześć dziesiątych litra, mało używany – tak – pełne wyposażenie) – na zewnątrz dwie małe bliźniaczki w zielonych kurtkach chowają się za białą budką z lodami (– przedwczoraj – zawał – wyobraź sobie, nagle zrobił się blady, usiadł na krześle, pięść – tak – na piersiach, myślał przejdzie) – elektryczne słupy bezsilnie rozkładają żelazne ręce (– dokładnie – klub „Havarie”, tam siedzieliśmy – Krombacher i wódka, czyjeś urodziny – niczego nie pamiętam – tylko na murze tamten komiks – kabriolet i semafor) – a w czasopiśmie, że nawet diabeł nie chce naszych dusz –
101
XX
102
Dorożki ześliznęły się do rowu – ileż rozsypanej korespondencji (spiczasty nos krupiera, białe rękawiczki, biała kulka, koło, krople potu i sukno, przeznaczenie wplecione w ściany Czerwonej Sali, żetony) – tutaj nadal są wierzący, kupują prasę, unikają skandali, nader konserwatywnie, leczą ciało i sumienie ciepłymi kąpielami, siarkowymi, magnezowymi (zegary na wieżach porządnie tykają i oszczędza się właściwie na wszystkim prócz wytworności, łuki i sklepienia, gotycka pajęczyna w kościołach zbudowanych przez Bank Kasyno) – fatalizm, drogi Aleksy Iwanowiczu, tyle bezczelności jak na prywatnego nauczyciela, wyrazy uznania dla pana (tweed, jedwab i kaszmir, lokaje z wosku i lekka kawaleria, mamo, ach, dla mnie nie ma tutaj życia, krynoliny, parasolki, spacery i jak i jak wyjść za mąż) – królowa Wiktoria je śniadanie na balkonie z widokiem na fontannę i dom numer 8 (milutka ta belle époque, bawi mnie, cały ten brak gustu, burleskowa architektura, budynki, które jeden drugiemu sterczą z nosa, dorobkiewicze, łatwo ich rozpoznasz po kapeluszach, po tym komicznym sztywnym obyciu i spoconym czole, po miejscu w loży) – de Grieux zostawia Polinę i trzeba wykupić dług, mademoiselle Blanche nagle traci zainteresowanie generałem, bogata kuzynka nie umrze tak prędko (grafowie tracą i ziewają, krzywizny kutego żelaza, ależ, mój drogi Beethovenie, cóż to pan znowu zrobił) – dorożki ześlizgnęły się do rowu (ryzyko, Iwanowiczu, mówi pan, że dzięki temu żyje, mówi pan, zapiszę) – ileż rozsypanej korespondencji –
Bełkoczę jakieś białe haiku Jak jakieś święto, wykorzenienie. Gwałcę nostalgię, wyskubuję ci płatki, gdy parujesz, zanudzam. Lokalnymi plotkami, wszystkimi tymi zdradami, kuchenną medytacją, przygnębieniem. Upotoczniam emocję, recytuję, płacząc, Drugie prawo Newtona, e em ce kwadrat, termodynamikę, zachwycam się algorytmami, szkicuję wzór benzenu, bezczeszczę Euklidesa. Święto, mówię ci, erekcja w pociągu, smutne piosenki, rodzinna Afryka, pałeczki, boczne schody, odór moczu. Tak nieelegancko, tłustymi palcami, przez chińską dzielnicę jakieś nieopanowanie. To na przykład jak na deszczu podbiegasz do taksówki otwierasz tylne drzwi, unosisz spódnicę odwracasz się machasz wsiadasz jeden drugi obcas znowu drzwi potem to twoje spojrzenie i już nowy kadr. Kontynuuję, osłupiałem, bełkoczę jakieś białe haiku, staram się wyjaśnić cały ten cyrk, podopieczny zakładu typu zamkniętego, ten ogromny niemy Indianin w autobusie, zawieź mnie, Jack.
Marko Stojkić
103
Petar Matović Dzwon brzozowy Dla D. Dragojevicia Noc jest bielą i mówię nigdy więcej. Błonę bębenkową praży fantomowy komar: jest sierpień, dokąd mam iść, tylko przez te grafemy do makii dalmatyńskiego wybrzeża. Tutaj się rozbijam na drobne muszki i postne kwiaty i znów wszystko wrze od brzęczenia. 104
A zimą nie umiałem być niczym innym niż wagon towarowy na chwiejnych torowiskach obwodów poduralskich. Słuchałem przerywanego stukotu moich kół, wadliwej pracy pneumatycznych hamulców i chrapania skacowanych kolejarzy, rosyjskich kloszardów. Byłem też promieniem, co przebija nieistniejącą masę wnętrza, lecz niczyim stygmatem. W towarzystwie nieprzebytych lasów słuchałem jak brzozy, wiotkie, bez wódki, dzwonią. W sobie mogę dotknąć wszystkiego, z zewnątrz niczego. Gdzieś w głębi mnie diabły złośliwie szczerze szepczą: Wkrótce znów się rozpadniesz, w tym będzie esencja ciebie. Szydełkowany relief obrusa zostawia na moich łokciach czerwone, marsjańskie bruzdy. Noc jest bielą i przekleństwem i mówię nigdy więcej.
Czerwona pirania Gwizd lokomotywy, zadyszka kół w ociężałym przyspieszaniu. Para. Czerwona czapka dyżurnego i światło dnia zmniejszają się w lusterku wstecznym. Mrugając, ta neonówka przełamuje, twarze współpasażerom jak relief rozdwaja w oknie, konturze mrocznych krajobrazów. Konduktor tobą potrząsa, sprawdza bilet sąsiadowi, kładzie swoją ciężką torbę na twoje ramię, mechaniczny zgrzyt i co było na początku, skasowano: gasi światło, odchodząc korytarzem, zostaje nacisk nocy na ramieniu: pod powiekami mnożą się kręgi, zielone i płonące, przez nie przebija się tor i szyny i podkłady przepadają na granicy niczego w nieskończone 1!, 2!, 3!: kiedy się budzisz, rozpada się składnia, mowa staje się poezją i nie ma już błędnego rozumienia: wtedy torowisko znów się zwielokrotnia i teraz jest północnoafrykańską pustynią, przystanek przy platformie naftowej; w piasku portret obalonego dyktatora: gwizd! czerwona czapka zmniejsza się w lustrze, co – kradzione – wisi w przedziale i kiedy znowu zamykasz oczy, to może być żegluga: Azje i Ameryki Południowe, duszności od wilgoci i zieleni, pawian przemknął skrajem pola widzenia, poezja to inna pirania, ta konwencja mowa, najbardziej niedoskonała komunikacja, kiedy się budzisz, czerwona czapka robi się coraz mniejsza, pociąg przejeżdża przez manowce, nie zwalniając.
