38
nr 38 | zima 2015 | kwartalnik | cena 12,50 PLN (w tym 5% VAT) | ISSN 1429-B52X
w numerze: REPORTAZ Marcin Maziej, Dwa fotoreportaże futbolowe. Dzieci romskie. Niewidomi . . . . . . . . . . . 2 Jacek Żebrowski, Notatki gozytańskie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
UCHODZCY, EMIGRANCI Kaja Puto, Tu się łbów nie zawija . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Chorwacja cieszy się w Europie podobną renomą co Polska. Na miejscu widać jednak różnice
Marta Mazuś, Performans . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Zuzanna Gawron, Możemy liczyć tu tylko na siebie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22 W Polsce uchodźcy są traktowani jak przestępcy. Ich „obozy” to więzienia
Ekaterina Lemonjava, Pamiętaj, nazywam się Ekaterina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 Zuzanna Gawron, Książka uchodźców (fragmenty) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27
PLEC, UMYSL, CIALO. WYKLUCZENIA Piotr Czerniawski, Życie bez płci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Leszek Budrewicz, Drugi krok na dno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40 Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że nie chodzi o pieniądze. Bezdomni w Polsce
Marcin Antoniak, Rozkosz dla niepełnosprawnych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 W 2116 Czesi wprowadzili refundowane usługi seksualne dla osób niepełnosprawnych
Galeria ArtBrut, Ja się do siebie nie nadaję . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45
TEATR Barbara Chabior, Unerwianie regionu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49 Trzeba grać. Z więźniami – członkami grupy teatralnej prowadzonej przez fundację Jubilo z Wrocławia rozmawiają Ewa Miszczuk i Marcin Czerwiński . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55
W warunkach więziennych nie ma się wielu możliwości wypowiedzi ani działania. A teatr pozwala się „odkluczyć” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
FILOZOFIA Barbara Kuchta, O buddyzmie zaangażowanym . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63 Uliczny zen Berniego Glassmana zmierza do zmiany realnych warunków życia
ROZMOWY Stracić dystans. Z Agnieszką Zwiefką, autorką filmów dokumentalnych Albert Cinema i Królowa ciszy, rozmawia Lech Moliński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66 Wroclaw: Bibliopolis? Z Irkiem Grinem, kuratorem Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016 ds. literatury rozmawia Marcin Czerwiński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 72 Mroczne oblicze turystyki. Ze Sławojem Tanasiem rozmawia Andrzej Ficowski . . . . . 84 Wśród ofert 200 polskich biur podróży jest 17 cmentarzy w Polsce i 45 za granicą
LITERATURA Szczepan Kopyt, wypisy dla klas pracujących . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 89 opowieść jesiotra . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90 mgła . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90 Elżbieta Lipińska, Wygnanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91 Tytuł zawsze wygrywa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 92 Wewnątrz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 92 Welcome to Zhouzhuang . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 92 Sławomir Hornik, Holandia - Hiszpania, 0:1 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93 dżerzi. list dwudziesty dziewiąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93 siostrzyczko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 94 moja mała g. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 94 moja mała g. (ale ta druga) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 94 Anna Wala, Rusz, Anka! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 95
RECENZJE Krzysztof Mroczko, W poszukiwaniu alternatywy. O pismach Tadeusza Kowalika . 97 Krzysztof Mroczko, W suterenie i u dewelopera. 13 pięter Filipa Springera . . . . . . . . 99 Marcin Antoniak, Latynoamerykański kret. Kret rewolucji Emira Sadera . . . . . . . . . . 101 Anneka French, Conversio. Tam, gdzie splatają się język, miejsce i ciało . . . . . . . . . . 102
. . . . . . . . . . . . . . . fot. M. Maziej
Autorzy numeru . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109 Poczta Rity . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 112
Notatki gozytańskie Gozo – miejsce, w którym można żyć z dala od szalejącego na kontynencie neokapitalizmu i ślepego konsumeryzmu. To „zacofanie postępowe” – rodzaj ideału, do którego można by dążyć świadomie
Jacek Żebrowski 10
Godzina 4.45. O brzasku słychać wrzask kogutów we wsi. Chyba każde domostwo ma ich po kilka, bo słychać dziesiątki głosów, jeden po drugim, jakby się przekrzykiwały i popisywały. O godzinie piątej pierwszy, przygłuszony dzwon kościelny, powolny, miarowy, niski. To z cytadeli w Rabacie. O 5.30 zaczyna krótko, głośno i szybko, wysokim tonem bić dzwon z „naszego” kościoła, który widzę z tarasu. Patrzę na mapę Malty i Gozo. Dziwne nazwy. Tajemnicze, oniryczne, mitologiczne. Trochę arabskie (Rabat, Mdina, Msida, Mtarfa, L-Għarb), trochę jak z prekolumbijskiej Ameryki (Xemxija, Xewkija, Xlendi, Qroqq, Qormi, Ta’ Xbiex, Xgħajra), od imion świętych (St. Paul, St. Julian, St. John, Santa Lucija, Santa Venera). Dużo pokręconych (Birkirkara, Birżebuġga, Buġibba, Żebbuġ), kilka z przedrostkiem „marsa-” (Marsa, Marsaskala, Marsaxlokk). Jak to właściwie odczytać? O Malcie wspomina się w Nowym Testamencie, a o Gozo w Odysei, to tu przecież znajduje się słynna grota, w której Kalipso więziła Odyseusza... Z domów i łodzi spogląda Oko Ozyrysa – to oko z egipskich zaświatów, pilnie śledzące doczesne trudy i poczynania Maltańczyków1. Nieustanne kwitnienie, blask słońca, skały, morski wiatr. Oliwki, wino, woda, chleb, owoce, ryby. Dzikie koty, węże, karaluchy, jaszczurki, tysiące ptaków... Na niebie koniunkcja Księżyca, Wenus i Jowisza w odległości ~0°21. Gozytańczycy. A może Gozytanie? Po angielsku: Gozitans. Intrygująco to brzmi. Jakby nazwa ludzi z innej planety – „Gozitans” kojarzy
się z japońskimi i francuskimi animowanymi serialami sci-fi. Tajemniczość tego ludu tkwi również w ich semickim języku zapisywanym łaciną, który jest mieszaniną arabskiego, włoskiego, sycylijskiego i angielskiego. Podstawą jest podobno język punicki, język dawnych Fenicjan, ale to na razie teoria rozwijana tylko przez maltańskich językoznawców. Kompletnie inne od języków indoeuropejskich struktury gramatyczne pozwalają się domyślać, że ma to przełożenie na ich strukturę myślenia i sposób odczuwania świata, a tym samym na inny sposób działania i życia. Są wtrącenia z włoskiego (grazzi, scuzzi, ciao, ajjut, fjura, fazola, kunserva), dużo z angielskiego, jak arrajt (ang. allright), tenkju (ang. thank you), envelopp (ang. envelope), pulizija (ang. police), wejter (ang. waiter), plejer (ang. player) etc. Gozytański dialekt (przez niektórych mieszkańców uważany wręcz za oddzielny język) dzieli się jeszcze na pomniejsze gwary, charakterystyczne dla poszczególnych wsi. Jak pisze lingwistka Natalie Pascale: można określić nie tyle [gozytańską – J.Ż.] mowę, co samych mówiących, którzy tworzą i reprodukują poszczególne tożsamości poprzez używany przez nich język. Rozpacz Pasoliniego dotycząca śmierci dialektów Południa i pierwotnej cywilizacji była chyba przedwczesna... Gozytańczycy prowadzą proste życie. Są w większości rolnikami, rybakami, rzemieślnikami lub pasterzami; reszta prowadzi sklepiki lub małe hotele i restauracje. Są raczej mrukliwi i zamknięci na relacje z przybyszami, jednak przy bliższym poznaniu okazują się mili, przyjaźni, otwarci, gotowi pojechać na drugi
koniec wyspy, aby w czymś pomóc. Starsi ludzie są niscy, krępi, silni. Mają twarze ciemne i ogorzałe od słońca i morskiego wiatru. Urodą przypominają mieszankę Włochów, Arabów i kontynentalnych Europejczyków z Południa. Na wyspie mieszkają głównie ludzie starsi i dzieci, bardzo mało młodzieży. Ta snuje się znudzona po wąskich uliczkach Rabatu i raczej niewiele ma tu do roboty. Większość ucieka na główną wyspę lub za granicę: do Anglii, Australii, USA, Kanady. Mimo że na wyspie są właściwie wszelkie dogodności cywilizacji, mieszkańcy wydają się żyć jakimś dawnym rytmem życia: kładą się po zachodzie słońca, wstają o brzasku. Pracują głównie rano, spotykając się wcześniej w miejscowych kawiarniach, wypijając szybką kawę (zwykła kawa, dosyć lurowata, kosztuje 30-40¢; espresso i inne około 0,80-1,50 euro), tuż przed rozpoczęciem pracy. Od mniej więcej godziny 13 trwa typowa dla krajów Morza Śródziemnego sjesta. Gozo to nazwa z hiszpańskiego. Oznacza „radość”, „szczęście”. Nazwiska na Gozo mają kilka grup: Xerri, Xuereb, Muscat, Borg, Farrugia, Mizzi, Sultana, Spiteri, Azzopardi, Grech, Attard, Fenech, Vella. I nie zawsze ci o tych samych nazwiskach są spokrewnieni... Sporo mieszka tu starszych Anglików i Niemców (m.in. naprzeciwko nas starsze małżeństwo). Wynajmują domy na lato, ale wielu mieszka tu rodzinami od czasów uzyskania niepodległości przez Maltę. Jest tu mnóstwo opuszczonych hoteli i pustych budynków, niezabezpieczonych i otwartych. Na niektórych z nich wiszą tabliczki for sale, to let, ale większość z nich jest od wielu lat opustoszała. Mówi się, że nawet 40% na całej wyspie, która liczy 31 tysięcy mieszkańców. Głównym miastem jest Il-Rabat (po arabsku „przedmieście”; angielska nazwa – Victoria, jednak nikt tej ostatniej tu nie używa). Mieszkamy we wsi Il-Fontana (Źródło), która jest położona przy drodze It-Triq tal-Għajn (the way to the spring – „droga do źródła”). W środku wsi znajduje się stary, zabytkowy młyn, a tuż obok wspomnianego źródła – farma. Ze skały, po kamieniach, wytryska słonawa woda. Do dzisiaj miejscowe praczki piorą ubrania przy źródle. Wokół, na średniowiecznych murach obronnych, sporo starych domów, opuszczonych. Żyją tu głównie rybacy i starsi ludzie. Niespodzianką jest zielona przez cały rok dolina, gęsto porośnięta intensywnie pachnącymi
kwiatami, krzewami, ziołami. Agawy, opuncje, kapary, pomarańcze, drzewa cytrusowe i oliwkowe, jabłonie, cyprysy, morwy, kaktusy, palmy, koper, kolendra. Gozytańczycy są podobno w 98% katolikami i nie jest to katolicyzm deklaratywny. Wszyscy chodzą do kościołów, i to czasami codziennie – niektórzy nawet dwa razy dziennie. Ich katolicyzm jest wiejski, ludowy i pierwotny, oparty na wierze w Boga. Jeśli ktoś w Polsce deklaruje się jako „tradycyjny” katolik, to powinien zetknąć się z gozytańskim. Ludowa pobożność i wszechwładza rzymskich patriarchów, oddanie na granicy zabobonu i fanatyzmu nie przeszkadzają mieszkańcom bawić się na kościelnych fiestach, które trwają tu od czerwca do października. Podczas tych ludowych zabaw Gozytanie ubierają się odświętnie, piją wino i piwo, śpiewają, rozmawiają, jedzą. Miasteczka i wsie są ustrojone lampkami i girlandami, wyprowadzane są figury świętych i patronów, odbywają się wyścigi konne i koncerty. Oczywiście, są tu miliony figurek Madonny, Chrystusa i świętych, jakie u nas można znaleźć tylko w niektórych wsiach, oddalonych od wielkich miast. Ciekawostką jest fakt, że „bóg” po maltańsku to „allach”. Mówi się, że na Gozo zatrzymał się czas. Wyspa ponoć jest uznawana przez Maltańczyków za „zacofaną” i przypomina samą Maltę sprzed około 30-40 lat. Uznaję to za komplement. Wyspa nie jest skomercjalizowana, prawie nie ma tu nachalnych reklam ani billboardów, nie ma multipleksu, jest tylko jeden sieciowy hipermarket. O „zacofaniu” świadczą też drogi: te główne dopiero niedawno zostały odnowione (w większości za pieniądze z UE, o czym świadczą odpowiednie tablice), boczne zaś są stare, dziurawe i zapiaszczone. Ludzie jeżdżą starymi wysłużonymi autami, sprowadzonymi wiele lat temu z Wielkiej Brytanii. Ubiór mężczyzn raczej luźny, t-shirty, dżinsy, płócienne spodnie, robocze drelichy; kobiety w prostych sukienkach bez ozdób. Stare kobiety chodzą do kościoła ubrane na czarno. Często nosi się krzyżyki na piersiach lub medaliony z Matką Boską. Domy w większości stare, z piaskowca lub wapienia, obmyte przez wiejące znad Morza Śródziemnego i Afryki suche wiatry (scirocco). Ulubiony pojazd to motocykl, skuter albo... koń. Tak, jest tu tor wyścigowy, są małe stadniny. Gozytańczycy uwielbiają konie i wcale nie jest rzadkim widokiem pędzący między autami gość na wozie
13
zaprzęgniętym w konia. Wszystko to składa się na niebywały urok tej malutkiej wyspy, dlatego pisząc o „zacofaniu”, biorę je w cudzysłów. Dla mnie jest to idealne miejsce, w którym można żyć z dala od szalejącego na kontynencie neokapitalizmu i ślepego konsumeryzmu. To „zacofanie postępowe” – rodzaj ideału, do którego można by dążyć świadomie. Powrót do takiego typu egzystencji nie byłby sensu stricto regresem, ale progresem po odrzuceniu wszystkich tych niepotrzebnych luksusowych nawyków nabytych przez ostatnie dziesięciolecia w spirali konsumpcji. A może to ja jestem znudzonym i próżnym mieszczuchem? Cóż, proste życie – o jakim pisał Philip Levine – praca, odpoczynek, jedzenie, picie, sen, słońce. Dla jednych konieczność, dla innych luksus. 14
Politycznie Gozo sytuuje się bardziej po lewej stronie. Na głównym rynku Rabatu, zwanym placem Republiki, znajduje się Dom Partii Pracy (Partit Laburista), a na dole mała knajpka, w której urzęduje miejscowy poseł z rodziną – w tym z babcią, niemal stuletnią staruszką. Rozmawiamy chwilę, jednak poseł, jak to poseł – nie może dać „oficjalnego” wywiadu bez zgody „centrali” partyjnej. W związku z tym daje mi telefon do sekretarki w „centrali”, czyli do nomenklatury partii, która znajduje się na Malcie. Nie skorzystam. Drugą partią jest Partia Nacjonalistyczna (Partit Nazzjonalista), która grupuje konserwatywną elitę wyspy i większość mieszczan, a Partia Pracy głównie chłopów, robotników oraz inteligencję. Istnieją dwa główne związki zawodowe. W Internecie wyczytałem coś o anarchofeministycznej grupie „Graffiti” (związanej kiedyś z uniwersytetem); znalazłem też wywiad z punkrockowym muzykiem Raymondem Schembrim, blog punkowo-anarchistycznego artysty Raya Falzona oraz relacje z protestu miejscowych artystów i pisarzy. Na Malcie znajduje się również dosyć popularna komuna hipisowska. Jeden z mieszkańców opowiadał mi, że na przełomie lat 80. i 90. chodził do opuszczonego bastionu na klifach na urządzane tam przez Anglików kilkudniowe rave party. Kontrkultura jednak tu nie istnieje. Społeczność Gozo jest konserwatywna i zachowawcza. Trzeba jednak powiedzieć, że Gozytanie mają mnóstwo kompleksów, które wynikają chyba z przerostu ambicji: Żyjemy w środku świata, a zawsze jesteśmy marginalizowani – mówi mi 23-letni robotnik Marvic. – Mamy
takie powiedzenie o Malcie: Small Island Big Balls. To ostatnie dużo też mówi o relacjach płciowych, typowych dla patriarchalnego południa Europy. Ciężko pracując przez okrągły rok, muszą się zatrudniać czasem w dwóch, trzech miejscach naraz. Lenistwo dozwolone jest tylko w czasie sjesty albo na emeryturze. Miejscowe knajpy są gęsto obsadzone starszymi ludźmi, głównie mężczyznami, którzy sączą wodnistą kawę, sambukę albo piwo Cisk. „Dziadki” – jak ich nazwaliśmy – wylegują się przed domami lub restauracjami, prawie tak jak tabuny obszarpanych ulicznych kotów (kocie gangi: jeden bez oka, drugi bez ogona, trzeci bez ucha, czwarty bez tylnej łapy itd.) na murkach, ławkach, schodach. „Dziadki” mają też wygląd chłopów z filmów Pasoliniego czy Paradżanowa: twarze surowe, zmęczone, oryginalne, prawdziwe, autentyczne. Całe życie pracowałem jako rybak, szkołę zostawiłem, jak miałem 12 lat. Po co mi szkoła do łowienia ryb? Nie umiem pisać ani czytać – mówi mi stary bezzębny rybak, który przysiadł się do mojego stolika. Siedzimy w „Tapie’s Bar” – knajpie, która wygląda na skrzyżowanie mordowni z żulernią, a jest najbezpieczniejszym i najsympatyczniejszym miejscem na całej wyspie. Pety rzuca się pod stół lub na ziemię, wszystko kosztuje 1 euro. Paleta drinków dowolna: whisky, gin, grappa, sambuka, fernet, wino, pepsi, piwo w puszkach zmrożone na lód. Nierzadko ktoś przygrywa ma gitarze i śpiewa. Naprzeciw knajpy ruchliwy plac Świętego Franciszka i dziwaczna fontanna. Wokół niej krążą stare dostawcze isuzu, wieloletnie mini-coopery, mustangi i inne retro-graty. Wszyscy trąbią, pozdrawiają się charakterystycznym machnięciem dłoni: kciuk do góry, palec wskazujący wyprostowany, pozostałe palce złożone. Właścicielka naszego domu, pani Zammit, jest energiczną kobietą i miejscową bussineswoman: posiada sklep w centrum miasta, a poza tym prowadzi z mężem własną restaurację na Cytadeli „Ta’ Ricardu”, a także wytwórnię win z własnej winnicy (bardzo dobre! Lepiej spróbować u nich niż u jakiegoś przereklamowanego maltańskiego Marsovina) i produkcję owczych serów. Kiedyś za murami cytadeli było takie samo miasto jak w Mdinie [Mdina to średniowieczna stolica Malty –J.Ż.], ale władze burzyły te 500- czy 600-letnie budynki. Ludzie nie mieli wtedy świadomości historycznej, nie myślano o tym jak o zabytkach, ale jak o starych murach, których należy się pozbyć. Na szczęście mój dom ocalał i mogliśmy tu otworzyć
restaurację. Co dalej z tym terenem? Nie wiadomo. Ma być odbudowany, ale jak na razie rozkopano wszystko dokoła i końca nie widać... Pytam o to, dlaczego stoi tyle pustych budynków. Jest tutaj dziwne prawo na Malcie – odpowiada pani Zammit. – Maltańczyk nie może Maltańczykowi wynająć domu, gdyż ten nie musi uiszczać opłaty za wynajem, a jeśli już, to jest to około 12 euro miesięcznie. Nawet jeżeli ktoś się na to zdecyduje, wynajmujący może zagarnąć taki dom przez zasiedzenie po... trzech miesiącach! To absurd! Szukamy więc cudzoziemców, którzy chcą tu mieszkać, ale warunki do życia są ciężkie i surowe. Agencje nieruchomości każą sobie słono płacić za kupno domu, w ten sposób młodzi ludzie wikłają się w kredyty lub wyjeżdżają za granicę i tak się koło zamyka. A domy pustoszeją, zapadają się, giną na naszych oczach. Ciemność podwodnych jaskiń wokół wyspy, które są ulubionym celem penetracji płetwonurków, mrok „pierwotnej ciemności” groty Kalipso korespondują z ciemnością na obrazach Caravaggia, który tworzył i rezydował zresztą na pobliskiej Malcie na krótko przed śmiercią. Nagle otwierana krwawa szpara. Narodziny. Otwarcie warg szczęki (Pascal Quignard), jak moment z Madame Edwardy Georgesa Bataille’a, kiedy prostytutka rozchyla nogi i mówi: Jestem Bogiem. Ostatni szloch rozbrzmiewający w świetle erotyzmu (Łzy Erosa Bataille’a). W okresie neolitycznym bóstwa kobiece odgrywały główną rolę w ówczesnych systemach religijnych. To na Gozo i sąsiedniej Malcie znajdowało się centrum śródziemnomorskiego kultu Wielkiej Matki. W miasteczku Ix-Xagħra znajduje się jedna z najstarszych świątyń na
świecie: Ġgantija Temple. Świątynię postawiła około 5800 lat temu zamieszkująca tę wyspę nieznana cywilizacja. Według Gozytan świątynię wybudowała olbrzymka Sunsuna, która nosiła kamienie i głazy, jednocześnie karmiąc piersią swoje dziecko... Nie wiadomo, kiedy powstała ta legenda, jej źródeł należy szukać raczej w czasach nowożytnych. Dawna cywilizacja Ġgantija nie ma ani kulturowo, ani genetycznie nic wspólnego z dzisiejszymi Gozytanami. Około roku 2500 roku p.n.e. mieszkańcy wyspy znikli w tajemniczy sposób. Nie znaleziono śladów walk. Przez kilkaset następnych lat Gozo było wyludnione, a światynię pochłaniał piach niesiony przez morskie wiatry. Obok świątyni znajduje się kamienny krąg i katakumby, które od 1964 roku są metodycznie badane przez archeologów. Wydobyto z nich 200 tysięcy fragmentów kości ludzkich. W tym samym miejscu znajdują się też groty Xerri i Ninu. Ix-Xagħra jest najwcześniej zamieszkanym miejscem na wyspie. Do świątyni wybrałem się jednak dopiero ostatniego dnia mojego półrocznego pobytu, jakby w podziękowaniu za dar mieszkania wśród opuncji, palm i cyprysów. Miejsce to ma niewątpliwie magiczną moc i dziwną aurę. Kiedy chodzi się między drzewami – a był to przełom sierpnia i września – pot nadal jeszcze leje się z czoła, słychać zabójcze skwierczenie cykad... Tu stały posągi Wielkiej Matki, gdzie kapłanki wpadały w trans. Wystarczy tam pobyć przez chwilę samemu, wchłonąć milczenie skał pod wściekłym błękitem nieba, a później wyjść na kamienny taras, z którego rozciąga się widok na całą wyspę oraz zatokę Ramla, do której, przed wiekami, przybijali
15
swoimi łodziami pielgrzymi wędrujący do tego sanktuarium na środku morza. Świątynia jest zbudowana na planie podwójnego owalu przypominającego kształtem kobietę. Również dwie sale we wnętrzu są wyrysowane w ten sposób, że widziane z góry, przypominają kobiety o ogromnych piersiach i szerokich biodrach. Dzisiejsze Gozytanki też kuszą swoimi pełnymi, krągłymi kształtami... Sami mieszkańcy nazywają swoją wyspę Għawdex – czytaj „goodesz” (z podwójnym „o”), co brzmi jak angielskie goddess (pol. bogini)...
16
Nigdy nie wyjeżdżałem poza Gozo. Tylko raz byłem na Malcie. A tak to nie wyjeżdżałem nigdy – zwierza się miejscowy pijaczek w barze. Pytam go, dlaczego. A dokąd? I po co? Przecież mieszkam w raju. Raj, w którym kilku bogaczy – rodzina Magro, czyli właściciele fabryki oraz spółka Borg & Cremona, będąca w posiadaniu kilku hoteli, restauracji i farm – próbuje „trząść” miejscowymi, mając w ręku policję, sąd i polityków. Ich zła sława nie wychodzi jednak poza skaliste klify Gozo: Mają wszystko i jak im się nie spodobasz, to wywalą cię i tyle. Stać ich na to, żeby znaleźć kogoś, kto będzie pracował za byle jakie pieniądze, bo tu praca jest na wagę złota. Przemoc? Nie, to nie Sycylia. Nie musisz się bać. Musisz uważać tylko, kiedy liczysz pieniądze. I miej na wszystko dokument. Bez tego tylko problemy. Gozytanie może nie umieją pisać i czytać, ale są sprytni, jeśli chodzi o pieniądze – mówi John, który 25 lat spędził w Nowym Jorku. Pracowałem w General Motors w Melbourne, zarabiałem kupę kasy, a tu? – denerwuje się George. – Zaczynasz pracę przed 5 rano, a kończysz nie wiadomo o której. Czasem o 17, czasem o 19. I nikt nawet nie raczy cię o tym poinformować. Bywało gorzej – wspomina Marco, żołnierz i saksofonista w orkiestrze, obecnie barman. – Kiedyś zaczynało się o 4.30 rano, a kończyło po północy... A to nadal jedyna stała i pewna praca na wyspie. Pytam ich, dlaczego tu mieszkają i pracują. Widzisz tego małego szkraba? – uśmiecha się Marco i wskazuje głową na swojego
kilkuletniego syna. – Jemu chcę teraz zapewnić byt i potrzebne mi stałe miejsce pracy, żeby być blisko niego. John: Przejechałem całe Stany, widziałem ulice Nowego Jorku... Wróciłem, zbudowałem tutaj dom, mam dzieci. Potrzebuję spokoju. Nic, tylko spokój. George: Też wyjechałbym, ale dokąd? Z powrotem do Australii? Mam małego syna, mam żonę, dom. Czasem tęsknię za wielkim miastem. Wybrałem jednak Gozo. Tak, to męcząca praca, ale takie jest życie na Gozo. Ciężkie, ale warte trudu. Co teraz zrobicie? – pytam Mohammada, który wraz z dziesięcioma innymi Somalijczykami kończy sezonową pracę w fabryce. Nie zostajemy na Gozo. Za małe zarobki. Poza tym nie lubią tu czarnych, a szczególnie muzułmanów. Ciągle słyszymy jakieś uwagi za plecami. Jeśli nie Malta, to? Niemcy – uśmiecha się. Niemcy? Przecież tam kryzys taki sam jak wszędzie! Jaki kryzys? Bogaty kraj! Niemieckiego nie umiem, ale... Ale chcesz się nauczyć? Przecież nie jadę tam sam. Mamy tam swojego... Szefa? No, coś w tym rodzaju. Dopiero po powrocie do Polski widzę w Internecie i telewizji dantejskie sceny z imigrantami z Afryki i Bliskiego Wschodu szturmującymi bramy Europy. Sklepy i warsztaty na Gozo otwierają się ponownie po południu, krótko są otwarte do wieczora. Potem na kilka godzin wszyscy zbierają się znowu w barach i kawiarniach. Wracam pod górę z Xewkiji do Fontany, mijam „Tapie’s Bar”. Macham ręką gadatliwemu wujkowi Tony’emu i właścicielom knajpy. Przez całe lato, oprócz miejscowych „dziadków”, siedzieli tam po pracy „moi” Somalijczycy z fabryki. Teraz ich stolik i ławka są puste. Sklep obok mnie zamykają koło 19, więc niewiele mi zostało czasu na zakupy. Około 22 ulice stają się puste, gasną światła w domach. Noc rozświetlają tylko rozwieszone na gzymsach domów lampki, które zostały po ostatniej fieście. Fotografie: Martin Svozil i Katarzyna Włodarczyk 1 Z.P. Jazukiewicz, Godzina wysp, Warszawa 2010.
Tu się łbów nie zawija Środkowoeuropejskie ksenofobie mają zbliżoną anatomię, różnią się jednak tym, czy widziały obcego. Polska nie ma i nie chce mieć „swoich obcych”. Polscy nacjonaliści będą więc musieli pozabijać się nawzajem
Kaja Puto Nacjonalizujące katoperyferia, które obsesyjnie pławią się w swojej historii, pomijając jej trudniejsze momenty, które czują się lepsze od swoich sąsiadów, choć mają z nimi wiele wspólnego, które czczą papieża, ale nie tego, co teraz, tylko dwóch papieży wcześniej. Chorwacja cieszy się w Europie podobną renomą co Polska. Podobnie też reaguje na turbulencje lub, jak kto woli, śmiertelne podrygi liberalnej demokracji. Od pół roku prezydentką Chorwacji jest członkini HGZ, 9 listopada partia ta niewielką przewagą wygrała wybory parlamentarne. A HGZ to partia nacjonalistyczna, której zdarza się entuzjastycznie przebąkiwać o ustaszach, włodarzach hitlerowskiej Chorwacji. To z niej wywodził się Franjo Tuđman, niesławny najntisowy autokrata, niestrudzony hejter Serbów i Bośniaków. Chorwaci zagłosowali na HGZ przeciwko rządzącej SDP – prozachodnim socjaldemokratom, którzy wprowadzili Chorwację w 2013 roku do Unii. Rings a bell z grubsza? Chorwacja kiepsko radzi sobie w Unii ze swoim 90-procentowym długiem publicznym i 20-procentowym bezrobociem. Wydawało się, że kryzys migracyjny, który wybuchł dwa miesiące przed wyborami, pogrzebie SDP. Tymczasem – i to są wyniki zaskakujące – socjaldemokraci przegrali zaledwie dwoma mandatami, a HGZ nie jest w stanie stworzyć samodzielnego rządu. Nie da też raczej rady zmienić polityki kraju wobec uchodźców – zbyt ciasno przygniata ją w unijnych strukturach obcas Merkel.
16 września Orban zamknął granicę i tysiące uwięzionych w Serbii uchodźców ruszyło w stronę Chorwacji. W mediach społecznościowych wybuchła ksenofobiczna histeria, na granicach zapadła trwoga. Po niewielkim przejściu w Batinie, w sercu naddunajskiego rezerwatu przyrody, krążyli bezradnie dwaj pogranicznicy. Zapadał wieczór, ich Facebooki szalały; z góry nie nadchodziły żadne instrukcje. Nadchodziły za to meldunki od serbskich kolegów: idzie tysiąc, dwa, a może pięć. A potem przyszedł nie tysiąc, a dziesięć, sto i trzysta. Od tamtej pory Chorwacja wpuściła, nakarmiła, ogrzała i przewiozła na następną granicę niemal 350 tys. uchodźców. Odkąd do kraju wkroczyli pierwsi, nie minął dzień, a przestraszeni lokalsi ciekawsko wychylili nosy ze swoich domów. Chorwacja nie wiedziała, co ją czeka, mówiąc – wtedy jeszcze socjaldemokratycznym głosem – „zapraszamy”, mnożyły się więc fakapy i przestoje. A wtedy lokalsi wyszli z domów już całkiem zdecydowanie. Koła gospodyń wiejskich gotowały zupy, dzieci zbierały w szkołach zabawki, rolnicy przyjeżdżali oświetlać w nocy koczowiska traktorami. Rząd podstawił na granicę eskortowane przez karetki darmowe autobusy. Z terytorium całej Chorwacji ściągnięto specjalne jednostki policji; funkcjonariuszy zakwaterowano w prowizorycznych koszarach, spali tam po dwie godziny. Zawsze było ich za mało: przemęczonych i podgryzanych przez równie przemęczonych wolontariuszy. Starali się zorganizować niekończącemu się tłumowi
17
bezpieczne przejście, a ten tłum był przecież z nich wszystkich najbardziej przemęczony i zachowywał się, jak na tłum przystało, to znaczy bardzo chciał iść. Serio: policjanci rozdawali koce, gawędzili z uchodźcami, dawali im papierosy. Powiedziałam jednemu z nich, że imponuje mi ich zachowanie, co podpuszyło aspirantowi Zdravko, bo tak miał na imię, morale i europejską tożsamość. Zdravko rzucił nonszalancko, a może wyczytał mi to z oczu: a co, słyszałem, że w Polsce nie chcecie wpuścić nawet dwóch tysięcy? Tego samego dnia mieszkańcy Janowic Wielkich zadzwonili na policję, posądzając turystów z Malty o nielegalną imigrację do Polski.
18
OK, wiem, że dwadzieścia lat temu w Chorwacji była wojna i wszyscy dobrze wiedzą, co to znaczy zmiatać do Niemiec. I że kraje byłej Jugosławii miały z Bliskim Wschodem w historii wiele do czynienia. Z drugiej jednak strony te same dwadzieścia lat temu na porządku dziennym było wyrzynanie swoich sąsiadów tylko i wyłącznie za to, że wyznają prawosławie lub islam, co, jak się zdaje, co najmniej się równoważy. Widziałam chłopaka w koszulce HGZ, który przewoził uchodźców do obozu swoim samochodem, żeby nie musieli pokonywać kilkunastu kilometrów w deszczu. Slawonia, region przy serbskiej granicy, to kolebka nacjonalistycznej partii, mieszkający tam Serbowie i Chorwaci zwalczali się podczas wojny wyjątkowo zapalczywie. Teraz nikt nie chciał tam zwalczać nikogo.
doświadczonego w historii narzucenia obcej woli: Chorwaci bardziej nazizmu, Polacy – komunizmu, choć oba te narody doświadczyły w różnych formach i jednego, i drugiego. Dlatego tak łatwo im uwierzyć, że hegemon, czyli Europa, prosi peryferia o przyjęcie uchodźców, by je wynarodowić, by narzucić im islam. Oni naprawdę w to wierzą, to znaczy Polacy, bo Chorwaci już jakby mniej. Czy to jest takie proste? Chodzi tylko o to, żeby zobaczyć muzułmanów na własne oczy i przestać się ich bać? Z pewnością nie. Ale czy to by chociaż trochę pomogło, czy ucichłyby piski radości z powodu pobicia Syryjczyka (zresztą chrześcijanina), czy ochrypłyby ryki „ole ole islam pierdole”, czy wyblakłyby z murów „utylizacje islamskiej kurwy”? Tego się nigdy nie dowiemy, bo do arabskich mediów wszystkie te obrazki dotarły i nikt się tu nigdy, przenigdy z własnej woli nie wybierze, nawet po kierpce do gościnnych górali ani po smog do magicznego Krakowa, ani na starówkę rdzennie piastowskiego Wrocławia. Lepiej wykształceni uchodźcy słyszeli o Solidarności, podziwiali skok przez płot, a teraz oglądają stare zdjęcia z obozów, w których mieszkają, na przykład w podwiedeńskim Traiskirchen, gdzie po 1981 roku żyło (i, notabene, robiło problemy) kilkadziesiąt tysięcy Polaków, i nic z tego nie rozumieją. A kiedy dowiadują się, że Polacy wiążą z nimi zagrożenia, przed którymi oni sami uciekają – nie mają już ochoty rozumieć.
Oczywiście, że się bali: wcześniej, nim przyszli uchodźcy, po chorwackiej Sieci krążyły te same bełty z siódmej ręki, co po polskiej: niepokorne nowiny o rzekomych gwałtach, zabójstwach i kradzieżach. Takie jak ostatni hit Facebooka, filmik podpisany „muzułmanie biją niewinną Niemkę”, który w rzeczywistości przedstawia potępiony przez arabskie media lincz na marokańskim homoseksualiście. Surprise, naziole.
Tymczasem rosnący w siłę oraz mandaty parla mentarne naziole gryzą własną dupę. Dwa tygodnie temu Polka, katoliczka, 50-letnia mieszkanka Nowodworu, województwo lubelskie, wybrała się do Lubartowa na zakupy. Co, brudasie, usłyszała, co się ciapata gapisz, mówiono do niej, tu jest Polska i tu się łbów nie zawija, spuentowano. Kobieta pokornie zdjęła chustkę, w której do Lubartowa na zakupy jeździ od lat i w której chodzi do kościoła, jak wiele innych kobiet w Nowodworze. Do kościoła nie chodzą za to, jak widać, polscy nacjonaliści.
Jest jeszcze inna, rzadko zauważana w kontekście kryzysu migracyjnego analogia: zarówno Chorwacja, jak i Polska pamięta w sposób post-totalitarny, czyli poszarpany, rozemocjonowany i elastyczny. Peryferium boi się
W Polsce nie ma już lewaków ani Tuska, nie będzie też uchodźców, a garstka, która zostanie tu wysłana w ramach kwot, ucieknie w popłochu. Polscy nacjonaliści będą musieli pozabijać się nawzajem.
Performans Gorąco w budzie. Czerwcowe słońce ogrzewa dach, grzeje się olej na kuchennej patelni. Lesia i Nataliya rozpoczynają wykonywanie cyklu akcji kulinarnych. Do plastikowych miseczek Lesia nalewa barszcz czerwony, samodzielnie wypiekany chleb smaruje robionym przez siebie smalcem, układa równo na talerzu i kładzie na stole
Marta Mazuś Uczestniczymy w wydarzeniu artystycznym w jednym z warszawskich teatrów. Przez dwa dni będziemy świadkami przedstawień, instalacji wideo, wystaw fotografii, prezentacji projektów, warsztatów, debat, performansów oraz akcji (akcja jest pojęciem szerokim, można je stosować w wielu kontekstach, z dowolnym przymiotnikiem), które służyć będą badaniu zagadnień związanych z gastronomią i polityką przy użyciu strategii artystycznych i teatralnych. Artyści potraktują jedzenie i obyczaje kuchenne jako tworzywo, przekraczając tym samym granicę między sztuką a życiem codziennym, za wzór biorąc prace wybitnych autorów z nurtu estetyki relacyjnej. Nasz udział w wydarzeniu będzie służył poszerzeniu przestrzeni refleksji nad globalną polityką, produkcją, dystrybucją i konsumpcją, prawami człowieka oraz wielokulturową różnorodnością. Jako że zarówno twórcami, jak i uczestnikami wydarzenia będą obcokrajowcy, przyjezdni oraz mieszkający w Polsce, użyte strategie artystyczne stworzą jednocześnie swego rodzaju platformę porozumienia dla ludzi pochodzących z różnych kultur i środowisk, wyznających różne wartości, praktykujących odmienne style życia. Zupełnie jak w kuchni, która poprzez swoją przestrzeń oraz wspólne przygotowywanie i jedzenie posiłków ułatwia nawiązywanie relacji i sprzyja otwartości w poznawaniu drugiego człowieka. Współtwórczyniami i uczestniczkami jednego z performansów są Ukrainki mieszkające i pracujące w Warszawie, Lesia oraz Nataliya (odpowiednią pisownię oraz wymowę imion określa ulotka reklamująca wydarzenie),
migrantki, które próbują układać sobie życie w nowym kraju, z dala od miejsca urodzenia. Obserwujemy je zamknięte w szarej budzie stojącej na placu obok teatru. Niezachęcający wygląd budy nie powinien nas jednak zniechęcić. Buda jest wyjątkowa, kiedyś stała w Stoczni Gdańskiej, a teraz podróżuje po Polsce i bierze udział w ważnych wydarzeniach artystycznych. Według początkowych planów autorki performansu – absolwentki rzeźby, reżyserii, scenografii teatralnej, studiów gender, artystki wizualnej, pomysłodawczyni i realizatorki projektów artystycznych dla dzieci – Lesia i Nataliya miały najpierw prowadzić w teatralnej sali warsztaty kulinarne z udziałem publiczności, opowiadać o swoich daniach i przygotowywać je na oczach widzów, a dopiero potem, w ramach kontynuacji, serwować potrawy szeroko rozumianej kuchni ukraińskiej w punkcie żywieniowym – jadłodajni. Teatr nie zdążył jednak przed rozpoczęciem wydarzenia zakończyć remontu sali, więc Lesia i Nataliya w końcu wylądowały w budzie. Gorąco w budzie. Czerwcowe słońce ogrzewa dach, grzeje się olej na kuchennej patelni. Lesia i Nataliya rozpoczynają wykonywanie cyklu akcji kulinarnych. Do plastikowych miseczek Lesia nalewa barszcz czerwony, samodzielnie wypiekany chleb smaruje robionym przez siebie smalcem, układa równo na talerzu i kładzie na stole. Drylowane czereśnie, dwie-trzy sztuki, Nataliya upycha na krążkach ciasta na pierogi, każdy po kolei zakleja zręcznie palcami, podsypuje na stolnicę mąkę, i od nowa. Córka Lesi, Tatiana, zajmuje się
19
Performans jest fragmentem książki Król kebabów
20
jednym z trudniejszych elementów kulinarnej akcji – przekręca na drugą stronę kąpiące się w głębokim tłuszczu czebureki. Już drugi dzień jest tu do pomocy. Współtwórczynie, według początkowych planów, mieli w performansie wspomagać asystenci, zatrudnieni przez teatr na czas wydarzenia. Ale do tej pory nikt ich tutaj nie widział. Przyszła więc Tatiana, zatrudniona do pomocy na podstawie więzi matka-córka. Bardzo jest tu potrzebna, bo zainteresowanie performansem jest duże. Ukrainki w ozdobnych fartuszkach nie wyrabiają się z wydawaniem zamówień. Słyszymy, jak goście wchodzą w interakcje ze współtwórczyniami performansu i reagują na zaproponowane przez nie akcje kulinarne. Pani Lesiu, barszczyk proszę! – woła, nie przestępując progu budy, dziewczyna o miętowych paznokciach, które wyrażają przede wszystkim nieokreślenie romantyczny charakter jej natury, a tylko mimochodem nadążanie za najnowszą modą. My wciąż czekamy na pierożki z czereśniami, kiedy będą? – dopytuje para w przeciwsłonecznych okularach skrywających tajniki ich bogatych osobowości. Nataliya otrzepuje umączony fartuszek. A kotlet „Rakieta” jest, a ciepły? – znowu ta miętowa, tym razem prosi dla koleżanki w kolorowej chuście, która zajęła już miejsce siedzące na ułożonych obok budy europaletach; można na nich kontemplować doznania kulinarne. Przy odbiorze dania każdy z gości wrzuca symboliczne pięć złotych do specjalnej skarbonki. Skarbonki pilnuje pracownica teatru, Polka. Rozpuchnięte stopy Lesi rozpychają jej eleganckie baletki.
