Dniewnik, czyli kronika niezapowiadanych śmierci
Seria II tom IX Redakcja serii: Piotr Müldner-Nieckowski Anna Nasiłowska Małgorzata Karolina Piekarska
Warszawa 2021
Waldemar Okoń
Dniewnik, czyli kronika niezapowiadanych śmierci
[…] piszę – pamiętnik artysty, Ogryzmolony i w siebie pochylon – Obłędny!... ależ – wielce rzeczywisty! C. K. Norwid
Lubię to słowo. Jest jednocześnie miękkie i gniewne. Gniew jest w nim ukryty poprzez skojarzenie jego środkowej części ze słowem polskim odległym i w tym kontekście niespodziewanym. Skojarzenia są niespodziewane. Polska, Rosja, odległość, brzmienia, opowieść o codzienności, która nie chce być codzienna. Wszystko to łączy się i zapętla, a ja jestem wobec tego w dużej mierze bezradny. Moje zdania są bezradne i ubogie. Ubóstwo zdań prowadzi do milczenia. W „Dniewniku” jednak nie można milczeć, trzeba mówić codziennie i głośno. Dzisiaj opowiem o śmierci albo o tym, co kojarzy mi się ostatnio ze śmiercią. Widziałem przez chwilę gdzieś w głębi czaszki wielki las albo puszczę wypełnioną ogromnymi drzewami. Przechodziły przez nią dzikie zwierzęta, które znikały w cieniu drzew. Nie wiem, dlaczego zrozumiałem, że gdzieś pośród nich czai się nieistnienie. Ich powolny pochód wydał mi się niezmiernie konwencjonalny i jakby wydobyty z sztambucha kiepskich symbolistów. Na pewno był jednocześnie przejmujący i niezbyt nośny myślowo. Rzeczy i obrazy przejmujące nie są nośne myślowo. To smutne i pocieszające zarazem. Wikłam się w tym, co trwa równolegle, podczas gdy sam jestem co najwyżej linią prostą, załamującą się za horyzontem. Szczęśliwie sam wyznaczam jego bieg i kształt, ponieważ jestem artystą konceptualnym zamkniętym w kokonie „Dniewnika”. Stwarzamy siebie nawzajem i zwierzęta leśne muszą to zrozumieć. Szczęśliwie one nie mówią, trwają w swo7
im powolnym pochodzie, zaprzeczając grawitacji. Być może przechodzą na drugą stronę lasu, gdzie żyją kolejne pokolenia tajemniczych stworzeń i nowe gatunki nieznane na naszej ziemi. Przywołując ich obraz, nie zbliżam się jednak do śmierci. To tylko obraz. Czy można się do niej przybliżyć, nie dotykając jej istoty tkanką własnego życia? Na jaką odległość, aby było bezpiecznie i abyśmy nie utracili ostatecznie drogi powrotu? Wszystko przybiera w mojej wyobraźni niemal namacalną materialność. Jakieś płótno wywiedzione z dawnych wizerunków całunu, portrety trumienne, pajęczyna, brudne lastryko na miejskim cmentarzu. Przejście od rzeczy do pojęć jest coraz trudniejsze. Kocham rzeczowniki, które z nikim i z niczym się nie łączą, wielbię brak spoiwa, brzmienia bez znaczeń, prymarną materię słów, która zaginęła przed wiekami i nie chce do nas powrócić. Śmierć jest tylko jednym ze słów, muszę w to uwierzyć, ja, który wierzę w galaktyki, mgławice i nasze Słońce, które zgaśnie za kilka miliardów lat. Jednym ze słów. Mija dzień, minął dzień, jest dwunasta, godzina duchów. Ciągle pada deszcz, politycy mówią, aby nic nie powiedzieć, koty miauczą, tłusty kocur wyciera sobie nami gębę. Nie wiem, jak długo będziemy musieli go znosić. Kocury żyją długo, szczególnie kiedy dokonają autokastracji i z nienawiści do innych pozbawią się męskich cech płciowych. Potrafią wtedy niszczyć wszystko na swej drodze, należy im współczuć albo wysłać je na najbliższy księżyc. Niech tam głoszą swoje półprawdy i raz na zawsze znikną z naszych oczu. To jest mój aktualny program polityczny, moja propozycja dla północnych duchów i dla tych, którzy jeszcze nie zasnęli.
8
Śpimy coraz dłużej, nasz sen powszedni, maligna przemieniona w bełkot opowieści o tym, co się nam nigdy nie wydarzyło. Żyjemy coraz krócej, czepiamy się życia nawet we śnie. Nie ma tam koszmarów, jest ciąg podświadomych sytuacji wypełniających oczy i serca. Szczęśliwie nie mam sumienia i jestem wolny od grzechu. Nawet grzechu pychy. Sam nadałem sobie prawo do bezgrzeszności. Nad ranem widzę światła pobliskiego mostu przypominające oko Saurona. Most jest nowoczesny, Sauron nie istnieje. Przypominanie jest pomiędzy realnością i fikcją. Jestem pośrodku sfery przypomnienia. Stoję tam z odkrytą głową i otwartymi oczami. Widzę więcej, ale nie jest mi to do niczego potrzebne. Może potrzebne jest słowom i nikomu więcej. Tak tkamy siatkę po przebudzeniu i patrzymy, jak powiększa się nasz „Dniewnik”. Piszemy sobie a muzom, to znaczy ja piszę, a muzy przyglądają mi się przez ramię, nagie i bezwstydne jak zawsze. Szczególnie muza Historii daje d... od rana tym, którzy są silni i zwycięscy. Ta stara kurwa potrafi wiele wytrzymać. Przy śniadaniu rozmawiamy o Bogu. O Bogu najlepiej rozmawia się przy jajkach na miękko. Są jednocześnie doskonałe i słabe wewnętrznie. Kiedyś chciałem poświęcić im całą eklogę. Pasterze mieli w niej spożywać jajka przepiórcze, a pasterki robić pasterzom laskę. Nie wiem, dlaczego myślę o tym i o Bogu jednocześnie. Moja herezja jest tak niewinna, że nie wiem nawet, czy kiedykolwiek ktoś ją zauważy. My, heretycy, powinniśmy płonąć na centralnym placu miasta, a nie mieszkać w peryferyjnych dzielnicach Wrocławia, dawniej Breslau. Bóg patrzy z wysoka i roztapia się we własnej doskonałości. Lubię rzeczy doskonałe i dlatego nie lubię filozofii. Filozofia nie jest doskonała, ponieważ dopiero do doskonałości dąży. Poezja jest doskonała w swojej istocie, ponieważ do niczego oprócz poezji nie dąży. Tak sobie rozmawiamy i jemy jajka, mówisz,
9
że jedno ugotowało się zbyt twarde, a drugie zbyt miękkie, mówię, tak to już jest, ponieważ jajka bliższe są filozofii niż poezji. Z tego wszystkiego najlepszy jest seks oralny o poranku. Z tego wszystkiego najlepsze są skorupki, w których ukrył się nasz Bóg i które musieliśmy wyrzucić do śmieci. Śmieci segregujemy, te z Bogiem są osobno, daleko od szklanych opakowań i pojemnika z papierem. Bóg nie mieści się na kartkach papieru, nie wypada też zamknąć go w butelce. Najważniejsze, że jest kolejny dzień i że jeszcze żyjemy. W czasie choroby Danusi czas staje się coraz bardziej płynny. Jestem w nim i czuję jego przepływy bardziej intensywnie niż zazwyczaj. Inna forma czasu związana jest z ogniem. Wszystko wtedy płonie i wiem, że ten płomień nigdy nie zagaśnie. Mówię o tym obok rzeczy i zdarzeń, stoję z boku i przyglądam się walce żywiołów, która jest całkowicie bezgłośna i pochłania mnie coraz bardziej. Siedzimy w poczekalni szpitala, chorzy ludzie oczekujący na ostateczny wyrok. Staram się o tym nie myśleć, w coraz większym stopniu staram się nie myśleć. Polska sprzyja bezmyślności, cierpienie zawsze sprzyjało ogłupieniu tego narodu. Stąd podatność na religię opartą na cierpieniu, która opanowała ich umysły i całą historiozofię. Opowieści o kolejnych operacjach, lekarzach dobrych i niedobrych, czekamy. Próbuję coś czytać, czytam fragment wiersza osoby nominowanej do poważnej nagrody literackiej. Poetka ściąga w nim majtki w Istambule i sika w cieniu minaretów. Krytyk jest zachwycony. Szkoda, że Mickiewicz nie opisał sikania w Konstantynopolu, otwierając w ten sposób nowy rozdział polskiej poezji. Na szczęście kobiety są na posterunku, a ja być może wyrywam to ich sikanie z poetyckiego kontekstu. Zresztą wszystko już było i to kilkadziesiąt lat temu, sztuki plastyczne są tutaj doskonałym wzorem. Idę do toalety dla pacjentów oddziału, czytam napisy na ścianie, które są lepsze od tego wiersza. Nikt ich jednak
10
nie nominuje, podczas gdy ja czuję ulgę, bo wiem, że literatura polska zmierza w dobrym kierunku. Minarety płoną, poetki zbierają doświadczenia podczas dalekich podróży, choroba trwa nadal, lekarz jak zwykle jest spóźniony i musiał dać sobie lekko w żyłę, aby to wszystko bezboleśnie wytrzymać. Reklamę umieszczoną nad pisuarem czyta średnio 70% sikających mężczyzn. Nie wiem czy Marcel Duchamp o tym wiedział. Dzisiaj myślałem intensywnie o Jasperze Johnsie i naszej Pani Premier. Nie wiem czemu tak, przecież nic ich nie łączy. Podejrzewam nawet, że Pani Premier nigdy nie słyszała o Jasperze Johnsie, a on na pewno nie słyszał o naszej Pani Premier. Mężczyzna i kobieta, malarz i nie, homo i hetero, różnice można by mnożyć. Gdzieś pośrodku flagi i tarcze, dyskusja o znaczeniach, stare spory porośniętych mchem semiotyków, dążenie do absolutu urzeczowienia i jakże subtelna myśl polityczna oparta na trwałych wartościach. We wszystkim kryje się szaleństwo, w dziełach sztuki, w powtarzanych monotonnie mantrach, w chrześcijanach i agnostykach. Kocham szaleństwo, patrzę na flagi raz wnoszone, a raz skrzętnie ukrywane, na broszki i błękitny płaszczyk Madonny powiewający nad naszymi głowami. Muszę stąd uciec, żeby wreszcie odpowiedzieć na pytanie, które ktoś przysłał mi mailem: „Jak wyglądałby świat, gdyby Matka Boska urodziła dziewczynkę?”. To się samo pisze. Proszę o więcej pokory. To jest pisane przeze mnie. Święte pismo wieczorne przychodzi niespodziewanie i poraża swoją oczywistością. Wybieram zdjęcia do książki, które są mniej oczywiste niż czas zatrzymany w nich przed laty. Przeszukuję archiwa domowe za szafą i pod zlewem. Mam za dużo rzeczy i codziennie przybywają nowe. Są jak monady, noumeny, nekropolie, wypisy z wszystkich słowników świata.
11
Moje słowniki milczą, kiedyś je zbierałem po to, aby nigdy ich nie otworzyć. Stoją opasłe i smutne na półkach z warstwą kurzu na obszernych plecach. Kiedyś się ich nauczę na pamięć, po śmierci będziemy potrafili mówić wszystkimi językami żywych, nawet tymi, które już dawno wymarły. Śmierć nareszcie się na coś przyda i wszelka wiedza będzie nam dana od razu. Nie wiem, gdzie będzie jej więcej i gdzie będzie bardziej wartościowa poznawczo. W niebie na pewno będą dominować tradycyjne nauki humanistyczne, w piekle polityczne i społeczne, reszta w czyśćcu zaludnionym głównie przez ekonomistów i schizofrenicznych psychologów. Podziały mogą być różne. Dla matematyków i fizyków przewiduję osobny krąg najbliżej Pana. Oni najwięcej o nim wiedzą, ale nie potrafią nam o Nim opowiedzieć w zrozumiały sposób. Patrzmy na obrazy, w nich jest prawda najwyższa, bezsłowna i ciepła, ogrzana naszym ciałem. Nawet na starej fotografii, kiedy stoję w parku obok kościoła pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła razem z matką, której już nie ma. Matka trzyma mnie za rączkę, jest rok 1955 i nie pamiętam, kto zrobił to zdjęcie i nie wiem, dlaczego drzewa są tam tak wysokie. Wczoraj była nad naszym domem tęcza. Objawiła się nagle i nawet nie zdążyliśmy jej dokładnie zobaczyć. Być może był to jakiś znak albo przypomnienie o istocie światła naszego codziennego, które jest obecne i nieobecne jednocześnie. Musimy o nie walczyć, zapalamy kolejne lampy, rachunki rosną i rosną, ponieważ żyjemy w kraju chłodu i deszczu, a światło jest nam wydzielane i sączone przez ołowiane niebo. Dzięki temu cera naszych kobiet jest delikatna i czysta, przypomina jedwabną zasłonę lub welon utkany z subtelnej mgły. Tak sobie myślę, przytłoczony przez pamięć o niebiańskim łuku, patrząc przez okno na jaskółki, których już nie ma, ponieważ zapadły się w wody pobliskich jezior i tam być może
12
przetrwają najbliższą zimę. Nie zdążyłaś zobaczyć całej tęczy, widziałaś ją jedynie we fragmencie unoszącym się tuż nad naszą ulicą. Nie wszyscy mają szczęście w życiu, nie wszyscy widzą świat poprzez kolorowe światło. Obrazy Constable’a nie są już tak poruszające jak niegdyś, tęcza nad Anglią z wolna zamiera i niknie. Liczę głoski, sprawdzam rytm każdego zdania. W dzisiejszych czasach nie ma to najmniejszego sensu. Ludzie liczą na coś innego. Nie liczę już na ludzi, liczę na małe pieski i późne zachody słońca. Płynę w nurcie podziemnej rzeki, ciemna woda zalewa mi usta. Nie mogę mówić, lecz wiem, że nie zginę, woda wyniesie mnie po drugiej stronie góry, pozwoli przetrwać jeszcze jeden dzień. Noc przyjdzie sama, a wraz z nią przyjdą seryjni mordercy i polskie upiory, których imię brzmi legion. Podobno nikt nas nie czyta, ponieważ piszemy o Polsce. Gdybyśmy pisali o Rosji, czytaliby nas wszyscy. W związku z tym wybieram pisanie o sobie, nie przeczytają tego w Oklahomie, ale przynajmniej dam świadectwo prawdzie i sprawiedliwości, tym bardziej że słowa te obecnie całkowicie straciły pierwotne znaczenie i przywołujące je w swojej nazwie ugrupowanie charakteryzuje się bezprawiem i niesprawiedliwością. BiN zwycięża, ponieważ historia ludzkości lubi zmiany, a my musimy się z tym pogodzić. Dlatego płynę z prądem i czekam na kolejne ujście rzeki. Pies śpi, ja zasypiam unoszony falami tuż obok niego. Sobotnie przedpołudnie czeka na nadejście jesieni. Ja nie czekam, staram się trwać, poruszając wolno rękami. Mój styl dziwi wytrawnych literackich pływaków. Niedługo opowiem im o podziemnych rzekach, ponieważ nie chcę się zniżać do tu i teraz. Walczymy ze sobą o przetrwanie, nie jestem do końca współczesny współczesnym czasom.
13
Jest za dużo rzeczy. Wszyscy chcą pisać o rzeczach, nie chcą już pisać o ludziach, wolą rzeczy. Nie wiadomo, co o tym sądzą same rzeczy. Najprawdopodobniej nic nie sądzą i jedynie przyglądają się nam uważnie. Nowa humanistyka wymaga cierpliwości, ponieważ antropomorfizuje przedmioty. One mają czas i trwają ponad nami cierpliwe i spokojne. Uświadamiam sobie, że nigdy niczego nie wyrzuciłem, przez co obrastam w stare papiery, kasety video, płyty, buty, osoby, które są zawsze obok mnie. Część z nich już umarła, ale są nadal obecne i osądzają moje czyny i słowa. Być może nie wszyscy, kilkoro z nich na pewno nie jest tym zainteresowanych i zajmuje się swoimi pozagrobowymi sprawami, tak jak zajmowała się nimi w życiu. Rozmowy umarłych z żywymi trwały w literaturze przez wieki, a teraz lekko obumarły. Literatura się zmienia i przekształca w książki. Nikt ich już nie czyta, a one powstają, nieustannie obrażone na nieistniejących czytelników i brak odzewu pośród szerokiej publiczności. Leżą tak w ciszy i skupieniu, oczekując na jakąś jałmużnę albo przynajmniej na otwarcie pierwszej strony. Trochę im współczuję, gdyż sam jestem nieprzeczytaną księgą i wiem, jak wtedy czuje się każdy nerw i każda tkanka porzuconego na rozstajach dróg organicznego wolumenu. Wiem też, że „rozstaje” to chwyt retoryczny, niezbyt często ostatnio wykorzystywany. Coraz częstsze są za to gwałty na kobietach, fala gwałtów narasta szczególnie w Indiach, czytałem o tym w Internecie. W Polsce jest na w miarę stałym poziomie, ponieważ jesteśmy rzymskimi katolikami i nic, co ludzkie, nie jest nam obce. Czuję, jak drętwieje mi lewa ręka, najprawdopodobniej zamienia się w jakąś rzecz, której jeszcze nie znam i której nie posiadam. Niedziela Pańska dopiero się zaczyna. Wczoraj widziałem piękną pustą kobietę idącą po ulicy Oławskiej tuż obok bozzetta z Chopinem w roli głównej. Cho-
14
pin ma w nim rozwiane włosy i wygląda lekko nieprzytomnie. Jest artystą romantycznym, pusta kobieta nie była na pewno artystą romantycznym. Wiedziałem, że w środku tej kobiety niczego nie ma, jest próżnia wypełniona dużą dozą samozadowolenia i kilkoma atomami perfum od Balenciagi. Zazdrościłem jej bardzo, zawsze chciałem być młodą piękną kobietą, a nie małą brzydką dziewczynką. Kobieta toczyła przed sobą walizkę na kółkach dostosowaną do lotów tanimi liniami lotniczymi. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego dawne walizki trzeba było nosić w rękach jak przysłowiowe toboły lub worki cegieł. Być może wynikało to z chęci zatrudnienia ludzi niemających żadnego zatrudnienia. Zawód tragarza był w wielkiej cenie i poważaniu, szczególnie w Rosji. Kocham wynikanie z wynikania, piękne puste kobiety, których zarysy mam przed oczyma, walizki unoszące się lekko nad trotuarem jak poduszkowce albo zeppeliny. Idziemy obok siebie, staram się za nią nadążyć, obserwuję zarys piersi i linię pośladków. Mój Boże, myślę, mój Boże. Kocham proste myślenie o sprawach skomplikowanych. Mój Bóg też to lubi, czasami słucha Chopina, którego sam stworzył w chwili szczęśliwej. Nie zawsze mu się to udaje, najczęściej powstają niedoróbki lub falsyfikaty. Na szczęście kobiety otulonej Balenciagą to nie dotyczy, podobnie jak walizek na kółkach i mojego zapatrzenia na nią około południa na ulicy Oławskiej w dniu 18 września we Wrocławiu. Niezbyt rozbudowane konkrety, mój styl swobodny i niedbały, frazy powracające jakby od niechcenia, naturalnie i w sposób niewymuszony. Mogę tak bez końca nurzać się w nieskomplikowanych zdaniach, odbijając od istniejącej we mnie ściany. Powracam do tego miejsca znanego mi od lat, powtarzam dawne opowieści o tym, jak ptaki uwiły gniazda w moim uchu. Chciałem wtedy wysnuć z tego wydarzenia całą miłość do urojonego świata. Na szczęście w moim wieku nie muszę
15
już zbyt wiele robić. Ptaki karmią mnie codziennie ziarnem i poją wodą życia. To w sztuce nazywa się stylem wysokim. Ludzie tego nie lubią. Ptaki wiedzą o tym i chcąc mi pomóc, przebijają się przez moje ciało, wystawiają dzioby, poszukując nowego gniazda. Zanurzam się w nim i poruszam raz szybciej, raz wolniej. Chyba jesteś zadowolona, bo cicho jęczysz (skomlisz, liżesz dźwięki?). Liżemy powietrzne rany, seks potrafi być uduchowiony, duch zmusza do seksu, w zdrowym ciele przewraca się bestia. Kulimy się łagodnie na pościeli, zimno potrafi wszystko zniszczyć. Ptaki chowają się do gniazd, muszle odpływają na odległe brzegi. Pod przymkniętymi powiekami wiruje jedno skrzydło albo wahadło, które przypomina nam, że ziemia jest okrągła, szczególnie na krańcach i przed zbliżającą się coraz szybciej do nas zimą. Tak pozwalam sobie wieczorami na poezję. Inni sobie nie pozwalają, są poza nią i żyją praktycznie dniem codziennym. Nie wiem, po co to robię, nikt nie wie, widocznie ta wiedza jest poza mną i wami, albo jest gdzieś ukryta i czeka na nowych badaczy. Być może oni nigdy się nie pojawią, nie urodzą, tak jak nie urodzili się nowi alchemicy i nowi kołodzieje. Kraina myśli błędnych, koncepcji, które nie są koncepcjami, prawd zamkniętych pod szklanym kloszem, którego nikt nie potrafi rozbić. Na końcu jest zawsze obraz pełen niepokoju i wewnętrznego napięcia. Rozwijam go swobodnie, stara farba odpada, ramy nie ma, musiał leżeć gdzieś długo i przez to są na nim liczne plamy i ubytki materii. Patrzę na ptaka odlatującego z płótna. Pewnie do mnie nigdy nie powróci. Wiem, że nie interesują go polityka i nowe media. Wiem też, że w chwili odlotu nie interesuje się już mną. Jest wolny i uwolniony od swego twórcy. Kocham go za to i nienawidzę równocześnie.
16
Wielki Smutek tuż obok Wielkiej Radości. Jest namacalny i gęsty, objawia się niespodziewanie i nie umiem sobie z nim poradzić. On niczego nie radzi, raczej stara się mnie zatrzymać, patrzy w źrenice, milczy. Codziennie dochodzę do dziwnego muru. To on dochodzi do mnie niezauważalnie. Są cegły, jakaś zaprawa, odbijam się od niego jak od miękkiej szmaty. Wędrówka trwa jakiś czas, potem o wszystkim zapominam. Boli mnie głowa, mur niekiedy otacza mnie i jest wszędzie. To przecież nie jest możliwe, wiem o tym, a jednak te cegły i brak szczelin. Muszę się z tym pogodzić, sam staję się murem, przenikamy się i wiem, że poza nim niczego nie ma. Na głowie wyrastają mi drzewa i starożytne miasta. Są bezludne i zrujnowane, wiatr zatacza się w gałęziach. Słowa rodzą słowa, ludzie rodzą ludzi, mury rodzą mury, artystów nikt nie słucha. Pustynia jak zawsze, ziemia jałowa, bezpłodna kobieta, wszystko jest suche i gorące, pora odejść w stronę cienia, łąk zielonych fala. Wczoraj dostałem odznakę Towarzystwa Miłośników Wrocławia. Czysty przypadek i splot okoliczności, ponieważ jestem i nie jestem z tego miasta. Tak do końca nie wiem, skąd jestem, gdzieś pomiędzy Kresami i Nową Polską. Nie znam tu wszystkich ulic, jest wiele miejsc, w których nigdy nie byłem i już nie będę. Poruszam się nieustannie po tej samej elipsie i wracam do punktu wyjścia. Próbowałem to powiedzieć zgromadzonym, ale zdaje się, że nie zostałem zrozumiany, ponieważ atmosfera była lekko frywolna i jednocześnie uroczysta, a wypowiedzi laureatów konwencjonalne, choć retorycznie dopracowane. Próbowałem coś przeczytać, ale i to nie wypadło najlepiej, tekst odbiegał swoją powagą od oczekiwań ludzi zgromadzonych na sali, a mój alergiczny katar dopełnił reszty. Muszę być przygotowany na takie okazje, muszę wyleczyć katar, nauczyć się dziękować, rozpoznawać
17
ważne persony, całować kobiety w rękę. Będzie miło i może dostanę wtedy jakiś medal albo order z tęczową wstęgą usianą brylantami. Dzisiaj po raz kolejny umarła literatura. Nagrody literackie są przyznawane niezwykle pożytecznym i słusznym w swej istocie książkom. Literatura nie jest już nikomu potrzebna, potrzebne są teksty oprawione w podobne do siebie okładki albo coś do słuchania w korku samochodowym. Korki są naszą ostatnią deską ratunku. Literatura kryje się jeszcze w zakamarkach zakurzonych bibliotek i na regałach w domach starych profesorów. Nieustannie słyszę jej cichy pisk, jest podobna do myszy napinającej wątłe mięśnie w podchodzącej pleśnią pustej dziurze. Nie da się jej już dobrze sprzedać, nie przynosi sławy i chwały. Jak wszędzie, pozorny nadmiar przy nieustannym braku. Należy włączyć się w strumień bezmyślności i płynąć z prądem. Myśl o bezmyślności też jest myślą. Pytasz mnie, o czym myślę, o niczym, ćwiczę się w tej umiejętności potrzebnej w naszym życiu, zarówno tym i najpewniej przyszłym. Nadmierne myślenie w zaświatach nie jest wskazane. Będziemy tam trwać, powtarzając słowa jednostajnej mantry. Być może nie będzie już słów, bez nich łatwiej jest osiągnąć stan świętości. Dobry Bóg od wieków milczy. Niekiedy odzywa się Chrystus albo Jasna Panienka. Musimy jednak przyznać, że nie jest to to samo. Chodzę po mieście, szukam chociażby krzewów gorejących, patrzę z nadzieją na kolejne wozy strażackie jadące do pożaru. Panie, dlaczego nas opuściłeś, daj nam znak konkretny i widzialny zarazem. Żyjemy w świecie kultury obrazkowej. Powinieneś się do tego stanu rzeczy dostosować i zmienić Pismo w Obraz. Na początku był Obraz, jakie to nowoczesne.
18
Jestem w Instytucie Historii przy ulicy Szewskiej 49. Utrwalam konkret i moją obecność w kolejnym wymiarze czasu. Idę po wysokich schodach na drugie piętro. Nie ma windy, jeżeli ktoś nie zdoła wejść po tych schodach, nie może być historykiem. Jak próba ognia i wody w wiekach średnich, mały Sąd Boży nad tymi, którzy zajmują się przeszłością. Szlifuję i wzmacniam swój oddech. Wchodząc na kamienne schody dawnej komendy policji powtarzam sobie cicho: HISTORIA, HISTORIA. Matka nauk w dawnych czasach, obecnie przedmiot manipulacji i politycznych eskapad. Historyk pisze historię, historia pisze się sama. Ludzie nie pamiętają historii, powtarzają ją bezwiednie w coraz to nowych dekoracjach. Schody są coraz wyższe, niedługo sięgną do nieba i będę musiał wracać. To nie jest jeszcze mój czas na świętość, to w ogóle nie jest mój czas. Mój czas uległ zagubieniu, znalazłem się w nim przypadkowo i jakby pomiędzy kolejnymi warstwami i pasmami godzin i dni. Nie mogę się przed tym obronić. Widzę młodych historyków patrzących w swoje smartfony. Komputer podkreśla mi słowo „smartfony”. Mam komputer skrajnie nienowoczesny i nie na miarę naszej epoki. Widzę, jak nasza epoka w coraz większym stopniu mieści się w smartfonie, który ją wchłania, połyka, trawi i wydala. Historia połyka i wydala wszystko wprost na głowy najpierw historyków, a później innych, zwykłych ludzi. Kolejność być może jest nawet odwrotna, historycy budzą się późno i muszą sięgać do często fałszywych źródeł. Zwykli ludzie nic nie muszą i wstają wcześnie rano. Widzę ich zmęczone i chciwe twarze. Chciwość jako siła napędowa historii, gdzieś to słyszałem, na jakimś amerykańskim filmie. Kocham amerykańskie filmy, są takie nierzeczywiste. Instytut Historii jest rzeczywisty i dlatego Amerykanie nigdy nie nakręcą o nim fabularnego filmu. Może jakiś dokument, ale i to pewnie nie.