105
Z granicy Bo możesz pisać jedynie na granicy katastrofy. Gdy lampa ostrzegawcza z piskiem porusza się w półśnie. Od którego puchną i pękają naczynia krwionośne. Jak gdyby oszalałe reflektory ryły zręby widnokręgu. W paraliżującym bólu gruczołów. Jak podczas przesłuchania. Gdy w mroku, pod podwiniętym rękawem, fosforyzują wskazówki zegarka. Gdzie krew tryska na ściany w przerywanym świetle. /Z dna siatkówki rozgałęzia się czerwień. Przez białka. Nigdy od kwiatów/
106
A to tylko niezgoda. Na sąsiedzkie pozdrowienie spekulanta na wolności. Triumf czerwonych paznokci w okienku. Kredytowe niewolnictwo. Wrażliwość i ból parkingu opuszczonego w recesji. Na karierę za cenę milczenia. Na wstrząs horyzontu w czaszce, gdy pestka spadnie na asfalt w ulicznym hałasie. Na słońce, które wycofuje się o zachodzie z wąwozów między wieżowcami i kojarzy się z dzieciństwem. A powinno przynosić spokój. Stan, w którym się nie pisze.
Petar Matović
Vladimir Stojnić Pudełko zdjęcie rentgenowskie na kwadracie neonu. rozsuwanie czarnych zasłon na końcu korytarza. zawężanie przestrzeni może się dokonywać wiecznie. ktoś przed chwilą wyszedł z pokoju. istnieje puste miejsce. kontury. na lakierowanym stole pozostał zapisany kawałek światła. jeśli to powiem obraz wypowiedzianego wypełni korę mózgową jak drzwi tarasu otwierające się przy podmuchu wiatru. pianino zniknęło w mroku. w przydługim zdaniu.
polaroid podmienił całe dni z kuzynami w ogrodzie. kropla krwi na schodach z terakoty. mechanizm piasku skrzypi w opuszczonym języku. zapach palców które kartkowały gazetę stopniowo wietrzeje. ty jesteś emigrantem wewnętrznym. dorysowany cień za budynkiem muzeum. sposoby znikania w nieskończonych rzędach plastikowych naczyń.
107
108
tuż za tymi wieżowcami rozciągają się ogrody. a potem: pola. konstrukcje przy drodze. zawsze te same szwy przestrzeni. człowiek który siedzi i pisze widzi siebie jak wstaje i odchodzi. tyle różnych ciał ile pozycji podczas ruchu. migracje. obniżanie akordów. jedno słowo które umknęło skończy się na miejscu jak jeszcze nigdy. smuga na kamieniu pod palcami udaje, że jest historią. osad. składowisko. ciało pozostawione w pierwszej osobie które kroczy ku oddalonym światłom miasta. Vladimir Stojnić Przełożyła Magdalena Maszkiewicz
tu i na następnej stronie: z archiwum belgradzkiego festiwalu poetyckiego Pesničenje/Poetrying (2007)
Z roju wierszy Poczta poetycka
Dariusz Sas Wydaje się, że potrzebnym wprowadzeniem jest przekonanie czytelnika do stylu opowieści na temat nadesłanych do mnie utworów. Po tej pszczelej części – wprowadzeniu – przedstawię cztery refleksje poświadczone wypowiedziami omawianych twórców, które można podzielić na następujące tematy: liryka apologetyczna – smak starożytności – Wiktoria Adamczyk; liryka autotematyczna – smak poezji trutniowej – Przemysław Kuliński; liryka terapeutyczna – smak miodu luźnego – Anna Zarobnik i liryka rapowa – smak nowego gatunku miodu – Judyta Ciszewska. W czasach, od których chciałbym zacząć tę opowieść, nie było poezji w tak dookreślonej formie, z jaką możemy się spotkać choćby w Słowniku terminów literackich. Za to natura, jeszcze nie skoszona przez ucywilizowanego człowieka, była podobna do krain mlekiem i miodem płynących, nie skąpiła niczego, co w sposób naturalny na świat wydawała. Według Encyklopedii pszczelarskiej z czterech gatunków pszczół, bo o nich mowa na początku, tylko dwa udało się człowiekowi udomowić – pszczołę wschodnią (zanika ona mimo odporności na zmiany klimatyczne i popularne choroby pszczele) i pszczołę miodną – apis mellifera. Jej pochodzenie – Afryka, Bliski Wschód i Europa – łączy się z pochodzeniem naszego gatunku, homo sapiens, który mieszając się z neandertalczykiem, odziedziczył po nim dzikość i ostał się jako jedyny z gatunków homo. Podobieństw do człowieka na tym nie koniec – życie w zorganizowanych społeczeństwach, umiejętność uniezależnienia się od wysokich i niskich
temperatur, migracje czy wreszcie ustalone z góry role i pozycje w społeczeństwie, z równie nęcącą (konieczną?) możliwością zmiany danej roli i pozycji, rozsiewaną przez naturę wśród robotnic – podstawowej dla życia rodziny masy pszczół. W języku polskim jest jeszcze jedno istotne podobieństwo – mówi się o pszczole, że umiera, a nie zdycha z szacunku dla niezależności tych owadów, mimo życia w niewoli. Mój ulubiony wieszcz, Norwid, w Fortepianie Szopena, opisując swoją ojczyznę, określa podstawową cechę Rzeczypospolitej – kraj pełen pszczół: Taż sama – zgoła/ Złotopszczoła.../ (Poznał-ci-że-bym ją – na krańcach bytu!...) i nie jest to porównanie zastosowane w wierszu tylko dla pomnożenia walorów artystyczno-estetycznych. W Polsce przynajmniej od XII do XVIII wieku chłop zajmujący się bartnictwem zwolniony był z pańszczyzny jako człowiek stanu wolnego, bo zajmowanie się pszczołami wymagało cierpliwości, ciągłej nauki przez obserwację i wyostrzonego instynktu łowcy. Wróćmy do czasów wcześniejszych – praktycznie w każdej formie refleksji o naturze, którą człowiek najpierw próbował pojąć, pszczoła i miód pełniły wyjątkowe funkcje. Jezus po zmartwychwstaniu poprosił o pieczoną rybę i plaster miodu. Greccy bogowie naszych kulturowych praprzodków pili nektar, nieodzowny składnik miodu pitnego. Jego smak, prawdopodobnie, znali też improwizujący aojdowie, od których wywodzi się już bardziej sformalizowana poezja. Onufry Zagłoba z miodem się nie rozstawał i głowa
111
go nigdy nie bolała. Miód jest traktowany jako mniej ważny owoc pracy pszczół, jako dodatek do ważnej funkcji tego gatunku w przyrodzie, czyli zapylania roślin. To samo można powiedzieć o poezji, bez której, szczególnie w epoce czasami nazywanej logokratyczną, można żyć, ale jej istnienie, istnienie twórców, jest mimo ambitnych zapędów autorów reklamowych aforyzmów bezwzględnym składnikiem żywotności języka. Niech jeszcze raz Norwid podpowie: Nie miecz, nie tarcz – bronią Języka/ Lecz arcydzieła!