Widzimy autorkę i reżyserkę performansu, wyjaśniającą przybyłym, że wybierać mogą z bogatego menu, czyli biograficznej kompozycji potraw autorstwa Ukrainek. Oprócz barszczu, chleba ze smalcem, kotleta „Rakieta”, pierogów z czereśniami i czebureków są też dwie sałatki, a wczoraj była również biała ryba w szampanie, legendarna potrawa konferencji jałtańskiej. Rekonstrukcję przepisu można przeczytać na kartce A4 przyklejonej na budzie. Dobór menu nie jest przypadkowy, na ich wybór miały wpływ poszukiwania dotyczące relacji kulturowych, ekonomicznych i politycznych w Europie Wschodniej. Niektóre potrawy są ważne historycznie. Jak wiadomo, analiza kuchni często odsłania skomplikowane zależności polityczne i historyczne. Takie danie, jak wspomniana już biała ryba w szampanie, może pobudzać do refleksji i dyskusji, zachęca reżyserka, na przykład o tym, jaki wpływ miała konferencja jałtańska na wydarzenia w powojennej Europie. Z kolei inne dania są autorskie, stanowią część życia współtwórczyń performansu, są dla nich ważne, bo karmią nimi na co dzień najbliższych członków swoich rodzin. Reżyserka prowadziła na ten temat z Ukrainkami rozmowy, często trudne, bolesne, głębokie. To bardzo istotny element scenariusza. Projekt w swym założeniu jest bowiem długofalowy. Wszystko zostało wcześniej nagrane, a teraz leci właśnie przez głośniczki ustawione po drugiej stronie budy. Ukrainki gotują tu w środku, a my, stojąc tam, mamy wrażenie, jakbyśmy słyszeli ich opowieści o życiu, potrawach i gotowaniu. Taki niby podsłuch, uśmiecha się do nas reżyserka.
Po drugiej stronie budy, z głośników ukrytych w kwiatach: (...) Moja babcia, urodzona w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku, była kiedyś służącą w Przemyślu. Umiała gotować takie rzeczy, że to się w głowie nie mieści. (...) Babcia opowiadała, że podczas wielkiego głodu na Ukrainie ludzie jadali wszystko. Pokrzywę się jadało, mniszek, gorczycę, dziki szczaw, jagody leśne, wszystko, co się dało. Pewien starszy sąsiad wyjrzał raz przez okno i zobaczył, że przez podwórko leci kot. Wybiegł za nim, gonił go, aż w końcu upadł i zmarł. (...) Lata 90. były bardzo ciężkie. Rozwalił się Związek Radziecki, a mi się akurat urodziły dzieci. Wstawałam o trzeciej w nocy, żeby zająć kolejkę po litr mleka. Dla dzieci litr mleka wystarczał, ale dla mnie już nie. (...) W Polsce nie kupuję w ogóle kaszy gryczanej. Inna jest niż nasza ukraińska. Jakaś taka sucha i gorzka, niesmaczna. Kaszę przywożę zawsze do Polski z Ukrainy. Po ostatnich świętach wiozłam autobusem cztery kilo w torbie do Warszawy. (...) A gdy wracam z Polski na Ukrainę, pierwszą rzeczą, jaką kupuję, są owsiane ciasteczka. Moje ulubione, smak dzieciństwa. Siadam przy stole, biorę szklankę mleka i te ciasteczka, i jem, jem, napycham się nimi, aż już nie mogę. (...) Po drugiej stronie budy oprócz głosów Ukrainek nie ma nikogo. Na chwilę zajrzała dziewczyna w powłóczystej sukni. Usiadła w kwiatach z ulotką o performansie w ręku, zrobiła sobie zdjęcie, wrzuciła na Facebooka. Po dwóch dniach performans z udziałem Ukrainek się zakończył. Za kilka godzin wywiadów i dwa dni pracy w teatrze każda dostała po dwa tysiące złotych minus podatek; córka Lesi, Tatiana, pięćset złotych minus podatek, za pomoc. Skarbonki już nie zobaczyły. Nataliya wróciła pod Warszawę, do domu starszego pana, którym na stałe się opiekuje i u którego mieszka z całą rodziną. Obok mieszka mama artystki, reżyserki i autorki performansu – tak się właśnie poznały. Nataliya od piętnastu lat jest w Polsce, ale niechętnie o tym rozmawia. Jest cicha, wycofana, nieśmiała. Z Lesią przez te dwa dni niezbyt
dobrze się dogadywały. Bo Lesia jest otwarta, zawsze mówi swoje zdanie. Mąż Nataliyi cały czas krążył wokół budy, podczas gdy ona lepiła w środku pierogi z czereśniami. Lesia dziesięć lat temu przyjechała z dziećmi do Polski, a swojego mężula zostawiła we Lwowie. Przez dwa dni performansu Lesia usłyszała wiele pochwał. Że wszystko takie smaczne, świeże, ręcznie robione, niebywałe. Nic dziwnego, myślała sobie, przecież codziennie o szóstej rano wstawała i szykowała chleb, rogaliki, smalec i sałatki, żeby były gotowe na popołudnie i początek występu. Lesia otrzymała też w trakcie performansu wiele ofert pracy. Zachwycony właściciel restauracji zaproponował, że chętnie by ją zatrudnił. Ktoś inny zagadnął, czy mogłaby przyjść do niego i coś ugotować. Pewien dziennikarz podpytywał, czy sprząta też w domach i być może tak się dobrze składa, że ma jeszcze jakiś wolny dzień w tygodniu. Lesia za oferty grzecznie dziękowała. Pracuje w fundacji na rzecz Ukraińców, a oprócz tego sprząta już w pięciu domach, od poniedziałku do piątku, każdego dnia w innym. W ciągu dziesięciu lat w Polsce mogło uzbierać się tych domów nawet kilkadziesiąt. W niektórych też gotowała. Ale rzadko się zdarzało, żeby ktoś to docenił. Pamięta taką sytuację, stoi sobie w kolejce w warzywniaku, niedaleko domu, w którym pracowała. A kilka osób w kolejce przed nią stoi jej pani domu, elegancka pani, zawsze podkreślała, że jest warszawianką, chociaż przyjechała ze Śląska. I Lesia słyszy rozmowę: Poproszę kapusty kiszonej, ale takiej dobrej, bo szykuję dla gości obiad. A co pani szykuje, pyta zaciekawiona sklepowa. Moją specjalność, karkówkę po bawarsku, odpowiada pani. Proszę podać mi przepis, prosi sklepowa. Tak, tak, oczywiście, przyniosę w poniedziałek, zapewnia pani z uśmiechem. W niedzielę to Lesia miała gotować u niej obiad. Cały ten performans w teatrze Lesia jednak trochę inaczej sobie wyobrażała.
21
Możemy tu liczyć tylko na siebie W Polsce dzieci wciąż są przetrzymywane miesiącami za kratami z powodu swojego nieunijnego obywatelstwa. Bez zajęć szkolnych, w zamknięciu, widzą, jak ich rodzice szaleją albo robią sobie tatuaże żyletką
Zuzanna Gawron 22
Poznałyśmy się na Skypie. Kiedy rozmawiałyśmy, płakała. Paliła i bardzo mocno przeżywała wszystko, co mówiłyśmy na temat ośrodków. Kilka miesięcy wcześniej Ekaterina została deportowana za strajk w czterech więzieniach dla migrantów. Odsiedziała tam ponad dwa miesiące. Ktoś może pomyśleć, że Ekaterina musiała coś przeskrobać, coś zrobić, że trafiła do więzienia. Ona również miała takie wrażenie, że może nie pamięta, kiedy popełniła jakąś zbrodnię, za którą nagle musi ponieść karę. Nagle, z pokładu samolotu lecącego z Norwegii, po wylądowaniu na lotnisku w Warszawie, zabrali ją granicznicy. Znalazła się w celi obcego kraju. Zupełnie sama, bez wsparcia ani żadnego wytłumaczenia ze strony strażników. Potem przenieśli ją do strzeżonego ośrodka. Takie miejsca, pełne uchodźców, są zwane w Grecji obozami koncentracyjnymi. W Polsce to po prostu „obozy” lub bardziej swojsko „łagry”. Tak mówią na nie sami uchodźcy. Polskie łagry mieszczą się w Kętrzynie, Przemyślu, Krośnie Odrzańskim, Białej Podlaskiej, Białymstoku i w podwarszawskiej Lesznowoli. Kiedy jechałyśmy tam z ekipą taneczno-śpiewną, żeby solidarnie pośpiewać z więźniami, porobić parę nielegalnych fotek i po prostu tam pobyć, jedna z osób z grupy, były recydywista o długim stażu za kratami, powiedział: przecież to zwykłe więzienie. I to właśnie w więzieniach – takim jak to, do którego trafiła Ekaterina, z braku informacji na temat tego, jakimi prawami rządzi się polityka migracyjna UE – zamykane są całe rodziny z dziećmi, kobiety w ciąży, niemowlęta, osoby z traumami wojennymi, chore, stare albo inwalidzi. Nawet zdrowa osoba
jest w stanie oszaleć, jeśli przetrzymywana jest w zamknięciu miesiącami, bez żadnego wytłumaczenia ani pomocy prawnej. Polska nie jest żadnym ewenementem. Takie obozy są umieszczone wszędzie w Europie. Jest ich ponad pół tysiąca. Ekaterina mówi zawsze: moje życie dzieli się teraz na to, co było przed oraz po Lesznowoli. Bez wsparcia nie wytrzymaliby psychicznie. Bez pomocy wzajemnej, więźniów i osób z zewnątrz. Możemy tu liczyć tylko na siebie, mówi Ekaterina wobec tego, co zastaje: bezduszne i zimne stalowe spojrzenia strażników i strażniczek łagru. Nie możemy pozwolić na to, że ktoś nie dostaje jedzenia. To nieludzkie. Jeśli prawo jest niemoralne, trzeba je złamać. Ciągnie to, konsekwentnie, dalej: dzięki współpracy z Kolektywem Syrena jej list i apel o dramatycznych warunkach został przedrukowany w „Gazecie Wyborczej” (Opowiem wszystkim o polskim piekle). Ale nie wystarczy opowiedzieć, trzeba działać. Syrena podaje jej numery budek telefonicznych w innych łagrach. Udaje się połączyć siły i ustalić jeden dzień na początek strajku głodowego – w czterech z nich. Niektórzy się wycofują po paru godzinach. W Lesznowoli Ekaterina nie jadła 4 dni. Potem zachorowała i musiała przerwać. Była sama. W Białymstoku głodowało ponad 30 więźniów. Władze ośrodka negocjowały z protestującymi za pomocą pięści i pałek. Deportowano wszystkich i po problemie. Jednak za dużo ludzi się dowiedziało, zorganizowano monitoringi rządowe. Po nich niewiele się zmieniło. Jest trochę lepiej, ale u nas, w Polsce, dzieci wciąż są przetrzymywane
z lewej: Świadomość; z prawej: Hutnik, Tomasz Bohajedyn
miesiącami za kratami z powodu swojego nieunijnego obywatelstwa. Bez zajęć szkolnych, w zamknięciu, widzą, jak ich rodzice szaleją albo robią sobie dziwne tatuaże żyletką na przedramionach. Z wykończenia psychicznego. Kiedy strajkują, są wyśmiewani przez kierownika. Matthew, jeden z więźniów z Białegostoku, kiedy zobaczył, że protest „nie działa”, trzy razy próbował się powiesić na kablu od ładowarki. W Polsce i UE uchodźcy są traktowani jak przestępcy. Takie jest właśnie prawo, a my go przestrzegamy, naszą biernością, ignorancją,
niedowierzaniem i obojętnością. Czy tak ma dalej być? Może po przeczytaniu tego fragmentu – a także całości będącej w przygotowaniu książki Ekateriny, pierwszego takiego świadectwa migrantki zza krat – przyłączymy się do kampanii, ruchu wołającego o natychmiastową zmianę polityki migracyjnej. Najwyższy czas zamknąć ośrodki i uwolnić uchodźców! Migracja nigdy nie była i nigdy nie będzie zbrodnią. Pozwólmy im żyć tak, jak każdej innej osobie w tym kraju, w którym i tak tym „innym” nie jest łatwo. Niech zostaną tutaj lub pojadą tam, gdzie chcą. I łammy kraty, bojkotujmy wszystkie niemoralne prawa. Tylko tak zachowamy dziś godność.
23
Pamiętaj, nazywam się Ekaterina Fragment wspomnień dziennikarki i uchodźczyni umieszczonej w zamkniętym obozie dla cudzoziemców w Lesznowoli
Ekaterina Lemonjava 24
Dziś Maja wzięła dla Marii jedzenie z obiadu. Ci, którzy tak się oburzali, że Maja cały czas leży w łóżku, teraz starali się jej pomóc. Zarówno matka Marii, jak i mama Jusufa kilka razy ją odwiedziły. Maja mówi, że Maria często przychodzi. Ja już tak się przyzwyczaiłam do jej wariactw, że nie reaguję. Nie drażni mnie to, jak zabiera dyżurnemu mopa i w kółko muszą go sobie pożyczać, ani to, jak wpada komuś do pokoju, chwyta pierwszy przedmiot, który zobaczy, i każe za sobą biegać, ani nawet jej śmiech, który jest najokropniejszy na świecie. Czempion Mama tak pięknie śpiewa syryjskie piosenki, że całym więzieniem słuchamy z zapartym tchem – Maria zaczyna tańczyć do śpiewu Mamy. Każdy mięsień w jej malutkim ciele rusza się, wchodząc w rytm i emocje piosenki tak bardzo, że po chwili czujesz się, jakbyś sama w niej była. Dlatego też śpiew Mamy i te przedziwne syryjskie rytmy wydobywające się spod pałeczki stają się i twoją męką. Te rzadkie, krótkie chwile są tak przyjemne, że zachwytu starcza na cały dzień. Podczas obiadu strażnik czasem siedzi gdzieś daleko, a czasem chodzi między stolikami, uważnie śledząc oczyma każdy przełykany przez nas kęs. Jeszcze ich nie rozróżniam po twarzach. Rozpoznaję tylko kapitana i tego, z którym dzisiaj rozmawiałam. Dzieci chcą się z nimi wszystkimi bawić. Zwłaszcza Jusuf, z którym wszyscy są w dobrej komitywie, bo daje im odpowiedzi na wiele nurtujących ich pytań. W czasie mojego pierwszego protestu (chodziło o noszenie jedzenia chorej) stropione mama Marii i mama Jusufa weszły do mojego pokoju i poprosiły, żebym na siebie uważała (czyli żebym się nie odzywała), ponieważ Jusufowi powiedzieli, że skoro już tu przyjechaliśmy i protestujemy, to na sto procent nas deportują i dlatego musimy znosić wiele rzeczy, które nam się nie podobają. – Chodźcie ze mną – mówię i idę w stronę zakratowanych metalowych drzwi, do strażnika. Idą ze mną. – Jeśli ogłoszę protest głodowy, to ty, czyli państwo, masz prawo mnie deportować? – pytam. – Co? – strażnik nie rozumie. Powtarzam mu po angielsku. Potem znowu po rosyjsku. Nie rozumie. – Chcesz kawy? – pytam. – Co? – znowu. – Masz ochotę na kawę? Teraz zrozumiał, ale mówi, że nie chce. – No to zawołaj kapitana. Kapitana – i kładę sobie rękę na ramieniu. – Dobrze – mówi i jakoś tam wzywa kapitana – Zero, zero. Przychodzi. Powtarzam kapitanowi to samo pytanie, które już zadałam strażnikowi. Zatrzymuje się. Nie wiem czemu, ale zastanawia się przez kilka sekund i dopiero odpowiada, że wolno nam protestować jak się nam nie podoba. – Kapitanie – zadałam inne pytanie – czy gdy protestuję, to daję wam, państwu, prawo do tego, żebyście mnie deportowali? Mówi, że nie. Manifa dla uchodźców, fot. Sławek Rzewuski
26
– To czemu wasi żołnierze szantażują przebywających tu ludzi i dlaczego grożą im deportacją? – pytam. – Nie jestem przekonany, czy podobne przypadki miały miejsce – mówi kapitan. – Kapitanie, mam nadzieję, że nic podobnego się nie powtórzy i że odpowiednio poinstruuje pan swoich żołnierzy. Mówię to i patrzę mu w oczy. On nie opowiada. Patrzy na mnie. – Dziękuję – mówię i się odwracam. Potem jednak wracam, bo chcę zaprosić kapitana na kawę. – Nie, dziękuję, już piłem – mówi. – Ja jeszcze nie piłam, kapitanie, nie mógłby mnie pan zaprosić na kawę? – Jak się spotkamy w jakiejś kawiarni – mówi. – Tak przypadkiem to nie spotkamy się w żadnej kawiarni, chyba że mnie pan zaprosi – mówię. – Jak pani stąd wyjdzie, obowiązkowo panią zaproszę. Ani nie drgnie mu rzęsa. Mnie też nie. I tak mi się wydaje, że każdy w Lesznowoli nim pogardza. Już stałam tyłem, ale instynktownie znowu odwracam się w jego stronę. – Kapitanie, chciałabym, żeby wszyscy pracujący tu ludzie pamiętali, że nie jesteśmy kryminalistami i że nie popełniliśmy żadnego przestępstwa. Wie pan, tu są Syryjczycy, Palestyńczycy, Irańczycy i obywatele innych krajów, wobec których pański kraj ma obowiązek. Chciałabym, żeby wszyscy ludzie, którzy tu pracują, zawsze pamiętali o tym obowiązku. Dziękuję, że pan przyszedł. Odwracam się i wchodzimy do kuchni. W kuchni kobiety mi opowiadają, jak to deportowali czeczeńską rodzinę, dlatego że ojciec rodziny głodował przez dwa dni. Przypominają jeszcze historię pewnej kobiety, którą też z powodu głodówki zamknęli w szpitalu psychiatrycznym, a o zastępcy dyrektora ośrodka (tym, któremu brakuje piątej klepki) opowiadają, jak wyszedł z siebie przy jednym lesznowolaninie i ledwo powstrzymał się przed tym, by go uderzyć, a kilka dni później deportował rodzinę do Czeczenii. – Katerina, nie wierz temu, co ci teraz powiedział, deportują całe rodziny, jeśli się nie podporządkujesz. Próbuję im wytłumaczyć, że jeśli doszło do podobnych przypadków, to doszło do nich nielegalnie, bo nie mieli do tego prawa. Znajdujemy się w sercu Europy, w kraju, który jest członkiem Unii Europejskiej, tu nasze prawa są maksymalnie chronione, a nawet jeśli były jakieś incydenty, to nie znaczy to, że takie jest prawo. Czy będziemy tutaj czy w prawdziwym więzieniu, mamy swoje prawa, których Polska nam nie odbierze, bo to nie ona je nam nadała. Musimy chronić Maję przed tym, żeby nie umarła z głodu, nawet jeśli zabrania tego polskie prawodawstwo. To kłamstwo, że Mai nic nie jest. Czego by nie mówili lekarze, z Mają nie wszystko jest w porządku, a pielęgniarki szerzą wśród was dezinformację, żeby ją odizolować. A nawet gdyby nic jej nie było i tylko symulowała – nie daje nam to prawa, żebyśmy ją skazali na śmierć z głodu. Pamiętacie przecież historię Martiny – jak w czwartym miesiącu ciąży zaczęły się jej bóle i poszła do lekarza. Lekarz powiedział, że nic jej nie jest, a dokładnie dwa dni później ten sam lekarz wyskrobał jej martwe niemowlę. A potem z czystym sumieniem poszedł do Muraza, ojca, który dopiero co stracił dziecko, i tak powiedział: – No i cóż takiego się stało, jeszcze będzie pan miał jedno. Jakby przez zaniedbanie lekarza nie stracili dziecka, a lalkę. Nie mamy tu nikogo oprócz siebie i musimy trzymać się razem. Nie interesuje mnie prawo, które dopuszcza pobyt pięcio-, sześcioletniego dziecka w więzieniu. Widzicie, jak Maria zaczyna wariować? Widzicie, ile agresji mają w sobie momentami Jusuf i Tajjab? Pomijając dzieci, widzicie po sobie, jak bardzo napięte nerwy mają ludzie, którzy nic złego nie zrobili, a których traktują jak ostatnich przestępców, jakby ich zamknięto za zbrodnie przeciwko ludzkości? Wiem od was, jak dwa razy bili Azizę. Te zakratowane okna, zamknięty budynek, z którego wypuszczają cię na dwie godziny na dobę, ten system, który nie pozwala ci pójść samej do lekarza, ten reżim, który zabrał nam wszystko, nawet lusterka, żebyśmy nie miały się w czym przeglądać, ten przepis, który zmusza cię do tego, żebyś kradła swoje własne racje żywnościowe, to rozporządzenie, że masz obowiązek szorować toalety, i cała ta struktura, która nas, ludzi, którym nie przyśniłoby się, żeby w jakiś sposób złamać prawo i którzy uciekli z własnych krajów przed niebezpieczeństwem, uważa za najgorszych przestępców, którzy odsiadują jakąś karę i do tego na nią zasługują. Łącznie ze wszystkim — począwszy od chodu strażnika, przez porcje masła, które kradnie nam kucharz, po herbatę, do której zawsze brakuje nam cukru. Ekaterina Lemonjava http://migracja.noblogs.org/post/2015/02/06fragment-nr-56-pamietaj-nazywam-sie-ekaterina/
Książka uchodźców fragmenty
Zuzanna Gawron
chronimy się w sobie nawzajem
Pierwszy człowiek Nazywa się Lucky i pochodzi z Nigerii. Od dziesięciu lat mieszka w Austrii, która nadal nie przyznaje mu azylu. Jego dziewczyna jest wysoką kobietą z kręconymi włosami. Białą i silną. Piękną. Nie mówi, tylko pali i zgadza się z nim we wszystkim. Lucky mówi o sobie samym, że jest rastafarianinem. – Chodzisz do kościoła? Jesteś chrześcijanką? – Tak. – To mi się podoba. Ja też. Wiesz, kto był pierwszym człowiekiem? Adam. Adam był czarny. Radd Radd ma 24 lata i pochodzi z jednego z tych krajów, w którym talibowie zabijają ludzi. Głównie młodych mężczyzn. Radd jest młodym biologiem. Pracował w laboratorium jednej z klinik jako asystent bardzo znanego lekarza. Ten lekarz dał agencji bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych próbkę krwi jednego ze swoich pacjentów. Bardzo ważną próbkę. Chodziło o „wroga numer jeden” Stanów Zjednoczonych, Osamę Bin Ladena. Ten znany lekarz ujawnił Amerykanom położenie przywódcy talibów, którzy natychmiast złapali go i rozstrzelali na miejscu, za „zdradę Allaha i ojczyzny”. Pracownikom kliniki, między innymi Raddowi, udało się uciec i ukryć przed talibami. Dotarł do Europy. Kosztowało go to tysiące euro. I kilometrów. Teraz jest częścią ruchu protestu uchodźców. Tam właśnie się poznajemy. Siedzimy do późna, jest już druga w nocy. Radd opowiada o swoim kraju i pokazuje w Internecie rozstrzeliwanie cywilów. Opowiada o wszystkim swoim niemieckim na poziomie A1. Ja pytam go moim niemieckim na poziomie A -1: – Jak tam twoi rodzice, wiedzą, że jesteś tutaj, co robicie? Masz kontakt z nimi przez internet? – No tak. Wiesz, moi rodzice mieszkają w małej wiosce. Prąd jest tylko trzy godziny dziennie. Nie ma telefonu. Aby zadzwonić, musisz maszerować cały dzień do sąsiedniej wioski. Nie ma internetu. Ale umawiam się ze swoją mamą i dzwonię do niej co jakiś czas, i rozmawiamy. Opowiadam jej, co tutaj robię. Ona akurat wie o wszystkim. Jednego dnia powiedziałem jej, że zaczęliśmy strajk głodowy, żeby nas zalegalizowali. Po kilku dniach znowu do niej zadzwoniłem. Powiedziała mi: mój synu, ja też nie jem. Jeśli ty głodujesz, to ja też. I mówi: Chodźmy na wzgórze. No dobra, to poszliśmy. Szliśmy tak już ze 20 minut pod górę, po czym zaczęliśmy szukać ścieżki. Ale nigdzie nie było żadnej ścieżki. Mówi, od kiedy zaczęliśmy
27
podchodzić pod górę. Ach, przypomina mi to czasy podróży, kiedy szliśmy do Europy z M. Jednej nocy spaliśmy w lesie. I pojawił się taki wielki wąż. Spaliśmy, a on nas zaatakował, ale zabiliśmy go wielkim kijem. Poooh! To był wielki, wielki wąż, miał 5 metrów, wielki. Szliśmy dalej ścieżką. To była jesień, było tak wiele liści, że nie mogliśmy dojrzeć ścieżki. Ach, jak to możliwe? Gdzie jest droga, Zozanna? Jest tam czy tam? Ach, jest tam, widzisz, tam gdzie śmiecie. Wiesz, Zozanna. Było dużo uchoćców, co zginęło na naszej drodze do Europy. Gdzie zcieśka? Ach, patrz, jest tam. Widzisz te śmieci, Zozanna. Czy to nie są jacyś uchoćcy? Patrzy na mnie, jego oczy się śmieją. Ale jego serce płacze. Płacze za tyloma rzeczami do powiedzenia. Ale nie może ich powiedzieć. Asia i uchodźcy
28
Mówiła po polsku, z akcentem. Drobna, ciepła, entuzjastyczna. Poznałam ją w okupowanym przez uchodźców kościele. To było zimą, w kościele było bardzo zimno. Miała wtedy na głowie czapkę, spod której wystawały lekko kręcone włosy. Asia jest z tych, które zarywają noce, by tłumaczyć oświadczenia strajkujących, dzwonić, spotykać się z innymi osobami. Bo protestujący nie mówili po niemiecku. Dawała z siebie wszystko. Wtedy jeszcze się nie znałyśmy. Czułam jednak, że mogę jej zaufać. Ona chyba też. – Wiesz, to wszystko zaczęło się w obozie w Traiskirchen. Stamtąd ruszył marsz na Wiedeń. Po raz pierwszy uchodźcy w Austrii odważyli się zaprotestować w ten sposób. Słucham jej. Wiem już o tym z internetu. Ale ona chyba nie dlatego o tym opowiada. Jest coś, co się kryje za tym wszystkim. Po chwili dodaje: – Wiesz, robię pracę dyplomową związaną z tym miejscem. O ośrodku dla uchodźców, o tej przestrzeni. 24 lata temu byliśmy w Traiskirchen z rodzicami. Po dwóch tygodniach zamieszkaliśmy w mniejszym obozie, byłym pensjonacie. Ale wtedy to było w nim zupełnie inaczej, politycznie. Oni go prowadzili razem z innymi przybyszami zza żelaznej kurtyny. Tysiące Polaków przewinęły się przez takie miejsca w 80. latach. Zawiesza łagodnie, w charakterystyczny dla siebie sposób, wypowiedź. Melodia głosu łączy w sobie intonację akcentu austriackiego i angielskiego, którym też biegle włada. – Kiedy usłyszałam o tym proteście i o tym, żeby włączyć się w organizację marszu idącego z Traiskirchen, wiedziałam, że go poprę i że włączę się w ten ruch. Od początku protestu w stolicy Austrii, w 2012 roku, uchodźcy, tak jak i inne osoby z ruchu, byli podsłuchiwani przez agencję wywiadu austriackiego. Trwało to pół roku. I, być może, trwa nadal. Setki stron prywatnych rozmów z nagrań telefonicznych z języków takich, jak urdu, punjabi, farsi, angielski czy arabski były tłumaczone tendencyjnie przez policyjnych tłumaczy, a następnie zostały przedstawione jako dowód w sądzie. Zarzucono im stworzenie siatki przemytniczej. Ośmiu uchodźców poszło do więzienia – do tymczasowego aresztu, nakładanego na maksymalnie osiem miesięcy – pod tymi fikcyjnymi zarzutami. Rząd równocześnie deportował ośmioro protestujących do kraju pochodzenia. Do Pakistanu, kraju bezpiecznego w mniemaniu Europy. W przypadku jednego z nich – prosto do więzienia na Węgrzech, dokąd został odesłany na podstawie konwencji dublińskiej, jako do kraju pierwszego wjazdu na terenie Unii Europejskiej. Asia mówi, że nie ma z nimi kontaktu. Reszta żyje teraz w ukryciu. Jeden natomiast zrobił po raz drugi trasę z Pakistanu do Europy. Był niedawno na południu Europy. Ludzie walczący. Z góry skazani. Przez konkretne osoby, wydające wyroki polityczne. Politycznych urzędników, urzędniczki. Urządzających, z góry, śmierć. Rok po naszym pierwszym spotkaniu widzimy się z Asią w Warszawie. Wchodzimy do kebabiarni. Co chcesz? Chyba falafla. Jaki sos chce pani, łagodne czy pikantne? Poproszę łagodny. Dziękuję. Ja zapłacę, mówi ona. Nie, nie, nie masz tu nic do powiedzenia. Teraz ja stawiam. Tyle razy mnie tam karmiliście. Jemy. Umm, dobre. Jesteśmy tak głodne, że zjadłybyśmy nawet podeszwę o smaku falafla. Sos wypływa mi na serwetkę. Mam go prawie wszędzie: na palcach, na twarzy. Między Casablanca 1, Tomasz Bohajedyn, 2015
gryzami wspominamy najtrudniejsze chwile protestu. Ale też nieporozumienia, plotki i sekrety. Przynoszę dodatkowe serwetki z lady i plastikowe sztućce. Ech, po co ten nóż. Niepotrzebnie. – Wiesz co – mówi – pewnego dnia, kiedy jeszcze okupowali kościół, dostałam rano SMS od zaprzyjaźnionego uchodźcy: przynieś nam dziś 64 noże. Śmieję się. Przypominam sobie chwile, kiedy tam byłam, a oni wieczorami podczas walnego mówili na przykład: nie, nie pójdziemy na kompromis z kardynałem! Nie ma mowy, nie damy się stąd wyrzucić. Protest to nasza ostatnia szansa. Wolę się zabić niż dać się deportować na śmierć!, krzyczał ktoś inny. Nie zawsze można wyczuć, kiedy jest to rozpacz, kiedy taktyka medialna, a kiedy mówią na poważnie. To wcale nie jest łatwe do wyczucia. Śmieję się, ale nie jest mi do śmiechu. Szczególnie, że takie słowa padały z ust przyjaciół. Zdesperowanych ludzi. Wyobrażam sobie Asię w takiej sytuacji. – No i co zrobiłaś? – Oddzwoniłam i powiedziałam, że nie ma problemu. Że przyniosę im 64 noże. Plastikowe. 25 pytań
30
Poczęstował nas herbatą w domu swojego przyjaciela. Po kilku godzinach powiedział: byłem w zamkniętym obozie Eisenhüttenstadt. Wiesz, mój wywiad mnie rozbawił. Poinformowano mnie 20 minut wcześniej, że jest ktoś, kto chciałby ze mną porozmawiać. Pomyślałem, może chcą mi zadać więcej pytań. Bo kiedy przyjeżdżasz do Niemiec, zadają ci 25 pytań. Jak się nazywasz. Czy masz rodzinę. W jaki sposób dostałeś się do Europy. I tak dalej. Ale to był mój wywiad azylowy. Kobieta, która robiła ze mną wywiad, powiedziała mi, że jest jedyną osobą, która może zadecydować o tym, czy mogę zostać w Niemczech czy nie. Kiedy skończyła, poprosiła mnie o podpisanie protokołu. Odmówiłem. Powiedziałem jej, że potrzebuję więcej czasu, aby się przygotować. Bo nie jest mi łatwo opowiedzieć swoją historię. To są trudne rzeczy. Wiesz, zrobiłem film o naszej dyktaturze. Z tego powodu rząd porwał mnie i więził przez 11 dni. Byłem torturowany przez tajną policję w Kamerunie. Widzisz ten mały palec? Jest złamany. Nie mogę nim poruszać. Bili mnie, wszystkie moje palce. Potem musiałem uciekać do Europy, bo moje życie było zagrożone. Powiedział potem: zróbmy nowy film. Będzie o parze, kobiecie i mężczyźnie, którzy są uchodźcami z Afryki. Będą rozdzieleni w Europie przez Dublin II i III. Nie będą mogli być razem z powodu tych ustaw, wymierzonych przeciwko nim. Nie będzie happy endu. Ach, musimy zrobić ten film. Spytałam go. Już wiesz, jaki będzie tytuł tego filmu? Tak – odpowiedział – 25 pytań. Richardzie, życzę ci, żebyś znalazł środki na zrobienie filmu. To nie będzie łatwe, ale oby się udało. Scenariusz został już napisany. Nie raz. To historie o miłości i śmierci, o przezwyciężaniu traum. O przekraczaniu granic, stawianiu wszystkiego na jedną kartę. Jak historia T. i N., ich dzieci. Dwoje najmłodszych utopiło się podczas przeprawy. To były kilkuletnie bliźnięta. Ich matka, w zaawansowanej ciąży, dopłynęła. Albo tego innego człowieka, który w ten sam sposób stracił żonę. Albo tych matek, które nie zobaczyły już nigdy z powrotem swoich synów. Są tak bolesne. Nie wiem, czy mam prawo o tym pisać. Może to zrobi ktoś inny. Za jakiś czas. Dziś po południu dzieci z podstawówki śpiewały, krzyczały pod blokiem, wracając ze szkoły: O radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich pól, Święta, na twym świętym progu staje nasz natchniony chór. Jasność twoja wszystko zaćmi, złączy, co rozdzielił los. Wszyscy ludzie będą braćmi tam, gdzie twój przemówi głos. Ja też chcę krzyczeć. Zuzanna Gawron
Życie bez płci Jak wygląda życie osób transpłciowych w Polsce? Jest walką: o akceptację, także przez samego siebie, o godność, o wyegzekwowanie przysługujących praw. Niestety, z konieczności często też o pozostanie „hetero” dla sąsiadów, współpracowników… Bo „hetero” może znaczyć „bezpieczny”. Oto dwa anonimowe głosy osób trans
Piotr Czerniawski MH To jest coś, co jest z tobą od zawsze. W wieku 4-5 lat zdajesz sobie sprawę, że coś jest mocno nie tak. Całe otoczenie stara się wpisywać cię w jakąś rolę kulturową, do której ty w ogóle nie pasujesz jako osoba. Wszyscy od ciebie oczekują, że masz w jakiś określony sposób funkcjonować, ale nie jesteś w stanie spełniać tych oczekiwań. W wieku 13 lat wdałam się w szkole w dyskusję, wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak to wszystko nazwać, ale wspomniałam, że w domu chodzę w spódnicy, i następnego dnia zostałam tak pobita, że wylądowałam na trzy tygodnie w szpitalu. Do tej pory mam śruby w kościach prawej nogi. Pobił mnie brat mojego kumpla z klasy. W tym samym roku miałam próbę samobójczą, zaczęło mi się zmieniać ciało, wyrastać włosy, głos zaczął mi się zmieniać, z moim ciałem działo się coś, czego nie chciałam i co mnie przerażało. U osób trans ryzyko samobójstwa jest bardzo wysokie. Z ojcem mam kontakt bardzo sporadyczny, moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałam 7 lat. Dowiedział się o wszystkim dopiero parę lat temu. Z matką było inaczej, na początku nie była w stanie tego przyjąć do wiadomości, z czasem nauczyła się to akceptować. Ale nie chce nawiązywać do tematu przy reszcie rodziny. Wyszłam z szafy w 2011 roku, miałam wtedy 19 lat. Kiedy miałam 15 lat, odkryłam pornografię, wtedy do mnie dotarło, że płeć nie musi być binarna, i to mnie zainspirowało do czytania o tym. Dowiedziałam się, że to
normalne, że istnieje takie zjawisko, że istnieją tacy ludzie i że coś można z tym zrobić. I to mnie uratowało, bo byłam w ciężkiej depresji i w końcu zaczęło się robić lepiej. Dwa lata później poszłam pierwszy raz do psychologa, po kolejnych dwóch latach dostałam diagnozę. Kiedy zdasz sobie sprawę, że można coś z tym zrobić, przychodzi moment nadziei, że wszystko da się naprawić i że wszystko będzie ok. Ale potem dociera do ciebie, że żyjesz w Polsce i nie ma specjalistów, którzy mogliby się tobą zająć. Jest kilka poradni zdrowia psychoseksualnego, gdzie przyjmują psycholodzy i seksuolodzy, którzy mogą cię zdiagnozować, ale potem z tą diagnozą musisz jeszcze iść do psychiatry, który orzeknie, czy nie ma ona podłoża w jakiejś chorobie psychicznej. I od pięciu lat szukam psychiatry, który się takiego badania podejmie. Szukałam w Warszawie, Trójmieście, Łodzi, Katowicach, we Wrocławiu również. To wszystko były osoby z polecenia, wymieniane na forach Trans-Fuzji i innych forach dla osób transseksualnych – i nic z tego, nie udało się. We Wrocławiu próbowałam u dwóch osób. Przychodzę, mówię, jaka jest sytuacja, że jestem osobą transpłciową, pokazuję diagnozę i mówię, że muszę ją potwierdzić pod kątem psychiatrycznym, aby móc iść z tym do sądu. Lekarz bierze papiery, czyta je przez pięć minut, a potem ci je oddaje i mówi, że nic z tym nie może zrobić, oddaje ci pieniądze za wizytę i tyle. Czasem napomyka, że nie ma do tego kwalifikacji, czasem nie uzasadnia w ogóle. Wszystkie osoby, które poznałam i które przeszły procedury do końca, zrobiły to za granicą. A to przecież dopiero początek, po
31
wizycie u psychiatry jest jeszcze sąd, w którym trzeba dokonać zmiany aktu urodzenia, i to jest dopiero kuriozum, bo w tym celu musisz pozwać własnych rodziców. Dopiero wtedy można zmienić akt urodzenia, dostać nowy dowód osobisty i dane zgodne z twoją własną płcią. Jest jedno ale – nie każdy sąd zgodzi się na taką zmianę przed podjęciem terapii hormonalnej i nie każdy endokrynolog zgodzi się na rozpoczęcie terapii przed decyzją sądu. Paragraf 22. Idziesz do endokrynologa w celu dobrania terapii hormonalnej, robisz całą baterię badań, musisz znaleźć genetyka, który zrobi ci genotyp. Wtedy możesz zacząć brać hormony.
32
Dostałam od mojej pani seksuolog całą listę badań, które mogę sobie zrobić na zapas i później je zanieść do endokrynologa, żeby już na pierwszej wizycie mógł przepisać mi hormony. Poszłam z tą listą do przychodni do internistki, żeby mi wystawiła skierowania, i okazało się, że ona nie ma w ogóle pojęcia, że istnieje coś takiego jak transpłciowość i że to jest problem, który rozwiązuje się medycznie, i że nie wypisze mi tych skierowań. Żyłam w swoim własnym świecie i robiłam swoje własne rzeczy, to, że inni się wiązali w pary – było poza mną. Ze znajomymi było tak, że zaczęłam z nimi rozmawiać po pierwszej wizycie u psychologa, kiedy do mnie dotarło, że mogę podjąć leczenie. Uznałam, że jednak mogę kilku osobom zaufać i zaczęłam o tym mówić bardziej otwarcie. Spotkało się to z normalnym przyjęciem. W jednym z liceów, do których chodziłam, zostałam wyautowana wbrew własnej woli, bo jedna z tych osób zaczęła rozpowiadać o tym innym. Była głupia sytuacja, niby wszyscy wiedzieli, ale nikt tego nie przyjmował do wiadomości. Nadal używali złych zaimków. Nie szukałam innych osób trans, nawiązałam w końcu kilka znajomości, ale raczej przez przypadek. Raz poszłam na grupę wsparcia dla osób LGBT, ale nic mi to spotkanie nie dało – po prostu nic się tam nie działo. Ludzie rozmawiali, były jakieś zajęcia integracyjne, ale nie było żadnej wymiany doświadczeń. Znajomi podchodzą do sprawy bardzo naturalnie, nikt mi nie zadaje dziwnych pytań, nikt nie jest nad wyraz ciekawski, jest po prostu OK. Dużo większy problem mam na ulicy. Mam męski głos i to jest mój największy problem. Kiedy wychodzę z domu, próbuję
się prezentować w sposób, który odpowiada mojej płci. Moja płeć jest odbierana na podstawie tego, jak się ubiorę, jaki mam make-up na twarzy, jak się uczeszę – dopóki się nie odezwę. I to jest strasznie frustrujące i bolesne. Czasami słyszę na ulicy niewybredne komentarze albo ktoś mnie próbuje zaczepiać na przystanku, ale to są raczej podśmiechujki, które łatwo zbyć słowem na „s” albo zignorować. Nic gorszego mnie nie spotkało, ale ja chyba po prostu mam szczęście. Cały czas chodzę ze świadomością, że coś takiego może mieć miejsce i kiedy słyszę te komentarze, to coś we mnie jednak krzyczy, bo wiem, że to może eskalować i że mogę dostać po ryju. Ale nic się dotąd nie zdarzyło, więc może te nerwy są niepotrzebne. 10-15 lat temu nie mówiło się w ogóle o osobach trans. Teraz zaczęły istnieć w świadomości społecznej, mamy chociażby Annę Grodzką. Ale pod każdym artykułem, który chociaż zahacza o temat, jest mnóstwo transfobicznych komentarzy. Ale nie tylko w Polsce, to się zdarza na całym świecie. Mamy 2015 rok, mamy zrozumienie dla różnych form ekspresji, ale osoby trans wciąż są uznawane za negatywną anomalię. Podam przykład, Kanadyjka Sasha „Scarlett” Hostyn jest jedną z najlepszych zawodniczek na świecie grających w starcrafta i jest osobą trans. W Korei Południowej starcraft jest sportem narodowym i Scarlett jest jedyną zawodniczką, która jest w stanie grać na poziomie graczy koreańskich. To jest prawdziwa sensacja, ale na Reddicie komentuje się wyłącznie to, że jest osobą transpłciową. Dyskusja toczy się wyłącznie wokół tego, czy ma penisa czy nie ma. Identycznie jak w przypadku Anny Grodzkiej, wystarczy zerknąć pod dowolny artykuł na jej temat. Panuje przeświadczenie, że osoba trans, która mówi otwarcie o swojej transpłciowości, jest osobą publiczną i nie przysługuje jej prawo do żadnej prywatności. Nie jestem ekspertką, ale nie postrzegam transseksualności jako choroby, według mnie to jest cecha, z którą się rodzisz. I nie obok: Sztandary ku niebu 8, Violka Kuś, 2006 na s. 34: Security of face, Violka Kuś, 2012 na s. 35: Fenotyp wilczycy, Violka Kuś, 2013 na s. 36: Sztandary ku niebu 11, Violka Kuś, 2006
pozbędziesz się jej, to jest po prostu niemożliwe; jeśli próbujesz się pozbyć, to tylko pogarszasz sprawę. Ale to jest coś, z czym możesz nauczyć się żyć, i to bardzo dobrze. Jak z niepełnosprawnością, nie umiem znaleźć lepszej analogii.