19
Teksty są nierówne, ja jestem nierówny, sporo nierówności i zadr na krawędziach. Ponury olbrzym o gołębim sercu lub odwrotnie, zależy, z której strony się patrzy. Język prowadzi mnie i tak bez końca. Mam wiele pomysłów, jak dalej powinna potoczyć się akcja. Akcja toczy się jak wędrowne kamienie, porusza mnie do głębi, ta głębia nie ma końca. Jedziemy na tym samym wózku, ja i akcja, w której nie uczestniczę. To ona powinna być tutaj najważniejsza, panoszyć się pośród zdań niezbyt wyraziście złożonych, pośród poszumu drzew i poklasku publiczności. Pies śpi obok mnie na starych kartonach. Lubi być obok, liże łapkę, oddycha. Pojawiają się moje małe chwile mistyczne. Wędrujemy tak przez Kosmos jak Prokurator i jego jedyny przyjaciel, który nigdy go nie opuści. Czy jest ktoś, kto nas nigdy nie opuści. Powinien być tak nierówny jak ja, niedopasowany, o wytartych kolanach i butach na miękkich podeszwach. Pies mówi do mnie – idź już spać, nic nie mów, dopasuj się do puchowej kołdry i do stosu poduszek. I tak zawsze budzisz się zbyt wcześnie, a później nie możesz zasnąć. Poszukaj sobie jakiejś kobiety, one też nie są równe z przodu, mają części podwójne i jedną pojedynczą. Jak zwykle nie ma sprawiedliwości, tak pośród tekstów, jak i pomiędzy ludźmi. Tylko psy są sprawiedliwe, ponieważ nie znają znaczenia tego pojęcia. Od rana myślę o mojej poezji, dlaczego nie przychodzi – może to i lepiej, kiedy przychodziła, byłem nadmiernie pobudzony, teraz nie przychodzi i mam spokój, mogę myśleć o niej spokojnie, ponieważ ona nie przychodzi (nie przyjeżdża, nie przypływa, nie przylatuje, nadlatuje? uderza, walczy, niszczy – nie niszczy, bo nie przychodzi). Wiele czynności jednocześnie, a ja jako podmiot liryczny stoję z boku i nawet już nie czekam, podmioty nie czekają, gryzą się z literami jak psy o zaistnienie. Psy szczęśliwie są wszędzie i srają na trawę, podmioty nie srają
20
na trawę, mają byt podniebny i dlaczego ktoś miałby to zmieniać. Moja poezja już nie walczy, z młodością się nie wygrywa, z babcią Szymborską się nie wygra, może nie pragnie z nikim wygrać, może z dziadkiem Miłoszem, snuje opowieści bardzo cicho, w sposób prawie niesłyszalny – gdzie podział się poeta Różewicz? Jej głos słyszą tylko psy, być może jej zapach odbiera się węchem, najdziwniejszym ze zmysłów. Kwiat usycha w wazonie i nie mogę mu pomóc, mogę go opisać albo namalować, ale nie uchronię go przed śmiercią. On też nie uchroni mnie przed śmiercią. Mamy wobec niej równe szanse, nawet po przyjściu poezji do naszych drzwi, do naszego domu, do naszego tekstu. Patrząc na nią, myślałem o cienkiej czerwonej linii, która biegła od jej ust do waginy, rozgałęziając się na sutki i później przez czaszę brzucha, aż do miejsca zakrytego czarną suknią, nad którą unosiły się tony wydobywane ze skrzypiec podczas koncertu charytatywnego w poniemieckiej sali Politechniki na rzecz chorych nieuleczalnie dzieci. Tak naprawdę nie wiem, dlaczego się tam znalazłem i dlaczego zamiast słuchać muzyki, myślałem o liniach przybierających coraz to nowe kolory i odcienie. Starość ma swoje przywileje, geometria może nam przypominać dawną sztukę albo czasy niewinności, kiedy to z takim trudem i niepokojem docieraliśmy do końca owej linii, próbując przeciąć ją na pół albo wykorzystać w całkowicie niezgodny z prawami Euklidesa sposób. Klisze erotyzmu połączone z muzyką pozwalają mi przetrwać czas różańców i religijnego szaleństwa. Ucieczko grzesznych, módl się za nami. Moja modlitwa pozbawiona jest słów, przybiera raczej konkretne kształty linii bez końca i bez początku. Prosisz mnie, żebym zaczął wreszcie uczestniczyć w koncercie, a nie tylko wpatrywał się w zaciszne, choć niewidzialne miejsca młodych skrzypaczek. Ile ty masz lat i dlaczego nadal marzy ci się geometria pozba-
21
wiona ścisłych praw i grawitacji, wyzwolona z szat, odwieczna i piękna? Co na to nasi prawodawcy, pobożnisie i koczkodany? Zawsze chciałem mieć w domu skrzypaczkę albo sopran koloraturowy do własnego użytku i dla wewnętrznego spokoju. Na ulicy przed Politechniką pada deszcz, wjeżdżamy przez pomyłkę w ślepą uliczkę. Naokoło sama nowoczesność, chce się wyć. A to Polska właśnie. Otulona w piasek, który sypie się ze skóry. Tak pomyślałem, pierwsza myśl dzisiaj i nie wiem, co może wydarzyć się później. Najpewniej nic, jak w piosence, aż do końca. Czuję, że każda litera ma swój zwielokrotniony ciężar, obudziły się muchy, złota jesień atakuje od rana. W domu remont i pełno kurzu. Kurz osiada na moich rzęsach, być może ten piasek, to właśnie stąd. Nie ma kto posprzątać, jestem w tych sprawach całkowicie bezradny, zawsze chciałem mieć służbę i lokaja. Obudziłem się rano, nie wiem, kto się obudził, czy ona, czy ja, obudziliśmy się razem, tak już odtąd zawsze będzie, sztuka wymaga, mówisz, wielu wyrzeczeń i wspólnego przebudzenia, ocierania się naskórków, braku przesądów. Ważne jest, abyśmy się mogli dotykać nad ranem, mieć naprawione schody i taras, czuć, że jeszcze żyjemy. Przypominam sobie obrazy, na których namalowana jest tarcza. Tarcza jest obrazem, obraz jest obrazem, my też nim jesteśmy. Strzelamy do siebie strzałami odwiecznej miłości. Mój Boże, jakie to sentymentalne, nasza podróż sentymentalna jeszcze się nie zaczęła. Komputer w tym miejscu nie wytrzymał i prawie się wyłączył. On zna się na rzeczy i woli poezję czystą od pozorowanej, jest zaprogramowany lepiej niż my, przynajmniej jeszcze na kilka najbliższych lat. Nie wiem, jak to dalej będzie, wiem, że teraz jej nie chcę, ani później, ani w ogóle. Jak to jest z taką po trójce dzieci.
22
Najwidoczniej lubi dzieci albo jest patriotką. Nigdy nie spałem z patriotką, co najwyżej z socjalistką, to jednak nie jest to samo. Socjalistki są ostrożne, nauczone przez system czekania na zasiłek. Nie mam na czyjeś zasiłki, mam tylko moją sztukę, która jest elitarna i spontaniczna. Myślałem dzisiaj o flagach wszystkich państw świata, chciałem je mieć w domu, ale dom okazał się na to zbyt mały. Świat się szybko zmienia i nie nadążam z kolejnymi flagami, codziennie dochodzą nowe. Ostatnio zbieram też hymny narodowe na winylowych płytach i myślę coraz intensywniej o nocy z patriotką. Moje małe herezje zaczynają żyć własnym życiem. Flaga jako podpaska, flaga między nogami, flaga zawinięta ciasno na sterczących sutkach. Wolę hamburgery, też można włożyć je między nogi i wyciskać z nich pożywne soki. Małe perwersje sprzyjają reklamie. Powinni nas tego uczyć na pracach ręcznych albo na przysposobieniu obronnym. Jak zadowolić kobietę, samemu przy tym będąc przynajmniej w stopniu lekkim zadowolonym. Pamiętam, że na lekcjach prac ręcznych zawsze myślałem o pani prowadzącej, wyciśniętej w strategicznych partiach ciała jak cytryna. Małe fantazje i sny niespokojne jak gwiazdy albo komety, które nas niespodziewanie atakują. Muszę jutro pójść do psychoanalityka, opowiem o Edypie, on opowie mi o Sfinksie. Zaistnieje sytuacja patowa, szach i mat, matowe szkło w drzwiach jego gabinetu. Patrzę na nasz rząd i nie wiem, kiedy oni poddadzą się psychoanalizie. To powinno być obowiązkowe, porozmawiajmy o pana/pani ego albo o pana/pani id. Rozmowy będą nagrywane i który/która z nich by się zdecydował/ zdecydowała na taki eksperyment. Nie patrzę na nasz rząd, jest sobotni wieczór, jestem sam, rząd patrzy na mnie z medialnego nieba, pani premier odpina kolejną broszkę, zmawia wieczorny pacierz. Ja połykam w całości cytrynę, w tym roku witamina C
23
pomaga na raka. Umarła na niego piękna śpiewaczka, Biały Anioł z krakowskiej Piwnicy. Nikt już tam nie został, umierają kolejne małe ojczyzny. Kto zje ze mną kolejną cytrynę, oswoi mgławicę Andromedy, kto zaśpiewa „Grajmy Panu na harfie, grajmy Panu na cytrze”… Choroby wokół nas, komputer podpowiada mi „naskórków”, choroby duszy, choroby osiadające na rzęsach białą mgłą, spotkania z lekarzami, protesty młodych lekarzy, kolejna korekta tekstu, brak pieniędzy. Powinienem napisać powieść o permanentnym braku pieniędzy, byłaby to powieść powszechna i zrozumiała na całym świecie. Walczę z tym, ale nie potrafię nic w tej sprawie zrobić. Czekam na złoty deszcz, na wulkany wypełnione złotem. Doszedłem już do granic samotności, ciekawe, co jest poza nimi, jaka kraina wypełniona magmą, której nie potrafię sobie wyobrazić. Moja wyobraźnia wiedzie mnie jak zwykle na manowce, do słów rzadkich i najwyraźniej przebrzmiałych. Wyobrażam sobie ich zanikające brzmienie, to jest jak bicie dzwonu za umarłych i ciepły wiatr za oknem. Czytam Arrabala, nie czytam Arrabala, myślę o tym, co będzie jutro, co się wydarzy i dlaczego październik pochłania słońce coraz szybciej. W tym roku nie będzie czasu zimowego, mówili w telewizji prywatnej, co mówili w państwowej, nie wiem, nie oglądam, brzydzę się narodowosocjalistyczną propagandą. Wszyscy teraz zmierzają do Boga, Bóg ucieka od nas w popłochu, stąd ucieczka galaktyk i czarne dziury. Moja mała, chorobliwa kosmogonia przyprawia mnie czasami o dreszcze podniecenia i niezdrowej ciekawości. Znowu wyskakują mi „naskórki”, to jakaś obsesja tej maszyny albo Boga komputerów. Jest on coraz bardziej potężny i niedługo wygra z naszym jeden do zera.
24
Dzisiaj jak zwykle o mnie, albo o ornamentach, ornamentacjach, które sprawiają, że moje pisanie wykracza poza narodowosocjalistyczną normę. Moje ornamenty nie pozwalają mi kochać ludu, są krnąbrne i niespodziewane, każą źle myśleć o władzy i o potrzebie zachowania umiaru. Czuję, jak rozprzestrzeniam się coraz bardziej na pobliskie ulice, na ściany mojego domu, które zamokły ostatniego lata i nie chcą wyschnąć do końca. Nie wiem, czy świat powinien wyschnąć do końca i być jak blaszany świerszczyk z pewnej piosenki. Jestem nieustannie poddawany presji i kontroli przełożonych, moje ornamenty pozwalają uciec przed nimi i schować się pośród liści akantu. W Polsce klasyczny akant „kapuścieje”, gdzieś to przeczytałem, najlepsza jest kapusta kiszona i kiszone ogórki, gdzie indziej uznawane za rzecz zepsutą i do wyrzucenia. Patrzę, jak ornamenty wysupłują się z liter, styl ozdobny, wyhodowany na soku z kapusty. Tekst jak zwykle staje się samoistny i niezależny ode mnie. Lubię ornament regencji i wybujałego rokoka. Lubię słowo „wybujały”, ono szczęśliwie nie znikło jeszcze ze słowników, ale nie ma go w tabletach. Chowam się przez tabletami pod kartką papieru. Leżę tam uspokojony i niezależny, przytłoczony tradycją ustną i słoikiem z polskimi ogórkami, sprawiającym, że kartki nie może porwać byle wiatr. Codzienna doza szaleństwa też jest ornamentem. Ja jestem ornamentem wyrosłym na coraz bardziej śliskiej powierzchni naszego świata. Czysta ojczysta i ogórek to dobry pomysł na wieczór, tym bardziej że kończy się październik i nikt tego nie zauważa. Niedługo zacznie znowu padać deszcz i ściana nie wyschnie. Biedny świerszczyk, będzie musiał umrzeć od nadmiaru wilgoci. Coraz większy ciężar. Moja coraz cięższa głowa, ręce do ziemi, za to stopy tuż ponad jej powierzchnią. Unoszę się, gdyż jestem alogiczny i to, o czym piszę, nie ma nic wspólnego z prawdą. Szczęśliwie nie mam nic wspólnego z praw-
25
dą, ponieważ niczego nie stwierdzam. Jestem poza dobrem i złem, ponieważ tak naprawdę nie istnieję. Czytacie teksty człowieka, którego nie ma, który jest wymyślony przez kogoś innego, a ten z kolei przez jeszcze inną osobę i tak bez końca. Jak odbicia w nieskończonych lustrach. Myślimy o sobie wzajemnie, starając się spotkać gdzieś pośrodku ostrożnie i z daleka. Odległość jest tu bardzo ważna, zachowujemy dzięki temu możliwość ucieczki. Zawsze należy zachować możliwość ucieczki. Pierwsze przykazanie brzmi: nie stój w miejscu, drugie: pisz powoli, nasycaj się pisaniem, lecz nie dąż do nadmiernego przesytu. Musisz je sobie dozować jak kroplówkę wypełnioną delikatną trucizną. Chodzę po korytarzu szpitala. Białe kafle, świat tylko połowicznie istniejących ludzi. Chciałbym ich uzdrowić, dotknąć i powiedzieć: tobie mówię, wstań. Potrafię przecież unosić się nad powierzchnią korytarza, ale nikt tego nie widzi. Unoszę się i nie stoję w miejscu. Na jednym końcu korytarza jest sala operacyjna, na drugim winda spadająca na poziom zerowy. Windy nie powinny spadać, człowiek latać, chory umierać. Nikt nie powinien tutaj być. Ciało zdradza nas nieustannie. W Rynku światło jak z Gierymskiego, nocna ulica w Rzymie. Deszcz odbity tysiąckrotnie. Chodzę po nowym bruku, zatapiam się w półmroku, otwieram szerzej źrenice, jestem sam. Samotność nie podlega podziałom, nie można też jej mnożyć, jest bezwzględna i posiada stały ciężar i stałą masę. W odbijających się od lamp refleksach poszukuję pani w krynolinie albo przynajmniej z opuszczoną parasolką. Zagubione kobiety mnie nie dostrzegają, coraz bardziej przypominam powietrze, jestem przezroczysty i trwały jak szkło. Porównania prowadzą mnie za rękę, proszą, bym szedł za nimi i dał się prowadzić do tajemnego przejścia pomiędzy barem i pustą ścianą, na której ktoś napisał, że nie ma nic do powiedzenia. Czytamy to razem,
26
porównania kiwają swoimi dwuczłonowymi główkami, śmieją się ze mnie i proszą, abym je wykorzystał, najlepiej od tyłu. Mają małpie mordki i liżą swoimi języczkami słone lusterka. Pytasz mnie, skąd mi się to wszystko bierze i dlaczego zapamiętałem ten obraz. Mówię, że nie wiem, nie pamiętam, to nie zależy ode mnie. Po prostu wnikam w lepki wir języka i pozwalam, aby uniósł mnie na drugą stronę Rynku, gdzie jest Dom pod Gryfami i gdzie można zobaczyć rękopis „Pana Tadeusza” w kilku podstawowych odsłonach. Mój słynny zielony płaszcz przeciwdeszczowy już mnie nie chroni. Jestem bezbronny wobec deszczu i ludzi. Ludzie są nieprzemakalni, ja jestem przezroczysty. Nie możemy się przez to zbyt często spotykać. Ludzi spotykam w Lidlu i na wystawach sztuki współczesnej. Lidl jest niedaleko mnie, mogę go nawet reklamować, ale nikt tego ode mnie nie chce. Mogę też pisać o sztuce współczesnej, tutaj zainteresowanie jest nieco większe, ale bez przesady. Znajomi artyści obwąchują mnie jak psy i nie wiedzą, czy warto o tym ze mną rozmawiać, czy moje słowo coś znaczy. Niedługo Zaduszki, będziemy wspominać zmarłych. W pewnym momencie będzie ich więcej niż żywych. Zawiniemy się w zielone płaszcze i odlecimy na odległą planetę, na której życie trwa wiecznie, ponieważ nie jest tam znane pojęcie rozpadu komórek. Inne pojęcia też tam nie są znane, mieszkańcy żyją w chmurze intuicji i snów o kolejnych snach i tak bez końca, bez bojaźni i drżenia. Nie pada też deszcz, chyba że ktoś go sobie wyraźnie zażyczy. Ja wolę słońce, które jest nam przez Dobrego Boga wyraźnie wydzielane. Bóg doszedł do wniosku, że nie potrzebujemy go nadmiernie, jako zwolennicy Chrystusa Króla i Maryi Królowej Polski. To nam powinno wystarczyć, w nich jest odpowiednia dawka światła świata i bezchmurne niebo. Obrazy przywołują obrazy. Pamiętam mężczyznę z latarnią tuż obok
27
bramy spowitej cieniem. Może to jednak nie ten obraz, może sam go wymyśliłem, jak tyle innych. Płaszcz suszę na kaloryferze, włączyliśmy ogrzewanie i grzejemy sobie dłonie i stopy. Zdjęcie kobiety o najpiękniejszych na świecie stopach zostało właśnie ujawnione w Internecie. Śnię o nich i po raz kolejny snuję marzenia o małych, wieczornych perwersjach. W sobotę Lidl pracuje krócej. Dziś w nocy po raz kolejny nad naszymi głowami pojawi się orkan i zmiecie wszystkie liście z ogrodu. Listopad ma swoje prawa, wiara ma swoje prawa, obrazy mają swoje prawa. Ja nie mam nic, jestem poza dobrem i złem. Ach te cytaty, ta odwrócona do środka pamięć naszej pier….lonej cywilizacji. Znowu o Bogu i docieraniu doń poprzez słowa. On musi być w języku, poza brzmieniem głosek i poza znaczeniem wypowiedzi. Na pewno nie istnieje w modlitwach, mantrach, pobożnych tekstach. Jest pomiędzy, jak przedmiot zanurzony we mgle. Przez to tak trudno jest do Niego dotrzeć, ponieważ oddala się jak samochód na zagubionej autostradzie. Kocham porównania. Kto mnie z kimś porówna? Muszę sam dla siebie stworzyć własne porównania. Jest to rodzaj pięknej onanii, boski stan wtajemniczenia. Za oknami wichura chce przewrócić ogrodowego krasnala. To nie jest mój krasnal, moje krasnale uciekły na dźwięk dzwonu z pobliskiego kościoła. Nigdy w nim nie byłem i co roku przed świętami myślę, czy by tam nie wpaść i nie zobaczyć wnętrza. Kościół to wspólnota wiernych, beze mnie się nie uda. Nie wiem, czy istnieją wspólnoty niewiernych, niewierzących, istniejących poprzez negację. Anarchizm opanowuje moje zmysły, płynie czarna krew i zabarwia sztandary. Ludzie idą poprzez wiatr na groby. Tak się mówi: na groby i nikt nie zastanawia się nad sensem tego określenia. Nie zastanawiamy się nad sensem naszego języka, nawet w tym ułomnym jego zakresie, który ukrywa prawdziwe oblicze Boga.
28
Zmarł polski Jan Palach. Z jakiegoś powodu prawie nikt o nim nie mówi. Nie potrzebujemy najwidoczniej męczenników. Prawdziwa śmierć nikim nie wstrząsnęła, ponieważ wszyscy jadą na groby. Można posprzątać i kupić znicze z polską flagą. Umierają sami Polacy, nawet śmierć lubi wszystko co polskie, czasami pije polskie mleko, je polskie masło i wieprzowinę. Ten, co się podpalił, chyba nie był Polakiem. Polacy się nie podpalają, co najwyżej giną w walce z przeważającym wrogiem. Zawsze wróg jest przeważający, a my musimy z jakiegoś powodu z nim walczyć. Moglibyśmy kiedyś się zebrać i być w przewadze, niestety, zdaje się, że nie jest to możliwe. Masochizm narodowy na to nam nie pozwala. Masochizm i duma, co to za radość wygrać z kimś, kto jest mniejszy od nas. Zginąć z ręki silniejszego, to po polsku, to po naszemu. Czasami wieczorami chce mi się rzygać. Jem wtedy tylko polskie produkty i żołądek się uspokaja. Mam polski żołądek, który wyczuwa obce jady pokarmowe. Moja polska głowa zostaje mi czasem w rękach, jak się zamyślę i zamyślę, i zamyślę. Na grobach palą się polskie flagi i sporo białych orłów. Nie wiem, czy tak wolno i czy nasze prawo tego nie zabrania. Dalej chce mi się rzygać i nikt mi tego nie zabroni. Przynajmniej do czasu, kochany, do czasu. W Krakowie w telewizji Adam Zagajewski. Ile razy jestem w Krakowie zawsze w telewizji widzę Adama Zagajewskiego. W telewizji Wrocław nie ma poetów, musimy się czymś różnić od Krakowa. Idę zobaczyć obraz Rembrandta, nie zauważyłem wcześniej, że jest na tym obrazie biały powóz ciągnięty przez białe konie. Na Rynku krakowskim też jest dużo białych powozów, a konie mają góralskie czapraki. Rembrandt nigdy nie był w Polsce, miał szczęście, musiałby malować konie albo górali, najlepiej oczywiście górali na koniach. Józef Czapski był w Polsce, ale przedwojennej. W jego muzeum pani pilnu-
29
jąca każe mi iść właściwą drogą, od początku do końca, od narodzin do śmierci, a nie odwrotnie. Pytam ją, czy zrozumiała początek, jeżeli pragnie zrozumieć koniec. Nie odpowiada, radzi zobaczyć pokoik artysty. Oglądam. Bieda z nędzą, nasi artyści są biedni i co jakiś czas powinni udać się na emigrację zewnętrzną albo wewnętrzną. Myśl o emigracji wewnętrznej jest coraz bliżej moich stóp i rąk, nie ogarnęła jeszcze mózgu i serca, lecz jest blisko wątroby i nerek. Z tarasu muzeum widzę pożydowskie ruiny, których nikt jeszcze nie odbudował. Na szczęście nie pada, w telewizji pokazują azjatyckie lwy. Kocham zwierzęta i wysoką twórczość naszych artystów. Usypia mnie Melancholia, matka dzieci Saturna. Nasi faszyści szykują się do marszu, nie słyszeli o Czapskim, Rembrandcie i Melancholii. Mają się coraz lepiej, są silni i odważni naszą słabością i naszym bezgranicznym tchórzostwem. Przypominam sobie figurkę chłopczyka siusiającego figlarnie w Brukseli. Manneken Pis, rzecz do wykorzystania w propagandzie antypisowskiej. Siusiający Kaczor, który i bez tego ma twarz niedorozwiniętego, złośliwego bobaska. Wystarczy, obiecuję sobie, że już o nim nigdy nie napiszę, niech przepadnie, apage satanas. Myślę o moich ostatnich erotycznych snach. Są coraz bardziej delikatne, bez polucji, najwyraźniej łagodnieję między nogami. Starcza zwiewność i elegancja plus przedwczesne obudzenie. Musisz być obok mnie, czuję wtedy twoje ciepło przeciwstawiane zimnu wszechświata. Nie podoba mi się to „zimnu”, jest poprawne, ale nie brzmi dobrze. Muszę się nad tym zastanowić. Język sprzyja zastanawianiu się nad językiem, sztuka sprzyja zastanawianiu się nad sztuką, można tak bez końca. Jedna strona rzeczywistości sprzyja zastanawianiu się nad drugą stroną, na szczęście rzeczywistość jest totalnie bezstronna, ale za to stronnicza, jestem nieskończony i wszechogarniający, ale te sny... Dlaczego bez
30
finału i szczęśliwego zakończenia. To musi coś znaczyć lub oznaczać. Zaznaczam swoje terytorium erotyczne, jest stąd dotąd, kończy się na granicy kołdry i poduszki, dalej nie sięga, dalej są już tylko smoki o potężnych ogonach ziejące prawdziwym ogniem. Mój ogień nie pali i nie parzy, jest z papieru, można się w nim zanurzyć albo zawinąć, jest bezpieczny. Jesteśmy zabezpieczeni i nie będziemy mieli już dzieci, to smutne, każda rezygnacja jest wypełniona smutkiem, który wydostaje się na zewnątrz i pochłania kolejny kosmos. Odczuwam do bólu smutek czasu i przestrzeni. Chciałbym go komuś ofiarować, ale wiem, że na pewno nikt go nie przyjmie. Odczuwam melodię moich zdań. Są piękne i proste, walczę z nimi, chcąc je złamać wewnętrznie i upokorzyć. Nie jest to łatwe, to, o czym piszę, zrozumieją jedynie artyści. Światła na mojej drodze coraz bardziej odległe i niespokojne. Nie patrzę na nie, są niebiańskie, jak podpowiada mi komputer, ktoś inny musiał z kolei jemu to podpowiedzieć. Gdzieś obok mojego domu czai się śmierć. Jest bezbarwna i przenika nasze ciała niezauważalnie. Tak myślę, jadąc przez skrzyżowanie w stronę pustego stadionu. W piosence z płyty w samochodzie piękne sformułowanie o pociągach, które są daleko od stacji i o chmurach, które są daleko od nieba. Sztuka popularna sięga sztuki wysokiej, szkoda, że tak rzadko. Jestem zmęczony, coraz częściej jestem zmęczony moim miastem. Patrzę na nie z góry i widzę je coraz mniej wyraźnie. Ziemia widziana z Księżyca, już o tym kiedyś pisałem, powtarzam się i czekam na niebieskie wrota, poza którymi są kolejne idiotyczne seriale. Tak będzie wyglądała nasza wieczność. Wracam z muzeum, z wystawy sztuki współczesnej. Piękne fotografie, trochę staruszek, żona, która jest najwybitniejszą egzegetką twórczości swojego męża. Nadal mówi o nim z czułością i dumą, po czterdziestu latach małżeństwa. Są razem prawdziwym dziełem sztuki
31
utrwalonym na kolejnych przeźroczach, filmach i w zapisach tworzonej przez nich nowej mitologii. Dopada nas realność i szczerzy swoje wilcze kły. Uciekam od niej w stronę mojego bladego światła. Uciekamy od niej razem poprzez słowa, dotyk, starzejące się dłonie, chmury nocy i maskę samochodu, która przypomina poczciwego mastodonta. Mastodonty mają wielkie oczy i ostre zęby, ale ten nasz ma swoje lata i szczęśliwie nie zajmuje się sztuką współczesną. Na pewno, wiem na pewno, że nie zdarzy się nic aż do końca. Jest noc, żyję w nocy, w dzień rozpadam się coraz bardziej. Moi przyjaciele w większości umarli, poezja już nie ratuje mnie tak, jak dawniej. Piszę muzykę jednocześnie na wielu fortepianach, słucham jej w przejściu pomiędzy interliniami. Nuszi śpi obok mnie na kocu położnym na podłodze. Wie, że niedługo zgaszę światło i też pójdę spać, czeka na mnie, a ja wpadam jak zwykle o tej porze roku w listopadową, czarną rozpacz. Czerń wyszczupla, rozpacz jest szczupła, radość bywa tłusta i ohydna. Tak rzadko używamy dźwięcznego „h”. Dlaczego akurat w słowie „ohydna”? Brzmienie tego słowa jest mocne i wyraziste, prawie jak w słowach „zdrada” albo „kurwa”. Litery same rozpraszają się pod tymi słowami, uciekają ode mnie, ponieważ nie lubią ludzi smutnych i załamanych. Nikt ich nie lubi, ani rząd, ani opozycja. Lubi ich Pan Bóg i czeka na nich z otwartymi ramionami. Modlę się: Boże ludzi smutnych i pogrążonych w rozpaczy, daj im wytchnienie i chwilę odpoczynku. Bóg lubi słowo „wytchnienie”, jest pełne powietrza i świetlistego oddechu. Nikt nie zna się na słowach tak jak ja. Nawet Bóg mnie podziwia i szkoda, że jest tak daleko i że inni nie słyszą Jego głosu. W kolejnym śnie jakieś podróże, ucieczki, pogonie, tak jak zawsze. Nowy jest mały tygrys, którego ktoś prowadzi na smy-
32
czy. Muszę mu ustąpić miejsca, zsuwam się na pobocze, ale nie jest to nic groźnego, raczej zabawny incydent w biały dzień gdzieś w Polsce na pustej drodze. Wiem, że to Polska, chociaż obiecałem sobie, że nie będę już o niej pisał. Ostatni raz, polskie drogi i bezdroża są takie piękne. My, patrioci, widzimy to nieustannie. Zaczynają się jarmarki świąteczne, pamiętamy, że w niebie Boże Narodzenie trwa cały rok. Pod choinką siedzi tygrys Blake’a i playmate z „Playboya”, każdy może wybrać coś dla siebie, są ruskie matrioszki i duży amerykański hamburger. Oczywiście obok czysta ojczysta i mała łowicka wycinanka. Tylko dlaczego widziałem we śnie tygrysa, a właściwie tygryska, małe, miłe zwierzątko, które chciało się ze mną bawić? Na pewno chodziło o perwersyjny seks, zawsze chodzi o perwersyjny seks albo chęć kupienia nowego odkurzacza. Wiem, że wszystko płynie, a my w tej rzece Heraklita moczymy sobie nogi. Napisy na murach są coraz bardziej natrętne. Celibat wrogiem dziecka, efekt cieplarniany, gdy rozum śpi, budzi się premier Szydło, czytam je bez zastanowienia, najprawdopodobniej chodzi mi o seks z tygrysem albo z panią premier. Tekst porywa mnie coraz dalej, rzeka płynie, nogi mam mokre i podatne na ból. Na szczęście prześcieradło jest po raz kolejny suche, nie to co za dawnych dobrych czasów. Mam przez całe życie jeden zegarek, przedwojenną Doxę po ojcu, trochę jak w „Pulp Fiction”. Producenci zegarków nie są mi w związku z tym potrzebni, podobnie jak producenci kremów na noc, samochodów marki Ferrari, sprzedawcy gniazd jaskółczych i obrazów van Gogha. Szczęście w ograniczeniu, które trwa od zawsze poza systemami filozoficznymi i autorytetami religijnymi. Nie mam autorytetów, ponieważ nie są mi one potrzebne. Forma ograniczenia umysłowego, która pozwala przetrwać ciężkie czasy. Myślę o wewnętrznej sprężynie, która porusza moimi członkami. Nie wiem, kto ją nakręca
33
i na jak długo wystarczy jej ciche drżenie. Tekst posuwa się bardzo wolno, chciałbym go przyśpieszyć, ale stawia wyraźny opór. Jestem zbyt wolny jak na drugą dekadę XXI wieku. Czas uległ przyśpieszeniu już w wieku ubiegłym i teraz nie może się zatrzymać. Mój zegarek trochę się spieszy, jest wykonany z oksydowanej stali i ma w środku tajemniczy mechanizm, który działa od blisko stu lat. Patrzymy na siebie z pełnym zrozumieniem, muszę go codziennie nakręcać bardzo ostrożnie, żeby nie pękła sprężyna. On patrzy na moje ręce, na niebieskie oczy, na niestarannie ogoloną twarz. Mógłbyś o siebie zadbać, kupić sobie ferrari albo nową żonę, albo przynajmniej reprodukcję obrazu van Gogha. Mam w domu fotogram, na którym ktoś zdekonstruował „Słoneczniki”. Lubię patrzeć, jak pod uderzeniem młotka pęka dzbanek i opadają główki kwiatów. Czas przenika w głąb mojej doxy, jest w niej i we mnie. Niebieskie tęczówki stopniowo bledną, słoneczniki zapominają o letnim słońcu. Bawimy się przy muzyce, która zamiera, zamiera, zamiera… We śnie podróż po Petersburgu w dziwnym pojeździe przypominającym skrzyżowanie sań z wozem drabiniastym. Woźnica w wielkiej czapce pozwala mi usiąść tuż obok siebie. Później jedziemy przez zrujnowane miasto, w którym nieliczne kamienice nadają się do zamieszkania. Pojazd potrafi wjeżdżać na strome schody i spadać w głębokie przepaście, których nie ma w Petersburgu, a które śnią mi się coraz częściej. Jest w miarę bezpiecznie, rozmawiamy po rosyjsku o Ameryce i o tym, kiedy na świecie będzie dobrze. W innej rzeczywistości lecę z Indianapolis do Chicago. Młody Amerykanin prosi mnie o podanie marynarki, która jest w schowku kabiny samolotu. Patrzymy na siebie i pamiętam do dzisiaj jego gest i spojrzenie, chociaż minęło już wiele lat od tego lotu i spotkanie to nie miało i nie ma żadnego znaczenia w moim życiu. Nie lubię moich
34
snów i mojej pamięci. Nie lubię zaimków „mnie”, „mój”, „mojego”. Czuję ich presję i egoistyczny charakter. Rosja i Ameryka w jednym momencie w mojej głowie. Nie da się tego uniknąć w „Dniewniku”. Świat nie uległ zmianie, dalej jest niedobrze. W Petersburgu już zima i jadą trojki po Newskim. Tęsknię za tym miastem, do Chicago nic mnie ciągnie. Dzisiaj znowu padał deszcz i nie grozi nam susza. Zbierałem w ogrodzie gałęzie i liście jesienne. Literatura spała sobie spokojnie za moimi drzewami. Coraz częściej szukam punktu zaczepienia, oparcia, czegoś stałego. Pamiętam słuchowisko radiowe „Niebieski ptak” według Maeterlincka i inne, nieznanego autora o zielonym obłoku. Kto go zobaczył, musiał umrzeć. Pamiętam, że całymi latami patrzyłem w niebo i sprawdzałem, czy nie ma tam zielonego obłoku. Teraz już nie patrzę, ale niebieski albo błękitny ptak śni mi się po nocach. Magia niegdysiejszego słuchania radia, jest wieczór, ciemno za oknami, miga magiczne oko, słyszę charakterystyczny głos Kurnakowicza i kilka innych głosów aktorów, o których dzisiaj już nikt nie pamięta. Wszyscy są już w domu, matka krząta się w kuchni, ojciec czyta gazetę. Nie ma jeszcze telewizji, decyduje głos, jego brzmienie, możliwość opowiedzenia jakiejś historii tylko przy jego udziale. Siedzę z głową w radiu, tak się mówiło, z głową w radiu. Niedługo będzie kronika sportowa i pora snu. Socjalizm ujawnia swoje ludzkie oblicze. Wcześnie rano przyniosą mleko w butelkach, na podwórku nie ma samochodów. Błękitne ptaki latają wysoko i czuję się bezpiecznie, ponieważ z tej odległości zielone obłoki nie są straszne. Jestem bezgrzeszny i czysty, sztuka, której jeszcze nikt tak nie nazwał, przenika moje ciało. Czuję ją organicznie, w głębi, jak strumień ciepłego powietrza.