112
Miód, czyli poezję, uzyskuje się, jak wiemy, poprzez wymiotowanie zebranego z kwiatów nektaru. Według powszechnej wiedzy, aby zebrać łyżeczkę miodu – 25-50 gramów, pszczoła odwiedza około 75 do 150 tysięcy kwiatów, które osobiście poznaje, zapyla, zabiera owoc kwiatowego życia i odlatuje. Jedna łyżeczka miodu wystarczy, aby nie chcieć już następnej i być zadowolonym. Dlatego też pytam autorów o doświadczenie artystyczne. Publikowane niżej wypowiedzi są czasem powierzchowne, czasem zadziwiająco dogłębne. Nie chcąc subiektywnej refleksji o świecie zapisanych metafor tak zupełnie ogołocić z symbolicznego wymiaru, będę ich papierową tożsamość porównywał z funkcją lub odmianą gatunków owadów, których owoc pracy spożywa człowiek bez konieczności żadnych fizycznych czy chemicznych zmian skradzionego pszczołom urobku. Wiersze Wiktorii Adamczyk cechują się zmysłowością, intymnością, aluzjami do starożytnego stylu wypowiedzi. Autorka przedstawia w swoich tekstach przeżycia o tematyce miłosnej, związane z typowymi sytuacjami – samotne, letnie wieczory wśród dojrzewających owoców, wpływ zapachu przypraw na ukrytą w ciele siłę Erosa, opis nieprzystosowania bohaterki wiersza – turystki – do chaosu rytmu nocnego życia odwiedzanego miasta: śpiewam nierytmicznie do krążących po asfalcie,/ znanych dźwięków odosobnienia. W tej związanej z naturą tematyce autorka jawi się jako pszczoła rabująca – apologetka idei zmysłowego odczuwania wpływu rzeczywistości (natury) otwartego na poznanie świata (natury) człowieka. Zapis poetyckich doświadczeń – wersy to zdania lub jego części zapisane w trybie orzekającym – także świadczy o inspirowaniu się dawnymi, narracyjnymi stylami. I ten prawie bezdyskusyjny ton naśladowania uznaję za przejaw bycia w drodze. Być może jest Pani
przedstawicielem idei szlachetnych, z czasów dawnych, takim typem pszczoły, która niczego nie zmienia w swojej pracowitości i zachowaniu – jest symbolem normy i dlatego woli zbierać miód z dojrzałych plastrów. Jako pszczelarz dodam, że żyjemy razem z pszczołami w toksycznej naturze i jeśli tego nie zrozumiemy, to nasz miód zniknie z rynku poezji. Drugim motywem, który wyróżnia się w 3 z 6 nadesłanych wierszy, jest refleksja o charakterze religijnym, mianowicie „tkliwe” (słowo wielokrotnie używane przez autorkę) przeżywanie obecności Anioła Stróża lub Boga, przedstawione na wzór związku kochanków. Bohaterką tych wyznań jest osoba, którą opiekuje się idealny byt ubrany w szatę tego, co ręką człowieka nie jest stworzone. Taka relacja jest dla bohaterki utożsamiającej się z podmiotem lirycznym w pełni satysfakcjonująca. Oto przykład: Słodki zapach cynamonowego powietrza/ Roztapia się tkliwie w moich ustach,/ Tak tkliwie niczym wieczór na wargach zachodzącego słońca./ Złoto-purpurowy atrament smaku goździków/ Rzeźbi swobodnie okrągłe kształty moich myśli./ Bielące się linie Twoich dłoni,/ Kreślone wschodami poranka./ I Twoich oczu niebo które mnie uwalnia./ Czas zastyga w Twoim spojrzeniu… I choć uważam, że nadesłane wiersze są zbyt osobiste, uzależnione od patetycznego sposobu obrazowania, to jednak jest w nich miód – najpewniej zebrany z muzealnych typów uli, odwiedzanych po twórczej drodze, ale jeszcze słodki. Warto, by pozostał on poddany próbie czasu. W plastrze miód zasklepiony może bez utraty wartości przebywać trzy lata. To proponuję Pani, a potem poddać ten miód próbie smaku. D.S.: W jakim celu Pani jako twórca kopiuje styl języka poezji z dawnych epok? W.A.: W swoich wierszach chcę przekazać piękno klasycznej, czystej przestrzeni słów i myśli, które w pewnym sensie są wyznacznikiem mojej wolności. Pomimo ścisłych reguł nie ograniczają mnie, ponieważ pozwalają mi przenieść się w świat tradycji, w których wyrosłam i do których dziś jako już dorosła osoba mam szacunek. Również szkoła i edukacja były od zawsze bliskie mojemu sercu, tak że rozkochały mnie w swej poprawności. Sądzę, że moja skłonność do kopiowania stylu języka poezji z dawnych epok niesie za sobą próbę przywrócenia dawnego przemijającego rytmu wartości. D.S.: Co chce podkreślić poetka, przywołując w swoich wierszach dość typowe doświadczenia kontaktu z naturą, które przeżywają zmysłowi bohaterowie jej wierszy? W.A.: Natura jest moją ucieczką w stronę ciszy. Natura