Jako didżejka jestem wyautowana i nikt nie ma z tym problemu. Gram nie tylko w klubach dla LGBT. Właściciele klubów i organizatorzy imprez doskonale o mnie wiedzą i nikt nie ma z tym problemu. Na szczęście obracam się w bardzo otwartych środowiskach.
Nie mam zamiaru robić operacji, jest piekielnie droga. Wykonuje się ją albo w Akademii Medycznej w Gdańsku i efekty pozostawiają naprawdę wiele do życzenia, albo za granicą, np. w Tajlandii, co jeszcze powiększa koszty. Tam uzyskuje się o wiele lepsze efekty niż w naszej rodzimej medycynie, ale nadal nie są na tyle dobre, żeby mnie to satysfakcjonowało. To jest męczarnia, to nie jest dla mnie tego warte. Nie deprecjonuję osób, które przez to przeszły, bo to jest osobiste odczucie każdej osoby, jak bardzo twoje ciało ci odpowiada i jak bardzo chcesz je zmienić. Operacja nie jest obowiązkowa; jeśli nie czujesz potrzeby, to nie jest nic niezwykłego. Rehabilitacja po operacji trwa potwornie długo, efekt końcowy jest niepewny. Ryzykuje się dużo, takiej operacji nie da się cofnąć. Dopóki medycyna nie pójdzie naprawdę do przodu, dopóty nie mam zamiaru się operować. Na razie jestem zdecydowana wyłącznie na terapię hormonalną, ewentualnie jakieś drobne operacje kosmetyczne. Hormony mogą zrobić naprawdę dużo dobrego i wpłynąć na sposób, w jaki dana osoba jest postrzegana, a to bardzo dużo. U mnie chodzi przede wszystkim o barwę głosu.
SS
Pracowałam w „Mordorze” na Domaniewskiej w Warszawie w firmie komputerowej. Był tam gigantyczny open space i zostałam wyautowana. Miałam otwartą pocztę prywatną, wszystko tam było podpisane moim imieniem i nazwiskiem, nie tym z dokumentów. Prawdopodobnie jakiś coworker przeszedł mi za plecami, zerknął na ekran i już się zaczęły plotki, podśmiechujki, docinanie. Musiałam przez to zrezygnować z pracy. To się tak w pewnym momencie nasiliło, że musiałam urządzić ciszę radiową, przestałam odbierać telefony i mejle, zmieniłam ustawienia prywatności na Facebooku i we wszystkich odwiedzanych miejscach w sieci, powiedziałam znajomym, żeby nic na mój temat nie pisali. I od tamtej pory unikam korporacji. Teraz aplikuję o pracę, podpisując się moim imieniem i nazwiskiem, nie tym z dokumentów, i jestem ciekawa, co się wydarzy. Chcę zaryzykować i zobaczyć, co z tego wyjdzie.
Ojciec dostał robotę w Algierii, przez Polserwis, kraje takie jak Algieria, Syria ściągały masowo naukowców z bloku wschodniego, najpierw ojciec był tam sam, a potem ściągnął rodzinę. Miałem sześć lat, kiedy pojechałem tam na dłużej. Funkcjonowałem tam jako chłopiec. Z różnych względów to było po prostu bezpieczne, chłopca można tam samego wypuścić na podwórko, w przypadku dziewczynek nie było to dobrze widziane. Ale to był mój własny wybór, dla mnie to było normalne, nigdy nie pozwoliłem się ubrać w coś, czego nie chciałem, za każdym razem była dzika awantura. Po prostu wymusiłem swoje i okazało się to tam praktycznym rozwiązaniem. No i mówiłem po francusku, tam, kiedy mówi się o sobie w pierwszej osobie, nie ma rozróżnienia na rodzaj męski czy żeński. Kiedy mówiłem po polsku, zawieszałem się, bo nie potrafiłem tego rodzaju określić. I wszystkie dzieciaki traktowały mnie jak chłopaka. To było cudowne. Wróciliśmy, kiedy miałem 11 lat i pamiętam z tego okresu bardzo mało. Pamiętam pójście do szkoły, to było bardzo dziwne doświadczenie, zupełnie inny system. Tam już byłem traktowany jako dziewczynka. Siedziałem w kącie i czytałem książki po francusku, unikałem wspólnych zabaw. Kiedy się do mnie zwracano jako do dziewczynki, to traktowałem to jako rodzaj kostiumu, przebrania, które muszę na siebie założyć, żeby się ode mnie odczepili. A potem zaczęło się dorastanie. Zaczynasz rosnąć i czujesz się z tym okropnie, cycki, biodra, trochę się wtedy tyje, jakby rosło na tobie coś obcego. Nie czujesz kontaktu z własnym ciałem. Plus okres, to jest jakaś totalna masakra. Wtedy do mnie dotarło, że coś nie gra, ale nazwać tego nie potrafiłem. I przestałem jeść. To było cudowne, bo wszystkie kłopoty zniknęły. Nie ma okresu, nie widać cycków, wyglądasz jak kij od miotły. To nie był czas, kiedy się wszyscy odchudzali, to była reakcja na to, co się ze mną działo. To był radykalny przewrót, z którym kompletnie nie potrafiłem sobie poradzić. Trafiłem do szpitala i tam mnie po prostu nakarmili, nie było mowy o jakiejś rzetelnej psychoterapii,
37
38
która by może wyłapała problem, zresztą moi rodzice nie chcieli o tym słyszeć. Liceum też spędziłem z boku, w kącie aż do klasy maturalnej. Wtedy odkryłem alkohol i różne fajne narkotyki. Pojawili się jacyś znajomi i pojawił się też na horyzoncie seks. Wcześniej mnie kompletnie ten temat nie interesował. Miałem dziewczynę w klasie i to był kolejny kostium – „jestem lesbijką”. I z taką łatką dziwaka i lesbijki było całkiem znośnie. Skończyła się szkoła i skończyły kłopoty z ludźmi, z którymi byłem zmuszony przebywać i się wobec nich zachowywać w określony sposób. Na studiach ludzie mnie zupełnie nie interesowali, byłem w cudownym miejscu, w którym mogłem robić to, co mnie zachwycało. Nie zastanawiałem się wtedy nad sobą, bo to po prostu nie było potrzebne. Myślę, że byłem w tamtym momencie człowiekiem bez płci. Człowiekiem neutralnym podwójnie, ze względu na płeć i ze względu na brak zainteresowania jakąkolwiek płcią. Wszystko się wyłączyło. Jakoś poważniej zacząłem się interesować swoim problemem już po magisterce. W sieci i na różnych forach dyskusyjnych funkcjonowałem jako facet i kiedy się okazało, że na jednym z forów jest masa ludzi z Wrocławia, doszło do spotkania. Wtedy postawiłem sprawę na ostrzu noża: jestem chłopakiem, mów do mnie stosownie albo nie mów do mnie wcale. I jakoś przeszło. I tak jak długo nie działo się nic, tak zaczęło się dziać wszystko naraz. Na stypendium w Czechach w Ołomuńcu poznałem Olgę, psycholożkę po operacjach, która – co dla mnie było bardzo ważne – zabrała się do rzeczy późno, mając lat dwadzieścia parę. To było fenomenalne przeżycie: nie dość, że ktoś dokładnie wie, czym jest nakładanie na siebie tych wszystkich przebrań, które cię chronią przed tym, w jaki sposób ludzie do ciebie i o tobie mówią, to jeszcze mogłem jej powiedzieć nietrafionymi słowami o tym, co czuję, i ona wiedziała, o co chodzi. I mogłem w końcu porozmawiać o trudnościach w kontaktach międzyludzkich. Zrezygnowałem i z grup, i ze spotkań z ludźmi, i z działania w tej sprawie. Tak wyglądało zetknięcie z procedurą. I w końcu zacząłem coś robić, poszedłem do psychologa raz i drugi. To była strasznie młoda osoba, z którą trudno mi było się dogadać. Byłem też przytłoczony tymi formalnymi wymogami, procedurą, którą trzeba wszcząć, i kontenerem forsy, którą trzeba by dysponować. Byłem bezrobotny, tuż po doktoracie. Diagnoza mogła zapaść dopiero po dwóch
latach, to było dla mnie nie do przejścia. W grupie wsparcia pojawiły się dwie młode psycholożki, tuż po studiach, ale ich pomoc polegała bardziej na wsparciu psychicznym. Formalnie diagnozę, po której można iść do sądu, może wystawić tylko psychiatra-seksuolog, wtedy we Wrocławiu był bodaj jeden, do którego parę osób chodziło i miały z nim traumatyczne przeżycia. Dla mnie to było zbyt przytłaczające, gdzie się nie obrócisz, to albo ktoś cię źle potraktuje, albo wyśmieje. Nie byłem wtedy osobą, która sobie dobrze w takich sytuacjach radzi. A już w ogóle nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co mogła w tamtym czasie zrobić osoba transseksualna, która w ogóle nie trafiła do grup wsparcia. W sieci nie znalazłem poradników dla młodych osób, które nie zgadzają się ze swoją płcią. Nie trafiłem na objaśnienia poszczególnych kroków, które należałoby zrobić. Postanowiłem sam coś z tym zrobić, więc zacząłem brać testosteron, zdobywany na lewo. Znajoma znajomej znajomej, to był testosteron apteczny, żadne tam gówno kupowane w sieci. To było bardzo fajne doświadczenie. Trudno to opisać. Zaczynasz mieć mutację, nie skrzeczysz jak kogut, nie masz okresu, czujesz się po prostu normalnie. To jest zdrowienie. Są efekty uboczne, pojawia się agresja, wszystko cię wkurwia, ale i tak czujesz się, jakbyś się leczył z choroby. Wiesz, że to niebezpieczne, ale widzisz od razu pozytywne skutki. Brałem pół roku, ale doszedłem do wniosku, że to ślepa uliczka i że nie dojdę w ten sposób donikąd. Będę mieć zarost, głos przypominający męski, ale co wtedy zrobię? Chcę tego bardzo, myślałem bardzo poważnie w pewnym momencie, żeby po prostu wyjechać, ale jednak się na to nie zdecydowałem. Ale to nie znaczy, że zrezygnowałem. Ostatnio w Czechach poznałem faceta, który zdecydował się na korektę płci dopiero, kiedy jego syn dorósł. Był dobrze po czterdziestce. Najszczęśliwszy człowiek, jakiego spotkałem w życiu. Odwiedziłem go w szpitalu przed operacją usunięcia jajników, macicy i tak dalej. To była operacja finansowana ze środków publicznych, a facet leżał w osobnej sali, żeby go nie narażać na dziwne pytania ze strony innych pacjentów i różne niewygodne sytuacje. W Czechach procedura jest ludzka. Najpierw uzyskuje się diagnozę, co jest dużo łatwiejsze niż w Polsce. Potem zmienia się dane osobowe, z diagnozą idziesz do urzędu i dostajesz nowy dowód. Tak po
prostu. Nie trzeba żadnych zabiegów w rodzaju przewodu sądowego. Z nowymi danymi możesz już wszczynać procedury medyczne, terapię hormonalną i operacje. W Polsce ta zmiana danych możliwa po terapii hormonalnej to horror. Masz już brodę, mówisz basem, pokazujesz dowód, a w nim „Irena Zając”. Miałem różne kontakty przez sieć, rozmaite fora, np. Trans-Fuzji, było też parę spotkań formalnych i nieformalnych i polegały one przede wszystkim na tym, że wszyscy narzekali, jak bardzo jest trudno, ile rzeczy się nie udaje i jak bardzo jest to upokarzające. I że trzeba tłumaczyć swoje prawo do istnienia, straszliwie to było przygnębiające i nie dawało żadnej nadziei, że coś może się udać. Nic nie zrobisz – będzie źle, zrobisz coś – też będzie źle. Były tam osoby, które przeszły przynajmniej wstępne procedury, ale osobę rzeczywiście zadowoloną, której wszystko poszło bez większych perturbacji, spotkałem jedną. To był chłopak, który się zdecydował na przejście przez wszystkie etapy po śmierci rodziców i odziedziczeniu firmy, był więc w komfortowej sytuacji. Miał już za sobą większość operacji. Ostatnia operacja w przypadku przemiany z mężczyzny na kobietę jest mniej skomplikowana i łatwiejsza technicznie, natomiast stworzenie fiuta jest czymś niesłychanie trudnym i właściwie nigdy nie daje efektów, które są satysfakcjonujące. Ani wizualnie, ani sprawnościowo. Nie słyszałem o nikim, kto byłby po takiej operacji, czy raczej rekonstrukcji. Można sobie radzić rozmaitymi protezami i większość osób się na to decyduje. Kiedy zacząłem pracę na uniwersytecie, byłem już pogodzony, że nic z tym nie zrobię i będzie tak, jak jest. Kiedyś nosiłem przebranie, teraz znów je noszę, to znajome przebranie, więc łatwiej. Nie było możliwości ujawnienia się w pracy. To co prawda nie jest korpo, to specyficzne miejsce, jest tam sporo osób, powiedzmy, lekko odchylonych od prostej, więc nie było tam problemu z funkcjonowaniem
jako dziwak, wiesz, „pewnie homo, ale nie wiemy na pewno”. Tak samo nie ma problemu z tatuażami, chodzeniem w pracy w dżinsach i koszuli. Nie umiem ci powiedzieć, co bym zrobił, gdybym był zmuszony przychodzić do pracy w kiecce i żakiecie. Na samą myśl jest mi wstrętnie. Z nikim w pracy nie jestem w bliskich relacjach, nikt mi niczego nigdy nie powiedział wprost, ale z różnych uwag rzucanych w rozmowach podejrzewam, że np. mój szef się domyśla. Ale gdybym wszedł na formalną ścieżkę zmiany płci, to bym tej pracy raczej nie miał. Tak sobie wyobrażam, może zbyt pesymistycznie, że po prostu nie przedłużyliby mi umowy. I w jakimś sensie straciłbym cały dorobek naukowy. Gdybym zatrudnił się gdzieś za granicą, to ten dorobek byłby uznawany, byłaby jakaś ciągłość, ale w Polsce nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Przestałbym być poważnie traktowany jako naukowiec, zacząłbym być traktowany jako osoba chora psychicznie, w najlepszym przypadku niepoważna. Byłem na konferencji w Łodzi i pamiętam wystąpienie pewnego profesora, który mówił na jakiś neutralny temat, ale nie omieszkał wtrącić paru uwag, które były bulwersujące. Porównywał homoseksualistów do zwierząt i tak dalej, i co? Zero protestu, sala się śmieje. Dla tych ludzi nie ma rozróżnienia między osobą homoseksualną, biseksualną, transseksualną, to są wszystko odmieńcy, osoby nienormalne. Jeden kolega wyraził swoje oburzenie, nikt więcej. To jest temat, z którego się po prostu żartuje. Noszę krótkie włosy, wyłącznie męskie ciuchy, wyglądam jak osoba dziesięć lat młodsza. Raczej brano mnie za chłopaka, przynajmniej dopóki się nie odezwałem, bo nawet po testosteronie głos mi się aż tak bardzo nie zmienił. Raz mi się zdarzyło na placu Grunwaldzkim, że dwóch wyrostków wykrzykiwało do mnie różne rzeczy i próbowało mnie złapać, wiesz, „chłopak czy dziewczyna, pierdolona lesbo, zrobimy z tobą porządek” i tak dalej. To były nastoletnie gnojki, ale poczułem wtedy strach.
39
Drugi krok na dno Sceny z życia bezdomnego
Leszek Budrewicz 40
Minął jakiś czas, odkąd w ciągu trzech dni oboje straciliśmy pracę. Dwa niezależne wydarzenia, efekt skumulowany. Było to też po tym, jak wyszedłem rano z domu w poszukiwaniu jakiejś roboty, a ówczesna partnerka, nie mówiąc wcześniej ani słowa, wyszła z domu z naszym rocznym dzieckiem, pojechała do Warszawy do rodziny i tak już zostało. Do dziś. Było całkiem niedługo po wyłączeniu mi prądu, telefonu, no ale nie gazu. Zupełnie niedługo potem, po powrocie do domu, zastałem wymienione zamki, a wszystko, co miałem w domu, poza meblami, zostało wywiezione – początkowo w ogóle nie wiedziałem dokąd. Już nie dostałem się do środka. I tak zostało do dziś. Ale jeszcze między wyjazdem Wioletty z malutką Mają a wymianą zamków zostałem myśliwym. Człowiek ma pewne umiejętności, jakie widzimy u zwierząt. W odpowiednim momencie budzą się z bursztynu jak szlachetne pszczoły albo jak brudne muchy. Wychodziłem więc rano na miasto z pustego mieszkania, w którym poza mną niewiele już zostało, siadałem na ławce w okolicach Rynku i czekałem. Wyliczyłem sobie, że 10 złotych powinno wystarczyć na cały dzień. Poza gazetami. Po gazety chodziłem do hoteli pod koniec dnia i pytałem, czy mogę je kupić. Panie były miłe i zawsze pozwalały je wziąć za darmo. To dobrze, bo kiedy tam przychodziłem, dawno nie miałem zdobytej tego dnia dychy, z której jakoś udawało się
ukręcić trzy posiłki. Kiedyś czytałem Głód tego faszysty Hamsuna, ale do opisywanych przez niego półhalucynacji głodowych trochę jeszcze brakowało, bo dziesięć złotych to nie złotówka. Siedziałem i czekałem, aż będą szli znajomi. Znajomi byli moim jedynym potencjalnym majątkiem, dorobkiem i stali się zwierzyną łowną. Część z nich już wiedziała, że mam jakieś kłopoty, choć raczej nie znali ich skali. Ja po kilku razach przestałem pożyczać pieniądze, bo nie byłem w stanie nic oddać. Nie byłem w stanie oddać nawet dziesięciu złotych. Łowne stado znajomych rozciągało się na całe miasto, z nasileniami i małymi białymi plamami. Ale Wrocław i Kraków, a podobno też Zamość, mają do siebie to, że jeśli staniemy sobie gdzieś na Rynku i poczekamy, to załatwimy jedną trzecią spraw z różnymi ludźmi, nie ruszając się z miejsca i bez wcześniejszego umawiania się. No i we Wrocławiu nie ma tego występującego u części krakowian wstrętu do łażenia po Rynku. Mógł więc tędy przechodzić w ciągu dnia każdy. Czyli konkretnie: dawni koledzy z podwórka, ze szkoły i ze studiów, z czasu gry w piłkę wodną, z opozycji demokratycznej i „Solidarności”, dziennikarze, z którymi pracowałem, poeci, z którymi wiersze razem czytałem, do tego dochodzili poznani przy różnych okazjach znajomi i ludzie „bez przydziału”. No i najważniejsze: empatyczne koleżanki, zwłaszcza koleżanki kiedyś, na różne sposoby, bliskie. Wszyscy niewątpliwie wystarczająco znani, żeby ich zapytać. Zapytać o 10 zeta.
Pies 2, Tomasz Bohajedyn, 2015
Człowiek uczy się szybko, zwłaszcza kiedy ma w genach polowanie. Po kilku błędach i nieudanych próbach trafiałem w dziesiątkę. Wiedziałem, komu powiedzieć, że zostawiłem w domu portfel, komu, że mnie okradli, komu bez tłumaczenia, ale z kłamliwym zapewnieniem o rychłym zwrocie pożyczki, komu, że po prostu żyję już prawie na ulicy (o tym, na ile „prawie” robi różnicę, miałem się dopiero przekonać). Trafiałem. Wiedziałem już też, że jeśli źle dostosuję wersję do osoby, wszystko trzeba będzie zacząć od początku. Naprawdę wszystko, bo do niedawna nigdy o nic nikogo nie prosiłem. Próg sukcesu stanowiło więc dziesięć złotych. Niesiony poczuciem sukcesu, szedłem kupić sobie jedzenie na cały dzień. Kończyło się przeważnie tym, że trzy posiłki zjadałem od razu, po czym szedłem „kupować” gazety w hotelach. Jedno „pudło” zapamiętałem na długo. Jakoś akurat mi nie szło i całym plonem z dwóch dni była jedna kawa. Człowiek głodny ma straszne sny, co jest nie tyle efektem psychologicznym, co wołaniem organizmu o jakiekolwiek kalorie. W ogóle w głodzie (nie „na głodzie”) najgorsze są dwie pierwsze noce, potem jakoś idzie. Siedziałem więc na ławce na placu Solnym. Szła moja dawna koleżanka z opozycji, jeszcze sprzed „Solidarności”. To nie było specjalnie dużo ludzi i tyle się razem soli zjadło, że z czasem zaczynała się wydawać słodka. Więc jak tak szła, to zapytałem ją o 10 złotych. Ta moja
wciąż piękna koleżanka powiedziała, a właściwie wydeklamowała formułę, że nikomu nie pożycza, ale też sama nie pożycza od nikogo. Powiedziałem wtedy, jak umiałem najspokojniej, że jestem głodny i że właściwie nie chodzi tu nawet o pożyczkę. Powtórzyła zdanie o niepożyczaniu i poszła. Nie minęło pół chwili, kiedy zbliżył się narkoman. Kiedy są na haju, potrafią przyjmować takie półakrobatyczne pozycje i w nich trwać, a czasem nawet się w ten sposób poruszać. Więc tak właśnie podszedł. Szczupły, średniego wzrostu, chyba miał dredy albo tak mi się zapamiętał. W jakichś jeszcze nie całkiem zniszczonych offowych ciuchach i mimo że ulicznik, to bezzapachowy. Zaczął deklamować stały tekst, dostosowany do zwierzyny, bo naćpanie widać nie zrywa łączności z instynktem samozachowawczym, który człowiek ma w genach. Wściekle mu przerwałem, że też bym zjadł tę bułkę, na którą mam mu dać, bo już dwa dni nic nie jadłem. Ćpun nagle wyprostował się i zanim zdążyłem w ogóle cokolwiek, wyjął z reklamówki dwie słodkie bułki z serem i karton mleka, położył to wszystko obok mnie i sprawnie zniknął, jeszcze szybciej niż przed chwilą koleżanka. Te dwie zeschnięte już trochę, ale „nie śmigane” bułki i karton świeżego mleka to był mój jedyny tego i poprzedniego dnia posiłek. I gdybym był wierzący, odczytałbym pewnie jakiś znak. Albo wspomniał podejrzaną w swoim dydaktyzmie przypowieść o bogatych i biednych. W każdym razie męczyło mnie, co to za znak i od kogo. Jaki jest w ogóle – poza kaloriami – prawdziwy sens tego wydarzenia. No i przyszło mi to do głowy.
41
Przyszło mi do mojej głupiej głowy, że jeśli czegoś nie zrobię, to niedługo zacznę pytać o pięć złotych obcych i tego już nie da się cofnąć. To wycinek mojej własnej opowieści... Jak w ogóle dochodzi do takiej sytuacji, że ja, człowiek prowadzący ustabilizowane życie w mieście urodzenia, jestem nagle na takim polowaniu? Jak mogło mnie spotkać to, co może się zdarzyć każdemu?
42
Polscy bezdomni dzielą się na cztery zasadnicze kategorie, z których jednej już nie ma. Wymarli, ale niedawno jeszcze spotykani weterani budów PRL, mający na przykład starszego brata, który wziął ziemię i przepiwszy wszystkie po kolei pensje przy takiej załóżmy Hucie Katowice, zostali z niczym, czasem jedynie z marną rentą po tym, jak na głowę na budowie spadł wielokrążek. Druga grupa to byli więźniowie. Powyżej pięciu lat kończą się związki z „wolką”. Prawie zawsze nikt tam już nie czeka. Miejsce zajmuje nowy mężczyzna, dzieci to obcy, traktujący powracającego jak obcego. Szans na pracę uczciwą, a nawet trochę nieuczciwą – żadnych. Trzecia to ofiary alkoholu, bosker i harcmistrz, inżynier czy zegarmistrz. Czasem z młodszego pokolenia dobije narkoman, ale nadal królem zniszczenia jest alkohol. I – przynajmniej ci dotknięci bezdomnością – nawet po kilku latach wracają do picia, marnując efekty abstynencji, na przykład jakieś zatrudnienie. Czwarta: przypadki losowe, jak ja: nieszczęśliwa miłość, depresja, księgowy, którego wrobiono, bankruci, ludzie, którzy nie wytrzymali, żyją we własnym świecie, ale wymagania formalne są jak wobec normalnych. To prędzej czy później oznacza bruk. Tych ludzi nikt nie szuka, kiedy trafiają do ośrodków, nikt ich nie odwiedza, nawet ministranci nie pytają, czy ksiądz ma przyjść po kolędzie. W czasie spisu powszechnego nikt ich nie spisuje. Mamy jednocyfrowy procentowo stan wychowanków domów dziecka, wśród bezdomnych jest ich bardzo wielu. Dlaczego bezdomni to właściwie mężczyźni – to temat na doktorat, nawet nie chcę zaczynać. Największe szanse „powrotu” mają ci z grupy czwartej. Pozostali – niewielkie, uzależnieni – chyba nigdy. Przed świętami media wrzucają wszystkich do jednej beczki. Bo „po wierzchu” nie zawsze widać, którzy są którzy.
Ludzie są skłonni pomóc. Jeśli to nie ingeruje w ich życie, jeśli nie trwa dłużej, wreszcie jeśli nie dochodzą do wniosku, że ten człowiek już się nie podniesie. Wtedy rodzą się w nich demony. Nawet najbliżsi, także rodzina, przybijają gwoździe do trumny, nie słyszymy odpowiedzi na dzień dobry. I nie ma znaczenia, czy byłeś draniem, czy dawałeś dach nad głową każdemu, kto cię poprosił. To tak jak w tramwaju, gdzie pijany bandyta ustępuje miejsca staruszce, bo to tylko trzy przystanki – ale harcerze w nocnym pociągu staruszce ustąpią miejsce dlatego, że to 300 kilometrów. Więc jeśli nie masz nic, dachu nad głową i widocznych perspektyw na ratunek – nie ma cię. Mieszkając w ośrodku dla bezdomnych, odbierałem dla ośrodka gazety z redakcji, w której byłem kiedyś redaktorem naczelnym. W windzie byłem powietrzem. Oczywiście wystarczą jeden-dwa klawisze, które dobrze zagrają, jakaś dobra praca i karta zaczyna się odwracać. Nie ma miejsca na cynizm, na utratę dobrego wizerunku świata. Zostaje dystans wobec życia towarzyskiego i pamięć o dobrej zasadzie włoskiej mafii: wybaczyć, ale nazwiska zapamiętać. Bo – jak w piosence Elżbiety Mielczarek – przyjdzie dzień, że opuszczą cię przyjaciele. A potem, kiedy wrócisz, bo złe dni miną, przyjaciele powiedzą, że to ty ich opuściłeś. Nikt nie wybiera takiego losu (no może, jak mówią, w Paryżu). I zawsze jest moment, w którym można to jeszcze zatrzymać. Samemu lub z pomocą. Potem przychodzi chwila, kiedy jest za późno. Nie za późno w ogóle, ale już jesteśmy na ulicy. Jedni bardziej, drudzy mniej – wszyscy popełniają przy tym własne błędy. Ale nie one decydują. Dlatego jeśli wracamy – tak jak ze wszystkim – kamienie w oczach zostają. Miałem dobrą pracę, kupiłem dwa mieszkania, mimo że w latach 80. obłożono mnie całkowitym zakazem pracy, publikacji etc. – nadrobiłem to. A potem utrata pracy w czasie spłaty dużego kredytu. Dzieci (trójka) nie podzieliły mojego losu, ale ceną była ulica dla mnie. Zapłaciłem i teraz robię wycenę, czy na pewno nikt nic mi nie jest winien. A jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że nie chodzi o pieniądze. Nigdy tak naprawdę nie chodzi o pieniądze.
Rozkosz dla niepełnosprawnych Czym jest seks dla osób niepełnosprawnych? Oprócz niewątpliwej przyjemności jest to najprostszy, niewywołujący skutków ubocznych sposób na pozbycie się bólu, z którym większość niepełnosprawnych żyje na co dzień
Marcin Antoniak Czesi wprowadzili usługi seksualne dla osób niepełnosprawnych. W skali europejskiej podobne usługi seksualne w ramach publicznej usługi zdrowotnej wprowadziły takie państwa, jak Szwajcaria, Niemcy, Dania, Belgia, Francja, Austria czy Holandia. Asystentki seksualne szkoli czeska organizacja pozarządowa „Rozkosz bez Ryzyka”. Usługi seksualne mają świadczyć zamawiane przez telefon kobiety, a w przyszłości również mężczyźni. Za tę wyłącznie dobrowolną usługę płaci niepełnosprawny, a później jej koszty na podstawie paragonu są mu zwracane (równowartość około 190 zł). W Polsce takiej usługi, świadczonej niepełnosprawnym, a dofinansowywanej przez państwo, nie ma i długo niestety nie będzie. Co odważniejsi niepełnosprawni, próbujący przełamać tabu, korzystają z usług zwykłych prostytutek, płacąc im z własnej kieszeni. Jeżeli mają renty socjalne w wysokości od 100 do 300 zł, to jest to nie lada wydatek. Jeżeli chodzi o dyskusję, czy to prostytucja czy nie, to należy jednoznacznie stwierdzić, że osoby świadczące usługę wyrażają na nią zgodę i przechodzą kurs psychologiczny, gdzie uczy się ich rozmów o seksie z niepełnosprawnymi, otwartości na potrzeby innych. Praca jest absolutnie dobrowolna, a szkoleniem asystentek i asystentów we wszystkich krajach zajmują się organizacje pozarządowe, współpracujące z naszymi odpowiednikami pomocy społecznej. Czym jest seks dla osób niepełnosprawnych? Oprócz niewątpliwej przyjemności, jest to najprostszy, niepowodujący skutków ubocznych sposób na pozbycie się bólu, z którym większość niepełnosprawnych żyje na co dzień. Sam
zmagam się z chronicznym bólem, co jest następstwem mojego ograniczenia od urodzenia. Żyję z porażeniem mózgowym wynikającym z tego, że jestem wcześniakiem. Seks jest dla mnie aktem mistycznym mającym swe źródło w procesie jedności. Oczywiście z większością osób niepełnosprawnych w ogóle się o seksie nie rozmawia, nie zachęca się do tego fantastycznego aktu wyrażającego jedność między kobietą a mężczyzną, dającego radość z możliwości bycia ze sobą i zachwytu nad sobą. Brak rozmów na ten temat, jednoznacznego wyartykułowania tego problemu powoduje brak akceptacji samych siebie i obniżenie poczucia własnej wartości. Co za tym idzie – spada chęć usamodzielniania się i rozwiązywania problemów na wszystkich poziomach życia. Od lat obserwuję dwa główne problemy uniemożliwiające właściwą budowę relacji również na płaszczyźnie szeroko rozumianej seksualności. Z jednej strony jest to dominująca niestety u osób niepełnosprawnych postawa roszczeniowa, która jest gorsza od samej choroby, a połączona z samotnością – powoli zabija. Z drugiej zaś strony obserwuję, zwłaszcza u kobiet, postawę atawistycznego wręcz leku przed innością. Taki niepokój występuje u tak zwanych zdrowych i nie ma się co temu dziwić. Albowiem kogo choroba nie dotknęła, nie zrozumie chorego. Ludzie uciekają też od myśli o niepełnosprawności, by samemu nie stać się chorym i to bardzo zdrowy objaw z ich strony. Kobiety swój zakodowany głęboko w podświadomości lęk tłumaczą najczęściej słodkim stwierdzeniem: Ach, wiesz, nie chciałabym cię skrzywdzić. Takie stwierdzenie w ustach kobiety
43
oznacza ni mniej ni więcej, tylko strach przed własnym zachowaniem i obawę przed tym, by nie przywiązywać zbytnio mężczyzny do siebie. Przed dawaniem mu złudnej nadziei na coś więcej. Kobieta również może się obawiać, iż niepełnosprawny nie sprosta jej oczekiwaniom nie tylko w łóżku, ale i w życiu. To może skończyć się jakąś formą krzywdy, zwłaszcza gdy jedna ze stron jest nadwrażliwa. Owa zwiększona wrażliwość wynika z wcześniejszych nieprzepracowanych doświadczeń. Co w takiej sytuacji należy robić? Poddać się? Kapitulacja na pewno niczego nie załatwi. Uciekanie od problemu może powodować jeszcze większy ból i napięcie seksualne. Co zatem należy zrobić?
44
Nie ma mowy o tym, by życie seksualne było udane, jeżeli nie macie pola do dyskusji o innych sferach życia, o zainteresowaniach. Kobieta musi być pewna tego, że po akcie seksualnym traktowana będzie nadal z należytym szacunkiem. Kobieta ma być słuchana. A ty, mężczyzno, nieważne, czyś taki czy taki, masz dbać o to, by to, co mówisz, wypływało z chęci tego, by tej kobiecie, a nie tylko tobie, było dobrze, i nie tylko w łóżku. Po prostu na co dzień. Jeżeli z jakichś powodów jesteśmy niepełnosprawni, to nasze ograniczenia nie będą miały znaczenia, jeżeli partner będzie wiedział, że mimo choroby można postawić ci wymagania, że nie zwalniasz się z myślenia, z odpowiedzialności, że starasz się i choć nie zawsze wychodzi – próbujesz. Jesteś po prostu obecny, nie tylko wtedy, gdy wszystko się układa, ale i wówczas, gdy wszystko idzie źle. Ty masz męską dumę, ona ma fochy i trzeba umieć wyjść ponad to, jeżeli nam na sobie zależy. Życie seksualne, życie w związku będzie udane według mnie po spełnieniu jednego warunku – prostej, szczerej rozmowy o swoich potrzebach. Każdy seks będzie udany pod jeszcze jednym warunkiem − szczerej dyskusji o tym, jak fajnie można się razem zestarzeć i co możemy sobie dać na co dzień, by nasze życie było piękniejsze. Może chorować całe twoje ciało, ale nie pozwól na to, by zdrowie stracił twój umysł. Nie wstydźmy się siebie. Pracujmy nad złamaniem podświadomego strachu przed innością. Szanujmy się na co dzień. Rozmawiajmy ze sobą i kochajmy się. Dyskutujmy o zmianach poprawiających komfort życia osób niepełnosprawnych. Wspomniane zmiany dotyczące usług seksualnych, wprowadzane w krajach Europy Zachodniej, poprzedzone były wszędzie długą dyskusją z udziałem niepełnosprawnych włączonych do
pracy nad szeregiem wielu innych systemowych rozwiązań. Wszystko jest możliwe, jeżeli przestaniemy się siebie bać, a zaczniemy na siebie życzliwiej patrzeć na co dzień. W Polsce takie zmiany nastąpią może za sto lat. W naszym kraju z powodu mentalności seks osób niepełnosprawnych to nadal tabu. W końcu ziściło się moje marzenie, tyle że w Czechach. Mam nadzieję, że kiedyś asystentek seksualnych jako niepełnosprawni doczekamy się również w Polsce. Asystentek, asystentów i wielu innych rozwiązań systemowych naprawdę potrzebnych chorym. Będę na miarę swych sił dawał wędkę zamiast ryby i mówił o realnych potrzebach osób niepełnosprawnych. Chodzi nie tylko o asystentki seksualne czy asystentów. One (oni) są absolutnie potrzebne. Nie chodzi o sam seks (on akurat jest tu najmniej ważny), ale o to, że dla wielu niepełnosprawnych problemem jest ogromna samotność, utrudniająca akceptację swego stanu zdrowia i samego siebie jako osoby w pełni wartościowej. Chodzi także o wolontariuszy, o ustawę o zawodzie rehabilitanta i wiele innych realnych, systemowych rozwiązań rzeczywiście potrzebnych nam wszystkim. My musimy rozpocząć wielki proces usamodzielnienia, ale i ogromnych zmian mentalnych. Jeżeli sami, jako osoby niepełnosprawne, nie zechcemy rozpocząć procesu zmian w sobie, będziemy nadal tkwić w osiemnasto- czy dziewiętnastowiecznej mentalności. Ze szkodą dla siebie, ze szkodą dla kraju. Albo zaczniemy proces usamodzielnienia, wychodząc naprzeciw swoim możliwościom (musimy pozwolić się zauważyć), albo zostaniemy zmarginalizowani i będziemy żyć przy rodzicach i opiekunach, dopóki nie umrą. Potem – w domach opieki lub przytułkach, za które płacić będą gminy. Ja akurat mam to szczęście, że pracuję. Wielu z nas jednak jest na najniższych rentach bądź rentach socjalnych. Bez pomocy innych niektórzy z nas, niepełnosprawnych, bez choćby prób zbudowania w nich poczucia własnej wartości, rozbudzenia talentów i usamodzielnienia na miarę możliwości, jakie stwarza choroba – poumierają. Niech to czeskie rozwiązanie stanie się początkiem dyskusji o usamodzielnieniu polskich niepełnosprawnych z udziałem samych takich osób, a także opiekunów, bez podziałów. Bierności niepełnosprawnych posłów zasiadających w sejmie od lat, powiązanych układami z różnymi stowarzyszeniami oraz politycznie, nie ma się co dziwić. Nie odetną się oni od układów, które ich karmią. Na ich pomoc nie ma co liczyć. Sami musimy zawalczyć o siebie.
Marta Nawojczyk ↑
Elwira Zacharska Ludzie Istoty z uczuciami marzeniami, ambicjami samolubni przywódcy wrażliwi rezydenci Wszyscy zapracowani Indywidualni bądź zespołowi Zdyscyplinowani bądź niepewni Coś ich łączy?? Co takiego?? To że potrzebują siebie
45
46
Piotr Jeruzel ↑
Wanda Sidorowicz Jest wiele Wand... To mam być ja jest wiele Wand ja jestem jakimś klonem Ja się do siebie nie nadaję. Trudno jest kochać siebie. Trzeba się zagłębiać w siebie bez obawy ale to niełatwo rozpoznać.
Agnieszka Kołodziejczyk, Maciej Tryniszewski ↑
Mateusz Tatarczyk Zapraszam do wędrówki po moim świecie, a celem tej niezwykłej podróży niech będzie odkrywanie uroków tego świata.
Materiał zamieszczony na stronach 45-48 pochodzi z książki Ja się do siebie nie nadaję, na którą składają się wypowiedzi artystów związanych z Galerią ArtBrut we Wrocławiu, osób z niepełnosprawnością umysłową i zaburzeniami psychicznymi. Publikacja jest wyborem ich tekstów literackich, zaprezentowanych w polskiej i angielskiej wersji językowej, oraz graficznych zapisów z pogranicza pisma i rysunku. Towarzyszą im reprodukcje oryginalnych rękopisów oraz biogramy twórców. Zróżnicowanie stylistyczne i formalne oraz niezwykła wrażliwość piszących sprawiają, że Ja się do siebie nie nadaję jest wybitnym przykładem sztuki nurtu outsider art i art brut. Książka wydana przez Stowarzyszenie Świat Nadziei we współpracy z Biurem Festiwalowym Impart 2016 i dofinansowana ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego ukazuje Galerię ArtBrut oraz Wrocław – Europejską Stolicę Kultury 2016 jako ośrodek sztuki otwarty na integrację. W realizację projektu zaangażowali się redaktor „Gazety Wyborczej Wrocław” Agata Saraczyńska, grafik projektant Julita Gielzak, koordynator działań artystycznych Galerii ArtBrut Jacek Zachodny, oraz tłumacze języka angielskiego Mirosław Rusek i Paweł Granicki.