35
Dni przerwane, dni, których nie ma. Staram się sobie je uświadomić, pozbierać, wskrzesić z martwych. Dni przerwy pomiędzy zapisami, skrywane wstydliwie, pozbawione dat, dni, kiedy nic się nie wydarzyło i już nigdy nie wydarzy. Liczymy je jak paciorki różańca, którego nigdy nie udało mi się odmówić do końca. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą... Komputer podkreśla końcówki, nie zna się na archaizmach i pięknych zakończeniach słów. Lubi słowa, które znaczą bezpośrednio i w prosty sposób. Nie sądziłem, że jest aż tak ograniczony. Wpisując mimowolnie słowa modlitwy, myślałem raczej o ich rytmie, śpiewności, miękkich brzmieniach. Toczymy nieustanny dialog, a może monolog, ja i maszyna, starożytność z nowożytnością. Motyw czasu, o którym nic nie wiemy i który zapewne powstał niepotrzebnie, w chwili boskiego niepokoju. Myślę o wczorajszym dniu, dwudziestym drugim dniu listopada. Wiem, że na pewno był i coś musiało się w nim wydarzyć. Walczyłem z ludzką nieprawością i kłamstwem, opowiadałem, jak to było dawniej, zobaczyłem skróty meczów Ligi Mistrzów. Moja opowieść jest coraz bardziej trywialna. Ludzie być może mi to wybaczą. Komputer nie wybacza nigdy. No tak, pazurki, coraz więcej pazurków, zaczepów, przypinek, czepiam się byle czego i byle kogo, tworzę nowy język, coraz bardziej zawikłaną opowieść o prostych sprawach. Idę ulicą Szewską niedaleko Ossolineum, rozmawiamy o tym, co się dzieje, a co się dzieje? Dzieje się filozofia dziejów. Pazurki są coraz bardziej ostre, piłuję je nieustannie, by się utrzymać na powierzchni. Muszę pomalować je na czarno z niedużymi gwiazdkami, najlepiej czerwonymi. W ten sposób osiągnę równowagę pomiędzy Szatanem i Leninem, albo między nocą i odległymi galaktykami. Czuję, jak słowa stopniowo milkną pod naporem historii, mówią mi o barokowych konceptach, o epitalamiach i wierszach figuratywnych. Nie chcę tego słu-
36
chać, wolę moje pazurki, są ze mną od zawsze i muszę je tylko niekiedy lekko przycinać. Będą rosły po mojej śmierci, po nas choćby zagłada, tak wołam na ulicy Szewskiej, ale nikt mi nie odpowiada. Nawet znajomy pisarz, nawet nocny tramwaj, który przejechał w stronę mostu przez Odrę. Powinienem spotkać jakąś driadę albo nimfę wodną i popłynąć pomiędzy jej piersiami wprost do wonnego, porośniętego algami morza. Kocham takie skojarzenia i one mnie kochają. Jestem coraz bardziej wolny w tym coraz bardziej zniewolonym kraju. Nie umiem tego wytłumaczyć, pazury błyszczą w świetle lampy stojącej przy ulicy Nożowniczej, są ostre i czekają na kolejną ofiarę. W mowie Amosa fragment: „Niech sprawiedliwość wystąpi jak woda z brzegów i prawość jak potok nie wysychając wyleje”. Wyobrażam sobie wszystko to, co jest wokół. Pustynia niesprawiedliwości, suche brzegi nieprawości. To piękne. Kraina martwa i żywa, ludy, dla których woda jest cenniejsza niż złoto. Stoimy w pełnym słońcu, pod stopami czają się skorpiony, które zginą, kiedy dotrzemy do oazy. Wszystkie moje poprzednie wcielenia żyły pośród suchych traw i osypujących się bezszelestnie wydm. Zdjęcie znad morza, ogromna góra żółtej materii i nasza córeczka w głębi ciebie, niewidzialna. Upał nie pozwala mówić, sprawiedliwość jest jeszcze utajona pomiędzy brzegami i wchłania w siebie taflę martwego morza, które nagle ożyje i zatopi wszystkie nasze grzechy, kłamstwa i czyny niegodne człowieka. Ach, te Pisma Proroków, jaka wysoka retoryka, jakie wzniosłe myśli i obrazy. Córeczka nic nie wie o retoryce i o nieprawościach ludzkich. Na wydmach w Łebie nie ma o tej porze roku nikogo, nas też już tam nie ma i być może byliśmy tam tylko na niewyraźnej fotografii, którą ktoś zgubił, a my znaleźliśmy ją w innej części świata, tej sprawiedliwej i pełnej miłości, tuż obok ulicy Lidzbarskiej, albo w podobnej, nierealnej przestrzeni pustego miasta.
37
Nasz zegar spóźnia się od zawsze, od blisko czterdziestu lat. Prezent od teścia Jana, poniemiecki, który w chwili nierozumnej zacząłem naprawiać i odpiłowałem wtedy drewniane zwieńczenie zniszczone przez korniki. Lubię jego dźwięk, właściwie trzymam go dla tego dźwięku przypominającego stary dom nad rzeką i nadbrzeżne zarośla pełne łopianów. Jestem coraz bardziej sentymentalny i nie przeszkadza mi, że ostatnio mój zegar sam przesunął sobie czas o dwie godziny i o drugiej w nocy wydzwania dwunastą. Trzeba tylko odjąć jeden i dwa, i czas wraca do swojego łożyska. Zaczynam myśleć kolorami, jak dawni symboliści, którzy najczęściej tylko udawali widzenie synestezyjne. Jestem ciekawy w kolorze żółtym, gdzieś to słyszałem, w epoce młodego seksu i braku zahamowań na ekranie. Jestem smutny w kolorze błękitnym, jestem... Kolory są od zawsze, my jesteśmy od zawsze. Sprężyna napina się i odkręca, dom nad rzeką graniczną nie istnieje. Sentymentalizm jest w kolorze seledynowym, tak go widzę przez mgłę i wiatr ostatnich dni listopada. To, co piszę, jest zbyt proste jak na moją literaturę. Ktoś powiedział mi – to zbyt proste, wyraźnie zmieniłeś styl i ten styl już mi nie odpowiada. Nie odpowiadam, słucham bicia zegara. Bije jedenaście razy, czyli jest dziewiąta rano, za oknem ptaki niebieskie, co to nie sieją i nie orzą. Ktoś, kto wyobraził sobie siejącego ziarna na polu ptaka, był niezłym poetą. Może nie tak dobrym jak ja, ale zawsze… Widziałem we śnie dwie doliny, dwa jeziora wypełnione zieloną wodą. Można było zejść po stoku lub osunąć się łagodnie w dół aż do brzegu. Sen nie miał znaczenia, tak myślałem, ten sen nie ma znaczenia, o znaczenia jest coraz trudniej, nawet we snach. Ktoś wczoraj słuchał moich słów, wzruszenie, słowa padały ze sceny i nie śniły już dłużej o sobie. Po prostu były pośród rekwizytów, starych sprzętów, ebonitowego telefonu
38
i płyt zespołów, których nikt dzisiaj nie pamięta. Mówiły o naszym życiu, o narodzinach Natalii, o ojcu, którego już nie ma, o końcu świata z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, który później powracał kilkakrotnie, żeby obecnie próbować dopełnić się jeszcze raz. Wszyscy na niego czekają i mówią mi, że nic nie da się już zrobić. Moje dwa jeziora milczą, pragną dostać się na scenę i wystąpić choćby w niewielkim monodramie. Powinienem im na to pozwolić, ale skąd wziąć tyle scen, które chciałyby wystawiać tego typu spektakle. Widzowie byli zadowoleni, kilka zdań potrafi wzruszyć i zaniepokoić. Niepokój jest przecież w nas nieustannie i wysuwa swoje zdradzieckie rogi jak ślimak z dziecinnej wyliczanki. Mojżesz też miał rogi, bywają rogate dusze i rogate żmije. Być może żyją w moich jeziorach, a ja, nie podejrzewając podstępu, chciałem się w nich ochłodzić i napić wody życia. Budzimy się pod koniec przedstawienia. Pragnę je powtórzyć, ale snów nie można powtarzać na zamówienie. Są autonomiczne i niezależne od nas, toczą się jak śniegowe kule, płyną jak strumienie lawy na wyspie Bali. Nigdy tam nie byłem i pewnie już nie będę. Czas promocji minął, ale są jeszcze wyprzedaże ostatnich dni tego roku. Pamiętam małą boczną uliczkę w Alicante. Błękitne ściany domów jakby ulepione z gliny, zawieszone nad trotuarem wstęgi pociętej bibułki, pod moim mieszkaniem szkoła flamenco prowadzona przez starszą już tancerkę, do której chodziły młode kobiety. Ćwiczyły przed wielkimi lustrami kilka podstawowych kroków i można je było podglądać przez otwarte okna znajdujące się tuż nad trotuarem. Najpiękniej było o świcie, kiedy papierowe wstęgi nagle ożywały poruszane przez wiatr. Budziliśmy się wtedy i patrzyliśmy na biel i błękit niedalekiego morza. Mówiliśmy o szczęściu i o szczęśliwych mieszkańcach mieszkających w odległej krainie na skraju naszej podniszczonej przez czas i historię mapy. Na nieodległej wyspie też wstawał
39
poranek i wiedziałem, że tam jest jeszcze piękniej, jak to na wznoszonych przez morze i fale lądach. Moja nowa książka też jest wyspą położoną na rozległym obszarze słów. Ma przynieść komuś szczęście, jak talizman albo dobra wróżba. Ma tytuł wywiedziony z pism mieszkańca arabskiej Andaluzji. Dotykam tej frazy po tysiącu lat. Smakuje, jak dojrzały owoc pełen niepokoju o swój przyszły los i miejsce pod słońcem. Kocham górnolotność i wybrzeża tego morza. Urodziłem się tutaj przed wiekami i tutaj też umrę pośród białych papierowych wstęg i stukotu obcasów wybijających niespokojny rytm flamenco. Apokalipsa nie ma kolorów, autorzy Ksiąg Biblijnych byli daltonistami. Nie znamy koloru włosów Chrystusa, światła ówczesnego świata, barw szat i rzeczy. Musimy się domyślać przez analogię, historia sztuki działa przeze analogię, my działamy przez analogię i nieustanne powtarzanie pewnych słów i czynności. Nasz słownik jest ograniczony i dzięki temu możemy się porozumieć z minionymi ludźmi, których języka nigdy nie poznamy. Siedemdziesięciu tłumaczy już nigdy nie spotka się w tym samym miejscu. Jesteśmy rozproszeni, znamy barwy ognia i powietrza, to wszystko. Nikt nie zapisał wtedy, jak smakował chleb podczas Ostatniej Wieczerzy i wino w Kanie Galilejskiej. Smaku nie da się zapisać dokładnie, Pismo powinno być dokładne, ponieważ w nie wierzymy. To znaczy – chcemy w nie wierzyć, przynajmniej niektórzy z nas. Moje małe apokryfy rodzą się nieustannie. Jestem ich akuszerem, mamką i ojcem. Czuję, jak w niepokojący sposób rosną mi piersi pełne pożywnego mleka. Mleko było zawsze do siebie podobne, piersi się różnią. Patrzę w telewizji prywatnej na piersi Miss Polonii. Są alegoryczne i niezbyt obfite. Obfite za to były połowy ryb w obecności Chrystusa. Nie wiemy, jaki był ich gatunek i jak wielkie były ówczesne ławice ryb słodkowodnych w Judei. Mo-
40
żemy to sprawdzić przez analogię do dzisiejszych ławic. Muszę się tym zająć, jak już zrozumiem barwy Apokalipsy i smak krwi przelewanej za nas nieustannie. Przytul mnie, przytul się do mnie. „Się” pomiędzy nami, osobliwość języka, zwrotny punkt i nasza cielesność wystawiona na próbę w każdy wieczór, każdej nocy. Chciałbym to rozwinąć i trwać w tym rozwinięciu, jak zwykle uwikłać się w kolejnych definicjach, terminach, znaczeniach, parafrazach i dyskursywnych zwrotach akcji. Leżymy obok siebie i tak jest dobrze. W pokoju jest zimno, musimy się ogrzać własnym ciepłem. Co zrobisz, jak mnie już nie będzie? Co zrobimy, jak już nas nie będzie? Pytania bez odpowiedzi, odpowiedzi bez pytań. Tak trwamy spokojni i piękni pośród złych mocy, które nigdy nas nie dotkną, ponieważ są bezcielesne. Powstaje szczelina wypełniona pustką i kilkoma atomami niepokoju. Nie można wtulić się ostatecznie w siebie, przeniknąć do końca. Mogę jedynie wejść w ciebie i wyjść w niewiadomym kierunku, jak zagubione dziecko, które powinnaś jeszcze karmić piersią. Nasze niespokojne ręce i piersi, nasz język pełen miłości. Jest coraz ciemniej, lampa solna nie daje zbyt dużo światła, a poza oknami wygasili latarnie. Dzisiaj oszczędzamy, aby mieć tego światła więcej na jutro i ciepła, i ciała naszego powszedniego. Amen. Jest piękny dzień, dlatego myślę o chwili mojej śmierci. Świat na opak to dobra terapia, podobnie jak picie zielonej herbaty i młoda jagnięcina. Chciałbym wtedy zobaczyć wszystkie morza, które widziałem wcześniej, wszystkie fale i ławice piasku przesypywanego przez wiatr. To będzie piękny dzień, dzień mojego pogrzebu, gdzieś to usłyszałem i pamiętam do dzisiaj. Jagnię lekko się pręży, herbata wylewa z chińskiego czajniczka.
41
Hedonizm na Lidzbarskiej i czytanie wiadomości o facecie, który został naszym nowym premierem. Chodził do mojego ogólniaka, ale kilkanaście lat później. Dlaczego to ja nie zostałem premierem, czy spotkał jeszcze moich nauczycieli? Urodził się w latach sześćdziesiątych XX wieku, w czasach małej stabilizacji z ojca rewolucjonisty i matki, mam nadzieję, Polki. Mój ojciec, niestety, nigdy nie był przeciw, co nie oznacza, że był za. Jak każdy normalny człowiek żył w chmurze dni pomiędzy. Ja też żyję pomiędzy, moje jagnię już raczej nie żyje, za to codziennie rodzi się kilkadziesiąt (?) tysięcy nowych Chińczyków. Muszę to sprawdzić w Internecie albo w pobliskim niebie, przy założeniu, że to właśnie stamtąd oni/one przychodzą. Jak wygląda chińskie niebo i jakie gatunki herbaty tam podają? Myśl biegnie swobodnie, jestem coraz bardziej swobodny, tym bardziej że dzisiaj kolejna miesięcznica. Jak żyć Panie Premierze, jak żyć, pytam, nie spodziewając się odpowiedzi. Moje morza są coraz bliżej, zamieniają się w oceany wypełnione błękitem. Dobrze, że woda nie jest żółta albo czarna, chociaż są na mapach takie dziwne nazwy akwenów. Ludzie widzą świat poprzez kolory i ogrom ułudy. Chińczycy wracają do swojego nieba, jagnię duchowe do swojego. Nie istnieje niebo zielonej herbaty, ona sama sobie wystarczy, podobnie jak piękny dzień i śmierć pocieszycielka strapionych i nadzieja dotąd nienarodzonych. Chciałem zapisać widok z moich oczu, żółty, słoneczny, prześwitujący przez źrenice. Oczy jako medium i soczewka jednocześnie. My, dzieci Słońca, nie boimy się nadmiernego światła w przeciwieństwie do dzieci Księżyca, brodzących nieustannie w mroku. Jadę samochodem w stronę miasta. Na niebie poranne niebo potrafiące oślepić. Pamiętam hinduskiego czciciela Słońca, którego spotkałem na wyspie Rodos. Wstawał co rano razem z naszą gwiazdą i odprawiał dla niej tajemnicze, trwające długo rytuały. Była to dosyć zawiła sekwencja gestów,
42
którą nieudolnie starałem się powtórzyć. Spałaś wtedy jeszcze w pokoju spokojna i zaspokojona, i nie mieliśmy przestawionego czasu, przez to wszędzie przychodziliśmy o godzinę za wcześnie. Czas nie istniał albo istniał w innej formie i postaci, jak błękitna woda w basenie lub wysuszona agawa w glinianej donicy. Porażające biel i błękit, kolory Grecji i Śródziemnomorza. Wracam tam zawsze, nawet będąc we Wrocławiu na placu Jana Pawła II albo jeszcze dalej. Biedna Beata S., która nigdy tam nie była i nie będzie, biedne polskie zniewolone marionetki, które wciągają nas w wir, z którego tak trudno będzie się nam wydostać. Słońce, jak wiemy, wschodzi raz na dzień, jego zachód jest również wyrażany w liczbie pojedynczej. Jesteśmy uwikłani w liczby, na szczęście my nadal jesteśmy podwójni. Nasze rytuały są tajemnicą, misterium, którego nikomu nie zdradzimy. Staram się przypomnieć sobie każdy szczegół dalekiej wyspy. Ona jest tuż obok mnie, ma swój niepowtarzalny kształt, smak i zapach. Dzisiaj ogłoszono niegdyś w Polsce stan wojenny. Nasze kolejne wojny znowu się zaczynają. Jestem zmęczony, jesteś zmęczona, nadchodzi wieczór i dzieci Księżyca wychodzą ponownie na krwawe łowy. Sąsiad zbudował kolejny żółty mur, żyje w kokonie swoich murów i nie wpuszcza nikogo do swojego domu. Wybitny historyk sztuki żyje w kokonie mitologii antycznych i odkrywanej wciąż na nowo, dostępnej tylko jemu teofanii. Jest przekonany, że w ten sposób łatwiej pozna Tajemnicę i trafi do raju historyków sztuki, gdzie trwa wieczna dyskusja o istocie sztuki oraz o tym, kto tak naprawdę wybudował piramidy i namalował pewien słynny obraz. Inny badacz trwa w kokonie malarstwa barokowego na Śląsku, ma tam swój azyl i miejsce ucieczki przed światem, którego nie lubi i nie rozumie. Lubi pracę w terenie i kontakt z kurzem dziejów osadzającym się na barokowych sztukateriach. Inny… Ja trwam w kokonie języka, staram się
43
z niego wyplątać i uciec jak najdalej. Biała nić nie daje się jednak przerwać i rozsupłać, biegnie za mną nieustannie, przykleja do nóg, pęta ruchy, nie pozwala na normalne istnienie. To jest mój mur, słabo otynkowany, z metalową kratą na szczycie. Moja spowiedź powszechna trwa nieustannie publicznie z rozchylonymi bezwstydnie połami nieprzemakalnego płaszcza. Nie bardzo chcecie jej słuchać, cudze spowiedzi przeważnie nas nie interesują, mamy swoje, dzięki którym być może uzyskamy rozgrzeszenie. Rytm zdań płynie i przebija swój własny kokon. Widzę go jako niewidzialną wstęgę na niebie pisarzy, do którego jeszcze nie dotarłem, tyle tu krat i murów po drodze. Kobieta wie wszystko o feminizmie, mężczyzna wie wszystko o muzyce barokowej. Dyskutujemy przed kolacją i po obiedzie. Muszę się tłumaczyć ze swojej niewiedzy, lubię kobiety jak konie w galopie, słucham muzyki nieustannie, starając się zagłuszyć wraz z nią swoją wewnętrzną, niepokojącą ciszę. Przenikam sąsiednie ściany, wychodzę na deszcz i wiatr, jak to w połowie grudnia we Wrocławiu. Jestem twórcą regionalnym, dyskutuję o roli twórców regionalnych. Moje wiersze są z Kasjopei i tam też najprawdopodobniej byłyby najlepiej odczytywane. Literatura na Kasjopei ostatnio ma się coraz gorzej, dlatego potrzebni tam są nieznani poeci z Ziemi. Wszyscy zmierzamy w stronę nowych misteriów, będziemy się kochać w jaskiniach i przypniemy sobie ogromne fallusy wykonane przez małe chińskie rączki w odległych chińskich fabrykach. Odległość w czasie misteriów nie ma znaczenia, czas i przestrzeń przestają wtedy istnieć, istnieje jedynie seks mokry i zanurzony głęboko sam w sobie. Otwierają się wszystkie vaginy świata. Tak mówię do kobiety, która wie wszystko o feminizmie. Mówi, że jestem męskim szowinistą, znawca muzyki barokowej opowiada o muszlach z dalekich oceanów, których dźwięk został włączony do
44
pewnego barokowego koncertu. Koncert na muszle i waltornie cieszył się w swoim czasie sporą popularnością na dworze królów angielskich. Tworzymy fikcje, jak zawsze tworzymy fikcje. Jak konie w galopie, jak żaglowce na pełnym morzu płynące uparcie pod wiatr. Wpisałem motto z Norwida, komputer nie zna słów „ogryzmolony” i „pochylon”, teraz też mi je podkreśla, jest konsekwentny w swej niewiedzy i uparty jak nasza władza. Muszę go poprawiać, muszę poprawiać siebie, muszę się położyć. Człowiek, który wczoraj wydawał mi się interesujący, nagle przestał nim być i muszę go wykreślić z rejestru potencjalnych przyjaciół. Rejestr jest bardzo krótki, krótszy niż u Witkacego. Coraz więcej z nich jest już po drugiej stronie, przez to i ja w coraz większym stopniu tam jestem. Tak balansujemy przed świętami, góra/dół, piekło/niebo, moje bezbolesne dychotomie. Komputer zna słowo „dychotomie”, jestem zdumiony jego wiedzą, programował go jakiś nieukończony filozof albo specjalista od historiozofii chrześcijańskiej. Na szczęście jest jeszcze czyściec, inaczej moglibyśmy się załamać z powodu prostoty boskiego myślenia. Od dzisiaj czytam intensywnie Norwida. Nigdy tego tak nie robiłem, ponieważ interesowała mnie poezja fletów pasterskich, sensualna, miękka i barwna jak zasłona w rajskie ptaki. Jest też sensualny, jak każda zawiedziona miłość pomnożona o intensywność widzenia miejsc i ludzi. Człowiek, który wczoraj wydawał mi się interesujący, już wyjechał, nie będę się z nim spotykał i nie podam jego nazwiska. Moje małe tajemnice zaplątane w przeźroczyste zasłony, mistyczne maje, magię pamięci. W sklepie sprzedają przed świętami luksusową, koronkową bieliznę. Muszę coś sobie kupić, małe dessous, w których będę udawał natchnionego, perwersyjnego filozofa.
45
Na dawnym zdjęciu Danusia z Weroniką. Jest lato, Weronika ma trzy latka. Słońce sprawia, że na alejce w parku pojawiają się dwa cienie powtarzające gesty sfotografowanych osób. Danusia podaje małej lody, cienie też podają sobie kubek z lodami, wiatr rozwiewa ich kształty niepewne i wybiegające poza kadr fotografii. Mam łzy w oczach, zawsze, jak oglądam tę fotografię, mam łzy w oczach, jestem wobec niej całkowicie bezbronny i razem z nią tym boleśniej odczuwam upływ czasu, który sprawia, że nie pamiętam już tysięcy podobnych scen i chwil, które minęły. Jest ta jedna i ona ma świadczyć o całej naszej przeszłości zatopionej jak w bursztynie na alejce parku imienia Hanki Sawickiej, tuż obok ogrodu dawnej Resursy Kupieckiej, a później siedziby Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Weronisia ma blond włoski spięte w kucyk i dżinsowe ogrodniczki. Danusia w jedwabnej sukience, która unosi się lekko z tyłu pod podmuchem wiatru. Cienie zatrzymują abstrakcyjną formę i posyłają ją w stronę Wszechświata znajdującego się tuż nad miejską fosą. Jesteśmy tak blisko naszego nieba, jesteśmy coraz bliżej naszego nieba. Łzy, które nas z nim łączą, płyną coraz szybciej. Ubieram w słowa, rozbieram ze słów, jest noc i trzeba iść spać. Może przyśnią się nam lato 1995 roku i dwa cienie, do których powinien dołączyć i mój, ale na zdjęciu go nie ma. Stałem zbyt daleko, aby takie połączenie było wówczas możliwe. Powinienem napisać to wczoraj, o wspinaniu się na następny poziom, o tym, że poza słowami kryje się coś więcej, co dla mnie samego nie jest do końca zrozumiałe. Nie umiemy tego nazwać, liżemy rany pokaleczeni o ostre krawędzie. Krawędź staje się ostatnio modna, jej znaczenia wydobyte z cienkich linii pomiędzy nami i światem. Tam przeważnie jestem i muszę się na niej utrzymać. Kiedyś staliśmy na barykadach, teraz ślizgamy się na ostrzu i krwawimy niewidzialną krwią o przezroczystej barwie przypominającej atrament sympatyczny, który znika
46
w chwilę po napisaniu tekstu. Moja mowa jest ciemna, ja sam stoję w słońcu i błyszczę światłem odbitym od bladego metalu, od luster, w których odbija się nieskończoność. Kocham wysoki styl i wysokie koturny. Kiedyś chodziło się na nich, aby podwyższyć swoją mizerną figurę. Ułatwiały życie niskim mężczyznom ubranym w atłasy i pudrowane peruki. Ostatnio odrastają mi włosy na czubku głowy dzięki lekarstwu o tajemniczej nazwie „Loxion 2”. To moja krawędź dzieląca mnie od wysokiego powietrza, które zatacza nade mną kręgi wypełnione hałasem samochodów i szczekaniem psów z przeciwka. W tym powietrzu powinny uwić swoje gniazda jaskółki, które odleciały do ciepłych krajów. Moje szaleństwo dopiero się zaczyna i myślę, że pomoże mi przetrwać do czasu najbliższych wyborów etycznych, estetycznych i powszechnych lub elitarnych. W roku 1877 Norwid pisał o śmierci poezji. Ona umiera nieustannie, minęło 140 lat i jej śmierć trwa nadal. Musiała być wtedy przynajmniej w letargu, jeżeli konanie trwa tak długo. Co jakiś czas ktoś je ogłasza, a inni mówią, że być może zdołają ją jeszcze reanimować. Sam staram się to robić, jednak bez nadmiernego powodzenia. Ludzie jej nie lubią i nie rozumieją, nie mają do niej głowy, jak mówią, nie mam do niej głowy. Do poezji potrzebna jest głowa, a nie każdy ją posiada. Ludzie mają ręce do roboty, grube karki, podbrzusza i nogi. Przypominają okrojone manekiny lub wyzbyte możliwości ruchu kadłuby. Poezja ich nie ożywi, bo nie mają głowy i skóry podatnej na uderzenia, miękkiej tkanki, która jest w stanie wychwycić delikatne fale i brzmienia metafor. Według Norwida poezję zabiły pieniądz i bruliony, utylitaryzm działań i tsunami tekstów zalewające nas nieustannie. Co ciekawe, poeta, jako jeden z nielicznych w tej epoce, dostrzegał w prawdziwej poezji połączenie tego, co trywialne z tym, co duchowe, ocean chuci i rosy kropelkę, monarchinię i wyrobnicę. Jestem po stronie
47
rosy i monarchini, muszę przejść na stronę chuci i wyrobnicy. Dobry pomysł, słowa „chuć” już prawie nikt nie używa, podobnie jak „wyrobnica”. Użyjemy ich po latach, a wtedy poezja odrodzi się jak iskra skrzesana z krzemienia, lub powróci do nas z nieba umarłych poetów, walczących o każdą frazę, każdą myśl, których to fraz i myśli nie ma w brulionach i których nigdy na szczęście tam nie było. Śnią mi się już cudze sny. Korytarz albo suchy kanał burzowy, którym idę, którym on idzie i ktoś idzie za nim. To powraca, nie wiadomo kim jest ta postać ani jakie są jej zamiary. Niepokój i cień ulicy, ulica jest pod ziemią i nie można się z niej wydostać. Polska przestaje istnieć na naszych oczach, Moskwa tryumfuje, Janusze i Grażyny świętują jak szlachta polska przed rozbiorami. Panowie za panowania Augusta III Sasa kochali się w wielkich stołach, to z Kitowicza, pierwsza wiara katolicka rzymska, to też. Dostaję mdłości, pierwszy raz w życiu nie cieszą mnie zbliżające się święta. Może nie powinienem tego pisać, jestem poetą lirycznym, nie tyrtejskim ani politycznym. Jestem. W tym podziemiu światło świeci równomiernie jak w celi więzienia. Nie pozwala na sen, a przecież jestem w środku snu i nie wiem, jak mam to wszystko pogodzić. Najprawdopodobniej nie jest to możliwe, brak konsekwencji, ciągłości, chwytają mnie torsje na odkurzane nieustannie przez faryzeuszy narodowe ołtarze. Nie mogę na nie patrzeć. Sen nie chce się skończyć, żyję jak w malignie, jak w pułapce, czuję, jak ktoś zaciska palce na mojej szyi. Ma twarz zadowolonego z siebie kretyna i psychopatycznego polityka o zaciśniętych ustach. Pamiętam spektakl Bread and Puppet Theatre we Wrocławiu. Wielkie kukły, które rozdawały widzom chleb wyschnięty i czerstwy. Dziwił Amerykanów, znających tylko chleb biały i ze sztucznymi polepszaczami. Wrocławska piekarnia Mamut dostarczyła bochenki o konsystencji kamienia.