daje mi siłę, jest moim przyjacielem, słucha mnie cierpliwie. Nie ocenia, nie obserwuje. W jej otoczeniu moje myśli są wolne. Jestem sobą, czuje się akceptowana. Kocham jej prostotę delikatności. W moich wierszach przedstawiam bohaterów, którzy podobnie jak ja szukają w niej wolności. Pani Wiktorio – niech Pani pisze, jak czuje, potem zapis pozbawi tradycyjnych epitetów i braku dystansu, pozostawi w dużym szacunku szkolne wzorce, szuka inspiracji w zapachach kwitnących jeszcze tu i ówdzie miododajnych roślin. Na pewno odrzucenie cywilizacyjnego złomu pokoleń jest dobrym kierunkiem, ale też nie można takiego wyboru światopoglądowego kreować muzealną formą języka. Do pszczół-trutni porównałbym poezję Przemysława Kulińskiego. Określenie samca pszczoły miodnej, tak się utarło, jest czymś negatywnym – symbolem bezproduktywności, ale w świecie pszczół truteń pełni ważną funkcję: dzięki niemu rodziny pszczele mogą się rozwijać. Funkcja ta – zapładnianie królowej – jest tak ważna, że truteń, jak mówił mój nauczyciel pszczelarstwa, ma do każdego ula wstęp wolny, a przede wszystkim nie musi wykonywać żadnej pracy. Wiersze, dla mnie jeszcze nie do końca niezależne, reprezentują nurt poezji pisanej dla poetów i oczytanych odbiorców. Równie dobrze, ale to się okaże z czasem, można je potraktować jako realizację wypowiedzi krytyczno-literackiej twórcy na temat poezji i tworzenia kolejnych jej części. Autor inspiruje się bardziej lub mniej znanymi tekstami poetyckimi i przywołując je w swoich wierszach – czasem zdystansowanych, narracyjnych – prowadzi dialog z kulturą literacką. W nadesłanych wierszach doświadczyć możemy rozmowy z poezją Wojaczka, ale nie tylko. Zadałem pytanie: Czemu służy częste przywoływanie utartych zwrotów literackich? P.K.: Miałem nieodpartą ochotę odpowiedzieć jednym cytatem: Żyję w świecie cudzych słów. Całe moje życie polega na orientowaniu się pośród nich, reagowaniu na nie. Pomyślałem jednak, że pozostawiając Pańskie pytanie bez szerszego komentarza własnego, zakpiłbym sobie – przede wszystkim z samego siebie. A przecież – podobno – kpić i ironizować jest bardzo łatwo, szczególnie w tym kraju. Będę więc mówił tylko za siebie, bez silenia się na zbędne popisy literackiej erudycji. Sądzę, że moimi wierszami rządzi jak gdyby zasada korespondencji. Tak, określiłbym siebie jako poetę (?!) korespondencji. D.S.: Jaką funkcję mają pełnić aluzje, kryptocytaty z nurtów poezji, wierszy poetów w Pańskich
utworach? P.K.: Kryptocytaty, aluzje, konteksty, zapożyczenia są – według mnie – jak listy, z ulokowanymi w treści mniej lub bardziej czytelnymi adresami literackimi. To jest pewnego rodzaju „martwa korespondencja”, pomiędzy mną a przywoływanym autorem, coś na kształt rozmowy z tymi, których – mówiąc nieelegancko – moje wiersze ani grzeją, ani ziębią. Ufam jednak, że ktoś, kto czyta mój wiersz – żywy, namacalny odbiorca – może (i powinien!) uruchomić swoją literacką intuicję, przechwycić odpowiedni adres i… i co? Właściwie to może wybierać: albo spróbuje uporać się z pytaniem: „Jakaż to śmierć/ zagnieżdża się w ciemnej mgławicy snów?”, albo przyjmie za pewnik, że przecież „śmierć nie znalazła jeszcze właściwego wyrazu”. A może to wszystko to jedynie ułomność mojej poezji? Prawie w każdym z nadesłanych wierszy pojawia się motyw śmierci. Truteń daje nasienie królowej, potem umiera. Sam akt zapłodnienia jest podniebny, wyjątkowy, w locie. Po trutniu pozostają jego dzieci. Nie można odmówić twórcy, który w wierszach odwołuje się do stylistyki turpizmu twórczego potraktowania takiej poezji (treść, styl). Oto przykład odzwierciedlający intensywność emocji bohatera – podmiotu, wiersz dojrzały, ciekawy, mroczny, obrazowy, zmysłowy: Gwiazda/ Bądź mi/ jak purpurowa gwiazda Chrystusa/rzucona na niebo apostołów./ Bądź mi/ na śmierć wymyślną/ i zaklinaj na świt/ kiedy przyjdzie po trzykroć zaprzeć się/ ciebie jak serca przebitego włócznią./ Krzyżuj/ za każdy dzień/ co jak ropniak przeżera ciało/ w pięcioramienną gwiazdę ran. Zasadniczą cechą zapisu nadesłanych utworów jest zapis w systemie wiersza wolnego – mam swoje powody, by twierdzić, że taki system najbardziej odzwierciedla poezję współczesną, odchodząc od folklorystycznego rytmu sylabizmu, ale zadałem pytanie: Dlaczego pisze Pan w systemie wiersza wolnego? P.K. odpisał: Tu już jestem prawie pewien – to moja ułomność. Nie potrafię inaczej, a jeśli potrafię – to na poziomie wierszy Adama z Częstochowy. Nieco poważniej jednak rzecz traktując, powiedziałbym, że rytm moich wierszy wyznacza pozycja poszczególnych słów w obrębie wersu, strofy, całego utworu. Sensualność i semantyka często opiera się tu na pojedynczych słowach, na ich odpowiedniej ekspozycji w tekście. Odpowiednio więc dekomponuję tekst, „psuję” eleganckie wersy, ukonstytuowane przez zasady gramatyki i interpunkcji, składam i rozkładam zwrotki. Całe to szaleństwo po to, żeby uwypuklić słowa, których wartość
113
dla zrozumienia tekstu jest nieoceniona. Takie pole manewru daje mi właśnie wiersz wolny. Truteń miodu nie tworzy, wiersze Przemysława Kulińskiego są dla mnie zapisem uświadomionego twórcy, ale jeszcze nie ostatecznym. W przypadku przeniesienia funkcji trutnia na poezję, ta jest odzwierciedlana przez potomstwo trutnia. Jestem też przekonany, że koncepcja pisania poezji przez poezję wypełni się i zacznie się inna. Nazwisko Kuliński, imię Przemysław – zapamiętać.