48
Marcin Guźla Projekt gdybyś był mną Czy czułbyś to samo po czym innym Czy wybrałbyś Czy odważyłbyś Czy powiedziałbyś Albo czegoś byśby nie zrobiłbyś Albo złą drogę wybrałbyś Czy pisałbyś [się] na to Czy pokochałbyś
fotografie prac: Jacek Zachodny
Unerwianie regionu Teatr odbudowuje tkankę i tworzy nowy system neuronów. Trzy lokalne dolnośląskie sceny: wałbrzyska, jeleniogórska i legnicka, i trzy historie o tym, z czego i jak robić teatr Jest sztuka dobra i jest sztuka zła. Jarosław Kaczyński, 2014
Barbara Chabior Złote czasy dla teatru już były. Teraz będzie już tylko gorzej i gorzej. Cięty będzie szmal. Starsza publiczność będzie dziesiątkowana przez czas, a młodsza dobrowolnie – nie postawi grosza na Szekspira, choć zawsze wysupła kasę na premierę filmu w jakimś multipleksie z popcornem. Studenci ze szkół teatralnych po spektaklu dyplomowym, by przeżyć, będą się kierować prosto na castingi do reklam szamponu lub pasty do zębów. Teatr spektakularnie zdechnie, odgrywając na własnych scenach konwulsyjną śmierć. No, chyba że podda się ewolucji. Ale może już to robi? Przydziałowe mieszkania dla każdego zatrudnionego aktora, otwarte ramiona dla absolwentów napływających ze szkół aktorskich w dużych ośrodkach, dostateczne fundusze na stroje, scenografie, realizacja kilkunastu teatralnych zdarzeń w sezonie. I zawsze pełna widownia – agitowały szkoły i zakłady pracy w czasach, kiedy tak właśnie miały funkcjonować teatry, pieczołowicie nadmuchiwane lub tworzone od podstaw w miastach wojewódzkich po reformie administracyjnej w 1975 roku. Każdy sekretarz PZPR na szczeblu wojewódzkim wiedział, że aby miasto dojrzało do rangi województwa, musi mieć swój teatr (albo dwa!), swój tygodnik, swoje centrum kultury. Teatralny i kulturalny wojewódzki karnawał potrwał zaledwie czternaście lat. Dzieci komuny zaczęły chorować nie po następnej reformie administracyjnej, tylko po wolcie politycznej, po 1989 roku.
Tak bym chciał usłyszeć w języku tych wszystkich polityków, żeby oni chociaż raz zająknęli się o sztuce, ale żaden z nich nie użył tego słowa. Ani jeden! Ani razu! I oni przegrają! Bo tylko artyści są w stanie prowadzić naród. Tadeusz Kantor, 1990
Drgawki transformacji Kongres Kultury Polskiej w 2009 roku wnikliwie przeanalizował losy scen polskich w kontekście zmian po 1989 roku, jakie przewiały kraj wraz z polityczną wichurą. Jak wrzała ta teatralna kadź, w której nawet do dzisiaj, do 2015 roku, nie zapanowały stagnacja ani bezruch, a przemiany tylko w niewielu miejscach doprowadziły do stworzenia warunków do postępowego marszu ku wyznaczanym celom? W 1989 roku pada komunizm, ale nikt nie spodziewa się nawet, że w ślad za nim walić się zacznie świat ludzi, którzy o wolności marzyć mogli najmocniej. O wolności słowa, mówienia ze sceny o wszystkim. Bez nożyczek cenzora. Lata poprzedzające te zdarzenia były czasem wysokiej temperatury. Teatr instytucjonalny już nie może oprzeć się pokusie, by zachłysnąć się atmosferą wiecu i ze sceny wykrzyczeć, nareszcie prawdziwie, z serca i już bez strachu przed cenzurą, wszystkie pretensje i gorycz. Scena w kluczowym roku polskiej transformacji już nie jest sobą – doświadczenia karnawału „Solidarności” i stanu wojennego, który zamknął na jakiś czas teatry, a potem wielu aktorów wyprawił w niebyt lub prosto do kościoła albo na scenki domowe, zostawiły piętno. Zatrzęsło środowiskiem. Ale to właśnie aktorzy pierwsi spieszą uzmysłowić ludziom, że komuna runęła, a my „jesteśmy wreszcie we własnym domu”. Życie teatralne odradzało się dosłownie w tyglu festiwali. Fakt, że w festiwalowej awangardzie
49
idą głośne i świeże teatry studenckie, za którymi nadążać chcą teatry państwowe. To taki paradoks, podobny do sytuacji, gdy moda ulicy wpływa na projekty wielkich kreatorów, a nie odwrotnie. Ludzie potrzebowali teatralnej wspólnoty, łączącej jak podczas strajku. Nic więc dziwnego, że zdarzały się objawienia teatralne, na które bilety sprzedawały się na pniu, a przedstawienia kończyły godzinne owacje na stojąco. Gliwickie Spotkania Teatralne od 1989 roku stawiały zarówno na tradycyjny teatr sceniczny, jak i spektakle awangardowe oraz prezentacje plenerowe, ściągając do miasta najciekawsze spektakle z całej Polski. Podobnie Kaliskie Spotkania Teatralne. 50
*** W październiku 1989 roku ówczesna minister kultury Izabella Cywińska ogłasza, że po reorganizacyjnym przewrocie na dotacje państwowe będzie mogło liczyć tylko 20-25 teatrów. Środowisko przyjmuje to ze zrozumieniem wobec fundamentalnych przemian systemowych i gospodarczych – przechodzimy bolesną transformację, ale taka jest cena wolności. Mniejsze, prowincjonalne teatry będą musiały zniknąć albo przetrwać dzięki władzom miejskim i gminnym lub też sponsorom. A że większość Polaków pozytywnie podchodzi do zmian i wizualizuje je sobie nieco inaczej, niż się potoczą, wydaje się, że nadciągnie do kraju kapitalistyczny sponsoring na niewyobrażalną skalę. Inne, bardziej realistycznie myślące grupy ludzi teatru, zwłaszcza ze środowisk przewidujących oczywisty brak państwowego wsparcia w przyszłości, zaczynają działać. Dyrektor Teatru Ziemi Pomorskiej z Grudziądza zakłada Federację Teatrów Terenowych, skupiającą najbardziej zagrożonych. Co ciekawe, teatr z Grudziądza jako pierwszy w III RP przepadnie definitywnie. Resort wprowadza kategoryzację teatrów – na te bardziej i mniej potrzebne, ważniejsze, wartościowsze. Pod uwagę brane były potencjał artystyczny, społeczna i finansowa sytuacja, miejsce na mapie teatralnej kraju. Nie możemy na przykład pozbawić opieki scen na Ziemiach Zachodnich lub na terenach ubogich kulturalnie, na tak zwanej ścianie wschodniej – zarejestrowały szczegóły obrad media. Najwyższą notę – związaną ze stuprocentowa dotacją państwową – dostały te teatry, których utrata zubożyłaby całą polską kulturę
i społeczeństwo; było ich zaledwie 16. Tylko 50-70 procent dotychczasowych nakładów miało powędrować do drugiej kategorii – do 32 teatrów, które warto było wspierać przy ważnych przedsięwzięciach. Trzeci szereg musiał się pogodzić z symboliczną kasą. W grupie skazanych na ścięcie wybuchają lamenty, jest rwanie włosów z głów – ledwie rodzące się w konwulsjach nowe kształty lokalnej demokracji nie dają podstaw do pogodnego spojrzenia w przyszłość. Kultura i nauka muszą utrzymywać się same – stwierdza w lutym 1990 roku minister finansów Leszek Balcerowicz. Krajobraz po bitwie: rośnie nowa trawa Dziś groby poległych w tamtych potyczkach zarosła wysoka trawa, a ci, którzy przetrwali, wylizali się z ran i wstali silniejsi. W rezultacie w pierwszych latach po 1989 roku zlikwidowane zostały definitywnie tylko dwa teatry – w Słupsku i w Grudziądzu. Ten pierwszy odrodził się po 13 latach, obierając sobie za patrona postać Witkacego. Wiele teatrów przeszło dziwne operacje zszywania z innymi instytucjami, co zawsze odbywało się przy łzach, rozpaczy i zgrzytaniu zębów – takie brutalne działania spotkały choćby Teatr im. Norwida z Jeleniej Góry (połączenie z Teatrem Animacji) czy teatr legnicki – zamieniony w Centrum Sztuki-Teatr Dramatyczny. Po kilku latach zrezygnowano z obu tych decyzji. Jeśli chodzi o teatralne finanse, do ideału daleko, choć najbardziej przedsiębiorczy dyrektorzy wiedzieli, jak skorzystać z szansy, jaką od 2004 roku dawała akcesja Polski do Unii Europejskiej. *** Sytuację teatrów – choć nie tylko ich, bowiem projekt Miasto Archipelag zakłada zbadanie byłych miast wojewódzkich pod kątem warunków życia i perspektyw rozwoju – opisuje „zespół badawczy” powołany przez Filipa Springera. Ustalił on, że w dawnych województwach ocalało 16 teatrów profesjonalnych (9 dramatycznych i 4 lalkowe). Ceny biletu wstępu na przedstawienie to średnio 35 zł. Najdroższe bilety są w Bielsku-Białej i Radomiu (50 zł), najtańsze w Elblągu (28 zł). Osobną klasę cenową stanowią teatry lalkowe – tu ceny są o wiele niższe i wahają się od 18 zł (w Wałbrzychu i Słupsku) do 30 zł
(w Bielsku-Białej). Na większość spektakli obowiązują zniżki dla uczniów, studentów, seniorów i grup oraz tańsze bilety – „wejściówki”, np. bez gwarancji krzesełka, a jedynie z ewentualnym wypożyczeniem poduszki do siedzenia na podłodze, lub sprzedawane w sytuacji wolnych miejsc na widowni na 10 minut przed spektaklem. W niektórych miastach rzeczywiście teatr przestał istnieć, ale – co pocieszające – tam, gdzie nie ma scen zawodowych, nie został wymazany z życia społeczności: spektakle amatorskich grup odbywają się w placówkach kultury, a zawodowe zespoły przyjeżdżają ze spektaklami organizowanymi na zasadzie impresariatu. Według portalu e-teatr.pl w 31 byłych miastach wojewódzkich funkcjonuje 68 teatrów z kategorii „inne”. I choć to dobry znak, to rezultaty tamtych wieloletnich przemian, znów według raportu Kongresu Kultury, są smutne. Zwłaszcza na płaszczyźnie teatralnej frekwencji: spadek liczby widzów w latach 1988–2007 w różnych kategoriach teatrów jest różny – liczba widzów w operach spadła o 31%, w teatrach dramatycznych o 32%, w operetkach o 42%, a najdotkliwszy jest w teatrach lalkowych – blisko 50%. Wskazywaną przyczyną spadku liczby widzów jest załamanie się kolportażu biletów w zakładach pracy, choć przecież już pod koniec lat 80. socjal topniał. Upowszechnianie kultury nie wyszło: nie wyrosły pokolenia kulturożerców, ceny biletów są zaporowe, konkurencją są nowe media, ludzie ryją w korpo po 12 godzin na dobę, to co w teatrze, jest „takie sobie”. Póki hajs płynie, teatr nie zaginie Trzy dolnośląskie teatry z byłych miast wojewódzkich – Legnicy, Jeleniej Góry i Wałbrzycha – mają odmienne losy. Łączy je to, że toczyły zażartą walkę o przetrwanie, choć, przypomnijmy, wymieniane były w pierwszych chwilach jako te, które z racji lokalizacji na Ziemiach Odzyskanych muszą zostać, zapewne w celu utrwalania polskości wobec grożącego nam nieustająco naporu zza niemieckiej granicy. Legnickiej i wałbrzyskiej scenie na poważnie groziło zniknięcie. Oczywiście nie fizyczne – opustoszałe sceny zapełniać mieli aktorzy wrocławscy, niosący dostosowany do potrzeb prowincjonalnej Polski sztandar sztuki. Każdy z cudem ocalałych dolnośląskich przybytków to egzemplifikacja ewolucji, która doprowadziła do
interesujących torów – najprawdopodobniej prowadzących ku najdoskonalszej na dzisiejsze czasy formuły. *** Nie wiadomo, czy pierwsi powojenni osadnicy na wałbrzyskiej ziemi od razu czuli dziką potrzebę teatru, czy też rodziła się ona sukcesywnie. Wiadomo natomiast, że tłumnie zasiadali na widowni dawnego teatru miejskiego (nazwanego po 1945 roku imieniem Fredry), by chłonąć przywożone przedstawienia. Mieli nawet szansę zobaczyć niezapomnianego Ludwika Solskiego w komedii Bałuckiego Grube ryby. Bardziej niż wybitna gra gwiazdora w historię miasta wpisała się pamięć o sposobie, w jaki niemłody już mistrz dostał się do Wałbrzycha – śmigając po tutejszych krętych drogach na motorze. Marzenia wałbrzyszan o lokalnej autonomicznej scenie ziściły się dopiero w 1964 roku. Państwowy Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, któremu dyrektorował Bronisław Orlicz, wystartował Zemstą Fredry. Każdy kolejny dyrektor mocował się ze strasznymi przeciwnościami – do trudnego, niemiłego i posępnego miejsca niełatwo było zwabić wielkie talenty. Jasny moment, trwający zaledwie dwa lata, zdarzył się w połowie lat 70.: wałbrzyska scena jest zauważona, zdobywa nagrody, a niestandardowe wówczas, bo wyprowadzone z przestrzeni teatru i przeniesione do pałacowych wnętrz zamku Książ przedstawienia budzą zachwyt. W piętnastym roku istnienia Dramatyczny wybiera patrona: Jerzego Szaniawskiego. I walczy z prowincjonalną etykietką, sięgając po repertuar godny czołowych scen. Od 1989 do 2000 roku teatrem zawiaduje doświadczony, znany reżyser Wowo Bielicki, stawiając na odbiorcę oczekującego lżejszych propozycji, jednak boryka się z wiadomymi problemami natury ekonomicznej, które bezlitośnie podrzynały gardła wszystkim szefom teatralnych placówek. Ożywczy wiatr przywiewa do Wałbrzycha z Legnicy, która już wówczas, za sprawą Jacka Głomba, wkracza na własny, niekonwencjonalny szlak. Teatry rozpoczynają współpracę, obfitującą udanymi realizacjami, co wcale nie znaczy, że nagle wszystko staje się fantastyczne – konflikty szarpią zespołem, powodując rotacje na decydujących stanowiskach.
51
A jednak udaje się przełamać złą passę. Od sezonu 2002/2003 Wałbrzych idzie jak lodołamacz, zadziwiając nową formułą. Nagle zaczyna istnieć w teatralnej Polsce, chwytając się za bary nie z zastygłą klasyką, lecz z rozważaniami o miejscu, ludziach i ich losach. Wkraczają genialni debiutanci i młodzi niepokorni nonkonformiści. Z teatrem wiążą się takie nazwiska, jak Maja Kleczewska, Jan Klata, Jan Purzycki, Michał Walczak, a wreszcie, pikując przez teatralne życie kraju jastrzębim lotem, fantastyczny duet Monika Strzępka i Paweł Demirski.
52
Młodzi twórcy chcą mówić o wałbrzyskiej degrengoladzie społecznej, wchodzić w dialog z żywą strukturą miasta, istnieć w niej i o tożsamości i lokalności opowiadać; tak jest w Z rodziny Iglaków, Świadectwie wzlotu upadku wzlotu wzlotu wzlotu upadku i tak dalej Antka Kochanka, Peregrynacjach Czarnej Izy Wałbrzyskiej. Ale patrzą też poza własne płoty, dzięki czemu to właśnie na wałbrzyskich deskach zaistniało takie zjawisko, jak Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej czy Niech żyje wojna, spektakle trzepiące wszystkimi wyrytymi w naszych głowach stereotypami. W sezonie 2015/2016, już 52. w dziejach Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego, zaplanowanym pod hasłem Powodzenia, kowboju, szefowie sceny Dorota Marosz i Maciej Podstawny chcą przyglądać się Wielkiej Historii, dziejącej się teraz. W planach między innymi premiera Zapolska Superstar (czyli jak przegrywać, żeby wygrać) – próba opowiedzenia o tym, jak współczesną rzeczywistość mogłaby postrzegać dramatopisarka z przeszłości – i Bohater naszych czasów Lermontowa w interpretacji jego krajana, Antona Malikowa. Szykują się także ciekawe zdarzenia: XVI Dni Dramaturgii (o dramaturgii jednorazowego użytku), 13. Wałbrzyskie Fanaberie Teatralne (o teatrze strasznym), XVII Dni Dramaturgii, poświęcone najżywszym problemom migracji (o wychodźcach za chlebem i przychodźcach ze strachu – jak objaśniają organizatorzy). No i znów nie brakuje obietnicy zapewnienia potężnej przestrzeni dla młodzieżowych inicjatyw, szans dla debiutów, działań okołoteatralnych w wykonaniu młodych widzów i miłośników teatru. *** Widmo teatru uniosło się trzy lata temu nad Legnicą i krąży po Polsce. Stało się to za sprawą
Jacka Głomba, prowadzącego legnicką scenę od 1994 roku, a więc uczestniczącego w jej prawdziwym powstawaniu z klęczek i odpowiedzialnego za jej dorastanie, dojrzewanie i spektakularny rozkwit. Głomb objął scenę z obezwładniającą przeszłością, która musiała kiedyś obudzić swego ducha: gdy w 1824 roku otwierano teatr w Liegnitz, zainteresowanie było tak wielkie, że w tłumie doszło do zamieszek i wybijania szyb. Trzeba było wezwać wojsko, by okiełznać teatromanów. Choć w niemieckim Liegnitz teatr miał imponujący obiekt, po przejęciu miasta przez Armię Czerwoną praktycznie przestał istnieć. Scena, kurtyny, krzesła – wszystko, co dało się zdemontować – zniknęły. Dopiero później władze sowieckie zaczęły rekonstruować scenę i sprowadziły zespół artystów z Charkowa, do 1964 roku trzymając budynek w swoich rękach. Polski teatr powstał dopiero, kiedy miasto uzyskało status województwa. Premierę Lata w Nohant zaszczycili licznie generałowie sowieccy. Mało nie stracili życia, gdy runął na nich fragment niestarannie, w pospiesznym remoncie zamontowanego sufitu. Aż do lat 80. trwa wegetacja tej sceny, silnie zdominowanej przez produkcje, które zyskają akceptację partyjnych aparatczyków. Teatralna „Solidarność” aktorów i techników prężnie rusza do boju na fali politycznych zmian, wywożąc na taczkach dyrektora. Kierownictwo obejmuje Józef Jasielski, ambitnie mierząc się z arcydziełami dramatu. W 1990 roku znów aktywizuje się zakładowa „S”, niezadowolona z tego, że legnickim teatrem straszy się studentów w szkołach aktorskich. Powołany zostaje nowy dyrektor, łodzianin Łukasz Pijewski. To początek chaosu, masowego odpływu aktorów i pracowników, a w konsekwencji odejścia samego dyrektora. Kierowanie teatrem powierzone zostaje menedżerom – urzędnikom, a pieczę nad repertuarem mają sprawować młodzi, prężni szefowie artystyczni (Jacek Głomb, Robert Czechowski). Ten układ nie przetrwał długo, a powolna stabilizacja zaczyna się dopiero, gdy do Legnicy powraca Jacek Głomb. Po spektakularnych sukcesach teatr poczuł spadek uwagi środowisk teatralnych, a być może nawet i zabranie mu copyrightu na ucieczkę z produkcjami z desek teatru w inne przestrzenie. Trzy lata temu nastąpiło „nowe
otwarcie” – plan przeprowadzony w duchu współczesnej rewolucji. Głomb postanowił zawalczyć jeszcze raz o widza – profesora i gospodynie domowe, robotników i studentów. Manifest kontrrewolucyjny był niezgodą na kierunek, w którym podąża polski teatr. Miał bronić lokalnej wspólnoty, której tożsamość przez lata odzyskiwana była z pieczołowitością w procesie teatralnego „odkłamywania wizji dziejów miasta”. Oczywiście niezadowolenie manifestowane było w autoironicznym wymiarze, jednak dezaprobata dla teatralnego wrzasku i rozedrgania, demontażu, dekonstrukcji światów i świadomości narodziła się na poważnie. Co najciekawsze, ideę kontrrewolucji ogłosił teatr, który dekadę wcześniej zrewolucjonizował polskie sceny. Jego najnowsza historia to przecież triumfalny pochód – zachwyty, nagrody, adaptacje telewizyjne, wojaże (Edynburg, Praga, Moskwa, Los Angeles, Chicago). Niektóre produkcje – Ballada o Zakaczawiu, Made in Poland, Operacja Dunaj – zostały sfilmowane. „Modrzejewska” zasłynęła nowatorskimi działaniami w niestandardowych przestrzeniach: teatralny debiut Przemysława Wojcieszka opowiadający o młodzieńczym buncie wystawiony został na blokowisku, klasycznym miejscu życia bez perspektyw. Balladę o Zakaczawiu – opowieść o szemranej dzielnicy miasta opartą na wspomnieniach mieszkańców pokazano w starym, zrujnowanym domu kultury „Kolejarz”, byłym kulturalnym sercu „dzielnicy cudów”, Złego Tyrmanda w starej poniemieckiej fabryce amunicji, Koriolana Szekspira – na poradzieckim poligonie. Dziś wydostawanie się spektakli z instytucjonalnych teatrów, opanowywanie zajezdni tramwajowych, industrialnych przestrzeni jest na porządku dziennym, na początku lat 90. było to nowatorskie i rewolucyjne. Na szczęście teatr z Legnicy nadal zbiera plony tamtego przewrotu – ma swoją renomę, nie świeci pustkami. „Modrzejewska” zresztą to chyba jedyny przybytek teatralny, w którym widz ma scenę swojego imienia: tak zespół uhonorował zmarłego kilka lat temu Ludwika Gadzickiego, emerytowanego poetę i polonistę z technikum górniczego w Lubinie, który nie tylko był na wszystkich premierach od 1977 roku, od czasu pierwszego przedstawienia, ale przyciągnął do teatru tysiące swoich uczniów.
Kluczowe w pozyskiwaniu serc widzów okazały się spektakle dotykające lokalności (Orkiestra), komentujące współczesną rzeczywistość (Zrozumieć H. – spektakl inspirowany życiem Henryki Krzywonos o ostatnim trzydziestoleciu polskiej historii i solidarności w polityce i życiu codziennym czy III Furie – groteskowa wizja Polski obciążonej spadkiem po II wojnie światowej). W tym sezonie legnicka scena też nie odpuszcza – na afiszu będzie adaptacja dramatu Adolfa Nowaczyńskiego Car Samozwaniec, czyli polskie na Moskwie gody, komediowe Klucze do Królestwa Niebieskiego Strindberga, Krzywicka/Krew Julii Holewińskiej oraz Bracia Karamazow Dostojewskiego w reżyserii Lecha Raczaka. Teatr nawiązał współpracę z Macedońskim Teatrem Narodowym i realizuje wraz z jego artystami spektakl Przerwana odyseja – ważny głos poświęcony losom macedońskich i greckich „dzieci-uchodźców”, przymusowo wysiedlonych z Grecji, które znalazły schronienie w Polsce podczas wojny domowej lat 1946-49. *** Droga, jaką zmierzają już od lat teatr legnicki i wałbrzyski, otwiera się dopiero przed jeleniogórską sceną, tą, która – zdawać by się mogło – rozdawała teatralnym okolicom karty w latach powojennych i w początkach lat 80., gdy za przyczyną Festiwalu Teatru Ulicznego dotykała podstawowej, najwrażliwszej tkanki przekazu, wątków ludycznych i pojęcia widza. Wystarczyłoby trzymać się tej wizji pozytywistycznej pracy nad teatrem u podstaw, a można było rozwinąć eksperyment na nienotowaną do tej pory w Polsce skalę; eksportowane do jeleniogórskich mieścin występy światowych teatrów plenerowych, niczym z festiwalu (a raczej często z niego!) w Aurillac były zjawiskowym przyczynkiem do rewolucyjnego rozpoznania percepcji sztuki wśród niewyedukowanego kolejnego pokolenia napływowej ludności wsi i miasteczek Ziem Odzyskanych. Początki Teatru im. C.K. Norwida związane są z osobą Stefanii Domańskiej. Ponoć gdy jechała w sierpniu 1945 roku z Rzeszowa do Legnicy, by tam organizować pierwszy teatr na Ziemiach Zachodnich, zatrzymała się w Jeleniej Górze i już, z niewiadomych dziś przyczyn, nie mogła się ruszyć. Wyreżyserowała więc Zemstę w Teatrze Miejskim. Wtedy to pojawić miał się tu Jerzy Walden, kapitan WP, wyjawiający
53
większą niż ona wolę zostania dyrektorem placówki. Zapisy z pionierskich czasów zręcznie pudrują konflikty, pewnie nieraz nawet zbrojne, a stawiają na pierwszym miejscu zapał ocierający się o szaleństwo wobec czyhających zewsząd niebezpieczeństw. Co ciekawe, od sierpnia 1945 do maja 1946 wystawiono 14 premier, przy czym teatralni artyści jednocześnie przydawali się społeczeństwu, grając do kotleta w lokalnych placówkach gastronomicznych, wedle społecznego zapotrzebowania.
54
W czerwcu 1946 Walden objął dyrekcję teatru Miejskiego we Wrocławiu, a wyjeżdżając, nie omieszkał zabrać ze sobą nie tylko aktorów, ale i meble, kostiumy, dekoracje. Pierwszy mecenat jeleniogórskiej sceny pochodził od Samopomocy Chłopskiej, która pokryła długi wykluwającej się w bólach instytucji sztuki. Niewiele się tu dzieje aż do roku 1973, kiedy dyrektorem i kierownikiem artystycznym teatru zostaje charyzmatyczna Alina Obidniak. Za jej rządów teatr zyskał patrona, poetę Cypriana Norwida. W 1978 roku staje się ważnym miejscem: tu odbywa się, na międzynarodowej sesji, prawdziwa rehabilitacja „wariata z Krupówek” Witkacego, z udziałem naukowców z całego świata. W 1984 teatr jest areną ważnej sesji norwidowskiej. Prawdziwą teatralną armatą są na początku lat 80. występy zespołu Odin Teatret Eugenio Barby z przedstawieniami Milion i Popioły Brechta, na które przyjechali teatromani z całej Polski. W 1983 narodził się Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych, który miał być nie tylko antidotum na szarzyznę i pustkę sezonu ogórkowego, wakacyjną ofertą, ale i aktywizacją społeczności. Kosmos polskich problemów ekonomicznych stojących przed teatrami na rozdrożu nie pozwalał wyjść na prostą, bez względu na to,
kto zasiadał na dyrektorskim fotelu i jakie reperkusje kolejne zmiany władzy budziły w zespole. W ostatnich latach strzałem w dziesiątkę okazuje się współpraca z teatrami Czech i Niemiec, dzięki czemu wciela się w życie projekt „Pisanie miasta”. I choć nie narodził się jeszcze żaden ciekawy tekst o Jeleniej Górze, to jest promyczek nadziei, który pojawił się w tym roku: sceniczna realizacja Miedzianki Springera, opowieści o miejscu i światach, które zniknęły. To właśnie scenariusz, który rozumie Legnica i Wałbrzych: badanie swoich korzeni, rozkładanie ich na teatralnej scenie na podstawowe kawałki. Finał A teraz wróćcie do początku tekstu. Rzućcie okiem na motto. Nie śmiejcie się – te słowa naprawdę zostały wypowiedziane. I wiadomo już, że polski teatr czekać będzie w najbliższych latach kolejna dziejowa rewolucja. Nadciąga wielka wolta, która musi pozostawić ślad i na rodzimej scenie. Zwerbalizowana i przedstawiona już w zeszłym roku koncepcja kultury wedle Prawa i Sprawiedliwości może wkrótce stać się ciałem. Niebawem więc znikną ze sfery sztuki ludzie, którzy opowiadają się po stronie sztuki złej. Ta ostatnia charakteryzuje się tym, że osłabia wspólnotę i wprowadza destrukcję. Ale nie obawiajcie się, artyści z Teatru Starego w Krakowie, nie drżyjcie twórcy spektaklu Lód wg Sorokina w Teatrze Narodowym w Warszawie, nie pakujcie walizek organizatorzy poznańskiego festiwalu na Malcie, pomysłodawcy wystawienia Golgoty Picnic! Nadal będziecie mogli realizować swoje wizje. Prezes zadeklarował, że wolności wypowiedzi nikt artystom nie zabierze: Nie będziemy zakazywać sztuki destrukcyjnej, ale powinna ona pozostać w sferze prywatnej. Nie wiem, jak wy – ja się boję.
Trzeba grać Od każdego z nas zależy, jacy wyjdziemy z tego miejsca. Czy poddamy się tutejszemu marazmowi i negatywnemu życiu, czy też będziemy walczyć każdego dnia i starać się coś z tym zrobić
Rozmowa z więźniami – członkami grupy teatralnej prowadzonej przez fundację Jubilo z Wrocławia Marcin Czerwiński (MCz): Zacznijmy trochę od końca. Co dał wam kontakt z widzami z zewnątrz? Nie jesteście przecież zawodowymi aktorami, którzy są do tego przyzwyczajeni. Jesteśmy ciekawi, jaki był wasz pierwszy kontakt z publicznością i jak się wtedy czuliście? Remik: Pierwszy raz zetknąłem się z publicznością w grudniu zeszłego roku, kiedy przyszedłem na spektakl, gdzie występowała grupa z drugiego teatru, który też tu działa. W duchu bardzo mi się to spodobało i pomyślałem sobie, że fajnie by było też występować. Tak się złożyło, że kolega, który był tutaj przede mną, odstąpił mi miejsce, a sam zrezygnował. Ucieszyłem się z tej decyzji. W ogóle bardzo lubię występowanie w teatrach, bo myślę, że granie tkwiło we mnie od dziecka. Przebieranie się, po prostu interesuje mnie to. Ewa Miszczuk (EM): Kontakt z odbiorcą to przecież zderzenie wyników waszej pracy z tymi osobami, które przychodzą na przedstawienie. MCz: Czy byliście ciekawi tych ludzi, którzy przyszli was oglądać? Sprawdzaliście ich reakcje? Marcin: Sprawdzaliśmy. Przede wszystkim byliśmy ciekawi, jak odbiorą to miejsce, bo wiadomo, że jest ono specyficzne i ludzie sobie wyrobili stereotypy odnośnie więźniów. Ale przyjęcie było ciepłe. Kiedy grałem, patrzyłem po twarzach i wiele osób było w szoku. Wciąż nie dowierzały, że można w takim miejscu po prostu coś takiego ciekawego zrobić i zainteresować tym innych.
Mateusz: Z tego, co wiem z rozmów z osobami z publiczności, to zdecydowana większość kierowała się czystą ciekawością. Na pewno to było dla nich egzotyczne, zwłaszcza że wiedzieli, że będzie to grupa amatorów. Jednak wszyscy, z tego co mówili, byli mile zaskoczeni. EM: Czy to także było waszym motywem działania: złamać te stereotypy? Marcin: Raczej to było tło, bo generalnie skupialiśmy się na tym, żeby wykonać dobrą robotę, a to, co się działo dalej, było efektem ubocznym naszego działania. Nie chcieliśmy zawieść naszych mentorów, naszych trenerów. Chcieliśmy dać show i dostać dobre recenzje. Czyli sprawdzacie recenzje? Grupa: Tak, jasne. Mieliście oczekiwania wobec reakcji widzów? Marcin trochę się tego obawiał, z tego co zrozumiałam... Marcin: Generalnie rzadko się przejmuję tym, co ktoś o mnie myśli, ale jesteśmy zespołem i patrzyłem przez pryzmat naszej grupy, jak zostaniemy odebrani. Jak odbiorą nas wszystkich i to, co chcieliśmy przekazać. Recenzje były dobre, bo było to coś zupełnie innego, niż robiliśmy wcześniej. MCz: Rzeczywiście jest chyba tak, jak mówicie. Pierwszy raz przychodzi się dlatego, że jest to coś nowego. Jednak drugi raz przyszedłbym po to, żeby zobaczyć efekty waszej pracy teatralnej. Nie byłoby najważniejsze to, że idę na spektakl do więzienia. Ważny byłby spektakl, nad którym pracujecie.
55
Mateusz: Wydaje mi się, że ciekawe było to, że przyszły osoby z zewnątrz – to było jakby zderzenie dwóch światów. Z jednej strony więzienie, strażnicy, kraty i tak dalej – a z drugiej więźniowie, ale też w jakimś stopniu aktorzy i teatr, granie spektaklu. Myślę, że to zderzenie było dosyć ciekawe. EM: Dla was czy dla widzów? Mateusz: Bardziej dla widzów, bo my mamy codzienny kontakt z tą rzeczywistością świata za kratami. MCz: Zaczęliśmy od końca, czyli od publiczności. A jakie był początki waszego kontaktu z teatrem? Waszą grupę prowadzi fundacja Jubilo, ale jak już Marcin powiedział, jest tu też inna grupa teatralna… 56
Marcin: Już na wolności, będąc w liceum, bawiłem się w teatr kabaretowy. Wszystkie sceny, w których trzeba było wykazać się największą wariacją, zostały przydzielone mnie. Zawsze w szkole starałem się zajmować takimi rzeczami. Gdzieś po cichu liczyłem, że może się to kiedyś rozwinie. Generalnie w życiu wracałem bardziej do muzyki niż do teatru. Ten teatr został rzucony bardziej w kąt. EM: A czy może takie zainteresowanie pojawiło się u któregoś z was dopiero tutaj, za kratami? Marek: Kiedyś, gdy bywałem w teatrze jako widz, zastanawiałem się, jak to jest występować. Jakie to jest odczucie: być aktorem. I to mnie skłoniło do wzięcia udziału w tym całym przedsięwzięciu. Oczywiście udało mi się poszerzyć horyzonty i zapisać nową kartę w życiu. MCz: Czy wasze wyobrażenia o graniu potwierdziły się, kiedy ruszyliście z pierwszymi próbami? Remik: To zależy, jak się do tego podchodzi. Bo kiedy ma się do czynienia z taką czystą improwizacją, jak mówi Marcin, czy z warsztatami aktorskimi na temat grania, mimiki twarzy czy głosu, to zawsze to trochę inaczej wygląda. Zawsze można zdobyć nowe umiejętności, nabyć nowych doświadczeń. Mateusz: Metody, których używa Jubilo, to było coś, czego się na pewno nie spodziewałem. Jeśli chodzi o same zajęcia, jak one wyglądały, co mieliśmy robić. Były dla nas na pewno bardzo wymagające i nie było łatwo
niektóre rzeczy przejść, ale dużo to dało, kiedy zastosowaliśmy się do wskazówek i wykonaliśmy określoną pracę. Mnie to pomogło dowiedzieć się czegoś nowego o sobie, bardziej się otworzyć. EM: Czujecie się bardziej zżyci jako grupa czy rozchodzicie się po celach po przedstawieniu? Krystian: Z tego co widzę, to na pewno zgraliśmy się, zżyliśmy. Patrzymy na siebie jako na całość. Jeżeli jeden członek grupy nie dopisuje w danym dniu, to też udziela się to innym, co świadczy o tym, że jednak mamy na siebie wpływ. Staramy się nawzajem motywować i mamy świadomość, że jednak razem tworzymy to miejsce, ten spektakl i to jest najważniejsze. Wszyscy tworzymy grupę i każdy jest tak samo ważny. Koledzy mówią, że dołączyłeś do grupy nieco później. Jak zostałeś przyjęty przez zespół? Kamil: Zostałem wkręcony w całą tę akcję, ale nie żałuję, bo jest pozytywnie. Wcześniej miałem epizodyczny udział w warsztatach w teatrze Impart, ale to było dawno. Być może miałem jakieś predyspozycje, a po części przypadkowo. W każdym razie nie żałuję, że tutaj trafiłem. Na pewno jest to zupełnie nowe doświadczenie. W zamknięciu jednak się wegetuje, a tu można się rozwinąć i współdziałać w grupie, a co będzie w przyszłości, to życie pokaże. Was jest tutaj dziesięciu. Jak rozumiem, jesteście w sumie niewielką grupą więźniów, którzy zdecydowali się na aktywność teatralną. Zgodnie z rozpowszechnionym stereotypem, męskie więzienie to bardzo twardy świat. Jak zatem odbierają waszą pracę artystyczną inni więźniowie? Jak czujecie, że jest to odbierane: pozytywnie, negatywnie? Czy to się jakoś zmieniało? Marcin: Myślę, że inni więźniowie widzą nas pozytywnie. Na przedstawienia zapraszamy ludzi, którzy nie żyją tylko sztywnymi zasadami więziennymi, ale mają w sobie potrzebę czegoś innego. Takich ludzi właśnie potrzebujemy i na ich opiniach się opieramy. Są pozytywnie zaskoczeni, niektórzy zazdroszczą, bo nie każdy mógł dostać się do naszej grupy. Zazdroszczą nam odwagi, ambicji, motywacji. Na przykład ja idę na jeden teatr, jem obiad, idę na drugi i od razu z teatru idę do szkoły. Cały czas jestem w biegu. Inni zastanawiają się, jak mogę pogodzić to tempo.
Kamil: Byłem na pierwszym pokazie grupy w kwietniu i bardzo mi się spodobało. Widać było, że koledzy zrobili kawał roboty. To była też odwaga. Jednak jest sporo skazanych, którzy mają w nosie jakieś idee, wartości, czyjąś pracę. Tak naprawdę nie liczy się to dla nich, bo oni żyją tym światem – hermetycznym, zamkniętym. A my próbujemy trochę się integrować z tym światem zewnętrznym, iść do przodu, z postępem, a nie zatrzymać się i dziczeć. Zależy nam na tym, żeby wyjść stąd bogatszym w doświadczenie, a nie ubogim. Teatr to także nasza praca.
a my podejmowaliśmy wyzwanie. Wszystko szło w tym kierunku – teatru. Później, jak się dowiedzieliśmy, że będziemy grać jakiś spektakl, to był szok i każdy się denerwował. Ale byliśmy grupą i daliśmy radę. Wystąpienie przed publicznością też było złamaniem w sobie psychicznych, wewnętrznych barier. Mamy ograniczony bodziec uczuciowo-emocjonalny, jesteśmy zamknięci w sobie, a to było otwarcie się na innych, powiedzenie tego, co się myśli, co się czuje i jeszcze pokazanie tego ciałem.
MCz: Mówiliście, że nie każdy może trafić do tej grupy. Jak odbywał się nabór? Czy przyszliście większą grupą i was wybrano?
Krystian: Nie, na początku to się odbywało na zasadzie zabaw, gier. Dopiero później poszło w kierunku teatru. To była inicjatywa fundacji Jubilo, żebyśmy skupili się głównie na pracy teatralnej.
Krystian: W zakładzie karnym mamy grupę biegową. Praktycznie wszyscy, którzy teraz grają w teatrze, uczestniczyli w tej grupie sportowej. Nasza wychowawczyni od spraw K.O. powiedziała nam, że przyjdzie do nas kilku ludzi z wolności, aktorów, którzy przeprowadzą z nami zajęcia. Przyszliśmy na świetlicę i to były takie jednorazowe zajęcia, na których biegaliśmy, śpiewaliśmy. To były różne gry i zabawy. Spodobało nam się, bo było to coś zupełnie nowego, innego. Później wychowawczyni powiedziała, że te osoby chcą nas odwiedzić ponownie. Wszyscy się oczywiście zgodzili, przyszliśmy i znowu było fajnie. Później aktorzy zaczęli nas odwiedzać raz w tygodniu. Kiedyś poprosili nas, byśmy napisali krótkie teksty, opisali, jakie mamy odczucia związane z tymi spotkaniami. Składali nam coraz to nowsze propozycje,
Nie wiedzieliście od razu, że to będzie teatr?
Mówiłeś o waszych tekstach. Rozumiem, że musieliście się uzewnętrznić, napisać coś osobistego, własnego. Krystian: Najpierw trzeba było napisać teksty na temat „Jestem...” i „Chcę...”. Pod to układaliśmy etiudę, żeby wyrazić w kilku ruchach, kim naprawdę jestem i czego chcę. To było dosyć trudne, ale każdy dał coś od siebie, zaczęliśmy pracować i wszystko fajnie wyszło. Na początku było też trudno zebrać się w grupie i na co dzień otwierać przed kimś, kogo się nie do końca zna. Zaczęliśmy przełamywać lody. Teraz, jak przychodzimy na zajęcia, jesteśmy jedną, solidarną grupą i nic nas nie rusza. Jesteśmy zgrani i to nam chyba pomaga. Jak długo już pracujecie z teatrem?
59
60
Krystian: Około roku. Tak naprawdę poważniej zaczęliśmy pracować w lutym 2015 roku, bo wcześniej spotkaliśmy się tylko raz, w listopadzie. Później, w listopadzie, grudniu odbywały się pojedyncze spotkania. W lutym zaczęliśmy próby dwa razy w tygodniu. Pierwszy raz spotkaliśmy się około roku temu. Przez ten rok zrobiliśmy naprawdę ogrom pracy, duży postęp. Wszystkich nas cechuje na pewno odwaga, by wyjść przed publiczność i otworzyć się przed innymi. To nie dla każdego jest do przejścia. Oczywiście było też na początku kilka innych osób, które przyszły i nieporadziły sobie z tym, że trzeba się troszeczkę uzewnętrznić emocjonalnie. Takie osoby zrezygnowały. Czujecie, że zmieniło was to mówienie o sobie przed obcymi ludźmi? Czy ten rok pracy zmienił w was w środku w jakiś sposób? Marcin: Oczywiście, że mnie to zmieniło. Jak wracam po zajęciach do celi, to jakbym wracał z innego świata. Na warsztatach mam komfort psychiczny, jest naprawdę super, bo to jest odskocznia. EM: Chyba nie chodzi tylko o otwieranie się. Może też o to, żeby się jakoś wymknąć tej rzeczywistości. Przecież na tym polega gra aktorska, że można stać się kimś innym. Czy macie też takie odczucia? Remik: Ja mam takie właśnie odczucie, że jak idę na teatr, to przez tę godzinę lub dwie – zależy, ile trwają zajęcia – zapominam, że mam coś zrobić poza teatrem. W tym czasie jestem i myślę tylko o tym, co robię w teatrze, co gram.