48
To być może wróci i wtedy dopiero niektórzy z nas się obudzą. Nie życzę im tego, ja w tym uprzednim śnie przeżyłem blisko czterdzieści lat. To wszystko jest w moim „Echu”, które właśnie gdzieś mielą na makulaturę. Odczuwam to bardzo boleśnie, to tak, jakby mnie rozłożono na kole cierpień, moje zdjęcia i moje opowieści. Prawo wydawcy, prawo silniejszego, prawo kaduka, prawo... Nie mam już praw i, jak mówią, powinienem się z tym ostatecznie pogodzić. Muszę posmarować się smalcem z gęsi, to dobre na płuca i potencję, muszę zjeść chrapy łosia i ogon bobra, to też jest dobre na płuca i potencję. Będę smarował się wieczorem, śpiewając pieśń z dawnych lat „Gąski, gąski do domu. Boimy się. Czego? Kaczora złego. A gdzie on jest? Za lasem. A co robi? Nóż ostrzy”. Druga wersja: „Kopie dołeczek. A do czego? Do wody, do gąsek gotowania” albo kostek wyrzucania. Czyżby kaczor ekolog? Pamiętam, jak w szkole biegaliśmy od jednej ściany do drugiej, uciekając przed złym wilkiem, a teraz Kaczor. Pętla na nogach i na szyi. Weronikę, jak go widzi, boli serce. Demony powracają. W szkole uciekaliśmy na lekcje, szczęśliwi, że wilkowi nie udało się nas schwytać. Pan w windzie w Instytucie mówi, że jest sam w domu z matką, która ma Alzheimera. Mówi, co to za życie ja mam, a pojutrze Wigilia. Smalec być może uzdrowi mnie lub oczyści z miazmatów pamięci. Może kataplazmy albo słynne plastry na stopy w stylu chińskim. Musimy leczyć się sami, ponieważ nikt nie potrafi nas uleczyć, musimy być samowystarczalni, orgiastyczni i onanistyczni. W gęsi najlepszy jest gęsi pipek, tak mówiła moja matka, która wychowywała się we Lwowie razem z Żydami. Według nich bobra można jeść nawet w czasie postu, jak rybę lub owoce morza. Żydzi nie używali określenia „owoce morza”, musieli nazywać to jakoś inaczej, szczególnie we Lwowie przed II wojną światową. Łosia jeść nie wolno, chociaż łosie też do-
49
brze pływają, ale nie tak dobrze jak bobry. Płuca mam coraz bardziej zdrowe, są tak duże, że być może niedługo pękną. Dopada mnie świat chirurgicznych resztek, wyrostków i ślepych kiszek, którymi żywią się koty chirurgów miękkich. Koty chirurgów twardych mają gorzej, muszą nauczyć się ogryzać kości tak, jak psy myśliwskie. Ogary poszły w las i z niego najprawdopodobniej nie wróciły. Literatura jest ciekawsza od życia, jak zawsze. Ja jestem ciekawszy od mojego życia i niech tak już zostanie, przynajmniej do jutra rana. Na Lidzbarskiej światełka w ogródkach. Staramy się pokonać ciemności, które kryją ziemię. Podwyższamy wagę i rangę słów, aby się nie zagubiły w nocy, która opanowała naszą dzielnicę. Rozmawiam ze znajomymi, składamy sobie życzenia. Chcą odpocząć od polityki, wydają się być nią zmęczeni, przynajmniej tak mówią. Jesteśmy zmęczeni, kolejne zmęczone pokolenie. Wokół pływają martwe ryby i beczki z kapustą i grzybami. Na górze Ararat znaleziono kolejne ślady Arki, to dobrze, w ten sposób dowiadujemy się o możliwości ucieczki. Zabiorę Danusię, dzieci i psa i popłyniemy w stronę Tatr, albo lepiej Hiszpanii, tam też są spore góry i szczęśliwie nie ma naszych górali. Coś ich nie lubię, za mało czytają książek i za dużo piją okowity. Lubię to słowo, jest takie okrągłe i witalne, przypomina grubą babę na targu okrytą kolorowymi chustami. Słowniki prowadzą mnie jak zwykle na manowce. Arka płynie niezauważalnie i niedługo poczujemy twarde dno pod kilem. Szczęśliwie nie zabrałem słonia ani żyrafy, byłyby z nimi kłopoty przy pośpiesznym wysiadaniu. Opowieści toczą się i toczą jak płynące kamienie. Pies szczeka na ryby, które uwielbiają wszelkie potopy i oczekują ich z wytęsknieniem. Podróżnik, który odnalazł ślady Arki, gdzieś podobno zaginął. Musimy go odnaleźć i zawieźć do domu, do Szkocji. Inaczej pożrą go wilki uwolnione z drugiej arki, która płynęła obok naszej i wyprzedziła
50
nas znacznie, kierowana przez silne i sprawne ręce jakiegoś polityka. Musimy i my o nich pamiętać, podobnie jak o mieszkańcach tych ziem, którzy ocaleli i milczą, zmęczeni walką z żywiołem. Dziewczyna o urodzie szkockiej wieśniaczki z dziesiątego wieku, znowu ta Szkocja, śpiewa o tym, co znajduje się po drugiej stronie horyzontu. Wszyscy tęsknią za drugą stroną horyzontu, widnokręgu, Księżyca, tęczy. Nikt nie tęskni za drugą stroną Słońca, ponieważ tam nie ma ciemnej strony, ani strony odległej, ani strony niebiańskiej. Dla czcicieli Słońca, takich jak ja, jest to lekko obraźliwe. Musimy to znosić, tak jak tyle innych rzeczy w sztuce współczesnej. Znany kolekcjoner pyta mnie, co sądzę o konceptualizmie. Mówię, że ciężko jest to kolekcjonować, można co najwyżej umieścić na łamach pism o sztuce lub w magazynach muzealnych finansowanych przez fundacje, finansowane przez rządy albo sponsorów, finansowanych przez mafię, finansowaną przez prostytutki, uciekinierów i handlarzy narkotyków, finansowanych przez ćpunów i przez klientów, których nie rozumieją ich własne żony oraz przez złe władze, które nie pozwalają żyć ludziom nawet w ten czas świąteczny i tak wpadamy w zaklęty krąg, mówię, z którego nie ma wyjścia, nie ma też tam wejścia, ponieważ pilnują go narkomani, żony i dyktatorzy. Kolekcjoner przygląda mi się z pewnym zdziwieniem, sądzi, że oszalałem od nadmiaru nauki i zbyt częstych kontaktów intymnych ze sztuką współczesną. Ma rację, konceptualizmu nie rozumieją sami konceptualiści, Bożego Narodzenia nie rozumie sam Bóg. Jest wieczny i nigdy się nie narodził, to jedno powinniśmy starać się zrozumieć, podobnie jak niespokojne działania artystów poszukujących tego, co znajduje się poza efemeryczną tęczą.
51
Moje „Echo” nieustannie do mnie powraca. Piszę kolejne części, odczytuję je powoli. Nie umiem albo nie chcę się z niego wyrwać. Ma to swój urok, jak każda powtarzana nieustannie czynność. Siedzimy w domu i oglądamy film braci Cohenów o Hollywood. Pastisz goni pastisze, eklektyzm zyskuje nową twarz. Kolejne odsłony i za nimi kolejne klatki z uwięzionymi w nich strażnikami. Czuję, jak powstające w tym momencie linijki tekstu zaczynają się mi sprzeciwiać. Są mądrzejsze ode mnie i pragną odzyskać wolność. Słowa na uwięzi, słowa na wolności, słowa na bruku albo w ogródku, w którym od pewnego czasu grasuje kuna. Nie wiemy, jak ją przepłoszyć i być może kiedyś zje nasz samochód. Echa są coraz dalej i nie słyszę ich już wyraźnie. Te nowe być może nie mają w sobie takiej siły ani możliwości przekonania kogokolwiek. Stare chwyty retoryczne współcześnie nie działają, a nowe nie zostały jeszcze wypracowane. W filmie Cohenów pojawia się echo komunizmu sprzed lat, które nadaje się jedynie do groteskowej sceny z radziecką łodzią podwodną. Możemy się z tego śmiać, możemy płakać. Moje echa są bardziej delikatne i nigdy nie zdołają zmienić historii ludzkości. Dlatego tak je lubię i może dlatego mam uczulenie na słowo „towarzysz”. Nigdy go nie lubiłem i szczęśliwie nigdy nie byłem niczyim towarzyszem. Podobnie jak kuna o brązowych oczach drapieżcy i zwinnym ciele, która chce zjeść nasz samochód, podobnie jak my chcemy zjeść smażonego karpia, ponieważ jesteśmy dobrymi chrześcijanami, podobnie jak Chrystus, który łowił i rozdawał wiernym ryby. Niekiedy widzę Go, jak stoi nad brzegiem jeziora i wpatruje w fale przypływu i powtórzonego prawa. Chciałby tego nie robić, ale boskie objawienia nakazują Mu czynić to nieustannie. Nawet on musi słuchać przykazań, które czasami zamieniają się w powtarzane z daleka, jak echo, najwyższe rozkazy.
52
Światła wzdłuż ulicy Rolnej. Mieszka tu sporo lekarzy i adwokatów, nie ma rolników, są za to, być może, byli pracownicy służb i prokuratury. Na szczęście dzisiejszego wieczoru w większości nie ma ich w domu, wyjechali na święta i nie muszą jeździć do pobliskiego Lidla. W kilku oknach kobiety przygotowujące świąteczną kolację. Po ulicy biegnie czarny kot, który zawsze przebiega mi drogę. Przypominam sobie ostatni sen o zamku z wysokimi murami. Wiedziałem, że jest to zamek wileński. Nie wiem, skąd pojawiła się ta nazwa. W Wilnie byłem raz w życiu, jeszcze w czasach ZSRR, była zima i błądziłem po peryferiach, gdzie przed wojną mieszkał Tadeusz Konwicki. Czytałem wtedy jego książki oniryczne w formie i narodowe w treści. Zamek wileński, a może Wileński, jest nie do zdobycia. Napastnicy odbijają się od jego potężnych umocnień, a jednocześnie grupa zakonnic przemyka blisko podstawy obronnych murów. Mają białe habity i są niepokalanie poczęte. Myślę o ich niewątpliwej świętości i o tym, dlaczego narażają się na takie niebezpieczeństwo. Wszystko nagle się uspokaja. Cegły trwają na swoich miejscach, machiny oblężnicze znikają gdzieś poza horyzontem zdarzeń. Pora wracać do domu. Czeka tam na mnie kolacja złożona z wielu dań, jak to w święta. W tym roku na znak protestu nie śpiewamy kolęd. Boże Narodzenie zaczyna mi się coraz gorzej kojarzyć, chociaż, o ile wiem, pamiętamy, w niebie trwa przez cały rok. Czarny kot rozmawia na płocie z moją kuną, też nie śpiewają kolęd, opowiadają sobie o najnowszych sposobach łowienia myszy i szczurów i o tym facecie, który znów przebiegł im nieszczęśliwie drogę. Nad ranem powrót na ulicę Strzegomską. Zbity tłum chce wejść do autobusu, przy drzwiach wiszą grona zmęczonych, ubranych w szare prochowce ludzi. Zawsze powracałem do innych miejsc, a teraz PRL spracowany i smutny. Sny, o których powinno się zapomnieć jak najszybciej. Niektóre z nich są
53
natarczywe i niezmienne. Ten był wyjątkowy, monochromatyczny, bez dźwięku. Powracam do mojego kokonu, staram się coś przeczytać, zobaczyć, płuca oddychają trochę lżej i słońce jest coraz wyżej. Czekamy na cud, na odwrócenie naszego losu, uczymy się żyć na nowo z chorobą i próbami zapominania o jej sowich oczach. W Wigilię rano umarła nasza dawna dobra znajoma. Chorowała od kilku już lat, tracąc pamięć i kontakt ze światem. Pamiętam, jak zobaczyłem ją po raz pierwszy, wiele lat temu, pod tablicą, na której ogłaszano wyniki egzaminów na polonistykę. Miała na sobie czerwony letni płaszczyk i najwidoczniej dostała się na studia, bo na jej twarzy pojawił się uśmiech kogoś, komu nareszcie coś w życiu się udało. Pochodziła z małej dolnośląskiej miejscowości i studia były wtedy dla niej jedyną szansą wyrwania się z biedy i pracy w tamtejszych tkalniach. Tuż przed śmiercią przypominała zasuszony listek akacji, zwinięty w sobie i nieobecny, wszyscy mówili, że lepiej będzie dla niej, jak już odejdzie z tego świata, bo i tak jest już na nim jedynie dzięki lekarzom. Znaliśmy się blisko czterdzieści lat, dołączyła do legionu nieobecnych, do mojej własnej litanii, którą odmawiam za zmarłych i pamiętanych niekiedy już tylko przeze mnie. Nasze niebo zaludnia się coraz bardziej. Będziemy i my kiedyś w nim biesiadować. Halinka zrobi tort jabłkowy i każdy coś przyniesie od siebie w niebieskich kieszeniach. Jeszcze nie wiem, jaki będzie mój prezent, coś muszę wymyślić, pogrzeb ma być w najbliższy czwartek, a ja nadal nie pamiętam, co powinienem powiedzieć nad jej milczącym grobem. Przeczytałem, w kalendarzu zdanie „kraj łez jest taki tajemniczy”. Często czytam złote myśli i najczęściej są one zaledwie posrebrzane. „Kraj łez” to piękna metafora, połączona z tajemnicą daje pełnię poetyckiego doznania. Żyjemy w takim kraju w coraz większym stopniu, czytam prognozy na rok 2018, są
54
przerażające. Miałem o tym nie mówić, ale… Liżemy nasze rany jak psy, staramy się uratować resztę ludzkiej godności. Tyrania ciemniaków zaczyna dominować jak zawsze, kiedy do władzy dochodzą nieoświecone masy ludzkie. Wydawało mi się, że słowo „masy” wyjdzie raz na zawsze z użycia, niestety, powraca i to w bolszewickim znaczeniu. Ze wstydem przyznaję jednak, że lubię słowo „bolszewicki”, jest w nim wiele pasji negatywnej lub pozytywnej, podobnie jak w słowie „sowieci” używanym często przez mojego dziadka Franciszka po wysłuchaniu audycji nadawanej przez Radio Wolna Europa. Mówił też o „kacapach”, chyba nie znając znaczenia tego słowa w języku rosyjskim. Nasza kraina łez jest jak kraj po potopie, mieści się tuż obok opuszczonych cmentarzy i placów, na których protestują nieliczni, ubrani w liche, inteligenckie futerka. Marzniemy tam razem bez szans i bez nadziei, otoczeni przez tłum zadowolonych z siebie pseudonarodowych katolików. Tajemnica ulega zniszczeniu, kierując nas w stronę jasnej aż do bólu realności. Nie mamy dokąd uciec, lekceważeni i opluwani przez władzę. Nie chcę już o tym pisać, zapowiada się piękny dzień i nasze łzy niczego tu nie zmienią. Ponownie cmentarze. Idziemy na cmentarz, wracamy z cmentarza przy ulicy Smętnej, Polska największym cmentarzem świata, tak nas podobno widzą, chociaż jest jeszcze sporo innych, równie dobrych. Nie chcę o tym myśleć, jutro Sylwester, koniec roku niezapowiedzianych śmierci. Śmierć jest jedna, ale w kilku osobach, w kilkunastu, w milionach osób, rozmnaża się przez pączkowanie. Staramy się od niej odejść, trzymać ją na pewien dystans, czasami się to nam udaje, ale na niezbyt długo. Zaczynam pisać jak Paulo Coelho, to straszne, to przez oczywistość śmierci, rzeczy oczywiste rodzą oczywiste słowa, rzeczy nieoczywiste powinny rodzić słowa nieoczywiste, ale takich nie ma, są tylko słowa prawdziwe i realne aż do bólu.
55
Na cmentarzu było dosyć zimno, ksiądz mówił nawet sensownie, co ostatnio rzadko się im zdarza. Znał zmarłą, może dlatego, łatwiej wtedy mówić o zmarłym, a nie tylko o Chrystusie. Chrystusa znają wszyscy, przynajmniej powinni Go znać księża, niekiedy jednak o nim najwyraźniej zapominają, zajęci swoimi sprawami. Jesteśmy zajęci swoimi sprawami i chcemy już stąd odejść. Pieniądze i praca, dwa przekleństwa, ludzkość zniewolona przez pieniądze i pracę. Uwielbiam tautologie. Ustawia się na przykład gaśnicę pod ścianą, na ścianie maluje gaśnicę i pisze ponad tym „gaśnica”. To bardzo piękne i jakże pouczające. Konceptualizm ma swoje uroki, ściany mają swoje uroki, mówimy „na psa urok”, pies ma swoje uroki. Bardzo mnie kocha i niekiedy mówi do mnie ludzkim głosem, odpowiadam mu wtedy psim głosem i rozumiemy się bez słów, jak to zakochani, jak to aniołowie nieśmiertelni spadający z nieba razem z pierwszymi płatkami zeszłorocznego śniegu. Lubię jechać przez puste miasto. Przestrzeń otwiera się i zamyka niepostrzeżenie. Wszystko zatrzymuje się jak na zwolnionym filmie. Zdania są wtedy coraz krótsze, zamierają i toczą się niepostrzeżenie tuż obok drogi. Muszę je rozbudować, dopełnić kilkoma przecznicami, sygnalizacją świetlną, szumem silnika. Sztuka wymaga rozwinięcia, zdań podrzędnie złożonych, odpowiedniego tła muzycznego i większej ilości widzów niż ja, jadący pustym mostem Milenijnym i potem w prawo obok Kozanowa. Na szczęście powódź już nam nie grozi, dobry Bóg od deszczu w tym roku był dla nas łaskawy, trochę gorzej z Bogiem od demokracji, ale kto powiedział, że Stworzyciel lubi demokrację. Wierzę w wielu bogów, w tym w Afrodytę i afrodyzjaki. Jemy ostatnio sporo ostryg, wysysamy ich słony sok i słony smak do ostatka. Później kieliszek szampana i trochę seksu, ale bez przesady. Musimy to sobie rozłożyć w czasie i przestrzeni. Jutro Nowy Rok i nie wiadomo,
56
jak będzie w nim z naszą potencją. Czekamy na koncert noworoczny z Wiednia i na faworki albo chrust posypany cukrem waniliowym. Samochód zasnął w garażu, ja na chwilę zasnę w tobie, a później się obudzę, głosząc chwałę perłopławów i ostryg z Lidla, kupionych po bardzo okazyjnej cenie na świątecznej wyprzedaży. Tak zbieramy odrobiny szczęścia do pudełka po zapałkach. Trochę świateł, fragment „Alleluja” Cohena, dzwonko jesiotra w śmietanie, twoje spojrzenie, moja dłoń na połyskliwym jedwabiu. Staramy się zapomnieć miniony rok, nie myślimy o tym, który nadchodzi. Zapałki na szczęście się wypaliły i mamy w pudełku sporo miejsca. Nie wiemy, jak długo będzie to trwało i dlaczego tej zimy nie ma zimy, za to pada deszcz, zatrzymując na sobie odrobiny ciepłego powietrza i smogu z pobliskiej elektrociepłowni. Tak żyjemy, chodząc po najstarszej wyspie Wrocławia, tuż obok katedry i Nepomucena ubranego w męczeńskie szaty. W kieszeni mam drugie pudełko z zapałkami, którymi chciałbym podpalić cały świat. Moje małe anarchie nigdy się nie spełnią, nie mam takiej mocy, co najwyżej mogę to powiedzieć albo wysłać w mailu do nieprzyjaciół. Kochamy się w tym pudełku, chociaż jest ciasno i mokro, bez słów. Wokół delikatny zapach siarki i drewniane kraty, które ograniczają nasze ruchy. Jest pięknie jak w pogodnym piekle, do którego zsyła się początkujących grzeszników. Odpowiadam na życzenia, ale ten jedwab, ale światła ze srebrnej szklanej kuli zawieszonej pod sufitem. Coś musi się dopełnić, nowe Pismo Święte albo nowa Herezja. Podkład muzyczny jest z playbacku, głos solisty jest prawdziwy, pół na pół, jak my, jak biedny jesiotr i dym nad Ostrowem Tumskim w tę noc, która trwa nadal, kiedy o niej piszę, dla mnie, dla ciebie i dla początkujących grzeszników.