114
Zapisy liryczne Anny Zarobnik, bez przerzutni, z niewielką ilością zastosowanych figur retorycznych, są najbliższe funkcji terapeutycznej. Podobna do utworów Wiktorii Adamczyk struktura zapisu nie wystarcza do wytworzenia podobnego miodu. O ile twórczość W.A. jawi się jako wyraz pracy pszczoły-rabusia, który z dawno zasklepionych, ale jeszcze wartościowych plastrów zbiera cenny dla człowieka pożytek, o tyle pracę Anny Zarobnik porównam do działań zbyt niecierpliwego pszczelarza, który wykręca z plastrów miód luźny, czyli niedojrzały. A taki miód trzeba jeść szybko i przechowywać go nie można. A.Z. pisze: Domyślił się Pan, to oczywiste, że moje dzieci, moje wiersze są swoistą terapią. Nie mają one za zadanie pełnić jakiejkolwiek funkcji artystycznej. Wiersze są odbiciem twórcy, ja jestem chaosem, one też. Mam dopiero 18 lat, kiedyś dojrzeję – wówczas i moja poezja stanie się lepsza. A ja, łasuch, od lat smakujący miody, dodam, że wartość poezji nie jest równoznaczna z wiekiem poety – taki Rimbaud (wyjątkowy przypadek) pisał wiersze do 21. roku życia; taki Baczyński... Na pewno dobrze jest zdawać sobie sprawę z pisania dla pisania, ale żeby od razu częstować ludzi zawierającym jeszcze za dużo wody miodem, to nie ten kierunek. Pisząc utwory, należy zastanawiać się nad ich stylem – Anna wybiera potoczny i dobrze, nad stosowaniem literackich szyfrów, a tego u Niej nie ma, przynajmniej zbyt wiele. Nadesłany wiersz I… odczytałem jako erotyk, i to epigoński, a okazało się, że nie mając świadomości pokolenia autorki, nie dostrzegłem kontekstu. A.Z.: Och, Panie Dariuszu! Jak Pan źle rozumie wiersz I... – nie jest to żaden erotyk! Ten wiersz jest o Internecie, o modemie mojej przyjaciółki, który z dziwnych przyczyn działa tylko czasami, ale jeśli już działa, to przy otwartym oknie... Moje wiersze często są „wierszykami”, skrótami słownymi, opowiastkami
o życiu, o sprawach codziennych. Oto przykład o rozbudowanym tytule: O siódmej rano motyl staje się plamą na jezdni/ Wstałaś po raz pierwszy o siódmej rano/ Zachęcona do wstawania obliczem którego widzieć nie chcesz/ Spadasz/ niekoniecznie na cztery łapy/ (kotem, to możesz być tylko dla niego)/ I potłuczona sięgasz po Pismo Święte szukając jutrzni/ Ekhem/ Tam jej nie znajdziesz Mała/ Uświadamiasz to sobie i pijesz dużo wody/ Przecież Cię nie oczyści/ Najwyżej możesz się oblać/ I wierzyć, że wygrałaś… Takiej poezji zalecam czekanie – odparowanie od przypadkowości, od pamiętnikarskich wyznań, co grafomanią pachnie, a za jakiś czas miód Zarobnik będzie można spróbować i przechowywać. Autorce polecam łasuchowanie, czyli częste próbowanie miodów z różnych słoików. Miód podpisany Judyta Ciszewska wydaje się zrobiony według reguł pracy pszczoły afrykańskiej, bo zawarte są w nim cechy rodzin tych pszczół: żywotność, agresywność i skłonność do migracji. Jego smak przypomina smak piwa, które pije się podczas słuchania najnowszego wcielenia poezji mówionej, do muzyki powstałej w południowym Bronksie – słynnym składowisku kulturowych odpadów cywilizacyjnych. Zasadniczą cechą pieśni Ciszewskiej jest kierowanie wypowiedzi do bardziej lub mniej określonego adresata, czyli uzyskanie intymnego zbliżenia face to face. Jej poezję traktuję jako znak obecności nowej stylistyki o korzeniach afro-amerykańskich w historii literatury polskiej. Niedoceniony przez akademików prekursor, Poeta Magik, swoimi wierszami odciął się od naśladownictwa amerykańskich aojdów XX wieku i pozostawił po sobie dojrzały byt artystyczny, jakim są jego teksty. Żegnaj, Gienia, świat się zmienia – tę wypowiedź traktuję jako formę poetyckiego testamentu Magika. Wracamy do miodu wierszy Ciszewskiej. Jej przysłane piosenki charakteryzuje dojrzałość, świadomość i lekkość przekazu. Uwznioślenie stylu potocznego i połączenie jego niedbałości ze stylem poetyckim jest dla mnie chyba największą wartością po tej lekturze. Pisze Ciszewska siebie z siebie i z innych, czyli jako poetka jest Pani już na swojej drodze. Monotematyczność tego zestawu – tematyka miłosna połączona z refleksją dotyczącą kultury starożytnej – może wywołać pewne znużenie. Treść nie pozwala na zaśnięcie. Nie do końca wspomniany Słownik terminów literackich jest przydatny do analizy wytworów
wyobraźni Judyty Ciszewskiej, warto skorzystać z pracy magisterskiej Arkadiusza Sylwestra Mastalskiego Poetyka tekstu hiphopowego a aktualizacja systemu prozodyjnego, aby wykazać artystyczne wartości monologów bohaterki utożsamiającej się z podmiotem lirycznym. Oto wiersz wybacz: wybacz, żadna ze mnie matka/ polka. nie rób sobie nadziei, że wykarmiłabym/ piersią nasze dzieci. wiem,/ chciałbyś spędzić ze mną jedno życie,/ żeby nie być samotnym/ jak w poprzednich wcieleniach. czekasz,/ aż zmienię zdanie. w tym czasie/ sprawdzam ilu mężczyzn/ dociera do punktu g. odnajduję adresy/ starych przyjaciół. odwiedzam ich bez zapowiedzi,/ bez niespokojnych myśli./ możliwe, że zmienię wiarę/ bo Bóg stracił do mnie wszelką cierpliwość./ próbuję zostać malarką,/ aktorka ze mnie kiepska. nie potrafię/ kłamać przed kamerą./ wyruszę w podróż do Itaki, pożądam przygód/ i spotkania z Posejdonem. Jednak,/ zanim rozpozna we mnie kobietę/ na jeden listopad,/ ktoś zdąży go ukarać za niespełnione obietnice. uwierzysz?