A wcześniej? Jestem taką duszą samotnika, ale na zajęciach powoli się otwieram. Krystian: Ja mam dokładnie tak jak Marcin. Staram się nie przenosić tego więziennego życia do teatru i odwrotnie. Przychodzę z teatru i już wiem, że jestem w szarej rzeczywistości, więzienie, administracja. Staram się mentalnie nie przenosić jednego świata do drugiego. Jak jestem na warsztatach, to staram się nie myśleć w ogóle, że jestem w więzieniu, i odwrotnie. MCz: A dlaczego? Krystian: Z założenia odkrywam się dla garstki osób. Nie każdy jest wart tego, żeby poznać mnie dokładnie, tego, żebym się zwierzał, otwierał. Nie każdy jest też w stanie zrozumieć pewne rzeczy. Nie wiem, czy to przez wzgląd na to, że jesteśmy w takim, a nie innym miejscu, czy są to po prostu z natury takie osoby. Czy macie ze sobą kontakt także poza zajęciami? Jesteście w tych samych celach czy jesteście porozrzucani? Krystian: Wszyscy widzimy się w szkole, tam mamy kontakt. EM: To jest szkoła zawodowa? Czego się tam uczycie? Krystian: Każdy czegoś innego. MCz: A przyda wam się na wolności to, czego się tutaj uczycie? Mateusz: Oczywiście. Ja na przykład chodzę do liceum. Na wolności nie zdążyłem, a tu już w styczniu kończę, w maju będę pisał maturę,
więc jestem zadowolony, że będę miał średnie wykształcenie, papiery. EM: O tym mało się mówi, że w więzieniach sporo ludzi się edukuje, bo jest na to czas... Marcin: Nie ma tego czasu dużo. Chociaż to zależy. Wiadomo, że ludzie dzielą się na tych, którzy coś ze sobą robią, wykorzystują ten czas pozytywnie, i na tych, którzy leżą, patrzą na zegarek i odznaczają każdy kolejny dzień przybliżający ich do wolności. Na początku zaangażowałem się w szkołę, ale stwierdziłem, że to nie jest dla mnie. Aktualnie skupiam się na tym, co bardziej przyda mi się w życiu – język angielski, niemiecki – na tym bazuję. Staram się jak najmniej oglądać telewizji, dużo czytać książek, chodzi o takie mało odmóżdżające rzeczy. Jak zauważyliście, „na wolności” dużo osób ma problemy z wyrażaniem siebie, z otwieraniem się. Ciekawie mówiliście również o pracy w grupie, a to też jest szerszy problem społeczny. Ludzie coraz rzadziej się ze sobą komunikują, wspólnie pokonują problemy. Marcin: Nie mamy tutaj tabletów, telefonów komórkowych, komunikujemy się ze sobą bezpośrednio. Dlatego nasze relacje są bezpośrednie. Wiadomo, że problemem współczesnej cywilizacji są te wszystkie media, ich nadmiar. Niedługo tato do syna będzie przez telefon pisał: „Idź, wyrzuć śmieci, bo się wysypują”. Trochę tak to już wygląda. A jak teraz widzicie swoją pracę w teatrze? Czy chcecie nadal kontynuować tę
aktywność, czy w życiu na wolności jest miejsce na teatr? Czy jesteście już tak na tym punkcie zafiksowani, że nie widzicie swojego życia bez grania? Czy raczej jest to dla was tylko przygoda, coś, co ma wam pomóc tu i teraz? Krystian: Myślę, że życie codzienne każdego z nas jest teatrem. Trzeba grać. Po wyjściu na pewno, jeśli wyjdę, to będę grał jakąś rolę. Życie w więzieniu nauczyło mnie, że często nie można pokazywać tego, co się czuje, i trzeba po prostu coś zagrać. Dlatego jak wyjdę na wolność, to moje dalsze życie to będzie gra. Marcin: Po wyjściu na wolność, nawet jeśli niektórzy będą mieli jakieś ambicje czy chęci, to perspektywa tego wyjścia i konieczności znalezienia na wolności zajęcia, układania sobie życia od nowa, może przygasić te plany, odsunąć je na bok. Dlatego staram się za bardzo nie myśleć o teatrze na wolności, bo wiem, że jak wyjdę, trzeba będzie znaleźć jakąś pracę, ogarnąć mieszkanie, inne sprawy. A samą grą, samym teatrem... nie mam takich umiejętności, żeby zarobić na siebie po wyjściu stąd. Nie można żyć złudną nadzieją, że będzie wtedy czas na wszystko, nawet jak będą chęci. Remik: Jestem zaangażowany w teatr w takim stopniu, że jak wracam do celi, trenuję swój tekst, który mówię w teatrze, swoje etiudy, gesty i inne rzeczy. Wykonuję to w celi, pokazuję innym współosadzonym i pytam ich, czy dobrze czy źle to przekazuję. Ostatnio dowiedziałem się, że być może pojedziemy do Poznania, gdzie ma się prezentować teatr
61
więzienny na wolności. Pomyślałem, że warto by było jeszcze bardziej się postarać. I tak jak czasem działałem na 80 procent czy na 70, teraz działam na 100 procent, na całość. Tak, wiemy o tym, że otrzymaliście zaproszenie do III edycji Ogólnopolskiego Konkursu Więziennej Twórczości Teatralnej w Poznaniu. Świetna sprawa, bo jest to impreza organizowana przez poznańskie teatry. Wchodząc tutaj, wymyśliliśmy nawet tytuł artykułu – Jedziemy do Poznania, czego wam bardzo życzymy. Pewnie ten wyjazd otworzy jakiś nowy rozdział dla waszej grupy? Byłaby to możliwość zagrania na prawdziwych deskach teatralnych. Remik: Tak, czekamy na to nowe wyzwanie. Chcemy też poznać inne grupy, które podobnie działają. 62
Mateusz: Na pewno chciałbym kontynuacji tego typu zajęć w następnych latach w tym miejscu. Podoba mi się przede wszystkim to, że można poznać nowych ludzi z wolności. Mamy tutaj bardzo ograniczony dostęp do wielu rzeczy, zwłaszcza do ludzi. Fajne jest to, że możemy poznawać, wchodzić w interakcje z nowymi osobami, uczyć się od siebie nawzajem. Dla mnie głównie to się liczy. Wiem, że poprzez kontynuację tego typu zajęć, teatru, współpracy z fundacją Jubilo, będziemy poznawać więcej nowych osób, dowiadywać się czegoś o sobie, o nich, poszerzać horyzonty. Dowiedziałem się też, że fundacja prowadzi zajęcia z innymi grupami wykluczonymi, na przykład z osobami z zespołem Downa, z różnymi upośledzeniami, z osobami starszymi. Fajnie by było, gdyby w przyszłości więzienie też mogło współpracować z tymi grupami. My jako grupa osadzonych moglibyśmy również zaangażować się pod tym kątem. Jeśli chodzi o mnie, to na pewno chciałbym się kiedyś na
wolności udzielać w tej dziedzinie, we współpracy z różnymi środowiskami, jeżeli będzie taka możliwość. Widzę na przykładzie naszych warsztatów teatralnych, że to ma sens, że można dużo zdziałać dla innych. Pracując z różnymi osobami, choćby z nieletnimi, możemy przekazać na przykład, jakich błędów unikać. MCz: Mówiłeś o wykluczonych. A czy widzicie siebie jako wykluczonych, tutaj, w więzieniu? Mateusz: Widzę to w taki sposób, że w pewnych warunkach komuś nie daje się możliwości wypowiedzenia na dany temat, odbiera się możliwości działania. Patrząc pod tym kątem, w tym miejscu na pewno występują takie mechanizmy. Zajęcia, teatr, pomagają nam się odkluczyć. Jest to jakaś forma wyrazu, wypowiedzenia się i pokazania tego, że jesteśmy inni, niż nas zazwyczaj postrzegają. Możemy przełamać różnego rodzaju stereotypy, pokazać coś pozytywnego, że jednak są tutaj osoby, które chcą coś robić w swoim życiu i to robią. Każdy na zajęciach do siebie też podchodzi indywidualnie i dzięki temu można nabrać większej pewności siebie, nauczyć się polegania na sobie, radzenia sobie z danym problemem. Kiedy dostajemy zadanie wyrażenia siebie w etiudzie, każdy musi pracować sam ze sobą. To narzędzie można wykorzystać w przyszłości, na wolności, żeby umieć się odnaleźć, rozwijać się, pracować nad sobą. W dużym stopniu od każdego z nas zależy, jacy wyjdziemy z tego miejsca. Czy poddamy się marazmowi i negatywnemu życiu, jakie tutaj jest, czy też będziemy walczyć każdego dnia i starać się coś z tym zrobić. Rozmawiali Ewa Miszczuk i Marcin Czerwiński Fotografie: Marcin Maziej
O buddyzmie zaangażowanym Sposób Berniego Glassmana na zastosowanie buddyzmu zen w świecie
Barbara Kuchta Bernie Glassman, rocznik 39., inżynier specjalista od projektów kosmicznych w firmie McDonnell Douglas do lat 60. XX wieku, został nauczycielem buddyjskim w tradycji zen w 1976 roku i kilka lat później założył własną wspólnotę w nowojorskim Bronksie. Bernie: Wizją naszej praktyki było aktywne zaangażowanie w sprawy społeczne. Pierwszym celem, jaki sobie postawiliśmy, była pomoc w znalezieniu mieszkań i pracy naszym sąsiadom znajdującym się w złej sytuacji życiowej. Czyż sam Budda Siakjamuni nie rozpoczął swoich poszukiwań oświecenia z powodu chorób i śmierci ludzi, doświadczeń, które tak silnie nim wstrząsnęły, gdy wydostał się poza mury pałacu? Jednak w tamtych czasach nie było to oczywiste: Dla wielu osób właściwe zachowanie się buddystów zen to przychodzenie do zendo [sali medytacyjnej – B.K.] i siedzenie na poduszce. Nic więcej. Oczywiście siedzeniu zawsze towarzyszyły mowy Dharmy, mówiące o włączaniu doświadczenia medytacyjnego w codzienne życie i o roli bodhisattwy ślubującego wyzwolić wszystkie czujące istoty. Ale dla większości rola bodhisattwy zaczynała się dopiero po osiągnięciu oświecenia. Kiedy założyłem Greyston Mandalę, organizację wspierającą mieszkańców Yonkers, powtarzano mi stale, że to, co robię, nie jest właściwe. Zarzucano mi także, że jako nauczyciel i duchowy przewodnik w zły sposób, w sposób „nieczysty” przekazuję nauki zen. A przecież buddyzm (i taoizm!) zna też taką sympatyczną postać – Chińczyka imieniem Hotei. To ten uśmiechnięty mnich z grubym brzuchem i olbrzymią torbą przewieszoną przez ramię, często przedstawiany
w ikonografii ludowej. Po latach medytacji wraca do świata, zagłębia się w tłum na targowisku. Kiedy napotyka głodnego żebraka, szuka czegoś do jedzenia w swojej przepastnej torbie. Widzi płaczące dziecko? W jego worze znajdzie się jakaś zabawka. Współczesny Hotei ma w torbie także prezerwatywę i jednorazową strzykawkę. Stan „nie wiem” Shunryu Suzuki w klasycznej pozycji buddyzmu zen Umysł zen, umysł początkującego pisze, że w umyśle specjalisty jest zaledwie kilka pomysłów, podczas gdy w umyśle początkującego znajduje się nieskończona liczba możliwości. Działanie z pozycji „nie wiem”, czyli gotowość na przyjęcie każdego rozwiązania, bez żadnych uprzedzeń, jest ważną inspiracją Berniego Glassmana. Kiedy otwierali piekarnię, nie było wśród nich ani jednego piekarza; nikt nie wiedział, jak się wyrabia ciasto, ale nauczyli się tego, metodą prób i błędów wspólnie wypracowując najlepsze receptury. Ich wyroby zbierają nagrody (najlepsze w Nowym Jorku serniki!), swoje wykwintne wyroby cukiernicze eksportowali do Japonii, a od 1990 roku ich brownies sprzedaje sieć Ben&Jerry’s Ice Cream. Piekarnia dała zatrudnienie 75 osobom. W sumie wybudowali dwieście mieszkań dla rodzin o skromnych dochodach w Yonkers, założyli m.in. przedszkole i świetlice dla dzieci. Członkowie wspólnoty w Yonkers zajmują się ogrodami (uprawa zdrowej żywności) i edukacją ekologiczną. W 1997 roku otworzono centrum dla chorych z wirusem HIV/AIDS, składające się z 35 mieszkań.
63
Przedsięwzięcia Berniego – stawiane za wzór skutecznego działania społecznego – biorą pod lupę naukowcy ze szkół biznesu Harwardu, Yale, Princetown czy Stanford University. Bernie odpowiada, że nie ma gotowej recepty na sukces, że jego sukcesu nie da się mechanicznie odtworzyć – każdy musi skomponować swoją „zupę” (tak nazywa konkretne wyzwanie czy sytuację) ze składników, jakimi w danym momencie dysponuje. Zen uliczny
64
Bernie od 1991 roku organizuje odosobnienia uliczne. Grupa kilkunastu osób bez pieniędzy, z jednym biletem powrotnym na metro, nawet bez zegarka czy komórki, na pięć dni wtapia się w uliczny żywioł, zdając się na różne nieprzewidziane sytuacje – ale bycie bezdomnym jest też doświadczeniem, które ma moc transformacji. Bernie wybiera miejsca, w których cierpienie i ludzka nędza są bardziej odczuwalne, np. parki, gdzie zbierają się narkomani, a uczestnicy odosobnienia, zanim zasiądą do medytacji, oczyszczają teren ze strzykawek, butelek. Na ulicy wszystko się upraszcza: gdy jest zimno, zastanawiasz się, gdzie się ogrzać, gdy pada deszcz, szukasz schronienia. To praktyka proszenia i dawania, sytuacja całkowitej zależności od innych: masz ochotę napić się kawy? Jeśli o nią poprosisz, może ktoś spełni twoją prośbę, ale też trzeba liczyć się z odmową. Jeśli pijesz za dużo, musisz znaleźć toaletę; już po jednym dniu uczysz się, że lepiej pić z umiarem. Wchodzisz w relacje z obcymi, prosisz o datek, narażając się na upokorzenie, odsłaniasz się w swojej kruchości. Może zdarzyć się coś poruszającego, gesty solidarności, możesz też narazić się na agresję. Ale po tych kilku dniach pojawia się dziwna lekkość, tak bardzo znośna lekkość bytu, bo okazuje się, że kiedy podstawowe potrzeby są zaspokojone, to właściwie niewiele potrzeba nam do szczęścia.
urodziny na ośnieżonych stopniach Kapitolu w Waszyngtonie. Wszyscy zakutani po uszy, z soplami lodu pod nosem – Bernie podejmuje decyzję stworzenia Zakonu Pokoju (Zen Peacemaker Order), skupiającego aktywistów z całego świata. Zasady? Trzy: bearing witness (dawanie świadectwa), not-knowing (niewiedza), loving action (altruistyczne działanie). Czym jest to – brzmi jakoś bardzo uroczyście – dawanie świadectwa? Mówi o tym w rozmowach z aktorem Jeffem Bridgesem: dawanie świadectwa radości i cierpienia świata oznacza nieodwracanie się od niczego, co jest w tobie lub co widzisz i słyszysz wokół siebie. To, co brzydkie i budzące strach, też jest częścią ciebie. (...) Kiedy dajemy świadectwo, sami stajemy się daną sytuacją: bezdomnością, ubóstwem, chorobą, przemocą, śmiercią, a właściwe działanie samo się pojawia. Nie musimy się martwić, co robić. Nie musimy zawczasu wymyślać rozwiązań. (...) Kiedy słuchamy całym ciałem i umysłem, pojawia się uzdrawijące działanie. To nic nadzwyczajnego – to jak podanie ręki dziecku, które upadło. Prosta, bezpośrednia odpowiedź na daną sytuację. Ta odpowiedź to właśnie altruistyczne działanie. W tej wizji nie tylko nikt nie jest samotną wyspą, ale każdy stanowi część jednej całości; wszyscy istniejemy w sieci wzajemnych powiązań i współzależności, jak w sieci Indry. Indra, władca z panteonu wedyjskiego, nakazał wybudować pomnik swojej chwały. Jego architekt stworzył sieć przenikającą czas i przestrzeń, w której każdy splot zawierał błyszczącą perłę, symbol pojedynczej egzystencji. Ich liczba była nieskończona, a każda z identycznych pereł odbijała wszystkie inne perły i ich odbicia we wszystkich innych perłach (współczesna nauka odnajduje tę ideę we fraktalu i w hologramie). Sieć symbolizuje wzajemne przenikanie i powiązanie wszystkich zjawisk. Taki obraz istnieje nie tylko w buddyzmie. Hebrajskie słowo szalom oznacza nie tylko „pokój”, ale też całość/wszystko. Kabaliści wierzą, że na początku było światło, ale Jahwe, tworząc świat, rozbił je na nieskończoną liczbę iskierek – scalanie tego w całość jest zadaniem tych, którzy walczą o pokój. Bernie formułuje to wprost: Moja definicja oświecenia to doświadczanie jedności życia.
Ten proces odpadania pancerza obronnego opisałam w reportażu Bez skóry („Duży Format”) z paryskiego trzydniowego odosobnienia ulicznego w 2006 roku. Tak tego doświadczyłam: po trzech dobach świat jakby przepływał przeze mnie, jakbym nie miała granic. Po takim odosobnieniu inaczej patrzysz na żebraka i łazęgę, łatwiej widzisz w nim... hm... siebie.
Międzyreligijne odosobnienia. Auschwitz
Podczas jednego z takich odosobnień, zimą 1994 roku, Bernie obchodzi swoje 55.
Bernie jest zaangażowany w rozwiązywanie konfliktów, jeździ w miejsca naznaczone
zbiorowym cierpieniem. Interesuje go tworzenie warunków, aby kat i ofiara mogły się spotkać, bo dopiero wtedy przebaczenie staje się możliwe, a rany mogą się zabliźnić. Tym było odosobnienie w Rwandzie 20 lat po ludobójstwie Tutsi. Podejmuje podobne próby w Północnej Irlandii i na Bliskim Wschodzie. Kolejne odosobnienie odbędzie się w maju 2016 roku z udziałem Serbów i Bośniaków w Srebrenicy, miejscu czystek etnicznych z 1995 roku. Dlatego od 20 lat organizuje coroczne odosobnienia na teranie byłego obozu Auschwitz-Birkenau. Grupa 100-150 osób z całego świata – chrześcijanie, muzułmanie, buddyści, żydzi; są wśród nich potomkowie ofiar, są także potomkowie oprawców – zbiera się na terenie byłego obozu koncentracyjnego, gdzie straciło życie milion trzysta tysięcy ludzi. Przez kolejne pięć dni medytują, czytają nazwiska zamordowanych tu ofiar, odprawiają kadysz lub/i przyjmują komunię. Bernie: Spotykam wszystkie aspekty siebie: ofiary, zabójców, dzieci strażników, urzędników, nawet druty kolczaste pod napięciem. Oświęcim to symbol wymazywania wszelkich różnic: rasowych, etnicznych, seksualnych. Jedność, o której mówi Bernie, nie jest unifikacją – wypływa z naszej różnorodności, różnych korzeni, doświadczeń, uwarunkowań, różnych ludzkich indywidualności. Również dlatego Berniemu tak bliska jest symbolika mandali – w tradycji tybetańskiej jest to obraz złożony z wielu kolorowych form, tworzących harmonijną całość. Mój klub jest najlepszy W rozmowach z Jeffem Bridgesem pojawia się temat akcji Obamy No Kid Hungry in 2015. Czy republikanie będą się kłócić z demokratami,
promując program swojej partii w tej kwestii, czy połączą wysiłki i skupią się na rozwiązaniu problemu niedożywionych dzieci? Nasz umysł funkcjonuje tak, że utożsamiając się z wypowiadanymi opiniami, przekonaniami, ocenami, co dobre, a co złe, nieustannie tworzymy bariery. Ci, którzy myślą podobnie, wyznając ten sam zestaw poglądów, należą – jak określa to Bernie – do tego samego „klubu”, wykluczając z niego każdą odmienność. Czy jeden klub jest lepszy od drugiego? Nie, chociaż członkowie każdego tak właśnie myślą. To może być na poziomie partii politycznych, wyznań, sportu... Jednak z punktu widzenia buddyzmu są to tylko opinie, przekonania, a nie absolutna prawda czy odbicie rzeczywistości (mapa nie jest terytorium!), dlatego Bernie, wypowiadając jakiekolwiek osądy, zastrzega: w moim przekonaniu jest tak i tak. To tworzy przestrzeń między wypowiadającą opinię osobą a samą treścią wypowiedzi – ostudza emocje, wprowadza bardziej neutralny ton do dyskursu. Bernie klaunuje. Z klaunem z organizacji Klauni bez Granic, Moshem Cohenem, który jeździ do obozów uchodźców, w regiony dotknięte wojną lub kataklizmem. Zawsze mam nos klauna w kieszeni i kiedy wydaje mi się, że przybieram zbyt poważny ton albo gdy mój rozmówca traktuje sprawy zbyt poważnie, wtedy zakładam czerwony nos klauna. Nie ma znaczenia, o czym rozmawiamy, czy się zgadzamy, czy nie, nos wszystko zmienia. Z nosem nie możesz być arogancki czy nadęty. Rada Berniego: złości cię, co ktoś myśli lub mówi? Spróbuj wyobrazić go sobie z czerwonym nosem. Do niczego sie nie przywiązuj, nawet jeśli to, co robisz, jest ważne. Bo stracisz z oczu całą resztę, czyli... nieograniczoną całość.
65
Stracić dystans Jeżeli chcemy zachować dystans, możemy robić reportaże dla telewizji, programy publicystyczne. Ale najpiękniejsze filmy, jakie widziałam, są go pozbawione
Rozmowa z Agnieszką Zwiefką, autorką filmów dokumentalnych Albert Cinema i Królowa ciszy 66
Lech Moliński: Spotykamy się świeżo po tym, jak uczestniczyłaś z Królową ciszy w pokazie w ramach Polski Światłoczułej dla stu więźniów w Wiśniczu. Co teraz myślisz? Agnieszka Zwiefka: Ten szatański pomysł Polski Światłoczułej, by jeździć w miejsca, gdzie nie dociera kino, ma dużo sensu. A kino nie dociera też do zakładów karnych, poprawczaków. Czuję zdziwienie, że usłyszałam bardzo mądre i wnikliwe pytania, a osadzeni naprawdę oglądali film. Byłam przekonana, że przyjdą po to, by się spotkać, ponieważ to zakład o zaostrzonym rygorze, nie ma stołówki, nie mają ze sobą kontaktu poza celą. Tymczasem w trakcie seansu panowała cisza, a nie było z nami wychowawcy, tylko strażnicy. Połowa z nich to stali bywalcy Polski Światłoczułej, druga połowa to byli ludzie, którzy przyszli z ciekawości, by zobaczyć, na czym to w ogóle polega. Twoja płeć nie utrudniała kontaktu? Myślę, że to nawet pomogło w dyskusji. Otworzyło ich w rozmowie. Jeśli kobieta nie jest lalunią, która przyjdzie w szpileczkach, to obecność płci, z którą osadzeni nie mają żadnego kontaktu, może być pomocna. Jeden z nich nawet wyjawił mi, za co siedzi. Rozmawialiście po seansie. Jakie pytania padały? Pytali o to, czy Romowie są autentycznie szczęśliwi, tak jak to pokazaliśmy w filmie. A także o koncepcję formalną filmu, co akurat bardzo mnie zdziwiło. Jeden z twardzieli z wysokim wyrokiem miał łzy w oczach, oczywiście
koledzy nie szczędzili mu szyderstw. Ciekawe było też to, że jeden z więźniów powiedział, iż w sumie się cieszy, że trafił właśnie do tego zakładu, bo dzięki temu po raz pierwszy w życiu był w kinie. Teraz chodzi regularnie na wszystkie projekcje Polski Światłoczułej. Wiem, że w młodości robiłaś filmy. Co to były za filmy i na czym powstawały? Niestety, powstawały na VHS-ach. Moim rówieśnikom ze Stanów Zjednoczonych zazdroszczę, że mają swoje dzieciństwo udokumentowane na taśmie 8 mm. A my albo mamy na VHS-ach, albo nie mamy w ogóle. Mówię o swoim dzieciństwie, bo już kiedy byłam nastolatką, kamery wideo stawały się też w Polsce pewnym standardem. Nie robiliśmy dokumentów, nasze prace były tak odległe od prawdy, jak to tylko możliwe – eksperymenty, baśnie. To wszystko była zabawa kinem. Swoją drogą to jest coś, czego mi teraz brakuje w polskim kinie – tej zabawy kinem. Twórcy traktują kino bardzo użytkowo. Dlatego tak bardzo kocham Idę Pawła Pawlikowskiego – to jest zabawa kinem na wielu poziomach. Brakuje mi tego, żeby kamera stała się zabawką. Kiedy powstawały te filmy? W liceum, w połowie lat 90. Wszystko robiliśmy razem, wymienialiśmy się rolami, każdy próbował różnych zawodów filmowych. To nie była zorganizowana grupa, robiliśmy to dla czystej zabawy. Chodziłam też na zajęcia teatralne do pani Dobrzańskiej w MDK-u na Krzykach. Robiliśmy tam ciekawe rzeczy – jako młodzi ludzie graliśmy Witkacego. To była też przygoda, ale już bardziej
usystematyzowana. Janek Pelczar, nasz wrocławski krytyk filmowy, grał w tej samej grupie. Był naszym rodzynkiem – najmłodszy w grupie, był też chyba jedynym chłopakiem. Filmów powstałoby pewnie więcej, ale nie miałam w domu kamery. Tak że tylko wymyślałam historie, scenariusze. Więc w zasadzie moje filmy powstawały w głowie. Dużo podróżowaliśmy, a było to w czasach, kiedy spędzało się często znacznie więcej czasu na lotniskach. Układałam scenariusze o ludziach, których widziałam na lotnisku: dokąd jadą, w jakim celu, kim są... Czasem opowiadałam te historie mojej mamie. Zawsze byłam marzycielką. Czy jako profesjonalistka chcesz zająć się fabułą? Tak, kiedy dorosnę. Film dokumentalny to świetna szkoła. Uważam, że filmowcy, którzy robili wcześniej dokumenty, są o wiele bardziej wrażliwi. Kiedy zaczęłam pracować w telewizji, od razu wiedziałam, że reportażowa forma mnie nie interesuje. Nawet najciekawszy dokument zniechęca mnie, kiedy są w nim wykorzystane „setki”. Rozgraniczam zawsze dokument na skupiony na indywidualnym bohaterze/bohaterach czy pasjonującej historii – uznajmy, że to „dokument artystyczny” – oraz „dokument publicystyczny”, który chce nam przybliżyć jakiś temat, przekazać wiedzę, wyedukować. W tym drugim przypadku wywiady setkowe są jak najbardziej na miejscu. W zasadzie tak, ale weźmy pod uwagę film Scena zbrodni Joshui Oppenheimera. Tam też kluczowy jest temat, ale został niesłychanie
pogłębiony. Reżyser poszedł zdecydowanie dalej, wplótł rozmaite stylistyki do swojego kina. Takie rzeczy z pogranicza fabuły i dokumentu interesują mnie dużo bardziej. Prywatnie zresztą dzielę filmy na dobre i złe, a nie na filmy dokumentalne i fabularne. Co jest dla ciebie najważniejsze w dokumencie? Lubię tworzyć filmy z bohaterami. Chcę, żeby nie tylko wystąpili w dokumencie, nie tylko wiedzieli, co ja robię, ale żeby mieli też wpływ na poszczególne elementy filmu, kreowali go razem ze mną. Branie się za film dokumentalny to olbrzymia odpowiedzialność. Na pewno nie zaczęłabym filmu z osobami niepełnosprawnymi umysłowo, które nie byłyby w pełni świadome tego, na czym polegać będzie moja praca nad filmem dokumentalnym. Denisa, główna bohaterka Królowej ciszy, rozumie proces powstawania filmu? Tak, jasne. Jedna scena na jej prośbę nie znalazła się w filmie. Wracając do początków... Jak trafiłaś na historię z filmu Albert Cinema? Moja mama jest wolontariuszem w Towarzystwie im. Brata Alberta, chodziłam tam już w liceum. Nawet napisałam wtedy reportaż na temat jednego z mieszkańców. Później wielokrotnie robiłam z mieszkańcami domu rozmowy dla telewizji. Wiedziałam, że chcę zajmować się filmem dokumentalnym, ale decyzja, że właśnie w tym miejscu będę realizować swój pierwszy film, zapadła, kiedy poznałam Leszka Herliczkę. U mnie
67
zawsze film zaczyna się od człowieka. Chcę robić filmy, które mają wyrazistych bohaterów. Od początku założyłam, że opowiem jego historię, a cała grupa filmowa Cinema Albert Production będzie jedynie tłem dla tej opowieści. Co się działo, kiedy wybrałaś bohatera? Przy pracy podążaliśmy tropem Leszka. Jedyna rama, jaką mieliśmy, była taka, że towarzyszyliśmy grupie w pracy nad filmem aż do premiery. Co się wydarzy w międzyczasie – to zbuduje nasz film. Jeden z drugoplanowych bohaterów nam zniknął, drugi zmarł w trakcie realizacji. To miała być historia o katharsis dzięki filmom, bo Leszek się oczyszcza, występując jako aktor w tych filmach. A na czym polegało tworzenie filmu z bohaterem w przypadku Królowej ciszy? Dużo czasu spędzałam z bohaterami, sporo obserwując. Kiedy ktoś pyta mnie o ilość dni zdjęciowych, nie potrafię udzielić właściwej odpowiedzi. Wielokrotnie kamera gdzieś leżała, gotowa do zapisu, ale nie była nawet wykorzystana danego dnia. Z tej długotrwałej obserwacji rodzą się pomysły. Bollywood pojawia się w Królowej ciszy, bo widziałam, jak Denisa znalazła te filmy, jak tworzy do nich choreografię. Potem, obserwując jej codzienność, w takim tradycyjnym, polskim, obserwacyjnym stylu, szukaliśmy haków, na których moglibyśmy zawiesić sceny taneczne. Takim momentem był przyjazd policji na koczowisko. Ale już choreografia z pistoletami powstawała przy udziale Denisy. W pierwotnej wersji policjanci nie mieli tańczyć z dziećmi, to wyszło
z inicjatywy naszej bohaterki. Gdyby chcieć to opisać w sposób uporządkowany: na trzy dni bez filmowania przypadał jeden dzień realnych zdjęć. Od początku chciałaś zrobić właśnie taki film? Pierwotnie miałam pomysł na film o chłopcu, symbolika kart odgrywała tam kluczową rolę. Przez pierwszy rok kompletnie nie rozumiałam ich języka, błądziłam. Byłam np. przekonana, że mam fenomenalną scenę kłótni, a nagrałam scenę, w której oni się kłócili o to, czemu ja filmuję ich dywany. W Królowej ciszy znalazła się zaledwie jedna scena z tego okresu pracy. Na tym etapie miał to być klasyczny dokument, trochę poetycki, ale nie było wtedy pomysłu na nic z tańcem, nie planowaliśmy musicalu dokumentalnego. Wszystko się zmieniło, kiedy pojawiła się Denisa. Ona przyjechała na koczowisko po roku mojej pracy. Decyzję o kompletnej zmianie koncepcji filmu podjęliśmy wtedy w ciągu kilku dni. Denisa trochę to wymusiła, ponieważ psuła nam każde ujęcie – wchodziła w kadr, machała do kamery, po prostu dała nam do zrozumienia, że chce być w tym filmie. Denisa nie mówi... Tak, to był jedyny problem, jaki miałam: jak zbliżyć się do bohatera, który nie mówi? Tylko z tego wzięło się kilka dni wątpliwości. Jakiś tydzień później Denisa znalazła płyty z filmami bollywoodzkimi i z dnia na dzień zaczęła robić to, co teraz obserwujemy w filmie, tylko w profesjonalnej oprawie. Nakręciliśmy dwieście godzin tańczącej Denisy. To jest właśnie
69
70
współpraca z bohaterem – wyłuskiwanie esencji jego życia. Bardzo szybko zauważyłam, że ilekroć dzieje się coś złego, Denisa ucieka w taniec. To jest dla niej taka bańka mydlana. Zdecydowaliśmy się na koncept, w którym Denisa wchodzi do takiej bańki mydlanej w momentach trudnych dla jej społeczności. Wokół społeczności romskiej krąży w naszym kraju mnóstwo stereotypów. Jak sobie z tym radziłaś podczas pracy? Romowie są obudowani tyloma stereotypami, że strasznie trudno przełamać ten wizerunek. Mam teraz inspirujące spotkania z ludźmi, którzy mówią, że ich postrzeganie społeczności romskiej zmieniło się po seansie. Taki był też cel, żeby z tego muru, którym oni się od nas odgradzają, wyjąć przynajmniej parę cegiełek, żeby dać ludziom wgląd w życie tej grupy, w to, jak ono wygląda naprawdę, a nie przefiltrowane przez telewizyjne przekazy. Wyobrażenia na temat Romów są bardzo powierzchowne. Do tego przełamywania stereotypów przygotowywałaś się też od strony teoretycznej? Oczywiście, przeczytałam wszystkie książki Jerzego Ficowskiego. Tylko problem polega na tym, że dziś tak naprawdę nikt nie opowiada o Romach od środka. Prawdę powiedziawszy, ta lektura nie przydała mi się w sposób bezpośredni do pracy nad filmem. Tutaj liczył się spędzany z nimi czas. Dużą rolę odegrała też znajomość języka. Kiedy zaczęłam go rozumieć, praca nad filmem automatycznie zaczęła wyglądać zupełnie inaczej. Społeczność z zasady nie ufa nam, gadziom, czemu w ogóle się nie dziwię. Dlatego cieszę się, że mi zaufali i że mogłam
zrobić ten film, ale ja też dzieliłam się z nimi moim życiem – przyprowadzałam tam swoje dzieci, a te zabawy bywały często szalone. Znajomość języka była właśnie tym elementem, który skrócił dystans? Ten mur został skruszony wcześniej. Romski język jest trudny, nie ma też podręczników do jego nauki. Myślę, że mogłabym nie mówić po romsku i zrobić ten film. Chociaż wiedza o tym, co filmuję, była usprawnieniem nie do przecenienia. Zrozumiałam też, że Romowie mają po prostu inną formę ekspresji, dlatego często denerwują nas, Polaków. Wydaje się nam, że są agresywni, a to ich naturalny sposób komunikacji. Ja też jestem osobą ekspresywną, dlatego dobrze się dogadaliśmy. Po zakończeniu pracy reżyser może się pochwalić kolejną pozycją w dorobku. Co ma z takiego spotkania bohater? Zrobiłam dwa filmy, więc odpowiem konkretami z tych realizacji, a nie ogólnikami. Po pierwsze: przyjaźń. Z Leszkiem regularnie się widujemy. Mieszka nadal w schronisku dla bezdomnych, ale ma na kogo liczyć. To, że ja się tam wciąż pojawiam, że rozmawiamy, to już nie jest element pracy nad filmem. Leszek poczuł się dzięki temu dowartościowany, jest bardziej pewny siebie. Historia z Denisą jest jeszcze ciekawsza. Chociaż generalnie nie wierzę, że filmy mogą zmieniać życie i nie uważam również, że to powinna być ich rola, to jednak w tym przypadku mam silne przekonanie, iż mogę zmienić życie tego dziecka. Królowa ciszy była pokazywana m.in. w szwedzkiej telewizji publicznej i po tym pokazie ok. 200 Szwedów zwróciło się
do mnie, że chcą finansowo adoptować Denisę. Dzięki temu, że powstał film, mogę jej pomóc. Gdyby nie było tego dokumentu, nikt nie wiedziałby o tej wyjątkowej romskiej dziewczynce, nie wzruszałby się jej losem. Festiwal IDFA wybrał nasz film na główny plakat ubiegłorocznego festiwalu. Denisy nie było w Amsterdamie – nie chciałam, żeby tam jechała, bo wydawało mi się, że czułaby się jak małpka w cyrku. Ale jej wizerunek pojawiał się w całym mieście. Wysyłałam jej zdjęcia z tych wszystkich miejsc. Po realizacji ma mi za złe jedną rzecz... że w filmie znalazła się scena, w której ma dziurę w rajtuzach. Tego nie może mi wybaczyć. Czy istnieje granica bliskości z bohaterem? Dla mnie nie ma takiej granicy. Nie wierzę w obiektywizm w dokumencie. Nie wierzę, że poznajemy człowieka, ale jednocześnie, obiektywnie, niczym ta mucha na ścianie, rejestrujemy jego życie. Gdy poznajesz człowieka, zawsze zbliżasz się do niego, ale wyrabiasz też sobie opinię na jego temat. Kiedy do pracy wkradają się emocje, można stracić dystans... Ja właśnie po to robię dokumenty, żeby stracić dystans. Jeżeli chcemy zachować dystans, możemy robić reportaże dla telewizji, programy publicystyczne. Tam dystans jest potrzebny. Najpiękniejsze filmy, jakie widziałam, są pozbawione tego dystansu. Tracąc dystans, nie tracisz też z oczu filmu? Sądzę, że nie. Dla mnie fascynujące jest pokazywanie intymnego świata bohatera. Każdy może tu dostrzec inne rzeczy, ale autentyzm buduje właśnie brak dystansu. Zdystansowany twórca nie będzie potrafił zrobić filmu. Podczas pracy nad Królową ciszy miałam taką sytuację, że policja groziła eksmisją koczowiska. Film byłby „ciekawszy”, gdyby do niej doszło, zatem dobro filmu to eksmisja, ale dobro bohaterów to pozostanie w miejscu zamieszkania.
W życiu bym nie interweniowała w trakcie realizacji filmu w podobnej sytuacji. Kiedy rodzice zadecydowali, że wysyłają Denisę do Rumunii, ja nie miałam nic do gadania. Teraz – po realizacji filmu – przyszedł czas, żeby jej pomóc, wykorzystać gotowy film jako narzędzie do uzyskania wsparcia. Czyli pamiętałaś, że jesteś reżyserem? Tak, pamiętałam. Spodziewałam się eksmisji jako reżyser, ale jako przyjaciel już znalazłam miejsce, w którym oni mogliby odbudować swój dom. W filmach dokumentalnych często kreuje się rzeczywistość bohatera. Ja tego nie lubię. Na pewno nie zorganizowałabym Denisie szkoły w ramach zdjęć. Rodzice nie chcieli posłać jej do szkoły, więc dziewczynka nie poszła. Taka była rzeczywistość. Czas na pomoc przyszedł teraz, po filmie. Chociaż kto wie, czy Denisa odnajdzie się w szkole? Ona może nie chcieć chodzić do szkoły. Ale ważne, żeby miała wybór. Nie lubię, gdy tworzy się pozory obiektywizmu. Ja kreuję w swoich filmach rzeczywistość w sposób transparentny – popatrz, całe miasto tańczy razem z Denisą, puszczam oko do widza. Tematem tego numeru Rity jest wykluczenie. Czy filmowiec w naszym kraju, mieszkając we Wrocławiu, nie jest wykluczony? 12 lat pracowałam dla TVP 1 i TVP 2, mieszkając we Wrocławiu, czemu miałabym teraz wyprowadzić się do Warszawy? Wręcz odwrotnie – przeprowadziłam się właśnie na wieś pod Wrocławiem. Mnie nie interesuje bycie polskim filmowcem. Chcę robić międzynarodowe filmy, dlatego to, czy mieszkam we Wrocławiu czy w Warszawie, nie ma najmniejszego znaczenia. To widać na przykładzie Królowej ciszy – montażyści i producent są Niemcami. Najnowszy film to będzie całkowicie międzynarodowa ekipa.