57
Nic się nie wydarza. Jesteśmy w krainie „nic”. Później znajdziemy się w innej, która nie ma nazwy. Nazwy nie dotyczą tego, co jest, raczej tego, co było. Przylepiają się do piersi, łaszą, mam ich obraz w oczach. W oczach mam wiele obrazów. Obejrzałem reprodukcje zbioru nieistniejącego od blisko osiemdziesięciu lat Muzeum Lubomirskich. Tysiące marnych obrazów. Po co malować tak złe obrazy? Nikt nie wie. Przeważają portrety i trochę scen rodzajowych i mitologicznych. W mitologicznych skrywana pornografia. Kocham te Ledy z łabędziem i nimfy atakowane przez satyrów. Śpiący Endymion też może się podobać. Najbardziej rozpustne epoki potrzebowały cienkiego welonu, aby nieco zakryć swoje jakże ludzkie żądze. Pruderia w burdelu ma swój urok i wdzięk wielokrotnie odnawianego dziewictwa. Cienka błonka oddziela nas od rzeczy samej i istotnej. Zamykam pliki. Znikają twarze dumne, otwarte, inteligentne, nierealne, sarmackie, zatroskane, schematyczne, niepodobne do nikogo, twarze bez sensu. Budzimy się ze snu przeszłości, wychodzimy z krainy umarłych. Pozostają tam na zawsze szczęśliwi, że ktoś o nich pamięta. Nawet jeżeli ich wizerunki są destruktami i leżą w ciasnym muzealnym pomieszczeniu tuż obok schodów prowadzących na poddasze. Tak to sobie wyobrażam. Widzę, jak ulatują przez dach i lecą razem ze stadem gołębi, które nie budują porządnych gniazd i są wiecznymi mieszkańcami przypadkowych gzymsów i dziur w ścianie pozostawionych dawno temu przez niedbałych murarzy. Taki ludzko-ptasi taniec śmierci, w którym już nic się nie wydarzy oprócz piór spadających na ziemię z obłędnej wysokości. Śniło mi się, że kupuję zabawki dla mojej wnuczki Karolinki. Działo się to w kraju, którego języka nie znałem i nie mogłem przez to porozumieć się ze sprzedawczynią przypominającą Turczynkę albo Bułgarkę. Chciałem kupić coś podobnego
58
do plastikowych ślimaków poruszających główką w takt ukrytej w głębi skorupy melodii. Zwierzątka ulegały nieustannej transformacji, przemieniając się w ptaki, żółwie i morskie stwory o niezwykłych barwach. Targowałem się na migi ze sprzedawczynią i zdaje się, że udało mi się sporo wytargować. Przypomniałem sobie jednak w tym momencie, że czeka na mnie autobus, którym mam pojechać na lotnisko. Zabawki były coraz cięższe, zawsze w snach mam ze sobą za dużo bagaży i nie mogę ich wszystkich zabrać. Niosę książki i sterty starych gazet, których nie potrafię albo nie mogę wyrzucić. Autobus, niestety, już odjechał, a następnego, wiedziałem o tym, już dziś nie będzie. Obudziłem się przerażony, że nie dolecę do miejsca przeznaczenia, tym bardziej że gdzieś zgubiłem zabawki nadal objuczony papierami, które na pewno nie były już nikomu potrzebne. Całe życie pracuję w papierze, czytam papier, noszę papier, piszę na papierze, wyrzucam papier, niekiedy wymiotuję na papier lub papierem. Moja babcia Karolina zwijała papier na papiloty, a babcia Anna używała go jako podpałki w piecu. Papier jest przydatny, a rękopisy, jak wiadomo, nigdy nie płoną. Tym bardziej że gdzieś ponad naszymi głowami leci mój samolot, do którego nigdy już nie wsiądę. Mam nadzieję, że wyląduje szczęśliwie, tyle jest ostatnio nieszczęśliwych wypadków. Jest z papieru i dzięki temu nie ulegnie zniszczeniu, i będzie z nami już na zawsze, jak to we śnie, jak to na jawie. Dalej w kokonie, w miękkim pancerzyku złożonym ze słów i opowieści absurdalnych. Spotkanie z pijanym Artystą, który ma pretensje, że piszę o nim zbyt mało. Mówi do mnie per „ty chuju”, a ja i tak bardzo go lubię. Spotkanie z Pisarzem, który pisze metafizyczne powieści i dziwi się, że prawie nikt ich nie czyta. Polska i metafizyka, same sprzeczności. Nasi urzędowi mistycy nie byli nadmiernie mistyczni. Mistykami
59
byli poeci i to najczęściej niszczyło ich poezję, a nie pomagało prawdziwej myśli mistycznej. Moje objawienia poranne są bliskie realności. Towarzyszą mi wszędzie, najczęściej w ubikacji i przy śniadaniu. Kocham je kochać, uwielbiam uwielbiać. Król Duch podpowiada mi, że na dworze jest dzisiaj w miarę ciepło, chociaż wieczorem może padać deszcz. Dziwna zima w tym roku, mówi, bardzo dziwna. Za to w Ameryce przypiździło i mają zimę stulecia. Kocham Jego przekleństwa i długą białą brodę podobną do brody Świętego Mikołaja. Jest niepoważny i serio jednocześnie, wyważony w swych opiniach na temat życia i śmierci, i zarazem absurdalny. Każe mi rytmizować zdania i zastanawia się, czy w języku polskim jest słowo „rytmizować”. Jeżeli komputer nie podkreśla, to znaczy, że jest, przynajmniej w komputerze. Tak sobie rozmawiamy o zasadach nowoczesnej translacji i o tym, jak przetłumaczyć określenie „da-sein”. Muszę iść zrobić coś dobrego dla Polaków, mówi, może zbuduję jakąś barykadę i będę na niej stał do chwili ostatecznego zwycięstwa. Jestem ucieleśnioną formą wolności, pomimo tego że składam się z samych słów i myśli. Jestem. Widziałem kiedyś mnicha buddyjskiego, który starannie składał kawałek pomarańczowego materiału i wszystko to działo się we Wrocławiu, w gabinecie lekarskim przy ulicy Mikołaja Reja niedaleko ulicy Szczytnickiej. Mnich wykonywał tę pozornie prostą czynność, jakby od niej miały zależeć losy całego świata. Dotykał materii, która przemieniała się w czystą duchowość płynącą jak szelest wiatru albo delikatny powiew powietrza. Nigdy nie udało mi się powtórzyć jego ruchów, które były jednocześnie lekkie i zdecydowane, mądre i spontaniczne. Staram się to opisać, ale tak naprawdę przed oczyma mam kogoś pochodzącego jakby z innej galaktyki. Takich obrazów jest więcej, są to moje emotikony, których nikomu
60
nie przesyłam. Pozwalają mi przetrwać, są podstawą trwania ponad tym, co jest doraźne i jedynie teraźniejsze. Nie lubię czasu teraźniejszego. Moim czasem właściwym jest czas przeszły, w nim czuję się najlepiej i do niego wracam nieustannie, przenikając przez sąsiednie ściany i twarze przypadkowych ludzi widzianych w oknach przejeżdżającego obok tramwaju. Tak umieramy niedbale i skrycie, jak w starej piosence. Ludzie z tramwaju tego nie zrozumieją, nie widzieli nigdy tybetańskiego mnicha, nie znają się na czasach i trybach. Składają się z przypadkowej materii, której nikt dotąd nie potrafił właściwie ułożyć w zwiewny rulon. Nie lubię sama jeść, nie lubię być sama, nie lubię być samotny, lubię być sam, samotność, czułość jak plecionka długa z włosów blond, musimy być blisko siebie, podwójne łoże, kołdra ma dwa metry dwadzieścia centymetrów szerokości. Śpimy obok siebie, kulimy się obok siebie, wtulamy, piękne słowo, jak z miękkiego futerka, z pluszowej zabawki, która ma duże zielone oczy i biust czwórkę DD. Pamiętasz firmę Triumph i sklep na rogu Odrzańskiej z męskim sprzedawcą, który znał wszystkie rozmiary i wszystkie piersi świata. Zawsze go podziwiałem, taka piękna praca i szkoda, że sklep już dzisiaj nie istnieje i jest tam jakaś nowoczesna garkuchnia z plastikowymi krzesełkami. Zdradzamy tajemnice alkowy, zdradzam tajemnice alkowy, moje małe ekshibicje czynione cudzym kosztem, bez praw autorskich i bez umiaru. Żywię się nimi, są pożywne i doskonałe w smaku. Nie ma w świecie estetyki rozbudowanej estetyki smaku. Biedny Anthelme Brillat-Savarin i niewiele więcej. Kobiety mają bardziej wrażliwy zmysł smaku od mężczyzn, dlatego mężczyźni są przeważnie szefami kuchni. Ja jestem szefem futerka i zielonych oczu. My męscy szowiniści zawsze wybieramy to, co jest najlepsze. Bawimy się wami, bawimy się bez was, rozkosze onanizmu najlepiej opi-
61
sali libertyńscy potomkowie Adama. Ewa miała wtedy inne zajęcia albo może spała zmęczona zbyt gwałtownym seksem. Wąż też spał w ukryciu, gdzieś pomiędzy Nożowniczą i Rzeźniczą, unikając ludzi i pogoni złych aniołów, które koniecznie chciały zrobić sobie z jego skóry nowe buty. Nasze wtulenia ulegają rozproszeniu, są liczby mnogiej, w związku z tym zajmują coraz więcej miejsca. Kołdra dwa dwadzieścia przestaje im wystarczać. Znowu szaleństwa polityki, znowu brak polityki. Uciekamy coraz dalej, nasza ukochana ulica Virge dell Socoro. Będziemy tam niedługo. Po przejściu po tej ulicy kocham wszystkie dziewice świata, te święte i te mniej święte. Myśl biegnie przy nich prostym szlakiem, jest czysta i szlachetna. Brud ziemi jej nie dotyka, wprawdzie jest tam bar piwny i niepokój pobliskiego wzgórza, ale można tam pójść z psem i wszystkie złe nasze czyny zostaną nam wybaczone. Jest to miejsce bezgrzeszne tak jak psy, muszę je opisać najbardziej odpowiednimi słowami, podobnie jak kilka samochodów i pobliski sklepik należący do taniej sieci. Czasami jest zamknięty, wtedy muszę się wikłać i męczyć z kolejnymi zdaniami, podobnie jak ze zbyt nieśmiałą dziewicą albo z butelką wina zamkniętą zbyt mocno. Tak przeplatam hausty wina, dziewiczą krew, krewetki ze sklepiku. Już tam jestem i wiem, że niedaleko szczęśliwe mewy czekają na mnie, siedząc na stalowej poręczy tuż nad przepaścią kolejnej ulicy, gdzie powykręcane z gorąca drzewa i kilka jaszczurek niosących w pyszczkach krople wody. Spijamy je szczęśliwi, że świat oszalał i że jedynie my w nim jesteśmy rozumni i święci. „Dniewnik” powinien być bardziej gniewny. Ma to w tytule i nazwie, winien składać się z mocnych sformułowań i opisu życia ludzi, którzy przegrali życie albo przynajmniej je prze-
62
pili. Opowieści mocnych mężczyzn, wytrwałych kobiet objuczonych dziesięciorgiem dzieci, zesłańców, ofiar pedofilii i molestowanych przez księdza spowiednika zakonnic. Wtedy czas szybciej płynie i miło jest dowiedzieć się czegoś nowego o ludzkim nieszczęściu. Niestety, nie mam tego w sobie, mój gniew szybko gaśnie, a skala przekleństw jest dosyć ograniczona. Nie stanę się przez to popularnym pisarzem, za dużo tu rozlicznych powabów słownych i melancholijnej zadumy. Dzieci Saturna grzeją się przy własnym ogniu, dmuchają na sypiące się z niego iskry i chowają je do specjalnych naczyń o przeźroczystych ściankach. Taki obraz wieczorny i ciepły, na miarę naszej epoki. Miara naszej epoki nie jest zbyt wielka, ot, stąd do kanapy i z powrotem. Tam leżę wytrwały i senny i zbieram nieustannie sny, jak pewien czarodziej z dawnej bajki, o której zawsze pamiętam. Staram się w ten sposób przeżyć do jutra, jak ty, jak my wszyscy. Moje morza, Morze Smutku, Morze Obojętności, Morze Nadziei i kilka wysp i archipelagów rozrzuconych pomiędzy nimi. Tam żyjemy przytłoczeni przez pozornie spokojne fale, mapa, która nie ma końca. Pamiętam opowiadania o mapie, która była tożsama z ukazywanym terytorium, o morzu, które nigdy nie docierało do brzegu. Inspiracje płyną ze strony cienia, światło najczęściej je zabija, jest autonomiczne i ostateczne. Sąd Ostateczny będzie wielkim rozbłyskiem światła, spłoniemy w nim wszyscy, my i nasze dusze. To pocieszające, pozostaną czyste energie naszych myśli i ogromna, kosmiczna burza naszej bezmyślności. Piszę to rankiem, tuż po przebudzeniu. Kocham „przebudzenie”, nie lubię „obudzenia”. Moja alergia na niektóre słowa jest coraz silniejsza, podobnie jest z miłością i nienawiścią. Ktoś we śnie wyznał mi miłość, było to piękne i niezobowiązujące do niczego. Tak jest najlepiej, kochać się jak zwierzęta, wtedy nasze morza zaczynają falować
63
i dopływać do brzegów ciała. Post coitus animal semper tristum est. Starożytni wiedzieli o miłości prawie wszystko, żyli w krainie snu i nie budzili się w niej zbyt często. Tak łowię kropelki sławy, zarzucam sieć i niewiele w niej zostaje. Kilka kropel na pustych oczach sieci prześwieca pod słońce. Dobre i to, ktoś chce mnie poznać, ktoś inny pamięta z podstawówki. Żyjemy obok siebie, ja z moją siecią i oni z wodą, która przecieka im przez palce. Wszyscy palą papierosy, sporo artystów przyszło tutaj również ze swoimi sieciami. Porównujemy grubość lin i węzły na dłoniach spracowanych i twardych od tworzenia sztuki. Sztuka jest bezwzględna, niszczy ludzi, zabija przyjaźnie, opowiada niestworzone historie z życia wzięte. Nie będę tego słuchał. Papierosy mi szkodzą, mam swoje opowieści wyjęte z pamiętnika starzejącego się rybaka. Wychodzimy na zewnątrz. Zawsze wychodzimy na zewnątrz, ponieważ nasze wnętrza są niepełne i nie wystarczają nam do przeżycia choćby jednego dnia. Jest noc, środek zimy. Nie piszę dat, raczej pory dnia i roku. Tak jest lepiej. Pozostaje margines swobody i łatwiej się wtedy odczytuje to, co minęło. Artyści patrzą na innych artystów. Ja patrzę na moją sieć, jest coraz lepiej. Niedługo pojawi się w niej jakaś ryba albo stary kalosz. Będę go ciągnął wolno i z namaszczeniem. Ostatnie namaszczenie ma zawsze swoje uroki. Postaci, które noszę w sobie. Mała dziewczynka i wysmukły młodzieniec. Często widzę ich idących koło siebie, idą razem, tuż za moim odbiciem w lustrze. Wczoraj na wystawie ogromne lustro, w którym odbijała się cała publiczność. Zakłócało przestrzeń i czas, sprawiało, że było nas dwa razy więcej, i że byliśmy w tym momencie niepewni swojego ostatecznego istnienia. Pamiętam, jak mówił o tym Grotowski po powrocie
64
z Indii, przemieniony z zażywnego grubaska w efeba przesyconego transcendencją. Nie pojadę do Indii, moja karma jest na ulicy Lidzbarskiej i w pobliskim sklepiku. Kupuję w nim chleb i „Wyborczą”, rozmawiam ze sprzedawczynią o ostatnich posunięciach naszej władzy. Przygląda mi się nieufnie od lat, bada moje poglądy polityczne. Ludzie obwąchują się teraz jak psy, znowu zaczęli się bać. Nie jest to może Wielki Strach, ale coś na kształt obaw, które były tu obecne przez dziesiątki lat. Mała dziewczynka nie boi się niczego, smukły młodzieniec jest bardziej rozważny, wie, że można łatwo go skrzywdzić, jak każdą istotę delikatną i bezbronną. To nie jest czas dla delikatnych mężczyzn, to jest czas dla mnie, dla mojej Trójcy Świętej i jeszcze kilku osób, które są we mnie. Mieszkają wygodnie i bez obaw o jutro. Najwyżej to ja umrę, a oni będą żyli dalej, ponieważ tak naprawdę ich nie ma. Nie można umrzeć, jeżeli się nie istnieje. Oni doskonale o tym wiedzą, dlatego tak śmiało patrzą na mnie z ogromnego lustra i tak mi zazdroszczą mieszkania na ulicy Lidzbarskiej. Niedziela, przeklęta niedziela. Słucham Edgara Froese, jestem coraz bardziej przeklęty. Nie słucham pieśni naszego ludu w porannym programie polskiego radia. Nie słucham księdza chodzącego po kolędzie, przysłuchuję się ciszy i echom leśnym. Pamiętam tytuły książek i filmów, nie pamiętam już samych książek i filmów. Ślizgam się po powierzchni, obrażam ludzi, zapominam ich nazwiska, imiona i funkcje pełnione w społeczeństwie. Nigdy nie zrobię kariery, mówisz mi: ty nigdy nie zrobisz kariery. Moja wyobraźnia nie pozwala mi na zrobienie kariery wśród ludzi pozbawionych wyobraźni. Szukam człowieka. Czytają mnie uważnie same kobiety. Czy to dobrze, czy źle, tak kołysać we mgle. Kobiety poruszają się we mgle, w chmurze, w oparach swojej cielesności, która otacza je i nie chroni ich jednocześnie przed złym wilkiem. Czytamy psy-
65
chodeliczne bajki, staramy się sobie przypomnieć wszystkie optymistyczne zakończenia tych historii. W nocy sny erotyczne z dużym Czerwonym Kapturkiem. Na polanie w lesie albo pośród składu papierów wyrwanych z dzieł niemieckich romantyków. Jest tam sporo Novalisa i Schillera, jak to we śnie. Na polanie w lesie szczęśliwie nie ma niemieckich romantyków. Jest za to ślad po Dziadku do Orzechów i trochę śmieci. Jest też mój tekst ukryty w tobie jak błękitny tampon z reklam albo Obłok Magellana. Bawimy się nim, ponieważ jesteśmy dorośli i wyjątkowi. W niedzielę styczniową wszystko może się wydarzyć. Według Sokratesa nie każdy człowiek ma prawo ustanawiać nazwy, a jedynie ten, którego nazywamy twórcą nazw. Człowiek ten powinien też umieć ucieleśniać nazwy wybrane przez Naturę, ale jeżeli nazwy te będą się różniły, to nie powinno to wywoływać nadmiernych nieporozumień. Kocham tego typu stwierdzenia płynące do nas przez filtry czasu i przestrzeni od tysięcy lat. Sokrates mówi o poezji, która jest formą nadawania nazw bliską prawom Natury. Stąd ucieleśnienie słów, które powinny dotykać rzeczy, osób i zdarzeń możliwie jak najbliżej i bezpośrednio. Nasza poezja jest zbyt mało cielesna, zawiera w sobie najczęściej kontury cielesności, a nie jej mięso. Mięso bywa wulgarne i pełne krwi serdecznej. Krew płynie z jego ran i zalewa nasze oczy. Gorące „r” w tym słowie, niebezpieczne i prymitywne. Staram się być prymitywny w sposób możliwie elegancki. To błąd, nie powinienem się tak zachowywać w czasach powszechnej artystycznej onanii. Sokrates był cielesny i brudny, Platon uduchowiony i czysty. Uzupełniali się do pewnego czasu, ale to ten pierwszy popełnił samobójstwo, a drugi żył długo i szczęśliwie. Mięso nie wybacza nikomu, psuje się szybko i śmierdzi na drugi dzień nieprzytomne i ostateczne, staje się padliną, kolejną piękną nazwą.
66
Tak marnujemy czas i pieniądze, tak istniejemy coraz wolniej i wolniej, coraz dalej i dalej, jak Schulzowski emeryt. Piszę od rana listy, Nuszi śpi, ja staram się nie zasnąć. Próbuję znaleźć w Internecie coś o pewnej Polonistce, od której wiele zależy. W moim życiu wiele zależy od innych. Twarz innego przybiera tym razem twarz Polonistki. Później będzie to twarz Historyka albo Chemika. Jestem uwikłany w wiele dyscyplin badawczych, choć tak naprawdę niewiele mnie one interesują. To, co mnie naprawdę interesuje, przepływa przeze mnie mimowolnie. Nie ma twarzy i utrwalonej dzięki materii postaci. Staram się to zrozumieć, albo inaczej: przeniknąć. Mała magia w coraz bardziej dziurawym cyrkowym namiocie. Pokazujemy tu sztuki przy malejącej nieustannie widowni. Wyciągamy coś z cylindra i ukrywamy to natychmiast z powrotem. Nikt nie wie, co tam jest, nawet my. Sprawdzam jeszcze raz. Wiem już wszystko o Polonistce, o jej twórczości własnej i naukowej oraz o faktach biograficznych. Nie wiem, czy dzięki temu poznam ją lepiej i czy jej twarz będzie bardziej przychylna mojej twarzy. Nasz dialog może nigdy nie zaistnieć. Mój dziadek, niestety, nie był ułanem, był za to dezerterem z Legionów, taki wstyd i to od rana, przy pisaniu listów. Czytam o Bogu Zła, czytam o Bogu Dobra, najwyraźniej jest ich dwóch, a pomiędzy nimi jest jeszcze Bóg Pośrednik, negocjujący ostateczne warunki porozumienia. Negocjatorzy są ostatnio w cenie, cenni będą również w Dolinie Jozafata. Biedny Jozafat. Nie wiadomo, czy starczy dla niego, jako dla właściciela doliny, miejsca. Ludzie gotowi są zatracić się w Bogu. Bóg zatraca się w ludziach. Negocjator tylko się im przygląda. Jego pozycja jest najwygodniejsza, obie strony są od niego zależne. Jesteśmy zmęczeni zimą. Zima męczy się nami, ponieważ nie doceniamy jej uroków. Moje dwubiegunowe myślenie pozwala na dystans i ucieczkę moich prywatnych galaktyk. W nocy
67
wszystkie koty są czarne, a bogowie okrutni. Niektórzy historycy religii nadal w nich wierzą, ponieważ pragną powrócić do epoki misteriów i rytualnych orgii. Czasami przypinają sobie włochate ogony i biegają po Królewieckiej z pianą na ustach. Wyłapuje ich policja obywatelska, ponieważ wierzy w Jednego Boga i nie dopuszcza do siebie myśli politeistycznej. Drogówka ma za szybą samochodu obrazek z świętym Krzysztofem. Tajemniczą postacią żyjącą w czasach, kiedy nikt nie wymyślił jeszcze mostów. Kilka dni niewidzenia. Oczy szeroko zamknięte, oczy szeroko otwarte. Myślę o szybie poza moimi źrenicami. Widzę przez nią coraz gorzej, zatrzymuje światło i pozostaję przez to w cieniu osamotniony i pusty w środku. Umarł Zdzisiu S. Pamiętam jego monumentalną postać i pijane śpiewanie bluesa, pamiętam, jak wydobywał się sam z siebie, z biednego Zgorzelca, pracy dla Organizacji Młodzieżowej, której zasady były mu całkowicie obce. Pisał wtedy „Chciwy żywot grajka” i chciał zyskać, jak wszyscy, sławę i pieniądze. Był i nie był, istniał i nie istniał, miał i nie miał, jak my wszyscy. Nasze spotkania były ostatnio sporadyczne. Wspomnienia, jak to było dawniej, i opowieści o samochodzie sprowadzonym specjalnie dla niego z Chin. Mijaliśmy się i nigdy się już nie spotkamy. Żywoty grajków są do siebie takie podobne. Kolejne ballady, zanikanie głosu, choroba, która nie wybiera. Dawny świat zatrzymany na chwilę. Mówiliśmy: kurwa, co się z tym wszystkim dzieje. Zawsze mówiliśmy: kurwa, albo Zdzisiu, co teraz piszesz. Nasze oczy są coraz szerzej zamknięte. Odchodzimy niezmierni i czuli, kurwa mać nigdy nie umiera. Ach, te moje ograniczenia. Wzdłuż i wszerz, w górę i w dół. Patrzę na ostateczne końcówki i obramienia mojego ciała.
68
Wszystko się zawęża i jest mnie coraz mniej na przedmieściach Wrocławia. Mówisz mi, żebym się nie martwił. Pomarańczowe krasnoludki też nie były nadmiernie wyrośnięte. Ale egzystencja, ale esencja. Wszystko naraz. Oglądam obrazy, coraz częściej oglądam obrazy, odradzam się jako historyk sztuki, który patrzy preposteryjnie. Kocham nowe słowa i kolejny Dzień Dziadka Waldka, kiedy staram się sobie przypomnieć moich dziadków, których prawie nie znałem. Grzebanie w przeszłości coraz bardziej mnie ogranicza. Nie idę z żywymi, co nie oznacza, że idę z umarłymi. Przerzucamy się prostymi sformułowaniami. Figury stylistyczne pochłaniają moje płuca i nerki. Obawiam się o penisa, czy nie zatraci się w metaforach i alegoriach narodowych. Moje szaleństwo, boski strzał, nad którym staram się panować, żyjąc w krainie ludzi pozbawionych dobrego smaku i dobrego gustu. Jestem dziełem otwartym, tryskam sokami żywota. Nocne polucje są natchnione i wyraźne. Grzech śmiertelny jest coraz bliżej mojej nieśmiertelnej duszy. Opieram się na snach i przepowiedniach, czytam prasę codzienną i patrzę jak w Arktyce biały niedźwiedź stoi na samotnej krze, która niedługo się roztopi. W Norwegii spod lodu wydobywane są liczne artefakty, w tym dzida z napisem runicznym głoszącym „Walcie się”. Ktoś ją kiedyś porzucił albo został przy okazji zabity i przez to nie mógł ujawnić, kogo ma na myśli. Mam w domu taką dzidę i kołatkę żydowską, którą kołacze się w Sądny Dzień. Czasami walczę przy ich pomocy z siłami zła, które napierają na mnie zza okna na Lidzbarskiej. Staram się tam nie chodzić i przetrwać jeszcze jedną noc. Nie wiem, czy to się uda. Mój optymizm poznawczy lekko się wytarł i teraz nie mam się czym okryć przed nadchodzącym zimnem. W Davos spadł śnieg i wielcy tego świata muszą poruszać się po mieście helikopterami. Białe niedźwiedzie powinny przeprowadzić się do Davos, podobnie
69
jak właściciel odnalezionej dzidy. Ja muszę tutaj zostać, ponieważ mój język jest w tej materii bezwzględny i wymagający. Trzyma mnie na krótkiej smyczy, niekiedy dusi w nocy i wtedy powstają kolejne przepowiednie, które nie mają już znaczenia. Mówi do mnie: mów, masz mówić aż do zatonięcia i zagłady. Twój helikopter i tak już nigdy do ciebie nie przyleci, a kra dawno zatonęła. Jesteśmy nieodlegli. Skądś przyszło do mnie to sformułowanie. Komputer je zna, coraz bardziej go/ją? podziwiam. Pyta, dlaczego dotąd myślałem o nim jako o mężczyźnie Moje małe szowinizmy, które przechodzą wraz z wiekiem i zyskują dzięki temu nową barwę i szlachetny styl. Starość ma swoje uroki, a tym bardziej słodki czas oczekiwania na nią, pełen napięcia i pigułek łykanych co rano na potencję. Nieodległość zobowiązuje, leczy rany, również te kobiece, o których kiedyś pisałem. Coraz więcej jest rzeczy, o których kiedyś pisałem, sam zawężam sobie pole opisu, to dobrze, dzięki temu mogę wejść w nie coraz głębiej. Tak leżymy nieodlegli, osobni, razem, w styczniu poruszani tylko wiatrem płynącym ponad sennymi kobietami i mężczyznami, którzy tak bardzo pragną być męscy, ale nie zawsze im się to udaje, przez co cierpią i gryzą własne gardła aż do bólu, który przychodzi niespodziewanie, wyjęty jakby ze starych kalendarzy i w tym miejscu powinienem skończyć to zdanie rozrastające się, a ja tak nie lubię imiesłowów, które nagle okazują się niezbędne, aby trwać na stronie przewracanej nieustannie w tył i w przód, jak w dawnej szkole w czasach austriackich, kiedy to wszyscy uczyli się w ten sposób, w tył i naprzód, naśladując starożytnych władających sztuką pamięci i zasadami retoryki, w tył i naprzód, jak w chwilach nieodległych od seksu i opowieści, jak się to wszystko kończy, jak skończą się te niezwykle podejrzane eksperymenty z ekfrazami, z echami leśnymi, z pamięcią za-
70
mykającą nas w klatce i zapominającą jednocześnie o nas, a ja tak nie lubię imiesłowów, tak ich nie lubię. Pisanie płynie obok, przede mną, za mną. Szczęśliwie nie ma go we mnie, dzięki czemu jestem uwolniony od wszelkich obowiązków wobec Narodu i Ludzkości. Pamiętam czytane w dzieciństwie opowiadanie o mustangu, który nie pozwolił się schwytać ludziom i wolał rzucić w przepaść niż doświadczyć niewoli. Pamiętam je do dziś, podczas gdy po drodze zapomniałem już prawie wszystko. Muszę teraz odtwarzać zapachy, kolory, smaki. Jak niewidomy, który nagle przejrzał. Pisanie płynie nade mną, rozwija błękitne skrzydła, to dzieje się na moich oczach, a raczej ponad nimi. Na oczach mam powieki porastające błękitnym mchem. Uwielbiam takie określenia. Pozwalają mi przeżyć kolejny dzień. Poetów jest coraz mniej, przez to powinni być w coraz większej cenie. Prawa rynku, niestety, tu nie działają. Zły pieniądz wypiera dobry. Tutaj, niestety, prawa rynku działają. Robią to zatem wybiórczo, polecam tę myśl ekonomistom i krytykom sztuki, którzy też nie są dzisiaj w cenie. Pisanie wbija się w piersi, wnika pod skórę, czuję jego siłę i bezwzględność. My, poeci przeklęci musimy ubierać coraz cięższe zbroje, dojrzewać do walki wręcz i Sądu Bożego. Przecieram oczy, łzawią, to one sprowadzają mnie na manowce. Manowce, cudne manowce. U Norwida słowo „myśliłem”, bardzo piękne, w połączeniu ze Stylem i Lirą, które wydają się być, ale na pewno nie są, narzędziami służącymi powstawaniu Poezji. Można o tym „myślić” bez końca, o powierzchni, naskórku sztuki, o próbach wniknięcia w jej głąb, o poziomach i postaciach pośrednich, które zasnuwają nasze oczy mgłą niepewności albo wiodą nas do „malakitowych krajobrazów” ze „źródłami ametystowemi”
71
i „pasterkami owianemi w gazy”. Ułuda udająca prawdę, fantazja, która nie przenika globu sumieniem, cacka, cacka. Przyglądam się bibelotom zgromadzonym na biurku, gromadzę na nim dużo szpargałów, pamiątek, fotografii, malakitowych koników i ametystowych broszek. Lubię je dotykać, nie zawsze mam ochotę na walkę jak On, nie zawsze chcę dostrzegać, że żyję w przesłoniętej zasłonami z szarego płótna komnacie, w której ktoś przesypuje okruchy lodu i zachęca mnie, abym robił to samo. Lód się nie topi, jest nierealny, lecz wnika we mnie i oziębia mi serce. Kocham te opowieści wywiedzione z doświadczeń ludzi samotnych i nieszczęśliwych. Czekam na dalszy ciąg, na kolejne wymyślne cacka. Już prawie się podniosłem. Stoję w blokach startowych i wiem, że będę biegł w zwolnionym tempie. Nikt tutaj nie wygrywa, wygrywa przyszłość, korektorka wieczna. Później zwiniemy bloki, bieżnię i stadion. Teraz wszystko jest możliwe, szczególnie w zwolnionym tempie. Tak trwa moje życie, ktoś mi je zorganizował i ustawił mnie na starcie. Ciągle tam jestem, nawet po zgaszeniu wszystkich świateł. Moje małe metafory ulegają nieustannym zmianom. Muszę je zatrzymać i pozwolić im trwać. Niedługo Igrzyska Olimpijskie i będziemy zdobywać kolejne punkty. Wszyscy zdobywają teraz jakieś punkty. Kto ma ich najwięcej, ten wygrywa. Chciałbym kiedyś coś wygrać, ale jestem po stronie tych, którzy przegrywają. Prawie wszyscy tam jesteśmy. Stoimy na bieżni zapętleni w kolorowych elipsach i otchłaniach czasu. Czas ma kształt elipsy z kilkoma mimośrodami i w miarę regularnym obwodem. Ziemia porusza się po elipsie i jest na biegunach spłaszczona nieco. W sobotę wypoczywamy, w sobotę nie myślimy. Zaczyna się sobota, zaczynamy się na nowo o północy i w pierwszej godzinie dnia nowego. Godzina duchów właśnie się zaczęła. Duchy stoją nieruchomo i mój duch stoi pośród nich. Jest mu tam dobrze.