/ będąc w Genewie, każę płacić/ za każdy dotyk i uśmiech./ nie myśl, że opowiadam, jak naprawiałeś/ wszystko, co psułam. jeśli ktoś o mnie zapyta, powiedz,/ że uczę się kochać/ to, co nie jest do ciebie podobne. D.S.: Na co chce Pani jako poetka zwrócić uwagę, łącząc kolokwialną składnię i słownictwo z wpisanymi w nasze dziedzictwo motywami antycznymi? J.C.: Zacznę od tego, że artysta to człowiek, którego wszystko może zainspirować, nawet to, co dla innych „jest brzydkie, nie warte tego, by sięgać pamięcią”, to jednak człowieka o „innej wrażliwości” pobudzi do tworzenia. Mówi się również, że poeci chcą mówić „innym językiem” do świata. Gdyby jednak każdy poeta mówił to samo, co inni poeci i nie miał swojego głosu – przyznajmy, byłoby nudno. Nawiązuję do starożytności, bo poczułam ją w sobie „w dzisiejszych czasach”, co może wydawać się dziwne. Gdybym w sobie tego „nie poczuła, nie stworzyła w sobie inaczej”, nie pisałabym o tym. Przypomnijmy sobie, że starożytność to okres, który wykreował obraz ideału i stworzył wzory wielu podstaw życiowych. Powiedzmy sobie głośno – wszystko, co było, jest zakorzenione w dzisiejszej kulturze i z pewnością jest to bezcenne dla niektórych ludzi i artystów, ponieważ niemożliwe jest, by ludzkość odcięła się od początków cywilizacji. D.S.: Jaką funkcję przypisuje Pani związkowi starożytności z popularnym w dzisiejszych czasach językiem codzienności? J.C.: Myślę, że ciekawie jest
stworzyć „nową Afrodytę” i nadać jej zupełnie inne barwy (...nie jestem tą właściwą Afrodytą wyłonioną / z czyjejś śliny... – z wiersza listopad nigdy już nie będzie słodki – przytoczenie moje). Warto się w życiu zatrzymać i wspomnieć o tym, co kiedyś się działo za siedmioma górami, a kto był za siedmioma rzekami. D.S.: Poezja to świat duchowych stanów, świat fikcji literackiej. W Pani wierszach dominuje bezpośredni, osobisty sposób kształtowania wypowiedzi i na tle pisanej współcześnie poezji jest on stosunkowo rzadkim zjawiskiem. Dlaczego pisze Pani „wprost”, a nie, jak większość, poprzez ukrywanie swego ja lirycznego? J.C.: Od zawsze przelewałam swoje uczucia, myśli, marzenia na papier. Moje pisanie z biegiem czasu zmieniło się dzięki krytykom literackim, jak i dzięki moim znajomym poetom i poetkom – wspominam to, bo to dla mnie ważne. Pisanie „wprost” oznacza, że nie boję się pokazać, co jest i co się dzieje w moim świecie. Myślę, że niektórzy, czytając niektóre moje teksty, odnajdą w nich chociaż kawałek siebie. Przecież wszyscy przechodzimy przez te same rzeczy; rozłąka, rozstania, zamykamy niektóre rozdziały, by zacząć inne, nowe życie. W wierszach często wymieniam nazwy miejsc, które mnie zachwyciły i chociaż wiem, że nigdy do nich nie powrócę, zawsze będę miała je we wspomnieniach. Wiem – większość czytelników zauważyło też, że często wspominam o listopadzie, który „nigdy już nie będzie słodki”. Listopad to miesiąc, który nie jest moim ulubionym miesiącem, ale zmienił coś w moim życiu i zawsze będzie mieć on dla mnie twarz „jednego człowieka”. Jednak w tekstach, które napisałam ostatnio, nie ma mojego smutku, ważnych dla mnie wspomnień. Zdradzę, że są to teksty o biblijnej postaci, Judycie. Są to dla mnie wiersze z „innej beczki” niż te, w którym jestem „cała ja”. Pisząc o niej, nie mam na myśli samej siebie. Wiem, że wciąż będę przelewać swoje uczucia na papier, a moja wrażliwość „na świata ból i piękno” nie pozwoli mi zapomnieć również o innych ludziach, a nawet rzeczach, które są przecież obok mnie. Wszyscy doskonale wiemy – poezja bierze się z życia – życie jest poezją. Jeżeli dobrze pójdzie, to znaczy dożyjemy, zyskamy akceptację Redakcji i odpowiedzi od poetów, to napiszę dalej parę ciekawostek o pszczołach i refleksji o wyrobie człowieka, który niczym miód jest czasami nam potrzebny. Będę się zwracał do Dominika Sobola, Jana Kempa, Sylwestra Gołąba i Patrycji Klary. Z pszczelarskim bz-bz, D.S. □
115
Autorzy numeru Hyde Park
116
Gabriela Abrasowicz ur. 1982; doktorantka w Instytucie Filologii Słowiańskiej UWr, przygotowuje rozprawę Dramat ciała, ciało w dramacie. Twórczość serbskich i chorwackich dramatopisarek w latach 1990-2010. Autorka artykułów naukowych dotyczących problematyki i poetyki współczesnego dramatopisarstwa kobiecego ujmowanego z perspektywy antropologii ciała, gender studies i krytyki feministycznej. Uczestniczka międzynarodowych projektów: Bałkany performatywne, Kobiety, dramat i spektakl: między ex-jugosłowiańskim postsocjalizmem i globalizacyjnym postfeminizmem, Polskoserbski dialog teatralny. Vladimir Arsenijević ur. 1965 w Puli; serbski pisarz, publicysta, tłumacz, wydawca, muzyk. W swojej wczesnej młodości Arsenijević (pseudonim Vlajsa) grał w punkowym zespole Urbana Gerila, jak również w jego postpunkowym odłamie Berliner Strasse. Jest jednym z założycieli i dyrektorów literackiego festiwalu KROKODYL, odbywającego się w Belgradzie od 2009 roku. Arsenijević jest również współwłaścicielem i redaktorem w Reflektorze, serbskim wydawnictwie wydającym audiobooki. Tomasz Białkowski prozaik. Autor dziesięciu książek. Za powieść Teoria ruchów Vorbla otrzymał Literacką Nagrodę Warmii i Mazur. Laureat Nagrody Prezydenta Olsztyna. Trzykrotny stypendysta Ministra Kultury. Ostatnio opublikował trylogię kryminalną (tzw. kainicką) z dziennikarzem śledczym Pawłem Werensem oraz powieść Powróz. Więcej: http://tomaszbialkowski.blogspot.com Piotr Czerniawski ur. 1976; poeta, redaktor działu poetyckiego „Rity”. Do 2010 współprowadził wortal poetycki Nieszuflada.pl. Od 2007 do 2011 był