71
Wrocław: Bibliopolis? W 35. numerze „Rity Baum”, w felietonie Peryferia na sterydach, Piotr Czerniawski skrytykował politykę kulturalną Wrocławia oraz sposób zarządzania Europejską Stolicą Kultury 2016. Odpowiedział mu kurator ESK ds. literatury Irek Grin na portalu nagrody Angelus. Oto dalszy ciąg dyskusji
Z kuratorem Irkiem Grinem rozmawia Marcin Czerwiński 72
Marcin Czerwiński: Zareagował pan bardzo ostro na felieton Piotra Czerniawskiego zamieszczony w ostatnim numerze „Rity Baum” i narzekający na Wrocław. Co pana w nim tak zdenerwowało? Irek Grin: Odpowiedziałem na wszystkie te elementy w tekście Czerniawskiego, które są nieadekwatne do rzeczywistości. Ale jeśli pyta mnie pan o poziom zdenerwowania, które ten tekst we mnie wywołał, to odpowiem, że spotkałem pana Czerniawskiego na kilku imprezach na festiwalu Brunona Schulza. Przy okazji: bardzo się cieszę, że skorzystał z mojego zaproszenia. I zapytałem go, czy obraził go mój tekst [polemiczny – red.]. Na co on odpowiedział, że nie. Na co ja odpowiedziałem: a mnie pański tak. I teraz wyjaśnię dlaczego, jeśli o to pan pyta. MCz: Dokładnie o to. IG: Każda ocena tak złożonego zjawiska, jakim jest funkcjonowanie kultury w dużym mieście, wymaga od nas pokory. Nie wystarczą zgrabne zdania, które puentują problem, jak choćby to, że nawet kurator literacki ESK musiał być z Krakowa, bo w ten sposób nie dyskutujemy, tylko kończymy rozmowę. Bo zachowujemy się jak wielu redaktorów tygodników opinii, którzy na przestrzeni 1200 znaków wydają ostateczne decyzje na temat, powiedzmy, reformy służby zdrowia. Jeśli wątpliwości redaktora wynikają z powodów czysto artystycznych, to możemy się spierać. Jeżeli wynikają one z szeregu innych oczekiwań: organizacyjnych, medialnych, wizerunkowych, to możemy się spierać. Natomiast
jeśli wynikają one z przekonań politycznych, to się spierać nie możemy. Gdyż, mówiąc bez ogródek, nie kopiemy się z koniem. Co jest koniem w tej nieco frywolnej zabawie słownej, którą zaproponował Piotr Czerniawski? Otóż koniem jest demokracja przedstawicielska. Ludzie oddający głosy zawierzyli swoje podatki bardzo konkretnym osobom. Tylko raz na jakiś czas ludzie kultury i wszyscy inni ludzie mogą osobiście wypowiedzieć się na temat sposobu wydatkowania tych środków, sposobu ich dystrybucji. Albo go zanegować, wybierając inaczej. Albo go uzasadnić i dać mu absolutorium, wybierając tak jak do tej pory. Niezrozumienie mechanizmu demokracji przedstawicielskiej leży u źródeł większości tego typu sporów, bo podejmowanie decyzji dotyczącej określonej i zawsze zbyt małej liczby pieniędzy przekłada się na wybory artystyczne i wszelkiego innego typu wybory. Przedstawię w uproszczeniu model powszechnego odbioru działania redystrybucyjnego, który – z powodu wyrażonego wyżej – jest konfliktogenny. Każdemu mało, wtedy wszyscy są niezbyt zadowoleni, ale nie tupią nóżką. Albo jednemu więcej, bo tak nam podpowiada intuicja, interes, racja stanu, a innym mniej. I wtedy co się dzieje? Ci, którzy dostają mniej, zaczynają podnosić głos i mówić: robicie źle, czegoś nie rozumiecie, nie słuchacie obywateli miasta, ktoś się z zewnątrz, kurwa, dorwał do żłobu, no i teraz my nie będziemy mieć. I wtedy się złoszczę, bo gdzie był Piotr Czerniawski, kiedy przekroczyliśmy magiczną liczbę 15 tysięcy uczestników festiwalu kryminału – wrocławian i przyjezdnych? Czy pan Czerniawski nie pisał wtedy razem z panem
Piotrowiczem i panem Czerwińskim do urzędu miasta o finansowanie „Rity Baum”? No pewnie pisał. Czy miasto odmówiło dofinansowania? Nie, nie odmówiło. Z tego, co mi wiadomo, nigdy nie odmówiło. Czy pan Czerniawski nie dostrzega rozwoju kulturalnego tego miasta? Idzie wielotorowo i ktoś tego bardzo pilnuje. Nie widzi pan Piotr, że gdzieś jest bardziej wizerunkowo, bardziej popowo i bardziej dla mniej wybrednego czytelnika. A gdzieś jest po-ważniej, z większą refleksją, z większym namysłem, dla kogoś znacznie lepiej przygotowanego. I że oba te modele – upraszczając, bo jest ich znacznie więcej – model popowy i model głębszej refleksji, są przez miasto Wrocław zagospodarowywane. MCz: Oczywiście składamy wnioski. Nie zawsze tak było, że dostawaliśmy pieniądze od miasta. Były też takie momenty, że pismu groziło zamknięcie na rok, ale byliśmy mocno zdeterminowani, żeby zdobyć pieniądze. A jeśli chodzi o sytuację z finansowaniem, to jest pewien paradoks: jesteśmy tuż przed stolicą kultury, a straciliśmy miejską dotację trzyletnią. I nie wiemy, jak będzie wyglądać sytuacja pisma. Wydawać kwartalnik z roku na rok, bez stabilizacji w dłuższym terminie, jest bardzo trudno. IG: To nie jest pytanie do mnie. Przypominam jednakowoż o nowym Wrocławskim Programie Wydawniczym, który jest skierowany również do czasopism i nic nie stoi na przeszkodzie, by do niego aplikować. Zastanawia mnie natomiast niezgoda, którą był podszyty cały tekst Piotra Czerniawskiego, czytałem go bowiem jako podważanie sensu idei zrównoważonego rozwoju. Czyli czegoś, co jest w każdej dyskusji, w każdym sporze o finansowanie kultury z jednej strony zapalnikiem, z drugiej języczkiem u wagi. Bo się wytarło to słowo – zrównoważony rozwój. Bo się anarchizują nastroje. Za radykalizacją postaw idzie radykalizacja języka. I wtedy mówienie do środowisk lewicowych o modelu zrównoważonym jest traktowane jak wata, którą się zapycha różne dziury, układziki, partykularne interesiki. Otóż tak nie jest. To zrównoważenie rozwoju jest absolutnym fundamentem działania kultury w demokracji takiej, jaką mamy, dopóki system nie zostanie zmieniony. I teraz mamy taką sytuację, w której nie bacząc na długoletnie finansowanie „Rity Baum” przez miasto, ta „Rita Baum” mówi, że wszystko jest do dupy... Jeśli ktoś – tak jak ja – usiłuje
stworzyć przestrzenie dla każdej inicjatywy, to po prostu czuje się, jakby dostał w twarz. I stąd się wzięła taka złość. Tekst Piotra Czerniawskiego na tyle nie zostawiał pola do dyskusji, że wiele osób – wiem to – odpuściło sobie polemikę. Przez dwa lata jako kurator atakowany na różne sposoby również nie odzywałem się publicznie. Natomiast w tym wypadku, jeszcze raz powtórzę, naprawdę się zezłościłem, bo wydawało mi się, że w swojej pracy, na takim poziomie, na jaki mnie stać, i intelektualnie, i finansowo, naprawdę tworzę te przestrzenie dla wszystkich. MCz: Chciałbym bronić tego tekstu. Na kilka sposobów. Niezależnie od tego, czy mi się on podoba czy nie. Działamy jako kolektyw i dopuszczamy różne głosy. Tak zawsze robiliśmy, ale chciałbym go obronić jako redaktor naczelny. Po pierwsze, faktycznie był pisany – Piotrek zaznaczył to w swoim tekście – z subiektywnej perspektywy. To tekst felietonisty mający formę felietonu, a w takim gatunku jak felieton zamieszczane są subiektywne, mocno subiektywne opinie. A zatem również taka, która może być rodzajem narzekania na wszystko. A dlaczego to narzekanie na wszystko? Między innymi dlatego, że w ogólnym oglądzie władze Wrocławia stosują – użyję takiego śmiesznego słowa – propagandę, wszędzie, w Polsce i za granicą. I gdzie nie czytamy o Wrocławiu, to zawsze pojawia się bezkrytyczna, narcystyczna opinia. Myślę, że taki tekst niczemu nie szkodzi, gdy obala mit „doskonałego” Wrocławia. I może coś z tego przesadnego krytycyzmu wyniknie dobrego. Po drugie, w swoim tekście Piotrek nie narzekał w stu procentach, pokazał parę mocnych punktów, jakie we Wrocławiu można dostrzec – teatr, muzykę niezależną, z których zresztą Wrocław już zasłynął. Nasze miejscowe środowisko literackie, tak jak była o tym mowa, z czym można się zgodzić lub nie, charakteryzuje pewna słabość. Te opinie mogą być odskocznią do rozmowy o tym, co można z tym wszystkim zrobić. Dziennikarz ma prawo do opinii. IG: Jasne, tylko zrobiliście z felietonu wstępniak... MCz: Generalnie tak publikujemy teksty felietonowe. IG: ...wstępniak, który otwiera numer. A rzecz otwierająca, w moim przynajmniej rozumieniu, staje się głosem redakcji. Nikt nie odbiera prawa do pisania takich tekstów, podobnie jak
73
mnie wolno odpowiedzieć. I przecież nic złego się nie stało. Tak samo jak pan Czerniawski nałożył na wszystko kir, tak samo ja – może zbyt gwałtownie – ten kir zdarłem. MCz: Podszedł rzeczowo – pokazywał poszczególne zjawiska, które się wyróżniają.
74
IG: I miał na to jedno zdanie albo dwa, jeśli chodzi o objętość i właśnie od tego zacząłem naszą rozmowę, że każda próba dekretowania czegokolwiek, co jest procesem, w jednym czy dwóch zdaniach, jest skazana na porażkę. I on to zrobił za pieniądze tego samego miasta, którego władze potraktował, jakby były złośliwą naroślą na zdrowej tkance nieomylnych i nieskazitelnych w swej społecznej walce obywateli miasta. Nie chodzi o to, że mu nie wolno. Wolno, wolno, tylko rzeczowo, konkretnie. Dotacje, o które się staracie, są raczej dotacjami na pismo o określonym charakterze, co oznacza zgodę na zrównoważony rozwój pewnego dyskursu w ramach polityki kulturalnej miasta. Ale to też oznacza oczekiwanie nieco głębszego namysłu. Nie tylko takiego, że jest przesrane, ale też poszukiwania odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje. MCz: Nie była to taka jednostronna krytyka. Np. Festiwal Schulza został tam wypunktowany jako jeden z lepszych. IG: Nie. Jako ten z tych, które się nie przyjęły we Wrocławiu. Ani Kryminał, ani Schulz – „to są przeszczepy, które się nie przyjęły w mieście”. Uważajmy na słowa negatywnie nacechowane. Ale nie o tym rozmawiamy. Czy pan rozumie delikatną dwuznaczność pomiędzy niezależnością dziennikarza i ostatecznymi sądami, które feruje na jakiś temat, a świadomością, którą posiada tenże dziennikarz, że publikuje w piśmie istniejącym dzięki temu samemu miastu, któremu się rzuca do gardła. Jeszcze raz powtórzę: nie ma tu kontekstu pracowniczego, tylko kontekst niezauważenia, że mogę to robić. Nikt mi nie krępuje rąk, nie zamyka ust, nikt mi nie zabrania, nikt mi w tym nie przeszkadza. MCz: Widzę to trochę inaczej. Miasto daje możliwości różnym podmiotom, by mogły funkcjonować i wyrażać się. I te podmioty według pana muszą być lojalne... IG: I tu muszę wejść w słowo, bo na to się nie zgodzę. Nie akceptuję tego typu uproszczeń, wkładanych mi w usta. To nie jest kwestia lojalności, tylko swoistego paktu społecznego,
opierającego się na finansowaniu przez miasto zarówno szeregu przedsięwzięć, jak i dotowaniu różnych sposobów recenzowania tej działalności. I dopóki recenzja jest uczciwa intelektualnie – to świetnie. Jeżeli zaczyna temu towarzyszyć kontekst polityczny, wynikający ze zdecydowanego światopoglądu recenzenta, to mamy problem. Bo to jest właśnie propaganda. I przypomnę: nie ma pojęcia lojalności w umowie, którą miasto podpisuje z „Ritą Baum”. MCz: W imieniu redakcji powiem tak: jako obywatele tego miasta mamy prawo funkcjonować zupełnie swobodnie z pieniędzy, które wpłacamy jako podatki. Nie są to pieniądze jakiegoś tam „miasta”, ale pieniądze nas wszystkich jako jego obywateli. I to, że to możemy robić, jest naszym prawem. Pracujemy ciężko i pracujemy równocześnie za bardzo małe pieniądze. Tak jak pan powiedział, nie ma tu kontekstu pracowniczego. Jego nie może być w zasadzie, bo my nie mamy żadnych umów o pracę. Mimo że chcielibyśmy, bo wydawanie kwartalnika bez etatów jest bardzo ciężką sprawą. Robimy to po pracy, czyli po południu i wieczorem, na pół społecznie. Powtórzę, „miasto” nie jest fundatorem różnych działań, które się odbywają na terenie Wrocławia, tylko pośrednikiem w wydawaniu naszych wspólnych – obywateli – pieniędzy. W demokracji, o której pan mówi, bardzo istotna jest swoboda wyrażania poglądów. I tu już odpowiadam na Pańskie zastrzeżenie: w tym samym numerze pojawiła się bardzo merytoryczna rozmowa z profesorem Chmielewskim, który wywalczył stolicę kultury dla Wrocławia. To jest ten głębszy namysł, który pan sugerował. I jeszcze te nieszczęsne przeszczepy. Piotrkowi, moim zdaniem, nie chodziło o to, że oba festiwale są słabe – zresztą jak pan zauważył, on też na nich bywa – a o to, że władze Wrocławia nie wykonały żadnego ruchu, by pojawiały się tu lokalne inicjatywy, które również mogą być oryginalne i niepowtarzalne. Chodzi mi o mechanizm, jaki stosują władze miasta: jest nim ściąganie produktów z zewnątrz. Profesor Chmielewski wspomina o tym, że najważniejszą rzeczą w działalności kulturalnej samorządu powinno być, tak jak to w projekcie stolicy proponował, angażowanie obywateli danego miejsca do udziału w kulturze. A stało się tak, że środowiska niezależne w bardzo dużej mierze czują się wykluczone ze stolicy kultury. Nie mówię tu o „Ricie”, która, jak pan wskazywał w swoim tekście, realizuje „Czytanie w ciemności”, chociaż swoją drogą co da się zrobić
przez cały rok za 10 tysięcy brutto... Ten mechanizm dotyczy wielu innych świetnych projektów, zamiast których potężne pieniądze dostają „Nowe Horyzonty”. I nie jest to atak na ten festiwal, to byłoby szaleństwo. Też chodzę na „Nowe Horyzonty” i też jestem szczęśliwy, że jeden z najlepszych festiwali filmowych w Polsce mam w zasięgu ręki. Ale chodzi o sam mechanizm wykluczania miejscowej kultury i kupowania drogich produktów na zewnątrz. IG: 10 tysięcy brutto to tylko dotacja ESK, możecie przecież starać się również o inne. Ale odpowiadając: z mojego punktu widzenia wywiad z profesorem Chmielewskim i tekst pana Czerniawskiego się uzupełniają, tylko nie w takim sensie, jak pan myśli. Obydwa mówią jednym głosem o pewnym opuszczeniu przez miasto oraz zaniedbaniu konkretnych (zwracam uwagę: nie wszystkich, ale bardzo konkretnych, choć niewymienionych i rozpuszczonych ideologicznie w bezpiecznych „obywatelach”) środowisk na rzecz ludzi z zewnątrz. Odpowiedziałem: Festiwal Schulza, Festiwal Kryminału są już w całości robione siłami wrocławskimi. Nie są to gorsi wrocławianie od członków redakcji „Rity Baum” – naprawdę. Miasto Wrocław jest na tyle dużym miastem, że może, to jest element pewnego zrównoważenia, pielęgnować z jednej strony to, co tu się wydarza bardzo oddolnie, jak i importować. To jest struktura na tyle duża, że powinna sobie poradzić i z jednym, i z drugim. W moim przekonaniu sobie radzi. W waszym nie. I szukam miejsca sporu. I wie pan co? To jest spór o ludzi. Niedopuszczenie przez was takiej myśli, że kreator kultury, manager może pojawić się kompletnie z zewnątrz i nie mieć w głowie partykularnych interesów. Przypomnę, że reaktywowałem jako kurator „Preteksty” po dwóch latach nieistnienia tego festiwalu, nie wspominając o dziesiątkach innych przedsięwzięć „oddolnych”, jak je pan nazywa, które wspiera ESK. I nie mówimy tu o małych pieniądzach – naprawdę. I wracamy do czego? Że to być może ludzie są źli: Grin, Gutek, Burszta. MCz: To ja od razu zaprzeczę. Chodzi o sam mechanizm. A pieniądze, powiedzmy szczerze, na festiwale z zewnątrz są nieporównywalne z pieniędzmi na działania lokalne. Władze miasta całkowicie odseparowały się od lokalnych środowisk i podejmują całkowicie samodzielnie autorytarne decyzje. Nawet w demokracji przedstawicielskiej władza powinna utrzymywać kontakt ze swoimi wyborcami. Prezydent
Wrocławia zrozumiał to dopiero po tym, gdy jego władza zaczęła wisieć na włosku, że spotkania z obywatelami powinny mieć miejsce już od 12 lat. To brak kontaktu z obywatelami jest głównym źródłem tego konfliktu. To bardzo dobrze, że przyjeżdżają do nas świetni artyści z różnych stron kraju i świata, ze świetnymi projektami, ale nie mamy na to żadnego wpływu. I nie chciałbym, panie Irku, żeby ten konflikt sprowadził się do spraw personalnych, do nazwisk Grin, Gutek, Burszta, bo nie o to toczy się spór. IG: Nakreślił pan pewną sytuację. Demokracja przedstawicielska czy w kulturze, czy w drogownictwie, czy w służbie zdrowia, czy wszędzie indziej działa od góry przez przedstawicieli i od dołu poprzez wybieranie tych, którzy będą desygnować przedstawicieli. Ludzi, którzy mają się komunikować z obywatelami. Rzecz, o której mówimy, jest w swojej istocie banalna. Jeśli prezydent miasta ma do naprawienia 600 tysięcy kranów, to po pierwsze nie jest w stanie znać się na każdym rodzaju usterki, po drugie w ogóle może nie ogarnąć tego wszystkiego. A obowiązuje takie przekonanie obywateli i słychać je również w pańskich wypowiedziach, że jak im się kran zepsuje, to prezydent przyjdzie i kran naprawi. Otóż po to są takie instytucje jak wydział kultury, czy w ogóle departament spraw społecznych, po to jest Impart, Biuro ESK, inne samorządowe instytucje kultury, aby ten kontakt nawiązywać. Władza nieraz mówi o wsłuchiwaniu się w oczekiwania. A ja mówię o robieniu przestrzeni do realizacji prawa, które obywatele mają. Pytanie, jak prowadzić rozmowy, jaki wypracować mechanizm współpracy. Wrocławianie robiący kulturę mówią: władza z nami nie rozmawia. Czy kiedykolwiek, ktokolwiek odmówił wam spotkania? Pytam z ciekawości: czy kiedykolwiek dyrektor Broda odmówił wam spotkania? MCz: Oczywiście zawsze mogliśmy się spotkać. Tylko raczej rzadko i krótko. Zaznaczę przy tym, że bardzo szanuję dyrektora Brodę, bo to on umożliwił we Wrocławiu funkcjonowanie literatury na szerszą skalę. Myślę natomiast o całkiem innym modelu funkcjonowania. I to całkiem niezależnie od wydziału kultury czy samego prezydenta, czy w ogóle urzędników. O funkcjonowaniu, które nie jest demokracją przedstawicielską, jaką znamy jeszcze sprzed 10 lat, ale demokracją – użyję słowa, o którym obaj na pewno myślimy
75
76
– partycypacyjną i deliberatywną, której jaskółki pojawiają się co jakiś czas, ale czasem mają jakby podcięte skrzydła. Taką jaskółką jest Wrocławski Budżet Obywatelski, ale to jeszcze nie jest element w pełnym sensie partycypacyjny czy deliberatywny. To, że mamy przedstawicielską demokrację, wcale nie oznacza, że nie możemy jej modyfikować, rozwijać. Na pewno się pan ze mną zgodzi. Bo takich jaskółek jest bardzo mało. Wrocław został w budowaniu nowych strategii w tyle, do przodu wysuwa się tylko propaganda sukcesu naszego miasta, która jest bardzo skuteczna, co widzę, rozmawiając z ludźmi z różnych stron Polski i za granicą również. Natomiast w tyle jest cała baza: umożliwienie dyskusji i współdziałania obywatelom tego miasta w tworzeniu kultury, bo o tym rozmawiamy. I taki model nie jest realizowany, mimo kilku połowicznych pomysłów. Jedną z takich jaskółek nowego sposobu myślenia są otwarte spotkania ze środowiskiem przy okazji stolicy kultury, które zaczęły się odbywać. I to bardzo dobrze, bo to one uświadamiają ludziom, że mają prawo współdecydować. Tyle że jest ich za mało i one nie są decyzyjne: mocno tkwią w starym systemie – modelu demokracji przedstawicielskiej – gdzie to władza decyduje, władza dzieli, władza wydaje itd. Takiemu modelowi jestem generalnie przeciwny. Oczywiście, tak jak pan mówił, władza ma prawo sprowadzić coś, co uważa za dobre. Tylko robi to poza jakąkolwiek kontrolą. Zdaniem profesora Chmielewskiego nie ma kontroli nad tym, jak środki są wydawane z budżetu. Mówiąc szerzej, aktualna demokracja w Polsce jest wadliwa, tak jak w ogóle demokracja na świecie w formie tradycyjnie przedstawicielskiej jest wadliwa. I o większą kontrolę ze strony obywateli warto by było powalczyć. To jest pierwsza kwestia. Druga – o której już mówiłem – to komunikacja z obywatelami. IG: Próba zrozumienia funkcjonowania kultury w tak skomplikowanym organizmie, jakim jest duże miasto, przyłożona do rozwiązań natury systemowej pokazuje, tak jak pan to w tej chwili zrobił, ogromną wyrwę, wielki dół, niemal przepaść, pomiędzy działaniem partycypacyjnym a dobrymi praktykami urzędu, miasta, Wrocławia, państwa, Unii Europejskiej. Naszym zadaniem jako kreatorów kultury jest zasypywanie tej wyrwy. To, o czym pan teraz mówi, jest rzeczą fundamentalną, a równocześnie niezwykle ogólną,
gdzie aż prosi się o skwitowanie: co zrobimy, skoro tak jest. Zmiana społeczna we Wrocławiu związana z Europejską Stolicą Kultury będzie polegała na setkach, jak nie na tysiącach ludzi, którzy wezmą udział w przedsięwzięciu – mam nadzieję zbilansowanym – na równi wizerunkowym, co partycypacyjnym, i im się już tego z głów nie zabierze. Zmiana społeczna nie przełoży się bezpośrednio na worek złota, który spadnie nam na głowę albo na realizację wszystkich naszych projektów, albo na zapomnienie o prawie zamówień publicznych i wszystkich tych ograniczeniach prawnych, które się wiążą z realizacją dużych imprez, ale będzie trwać i będzie się odbywać w przyszłości dzięki tym ludziom. Kultura w demokracji nigdy sama z siebie nie wybuchła. Nigdy też nie została w całości zadekretowana przez władze. Wybuch kultury, jej epifania, odbywa się przez ludzkie głowy. A jeżeli spojrzy pan na „propagandę sukcesu”, jak ją pan nazwał, uprawianą przez władze miasta, jeżeli spojrzy pan na wizerunek Wrocławia w Polsce i za granicą, to proszę mieć świadomość, że on skutkuje. I przynosi bardzo wymierne efekty, pozwalające na przykład finansować również wasze przedsięwzięcia. MCz: Chodzi o to, że obywatele miasta nie decydują, jak są wydawane środki finansowe. Nie mamy na to żadnego wpływu. Nawet na logotyp ESK. IG: Podoba się panu projekt mikrograntów? MCz: Tak, podoba mi się. Wymyślił go profesor Chmielewski i Roland Zarzycki i obaj nie są już związani z ESK. IG: Nie wiem, kto go wymyślił, wiem, jaką drogę przeszedł od niesprecyzowanej idei do konkretnych wyników. Zawsze możemy patrzeć na to w taki sposób: rzucili ochłap. Trochę tak czytam wypowiedzi profesora Chmielewskiego. Ale wolę patrzeć na to z drugiej strony, że to jest zaczyn. MCz: Z wypowiedzi profesora Chmielewskiego wynika, że tak widzi współuczestnictwo w realizacji najbardziej zwykłych projektów, oddolnych, no i ludzi normalnych z ulicy, którzy mogą zacząć działać w kulturze. Nigdy tego wcześniej nie robili i to ich właśnie zmieni. To właśnie projekt mikrograntów jest jednym z najbardziej przejrzystych pomysłów stolicy kultury. IG: Bo należy go traktować, oczywiście z całą świadomością proporcji, jako pierwszy
rzeczywiście realny budżet obywatelski w kulturze. Ale nie wolno przy tym zapominać o dotacjach wydziału kultury, które mają charakter konkursowy, i innych konkursach na przeróżne aktywności w przestrzeni kultury, które już niedługo ogłosimy jako ESK. MCz: Z Wrocławskim Budżetem Obywatelskim mamy pewien poważny problem, bo jest po prostu plebiscytem na remonty czy inwestycje. WBO przypomina w tej chwili audiotele na Eurowizji. Nie jest dialogiem z obywatelami, tylko głosowaniem nad atrakcyjnością projektów, pozbawionym dyskusji czy negocjacji, a zatem działa strasznie połowicznie. I dlatego jest jaskółką, która ma podcięte skrzydła. Bo nie wystarczy obywatelom pozwolić na to, by przedstawiali swoje projekty. Najważniejsze w projekcie budżetów partycypacyjnych było to, że obywatele siadali razem do stołu, przedstawiali swoje projekty i uczyli się. Słuchaj, ja chcę tu boisko. A ja chcę tu park. Ale mamy tylko tyle, jakąś tam kwotę, nie starczy na oba pomysły. Co więc zrobić? Czy mój park jest ważniejszy niż twoje boisko? I to byłaby prawdziwa szkoła demokracji i prawdziwy udział ludzi w tym, jak podzielić pieniądze. Oni sami uczyliby się, żeby zaspakajać swoje potrzeby tak, by nie zabierać drugiemu, jak budować hierarchię potrzeb. U nas stało się to plebiscytem i na przykład wygrywają szkoły, bo uczniowie potrafią zaktywizować innych uczniów do głosowania i głosują całymi szkołami, więc powstają kolejne inwestycje w szkołach, które powinny powstać z pieniędzy przeznaczonych w budżecie miejskim na szkoły, a nie ze środków WBO. I to w ogóle jest ślepy tor funkcjonowania. To taka dygresja tylko. IG: To jest dygresyjne, ale nie do końca niespójne z tym, o czym rozmawiamy. Dlaczego? Bo rozmawiamy o słabości modeli... Kultura jest zawsze na końcu – niestety. Mamy budżet obywatelski, który zamienił się w SMS-owe głosowanie na najlepszego tancerza albo kogoś takiego – pańskim zdaniem – i teraz jest tak, że powinniśmy wyciągnąć z tego wnioski i w przestrzeni kultury uniknąć takich rozwiązań. Proszę mi wierzyć, to w ogóle trzeba odwrócić. Polem minowym dla budżetu obywatelskiego powinna być kultura. Kultura ma to do siebie, że bardzo mocno wybiega w przód i widzi zagrożenia, ale też szanse, z dużym wyprzedzeniem. Jedne próbuje oswajać, innych uczy unikać. Systemowy błąd, fundamentalny, polega na tym, że to nie z kultury zrobiono
pole minowe, tylko z rzeczy, które wydawałoby się, są bliższe zwykłemu człowiekowi, czyli z ogrodu, parku czy boiska. MCz: Zrobiono, bo Wrocław nie miał wyboru. Mimo że władze promują go jako miasto otwarte i awangardowe, to inne polskie miasta zaczęły wprowadzać budżety „obywatelskie” wcześniej, podczas gdy Wrocław pozostał z tyłu. Musiał więc dogonić peleton. IG: Nie znam się na tym i nie śledzę tego od tej strony, moja praca tego nie wymaga. Istotne jest, jeszcze raz chcę to podkreślić, że tego typu działania, tego typu budżety powinny zaczynać od kultury. I wiem, że we Wrocławiu, i to już od bardzo dawna, myślenie o promocji przez kulturę czy przez literaturę zaczęło być przedefiniowywane w stronę rozwoju przez kulturę i rozwoju przez literaturę. Pole minowe budżetu każdego rodzaju partycypacji powinno się zaczynać od kultury. W dwóch zakresach. Systemowo, jeśli chodzi o rozwój przemysłów kreatywnych, „przemysłów”, bardzo mocno to podkreślam, z całym bagażem, który jest z tym związany: forsy, inwestycji, kapitału i tego, co jest niezbędne w biznesie. Po co? Aby z tych środków można było dokonać redystrybucji na drugi poziom rozwoju przez kulturę – czyli poziom idei. I to jest w moim przekonaniu model idealny Anno Domini 2015. Czy polityka władz miasta zmierza w tym kierunku? Tak, w moim przekonaniu tak. Czy musi to tyle trwać? Nie wiem. Tak jak po stronie redakcji „Rity Baum”, pracującej w kolektywie, jest to kolektyw osobowości, tak samo po stronie urzędu jest to zbiór jednostek, które mają do naprawienia 600 tysięcy kranów. MCz: Ale na szczęście wydział kultury nie musi się zajmować kranami. IG: To jest symboliczne, bo też musi reagować na awarie. Jeśli państwo mówicie: marka tak, ale nie za wszelką cenę, to ja odpowiadam: marka tak, nie za wszelką cenę, ale ze świadomością, że marka pozwala na zrównoważenie. Marka pozwala na tworzenie przemysłów kreatywnych. Tymczasem poziom przemysłów kreatywnych w tym momencie we Wrocławiu, na przykład spojrzawszy na wydawnictwa, pozostawia wiele do życzenia. Ale proszę też zrozumieć urząd, który nie mogąc nalać z próżnego, próbuje tak rozdzielić te środki, aby w sposób zrównoważony docierały do przemysłów kreatywnych i docierały do przemysłu ideowego.
77
MCz: Jak w takim razie wygląda z pańskiej perspektywy rok 2016, jeśli chodzi o kwestię ideową? I jak trwałe rozwiązania wniesie? Powiedział pan wcześniej, że świadomość kilku tysięcy ludzi, którzy będą współdziałali przy realizacji stolicy kultury, zmieni się nie na jeden raz, a na dłużej. Jakie pomysły ma ESK w obszarze literatury dla takich dzielnic jak Nadodrze czy Trójkąt? Jak została tutaj ujęta kwestia zmian świadomości obywateli poprzez kulturę?
78
IG: Funkcjonowanie w literaturze ma to do siebie, że zakłada sytuację intymną. Krótko mówiąc, literatura nie jest predestynowana do ruchów masowych. Myśląc o programie literackim ESK, troszkę zacząłem tą intymnością chwiać. Jest teraz uszczegóławiany program, który nazywa się Bibliopolis – to jest najwyższa finansowo pozycja w budżecie literackim ESK. I Bibliopolis to jest – jak wskazuje nazwa – miasto biblioteka. Musiałem sobie zadać pytanie, jak chcę, aby to miasto zostało zamienione w bibliotekę. Można sobie wyobrazić taką sytuację, w której robię mapping 3D na całych Sukiennicach albo mapuję wszystkie okna na rynku książkami i nagle wchodzimy na Rynek, który jest po prostu biblioteką i przywołuje książkę symbolicznie i korzystając z nowych technologii. Wynika to z mojego głębokiego przekonania, że powinniśmy otoczyć ludzi ponownie książkami. Albo bookcrossing. Ktoś wpada na pomysł skrzynek bookcrossingowych, znajduje na to finansowanie i mówi: one są tu i tu, i tu, możemy robić to i to, i to. To jest w porządku, ale za mało. Chcę iść dalej w myśleniu o Bibliopolis i z całą pewnością stwierdziłem, że jest tylko jeden dobry model zbudowania miasta biblioteki, i przeznaczyłem znaczną część finansowania z programu Bibliopolis na tworzenie osobnych mikrograntów tylko i wyłącznie dla książek, dla literatury. Taki literacki budżet obywatelski. MCz: A przystanki? Takie jak w Poznaniu, na których można zostawiać książki? IG: Jeżeli w budżecie obywatelskim na literaturę pojawi się idea przystanków, na których można zostawiać książki, to one będą. Jeżeli nie, to ja tego nie zadekretuję. Teoretycznie chcielibyśmy doprowadzić partycypację do stopnia najwyższego z możliwych, ale tak naprawdę jako kreatorzy kultury będziemy myśleli kategoriami dekretowania, w takim sensie, w jakim posiadamy doświadczenie i dowody na to, że czasem
pewne intuicje są lepsze niż inne. I że nasza wiedza i pomysły mieszkańców mogą stać się przedmiotem poważnej debaty między nami. Podam panu taki przykład. Szkoliłem niedawno bibliotekarzy w tym zakresie i została mi opowiedziana pewna historia. Jest dom, kamienica zamieszkała przez ludzi ubogich. W tej kamienicy, w jednym z mieszkań, w rodzinie dysfunkcyjnej, mieszka trzynastoletni chłopak, który jak wariat czyta książki. A nie brakuje tam patologii, nie brakuje tam rzeczy złych. Ale wszyscy wiedzą, że on czyta książki. Biblioteka ma do wydania 5 tysięcy zł na projekt pomocowy dla takich przypadków. Więc jej przedstawiciele rozmawiają z mieszkańcami. I ci ludzie mówią: za pięć tysięcy nakupimy mu książek. Bibliotekarz pyta mnie o radę. Mówię spokojnie: zastanówcie się, to jest zawsze wartościowy prezent, istotny – ale niesie ze sobą ryzyko jednorazowości. Pomyślcie nad czymś innym. I zaczęliśmy rozważać różne scenariusze. No i okazało się po jakimś czasie, że zainspirowani sąsiedzi zaczęli ze sobą rozmawiać i wymyślili coś takiego: pięć tysięcy wystarczy na farbę, a my włożymy naszą pracę i wymalujemy całą klatkę schodową w półki z książkami. Po prostu namalujemy temu chłopakowi bibliotekę. Mieszka na trzecim piętrze. Gdy będzie wchodził do kamienicy, zawsze będzie wchodził do biblioteki. To będzie nasz gest dla niego, a jednocześnie wymalujemy sobie tę klatkę, która wygląda tak, jak wygląda – możemy się domyślać, że okropnie. I jeszcze włącza się w to taki chłopak z podwórka, dwudziestoparoletni łysy, napakowany facet: i niech mi to ktoś ruszy potem. Opowiadam tę anegdotę po to, żeby pokazać, jak wiele elementów może się zbiec w prostym geście – „wymyślcie”. Chłopak czytający książki, czyste ściany i ochrona przed ludźmi, którzy generalnie nie przejmują się ścianami. Czy na tym etapie, który mamy w tej chwili… MCz: Gdyby jeszcze zrobić tam punkt bookcrossingowy... IG: On się sam zrobi. Zobaczycie... MCz: Przy okazji ci sąsiedzi mogą zerknąć. Może któryś zacznie czytać? Dispossession, 56. Biennale w Wenecji – opis na s. 83* obok u góry: Linie ucieczki, Susanne Keichel; u dołu z lewej: My, deportowani. Koda, Oksana Zabużko; u dołu z prawej: Reisefieber, Dorota Nieznalska; na s. 80 u góry: Latarnia dla Lampedusy, Thomas Kilpper; u dołu: Zielona granica, Tomasz Opania; na s. 81 u góry: Pani Anna, Szymon Kobylarz; u dołu: Podwórko, The Open Group; fot: Małgorzata Kujda
IG: To jest jedna z moich odpowiedzi na pytanie, co planujemy dla mieszkańców. W programie Bibliopolis lada moment będziemy ogłaszać konkurs na zasadzie normalnego trybu aplikacyjnego, w którym nikt nikomu niczego nie będzie narzucał, ale będzie negocjował, tzn. będzie próbował pokazać, że możemy to zrobić lepiej. W tym celu musimy się z nimi wszystkimi spotkać. MCz: Czyli z mieszkańcami? IG: Oczywiście. MCz: Podoba mi się ten pomysł.
82
IG: Generalnie to, co nazywamy negocjacjami, odbywa się również przy mikrograntach. Pamiętam, jak idea mikrograntów była przez kuratorów długo omawiana, na wielu spotkaniach. I ktoś mówi: no dobrze, ale co, jeśli dysponowanie tymi pieniędzmi będzie nieprzemyślane? MCz: No, wtedy będą dyskusje i negocjacje. IG: No właśnie, od tego są negocjacje. Pamiętam, jak opowiedziałem na zebraniu kuratorów czysto artystowską historię: ktoś wsiądzie na cały dzień do windy i będzie przez ten cały dzień opowiadał różne historie wszystkim, którzy tam wsiadają, wszystkim swoim sąsiadom, których do tej pory nie znał, bo się tylko mijają. I on tam wejdzie, i będzie po prostu opowiadał albo słuchał. Jeżeli się zgodzą, może to nawet nagrać. A my się zastanowimy, czy tego nie warto wydać w formie książkowej. To też jest dla mnie działanie, na które warto wydać pieniądze. Bo ten, kto to zrobi, być może nie pójdzie tego dnia do pracy albo nie zarobi w inny sposób... MCz: Nawiązując do tego, co pan wcześniej powiedział, widzę już oczami wyobraźni wyremontowane klatki na Trójkącie i szafki z książkami na parterze. Nie muszą to być nowe książki, nie muszą kosztować potężnych pieniędzy, najważniejszy jest fakt, że tam trafią w ogóle jakieś książki. Ludzie będą sobie mogli wymienić i poczytać. IG: Ja tylko proszę, żebyście się włączyli. Jeżeli są to mikrogranty zarezerwowane dla programu Bibliopolis, to nie ma żadnego problemu, żeby „Rita Baum”, Marcin Czerwiński, Piotr Czerniawski albo ktokolwiek inny powiedział: zbiorę paru ludzi, zbijemy półki, na ile nam wystarczy środków, i je postawimy. Bo wiemy lepiej niż Grin, gdzie to jest, gdzie to należy zrobić. Ale powiadam jeszcze raz, bez stworzenia
przestrzeni dla takich aktywności byłoby to niemożliwe. Zostałem niedawno zaproszony przez miasto Tel Awiw do współpracy doradczej w procesie aplikowania Tel Awiwu o tytuł Światowej Stolicy Książki UNESCO na 2018 rok. Udało się ten tytuł wywalczyć dla Wrocławia i ktoś to docenił. I proszę mi wierzyć, tam nikogo nie obchodzi, skąd przyjedzie facet i pomoże to zrobić. Pod warunkiem, że on gdzieś już pokazał, że łączy, a nie dzieli, że stara się rozwijać, a nie zwijać. To jest także ukłon w stronę mojej pracy, tego co robię już od wielu, wielu lat, jak i w stronę tego, co się stało we Wrocławiu, co tu robimy, a co nie odbyłoby się bez przychylności negowanego przez pana systemu. Bez niego po prostu by się nie stało. A słyszę różne głosy podważające kompetencje ludzi robiących ESK. I wie pan co, to są bardziej głosy rozżalenia niźli rzeczywistej znajomości faktów. I być może to jest nasz błąd, bo nie umiemy tego opowiedzieć. Nie umiemy zakomunikować, że wiele uwag czy wątpliwości, które pan podnosił w czasie tej rozmowy, jest już rozstrzyganych na korzyść pozwanego, że my rzeczywiście to robimy. Może ja – przynajmniej jeśli idzie o środowiska literackie, ludzi słowa – zbyt ufnie przyjąłem, że ktoś zada sobie trud przeczytania czerwcowej książki programowej. Może to trzeba komunikować jeszcze inaczej? Nie wiem. MCz: Muszę przyznać, że stopień łatwości w nawiązaniu rozmowy z panem jest zupełnie inny niż w przypadku władz Wrocławia, chociaż nigdy nie proponowaliśmy rozmowy w sensie wywiadu prezydentowi Wrocławia czy dyrektorowi Brodzie. IG: ...Założymy się? MCz: Rozumiem z tego, że się mylę? IG: Tak samo się pan umówi, no może nie na tak długi czas, na wywiad z dyrektorem Brodą czy prezydentem miasta. MCz: Z prezydentem miasta próbowaliśmy spotkać się kilkakrotnie w ciągu piętnastu lat. No ale się nie udało. Tyle że nie na wywiad. W końcu, ale dopiero po ostatnich wyborach, kiedy prezydent zaczął się spotykać z mieszkańcami, udało nam się wpisać w grafik spotkań. I to jest rzeczywiście kwestia 600 tysięcy kranów, bo grafik jest zapełniony na kilka miesięcy w przód. To było tych 15 minut. Ale dopiero teraz, po wyborach. Wcześniej nie było takiego zwyczaju, żeby móc spotkać się, porozmawiać. A jesteśmy jednym z dwóch pism
kulturalnych, które ukazują się we Wrocławiu regularnie. IG: Naszym zadaniem jest przekonanie rządzących do innego sposobu używania kultury. Musimy wyprzedzić władzę i to jest właśnie obowiązkiem kultury. Wyprzedzić, pokazać ewentualne skutki zaniechań, poszerzać wiedzę i przyspieszyć ten sposób używania kultury, który nie jest tylko używaniem wizerunkowym, ale także rozwojowym. Moim zdaniem ESK jako pewien proces przyspiesza ten inny rodzaj używania kultury przez władzę. I proszę mi wierzyć: właśnie przyspiesza, a nie demonstruje i zmusza, bo to jest władza, która nie jest zamknięta na ten rodzaj używania kultury. Między innymi dlatego to dzięki niej właśnie ten tytuł tu jest, a nie tylko dzięki prof. Chmielewskiemu, o którym pan powiedział, że „wywalczył” ESK dla Wrocławia. Aplikacja to zbiór marzeń, łatwo się takie dzieła pisze, wiem to bardzo dobrze. By marzenia mogły stawać się rzeczywistością, potrzeba trudu setek ludzi, ich wiedzy o poszczególnych elementach procesu, docenienia ich dotychczasowej pracy, umiejętności korygowania decyzji, a czasem pokory. No i przede wszystkim – umiejętności łączenia skrajnych wydawałoby się przeciwieństw. MCz: Mając styczność z tymi przemianami, władza będzie zmuszona się zmienić, nawet jeśli nie chciałaby tego sama z siebie? IG: Tak, ale bardzo mocno musi wybrzmieć to, co powiedziałem, a teraz powtórzę: we Wrocławiu nie jest tak, że nie chciałaby tego. Szczęśliwie władza we Wrocławiu bez względu na światopogląd nigdy nie zamyka ust, bo czuje swoją powinność, bo temu pokoleniu usta były zamykane zbyt często. Ja naprawdę w to głęboko wierzę. Tu nie zamyka się ust przeciwnikom politycznym, aktywistom. MCz: Dlatego mamy nadzieję, że nasz głos – takiego marudera – na temat Wrocławia jest też głosem, który może pobudzić do czegoś, a nie być traktowany jako głos przeciwnika. IG: Proszę bardzo. Tylko nie tekstami na 3 tysiące znaków, bo z tego nic dobrego nie będzie.