72
Vita contemplativa, uroczy stan ludzi stojących w blokach. Zatracam się w sobie, zatracam się w tobie. Elipsa ulega załamaniu. Staram się zapomnieć, o czym już pisałem. Staram się pamiętać, o czym już pisałem. Jestem niekonsekwentny. Jesteś niekonsekwentny, słyszę, słucham i jestem posłuszny. Wszystkie strzępy i okruchy tego świata ktoś przynosi mi w brudnych dłoniach. Widzę ich zarys, wiem, że są to zarysy mojej pamięci cokolwiek brudne i niedokładne. Mam często brudne myśli, masz brudne myśli i nie chcesz się ich pozbyć. Miewam też myśli czyste, a może po prostu lekko oczyszczone z pyłu i kurzu zebranego na ulicy Lidzbarskiej. Często wyrzucamy śmieci i ktoś je gdzieś zabiera. System działa w miarę poprawnie, my działamy w miarę poprawnie, jest w tym pewna logika i nieuchronność procedury czasu. Moje czyste myśli dotyczą napisania tekstu w drugiej osobie, która czasami mnie prześladuje. Bezwzględne „ty” dopada mnie nad ranem i nie chce się odczepić. Łazi za mną jak zaimki rodzajowe, jak Nuszi, która domaga się rannego spaceru, ale nie umie już tak dobrze chodzić i dlatego wyprowadzam ją do ogrodu zamarzniętego i wyblakłego od szarej zieleni i zimowego postu. Nasz karnawał jeszcze się nie zaczął. Może to my jeszcze się nie zaczęliśmy. Zaczęły się za to już zaimki osobowe pozbawione tak naprawdę mojej osoby i moich niekonsekwentnych myśli. Dobrzy ludzie ze wsi rozwozili dzisiaj palety świeżych jajek. To byli oni, ona i on, od kur wolnych i swobodnych. Ich nie było przy tym, ponieważ są tylko ptakami i nie mają swoich części mowy. Jawna niesprawiedliwość, myślę, jawna niesprawiedliwość. Coraz krótsza jest lista moich przyjaciół, sięga zaledwie pierwszej chmury i nie chce się powiększyć. Coraz dłuższa jest lista moich wrogów, sięga już blisko piekła i jest coraz bardziej
73
intensywna. Kreślę te listy na kartce papieru. Jestem zwierzęciem zrobionym z papieru i sznurka. Kilka węzłów, jak w roletach okiennych albo laurce. W środku nazwiska złożone z liter dużych i małych. Czytam je nieustannie, powtarzam jak paciorki różańca. Tego nie kocham, tego nie lubię, tego nie pocałuję. Powinno się dziać odwrotnie. Powinienem złagodnieć na stare lata i żyć w otoczeniu kochających mnie ludzi. W moim wieku obchodzi się już jubileusze, strzela z korków szampana, przyjmuje hołdy uczniów. A tu nic, pustka, prośba o drobne wsparcie, o jałmużnę, której nie powinno się dawać nawet żebrakowi. Pierwsza chmura jest ciemna i zawieszona bardzo nisko, nie chce odpłynąć. Piekło jak zwykle jest w nas i trochę dalej, za rogiem albo na kolejnej ulicy. Nikogo nie skreślam, nawet umarłych. Ci są najwierniejsi w przyjaźni albo nienawiści. Lubię ich, lubię na nich patrzeć. Stoją w długim szeregu zasłuchani w siebie, co nie oznacza, że nas nie słyszą. Czasem rozmawiamy o tym, jak to było dawniej, ale oni są ciekawi tego, co jest teraz. Opowiadam im niestworzone historie, te lubią najbardziej. Polityka ich raczej nie interesuje. Chcieliby przeczytać coś nowego, ale przeważnie nie mają co. Muszę przez to ciągle coś dla nich pisać i tak pojmuję swoje codzienne, literackie posłannictwo. Okna, jak zawsze okna. Kilku miejsc, w których mieszkałem. Najbardziej intensywne te na placu Kościuszki. Oglądam je niekiedy z daleka, nie mam już do nich przystępu, są coraz bardziej odległe w czasie i przestrzeni. Byłem z nimi przez blisko trzydzieści lat, w małym pokoju, na trzecim piętrze. Wychodziły na podwórko i widoczny z daleka Mały Park, którego już nie ma. Zostały tylko stada samochodów i śmietnik, do którego wszyscy wrzucają wszystko. Nawet dyżurna grupa meneli nie chce już przy nim siedzieć, chociaż ktoś przytargał tam stare fotele i zniszczoną kanapę. Drugie okna na Strze-
74
gomskiej są bliżej mnie i mogę przez nie patrzeć. Ktoś pożycza mi je na chwilę i widzę przez nie zachody słońca i wschody księżyca. Na szczęście nikt ich już nie zasłoni i nie zabierze podstępnie. Dzięki temu mogę jaśniej patrzeć w przyszłość, nawet w czasie snu, w którym te pierwsze są ważniejsze i bardziej wyraziste, tak jakby utrata mogła wyostrzyć nasze spojrzenia i naszą pamięć. Mówisz mi, żebym jeszcze trochę poleżał, jest niedziela i nie musimy się nigdzie spieszyć. Ja muszę się spieszyć, może w ten sposób nadrobię kilka straconych lat i będę mógł opisać brudne szyby i drewniane ramy, na których tak łatwo osadzał się kurz. To jest dla mnie najważniejsze, sztuka opisu, sztuka zapisu, sztuka wypisania się z realności. Okna pomagają mi to zrobić, są tuż obok, przyglądają się mojemu pisaniu, przypominają o paranoicznym Albertim i widoku po drugiej stronie lustra. Walczymy wspólnie o czyste powietrze i kwiaty na parapecie. Pojawia się obraz coraz bardziej wyraźny i święty. Pojawia się obraz. Anchizes, ojciec Eneasza, patrzył z miłością w zaświatach na dusze mające powrócić do ziemskiego światła, by móc ponownie się wcielić. Ziemia tożsama jest ze światłem, zaświaty z mrokiem lub cieniem. Inaczej nie byłoby kontrastu i dusze nie chciałyby powrócić do naszego raju. Koncepcja tenebryczna i pociągająca. Przeważnie myślimy o tym inaczej, to na ziemi jest mrok, a światło jest w zaświatach. Czytam teksty, których dzisiaj już prawie nikt nie pamięta. Staram się je zrozumieć w sposób współczesny i lekko zaświatowy. Ktoś to może kiedyś ustali i sprawdzi, kto miał rację i czy Anchizes się nie pomylił w tym patrzeniu z miłością na skazańców, którzy przybędą tutaj na niecały wiek i będą musieli powrócić znowu tam, gdzie trwa wieczna cienista szczęśliwość. Szczęście w ograniczeniu, w ograniczeniu ujawnia się mistrz, tego typu banały. Nasze wizje są dosyć banalne. Nie potrafimy
75
ich wzmocnić ani pogłębić. Być może nie są wizjami, a raczej przypominają wodę, którą spłukujemy nieczystości. Jest w niej wszystko, czasami może się tam nawet znaleźć coś wzniosłego i pięknego, ale najczęściej wypełnia ją ziemski kał. Duchy wstępują i zstępują, a my trzymamy tylko drabinę, aby mogły dotrwać do końca tej wędrówki. Nasze ciała domagają się pokarmu i miłości. Miłość niebiańska musi poczekać. Poszukujemy nowej Dydony do użytku wewnętrznego. Jesteśmy niecierpliwi w to niedzielne popołudnie i gasimy wcześniej światło, aby sąsiedzi niczego nie zobaczyli. Codziennie rano zapalam święty ogień na kuchennym stole. Stół jest stary, dębowy, wytrzyma każdy płomień. Święty ogień to metalowy pojemnik ze stearyną w środku. Daje odrobinę światła, która jest mi od rana potrzebna, aby przetrwać kolejny dzień. Niekiedy wydaje mi się, że to dzięki niej przesuwam przed sobą warstwy powietrza tarasujące mi drogę, ciemne chmury, strumienie kosmicznego chłodu. Płomień ogrzewa mi dłonie, dotykam go jak ćma albo inne owady nocy, których nazw nie pamiętam. Czy w ten sposób jestem bliżej Absolutu, który, jak wiadomo, składa się z ognia i wody. Woda jest na szczęście w kranie, my też w większości składamy się z wody. Wewnętrzny płomień nie może przekroczyć kilkudziesięciu stopni Celsjusza. Tak nas skonstruowano na obraz i podobieństwo Boże. Pijemy wodę, nie pijemy ognia, mówimy o zimie, która jest w tym roku wyjątkowo łagodna. Jesteśmy łagodni i wrażliwi na ludzką krzywdę, mamy cienką skórę, którą łatwo jest spalić. Mówisz: mężczyźni mają grubszą skórę i przez to jest im łatwiej przetrwać. Mężczyźni mają pancerz ze skóry i jeszcze coś, o co jesteśmy nieustannie zazdrosne. Mówię: naczytałaś się głupot pisanych przez mężczyzn, i tak siedzimy przy naszym płomieniu, który na razie nie gaśnie, ponieważ jego trwałość została ostatnio znacznie przedłu-
76
żona. Chińczycy wytwarzają coraz bardziej trwałe produkty codziennego użytku. Mówisz: to wszystko jest zawieszone, ach, na takiej kruchej linii, na takiej kruchej linie, dodaję, dziwimy się kruchości linii i liny, dziwimy się zawieszeniu. Powstaje nowa filozofia, coraz bardziej krucha i niepewna, powstajemy my, jak to wieczorem, kiedy trzeba już kłaść się spać, mówisz, trzeba już kłaść się spać, i jest to klasyczny dialog teatralny, ponieważ jesteśmy w naszym teatrze bezpłatnie i zajmujemy w nim najlepsze, bezpłatne miejsca, mówisz: zimy w tym roku to już chyba nie będzie, a ja niosę śnieg ze sobą i chłód ze dworu, to znaczy śnieg jest urojony, a chłód prawdziwy, i patrzymy, jak pada, jak padają nasze urojenia na podłogę, mówisz, musimy posprzątać, musimy wybrnąć z tej logicznej pułapki, w której jest tak mało logiki klasycznej, ponieważ my jesteśmy romantyczni, jak zawsze, pomimo naszego wieku i wieloletniej pracy u podstaw, szczególnie ty, bo ja, jak zwykle, tak jakoś te wszystkie lata trochę zmarnowałem, mówisz: to nieprawda, coś po nich zostanie, ale co? pytam, najwyżej kilka zdań kruchych i zawieszonych w próżni w ramach wieczornych dialogów, które zamieniają się w monologi, które zamieniają się w sen, w życie snem, mówisz: muszę to jeszcze raz przeczytać, ale nie mamy w domu egzemplarza, który jest poza domem, jak nasz sen nielogiczny i romantyczny zarazem, jak mówienie, które się kończy razem z kolejną stroną, tak jak zawsze. Ponownie sen o wojnie, która musi przyjść. Uciekamy w tłumie przerażonych ludzi. Samochody podobne do śmieciarek rozpylają gaz, jadąc wzdłuż ulicy. Wiemy, że ten gaz może nas zabić. Wszystko to jeszcze pomnożone o sceny z żołnierzami ubranymi w czarne maski i prymitywny seks gdzieś za rogiem
77
naszego domu. Za dużo widzieliśmy filmów o wojnie, zbyt często o niej zapominamy. Dzisiaj na niebie błękitny księżyc, następny taki będzie za kilkaset lat, ale wtedy to już nas nie będzie, ponieważ sami staniemy się srebrnymi mieszkańcami niebieskich przestworzy. Tak to sobie wyobrażam, tak to sobie wyobrażasz i wiesz, że nie mam racji i dlatego wolimy sny o wojnie, te przynajmniej są bardziej konkretne i mogą się spełnić za naszego życia. Czekamy, aż rozstąpią się chmury, aby móc go zobaczyć. Żyjemy w krainie chmur i deszczu, mchu i paproci. Przyglądamy się kolejnym awanturom politycznym, nie chcemy o nich mówić. Coraz więcej jest spraw, o których nie chcemy mówić. Mówisz, że nie warto tracić na nie czas, ponieważ zakłócają swoją trywialnością urodę moich tekstów. Na to nie mogę pozwolić. Zawsze dbałem o styl i piękno frazy. Piękno mnie zabija, sączy się jak trujący gaz, wlecze za włosy po trotuarze. Pomimo to chmury nadal szczelnie zakrywają niebo. Nie potrafimy ich rozpędzić. To potrafią tylko w Rosji, a i to nie zawsze. Mam za dużą wannę. To znaczy ja jestem do niej za mały. Nie sięgam jej krańców i dlatego niezbyt ją lubię i szanuję. Niektóre rzeczy szanuję bardziej, podobnie jak niektórych polityków. Muszą sięgać do moich krańców, a nie jest to zbyt łatwe. Trochę im współczuję, myśląc o nich o poranku. Są jak z niegdysiejszej anegdoty o mieszkańcach Wielkopolski, o których pewien Koroniarz opowiadał, że tacy byli marni i mizerni, że musiał zabić dla nich bobra i uszyć im z jego skórki futerek i czapeczek, żeby w zimie nie zmarzli. Wanna słucha uważnie moich opowieści, jest cierpliwa i spokojna, ma owalny kształt wypełniony ceramiczną bielą. Kiedyś wymienię ją na nową. W sklepach mamy teraz bardzo duży wybór urządzeń sanitarnych. W ogóle mamy duży wybór wszystkiego i dlatego przeważnie nic nie wybieramy, przynajmniej ja nie wybieram,
78
pozostając pośród starych ludzi i niegdysiejszych zdarzeń. Błękitny księżyc zaszedł za naszym horyzontem. Nie zobaczymy go już nigdy. Trochę żal, ale co mamy zrobić. Pogodzenie jest naszą drugą naturą. Krańce naszego ciała oddychają spokojnie. Dobrze, że nie pada i że nasze urzeczowienie następuje tak powoli. Wszystko leci mi z rąk. Chodzę na koncerty jazzowe i wszystko leci mi z rąk. Muzyka trwa we mnie, prosi o jeszcze, jak kiedyś, w czasach nieświadomości. Tworzę coraz bardziej skomplikowane konstrukcje myślowe, patrzę na Japonkę, która nie słucha muzyki, tylko bez przerwy mówi do swojego laptopa. Jest szczęśliwa, ponieważ żyje w czasie nieświadomości. Inni patrzą w smartfony, słychać delikatny szelest ich kciuków pocierających ekrany. Muzyka tworzy coraz bardziej skomplikowane konstrukcje. Utwór na smartfony, laptopa i Japonkę w kawiarni Vincent na ulicy Ruskiej 4/5. Pytam muzyków o ich muzykę. Nie zauważyli Japonki, są ponad tym i poza czasem i przestrzenią. Grają swoje. Mówią: gramy swoje od lat i doszliśmy do momentu, w którym nasza muzyka stała się niezależna od nas. Tak jest najlepiej, przeciąć pępowinę, stanąć z boku i słuchać, jak układa się kolejna fraza. To nie jest łatwe, sztuka nie jest łatwa. Na ulicy kolejny blask ekranów. Stara cukiernia właśnie zamknęła swoje podwoje. Lubię to słowo pasujące do czasów, kiedy ją zakładano. Lubię stare słowa, odczytuję je uważnie z czyichś ust. Usta milczą, dusza śpiewa. Moje ręce są coraz bardziej niespokojne. Obawiam się ich bezwładu i paroksyzmów. Myślę, jak to będzie, kiedy umilknie muzyka. Na szczęście muzyka sfer będzie i po końcu świata, przynajmniej tak mówią na portalu ukazującym w Internecie koniec świata.
79
Muszę się czymś żywić, połykać, trawić, wydalać. Moja wydzielina przypomina płynny cukier albo przeźroczystą flegmę. Zawsze chciałem, żeby to była cykuta, trucizna filozofów, albo coś, co zabija w orgiastyczny sposób. Słowa nie mają takiej mocy, są nieufne i zadufane, ale tak naprawdę bezsilne. Czytałem kiedyś taką książkę, kiedyś ludzie czytali jeszcze takie książki. Dyskutowaliśmy o niej z pewnym doktorem, który później zniechęcił się do literatury i został specjalistą od przewodniczenia jury konkursów literackich. Chciałem go nawet połknąć, strawić i wydalić, ale uciekł mi na prowincję, gdzie nikt nie uczestniczy w konkursach literackich. Myślę czasem o nim i w jakiś sposób mu współczuję. Współczuję coraz większej liczbie osób, stoją u wejścia do ciemnej doliny i nadal lękają się Pana. Nie znają jego maila ani telefonu, są zagubieni i bezbronni. Mój telefon też nie dzwoni. Pan milczy, ale jest ze mną, rozumiemy się bez słów. Ja jestem nieufny, a On zadufany. Kochamy się bardzo, On z obowiązku, ja z bojaźni i drżenia. Takie związki są najsilniejsze i trwają do dni ostatnich. Widzę, jak ludzie czasami Go zjadają. Nie rozumiem, jak mogą to robić. To już lepiej jest uczestniczyć w konkursach literackich i nigdy w nich nic nie wygrać. Miałem dzisiaj poczucie płynności absolutnej. Jak wyżej, tylko w większym, bardziej intensywnym stopniu. Oglądałem film o fotografie fotografującym nagie kobiety, modelki, do których mówił jak do dziecka, prosząc, aby były wewnętrznie rozluźnione i spokojne. Patrzyły na niego ufne i miękkie jak piękne sarny albo krople deszczu. Fotograf był bardzo stary, starość pozwala na więcej, zwalnia z seksu i pozostawia za to wielką tęsknotę, która może być niezwykle twórcza. Na filmie tym pewna znana rzeźbiarka mówiła, że opuściło ją ciało, jednocześnie, jakby podświadomie, dotykając swoich rzeźb o organicznych, falujących kształtach. Ją też dotknęła wielka
80
tęsknota, tak jest zawsze, kiedy opuszcza nas ciało, pozostawiając za sobą niewidzialny ślad duszy. Moja płynna dusza nie może znaleźć żadnej ukonkretniającej ją formy. Moje ciało jest zbyt małe i zbyt niedoskonałe, stawia opór i zamyka się przed nią zbyt wcześnie. Potrzebny jest jej ocean albo pustynia Negew. Kocham tę nazwę, jest stanowcza i dostojna, jakby wykuta z kamienia. Dusza, płynąc, lubi tam odpocząć i zapomnieć na chwilę o sobie, roztopić się w przestrzeni piasków, wejść choćby na chwilę w miejscowe kobiety czekające od wielu lat na deszcz, który nie nadchodzi. Oczyścić się w nich z grzechu pożądania, popatrzeć na rzeźby w kształcie kamiennych kręgów, starać się je poruszyć sobą, niewidzialnie. Poruszam się w kolejnych tunelach. Tunelu Słońca, tunelu Księżyca, tunelu Podziemia. Staram się przejść je wszystkie, dotrzeć do ostatecznego końca. Mówisz mi, że nie jest to możliwe, i tak w życiu po życiu wszystko będzie inaczej. Widziałem dzisiaj obłoki na zimowym niebie. Jak Baudelaire, jak tylu innych. Kocham je miłością pierwszą i jedyną. Resztki miłości zbieram do szklanego pudełka, chcę, aby były widoczne z zewnątrz jak kartki po jakichś niezbyt istotnych wyborach. Patrzymy na małe dzieci śpiewające piosenki na Dzień Dziadka i Babci. One jeszcze nie znalazły się w tych tunelach, nie liczą na anioła na końcu wędrówki, po prostu są. Spróbujemy od dzisiaj po prostu być. Rozmawiać przez telefon, czekać na same dobre wiadomości. Na moich rękach kilka plam, parę odcisków, skóra wymaga regeneracji. Patrzę na ręce, stukam nimi w klawiaturę, są doskonałym narzędziem, nawet poplamione i starzejące się przedwcześnie, pomimo piramidy, w której siedzę i tunelu, który unosi mnie ku górze jak kosmonautę. Obłoki przepływają coraz szybciej. W środku piramidy jest żelazny tron, na którym do dzisiaj siedzi władca Ziemi i Nieba. Ma piękną twarz i kamienne oczy. Kiedy je otworzy,
81
obłoki zatrzymają się nad jego głową czyste i spokojne. Musimy być spokojni, musimy się nieustannie kochać, nie możemy nadmiernie liczyć na dobrego anioła. Ona ma diabła pod spódnicą, słyszę, patrzę na nią, być może. Diabeł wystawia czerwony język i czarne rogi. W spodniach siedzi diabeł o wiele mniejszy, wystarczy się przebrać i ulega wtedy znacznemu pomniejszeniu. Vagina dentata, moja ulubiona, z dawnych opowieści, wielka tradycja impotencji. Zdejmujemy spódnicę, patrzymy, nasze diabły, są zawsze z nami i pomagają nam przetrwać nadmiar świętości, który zalewa nam usta. Zawsze martwiłem się, że na Wielkanoc ksiądz oszczędza na wodzie święconej i dla mnie przeważnie jej brakuje. Znowu książki z wydawnictwa, pętla czasu, która dopada mnie co jakiś czas. Nikt się tym nie interesuje, może to i lepiej, pan sobie je zabierze. Leżą na parapecie okna w budynku przy ulicy Przejście Garncarskie. Najwidoczniej lepili tu kiedyś garnki, a teraz lepią książki. Są ciężkie, piszę coraz cięższe książki. To dobrze, niedługo zamienią się w górę słów i znaków przestankowych. Pod oknem wieszak z rzeczami dla ubogich wrocławian. Nikt nie jest tym zainteresowany, powodzi nam się coraz lepiej. Zdejmuję spodnie i wieszam na wieszaku, jest coraz chłodniej, może któraś się skusi na mojego diabła, inaczej zmarznę niepotrzebnie w Przejściu Garncarskim. Tak snuję opowieści obciążony nadmiernie książkami, które są coraz grubsze. Moja Nanga Parbat, przekleństwo, które nie chce mnie opuścić. Niedaleko jest Przejście Żelaźnicze, mieszka w nim duch Grotowskiego i kilka duchów pomniejszych. Dźwięczą łańcuchy z żelaza i stali. Mój diabeł wystawia język, obraca nim nieprzyzwoicie, oblizując wargi. Nie zawsze jestem w stanie go zatrzymać i ustrzec od grzechu. Bezgrzeszny diabeł byłby ucieleśnieniem paradoksu. Kocham paradoksy. Spodnie ktoś zabrał i wrócę do domu całkiem nagi.
82
Znalazłem dawny wiersz o śmierci. Leżał na podłodze, ściśle mówiąc: na chińskim dywanie z wytłoczonymi w wełnie kwiatami magnolii. Wiersz jest pełen wewnętrznych sprzeczności i niekonsekwencji, jak to w poezji, jak to o śmierci. Staram się w nim śmierć uprzedmiotowić, zamienić w rzeczownik pospolity, ponieważ rzeczowniki są ciężkie, są znacznie cięższe od przymiotników. W wierszu śmieć ma kolor pistacji, to wiem na pewno, ponieważ rzeczy mają taki kolor, kiedy umierają. Mój dywan ma kolor pistacjowy, ale na szczęście jeszcze nie umiera, jest trwały, trzeba go tylko co jakiś czas czyścić, o czym zapominam, ponieważ piszę wiersze o śmierci. Tacy ludzie sporo zapominają, są jak woda i ogień, jak niebo i ziemia. Ich pycha nie ma granic, gdyż wiedzą, że ogień i woda przeminą, a ich słowa nie przeminą. Wszechświat pełen rzeczowników będzie miał szczególny kształt i smak. Smakuję go końcówką języka. Ma smak słodko-kwaśny, jak chińskie jedzenie. Chińskie jedzenie w Polsce nie jest do końca chińskie. Żeby poznać smak chińskiego jedzenia, trzeba pojechać do Chin, żeby poznać naprawdę poetę, trzeba odwiedzić kraj jego lat dziecinnych. Wiersz o śmierci leży nadal na moim stole, napisałem go na podartej kartce podczas jakiegoś zebrania. Patrzy na mnie, napina wąskie, papierowe włókna. Jesteśmy sobie coraz bardziej bliscy, jak ogień i woda. Dawni przyjaciele. Denis Rozdriguez z Ekwadoru. Poznałem go w Petersburgu, a właściwie w Leningradzie, była zima, w Leningradzie zawsze jest zima. Przyjechał z dalekiego Południa na daleką Północ, był ekwadorskim komunistą i nic nie widział o prawdziwym komunizmie. Był przez chwilę szczęśliwy, później mu przeszło i wypełniał pustkę, kochając się w pięknej Kolumbijce, która też była komunistką i której też to przeszło. Tak przechodziliśmy razem przez Newski Prospekt i obszczeżitie w dzielnicy Primorskie, słuchając Stinga,
83
który miał wtedy swój najlepszy okres, a później, niestety, mu przeszło. Nigdy później go nie spotkałem, rozpłynął się gdzieś w przestrzeni pomiędzy Ekwadorem, Londynem, w którym mieszkał jego brat, też komunista, i Petersburgiem, dawniej Leningrad. W Polsce kupiłem mu nawet kurtkę podbitą futrem, ale i tak marzł i nie wychodził z domu, pisząc powieść o Rosji, w której, jak mówił, używał sporo romantycznej ironii. Książki nigdy nie napisał, Rosja okazała się być o wiele bardziej ironiczna niż literatura. Przypomniałem go sobie w czasie mrozu i smogu, który we Wrocławiu właśnie osiągnął poziom wszechświatowy. Nie mam informacji, czy Denis jeszcze żyje. Kolumbijka i tak go nie chciała, futerko w kurtce się wytarło, ja czasami słucham starego Stinga, który ostatnio reklamował w telewizji Empik, i Dana Browna. Świat chyli się ku upadkowi, ja chylę się ku upadkowi, zima idzie do morza, nad Zatoką Fińską hula wiatr wiejący od północy. Tam przynajmniej wszystko jest tak, jak zawsze. Tuż obok mnie mieszkania pogrążone w mroku. Mieszkają tam ludzie niewidomi albo nieużywający światła. Poruszają się po omacku, w tle widać włączony telewizor, w którym ktoś coś mówi nieustannie. Podglądam ich, też stojąc w mroku. Nie patrzymy na siebie, patrzymy poprzez siebie. Nie umiem wytłumaczyć lepiej tego stanu zawieszenia. Tak trwamy związani swoją tajemnicą. Chciałbym rozświetlić im noc, ale nie jest to możliwe. Mistyczna mgła otacza nasze głowy. Najczęściej nalewają herbatę do szklanki albo kroją chleb. Do tego oczy nie są potrzebne. Potrzebne są ręce i zmysł dotyku. Nasz zmysł dotyku zaczyna zastępować wszystkie inne. Stajemy się wyczuleni i przeźroczyści jak rozwielitki. Widzimy się na dalekich ekranach lub na zwiniętym w kłębek prześcieradle. Tak leżymy natchnieni i święci i nasza jest noc, i oprócz niej nie mamy nic. Zapisywane przeze mnie strony uległy pomniejszeniu. Nie
84
umiem tego naprawić, muszę patrzeć uważniej na czcionki. Oni, tam, w tych mieszkaniach, na szczęście niczego nie piszą. Są spokojni i ufni, chleb leży na stole, nóż obok chleba, wszystko jest na swoim miejscu. Nasz dotyk też jest na swoim miejscu, zwija się z bólu na wymiętym prześcieradle, czeka, aż się rozjaśni i będzie mógł nas opuścić. Echo można podzielić, rozsypać je jak sól albo cukier na stole. Słyszę to we śnie. Mam dziwne sny. Mówisz: masz dziwne sny, dziwni ludzie mają dziwne sny. Jesteś moim sumieniem i doprowadzasz mnie do porządku właściwego ludziom, którzy starają się nie rozsypywać soli ani cukru na stole. To pewnie przez moją książkę o echu, która jest i nie jest. Podobnie jak ja, który jestem i nie jestem jednocześnie. Dziwni ludzie tak mają, są i nie są, bywają. Artysta, stary performer jest przeciwko sformułowaniu, że poetą się bywa. Nazywa takich „bywalcami poezji”. Bywalcy to ktoś nieokreślony. Przychodzą gdzieś i znikają, niby każdy ich zna, ale ich zniknięcia też nikt specjalnie nie zauważa. Pojawiają się następni i następni, są do wymienienia, jak przypadkowi goście albo dalecy krewni. Często widuję ich na wernisażach. Nie pamiętam, jak się nazywają, ale kłaniamy się sobie z daleka, jesteśmy kulturalni i europejscy, no, może z niedużą naleciałością nieodległego Wschodu. Poetą się jest w każdym momencie, to nastraja i to podnieca. Potrafi też zniszczyć i ostatecznie zabić, kilku, których znałem, już zabiło. Myślę o nich jak o rozsypanym po ziemi echu, które powinno ulecieć do nieba, a trzyma się uparcie naszej strony i patrzy na nas z odrobiną żalu zamkniętą pod źrenicami. Myślę: to takie ładne sformułowanie. Stary performer nie znosi słowa „ładnie”, podpala swoje wiersze i siada przy stole, na którym rozsypano drobiny cukru i soli. Wie, że kiedyś ktoś je pozbiera, ale na razie liczy zgłoski w płonących wierszach, dba o rytm wewnętrzny słów, czeka na echa kolejne.
85
Chodzę od lat pod murem Ossolineum. Mur jest wysoki, otynkowany, kremowo-czerwony. To nie jest czerwień czysta, ktoś ją przełamał szarością, być może czas wieczny łowca. Niekiedy przechodzę na drugą stronę muru przez bramę do ogrodu w stylu neobarokowym. Ja jestem w stylu klasycystycznym i przez to niezbyt dobrze się rozumiemy. Kiedyś chodziłem tam częściej, na dziedziniec z barokową studnią, w której nie ma już wody, czerpałem z niej wodę mądrości. Droga jest niezbyt długa, obok jeździ tramwaj, który kiedyś zabił nieostrożną czytelniczkę, zamyśloną i bezradną. W ludziach czytających stare księgi jest coś z zamyślenia i bezradności jednocześnie. Drogi tej nie mogłem wybrać, to ona mnie wybrała, jesteśmy od siebie niezależni i zależni jak dwie linie równoległe. Moje kroki przesuwają się po tajemniczej skali przypominającej podświetlane skale w dawnych odbiornikach radiowych. Miga magiczne oko, wracamy do punktu wyjścia. Kocham zapętlenia w czasie, czas zabrać ze sobą torbę pełną książek i zeszyt z notatkami. Moje lewe ramię jest obciążone kilkoma kilogramami papieru. Nie korzystam z chmury. Obawiam się jej elektrycznych wyładowań. Teraz wszyscy korzystają z chmury, tylko nie klasycyści, oni wolą błękitne niebo i uczty bogów. Bogowie są zmęczeni, nie muszą niczego czytać, ich wiedza poraża jak piorun, a raczej jak mądrość zamknięta w błękicie. Tak bawię się historią powszechną, staram się z niej wyssać słodkie mleko i odrobinę miłości własnej. Na murze namalowano nieudolnie freski przypominające nam, że sztuka współczesna niekiedy brnie w ślepe uliczki. Nikt na nie na szczęście nie patrzy. Ja patrzę, my klasycyści zwracamy uwagę na każdy szczegół naszego życia, dopieszczamy sami siebie w imię dalekosiężnych celów i boskiej ponadczasowości. Tramwaj przejechał tuż obok mnie. Był bezszelestny i cichy jak szara sowa. Rozpłynął się za zakrętem, jadąc w stronę Odry. Na szczęście mnie nie zabił, widocznie dzisiaj przeczytałem zbyt mało książek.
86
Znowu ślizgam się po powierzchni rzeczy. Spadam do tajemniczej otchłani, o której kiedyś już pisałem. Pisałem też o apokaliptycznej, czerwonej bestii, z której cielska osuwały się całe zniewolone narody. Wracam do tego niekiedy myślami w chwili bezmyślności, powtarzam słowa jak paciorki różańca. Teksty, które istnieją i nie istnieją, są gdzieś zawieszone w międzyprzestrzeni, pozwalają mi przetrwać dłużej niż jedno istnienie. Zastanawiam się czasami, po co mi to wszystko, po co to komuś, do czego służą tego typu metaforyczne określenia stanu permanentnej niemocy nazywania spraw istotnych. Mówiono kiedyś nie o realnym nazywaniu, mówiono o pseudonimach, wyroczniach, sugestiach, dotykaniu naskórka, dochodzeniu do… Nadal trwam pomiędzy, jak moje teksty, jak ja sam na tym ślizgawisku bez lodu i bez możliwości dotarcia do brzegu. Hinduski lekarz opowiada o stanach podświadomości, których do końca sam nie rozumie. Leczy ludzi witaminami i sporą dawką nadziei. Łykam witaminy, mam kłopot z nadzieją. Mój dżin nadal siedzi w lampie i nikt nie chce go stamtąd wypuścić. Siedzimy tak obaj, rozmawiając o sztuce i zabawiając się nieprzystojnie, jak to mężczyźni skazani do przebywania ze sobą przez całą wieczność. W pewnym momencie będę musiał go zabić, inaczej to on mnie zabije i samotnie będzie czekał na uwolnienie. To najgorsza z możliwych kar, nie mogę mu tego zrobić. W Piśmie mówi się o kapłanach wyżyn i kapłanach Świątyni. Ci pierwsi składali ofiary na wzgórzach, namaszczając oliwą drzewa i kamienie. Drudzy rezydowali w Jerozolimie i uważali, że są jedynymi kapłanami Pana, których on sam namaścił. Myślę o kapłanach wyżyn, których zabito w imię panowania wszechwładnej Instytucji, wiem, że jak zwykle musiałem coś opuścić albo coś niepostrzeżenie dodać. Z całej tej historii najbardziej podoba mi się ich nazwa zakładająca
87
być może również istnienie kapłanów z dolin albo kapłanów mieszkających na obszarach depresji. Każde ukształtowanie terenu powinno mieć swojego kapłana, tak jak mają go leśnicy, żołnierze i drwale, zresztą, co do drwali nie jestem pewien, czy tak jest naprawdę. Podobnie jest z egzorcystami, egzegetami i egzystencjalistami, o których ostatnio nieco zapomnieliśmy. Bawimy się słowem, bawimy się sami ze sobą, lingwistyczny onanizm zakreśla coraz większe terytorium, na którym dominowali dotychczas kapłani z wyżyn. Namaszczam kamienie i drzewa oliwą sprowadzoną z Włoch. Kamienie i drzewa są polskie, jak teraz wszystko. Ja jestem prapolski, omszały jak stary żubr, żyję w ostępach mojego miasta, niekiedy wychodząc na brzeg puszczy przy ulicy Królewieckiej. Bawimy się nadal, zabawa zabija wszystko. Być może zabije też kapłanów, którzy wtedy zwyciężyli. Śmierć jest ahistoryczna, jak wszystko, co ma jakąś wartość. Przeżyłem już swojego ojca, żył sześćdziesiąt cztery lata. Matki nie przeżyję, żyła lat dziewięćdziesiąt osiem. Jestem pomiędzy nimi, pomiędzy ich życiem i śmiercią. Często o nich myślę, nie wiem, czy oni myślą o mnie. Nie mam od nich żadnych sygnałów, nie kontaktujemy się we śnie ani na jawie. Podobnie jest z pozostałymi zmarłymi, którzy podobno do innych ludzi niekiedy przychodzą. Mam o to do nich żal, mogliby wpaść, porozmawiać, poprosić o modlitwę, o cokolwiek. Znam wiele pięknych modlitw, dużą część z nich sam napisałem. Są na każdą okazję i na pokutę i na rozgrzeszenie, mogę je wypowiedzieć głośno i w ciszy leśnej, wedle życzenia i seksualnych preferencji. Chodziliśmy dzisiaj po poniemieckim lesie, w którym nie ma już prawie starych dębów stojących niegdyś przy drodze, a i dróg tamtych już nie ma, a nowe jeszcze ostatecznie nie powstały. Na szczęście coraz więcej dzikich zwierząt przebiega te zawiązki nowych ścieżek i jest to dobry znak, ponieważ
88
dzięki temu zyskują one swój prawdziwy przebieg i ostateczną linię pośród lekko omszałych już drzew. Patrzyliśmy też na wodę płynąca pod lodem i wróżyliśmy z fusów wydobytych z czarnej kawy. Nie pamiętam, jakie wróżby ostatecznie się dopełniły. Pamięć zawodzi, moje modlitwy roztopiły się w niebycie razem z lodem. Popłynęły do morza, w którego głębinach mieszkają wszyscy umarli. Może w ten sposób będę im mógł pomóc, może przynajmniej w ten sposób. Kontaktujemy się poprzez dotyk, coraz częściej i lepiej. Jest to forma kontaktu ostateczna i bezgłośna. Tak jest łatwiej rozmawiać. Bardziej realnie i wprost, bez pośredników i mówienia, że milczenie jest złotem. Lubimy naszą skórę, jest nadal giętka i sprężysta, ugina się lekko, nawet wtedy, kiedy jedynie na nią patrzę, kiedy na nią patrzymy. Mamy wspólny naskórek i kilka arterii prowadzących do serca. Nie wolno ich wymieniać ani poszerzać, moglibyśmy tego nie przeżyć, chirurdzy nie są nam potrzebni. Niekiedy dotyk stawia nam opór, drażni się z nami jak kotka próbująca na starym fotelu siłę swoich pazurków. Wystarczy ją pogłaskać i wszystko wraca do normy. Głaszczemy nasze ciała, w tym roku modny jest masaż tajski, do którego będzie nam potrzebna młoda Tajka. Kupimy ją sobie na targu albo w markecie, stare małżeństwa potrzebują niekiedy małej odmiany. Czytam o tym w prasie codziennej. Kotka szykuje się do skoku, chce owinąć się wokół mojej szyi. Perwersja wśród kotów przybiera w tym roku niepokojące rozmiary. Ty też szykujesz się do skoku, chcesz owinąć się wokół niego i tak pozostać. Przetrwać w ten sposób ogród bez ptaków, zamarzniętą ziemię, koniec zimy. Musimy to przetrwać, dotykając się wzajemnie delikatnie i czule. Żadnych szaleństw, Tajka musi jeszcze poczekać za drzwiami, jej zbyt gwałtowny dotyk mógłby przerwać nam stan uspokojenia. Nirwana w tym roku przybiera formę łagodnego szaleństwa.