wiceprezesem Stowarzyszenia Wikimedia Polska. Wydał m.in. tomik Poprawki do snów (2005) oraz (z Adamem Wiedemannem) Końcówki. Henryk Bereza mówi (2010). Marcin Czerwiński / mar czer / czerwo01 redaktor naczelny „Rity”, adiunkt w IFP UWr. Autor dwóch książek o literaturze: Smutek labiryntu (2013), Maszyna przecząca (2014). Pracuje nad czytaniem w ciemności. Mieszka we Wrocławiu. Iva Čukić działa w galerii Mikro Art oraz kolektywie Ministerstwo Przestrzeni, założonym w roku 2011. Celem kolektywu jest monitorowanie oraz współtworzenie urbanistycznego rozwoju stolicy i innych serbskich miast. Andrzej Ficowski ur. 1971; absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Redaktor „Rity Baum”. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Twórczości”, „Znaku”. Założyciel Stowarzyszenia „Nikt” Ruch Kulturotwórczy. Mieszka we Wrocławiu Ewa Gumkowska ur. 1986; absolwentka ASPięknych w Warszawie. Specjalizuje się w projektowaniu ekspozycji muzealnych i czasowych. Zaangażowana w kilka warszawskich festiwali skupiających się na dziedzictwie kulturowym oraz architektonicznym. Od czasu do czasu pisze i udziela porad na łamach pism branżowych związanych z projektowaniem wnętrz. Lubi podróże, jedzenie i dobre książki. Rysuje i maluje „do szuflady”. Prowadzi blog kulinarny. Dawid Janosz ur 1989; student filologii polskiej oraz filologii klasycznej i kultury śródziemnomorskiej na UWr. Autor ilustracji dla czasopism i portali internetowych o tematyce kulturalnej
Saša Tkačenko, Perfect ride, 2012, wideoart, pętla 5’ 04”
Tomasz Kontek ur. 1966; autor pomysłu tygodnika „Nowe Bałkany” (www.nowebalkany.pl) i radia Kafana FM oraz nigdy niedokończonej nowej historii Serbów. Żołnierz przegranych wojen z bałkańskimi stereotypami, które nie kosztowały podatników ani złotówki. Nigdy nie starał się o żadną dotację, a donkiszoterię ową finansuje ze środków zarobionych w trakcie współtworzenia gazety „Fakt”. Mieszka (znowu) we Wrocławiu. Będzie mieszkał (znowu) w Belgradzie. Igor Kordej ur. 1957; „żywa legenda komiksowej sceny dawnej Jugosławii”. Ten pochodzący z Zagrzebia artysta swoje prace publikował m.in. w 1981 roku w serbskim magazynie „Džuboks”, a rysował inspirowany słowami utworów „novego talasu” – Maljčiki zespołu Idoli, Ona se budi Šarlo Akrobaty i Krokodili dolaze Električnego Orgazmu. (http://www.stripovi.com/enciklopedija/autori/igor-kordej/459/). Radomir Lazović działa w galerii Mikro Art oraz kolektywie Ministerstwo Przestrzeni, założonym w roku 2011. Celem kolektywu jest monitorowanie oraz współtworzenie urbanistycznego rozwoju stolicy i innych serbskich miast. Ženi Lebl ur. 1927, zmarła w 2011 roku; serbska pisarka, przeżyła więzienie na Nagiej Wyspie. Agnieszka Łasek filolożka, slawistka. Okazjonalnie tłumaczka. Na co dzień szefowa promocji Wydawnictwa Czarne. Maciej Madejski ur. 1979; kulturoznawca, radiowiec, chory na muzykę i Bałkany, od 1996 związany z poznańskim
radiem Afera, autor audycji poświęconych muzyce alternatywnej, reggae, funk; DJ. Bojan Marković ur. 1985; opublikował książkę Riba koja je progutala svet (Čačak 2013). Magdalena Maszkiewicz ur. 1988; doktorantka na filologii serbskiej na UJ i absolwentka filozofii. Interesuje się poezją i prozą XX wieku, w szczególności polską i południowosłowiańską. Tłumaczy serbską literaturę piękną na język polski. Pisze eseje, prowadzi blogi, podróżuje. Petar Matović ur. 1978 w Užicu (Serbia zachodnia); ukończył filologię serbską w Belgradzie. Pisze poezję i eseje. Wydał trzy zbiory poetyckie: Kamerni komadi, Koferi Džima Džarmuša (tłumaczenia na języki obce, m.in. Walizki Jima Jarmuscha, Kraków 2011) oraz Odakle dolaze dabrovi, który powstał w Krakowie podczas programu stypendialnego Ministerstwa Kultury Rzeczpospolitej Polskiej Gaude Polonia 2013. Publikował w wielu antologiach, jego poezja była tłumaczona na polski, niemiecki, portugalski, hiszpański, kataloński i angielski. Ewa Miszczuk socjolog rynku pracy i sztuki, redaktorka „Rity”, obserwatorka i działaczka. Berenika Nikodemska ur. 1987; absolwentka filologii serbskiej i chorwackiej oraz Podyplomowych Studiów Promocji Kultury na UWr. Tłumaczka, producentka, koordynatorka projektów artystycznych i kulturalnych. Współpracowała m.in. z Europejskim Kongresem Kultury, Międzynarodowym Festiwalem Teatralnym Dialog, Przeglądem Piosenki Aktorskiej, festiwalem ISCM World Music Days. Obecnie związana z Fundacją Avant Art.
117
Magdalena Petryńska ur. 1940 we Lwowie; tłumaczka literatury serbskiej, chorwackiej i bośniackiej. Ukończyła polonistykę i slawistykę na UW. Redaktorka w PIW-ie (1971–1992), I sekretarz, a potem radca ds. kultury w Ambasadzie RP w Belgradzie (1992– 1996); obecnie na emeryturze, redaguje książki dla różnych wydawnictw i tłumaczy. Mieszka w Warszawie i na podkarpackiej wsi. Literaturę tłumaczy od końca lat 60. ubiegłego wieku. Przełożyła m.in. Vladimira Arsenijevicia, Ivana Čolovicia, Antonija Žalicę, Miljenka Jergovicia. Za przekład Czasu cudów Pekicia otrzymała Nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki (1986), Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki Jergovicia w jej przekładzie została laureatką Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” (2012).