Macie przestrzeń internetową. Piotr Czerniawski tezy do artykułu może umieścić na papierze, który ma swoje ograniczenia, a rzeczywiste problemy, które są i które doskonale rozpoznajecie, mogą znaleźć się w przestrzeni wirtualnej, bo ona ograniczeń nie ma. A i tak większość debat już się tam przeniosła. Jednym z zadań literackiego programu ESK jest przywrócenie takiej proporcji, w której sieć ma być znowu nośnikiem idei humanistycznych, a nie permanentnym upraszczaniem i prymitywizowaniem dyskusji ze względu na charakterystyczne dla współczesnego rozumienia sieci szybkość, dynamikę, konieczność natychmiastowej odpowiedzi. Przywrócenie internetowi walorów rzeczywiście nieskrępowanej dyskusji. Ale nieskrępowanej – to nie oznacza bezczelnej, nie oznacza aroganckiej, nie oznacza uproszczonej. Tylko właśnie trudniejszej. Pogłębionej. Takiej, gdzie przestrzeń mamy otwartą, liczba znaków nas nie ogranicza, a przede wszystkim nie ogranicza nas dostępność do publiczności. MCz: Dziękuję za rozmowę. IG: I ja dziękuję.
Współpraca: Krzysztof Piłat
* Wystawa Dispossession została zaprezentowana w ramach 56. Biennale w Wenecji (8.05-22.11.2015). To część oficjalnego programu sztuk wizualnych Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016, która odniosła na włoskim wydarzeniu wyraźny sukces. Wystawę odwiedziło ponad 20 tysięcy osób. Choć punktem wyjścia wystawy jest przesiedleńcza przeszłość Wrocławia, miasta, w którym każdy jest „skądś”, Dispossession splata historyczne i współczesne narracje tworząc wielowątkową opowieść o stracie domu. Dom, który jest tracony i który zostaje przejęty, którego brak nie zawsze oznacza tworzenie nowego, wyznacza na wystawie przestrzeń rozważań. Wychodząc od wspomnienia prywatnej przestrzeni, artyści z Niemiec, Polski i Ukrainy w różnorodny sposób splatają doświadczenia jednostki z historycznymi i współczesnymi historiami przesiedlonych w wyniku Drugiej Wojny Światowej oraz współczesnych konfliktów. Na wystawie istotnym wątkiem jest powtarzalność dramatycznych doświadczeń. Wizja Europy jako szanującego prawa człowieka azylu, mogącego zaoferować schronienie dla uciekających przed wojną lub głodem przenika się tu z obrazem Europy jako twierdzy. Dispossession oznacza nie tylko wywłaszczenie i utratę mienia, odnosi się także do egzorcyzmu, wypędzania niechcianych sił. Artyści: Manaf Halbouni, Dorota Nieznalska, Open Group, Susanne Keichel, Tomasz Opania, Thomas Kilpper with Holger and Massimo, Szymon Kobylarz, Oksana Zabużko, Andriy Sahaydakovsky Kuratorzy: Michał Bieniek, Małgorzata Miśniakiewicz
83
Mroczne oblicze turystyki Obszary niebezpieczne ze względu na konflikty zbrojne i polityczne, jak Syria czy Egipt, oraz miejsca katastrof ekologicznych, jak Prypeć i Fukushima, stanowią popularny cel wycieczek turystycznych
Ze Sławojem Tanasiem rozmawia Andrzej Ficowski 84
Andrzej Ficowski: Czym jest tanatoturystyka? Sławoj Tanaś: Tanatoturystyka obejmuje podróże o podłożu kulturowym do miejsc związanych ze śmiercią. W popkulturowej odmianie jest częścią mrocznej turystyki (ang. dark tourism), mającej przede wszystkim wymiar postmodernistyczny, związany z buntem młodego pokolenia wobec tradycji, w tym wobec klasycznych form turystyki, oraz poszukiwaniem nieznanych dotąd doznań. Moda na turystykę, w której przedmiotem zainteresowania są wytwory kultury śmierci i dokumentacja ludzkiego cierpienia, jest również konsekwencją kreowania produktów turystycznych, mających na celu wywołanie efektu ekonomicznego, coraz częściej wykorzystującego walory, które do niedawna nie były traktowane jako turystyczne. Mroczna turystyka powoduje masowe eksploracje ciemnych stron życia. Co przyciąga ludzi w tak smutne miejsca? Fakt, mroczną turystykę charakteryzują podróże do miejsc tragedii, katastrof, cierpienia. Każdy z nas, przynajmniej raz w życiu, odwiedził w ramach podróży turystycznych miejsce będące następstwem śmierci. Wycieczki na zabytkowy cmentarz czy do muzeum dokumentującego historię cierpienia są właśnie tego typu wycieczkami. Mroczna turystyka jest często efektem kształtowanego m.in. przez media zainteresowania tym, co niebezpieczne i niedostępne, co jest elementem współczesnej kultury popularnej. W XIX wieku popularna była turystyka kulturowa. Czy również śmierć stała się wtedy przedmiotem poznania turystycznego?
Tak. Człowiek na bazie romantyzmu zainteresował się kulturowymi aspektami śmierci. W Europie miejscami masowo odwiedzanymi przez turystów były odkryte w XIX wieku ruiny Pompei, pole bitwy pod Waterloo czy miejsce katastrofy balonowej, w której zginął pionier baloniarstwa Pilâtre de Rozier. Należy pamiętać, że śmierć wzbudza zainteresowanie turystyczne przede wszystkim z perspektywy historycznego upamiętnienia. Jednak turystę interesuje także kulturowa oryginalność obrzędowości, sensacyjność i skala śmierci, a nawet jej aspekt rozrywkowy, wywołujący określone emocje, jak np. strach. Współczesna turystyka do przestrzeni śmierci z pewnością wskazuje na proces łamania tabu śmierci w naszej kulturze. Podróże tego typu nie są i nie będą jednak akceptowane przez ogół społeczeństwa, szczególnie o poglądach konserwatywnych. Mimo że część tego społeczeństwa takie podróże odbywa, nie nazywając ich tanatoturystycznymi. Czy z powodu naszej historii uprawiamy całoroczną tanatoturystykę? W zasadzie tak. Kiedy w 2006 roku po raz pierwszy opisałem w Polsce pojęcie tanatoturystyki, spotkałem się z jej negatywną interpretacją, co ma czasem miejsce również i dziś. W Polsce historia odgrywa nadal wiodącą rolę w kształtowaniu postaw społecznych. Dlatego jeżeli rozmawiamy o śmierci, to w kontekście religijnym, historycznym, martyrologicznym lub romantycznym. Uważam, że w tym zakresie jesteśmy permanentnymi tanatoturystami. Takie obiekty, jak krypty wawelskie, narodowe nekropolie czy pomniki zbrodni, są promowane
w katalogach turystycznych. Ciekawą i specyficznie polską (dzięki swojej skali) „atrakcją” są upamiętniane krzyżami miejsca wypadków drogowych, tym częściej wspominane przez przewodników, im bardziej tragiczne. Sabina Kraj, studentka Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, przeprowadziła ostatnio badania nad skłonnościami Polaków do udziału w krajowej „ciemnej turystyce”. Okazało się, że taki statystyczny turysta ma średnie wykształcenie, jest młody, pochodzi z dużego miasta... Ponad połowa Polaków przyznaje się do spędzania czasu wolnego na cmentarzach i odwiedzania cmentarzy w celach turystycznych. Jednak aż 70% badanych nie potrafi podać synonimów słowa tanatoturystyka. Nie dziwmy się temu. Pojęcie tanatoturystyki jest stosunkowo młode i nieznane. Badania społeczne prowadzone w Polsce wskazują na niską świadomość tanatologiczną naszych rodaków. Umieramy w szpitalu, nie w gronie najbliższych, oglądamy sceny przemocy w mediach i filmach, gdzie śmierć pozbawiona została sfery sacrum, a stała się powszechną sferą profanum. Polacy są konserwatystami w podejściu do tradycyjnej obrzędowości, w której śmierć stanowi temat tabu. Nadal żyje pokolenie, które doświadczyło traumy II wojny światowej. Te czynniki wpływają na spore zróżnicowanie społeczne w ocenie atrakcji turystycznych bazujących na śmierci. Starsze pokolenie patrzy niechętnie na wykorzystanie przestrzeni śmierci w turystyce, młode pokolenie, znacznie bardziej liberalne, otwarte na nowości kulturowe, traktuje przestrzeń śmierci nawet w kategoriach rozrywki i zabawy.
Jak 1 listopada lokuje się w tak pojętej przestrzeni śmierci? Czy bardzo się różnimy od krajów europejskich? Kult przodków jest powszechny nie tylko w naszej kulturze. I tu nie różnimy się za bardzo od innych. Jednak forma i jakość tego kultu jest w Polsce specyficzna, jedyna w swoim rodzaju. W Meksyku jest to święto wesołe, z ciasteczkami i cukrowymi lalkami. Anglosasi mają swoje święto Halloween. My mamy czas wspomnienia zmarłych nad udekorowanymi i rozświetlonymi grobami wraz z największą na świecie kilkudniową migracją wewnątrzkrajową. Turyści zagraniczni zwracają na to uwagę i jeżeli są w tym czasie w Polsce, odwiedzają również cmentarze, żeby poczuć atmosferę tego dnia. Badania pokazują, że 85% dorosłych Polaków odwiedza cmentarz co najmniej raz w roku, najczęściej właśnie w dniu Wszystkich Świętych. Jednak rozwój kultury masowej oraz wpływ innych kultur na polskie obyczaje powoduje postępującą laicyzację i komercjalizację tego święta. I ten klimat święta powoli gdzieś nam ucieka. W Polsce klimat ten odczuć można zdecydowanie bardziej na prowincjonalnych, małych cmentarzach niż w dużych miastach. Dzień ten jest również dniem o najwyższym znaczeniu w procesie promocji cmentarzy, które w tym czasie są głównym tematem przekazu medialnego. Powiedział pan, że jesteśmy na początku drogi łamiącej tabu śmierci. Powinniśmy zrewidować nasz stosunek do śmierci?
85
Należy poszerzać wiedzę o naszej śmiertelności i tradycyjnej obrzędowości. Podróże turystyczne do przestrzeni śmierci kształtują naszą świadomość eschatologiczną. Ważne, żebyśmy o śmierci nie wspominali tylko przy okazji spektakularnych katastrof i masowych mordów, ale rozmawiali o niej również w gronie rodzinnym, w szkole, w mediach. Proszę zwrócić uwagę, że żałoba stała się złem koniecznym, obrzędem często niezrozumiałym i nieakceptowanym przez otoczenie.
86
W Polsce panuje specyficzny trend na inscenizacje historyczne i teatralizowanie traum. Głośno było o rekonstrukcji pogromu Polaków na Wołyniu, jest plan odtworzenia fragmentu obozu Gross-Rosen, publicznie szacuje się liczbę przyszłych turystów, którzy odwiedzą tę „atrakcję turystyczną”. Działania tego typu wynikają ze swego rodzaju mody na organizowanie produktów turystycznych, jaka zapanowała w ostatnich latach w Polsce. Współczesna teatralizacja śmierci widoczna jest szczególnie w inscenizacjach historycznych bitew, walk i pogromów. Praktycznie każde większe wydarzenie upamiętniające historię musi być wsparte działalnością grupy rekonstrukcyjnej. W Szymbarku na Kaszubach został zrekonstruowany Dom Sybiraka z łagrem, w Michniowie budowane jest Mauzoleum Martyrologii Wsi Polskich. Tego typu inicjatywy, prócz upamiętnienia ofiar i zdarzeń historycznych, mają również podłoże komercyjne. Z perspektywy turystycznej jest to zabieg czysto marketingowy, mający na celu promocję danego miejsca. Dlatego w Polsce władze samorządowe lub prywatni inwestorzy uciekają się nawet do rekonstrukcji obozów koncentracyjnych, aby przyciągnąć turystów i zaktywizować gospodarczo miejscowość w oparciu o turystykę. W takich sytuacjach mało kto protestuje, ale inicjatywy tego typu mogą wzbudzić kontrowersje. Czy żerowanie na śmierci, często tragicznej i drastycznej, jest etyczne? Oczywiście, że nie. Jako osoba badająca od lat rozwój atrakcji turystycznych w Polsce obserwuję z przerażeniem i niesmakiem organizowanie produktów turystycznych na bazie śmierci, choć trudno jest jednoznacznie oceniać tego typu działalność. Obecnie w Polsce turystyka stała się w oczach samorządowców panaceum na lokalne problemy gospodarcze i bezrobocie, co jest oczywiście
fałszywym założeniem. Społeczności chcą zaistnieć turystycznie i zorganizować własny, oryginalny produkt, często bardzo sztuczny. Wydaje się, że najprościej sięgnąć do wizerunku spektakularnej śmierci i zbudować na jej bazie, pod przykrywką upamiętnienia, atrakcję turystyczną. Zwróćmy uwagę, że niemalże każdy polski zamek posiada bardziej lub mniej udolnie zorganizowaną salę tortur. Pytanie, dlaczego akurat salę tortur, a nie kuchnię? Czy w Europie produkt turystyczny również buduje się na bazie, symbolicznie rzecz ujmując, szubienic? Teatralizacja śmierci ma swoją długą historię. W Europie upowszechniona została już w czasach rzymskich poprzez krwawe igrzyska. W XVII wieku popularne, szczególnie wśród magnaterii, stały się wystawne pogrzeby, pompa funebris. Niemałe znaczenie miały XVIIIi XIX-wieczne publiczne egzekucje, które widowiskowego, wręcz turystycznego charakteru nabrały w okresie rewolucji francuskiej i „tryumfu” gilotyny. W Polsce na obrzeżach Kudowy-Zdroju znajduje się kaplica czaszek w Czermnej, postawiona na znak przestrogi przed masową, wojenną i epidemiczną śmiercią. Dziś jest to jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych Kotliny Kłodzkiej, wzbudzająca „lunaparkowe” emocje. Może warto nadmienić, że muzea i miejsca masowej śmierci również są popularne wśród turystów. Oczywiście. Przykładem mogą być Muzeum Historii Holokaustu w Tel Awiwie, Muzeum Ludobójstwa Ormian w Erewaniu, Pola Śmierci w Kambodży czy Kigali Memorial Center w Rwandzie. W trakcie realizacji jest Muzeum-Pomnik Ofiar Zamachów w World Trade Center w Nowym Jorku. Głównym celem tych obiektów jest dokumentacja historyczna, ale pełnią one również rolę współczesnych atrakcji turystycznych, a to może budzić kontrowersje. Turystę interesuje to, co jest niecodzienne, a doświadczenie śmierci takie właśnie jest. Czy podróże tego typu, jako alternatywna forma poznawania świata, przygotowują nas do śmierci? Może dlatego takie miejsca jak magnes przyciągają ludzi? Paradoksalnie tanatoturystyka wskazuje na chęć bycia blisko śmierci, ale w bezpiecznej odległości. Zainteresowanie historią rodzi
87
88
zainteresowanie śmiercią. Również popkultura fascynuje się śmiercią, jej grozą i fantazyjnością. To obrazkowy charakter śmierci interesuje współcześnie młode pokolenie, również w aspekcie rozrywki. Tylko zależy, gdzie wyznaczymy granice rozsądku w zabawie ze śmiercią. W Wielkiej Brytanii popularne muzea horroru, lochy strachu czy ekspozycje figur woskowych prezentują drastyczne sceny cierpienia i śmierci. W Polsce mamy tylko jedno tego typu muzeum w Wojnowicach koło Raciborza i szereg mniejszych, stałych lub wędrownych wystaw. Kiedy Polacy wyjeżdżają turystycznie za granicę, to odwiedzają wystawy, które w Polsce bulwersują, jak chociażby Body Worlds Gunthera von Hagensa. Jakie są największe kontrowersje mrocznej turystyki? Kontrowersje wzbudzają podróże do obszarów działań wojennych, śmierci głodowej, miejsc, w których masowa śmierć miała miejsce stosunkowo niedawno. Współcześnie obszary niebezpieczne ze względów na konflikty zbrojne i polityczne, jak Syria czy Egipt, oraz miejsca katastrof ekologicznych, jak Prypeć i Fukushima, stanowią popularny cel wycieczek turystycznych. Turysta jest wówczas gościem chronionym „bańką środowiskową”, płacąc za możliwość bezpośredniego, „bezpiecznego” kontaktu ze śmiercią i cierpieniem. Po zrobieniu umownych kilku zdjęć ucieka do swojego domu, pozostawiając za sobą realną
powyżej i na poprzednich stronach: Cmentarz w Essaouirze, fot. Andrzej Ficowski
śmierć i realne ludzkie cierpienie. Tego typu wyjazdy budzą obecnie największe dyskusje w branży. Biura podróży starają się być neutralne, wychodząc z założenia, że przestrzeń śmierci jeszcze długo nie będzie kojarzona z przestrzenią turystyczną. Pamiętajmy, że popyt rodzi podaż, szczególnie w turystyce. Kilka lat temu prowadziłem badania nad miejscem cmentarzy w programach wycieczek. Okazało się, że wśród ofert 200 biur podróży zidentyfikowałem 17 cmentarzy w Polsce i 45 poza granicami kraju. Jakiś czas temu, ze względu na tragiczną katastrofę samolotu prezydenckiego w Smoleńsku, niektórzy dziennikarze oburzali się na biura turystyczne organizujące wyjazdy do Smoleńska. A przecież od lat organizowane są pielgrzymki do Katynia i do wielu innych podobnych miejsc. W przypadku tego typu wyjazdów rolą organizatora turystycznego jest zapewnienie bezpiecznej podróży pielgrzymom, których celem jest realizacja określonych potrzeb, w tym upamiętnienie i oddanie hołdu zmarłym czy poznanie historii. Biura turystyczne pomagają w takich sytuacjach zorganizować wyjazd grupowy. Dr Sławoj Tanaś – pracownik Instytutu Geografii Miast i Turyzmu Uniwersytetu Łódzkiego, autor książki Tanatoturystyka. Od przestrzeni śmierci do przestrzeni turystycznej (Łódź 2013).
Szczepan Kopyt wypisy dla klas pracujących 1 spróbujmy mimo wszystko zdefiniować szczęście jako akt twojej woli właściwy jej przedmiotowi 1.1 dalej cytuję jesteś więc człowiekem 1.2 a twój stosunek do świata jest ludzki 1.21 konieczny warunek to praca z której czerpiesz całość 1.211 studiując muzykę doświadczasz rozkoszy z muzyki 1.3 kochasz wytwarzając miłość wzajemną 1.4 konieczną formą nie celem jest komunizm 1.41 najpierw jako wspólnota zaspokajanych żądz 1.42 później jako stan zmysłów w praktyce teoretycznych 1.421 istnieje potrzeba i dar powietrza 1.422 język jest jednym z tchniętych nimi zmysłów 1.5 co było siłą obcą stało się siłą wspólną 1.51 przyroda jest twoim nieorganicznym zmysłem 1.52 stosunek społeczny stosunkiem naturalnym 0.1 lecz coś panuje nad tobą i jesteś sobie obca 0.3 i miłość twoja bezsilna jest nieszczęściem
89
opowieść jesiotra rzeka nadal jest ciekiem ryby trwają na brzegu są też raki ich ostatni haust był cichy i senny kogo to obchodzi kogo nie został schwytany dobrze zaplanował wylew kogo oszczędził mnóstwo kasy płaci nią za hotdoga i kawę odjeżdża nieciekawym autem tam gdzie kończą się światła kogo ma dzieci i kredyt w twoim banku 90
mgła około czternastej przerzedza się mgła i miasto wraca do skrupulatnej symulacji pracy kto udaje że płaci zrzuca stopy z krzesła radio akompaniuje falom cukru i kawy wzbierającym w studzienkach w studentach i studentkach rodzą się myśli na przerwach zapisanych na ściankach kamery uczepione rogów korytarzy notują szalony przepływ ostrzy się noże w knajpach i młotek trafia na gwóźdź bezwstydnej konserwacji niechaj płonie węgiel niechaj rośnie chleb gdy idąc dyszysz parą wymownie patrząc w światło które pozwala ci czekać ktoś kto montuje podzespół na ustach ma maskę ochronną lecz myśli teraz o mgle ostrzy się noże w knajpach i młotek trafia na gwóźdź ostrzy się noże w knajpach i młotek trafia na gwóźdź Szczepan Kopyt
Elżbieta Lipińska Wygnanie 1. Kiedyś byłam zwykłą małą dziewczynką. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jestem zagraniczna, egzotyczna i jak tam jeszcze eufemistycznie określano obcość. Ani że powinnam kogoś zastąpić. 2. Kiedy moi przodkowie opuszczali Hiszpanię, Kolumb właśnie dopływał do Ameryki, ale wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział. Cyprysy i kobiety płakały, a agawy zakwitały jedyny raz w życiu. Potem usychały. 3. Nie chcieli zostać marranami i mieli rację: ani wtedy ani potem nikt niczego nie zapominał. O tym dowiedziałam się, kiedy nadal byłam małą dziewczynką i też nie chciałam być marranką. To znaczy w istocie nią byłam, bo kto pyta niemowlę, kim chce zostać. Ale odmówiłam uczestnictwa w fikcji. Wtedy okazało się, że istnieje coś takiego, jak tożsamość. O wiele wygodniej było żyć bez niej. 4. Ale zanim do tego doszło, babki z rzadka mieszały się z Aszkenazyjczykami, bo nie gustowały w rudzielcach, wciąż mając przed oczami synów hiszpańskiego słońca. Więc dostały po nich głównie nazwisko, niechciany prezent, budzący niechciane skojarzenia. I poszły dalej. 5. Zamieszkały na piaskach, tych samych, na które trzysta lat później wyprowadzili ich wnuki, likwidując skutecznie linię przekazu na zawsze, choć, jak się okazało, niedokładnie mimo niemieckiej skrupulatności. 6. Kiedy dziewczynka wygnana z siebie dorosła, okazało się, że maski nie kryją niczego, choćby się zrosły z twarzą. I choćby w istocie nie były maskami. 7. Więc wróciłam do siebie. Kiedy wnuk pyta, czy to jakiś problem, czuję, że mogę wszystko: śpiewać kadysz, chociaż jestem kobietą albo mantry po koreańsku. Jestem w domu.
91
Tytuł zawsze wygrywa Pustynia była płowa i cicha. Leżał tam tylko ten kamień w objęciach piasku. Jakby czekał właśnie na mnie. Od wieków czekał, aż go gdzieś położę. Wydawał się dziwnie lekki. Ciekawe, jak ciężki jest w rzeczywistym czasie, myślałam. Położyć go gdzie? Przecież nie ma grobu. Przez sen, szczelinę czasu, przesączał się duch dość silny, żeby pomóc w poszukiwaniach. Odeszłam. Pustynia była znów idealnie cicha i płowa bez skazy. Znaki musiały się dopiero urodzić.
Wewnątrz 92
Jakże ograniczone, lecz jakże zarazem całkowite było nasze doświadczenie Guadalajary! Ile było ich potem? Nawet nie staram się zliczyć, wyobrażam sobie przestrzeń pomiędzy ograniczeniem a pełnią jako szereg liczb, z natury swojej pozbawionych początku i końca. Policzone, zważone, niepodzielone, są wszędzie, gdzie mnie nie ma. Ne ma ich tam, gdzie jestem. Oddalają się po okręgu bez planu i instrukcji obsługi. Zostaje ślad, list od teraz do potem na papeterii z pieczątką z Guadalajary.
Welcome to Zhouzhuang W samo południe przewodnik poganiał, bo tuż obok był kolejny cud chińskiej Wenecji. Siedziała z tą kartką na krawężniku jak Wayne ze swoim coltem, i tylko patrzyła. W przelocie zdążyłam przeczytać: we are prisoners, they beat us, help! Strażnik parę metrów od niej tępo patrzył w ziemię. Dzisiaj niebo było ciemnoniebieskie z pomarańczowymi pasmami jak tamtego wieczoru, kiedy zastanawialiśmy się, która strzelba wypali.
Elżbieta Lipińska
Sławomir Hornik Holandia – Hiszpania, 0:1 Świeżo założona kolonia siniaków, dotykam miejsc na skórze, chciałbym poczuć, że pod spodem pulsuje inne źródło. Pudło! Strzał z dalsza nadal nie wychodzi, jak powinien, parę lat temu zrobiłem to po swojemu: krótki rozbieg, stopa milimetr nad trawą, wpadło samo. Ten moment, gdy piłka trzepocze w siatce (nie wiesz, Marek, co się dzieje), pięciu chłopa klepie cię po plecach, do przerwy zero jeden (celowałem w okienko, panie trenerze!). Co teraz może być przyjemniejsze od kota zwiniętego w kulkę i kobiety, zwłaszcza jeśli mieszczą się w jednym ciele? Popielec przychodzi znienacka, pod językiem grudka trotylu, pięć płyt spokojnych, pięć wesołych i pięć z agresywną kocią muzyką. Krew się wchłania, siadam w fotelu, odpalam grę. Używam fortelu, żeby przechytrzyć komputer i reprezentację Oranje ogarnia sztuczny smutek.
dżerzi. list dwudziesty dziewiąty Ciało z twojego ciała, które wydałaś na świat żuje ćwiartkę jabłka, gdzie przed chwilą wodziłem nożem. Może sztuka prostoty polega na właściwej sekwencji gestów? Trzymać ręce przy sobie, kiedy dajesz mi jeść. Gdy śpię. Gdy śpimy przychodzić pięć minut później i cię nie budzić. Trochę się boję spóźnić na moment twojego zaśnięcia, bo czuję, że coś mi umknie. Święty nad świętymi porządek rzeczy długo nie wraca. Mógł mieć stłuczkę pod niebem z piekielnym mercedesem. Pstrykać palcem tak cicho, że wszystko do siebie pasuje, żaden robak nie mieszka w owocach, jesteś zdrowa. Nie muszę się nigdzie chować.
93
siostrzyczko Słyszysz, siostrzyczko, o oczach odlanych z rtęci, zabierają ci spis treści, już nie umiesz żyć bez tych zwinnych zwierząt, szumu skrzydeł na strychu. Teraz nie ma tam nawet ziaren, które tak lubiłaś liczyć późną jesienią z małym chłopcem o włosach, jak płomienie znad bagien Piłakna, o ustach jak żabi zewłok. Mów, mów wszystkim, że tropią cię zwierciadła, że z tego labiryntu nie ma wyjścia, że twoje ciało właśnie tam zamieszkało, tam znalazło schronienie.
moja mała g. 94
Przesiewać ziarna, aż ten dom zniknie a ty razem z nim, moja mała G. Gdzie dzisiaj jesz śniadanie? Jaki bóg mówi ci, że ściany pokoju są, jak brązowe płótna pokryte cienką warstwą gówna, a twoja matka nie jest tą słynną malarką z podręczników dla młodych chłopców o spalonych spojrzeniach? Nadal niosę w nozdrzach gęsty zapach lasu, jakbym zapomniał wyjąć herbatę z zaparzarki. Chciałbym jeszcze raz móc się tulić do ciebie, pogłaskać twoje koty, oglądać z tobą czerwcowe nabożeństwa dla zmarłych. Będziesz nam szeptała, będziesz nam śpiewała: Janek, Józek, Franek i Anka wszyscy nam zmartwychwstaną – a my odpowiemy: zabijemy albo pokochamy. Jak widma, konkrety rzeczy nietrwałych.
moja mała g. (ale ta druga) Śmierć, jak szybko wyjęta ryba, pozbawiona naturalnego środowiska. Taką mam cię zapamiętać, moja mała G. (myślę i mówię o tobie drugiej, którą kochałem bardziej) jak rewers tamtej historii o kotach podatnych na dotyk? Ciemność przecięta pasmami latarki, tamte wakacje u ciebie, czas połykał nas, jak powietrze. Za chwilę tutaj dotrzesz, światło będzie biło do drzwi, tłukło się jak szklanka zrzucona ze stołu. Myślałem, że to się nie wydarza, że nic nas nie straszy po tylu latach.
Sławomir Hornik
Rusz, Anka! Tekst wyróżniony drugim miejscem w konkursie „Historie Różankowe”, rozpisanym przez wrocławskie Centrum Kultury Agora
Anna Wala Bezpieczna. Bo co? Bo mieszkają tu żołnierze? Okno co wieczór wypełniała mi czerwona kula z magazynku zachodów. Wymierzona w ziemię. Jakże ja chciałam się na nią wdrapać i pieprznąć w to wszystko. Jak kamikadze. Tyle że kula nazajutrz wstawała różowiutka po drugiej stronie, a ja chciałam bilet tylko w jedną. Nową szansę wypatrzyłam w kolejce, w stojącym obok mnie prawdziwym Japończyku. W końcu znałam już kilku samurajów, ich piękne stroje i kodeks honorowy, którego tak bardzo brakowało mi u naszych. Poza tym chciałam pocieszyć Oshin, że są dziewczynki równie smutne, choć ryżu mają pod dostatkiem i nie muszą na niego pracować. Japończyk nie załapał. W ogóle okazał się Polakiem. I żołnierzem, oczywiście. Zorientowawszy się, wymyśliłam sobie, że i bez niego pojadę, a jemu, że mam już nawet bilet, ha! Na drugi dzień w szkole Monika U. spytała, kiedy ta Japonia... To samo pytanie zadał mojemu ojcu, żołnierzowi, oczywiście generał. Na co mój ojciec, nasz, znał tylko jedną odpowiedź. Niebieskie pręgi po czarnym pasie na białej skórze. Dziecka. Dziecko pręgi na nogach miało w dupie i patrząc już z innego okna, dojrzało koło. Róż. Tonąca różnie się chwyta. Morze Czerwone! Pomyślała. Jakże bym chciała dać nura z tego szóstego piętra, a później niech się rozstąpi i da przejść do krainy szczęśliwości, byle z dala od ziemi bezpiecznej. To właśnie przed sąsiednim blokiem na Różance róże Ance obiecywały. Takie gruszki na wierzbie, a wierzb było tu dużo i wszystkie płaczące. Za gruszkami najpewniej. Ale, ale, wśród tych róż i śród, spomiędzy wtorków i czwartków, dojrzałam pszczołę. Nie lisa, o dziwo. Zresztą nie wiem, czy to była pszczoła czy osa. Nigdy ich nie odróżniałam, ale świat od zawsze sugerował, że ta pierwsza jest lepsza. Pożyteczna, pracowita, taka Maja. Osą była nauczycielka, ostra, oczywiście. Pewnie to osy nie tracą żądła i życia przy byle ataku, w przeciwnym razie razy kilka by ów atak przemyślały. A miód? Ta złocista i klejąca radość? To nie może być dzieło osy. Poza tym pszczoły mają królową, a królowa to prawie jak złota rybka. Trzy życzenia, choć mnie w zupełności wystarczy jedno: znaleźć się daleko stąd! Jednak jak bym się do tej pszczoły nie przymierzała, to mierzyłam za wysoko i wierzyłam za ciężko. Byłam chucherkiem z opuchniętą duszą. Nielotem. Nie lotem, a piechotą odkryłam Bałkany. Kombinowałam z Japonią, a tu za rogiem ulice Chorwacka, Jugosłowiańska, Serbska! Podążając nimi, pożądając świata, siłą rzeczy musiałam oddalić się na tyle, żeby niebezpieczeństwo Bezpiecznej nie mogło mi więcej zagrażać. I tak z Agą Ka zaczęłyśmy od Jugosławii, a konkretnie od plaży. Na budowie jednej z okolicznych will naprzeciw przedszkola skakałyśmy z pierwszego piętra na górkę piachu. Strasznie się bałam, ale nie mogłam tego okazać ani Adze, ani tym bardziej sobie. Przecież planowałam skok na głęboką wodę. Zdążyłam nie okazać strachu dwa razy, przed trzecim nieokazaniem okazało się, że Aga w drodze na piętro wbiegła wprost na deskę z wystającym dużym gwoździem. A wbiegła nomen omen w japonce, takim gumowym klapku z Chin. To dopiero było Morze Czerwone! I jakie słone od łez. Na tym nasza podróż się zakończyła. Żeby nie myśleć o dziurach w stopach i stopniałych marzeniach, chciałam się stać przez moment maluszkiem. Skoczyłam przez płot do przedszkola i się huśtałam, wprowadzając w ruch stojące obłoczki. Ależ się bujały!
95
96
Bujałam się i ja. W Arturze Jot ze szkoły, z klasy de. De jak dupek, myślałam po czasie, ale nie trzymało się to dupy, bo Artur był w porządku. No może był za ładny, na pewno był za ładny. A z ładnej miski się nie najesz, jak mawiała moja mama. I to był argument, zważywszy jej czterdzieści pięć kilogramów nerwów u boku przystojnego żołnierza. Poza tym z Arturem nie dało się planować podróży, a co dopiero ucieczki na koniec świata. Nawet nie wiedział, że nasza szkoła leży nieopodal Jugosławii, a konkretnie w Czechach (no dobra, przy ulicy Czeskiej). Swoją drogą nie miało to już znaczenia, bo zgubiłam klucz i nie miałam dokąd wracać, hurra! Szkoda mi tylko było czerwonej tasiemki, na której wisiał. Jednak co ma wisieć, nie utonie, jak się okazało, bo u płotu przedszkola ten nieszczęsny złoty klucz lśnił do mnie wśród zielonej trawy i moja radość jak ta tasiemka zwinęła się na drugi plan. Plan wykonałam lata później, kiedy patrzyłam na fotografię Różanki z lotu mechanicznego ptaka i przypomniała mi się moja pszczoła w tym osiedlowym plastrze miodu. Niebawem w mojej szufladzie, wśród połówek granatów i szybkich nabojów sypkich, leżał już bilet do Niemiec, których skądinąd nigdy w moich planach nie uwzględniałam ze względu na Wandę. Bilet był bezimienny i na autobus, ale skrzydeł mi dodał. Pofrunęłam na nich do Japonii i nad Morze Czerwone, nawet do Jugosławii i Czech. „Dalej, bryło, z posad świata! Nowymi cię pchniemy tory”. Tory jednak dziełem człowieka i nie zawsze działają cuda. W Japonii biedna Oshin była bogatą właścicielką dużej sieci supermarketów. Nad Morzem Czerwonym czerwono było też od wysadzonych w powietrze ludzi. W ludziach i murach Jugosławii widziałam ślady innej wojny, w Czechach zaś puste miejsce po skradzionym samochodzie kolegi. Wszędzie jest dobrze i źle, pięknie i brzydko. Tak człowiek ten świat urządził. Bezpieczna wyryła we mnie ślady strachu, ale i odwagi, upokorzenia, ale także dumy. Była ulicą, z której ruszyłam. W podróż dookoła siebie. Anna Wala
W poszukiwaniu alternatywy Tadeusz Kowalik przypomina, że ekonomia nie jest nauką ścisłą, jak twierdzą zwolennicy neoliberalnych teorii. Podobnie jak nierównomierny rozwój nie jest rozwojem
Krzysztof Mroczko Od kilku już lat światowa gospodarka znajduje się w mniej lub bardziej zaawansowanym stadium kryzysu. Środki zaradcze, jakie są podejmowane przez polityków kierowanych z kolei nakazami ekonomistów, nie przynoszą poprawy sytuacji. Poszukiwania idealnej recepty mającej uzdrowić sytuację wciąż trwają. Rozwiązania mogą się jednak kryć znacznie bliżej, niż sądzimy. Zmarły przed kilkoma laty profesor Tadeusz Kowalik nie należał do osób znanych i często zapraszanych w roli ekonomicznego eksperta do mainstreamowych mediów, dlatego też niewielki zasięg jego pism i głoszonych w nich tez. Dzisiejszą normą na polskich uczelniach ekonomicznych są nadal neoliberalne teorie, a wszelkie przeciwstawianie się ich tezom jest bardzo niepopularne. Ekonomia potrzebuje odejścia od tego dyktatu i powrotu do grona nauk humanistycznych, na pierwszym miejscu stawiających ludzkie potrzeby. Nie bez przyczyny zapewne taki jest tytuł książki profesora Kowalika. O lepszy ład społeczno-ekonomiczny to dzieło monumentalne, złożone z kilkudziesięciu artykułów, skupionych w pięciu działach tematycznych, poruszających tematykę globalizacji, dawnych teorii socjalistycznych, współczesnych bolączek i sylwetek wybitnych polskich ekonomistów, których nie poznał świat. Nie jest to więc praca jednorodna, na czym książka jedynie zyskuje. Bogactwo poruszanych tematów sprawia, że czytelnik ma unikatową szansę na zapoznanie się z tematyką nieograniczającą się jedynie do analizowania ekonomicznych wykresów. Do tego wspaniały, jasny
i klarowny wywód Kowalika, co sprawia, że książka trzymana w ręku jest czymś godnym uwagi. Artykuły dotyczące globalizacji zawarte są w części pierwszej, otwierającej ten zbiór. Wynika z nich dość niewesoła diagnoza. Według Kowalika dzisiejsza gospodarka, spętana globalizacyjnymi ideami neoliberalnego wolnego rynku, staje się coraz mniej wydajna. Dysproporcje dochodów wskazują wyraźnie na to, że cały układ zmierza w złym kierunku. Regularne, coraz częściej występujące kryzysy jedynie potwierdzają takie obserwacje. Niestety, nikt nie ma pomysłu na to, jak wybrnąć z zaklętego koła. Jak zauważa Kowalik, poprawa nie nastąpi szybko, bo każda kolejna próba naprawcza jest jedynie powtarzaniem tych samych, nerwowych i nieprzemyślanych ruchów, obliczonych jedynie na doraźny efekt. Dotowanie instytucji finansowych, leżących w prywatnych rękach, nie sprawi cudu, nie pomoże także tym, których kryzys dotyka najbardziej. Jedyną receptą staje się odrzucenie starego sposobu myślenia, ale akurat tego wciąż jeszcze eksperci ekonomiczni nie są w stanie uczynić. Obecna sytuacja w Grecji zdaje się jednoznacznie potwierdzać te uwagi. Profesor Kowalik wyraźnie opowiada się po stronie rozwiązań stosowanych przez skandynawskie socjaldemokracje. Nierównomierny rozwój nie jest dla niego rozwojem, rosnące dysproporcje dochodów niosą bowiem więcej zagrożeń niż rozwiązań problemów. Myślenie w kategoriach zysku wspólnego musi gdzieś – wedle Kowalika – spotykać się z dążeniem do zysku jednostkowego.
97
Filip Springer 13 pięter Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2015, 288 s.