89
Koty o tym wiedzą, są mądre i tylko niekiedy potrafią nas zranić mimowolnie. W oranżerii od kilku dni leży jeden grosz. Wypadł mi kiedyś z kieszeni i tak już zostało. Obserwuję go codziennie, liczę, że coś się z nim stanie, przesunie się chociaż o milimetr albo zupełnie zdematerializuje. Wyobrażam sobie, że przez moją monetę biegnie oś świata. Nie mogę jej naruszyć, bo wszystko wtedy upadnie i przestaniemy istnieć w naszej galaktyce, czego i tak nikt nie zauważy w odległych stronach Kosmosu, ponieważ mieszkają tam stworzenia pozbawione oczu, uszu i ciekawości poznawczej. Mój grosz też jest pozbawiony ciekawości poznawczej, leży orłem do góry, czeka na lepsze czasy. Reszka go porzuciła, dotyka ustami podłogi wyłożonej ceramicznymi kaflami. Nie jest jej tak wygodnie, ale znosi to z godnym podziwu spokojem. Wokół rosną kwiaty, które postanowiły przetrwać jeszcze jedną zimę. Podlewamy je czasem i darzymy bezbrzeżną miłością. Kwiaty są nam wdzięczne, jak psy albo koty żyjące na dachu. Nasza miłość obejmuje coraz szersze kręgi. Czekam, aż orzeł uleci i usiądzie na kwiatach. Na reszkę raczej nie liczę, nie jest patriotką. Patriotyzm w odległych rejonach Kosmosu może przybierać różne formy. Gdyby tu przyjechali kosmici, musielibyśmy się do nich dostosować, podobnie jak do ich religii i braku ciekawości poznawczej. Grosz przetrwałby wszystko, jest spokojny i uparty. Nie przetrwa tylko twojego sprzątania w sobotę w czasie spokojnego słońca za zimowym oknem. Oś świata przesunie się wtedy wraz z tobą i wróci na dno mojej torby, gdzie trzymam w ukryciu pieniądze. Będzie chodziła razem ze mną po ulicy Lidzbarskiej i dalej. To jedno jest pocieszające. Napisałem już dotąd w „Dniewniku” 23 773 słów i 155 322 znaków (teraz już 23 783 i 155 359(61)); liczenie nigdy się nie
90
skończy i nigdy go nie dogonię. Dawni pisarze nie mogli słów tak dokładnie policzyć, dlatego pisali wiele, nie przejmując się migającymi w komputerze cyferkami. Ja też się nie przejmuję, piszę co jakiś czas, nie patrząc na marginesy monitora. Staram się trwać w tym stanie zawieszenia pomiędzy kolejnymi liczbami, myślę o ostatnich dniach i promocjach „Echa”. Kolejne uderzenia w klawiaturę dodają mi powagi, powstaje późne dzieło starego mistrza. Nie liczę już na nikogo, nadal odbijam się od tajemniczej ściany, którą ktoś postawił kiedyś przede mną i ona trwa lekko tylko zburzona przez czas i postępujące w postępie geometrycznym słowa. Mówisz, że nie mogę wymagać od ludzi nadmiernego entuzjazmu i tak są mili, i nawet niekiedy starają się to wszystko zrozumieć. Jesteś moim sumieniem, mam sumienie zewnętrzne jak zewnętrzny dysk komputerowy. Dzięki temu mogę spać spokojnie jak ludzie bezgrzeszni i nieczuli. Echo powraca, czytam fragmenty, one też odbijają się od mojej ściany, lekko ją kruszą i naruszają zewnętrzny tynk w kolorze starego piasku. Jaki jest kolor starego piasku i czym różni się od koloru piasku młodego? Musi się czymś różnić, inaczej bym tego nie napisał. Cyfry biegną, idą, zapadają się w siebie. Żyjemy pod jednym dachem, zasypiamy razem i razem się budzimy. Powstaje nowa forma literacka. Zewnętrzny dysk też musi czasem odpocząć. Widziałem dzisiaj błękitne słupy powietrza, jak ze szkła albo puchu mchów leśnych. Być może już kiedyś o nich pisałem, nie pamiętam, ktoś musi uporządkować moje pismo i moją pamięć, jakiś sekretarz, który będzie o mnie wiedział prawie wszystko. Wizje się powtarzają, podobnie jak słowa i obrazy. Jest ich ograniczona ilość, inaczej byśmy nie przetrwali nawet godziny. Od rana w telewizji koniec Igrzysk. Światła z dronów i szczęśliwi ludzie, którzy uśmiechają się do nas z ekranu. Nawet ci, którzy przegrali, nie wypada zachowywać się inaczej. Słupy powietrza
91
przesuwają się po płycie stadionu. Miałem coś jeszcze o nich napisać, porównać do czegoś albo unicestwić. Wielka jest moc słowa, powtarzam to jak mantrę, muszę w nią wierzyć jako człowiek małej wiary w innych obszarach niezrozumiałych dla mnie do końca istniejących już religii. Patrzymy jak urzeczeni, światła gasną, sztuczny śnieg nie będzie dłużej potrzebny. Wypełniam obowiązek kronikarza zdarzeń i ludzi. Sam go sobie narzuciłem, dlatego używam nieskomplikowanych zdań pojedynczych i wielu znaków przestankowych. Kroniki powinny być proste i jednoznaczne, jak niegdyś, pisane na marginesach innych opasłych ksiąg albo na nadmorskim piasku. Widać je z wysoka i są przenoszone do czarnej materii, która wszystko pochłania i utrwala na zawsze. Dlatego nie możemy dłużej grzeszyć nadmiarem wyobraźni, chowamy błękitne słupy powietrza pod kuchennym stołem albo za szafą. Tam ich nikt nie zobaczy i nie znajdzie, nawet jak wyłączymy telewizor. Reklama na samochodzie: „Klinika wilgoci”. Dobry tytuł, tytuły są bardzo ważne. Przez całe lata myślałem o tytułach moich nienapisanych książek. To było bardzo przyjemne. Nie pamiętam ich już albo udaję, że nie pamiętam. Nie mogę ich ujawnić przedwcześnie, stracić do nich prawa autorskie. Wszyscy teraz bronią swoich praw autorskich. Wymyślono je w Anglii, wcześniej nie były nikomu potrzebne. W Anglii ciągle pada deszcz, kliniki wilgoci bardzo by się tam przydały. Samochód z napisem nagle przyśpieszył, nie będę go gonił, poza tytułem nic mnie w nim już nie interesuje. Jak wyglądałaby klinika suszy albo klinika sirocca. Dlaczego myślę o nazwie tego wiatru? Przed laty oglądałem film Miklósa Jancsó pod tym tytułem, najprawdopodobniej dlatego. Kto dzisiaj o nim pamięta, kto pamięta niezwykle zdolnych adeptów komunizmu, którzy chcieli zmienić na lepsze cały świat. Ich samotne groby na szczytach gór wysokich, tak to sobie wyobrażałem w chwili
92
natchnionej. Na pewno jest tam zimno i wieczorami widać czerwony odblask zachodzącego słońca. Niestety, oni tego nie widzą, może tak jest lepiej, i dla nich, i dla nas. Samochód skręcił w boczną uliczkę, na pewno to tam jest „Klinika wilgoci”. Nie będę wchodził, ponieważ jest silny mróz i wilgoć mogłaby zamarznąć na moim czerwonym szaliku. Snuję opowieści niezmiennie polityczne. Szalik owinął się wokół szyi i lekko mnie dusi. Słońce przypomina czerwoną kroplę krwi. Gdzieś to przed laty czytałem, gdzieś czytałem. Szedłem dzisiaj obok siebie, kolejna warstwa mojej osobowości, a dalej warstwa smutku i niepokoju. W telewizji młody chłopiec, który jest medium w Hollywood. Opowiada gwiazdom kina o ich bliskich i dalekich zmarłych. Wszyscy są szczęśliwi. Pamiętam przyśpiewkę z PRL-u „Cyr Cyrankiewicz kaskaderem w Hollywood”. Kto to dziś pamięta? Kto pamięta, kim był Cyrankiewicz? Na szczęście Hollywood ma się dobrze i zalewa świat słodką melasą. Kto wie, co to jest melasa? Zginął przez nią znajomy mojego ojca. Wpadł w poślizg samochodowy i uderzył o drzewo w czasach, kiedy drogi były puste, a pracownicy PGR-ów wozili melasę w otwartych i nieszczelnych przyczepach. Jego duch nigdy nam się nie objawił, widocznie jest szczęśliwy i nie musi wracać po to, aby przekazać nam jakąś ważną wiadomość. Czy tam są w ogóle jakieś ważne wiadomości? Medium z Hollywood rozpoznaje imiona zmarłych, ich wiek w chwili śmierci i niewiele więcej. To już coś, inni nawet tego nie wiedzą. Idę dalej obok siebie. Mój duch zaczyna się denerwować, ponieważ nie wie, kim jest ten drugi. Patrzy na mnie z wyrzutem, zaczyna nieustającą opowieść o duszy nieśmiertelnej, która nie jest z nim tożsama. Mówię mu, żeby na chwilę dał mi spokój i pozwolił porozmawiać z duszą. Ona milczy, otacza ją warstwa smutku i niepokoju. W telewizji są teraz reklamy, dzięki temu mogę coś napisać w chwili przerwy
93
w programie o medium. Dusza zasnęła na psiej poduszce, duch się buntuje, ja idę spać. Jest północ, jego godzina, możliwość pokazania się z jak najlepszej strony. We śnie rozdaję paczki ludziom, którzy kiedyś kręcili wspólnie filmy fabularne i dokumentalne. Niektórzy z nich są biedni i czekają na to, co jest w paczkach. Najdziwniejsza historia dotyczy pary dorosłych już ludzi, którzy wtedy byli dziećmi i na planie filmowym bawili się zabawką w kształcie królika. Z jego głowy można było wyciągać różne rzeczy i te rzeczy są teraz w paczce, którą chcę podzielić sprawiedliwie pomiędzy nich. Dochodzi do kłótni, wydzierają sobie jakieś śmieci i trochę jedzenia, nie potrafię ich uspokoić. Muszę się obudzić, inaczej dojdzie do rozlewu krwi. Pytasz mnie, dlaczego tak wcześnie wstałem. Chcę to zapisać, chcę zapisać bezsens całej sytuacji. Być może uda się z niej wyciągnąć jakieś literackie lub filozoficzne wnioski. Na razie nic nie wyciągam. Królik patrzy na mnie, jest integralną całością i nie ma dziury w głowie. Ja też nie mam dziury w głowie. Dzięki temu mogę spokojnie myśleć o przyszłości. Na szczęście nie kręcę polskich filmów fabularnych i dokumentalnych i nie czeka mnie ostateczna nędza. Mogę się ponownie położyć. Mróz za oknem i pełnia księżyca w nocy zawsze nastrajają mnie melancholijnie. Patrzę wtedy na tajemnicze sześciany oparte o ścianę albo na wyschnięty chleb, który rzucam ptakom. Ponowne sny może nadejdą wraz z nowiem i wtedy znikną królik i resztka laudanum, która została nieopatrznie w małej zielonej buteleczce. Przymierzam się do coraz większych moich śladów. Jeszcze ich do końca nie wypełniam, są oddzielnie i pomiędzy nimi a mną jest zauważalna spora przerwa. Powinienem włożyć większe buty, wtedy będzie mniej widoczna, albo poczekać aż
94
czas zatrze różnicę, tak jak na nadmorskim piasku albo kiedy przesuwamy palcem po wodzie. Już kilka osób je widziało i być może zapamiętali na dłużej niż osławione piętnaście minut. Liczę na to, muszę na coś liczyć na tym świecie szerokim. Coś jak ze starej ballady albo dumki o stepach i siczowych rycerzach. Znowu wracamy wszyscy do przeszłości, podczas gdy mnie interesuje to, co będzie jutro albo pojutrze. Ślady najkrócej istnieją na śniegu lub w chmurach. To jest mój pierwszy krok w tym kierunku, lekko zachwiany i niepewny. Nadal walczę o swoją sztukę i nie jestem pewien zwycięstwa. Moja grupa wsparcia jest zbyt mała i ciągle się wykrusza. Najwięcej jest w niej starych kobiet oraz kobiet po rozlicznych przejściach. Tak się mówi. Wyobrażam sobie te przejścia, korytarze, które nigdy się nie kończą. To zostaje na zawsze, bramy zamknięte na głucho, podwórza pozbawione wyjścia. Tak się mówi: na głucho. Głuchota jako stan zamknięcia ostatecznego. Bramy zaślepione, bez dotyku i smaku. Smak bywa artystyczny albo słony lub kwaśny. Język wodzi nas, dokąd chce. Idę za nim, lepiej będzie: podążam lub pożądam. Śladów jest coraz więcej, już się w nich gubię i nie wiem, dokąd prowadzą, buty mam jak zawsze za małe. Baśń dzieje się sama, jest podobna do dziejby leśnej lub ptaków, które chcą do nas przylecieć z dalekiej północy, czekając na ocieplenie. Ślady na śniegu wtedy znikną, ja zakończę ten fragment, muszę go jakoś zakończyć. Może ktoś się przy nich na chwilę zatrzyma i będzie je tropił jak zwierzynę łowną. To ja jestem tą zwierzyną i czekam na koniec polowania, ukryty jak zawsze w cieniu, już w tym miejscu nieobecny. Coś mi dzisiaj zaginęło. Jakaś opowieść o śmierci Stalina, o jego orlim wzroku i o tym, że potrafił zmieniać bieg rzek i kierunek wiatrów Astrachanu. Komputer nie przyjął tej opowieści, wolał historię o płynącym nieopodal naszego
95
domu strumieniu i o siedzibie pewnego ginekologa, która stoi nad wodą wielką i czystą. Nie ma już takich polityków. Dzisiejsi przypominają ministrantów molestowanych regularnie po porannej mszy. Są bladzi i wystraszeni, nie potrafią zmieniać biegu rzek i powstrzymać nawet najsłabszej burzy. Nie walczą o wszechświatowy pokój i nie wygrali żadnej wojny. A my, jak zawsze o tej porze roku, stoimy nad rzekami Babilonu, zanurzamy się w szarą zieloność i brodzimy w wyschniętych, nadwodnych chaszczach. Z okien domu ginekologa dobiega śpiew Boba Marleya. Piosenka „No Woman, no Cry”, ale jest też ciąg dalszy: „no money”. Zbawca narodów nie miał sumienia, ginekolog, sądząc z rozmiarów siedziby, zapewne też. Nasze sumienie płynie po przestworzach suchego oceanu. Oglądam sto programów w telewizji, ale mało kto pamięta, co stało się sześćdziesiąt pięć lat temu. Okrągła rocznica, mogliby powiedzieć coś więcej. Opowieści o mordercach są teraz w cenie, a tu nic. Nad głową na Lidzbarskiej świeci lampa Akermanu. Bardzo ją lubię, jest światłością mojego świata. Może komputer pozwoli mi ją zachować i nie skasuje jej światła, tak jak skasował mi tamtą opowieść napisaną o poranku. Doznałem w Lidlu iluminacji. Może mi to firma wybaczy. Czułem, jak staję się nagi, jak spływają po mnie kolejne sprzedawane rzeczy i jak znikają gdzieś w przepastnych magazynach albo pod ziemią. Odzyskałem wolność. Mam jedne spodnie i jeden owoc granatu. Czasami skuszę się na czekoladowe praliny, ale stosunkowo rzadko i tylko po pierwszym. Patrzę na ludzki targ bydlęcy, na obmierzły świat chciwości i pożądania. Mówisz: kupmy jeszcze mleko i chleb, będziemy się nim łamać i karmić nim wróble, które nareszcie powróciły do nas z okolicznych pól i lasów. Nagość mi nie przeszkadza, jest pierwotnym stanem mojego skupienia, jak w raju albo tuż po narodzeniu. Staram się osiągnąć świętość, patrzę na dzieło sztuki zatytułowane „Po-
96
chodzenie wiatru”, które składa się z drewnianej, wyżłobionej nieregularnie tablicy i przedmiotu przypominającego siekierę zakończoną anielskimi włosami. Sztuka, którą oglądam, jest mi bliska, ponieważ również dzięki niej doznaję iluminacji i jestem nadal nagi i niewinny. Jak biały słoń w wannie, czysty czystością własnej bieli, a nie wodnego otoczenia. Mówisz: chodźmy stąd, bo za dużo wydamy i wtedy nasza nagość zostanie ujawniona lub przynajmniej odkryta. Po mojej skórze pełzają plastikowe węże, toczą się owoce granatu. Na parkingu tłok. W przyszłą niedzielę sklepy mają być zamknięte i dokąd pójdę po kolejne oświecenie? Rozsypały się wszystkie złe godziny. Jak w bajce, muszę oddzielić piasek od ziaren maku, popiół od chleba. Jak to zrobić, jestem bezradny wobec tego, co teraz nas spotyka. Mówimy o rzeczach poważnych, o winie i karze lub o przeznaczeniu. Naszym przeznaczeniem jest już tylko śmierć. Złe godziny nie chcą się oddzielić od treści istotnej. Prosisz mnie, bym tak nie myślał. Nie myślę, segreguję minuty i dni, niedbale i przypadkowo, jak zawsze. Pomagają mi w tym zwierzęta leśne i pewna kuna, która znowu przegryzła sąsiadowi kable w samochodzie. Śmierci jest coraz mniej, lecz i tak zostało jej jeszcze sporo w naszym krwiobiegu i węzłach chłonnych. Wiemy o sobie coraz więcej, śledzimy jej bieg, patrzymy, jak niknie razem z płynem z kroplówki. Jest lepiej, trochę to kosztuje, ale zawsze… W bajce wszystko kończy się dobrze. Zła czarownica zostaje zamieniona w kruka albo pająka, a może w pająka, którego zjada kruk. Nie pamiętam. Na pamięć zażywam „Ginkofar” i jem otręby. Moim przeznaczeniem jest zapamiętać wszystko, nawet to, co już zostało zapomniane. Piękne zdanie, mówi kuna, czy nie za dużo tej zabawy formą, mówią zwierzęta leśne. Zjedz lepiej te wszystkie tabletki, mówisz ty. Milczę, patrzę na moja układankę. Arabeski z krwi i potu, szara smuga popiołu, po-
97
wstał obraz mojego życia dosyć abstrakcyjny i bezbarwny. Abstrakcja organiczna jest już w tym roku niemodna, modna jest abstrakcja geometryczna. Śmierć geometrii przychodzi nagle, najczęściej zabija ją jakiś żołdak, analfabeta i prostak. On też umrze i to jest dla nas jedynym pocieszeniem. Kruk zjadł moje okruszki chleba, wygląda na szczęśliwego, popiołu nie ruszył. Coś mnie zatrzymuje, przeszkadza, jakiś cień, złamana gałązka, podarta kartka. Ostatnio drę papier, wyrzucam do śmieci tony papieru, które później przerabiane są na nowy papier. Opowiadam o swojej samotności, o niezrozumieniu. Nurzam się w tym i pławię jak stary żebrak, któremu nie udało się dzisiaj nic wyżebrać. Prosisz mnie, żebym tego nie robił, nie opowiadał o przegranych chwilach, mówisz, że ludziom sprawia to satysfakcję. Mityczni ludzie i ich samozadowolenie. Nie przypominam ich sobie, moja izolacja przybiera coraz bardziej ostre formy. Nie otrzymuję odpowiedzi na listy, może dlatego, że większości z nich nigdy nie wysłałem. Wieczorami z nieskrywaną satysfakcją rozmawiam z Bogiem. Lubi, jak piszę o Nim od dużej litery. Ostatnio zwrócił mi na to nawet uwagę, wskazując, że dawnych bogów powinno się pisać od małej. W końcu przegrali walkę o sławę i powodzenie i pewnie nigdy już nie powrócą. Świat obszedł się z nimi niezbyt łaskawie. Mój Bóg na razie jest na fali i nic nie zapowiada jego rychłego upadku. To dobrze, coś powinno być trwałe, jak stare monolity lub menhiry, wyznaczać pewne standardy i potwierdzać potrzebę istnienia autorytetów. Moja potrzeba istnienia z wolna niknie. Mówisz, żebym tak nie myślał, że mam na to jeszcze czas, a przyszłość zapowiada się wręcz fantastycznie. Napisz tylko powieść z gatunku fantasy i będziemy mieli fan albo nawet dwa fany. Dobrze, napiszę, ale ta złamana gałązka, ale ten cień na naszych czołach nad ranem, kiedy budzimy się niespodziewanie do nowego życia.
98
Mechanizm, który jest w środku mnie i napędza wszystko, poruszając sprężynami, przekładniami i zębatymi kołami. Ktoś go nakręca codziennie, ale nie wiem, na jak długo. Kilka zegarów w domu też nie dzwoni i pewnie nigdy ich już nie naprawię. Są, bo są, w stylu art déco albo bezstylowe, podpierają ściany i zbierają kurze na fornirowanych powierzchniach. Poruszam się mechanicznie ciągle po tej samej trasie, jak dziadek do orzechów z cokolwiek paranoicznej opowieści E.T.A. Hoffmanna. Może nie był to dziadek, lecz jedna z postaci występująca w zabawce mechanicznej przygotowanej na Boże Narodzenie przez ojca chrzestnego dzieci pana radcy Stahlbauma – starego Drosselmeiera. Pamiętam, jak mocno przeżywałem tę opowieść o pruskim urzędniczym dobrobycie, którą czytałem na zmianę z „Dziewczynką z zapałkami” Andersena. Mój mechanizm jest mniej skomplikowany. Jadę wzdłuż Pilczyckiej, Długiej, potem, Ruską i Grodzką obok Hali Targowej i Galerii BWA. Nikt mnie nie zatrzymuje, koła się kręcą, sprężyny są napięte. Mechaniczny człowiek na życzenie publiczności może zaśpiewać albo opowiedzieć coś o sobie. Wiek świateł wątpił w istnienie bakterii, kochał nakręcane zabawki. Dziewczynka z zapałkami poszła do nieba. Klara dostała się do zaczarowanej krainy przez lisią pelisę ojca. Urządzenie czasem się już zacina, niedługo Wielkanoc, ale o tym nie ma w mojej opowieści. Nie żyją już dzieci Pana Radcy i ich ukochany ojciec chrzestny. Żyje dziewczynka z zapałkami. Sztuka znowu zwyciężyła życie. Mówisz: zawsze myślałam, że na starość będę gruba. Mówię: zawsze myślałem, że na starość będę chudy. Nie sprawdza się nam, starość się nam nie sprawdza. Może komuś innemu, ale nie nam. Jesteśmy zawieszeni pomiędzy, wysoko lub nisko, niestety, nie sięgam do ziemi końcami palców. Lekarz z Indii radzi nam uprawiać ogródek, a może nie ogródek, lecz dotykać dłońmi ziemi, w której jest cała energia naszego świata.