118
Paweł Piotrowicz ur. 1978 we Wrocławiu; dziennikarz, poeta, animator kultury. Laureat nagrody głównej VIII ogólnopolskiego konkursu im. Jacka Bieriezina – Łódź 2002. W 2003 ukazała się jego książka poetycka Pierwszy plan. Organizator koncertów, spotkań literackich, festiwali. Wydawca i promotor płyt dokumentujących wrocławską muzykę niezależną (m.in. płyty Kamana, Kormoranów, Klausa Mit Focha). Organizator turnieju piłkarskiego „Boisko bez granic”, który promuje tolerancję. Prezes Stowarzyszenia Kulturalno-Artystycznego Rita Baum i redaktor kwartalnika „Rita Baum”. Stypendysta MKiDN (2014). W maju 2015 ukaże się jego książka Wrocławska niezależna scena muzyczna w latach 1979-1989. Biserka Rajčić serbska tłumaczka literatury polskiej; w ciągu 52 lat pracy translatorskiej przetłumaczyła około 100 książek ze wszystkich dziedzin humanistyki (poezja, proza, eseistyka, filozofia, teatrologia, politologia, historiografia itp.). Tłumaczyła najwybitniejszych pisarzy, filozofów, historyków polskich wszystkich generacji, m.in. Witkiewicza, Gombrowicza, Miłosza, Schulza, Różewicza, Konwickiego, Mrożka, Goerke, Świetlickiego, Kotta, Kantora i in. Za pracę translatorską i popularyzatorską otrzymała najwyższe wyróźnienia serbskie i polskie, m.in. Nagrodę Związku Tłumaczy Serbii za całokształt pracy translatorskiej, Order zasług dla Polski Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej, Nagrodę Stanisława Ignacego Witkiewicza za popularyzację polskiej kultury teatralnej oraz wiele innych.
Bojan Savić Ostojić ur. 1983; wydał książki poetyckie Jeretički dativ (2014), Stereorama (Pančevo 2013), Tropuće (2010), Stvaranje istine (2003) oraz zbiór esejów Aleatorij (Novi Sad 2014). Założyciel niezależnego wydawnictwa Knjižuljak. Współredaktor czasopisma internetowego Agon. Tłumaczy z francuskiego. Ana Seferović ur. 1976; wydała: Zvezda od prah-šećera (2011), Beskrajna zabava (2004), Duboki kontinent (Novi Sad 2000). Dramaty: Diskretne žene, dekorativno dete, danska doga (2008), Plovidba (2009). Jest jedną z redaktorek antologii 11 9 / Web Streaming Poetry, a także platformy Supernova.net, w której poezja łączy się z innymi dziedzinami sztuki. Mieszka w Londynie. Marko Stojkić ur. 1981; opublikował Šecele (2013) i Laki bolovi (2011). Tłumaczy z niemieckiego. Vladimir Stojnić ur. 1980; wydał Kutija (2013), Poziv na saučesništvo (2011), Fotoalbum (2010), Vreme se završilo (2009, tłumaczenie na polski: Czas się zakończył, Kraków 2011). Antologia: Prostori i figure, antologija novije srpske poezije, 2012. Jeden z redaktorów czasopisma Agon i blogu Jurodivi. Tłumaczy z języka angielskiego. Jarosław Sujczyński ur. 1956 w Bytomiu; studia 1980–85 na École Nationale de B-A Bourges; 1990–93 w College Int. de philo w Paryżu. Współpracuje z „Ritą Baum”. Jakub Topor ur. 1988; grafik, absolwent łódzkiej ASP. Najchętniej oddaje się rysunkowi komiksowemu i satyrycznemu, ilustracji książkowej. Z pasją przetwarza na język rysunku świat zwierząt. Zajmuje się też fotografią i projektowaniem graficznym. Od kilku lat jego paski komiksowe publikuje miesięcznik „Wiadomości Wędkarskie”. W swoich komiksach szuka „złotego środka” między wrażliwością obserwacji a czarnym humorem. Jacek Żebrowski ur. 1979; prozaik, krytyk. Studia: filologia polska na UMK. Współtwórca pisma „Undergrunt”. Autor opowiadań i tekstów ulotnych. Publikował w „Undergruncie”, „REDzie”, „minimalbooks”, „Innym świecie”, „A-taku”, „Akcji”, zine’ach; uczestnik Federacji Anarchistycznej, Kolektywu Autonomistów, portalu Indymedia; debiutancka nowela Dalia (2010) wydana nakładem minimalbooks.
Grzesiek Wróblewski, Harini 2, rysunek, 2014
Grzesiek Wróblewski ur 1984; ilustrator, rysownik konceptów, animator postaci 2D. Obecnie mieszka we Wrocławiu; artysta w Juice, współpracuje z Platige Image, dyrektor artystyczny w Looney Bin Studios, freelancer. – Kiedy zacząłeś rysować? – Nigdy nie przestałem. www.be.net/grzesiekwroblewski, www.fb.com/grzesiekwroblewski
Poczta Rity Książki • Piotr Gajda, Golem, Instytut Mikołowski, Mikołów 2014; • Dariusz Muszer, Homepage Boga, Wydawnictwo Forma, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin Bezrzecze 2014; • Krzysztof Niewrzęda, Zamęt, Wydawnictwo Forma, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin Bezrzecze 2014; • Dariusz Pado, Kręgi, Wydawnictwo Austeria, Kraków-Budapeszt 2014; • Stefan Pastuszewski, On, Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, Bydgoszcz 2014; • Cezary Różycki, Wiersze na wybiegu, Wydawnictwo Marow, Płock 2013; • Eliza Segiet, Romans z sobą, Sowello, Rzeszów 2013; • Paweł Targiel, O tyle więcej, Instytut Mikołowski, Mikołów 2014; • Maciej Woźniak, Pocztówki dźwiękowe, Instytut Mikołowski, Mikołów 2014; • Piotr Zawadzki, Defenestracja, Mamiko, Nowa Ruda 2014; • Mateusz Zeniuk, Gilgotki, Warszawska Firma Wydawnicza s.c., Warszawa 2014. Czasopisma • „Fragile”, nr 2/2014; • „Twórczość”, nr 9,10,11/2014; • „Metafora”, nr 2/2014; • „Kronos”, nr 2/2014.
Putin go home ubój rytualny to bezwzględne bestialstwo
Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji.
Redaktor naczelny Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski dzial.teatralny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz pawel.piotrowicz@ritabaum.pl
Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum”
Współpraca Tomasz Bohajedyn, Barbara Kuchta, Marcin Maziej, Jerzy Olek, Dariusz Orwat, Małgorzata Radkiewicz, Dariusz Sas, Joanna Winsyk
Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl
Opracowanie graficzne okładek, mapy Belgradu i spisu treści Joanna Boś Layout, skład komputerowy JuRita Gielzak Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel Za pomoc w kontakcie z Vesną Danilović redakcja składa podziękowania prof. Jerzemu Olkowi.
nie dla matury z religii katolickiej oraz eksperymentów na zwierzętach w szkołach publicznych
wolna Palestyna!
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma ISSN 1434-852X Nakład 550 egz. Druk Drukarnia Anex Ewa Galińska-Postawka 54-530 Wrocław ul. Jerzmanowska 99
Świątynia Opatrzności Bożej wolna czy Opaczności Ukraina! Dotacji? wolny Tybet!
bombki czerva
ritabaum.pl