Tadeusz Kowalik O lepszy ład społeczno-ekonomiczny Polskie Towarzystwo Ekonomiczne Warszawa 2014, 835 s. 98
Jedynie tak osiągnięta równowaga może być narzędziem prawdziwego rozwoju i gwarancją powszechnego dobrobytu. W tym celu potrzebny jest kompromis, wzajemne ustępstwa oparte na długofalowym myśleniu. Niestety, szanse na to są dziś niewielkie. Szybkie tempo rzeczywistości XXI wieku sprawia, że nikt nie ma najmniejszej ochoty na to, by myśleć w kategoriach dziesięcioleci. Finansiści i bankierzy kierują się rocznymi rozliczeniami ze swoimi akcjonariuszami, politycy zmierzają od wyborów do wyborów. Państwa słabną, a coraz większy kapitał ucieka już nie tylko od podatków, ale także od portfeli ludzi na niego pracujących. Obecna sytuacja nie może trwać w nieskończoność, ten system nie jest w stanie wytrzymać sprzeczności, jakie sam wytwarza. Rosnące z każdym rokiem nierówności społeczne powodują określone konflikty i już dziś są widoczne dla nawet mniej zorientowanych w temacie obserwatorów rzeczywistości. Wzrost nastrojów antysystemowych jest tym zjawiskiem, który martwi Kowalika najbardziej. Agresja kieruje człowieka jedynie do zniszczenia, a pozytywne zmiany rodzą się w trakcie wzajemnych porozumień – oto główna teza, obecna w wielu artykułach zamieszczonych w tomie. Rosnące w siłę partie skrajnie prawicowe nie są w stanie zapewnić harmonijnego wzrostu, nawet jeśli zapewniają o czymś zgoła innym. Dla autora sprawa jest dość oczywista – zubożałe społeczeństwo składające się ze spauperyzowanych jednostek nie może kierować się demokracją, która zakłada świadomy udział
obywateli w rządzeniu państwem. Jeśli obywatele skupiają cały swój czas i wysiłek na rozpaczliwych próbach utrzymania się przy życiu, nie będą w stanie zajmować się wspólnotą. W ten sposób władza pozostanie jedynie w rękach nielicznych. Taką sytuację możemy zaobserwować nie tylko w niewielkich afrykańskich krajach, ale również w nieodległej przecież Rosji. Powszechne odwrócenie się Polaków od polityki również jest wynikiem takiego właśnie procesu. Lektura pism zebranych Kowalika nie pozostawia właściwie żadnej wątpliwości – zdrowy system ekonomiczny to również zdrowe, demokratycznie zarządzane społeczeństwo. Jak wskazuje w wielu miejscach, ludzie różnią się między sobą i nigdy nie będzie sytuacji idealnej, zdolnej zadowolić każdego. Potrzebny jest jednak poziom minimum, z jednej strony określany przez warunki ekonomiczne, z drugiej – dobrą wolę dążenia do dialogu. Wzajemna współpraca stanowić może gwarancję przyszłego sukcesu. Właśnie dialog, głoszona potrzeba otwarcia na innych, pozostaje największą zaletą tego obszernego wyboru pism Tadeusza Kowalika. Podczas lektury narasta bowiem przekonanie, że ekonomia nie jest nauką ścisłą, jak twierdzą zwolennicy neoliberalnych teorii, widzący wszystko w świetle wyliczonego w arkuszu kalkulacyjnym krótkoterminowego zysku. Przywrócenie ekonomii jej pierwotnego, głęboko humanistycznego wymiaru, jest zadaniem stojącym przed nami dziś. Kowalik pokazuje, że jest to nie tylko możliwe, ale przede wszystkim konieczne.
W suterenie i u dewelopera Podobno 13 pięter powstało z wkurwienia autora, który przypatruje się zmaganiom swoich rówieśników z problemem znalezienia lokum. Lektura pozostawia jednak raczej uczucie smutku i niemocy
Krzysztof Mroczko Mieszkanie prawem, nie towarem – takie hasło można usłyszeć coraz częściej na ulicach największych polskich miast. Aktywiści ruchów lewicowych i stowarzyszeń lokatorskich, wykrzykując swoją złość, zwracają uwagę na to, co zazwyczaj spychamy w głąb naszej świadomości. Sposób myślenia zmienia się w chwili, gdy dachu nad głową zaczyna brakować. Filip Springer w swojej najnowszej książce 13 pięter przygląda się mieszkalnictwu w Polsce i zwraca uwagę na to, że obecny system jest całkowicie niewydolny. Książka rozpoczyna się od części poświęconej problemom mieszkalnictwa w II Rzeczpospolitej. Jej tytuł − Lustro – mówi bardzo wiele o zawartości. Jeśli nasz kraj nawiązuje dziś do tradycji międzywojennego państwa, czyni to zazwyczaj bardzo wybiórczo, akcentując jedynie sukcesy. W tym mocno wyidealizowanym obrazie nie ma miejsca dla bezrobocia, bezdomności, analfabetyzmu i innych problemów społecznych, z jakimi borykali się na co dzień ówcześni Polacy. Springer dostrzega te braki, jednocześnie zauważając, że bardzo podobnie opisywana jest teraźniejszość. Ćwierćwiecze nowej, demokratycznej i kapitalistycznej Polski jest bardzo podobne do tego, z czym mieli do czynienia nasi przodkowie. Opisy warszawskich dzielnic biedoty okresu międzywojennego czyta się dziś jak relacje z krajów odległych, gdzie wciąż jeszcze panuje powszechna nędza i głód. Ludzie budujący ziemianki i prowizoryczne szopy, stłoczeni w pięcioro lub więcej osób w jednej izbie, to wcale nierzadki widok w latach międzywojnia w Warszawie; podobnie było i w innych miastach. Wiele powstało opisów tamtej sytuacji,
próby zmiany złego stanu rzeczy można jednak policzyć na palcach jednej ręki. Springer przywołuje w tym miejscu sztandarowy przykład Warszawskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, stawiając tę śmiałą inicjatywę za wzór postępowania. Chodzi może o sygnał do tego, by spróbować pójść drogą raz już wyznaczoną. Spółdzielnie mieszkaniowe z prawdziwego zdarzenia już zaczynają w Polsce powstawać, mamy takie przykłady i na wrocławskim podwórku. Czy będą one jednak w stanie rozwiązać palący problem braku mieszkań? Czas pokaże, bo idea spółdzielczości nie ma w naszym kraju dobrej opinii, co jest jedną ze spuścizn okresu PRL. 13 pięter to bardzo przejmująca i niezwykle smutna wędrówka przez trzynaście spojrzeń na kondycję współczesnego polskiego mieszkalnictwa. Każda kondygnacja to, niczym w międzywojennych powieściach Nałkowskiej, nie tylko zmiana standardu mieszkania, ale również zmiana statusu społecznego, a co za tym idzie, i sposobu patrzenia na świat. Przekrój jest spory i rozpoczyna się od poziomu dawnej sutereny. W dzisiejszych piwnicach i garażach również mieszkają ludzie, niektórzy z rodzinami, niektórzy od wielu lat. Inni dostają od miejskich urzędników lokale przeznaczone na działalność gospodarczą i mieszkają w ciągłym poczuciu zawieszenia i niepewności. Jeszcze inni wynajmują swoje lokum za spore pieniądze i nadal nie są w stanie poczuć się jak u siebie. Symboliczna niezgoda właściciela na powieszenie własnego obrazka na ścianie, jaka przewija się w opowieściach kilku osób, mówi o tej niepewności
99
Emir Sader Kret rewolucji. Drogi lewicy latynoamerykańskiej Biblioteka Le Monde diplomatique, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa Warszawa 2015, 238 s.
więcej niż całe tomy poważnych socjologicznych analiz. Nawet elitarne, przynajmniej z założenia, mieszkania na wyższych piętrach nie oznaczają automatycznego poczucia wolności, gdyż trudno być wolnym z perspektywą trzydziestoletniego spłacania kredytu zaciągniętego na zakup miejsca do życia.
100
Każda kondygnacja to równocześnie jeden z fragmentów smutnej historii współczesnego polskiego budownictwa mieszkaniowego, które wciąż nie potrafi uporać się z dramatycznym niedoborem lokalowym. Opowieści pieczołowicie zebrae przez Springera pokazują jak na dłoni wszystko to, co w tym fragmencie polskiej rzeczywistości najgorsze. Historie czyścicieli kamienic mieszają się tutaj z bezwzględnością nieuczciwych deweloperów i pobożnymi życzeniami ekspertów od bankowych kredytów. Z drugiej strony wieczna bezsilność państwa i złe rozwiązania proponowane przez kolejne rządy pozostawiają tak wielu ludzi w poczuciu zagubienia i bezsilności. Podczas lektury nie sposób oprzeć się wrażeniu, że sytuacja jest prawdopodobnie bez wyjścia. Smutna to konstatacja. Jeśli większości Polaków nie stać na własne mieszkanie lub budowę domu, to rozwiązaniem powinno być znalezienie lokum w inny sposób. Nie jest to takie proste i oczywiste. Najmowanie po polsku wcale nie rozwiązuje problemu niewystarczającej ilości mieszkań. Ceny, zwłaszcza w największych polskich metropoliach, pochłaniają niekiedy większość dochodu, zwłaszcza w przypadku osób samotnych. Stąd też i pojawienie się dziwacznej sytuacji, generującej zupełnie nowe rozumienie istoty związków międzyludzkich – w których najważniejszym spoiwem łączącym parę jest dzielenie kosztów mieszkania, oznaczające przede wszystkim wspólne opłacanie najmu lub wieloletniego kredytu. Kredyt mieszkaniowy też zresztą nie rozwiązuje wszystkich spraw. Jak pokazują historie opisane przez autora, nawet uzyskanie od banku pieniędzy na własne mieszkanie nie sprawia, że ludzie automatycznie doznają uczucia ogromnej ulgi. Springer zauważa, że jest wręcz przeciwnie, jak widać to przede wszystkim
w problemach osób związanych z wieloletnim kredytem we frankach szwajcarskich. Reporter w tym miejscu zgadza się z tezą, która mówi o tym, że nie każdy musi posiadać mieszkanie na własność, przy tej okazji podkreśla jednak swoistą formę ubezwłasnowolnienia ludzi, dla których jedyną szansą na zapewnienie sobie poczucia bezpieczeństwa jest wzięcie bardzo ryzykownego kredytu. Przykładów Springer daje wiele, być może nawet nieco zbyt wiele. Jednak nie sposób ustrzec się odczucia, że najważniejsza rzecz w tej książce pozostaje niewyrażona głośno, pozostawiona odbiorcy do samodzielnego dopełnienia. W rzeczywistości, którą ta książka opisuje, nie pojawia się bowiem wypowiadane słowo, które mogłoby być kluczem do jej zrozumienia. Owo słynne wykluczenie, przed którym wszyscy ostrzegają, ale nikt go nie rozumie aż do chwili, kiedy zaczyna odczuwać własną bezsilność w próbach wyjścia ze złej sytuacji. Wykluczony jest jednak nie tylko mieszkaniec piwnicy, a nawet nie tylko ten z kontenerów. Prawdziwy dramat rozgrywa się bowiem tak naprawdę na każdej kondygnacji. Im wyżej, tym warunki mogą być lepsze, ale ewentualny upadek znacznie boleśniejszy. Wykluczeni są zatem niemal wszyscy, szczęśliwców z odziedziczonym bądź kupionym przez rodziców domem jest przecież tak niewielu. Podobno ta książka powstała z wkurwienia autora, który przypatruje się zmaganiom swoich rówieśników z problemem znalezienia lokum. Jej lektura jednak pozostawia raczej uczucie ogromnego smutku i jeszcze większej niemocy, strachu właściwie. Ten strach wynika jednak nie z obaw przed doznaniem bezdomności; bierze się raczej właśnie z braku sensownego rozwiązania problemu, niedostatku politycznej woli i zrozumienia powagi sytuacji. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że lektura 13 pięter będzie mimo wszystko pewnego rodzaju katalizatorem obudzenia świadomości, a tym samym pierwszym krokiem na drodze do uzdrowienia chorej sytuacji, w jakiej znajdują się miliony mieszkańców Polski – a paraliż zamieni się w działanie. Tytuł pochodzi od redakcji.
Latynoamerykański kret Odrodzenie lewicy opartej na fundamencie społecznym wymaga podjęcia przemyślanych kroków, opartych na sprawdzonych doświadczeniach i strategiach. A tych dostarcza Ameryka Łacińska
Marcin Antoniak Przyznam, że z nieukrywaną radością przyjąłem książkę Emira Sadera Kret rewolucji. Drogi lewicy latynoamerykańskiej. Ten znakomity socjolog, wykładowca nauk społecznych na uniwersytetach w Sao Paulo i Rio de Janeiro, przywołuje tytułowego kreta jako zwierzę symbolizujące ciągłe szukanie drogi poprzez ciężką pracę w twardej ziemi. Autor kreśli niełatwe drogi lewicy latynoamerykańskiej od jej początków aż do chwili obecnego sukcesu. Ukazuje lewicę w takich krajach, jak Brazylia, Kuba, Argentyna, Chile, Boliwia, Nikaragua na tle całego spektrum przemian, jakie zaszły i zachodzą w Ameryce Łacińskiej. Sader dowodzi, że powstanie ruchów ludowo-lewicowych w powyższych krajach – a także np. w Wenezueli i Ekwadorze – było reakcją na dyktatorskie rządy neoliberalne, wspierane między innymi przez Stany Zjednoczone. Wskazuje także na bezpośrednie czynniki, jakie doprowadziły do zwycięstwa lewicy w poszczególnych krajach tego bardzo rozwarstwionego kontynentu, do dziś borykającego się ze spuścizną ideologii neoliberalnej i gospodarczo-społecznymi skutkami jej dominacji. Autor wyjaśnia między innymi fenomen zwycięstwa kubańskiej rewolucji Ruchu 26 Lipca Fidela Castro, a co za tym idzie − sukcesu walki partyzanckiej jako strategii lewicy. W Ameryce Łacińskiej ta strategia dominowała w wielu krajach. Sader wyodrębnia też inne strategie lewicy na kontynencie: analizuje np. zwycięstwo Partii Pracowników i samego Ignacio Luli da Silvy w Brazylii, dopatrując się głębokich analogii między zwycięstwem organizacji (której
am Sader jest członkiem) a polskim ruchem Solidarności z roku 1980. Kolejnym rozpatrywanym problemem jest wpływ upadku Związku Radzieckiego i skupionego wokół niego obozu państw socjalistycznych na kondycję lewicowych ruchów w Ameryce Łacińskiej. Klęska Związku Radzieckiego i uzyskanie jednolitej hegemonii przez Stany Zjednoczone miały kolosalny wpływ na sytuację szeroko rozumianej i wielonurtowej lewicy na kontynencie amerykańskim. Autor zastanawia się też, czy lewica osadziła się już na stałe w rzeczywistości politycznej Ameryki Łacińskiej. Czy może stać się silną i trwałą alternatywą społeczno-polityczną dla dziewiętnastowiecznego kapitalizmu, jaki tam dotąd niepodzielnie panował? Kret rewolucji dotyka jednak z gruntu globalnych problemów, gdyż najważniejszym pytaniem Sadera jest to, czy systemowe propozycje i doświadczenia latynoamerykańskie mogą być inspiracją dla tych, którzy dziś na innych szerokościach geograficznych podejmują wysiłki zmierzające ku temu, by powstała społeczna lewica. Dla takiej lewicy najważniejszą ideą i wartością samą w sobie jest człowiek. Czy taka lewica może rozwijać się w Europie, chociażby w obliczu współczesnego kryzysu migracyjnego? W Polsce również mamy potrzebę odrodzenia się lewicy opartej na fundamencie społecznym, ale to wymaga podjęcia przemyślanych kroków, oparcia się na sprawdzonych doświadczeniach i strategiach. I zwłaszcza z tego powodu należy uważnie czytać pracę Emira Sadera. Tytuł pochodzi od redakcji.
101
Conversio Tam, gdzie splatają się język, miejsce i ciało Tytuł wystawy Dawidek Gryglickiej nawiązuje do rozmowy jako wymiany pomiędzy ludźmi w różnym wieku, wywodzącymi się z różnych środowisk społecznych, kultur i języków
Anneka French 102
W książce Volatile Bodies: Toward a Corporeal Feminism filozof Elizabeth Grosz zauważa, że ciało jest wstęgą Möbiusa, na której zostaje wytatuowana kultura. Linie na dłoni, żyłki w oku, włosy na karku zawierają w sobie miejsca bytowania zwane „domem”: jednostkowe doświadczenie przekłada się na wnętrze i na powierzchnię ciała. To właśnie w splocie języka, miejsca i ciała gnieżdżą się idee stanowiące oś twórczości Małgorzaty Dawidek Gryglickiej. Ona sama mówi o sobie, że jest nomadą. Urodzona w Parczewie, Dawidek Gryglicka mieszkała potem w Poznaniu, Wrocławiu, Nowym Jorku, Bratysławie i Berlinie, a ostatnio w Londynie. Od sześciu tygodni przebywa na rezydencji artystycznej w galerii Centrala w Birmingham, gdzie pracuje z różnymi grupami migrantek mieszkających obecnie w mieście. Celem artystki było ujawnienie przystosowań, przemian, kompromisów i szans, jakie pojawiają się w wyniku migracji: jak kultura, język, zachowanie, pojęcie domu, a nawet ciało mogą zmieniać się zależnie od położenia geograficznego. Poprzednie dwuwymiarowe prace artystki badały zjawisko „pongliszu”, czyli języka będącego mieszanką polszczyzny i angielszczyzny, w którym rzeczowniki i przymiotniki prześlizgują się z jednego systemu językowego do drugiego, stwarzając nowe formy porozumienia międzykulturowego. Owocem badań prowadzonych w Centrali jest Conversio, zaangażowany politycznie projekt, którego pomysł zrodził się ponad rok temu podczas rezydencji artystycznej w The Art House w Wakefield. Conversio odwołuje się
do dialogicznej wymiany pomiędzy ludźmi w różnym wieku, mówiącymi różnymi językami, wywodzącymi się z różnych środowisk społecznych i kultur. Zawiłości towarzyszące wysiedleniu z Ugandy, Litwy, Algierii i Polski i przeprowadzce do Wielkiej Brytanii sprawiły, że myśli i umysły wielu migrantek pozostają „gdzie indziej”. Podczas rezydencji artystka zrealizowała warsztaty, które dały początek rozmowom z uczestniczkami, pozwalając każdej z nich oddać za pomocą środków plastycznych, opisać lub opowiedzieć swoją osobistą historię migracji, jak również wyrazić potrzeby, obawy i niepokoje. Z prezentowanego po raz pierwszy materiału Dawidek Gryglicka stworzyła nowe prace, wśród których jest cykl ośmiu grafik opartych na tekstach zaczerpniętych bezpośrednio z opowieści uczestniczek warsztatów, dwa filmy i jedna animacja. Są tam również dwie nowe prace fotograficzne będące rezultatem nieustannego zgłębiania idei domu. Systemy językowe są kluczowe do zrozumienia twórczości artystki. Język nie jest tylko narzędziem komunikacji, ale kulturowym signifiant, pamiątką po domu oraz grą, w którą można grać. I tak na przykład szesnaście fotografii składających się na cykl Habitats ukazuje prowizoryczne konstrukcje tworzące pojedyncze litery alfabetu w przestrzeni kilku poprzednich domów artystki. Znaki ułożone na poddaszach, w sypialniach, kuchniach, z książek, lamp, kawałków drewna i płótna, taśmy oraz ubrań kreślą mapę migracji artystki z kraju do kraju, w których ciągle na nowo rzeźbi dla siebie nowe domy. Dwie fotografie
zostały zrobione, gdy mieszkała chwilowo w Birmingham. Jej rzeczy znaczą przelotny ślad w każdej przestrzeni, jednocześnie przywołując lub oznaczając nieobecne ciało. Mapa tych zawiłych peregrynacji, przeplatanych przerwami różnej długości, została wykreślona za pomocą bardzo kruchego języka, systemu pokrewnego współrzędnym geograficznym. Biorąc pod uwagę rozważania Rolanda Barthesa wyrażone w Przyjemności tekstu, rzeźbiarskie litery Dawidek Gryglickiej symbolizują stan posiadania i utraty związany z opuszczaniem kolejnych miejsc. Litery wzbudzają w czytającym poczucie dyskomfortu. Jak twierdzi Barthes, poprzez swoją dwuznaczność litery zarówno afirmują, jak i unicestwiają coś z kultury, z której się wywodzą. System kodowania jest bardzo indywidualny i nadbudowuje kolejne warstwy znaczeniowe nad rozlicznymi miejscami, tak ważnymi dla artystki. Ciało stanowi naszą najbardziej bezpośrednią powierzchnię styku ze światem. Słusznie w języku angielskim określa się dorobek twórczy mianem „body” of work, jako że tworzenie sztuki jest reakcją na świat wyrażoną przez i za pośrednictwem cielesnego „ja”. Nowa animacja Dawidek Gryglickiej ukazuje usta, oczy, dłonie oraz inne wyodrębnione części ciała. Motywy te zwielokrotniają się i rosną, organicznie tworzą złożone wzory, zapętlają się jak ciało-wstęga Möbiusa u Grosz i nachodzą na spodnie warstwy. Wzory w filmie animowanym czerpią również z charakterystycznych wzorów architektonicznych zdobiących fasadę nowej biblioteki w Birmingham, znów łącząc przestrzeń i ciało. Animacja, której
towarzyszą rozliczne i wielojęzyczne głosy kobiet współpracujących z artystką, tworzy wizualne i słuchowe warstwy opowieści, które poruszają się jak w kalejdoskopie i bez końca zapętlają. Film pt. Sylwia ukazuje zbliżenia kobiecej skóry, tworząc intymny i bardzo indywidualny portret. W wymiarze bardziej politycznym Sylwia, jak również inne prace Dawidek Gryglickiej, wskazuje na poczucie wspólnoty każdego z nas: już nie „migrantów”, ale po prostu „ludzi”. Indywidualna wartość w Conversio jaskrawo kontrastuje z wizerunkiem środowisk migrantów, przedstawianych przez brytyjskie media z rosnącą nienawiścią jako zagrażających „rodzimej” ludności. Głosy migrantów i głosy kobiet zbyt często są tłumione. Dzięki ujawnieniu niektórych aspektów przystosowania społecznego i przemiany w tym kierunku oraz za pośrednictwem nowych kultur możemy, być może po raz pierwszy, usłyszeć głosy małego wycinka tej populacji Birmingham. Pole do dwustronnego dialogu, edukacji kulturalnej i współpracy, jakie otwiera to dzieło w panujących obecnie niezwykle trudnych warunkach politycznych, jest nie do przecenienia. Małgorzata Dawidek Gryglicka Conversio (Topography of Intimacy) Centrala Gallery, Birmingham Wielka Brytania 2 września – 12 października 2015 Przełożyła Joanna Wadas
105
03 2015 2015 2015
Kryzys uniwersytetu Kryzys uniwersytetu Kryzys uniwersytetu Wydarzenie w filozofii Wydarzenie w filozofii Alain’a Badoiu Wydarzenie w filozofii Alain’a Badoiu Alain’a Badoiu
Kryzys uniwersytetu | Czy Uniwersytet umiera Kryzys uniwersytetu | Czyczy Uniwersytet umiera i jest skazany na zagładę, jest źródłem i kołem Kryzys uniwersytetu | Czyczy Uniwersytet umiera izamachowym jest skazany na zagładę, jest źródłem i kołem modernizacji Polski? Czy słuszne są izamachowym jest skazany na zagładę, czy jest źródłem i kołem modernizacji Polski? Czy słuszne są postulaty ściślejszego wiązania badań naukowych zamachowym modernizacji Polski? Czynaukowych słuszne są postulaty ściślejszego wiązania badań zpostulaty przemysłem? Czy w gospodarce wiedzy jest ściślejszego wiązania badań naukowych zmiejsce przemysłem? Czy w gospodarce wiedzy jest dla humanistów? Jakie są konsekwencje zmiejsce przemysłem? Czy w gospodarce wiedzy jest dla humanistów? Jakie są konsekwencje tzw. reformy bolońskiej? Jaki powinien być miejsce dla humanistów? Jakie są konsekwencje tzw. reformy bolońskiej? Jaki powinien być uniwersytet przyszłości? tzw. reformy bolońskiej? Jaki powinien być uniwersytet przyszłości? uniwersytet przyszłości? Alain Badiou zestawia swoją doktrynę wydarzenia Alain Badiou zestawia swoją doktrynę z „histerią” upolitycznionej sztuki, która wydarzenia próbuje Alain Badiou zestawia swoją doktrynę wydarzenia zzamazać „histerią” upolitycznionej sztuki, która próbujei tym, granice pomiędzy tym, co polityczne zzamazać „histerią” upolitycznionej sztuki, która próbuje granice pomiędzy tym, co polityczne co estetyczne. Zgodnie z twierdzeniem Badiou,ii tym, zamazać granice pomiędzy tym, co polityczne co estetyczne.raz Zgodnie z twierdzeniem Badiou, tym, to powiązanie na zawsze podporządkowało co estetyczne. Zgodnie z twierdzeniem Badiou, to powiązanie na zawsze podporządkowało sztukę polityce.raz Według francuskiego filozofa jednak to powiązanie raz na zawsze podporządkowało sztukę polityce. Według francuskiego filozofa jednak to polityka powinna się uczyć od sztuki, zwłaszcza sztukę polityce. Według francuskiego filozofa jednak to polityka powinna się była uczyć od sztuki, zwłaszcza że w XX wieku polityka najmniej innowacyjna to polityka powinna się uczyć od sztuki, zwłaszcza że w XX wieku tworzenia polityka była innowacyjna w kategoriach wizjinajmniej rzeczywistości. że w XX wieku tworzenia polityka była innowacyjna w kategoriach wizjinajmniej rzeczywistości. w kategoriach tworzenia wizji rzeczywistości. Pismo dostępne w dobrych księgarniach i EMPIK-ach Pismo dostępne w dobrych księgarniach i EMPIK-ach Księgarnia wysyłkowa: sklep.czaskultury.pl Pismo dostępne w dobrych księgarniach i EMPIK-ach Księgarnia wysyłkowa: sklep.czaskultury.pl Księgarnia wysyłkowa: sklep.czaskultury.pl
czaskultury.pl | e.czaskultury.pl | 30lat.czaskultury.pl czaskultury.pl | e.czaskultury.pl | 30lat.czaskultury.pl czaskultury.pl | e.czaskultury.pl | 30lat.czaskultury.pl
PRZEZ PRYZMAT / ODSŁONA 3. wystawa prac laureatów konkursu Artystyczna Podróż Hestii 2002-2015 Biblioteka Uniwersytecka / Wrocław / ul. F. Joliot-Curie 12 wernisaż / 11 marca 2016, piątek, godz. 18.00 zakończenie / 31 marca 2016 www.artystycznapodrozhestii.pl
Partnerem wydarzenia jest Akademia Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta
Autorzy numeru Hyde Park
Marcin Antoniak nieuleczalnie chory na dziecięce porażenie mózgowe, porusza się o kulach, ma też dysgrafię. Otrzymuje 500 zł renty socjalnej. Z wykształcenia historyk, z zawodu dziennikarz i recenzent. Zwolennik lewicy społecznej. Interesuje się religioznawstwem, literaturą, kinem społecznym. Uważa, że każdy jest powołany do tego, by w miarę swoich możliwości nieść drugiemu człowiekowi nadzieję, miłość i pokój. Tomasz Bohajedyn ur. 1974; grafik i rysownik, autor tekstów. Współpracuje m.in. z „Le Monde diplomatique”, „Albo albo. Problemy kultury i psychologii”, „Gazetą Wyborczą”, „Midraszem”, „Kresami” i „Ritą Baum”. Wydał Kongo (2007), Spaghetti western (2008), Osad (2010), Ligę zwalczania śmierci pozornej (2012) i Las idzie (2012). Mieszka w Nowej Hucie – aktualnie najbardziej zielonej dzielnicy Krakowa (www.bohajedyn.republika.pl). Leszek Budrewicz ur. 1956; dziennikarz, pisarz, poeta, działacz podziemnych struktur „Solidarności” (współorganizował ruch „Wolność i Pokój”), w latach 90. redaktor naczelny dolnośląskiej „Gazety Wyborczej” i „Wieczoru Wrocławia”. Laureat nagrody miesięcznika „Odra” za reportaż o powodzi tysiąclecia we Wrocławiu w 1997 roku. Wydał m.in. zbiory poezji Pierwsza i druga wojna światów, Noc długich szyj, Złodziej cukierków, wywiad-rzekę Z PRL do Polski. Wspomnienia z niejednego podwórka (1976-1989). Mieszka we Wrocławiu. Barbara Chabior filolożka, dziennikarka, restauratorka, kucharka, blogerka, klubowiczka, uzurpatorka, tropicielka wszelkiego rodzaju ludzkich anomalii, kolekcjonowanych w prywatnym „dziwolążniku” (barbarachabior.blox.pl). Piotr Czerniawski ur. 1976; poeta, redaktor działu poetyckiego „Rity”. Do 2010 współprowadził wortal poetycki Nieszu-
flada.pl. Od 2007 do 2011 był wiceprezesem Stowarzyszenia Wikimedia Polska. Wydał m.in. tomik Poprawki do snów (2005) oraz (z Adamem Wiedemannem) Końcówki. Henryk Bereza mówi (2010). Marcin Czerwiński sprzeciwia się łamaniu konstytucji i niszczeniu demokracji w Polsce przez partie prawicowe: musimy walczyć wszelkimi środkami o przestrzeganie ustawy zasadniczej, jeśli chodzi o trójpodział władzy, prawa jednostki, prawa socjalne. Andrzej Ficowski ur. 1971. Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Redaktor „Rity Baum”. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Twórczości”, „Znaku”. Założyciel Stowarzyszenia „Nikt” Ruch Kulturotwórczy. Mieszka we Wrocławiu. Anneka French krytyk sztuki współczesnej i kuratorka z Birmingham (UK). Redaktorka magazynu artystycznego „This is Tomorrow”, publikuje też w pismach „Photomonitor” i „Apollo Magazine”. Obok innych, niezależnych projektów kuratorskich, pracowała m.in. w Tate Modern, Ikon Gallery i New Art Gallery Walsall. Michał Fryc ur. 1986. Absolwent ASP w Łodzi, malarz, didżej, twórca muzyki industrialnej. Nagrywa oraz występuje w ramach solowego projektu audiowizualnego VON. Współtworzy wraz z Eweliną Masztanowicz duet artystyczny SRCH. W swojej twórczości podejmuje najczęściej temat ideologii, rozumianej jako uzasadnienie stosunków władzy w społeczeństwie. Zuzanna Gawron prekariuszka, migrantka, lektorka i tłumaczka działająca w inicjatywach walczących o prawa dla osób migrujących. Jej Książka uchodźców ma się ukazać w 2016.
109
Marcin Guźla ur. 1985. Zajmuje się grafiką, rysunkiem, poezją, muzyką, pracami tekstowymi. Jego prace znalazły się w książce Kingi Bobińskiej i Piotra Gałeckiego Zaburzenia psychiczne u osób upośledzonych umysłowo (2010). Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureat nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013). Sławomir Hornik ur. 1986. Mieszka we Wrocławiu. Piotr Jeruzel ur. 1987. Tworzy kolaże, rysunki, akwarele oraz fotografuje. Lubi korzystać z delikatnych materiałów, różnorodnych faktur oraz rzeczy cechujących się lekkością, na przykład ptasich piór. Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureat nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013). 110
Agnieszka Kołodziejczyk ur. 1993. Uwielbia taniec, ruch i muzykę. Jej prace wideo włączone zostały do Kolekcji Fundacji WRO Centrum Sztuki Mediów we Wrocławiu. Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureatka nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013). Szczepan Kopyt ur. 1983 we Wrocławiu. Poeta, muzyk. Absolwent filozofii na UAM w Poznaniu. Laureat głównej nagrody X Konkursu im. Jacka Bierezina oraz nagrody Medalu Młodej Sztuki w dziedzinie literatury. Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i Paszportu Polityki. Mieszka w Poznaniu. Barbara Kuchta ur. 1957; dziennikarka, tłumaczka z języka francuskiego, mieszka we Francji. Violka Kuś ur. 1973. Twórczyni nadproduktywnej myśli realizowanej i badanej w sztukach wizualnych. W archeologii obyczaju zachowań i w tekstach źródłowych próbuje odkrywać nowe obszary tożsamości i relacji międzyludzkich. Wchodzi w różne role: archiwistki, etnografki, historyczki czy badaczki ludzkiego mózgu – i odtwarza je w formie performansu unistycznego (drugoplanowego). Od 2015 roku Prezes Fundacji Artystyczno-Badawczej om – organizmy i maszyny w kulturze. Stypendystka Ministra Kultury RP m.in. w 2004 i 2015. Obszar realizacji: efekty wtórne nadproduktywnej myśli – komunikaty, fenotypy, symulacje, archiwalia. Ekaterina Lemonjava gruzińska aktywistka, dziennikarka; opuściła Gruzję, nękana przez służbę bezpieczeństwa, a w Polsce była przetrzymywana w ośrodku uchodźczym, w warunkach więziennych; dzięki jej protestowi
głodowemu i nagłośnieniu sprawy przez media powstał raport „Emigracja nie jest przestępstwem”, ukazujący przypadki naruszania praw uchodźców w polskich obozach. Sytuacja w ośrodkach zaczęła się zmieniać, konsekwencje ponieśli też niektórzy znęcający się nad uchodźcami strażnicy. Lemonjava opisała te wydarzenia w książce Nr 56: Pamiętaj, nazywam się Ekaterina, na której polskie wydanie wciaż zbierane są środki. Elżbieta Lipińska ur. 1946; poetka, z zawodu prawnik. Publikowała m.in. w „Autografie”, „RED-zie”, „Frazie”, „Cegle”, „Wakacie”, „Odrze”, „Gazecie Wyborczej”. Wydała tomiki poetyckie Pożegnanie z czerwienią (2007), Maj to łagodny miesiąc (2008), Rejestry (2011), Na końcu języka (2013). Marcin Maziej ur. 1974; fotograf, fotoreporter. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”. Mieszka we Wrocławiu i na co dzień stara się ogarnąć rzeczywistość. Marta Mazuś ur. 1987, reporterka, na stałe związana z tygodnikiem „Polityka”, współautorka książki Wyspa Montresor o powojennej emigracji arystokracji polskiej we Francji. Opisywała rzeczywistość uchodźców żyjących w wielu europejskich krajach, w tym w Bośni, Francji i Wielkiej Brytanii. Z urodzenia warszawianka, z wykształcenia socjolog. Ewa Miszczuk socjolog rynku pracy i sztuki, redaktorka „Rity”, obserwatorka i działaczka. Lech Moliński dziennikarz filmowy, animator kultury, organizator wydarzeń filmowych. Publikował m.in. w „Aktiviście”, „Ricie Baum”, Dwutygodniku, Portalufilmowym.pl. W latach 2009-2010 redaktor naczelny portalu kulturalnego G-punkt.pl. Obecnie redaktor działu filmu portalu Dolnoslaskosc.pl. Współautor książki Stanisław Lenartowicz – twórca osobny. Jest wiceprezesem Wrocławskiej Fundacji Filmowej. Krzysztof Mroczko wrocławianin. Zafascynowany historią i literaturą PRL. Miłośnik literatury popularnej, zwłaszcza powieści milicyjnej i szeroko rozumianej fantastyki. Współpracuje z portalem Poltergeist. Marta Nawojczyk ur. 1975. Tworzy głównie rysunki i kolaże. Kolorowe, ascetyczne kompozycje zapełnia abstrakcyjnymi, uszeregowanymi piktogramami i znakami. Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureatka nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013).
Kaja Puto ur. 1990. Wiceprezeska zarządu Korporacji Ha!art. Z wykształcenia kulturoznawczyni i filozofka, studiowała w Krakowie, Berlinie i Tbilisi. Zajmuje się Europą Środkowo-Wschodnią, Kaukazem Południowym i tematyką migracyjną. Publikuje m.in. w „Dzienniku Opinii”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Polityce”. W Ha!arcie huczy, redaguje, tłumaczy z niemieckiego i ogarnia fundraising.
słynnych postaci popkultury i legend miejskich. Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureat nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013).
Sławek Rzewuski ur. 1982 w Gdyni; kulturoznawca, fotograf. Zaangażowany w wiele akcji społecznych i kulturowych. Aktualnie przebywa na Zachodnim Brzegu, tworząc dokumentację zbrodni dokonywanych każdego dnia na ludności palestyńskiej. Parafrazując słowa Zygmunta Baumana: Jeśli ja panu dam dolara i pan mi da dolara, to każdy z nas ma po jednym dolarze. Ale jak ja panu dam obraz (myśl) i pan mi da obraz, to każdy z nas ma po dwa obrazy. slaw.rzewuski@gmial.com; www.e-rzewuski.pl.
Joanna Wadas ur. 1980; tłumaczka z języka angielskiego. Jej specjalizacją są teksty o kulturze i sztuce. Do tej pory współpracowała m.in. z „Ritą Baum”, Fundacją Sztuk Wizualnych, Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, Fundacją Imago Mundi, Cricoteką.
Wanda Sidorowicz ur. 1993 we Wrocławiu. Tworzy obiekty z różowych przedmiotów, zdjęcia, rysunki, pisze teksty poetyckie. Była kuratorką i pomysłodawczynią wystawy Różowe. Jest aktorką wrocławskiego Teatru Arka. Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureatka nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013). Mateusz Tatarczyk ur. 1988, zajmuje się fotografią cyfrową. Fotografuje pejzaże, ludzi, zdarzenia. Lubi eksperymentować. Tworzy ciągi fotograficzne przechodzące w animacje poklatkowe. Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureat nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013). Maciej Tryniszewski oprócz fotografii i kolażu najchętniej tworzy gwasze utrzymane w neoekspresyjnym stylu. Jego prace zapełniają sylwetki herosów, potworów,
Anna Wala słabo liczy – wyliczenie tego, co (z)robiła i robi zajęłoby jej wieczność. Woli iść na spacer lub potańczyć. Cieszy się, że trafiły tu jej litery.
Elwira Zacharska ur. 1981. Szczególnym jej zainteresowaniem cieszą się kwiaty, jej „zawód” (pracowała jako ogrodnik np. w Ogrodzie Japońskim), a także przewodni temat twórczości. Wraz z Pracownią i Galerią ArtBrut laureatka nagrody WARTO „Gazety Wyborczej Wrocław” w dziedzinie Sztuki wizualne (2013). Agnieszka Zwiefka przez wiele lat prowadziła autorskie programy i realizowała reportaże w TVP. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego, którego jest też absolwentką. Od kilku lat skupiła się na reżyserii filmów dokumentalnych. Do tej pory ma na koncie dwa dokumenty filmowe. W 2013 r. premierę miał film Albert Cinema, a rok później Królowa ciszy. Jacek Żebrowski ur. 1979; prozaik, krytyk. Współtwórca pisma „Undergrunt”. Autor opowiadań i tekstów ulotnych. Publikował w „Undergruncie”, „RED-zie”, „minimalbooks”, „Innym świecie”, „A-taku”, zine’ach; uczestnik Federacji Anarchistycznej, Kolektywu Autonomistów, portalu Indymedia; debiutancka nowela Dalia (2010) wydana nakładem minimalbooks.
111
Poczta Rity Książki • Jacek Ingot, Sodomion, Wydawnictwo Uroboros, Warszawa 2015; • Piotr Lamprecht, Ewangelia gruzu, Wydawnictwo Miniatura, Kraków 2015; • Tomasz Kacprowicz, Tryptyk ludzki, AdsMedia Agencja Medialna, Szczecin 2015; • Małgorzata Kulisiewicz, Inni Bogowie, Wydawnictwo SIGNO, Kraków 2015; • Jerzy Olek, Zobaczyć idealne, czyli bezkresy kresek, Jaks, Wrocław 2015 Piotr Przybyła, Apokalipsa. After party, SPP Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, 2015; • Jakub Sajkowski, Google translator, SPP Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, 2015; • Adam Wiedemann, Karpie, Inter. Literatura-Krytyka-Kultura, Toruń 2015.
112
Czasopisma • „Twórczość” 10, 11, 12/2015; • „Arterie” 3/2015; • „Czas Kultury” 3/2015.
Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław Redaktor naczelny Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Redaktorzy prowadzący Andrzej Ficowski, Ewa Miszczuk Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski dzial.teatralny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz pawel.piotrowicz@ritabaum.pl Współpraca Tomasz Bohajedyn, Jerzy Franczak, Barbara Kuchta, Marcin Maziej, Krzysztof Mroczko, Jerzy Olek, Małgorzata Radkiewicz, Jarosław Sujczyński, Jacek Żebrowski Layout, skład oraz spis treści JuRita Gielzak Okładka Michał Fryc Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel
Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji. Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum”
Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma ISSN 1434-852X Druk Drukarnia Anex Ewa Galińska-Postawka 54-530 Wrocław ul. Jerzmanowska 99 tel. 71 349 31 32, 668 848 399 www.anex.pl
Gdy rząd gwałci prawa ludu, powstanie jest dla ludu i dla każdej cząstki ludu najświętszym prawem bombki / czervo01 a zarazem najpilniejWOLNOŚĆ. szym obowiązRÓWNOŚĆ. kiem. BRATERSTWO Francuska Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela 1793
ritabaum.pl
Takie nic, a tyle może. Podeprzyj kulturę!
1%
Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum” nr konta 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 nr KRS 0000252165
fot. Marcin Maziej
2016 wto
śro
czw
pią
sob
nie
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31
luty 2016 pon
wto
śro
czw
pią
wto
śro
czw
pią
sob
nie
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
wto
śro
czw
pią
sob
nie
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31
wto
śro
czw
pią
wto
śro
czw
pią
3 4 5 6 7 10 11 12 13 14 17 18 19 20 21 24 25 26 27 28 31
sob
nie
1 2 8 9 15 16 22 23 29 30
sob
2 3 4 5 6 7 9 10 11 12 13 14 16 17 18 19 20 21 23 24 25 26 27 28 30 31
wto
śro
czw
nie
1 8 15 22 29
wto
śro
czw
pią
sob
nie
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31
wto
śro
czw
pią
sob
nie
7 14 21 28
1 2 3 4 5 6 8 9 10 11 12 13 15 16 17 18 19 20 22 23 24 25 26 27 29 30
sob
nie
czerwiec 2016 pon
wto
śro
czw
pią
sob
nie
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 wrzesień 2016 pon
wto
śro
czw
pią
sob
nie
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
listopad 2016 pon
pią
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31
sierpień 2016 pon
paźdźiernik 2016 pon
marzec 2016 pon
maj 2016 pon
lipiec 2016 pon
nie
1 2 3 4 5 6 7 KONCERT PALESTYŃCZYKA 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
kwiecień 2016 pon
sob
grudzień 2016 pon
wto
śro
5 6 7 12 13 14 19 20 21 26 27 28
czw
pią
sob
W RÓŻNORODNOŚCI SIŁA
styczeń 2016 pon
nie
1 2 3 4 8 9 10 11 15 16 17 18 22 23 24 25 29 30 31
ISSN 1429-B52X
9 771429 852006
37