99
Ziemia teraz jest zmarznięta i raczej w tej postaci się nie liczy. Musimy poczekać na wiosnę, będzie za niecałe dwa tygodnie. Cóż to jest wobec wieczności. Wieczność nie jest ani gruba, ani chuda, jest w sam raz, tak zostało to urządzone. Niedawno odkryto jej echa w odległej galaktyce. Odkrył je amator z Australii. Dzięki temu ludzkość poczuła się lepiej i jest przez to starsza o ileś tam miliardów lat świetlnych. Nie pamiętam dokładnie, ponieważ starość pozwala mi zapomnieć wiele rzeczy, jest w tej materii bezwzględna i rozkoszna zarazem. Mówisz: nie rób z siebie takiego staruszka, to wstyd, popatrz na innych, znany aktor właśnie machnął dzieciaka w wieku prawie lat siedemdziesięciu. Też powinienem to zrobić, spłodzić sierotkę o rozkosznych nóżkach i pupci. Na fotografii sprzed lat moje dwie córeczki na kocyku na plaży pod Władysławowem. Patrzę na nie, a one patrzą na mnie. Robię się sentymentalny. Robisz się sentymentalny, czytam Laurence Sterne’a i robię się sentymentalny. Sentyment, to takie piękne słowo, jest szczupłe, wysmukłe, niezwykłe. Jak wieczność albo jak nasza młodość. Czytam w starych gdańskich księgach, że „pożycie małżeńskie nie jest żadną igraszką ani żartem, lecz rzeczą znakomitą, osłoniętą ludzką i boską powagą”. To piękne, tak być powinno. Uwielbiam słowo „pożycie”, jest takie pożywne i zażywne. To dobrze, że pożycie jest rzeczą znakomitą, to dobrze, że jest rzeczą. Rzeczy są trwałe i w większości przypadków nas przeżyją. Są obok i za nami, trwają spokojne i poważne. Zastanawiam się, co z nimi się stanie, jak mnie już nie będzie. Zostaną wyrzucone albo sprzedane za bezcen, nie mają uznawanej obecnie materialnej wartości, a zawarta w nich informacja jest w chmurze, która unosi się ponad nami. Można ją ściągnąć w każdej chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Chciałbym, aby po śmierci zamieniono mnie w diament. Są podobno już takie
100
możliwości. Diamenty nadal mają wymierną wartość, ale najprawdopodobniej ilość karatów uzyskanych z mojego ciała nie byłaby zbyt wielka. Śniło mi się dzisiaj, że przekonywałem kogoś, aby mnie sobie kupił i miał na półce w swoim domu. Ten ktoś był nawet przez chwilę tym zainteresowany, ale później się rozmyślił i do transakcji nie doszło. Nie byłem nadmiernie drogi, lecz i tak nie udało mi się tego człowieka przekonać. Miał inne preferencje i cele niż książki, interesowały go taniec z gwiazdami i randki w ciemno. Nie miałem szans. Byłem zbytnio osłonięty ludzką i boską powagą, to stwarzało nadmierny dystans między nami. Musiałem się z tego snu obudzić i zająć pożyciem. Tak też jest dobrze nad ranem. Nie żartuję. To było nagłe olśnienie. Pomiędzy światłem lampy a ulicą. Chodzimy wieczorami tuż obok zniszczonego płotu, przypominamy sobie chwile szczęśliwe i zielone kręgi na wodzie. Pada deszcz. Dzisiaj wieczorem padał deszcz i o mało nie przejechał nas samochód. Olśnienie trwało przez chwilę i nie wiem, dokąd nas prowadziło. Tego nie da się wytłumaczyć. Spytałaś mnie o pogodę i o to, co będziemy robić jutro. W olśnieniu czas nie istniał, nikt nie rozmawiał też tam o pogodzie. Byłem ja i pies podobny do chińskiego lwa, i tybetańscy mnisi, i jakaś przypadkowa śmierć, najpewniej w wypadku samochodowym. Ciemną część naszej ulicy przechodzimy szybciej. Nie, żebyśmy się kogoś bali, ale świat jest tam mniej widoczny i nikt nie zapala kolorowych lampionów. Niekiedy drogę przebiegają nam święte jeże, ponieważ wszystko, co żyje, święte jest. Lubię to sformułowanie. Oznacza, że martwi nie są święci, burzy ład chrześcijańskiego nieba, przynajmniej w jakimś minimalnym stopniu. Czy nieba toczą ze sobą wojny o wiernych i o podniebną przewagę nad innymi? Robią to za nich ludzie, widocznie tak musi być. Po powrocie do domu piliśmy herbatę z cytryną. Nuszi piła wodę jak tybetańscy mnisi. Jeż zaglądał przez zasło-
101
nięte rolety. Przyglądał się nam uważnie, ostrzył kolce przed nadchodzącą walką z wężem, który ukrył się w zaroślach, w ciemnej części naszej ulicy. Najlepsza jest pozycja embrionalna. Tak śpię, mimowolnie powracając do łona matki. Tak nam będzie najwygodniej już po śmierci. Trumny powinny mieć taki kształt, nie mówiąc już o eleganckich urnach na prochy. Znowu śmierć, jej cichy krok. Na śniadanie jemy jajka na miękko. Osiągnąć właściwy stopień miękkości to trudna sztuka. Ćwiczę się w niej od lat i nie zawsze mi się udaje. My – poeci codzienności, niekiedy zawodzimy szeroką publiczność. Staramy się bardzo i nic. Jak z jajkiem, jak z urną, jak z pozycją na wznak albo na lewym boku. Matka zawsze mówiła, że spanie na lewym boku ją zabija, uciska serce, nie pozwala oddychać. Żyła prawie sto lat, ponieważ spała na prawym boku i jest to jeden z lepszych sposobów na długowieczność. Ty też śpisz w pozycji embrionalnej. Dwa embriony połączone niewidzialną pępowiną, dwie formy literackie spojone podobnym gestem, pozycją obronną wobec tego, co dzieje się wokół nas. W Afryce robią trumny w kształcie Cadillaca albo saksofonu, albo nagiej kobiety, w zależności od upodobań zmarłego. Można by i u nas zrobić na tym interes. Ciekawe, jaki wzór miałby największe powodzenie. Może w kształcie krzyża albo butelki po piwie. Prosisz, abym nie kalał własnego gniazda. Mój embrion na szczęście nie jest z tego świata. Przybył z daleka, wymodlony przez matkę, na ulicę Nowowiejską wiele lat temu. Zasypia niekiedy niezależnie ode mnie. Kiedyś powróci do tajemniczego, ciemnego łona i obudzi się w nim ponownie. Jego oddech będzie spokojny, jak my zaraz po przebudzeniu. Anna N. mówi, że nie wierzę w narrację. Ja mówię, że nie wierzę w Annę N. Ponownie konflikt, to się już chyba nigdy nie
102
skończy. Znalazłem się wśród niewierzących i potępionych. Moi wyznawcy muszą się kryć przed Anną N. i ludźmi do niej podobnymi. Stoję na szczycie góry, a oni mówią, że jestem na dnie studni wypełnionej w dodatku mętną wodą. Nie jestem w stanie ich zrozumieć, jak u Jonathana Swifta – sprzysiężenie osłów, które pojawia się zawsze obok mnie, kiedy tylko pokażę się na ulicy. Ta nić czarna się przędzie, ona za mną przede mną i przy mnie. Co jakiś czas widocznie ktoś musi wyznaczyć mi moje miejsce w szeregu, a właściwie gdzieś poza pochodem, w taniej garkuchni albo blisko toalet. Tam stoję i patrzę, jak inni idą równym krokiem, skupieni i z medalami na piersi. Przypominają się wszystkie manifestacje z dawnych lat i trybuna z oficjalną władzą. Kto ich dzisiaj pamięta, pamiętam tylko rosyjskich generałów całych w złocie, z orderami wypełniającymi mundury aż po klapy, rękawy i epolety. Machali do nas i pokrzepiali nas swoim wyglądem w biegu, pracy i obronie. Jak mam się bronić przed Anną N.? Jest życzliwa i najwidoczniej pełna dobrych intencji. Muszę ją zabić. Mój Kościół wymaga ofiar i potępionych na wieki krytyków. Rosjanie wiedzą, jak to się robi. Ostatnio znowu kogoś zabili. Moja słowiańska krew domaga się stanowczych czynów. Słowa wymagają stanowczych czynów, wierzę w nie i ufam im bezgranicznie. Za dużo jest mnie we mnie, jak kobiety w kobiecie, a Polaka w Polaku. Wylewam się na zewnątrz, wymioty sobą, defekacje. Fizjologia mojego istnienia mistycznego zaczyna mnie męczyć. Staram się tego nie ujawniać, kilka osób już to zauważyło i teraz nie wiem, co widzieli – czy nadmiar, czy też moje próby ukrycia stanów ewidentnych. Kulę się pod ich spojrzeniami, prostując jednocześnie ponad miarę. Układam mowy i niesłychanie szczegółowe odpowiedzi na ewentualne zarzuty, jednak jestem całkowicie bezbronny wobec ich wątpliwej jakości pochwał. Jestem coraz bardziej bezbronny, a powinienem się
103
już uodpornić, tyle lat w kapsule, tyle lat wspinania na drabinę, na końcu której miał ktoś na mnie czekać. Oglądam jeszcze raz „Apolla z Bellac” Giraudoux, kto dzisiaj pamięta takie urocze i mądre ramotki. To ja jestem tym, który jest tak piękny jak Apollo, to mnie jest najłatwiej zranić. Niektórzy robią to nieświadomie, inni celowo. Moje miękkie podbrzusze wypełnione mną do granic możliwości. Jest niedziela, dzień święty. Na końcu drabiny nie ma już starych świętych, są jacyś nowi, ale ich dokładnie nie znamy. Jeszcze na nas nie patrzą, może to i lepiej, można się wtedy łatwiej ukryć i starać się powrócić do właściwej formy psychicznej i fizycznej. Praca czyni wolnym, a wolność jest uświadomioną koniecznością. Stoję na ostatnim, wyłamanym szczeblu mojej drabiny i wymiotuję na wasze głowy spokojnie i z godnością. Błogosławiony chaos, jestem w nim i pozostanę. Niszczę wszelkie formy uporządkowania, gromadzę kurz pod szafą, nie składam książek. Patrzę, jak wszystko się zapada, mój dom, ogród, moje ciało. Musimy zrobić bramę, nowe ogrodzenie, naprawić lampę, drzwi. Widzę ogromny wir, który mnie wciąga i nie pozwala na pracę u podstaw. Nie ma podstaw, jest, jak słyszę, płynna ponowoczesność. Pływamy w płynie wydzielanym przez ludzkość. Niektórzy toną, inni z trudem utrzymują się na powierzchni. Z wolna przestaję się już starać. I tak w roku 2153 uderzy w nas planetoida i życie na Ziemi zniknie. To jest bardzo pocieszające, znikną nasi odwieczni wrogowie i cała nędza świata, znikną nowobogaccy i producenci samochodów. Muszę to kiedyś dokładniej opisać, szkoda jednak, że mój opis też zniknie. Pozostaną małe żyjątka i to one dadzą początek nowej cywilizacji. Już o tym kiedyś gdzieś pisałem, ale w tej chwili nie pamiętam dokładnie gdzie i kiedy. Moja pamięć też zanika, błogosławione uczucie niepamięci i pustki. Powinieneś się do tego przyzwyczaić, będzie coraz gorzej,
104
będzie coraz lepiej. Dzisiaj będę naprawiał moją grzeszną duszę, jutro wezmę się za drzwi. Kurz coraz większy, też na książkach. Wdycham jego ożywczy zapach, smakuję kolejne strony, zamieniam się w tekst. Uporządkowany i, jak na dzisiaj, ostateczny. Kartki przyczepione do ściany. Fotografie, wycinki z gazet, papiery niepotrzebne już nikomu. Staram się na nie nie patrzeć, mój „Album Orbis”, a właściwie nie mój, Weroniki. Pamiętam, jak wyjeżdżała z domu do swojego pierwszego wynajętego mieszkania. Wiedziałem, że tracę ją w jakimś procencie, liczyłem te procenty, dodawałem je do siebie, sumowałem w ulotnych tabelach. Dzieci nas opuszczają, my opuszczamy dzieci, stan opuszczenia jest wszechogarniający. Muszę stworzyć system filozoficzny oparty na opuszczeniu i na obojętności. Być może taki już istnieje, a ja po prostu o nim nie wiem. Nie znam bardzo wielu systemów, nie jestem na bieżąco, nie wiem, kogo powinienem cytować, a o kim już zapomnieć. Filozofia immanentna, jednocześnie wywiedziona z fotografii przyczepionych szpilkami do ściany. To może być ciekawe. Co stanie się z jej podstawowymi tezami, kiedy szpilki odpadną, a zdjęcia osuną się na podłogę. Czy istnieje filozofia podłogi? Pamiętam artystę, który ją ujawniał, ale nie zdążył już ujawnić filozofii sufitu. Zajęłoby mu to zbyt wiele czasu, i musiał wcześniej umrzeć. W moich tabelach i wyliczeniach nic się nie zgadza. Nie może powstać system myślowy, w którym nic się nie zgadza. Proste równoległe się przecinają, a liczba pi jest skończona i określona. Podobno wszystko zależy od warunków wyjściowych i od przyjętych aksjomatów. Moje aksjomaty lekko wyblakły. Kilka haseł, napis, że tutaj jest sfera kultury i że obcym wstęp wzbroniony. Nowych zdjęć nikt już nie przyczepia, Weronika odwiedza nas coraz rzadziej. Na zakręcie naszej ulicy o tej porze nocy jest coraz ciemniej. Lepiej jest tam nie chodzić i zamknąć
105
szczelnie drzwi do domu. Niespodziewanego gościa też już dzisiaj nie wpuścimy i nie zaprosimy go na nocną kolację. We śnie dziwna sytuacja. Jestem w ogromnym pomieszczeniu, w jakiejś hali widowiskowej albo w cyrku. Ktoś ubrany w kolorową szatę zachęca mnie do udziału w spektaklu, rozkłada na ziemi matę wyszywaną w wielobarwne kwiaty. Coś mu się nie zgadza, kwiaty lub kolory nie pasują do siebie i przez to nie możemy rozpocząć przedstawienia. Trzyma w ręku maskę z wyobrażeniem głowy tygrysa albo może to nie jest maska, ale prawdziwa głowa wypchanego zwierzęcia, którą przez wiele lat oglądałem na wystawie pracowni kuśnierza przy ulicy Stawowej. Chodziłem tam specjalnie, aby zobaczyć żółte szklane oczy i wielkie kły w rozwartej szeroko paszczy. Był to najprawdopodobniej tygrys poniemiecki, bo skąd u nas we wczesnym PRL-u wypchane tygrysy. Wzór się nadal nie układa, musimy zrezygnować, ja muszę zrezygnować, może to i lepiej, przedstawienie nie wróżyło niczego dobrego, musiałbym na pewno walczyć z tygrysem albo przynajmniej pozorować walkę z wypchaną tygrysią głową. Widzowie byliby wtedy zniesmaczeni, ludzie lubią prawdziwe walki i prawdziwą śmierć. Przebudzenie, jak zawsze, przyniosło wyzwolenie z niezręcznej sytuacji. Nie pamiętam jedynie, czy widzowie też się obudzili, a tygrys wypuszczony z klatki nie zabił tego człowieka w kolorowym stroju. Niekiedy widzę siebie idącego po ulicy w zwolnionym tempie. Klatka po klatce, jak na filmie przesłoniętym wieloma filtrami. Niektórzy ludzie przypominają wtedy wielokrotne kwadraty, inni są jak kule z wielobarwnego szkła. Wszystko ulega jednocześnie spowolnieniu i zwielokrotnieniu. Na tym polega moja synestezja, widzenie głosów i wysłuchiwanie obrazów.
106
One mówią bardzo wyraźnie, pragną być dostrzeżone i podziwiane. Jak wszyscy. Ulica zwęża się nagle, ucieka mi spod nóg. Kolorowe kule i zwielokrotnione kwadraty przybierają coraz dziwniejsze formy. Dzisiaj jest światowy dzień poezji. Jak miło. Urządziłem sobie w związku z tym jednoosobowe święto. Niestety, nie jestem poetą zaangażowanym, nie walczę też z reżimem, nie popieram Kościoła, matki naszej, jestem poetą negacji zwielokrotnionej. Zostałem sam na placu boju i przypominam klucz niepasujący do żadnego zamka. Przyniosłaś ich ostatnio cały pęk, mówisz: musisz to sprawdzić, jak nie, to je wyrzucimy. Jak można wyrzucać klucze? – pytam, może kiedyś odnajdą się ich prawdziwe zamki, ich zagubione drzwi i co wtedy zrobimy, jak przejdziemy na drugą stronę? Wizja Stendhalowskiego zwierciadła, które przechadza się po gościńcu, jest niezwykle kusząca, tym bardziej że nie ma już gościńców a i o zwierciadła jest dosyć trudno. Słowa wychodzą z użycia, pisarze wychodzą z użycia, ja, niestety, nie, ponieważ byłem dotąd mało używany, co najwyżej okazjonalnie i z pełną dozą natychmiastowego zapomnienia. Zwierciadło nie zapomina niczego, niczego też nie pamięta, po prostu jest, jest istnieniem pośredniczącym, jak tyle innych istnień, które spotykamy w naszym życiu. Ktoś musi je popychać, inaczej nie mogłoby się przechadzać ani uczestniczyć w świętym i wielkim spektaklu mimesis. Kto to jest? Być może demiurg literatury albo raczej ktoś zupełnie przypadkowy, kto właśnie tamtędy przechodził. Nie możemy zbyt wiele wymagać od przechodniów, tym bardziej wyznających obłędną doktrynę małego realizmu. Mówisz: ty też ją uprawiasz, wszystkie te nazwy ulic, pies, poranki i zmierzchy dnia, bramy i schody do nieba. Mówię: przepraszam, tylko nie to, jesteś w błędzie, jestem w błędzie na ulicy Lidzbarskiej, obok Warmińskiej, niedaleko za dużego jak dla nas stadionu. Tutaj przechadzam się wieczorami, jestem
107
jedynym zwierciadłem w tej okolicy, samorodnym i lekko uszkodzonym. Mieszkańcy nic o mnie nie wiedzą, nie widzą odbić i refleksów światła, starej ramy, wyblakłej powierzchni szkła. Tylko kim jest ten, który mnie popycha i każe się nieustannie przechadzać w sposób staroświecki i niemodny. Kim on do kurwy nędzy jest. Dalej Stendhal mówiący o literaturze, która byłaby szczęśliwa, gdyby nie ulegała modzie i gdyby służyła jedynie ludziom, dla których jest stworzona. Znam kilka takich osób, ale jest ich coraz mniej. Może to i dobrze, literatura dążąca do plus nieskończonego istnienia, które skończy się wraz ze śmiercią ostatniej osoby, dla której jest stworzona. Wielka Dama o smutnych oczach i przeźroczystej sukience rozwiewanej nieprzyzwoicie przez wiatr historii. Oglądałem dzisiaj film animowany o wszystkich boginiach przeszłości przepędzonych w niepamięć przez laskę Mojżesza. Pamiętam, jak byliśmy na górze Synaj i widzieliśmy wszystkie gwiazdy tego świata, wschód słońca nad kamiennymi górami, schody wykute w skale przez pobożnych pielgrzymów. Oddech tych przestrzeni porażał i razem czekaliśmy na nowe tablice z przykazaniami, bo stare gdzieś zaginęły, ale nikt się nie pojawił i musieliśmy odejść, schodząc po tych stromych schodach prosto w objęcia upału i kurzu biblijnych dróg, nad przepaściami urojonymi i prawdziwymi, tuż obok postoju, na którym stado wielbłądów odpoczywało po nocnej pracy i piło ze źródełka wykopanego niegdyś tą laską, która też nie przetrwała, ale przynajmniej dała wodę ludziom i zwierzętom, którzy, które nigdy nie czytały Stendhala, a jedynie Koran, najświętszą z ksiąg, za to każdego dnia i do bólu coraz bardziej spokojnych myśli, ponieważ Bóg jest wielki, ponieważ jest i dąży do plus nieskończonego istnienia, tak jak my na tej drodze podniebnej za parę dolarów i nieduży bakczysz
108
dla przewodników, i kilka słodkich i wilgotnych daktyli dla znużonych wielbłądów. Widziałem przed oczyma duszy mojej dwa ciemne słońca. Muszę to zapisać. Shakespeare, którego nie było i moje widzenie, które wynika ze słów, a nie z prawdziwej wizji. Podoba mi się to określenie, jest takie poetyckie. Pan pisze teksty poetyckie, zdziwienie pewnej pani jak najbardziej autentyczne. Tak, droga pani, piszę. To ciekawe, ja wolę prozę. Rozumiem i wcale się pani nie dziwię. Moje ciemne słońca zaczynają wirować. Pan ma nadmiernie rozbudzoną wyobraźnię. Tak, droga pani, chociaż co oznacza słowo „nadmiernie”? Nie rozumiem, jaka jest według pani norma wyobraźni? Nadmiernie to nadmiernie, więcej niż inni. Kim są „inni”? Możemy tak bez końca, moja dusza zaczyna być tym znudzona, mówi do mnie: chodźmy stąd, spróbujmy na nowo rozpalić słońca, napijmy się czegoś, rozbudźmy jakąś panią, od tego są mężczyźni, nawet ci z mniej rozbudzoną wyobraźnią. Dopiszmy do całości wizji dwa księżyce, pokażemy innym, jak powstaje ostateczna wersja tekstu, którego nadal nie ma. Jeszcze tylko kilka zdań, słów, sylab, cząstek znaczących, a powstanie Kosmos ujęty w karby formy i w nadmierne jak zwykle oceany treści. Pani tego nie zrozumie, zrozumie to moja dusza, zrozumieją dwa ciemne słońca, co do zrozumienia ze strony księżyców nie jestem do końca pewien. Być może zdołają przekroczyć barierę niezrozumienia, szczególnie o poranku, kiedy zanika ich kształt, a cienie stają się coraz bardziej wyraźne. Labirynty, labirynty. We śnie kolejne, otwierające się na korytarze zamknięte i rozwidlone potrójnie. Troje drzwi i musimy wybierać drogę, która nigdy się nie kończy. Mój stan psychiczny przed kolejnymi świętami nie jest najlepszy. Zaczynam się
109
dusić, wielu moich znajomych zaczyna się dusić, ponura pogoda i Polska za oknem. Mówisz, żebym się nie martwił, to musi minąć, a wtedy wejdziemy w kolejny korytarz i znowu troje drzwi. Muszę się obudzić, kupić sobie palemkę, skuter, nowy sweter. Będę jeździł po okolicy z palmą i świętym jajem w dłoniach. Być może zapłacę kilka mandatów, nasza policja jest teraz tak intensywnie pobudzona do czynu, broni wartości i z daleka wygląda nawet elegancko. Jemy własnoręcznie wykonane suszi, malujemy obrazy. Wszystko jest pozornie w porządku, ale gdzieś w tle, w środku, we wnętrzu jakiś brak. Moja czarna żółć rozlewa się coraz bardziej i pochłania kolejne obszary świetlistej bieli. Płótno w stylu Kandinsky’ego, pierwsza abstrakcja organiczna i świadoma siebie w sposób stanowczy i bezbolesny. Ta cholerna historia sztuki, te kłącza i niewidoczne przerwy w materii malarskiej. Duszę się coraz bardziej. Mówisz: to przejdzie, każdy jest na wiosnę zmęczony. Jesteś moją pocieszycielką i różą mistyczną nad ranem. Jest cała ze złota i pełna dobrych przeczuć, pozwala nam przejść przez noc do plus nieskończoności, za kolejne drzwi, w stronę supremacji uczucia. Dalej pętle czasu na szyi. Jeżdżę po mieście wielokrotnie i zawsze wracam w to samo miejsce. Widzę białoszare chmury układające się w niespodziewane wzory. Od dawna nikt do mnie dzwoni, i to w świecie coraz to nowych dzwonków i aplikacji. Moje aplikacje ulegają stopniowo przedawnieniu. Zauważyłem, że na ulicy Ruskiej nie ma Rosjan, podobnie jak na ulicy Szkockiej Szkotów. Poruszam się po abstrakcyjnych ulicach i placach, mój plac Kościuszki ma na środku kamień, który prawdopodobnie nadal przytłacza grób pruskiego generała. Przynajmniej chciałbym w to wierzyć, podobnie jak w nierealne, natchnione obłoki. Czas leży u moich stóp i próbuje się łasić, wrócić do łask, patrzeć wiernie w oczy. Nie
110
mogę go zrozumieć, pętla zaciśnięta jest zbyt mocno. W teatrze, w starej odrapanej kamienicy, oglądam spektakl według tekstu Oriany Fallaci o islamskim zagrożeniu i o tym, że będę musiał niedługo chodzić w czarczafie i pić wielbłądzie mleko. Nie boję się islamskiego zagrożenia, boję się zagrożenia ze strony moich pobożnych braci i sióstr. Opowiadam im o teorii kolorów, o wyzwalającej mocy błękitu. Patrzą na mnie nieuważnie, kilka osób wychodzi, patrioci biją w bębny, dziewczyny patrzą w swoje smartfony. Jak mam przekazać im moje niespodziewane wizje. Nikt ich nie potrzebuje, książki leżą nierozcięte, myśli błąkają się pod stołem. Są jednocześnie konkretne i ulotne. Mieszkam w krainie ludzi zbędnych, jak w przyszłości kierowcy wielkich ciężarówek albo robotnicy zmianowi. Potrzebni będą tylko artyści i to oni właśnie będą wtedy najbardziej niepotrzebni. To jest forma trwania. Patrzę, czekam na deszcz. Pod moim domem, przy wejściu rosną bratki jak z wiersza Leśmiana, o fioletowych, podkrążonych oczach. Czekają aż wrócisz, ktoś musi o nie zadbać, przecież nie ja, nietrwały i kruchy. Mogę się złamać, wchodząc, albo spaść do przepaści, która jest tuż obok schodów. Wszędzie czyhają na mnie pułapki i zbudowane przez kogoś zapadnie. Wystarczy trącić zapałkę albo zbyt wolno nakręcić zegar. Czekamy na kartki świąteczne przynoszone przez przelatujące nad naszymi głowami klucze wiosennych ptaków. Kilka już ktoś nam przysłał, inne zapewne są w drodze. Na kartkach poczciwe zwierzątka, baranki, kurczaczki, nie przypominam sobie piesków, ale być może są i takie. Najwyższy czas, aby zmodyfikować nasze odwieczne symbole i wierzenia w moc uzdrawiającą puszystych bazi. Połykam kilka dla zdrowia, dławię się ich szarym futerkiem. To jest forma przetrwania. Oczekiwanie, patrzenie w dal na zakręt naszej ulicy. Potrzebny będzie futerał albo kokon. Uwielbiam opowieści o jedwabni-
111
kach, o ich przepoczwarzaniu się w motyla. Historia człowieka w futerale też jest niezła. Jest tak dużo dobrych historii, ale przeważnie o nich nie pamiętamy i musimy na własny użytek tworzyć nowe. Jak wrócisz, na pewno opowiesz mi jedną z nich. O deszczu albo o bratkach z fioletowymi oczami. Ja wtedy wyjdę z mojego futerału i będę słuchał zamierających słów. To jest forma dotrwania, również do końca opowieści. Musimy być cierpliwi. Nikt za nas tego nie zrobi. Ponownie szpital, kolejne kręgi piekła, schody, pochylnie dla wózków, stukot drewniaków, przerażeni ludzie. Modlono się kiedyś: „Od nagłej a niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie”. To zła modlitwa, powinno się modlić o nagłą i niespodziewaną śmierć codziennie i jak najgłośniej, aby Pan nas usłyszał. Tak jest lepiej, we śnie, kiedy niczego się nie spodziewamy i śnimy absurdalne historie z zaświatów albo uprawiamy miłość z dwoma jak najbardziej realnymi panienkami. Coraz częściej śnią mi się katastrofy samolotów, to musi coś oznaczać, dzieją się w Poznaniu, tuż obok rynku i koziołków. Mówisz mi, że znowu coś wymyślam, skąd Poznań i koziołki. Nie wiem, sen mara, Bóg wiara, mówię, wierzę w przypadek i całą jaskrawość bezsensu, który nas otacza. Dyskutujemy ostatnio o aborcji, może to stąd, jakieś radykalne rozwiązania. Jak kiedyś mówiono: również w zaświatach jest teraz wielkie zamieszanie i nikt nie jest pewien swojej ostatecznej, zaświatowej pozycji. Nasza pozycja jest też niepewna. Musimy dotrwać do jutra, pojechać na cmentarz przed świętami i kupić lampki w kształcie jajek wielkanocnych. Nie wszyscy nasi drodzy zmarli są na miejscu, niektórych czas rozproszył i nie możemy dzisiaj do nich dotrzeć, inni być może nawet by sobie tego nie życzyli. Ci ostatni siedzą w samolocie lecącym do Poznania i chcą wylądować na tamtejszym rynku. Staram się ich ostrzec, ale niewiele to daje. Patrzę, jak samolot spada,
112
a oni nawet nie są zbytnio przerażeni. Wystarczy się przecież obudzić, a ocaleją. Wystarczy się obudzić. Za oknami sypialni w nocy widzę czerwone światło. Czerwona gwiazda towarzyszy mi od dziecka. Apokaliptyczna bestia też jest czerwonego koloru. Tym razem jednak jest inaczej, to światło oświetlające szczyt dźwigu, który buduje niedaleko nas kolejne domy na rozległym polu porośniętym chwastami i dzięcieliną. Czerwień zwraca uwagę, wpatruję się w nią uważnie aż do oślepnięcia. Wielcy malarze byli na starość ślepi, podobnie wielcy poeci i muzycy. No nie, muzycy byli raczej głusi. Homer był ślepy i dlatego często zdarzało mu się zasnąć podczas dyktowania „Iliady”. Kim jest ten, któremu dyktował i czy ten młodzieniec czasami też nie zapadał niespodziewanie w ożywczą drzemkę? Sądząc z ówczesnych obyczajów, raczej nie była to kobieta, i czy Homer po drzemce zwykł był zażywać tego młodzieńca, aby się nieco zrelaksować i odświeżyć sobie nie najlepszą już pamięć. Tak snuję opowieść, patrząc poprzez ciemności na dźwig budowlany i czerwoną latarnię. Seks na samym szczycie dźwigu, to byłoby coś dla naszych zblazowanych czasów i obyczajów. Można by na tym nieźle zarobić i przy tym jaka wokół piękna panorama Wrocławia. Czerwień twoich ust, czerwona chusta owijająca się wokół bioder, nasza mała apokalipsa i nieco piołunu na wargach dla podkreślenia związków z rozległą tradycją. Nie cofam się, ponieważ związałem się z gwiazdą, nadstawiam drugi policzek, gaszę żarówkę, ale światło nie chce zniknąć, pozostaje. Tylko ty do mnie mówisz. To znaczy inni też mówią, ale ich nie słyszę. Słyszę tylko twój wyraźny głos. Jesteś drugą osobą liczby pojedynczej, jesteś kobietą, która jest ze mną od tylu już lat. Ja jestem pierwszą osobą, zapisaną przez osobę pierwszą
113
i ciebie. Staramy się nie rozpraszać, patrzymy sobie w oczy, liczymy zaimki, zastanawiamy się, kim tak naprawdę jesteśmy. Nasza sytuacja jest dosyć skomplikowana życiowo i lingwistycznie. Język prowadzi nas na manowce, my staramy się utrzymać go na smyczy. Kto jest tutaj najważniejszy, tego nie wiemy i pewnie nigdy już nie będziemy tego wiedzieć, dlatego zanurzamy się w kolejną noc, czekamy na dzisiejszą otchłań, w której podobno obecnie przebywa Jezus, ale tak naprawdę tego też nie jesteśmy pewni. Liczymy nasze dni, liczymy na nie, że przyniosą nam wyzwolenie od znieprawionej władzy i od choroby, która jest w tobie. Staramy się nie rozpraszać, powtarzamy niektóre frazy jak mantrę. Mówisz: to staje się zbyt osobiste, przestań, nie możemy tak się odsłaniać. Moje ja może wszystko. Jest ponad nami i walczy ze mną dzisiaj od rana. Mam go dosyć, staram się być realny i obiektywny. Skomplikowane gry są nadmiernie abstrakcyjne i szybko ulegają zapomnieniu. Pamięta się przecież rzeczy zwyczajne. Listek spadający na klawisze fortepianu, krople deszczu na szybie, zapach bzu, ciepły wiatr wiejący od nieistniejącego morza. W cieniu dobrego drzewa. Nie mogę sobie przypomnieć, kto to napisał. Mieszkamy w cieniu dobrego drzewa, które zasłania nas przed niepowołanymi spojrzeniami. Przylatują ptaki, nad wejściem mieszka dobry duch i kilka duchów złych. Toczą między sobą wojnę o nasze dusze i dzięki temu możemy żyć tu spokojnie pośród cienia rzucanego przez gałęzie. Furtka w płocie się nie domyka, mówisz, że muszę to naprawić. Muszę naprawić wiele rzeczy i nie wiem, od czego mam zacząć. Zacznę od siebie, od mojej duszy albo od ciała, które jest mdłe i nie potrafi czuwać w oliwnych ogrodach. Pamiętam taki ogród na wyspie Thassos. Oliwki miały chyba tysiąc lat, były pokręcone ze starości i niezwykle dostojne. Ich liście w południe nie rzucały cienia. Ustawiały się blaszkami na sztorc, aby nie tracić
114
wilgoci. Dopiero wieczorem wracały do normalnego położenia i mogliśmy usiąść pod nimi i pić wino zmieszane z wodą. Nasza ofiara dopełniała się mimowolnie. Tak osiąga się stan świętości albo lirycznego natchnienia. Na głowach mieliśmy wieńce, a na ogniu piekło się młode koźlę. Misterium nieodległych fal pomagało nam przetrwać orgazm i smutek wieczoru. Lubię słowo „nieodległe”. Wydaje się takie bliskie i natchnione. Jest tuż obok nas, przetacza się z boku na bok, lubi leżeć na wznak pod oliwkowymi liśćmi. Nasze drzewo ma tylko igły, które kłują nieostrożnych przechodniów. Nie pozwalają im się do nas nadmiernie zbliżyć. Przejść przez zepsutą furtkę do naszego wnętrza. Liryzm, to coś od liry i czasu przeszłego niespełnionego. Kiedyś czasy były o wiele bardziej skomplikowane niż teraz. Mój ulubiony czas przeszły momentalny albo niedokonany. Wszystko jest już przeszłe i niedokonane, możemy spokojnie odejść i nikt tego nie zauważy. Chociaż podobno informacje umieszczone w Internecie będą już w nim na zawsze. Nowa forma nieśmiertelności, wyrazista i ulotna zarazem. Wpisz hasła „liryzm” albo „aoryst”, zobaczysz, co się stanie. Rozsyłam informację o mojej książce do osób, które od lat nie przeczytały niczego, do kolegów ze szkoły podstawowej, dalszej rodziny. Efekt motyla, smutny lot owada od krańców ziemi, przyczyna, która rodzi tajemniczy skutek. Tak to sobie wyobrażam, za dużo liryzmu, za mało mięsa literatury. Ludzie chcą jeść mięso, a nie spijać morską pianę. Staram się o tym pamiętać, moja świadomość ma pojemność kilku terabajtów, ale większość z nich jest ukryta pod płaszczem Prospera. Muszę to sprawdzić, ile mnie jest na wierzchu, a ile pod podszewką. Mówisz, że muszę coś sobie kupić na wiosnę. Ludzie kupują sobie coś na wiosnę. Może płaszcz albo nowe buty. Znany wrocławski artysta uprawia sztukę butów i spodni, dzięki czemu nie niszczy nadmiernie
115
natury i jej naturalnych zasobów. Ja uprawiam sztukę słów i myśli, dzięki czemu w ogóle nie wnikam w świat natury. Jestem autonomiczny i wyobcowany. Być może Natura mnie za to ukarze i zamieni w motyla albo w ulotne drgania powietrza wywołane ruchem jego skrzydeł. Będzie lirycznie i pięknie, ktoś wyjdzie z piany morskiej, ktoś wywoła burzę i zbierze wiatr. Czas przeszły ulegnie metamorfozie w czas przyszły. Tak się niekiedy zdarza, tak jest, kiedy czas teraźniejszy próbujemy zamienić w brzemienne i poetyckie słowa. Nad ranem śpiewają u nas słowiki. Nie jestem tego pewien, ale słychać ich głos i delikatne trele. Może ktoś nagrał je na taśmie lub w telefonie i odtwarza w czasie bezsennych poranków. Mówisz, że to musi być prawdziwy słowik, z tych, co potrafią opóźnić śmierć cesarza i zatrzymać czas w przeźroczystej pigułce. Pamiętam słowiki śpiewające w Naumburgu niedaleko katedry i pięknej Uty stojącej na kamiennym postumencie. Było ich zatrzęsienie, widocznie dobrze się czuły w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Kupiłem tam sobie płytę Joan Baez, co wywołało lekkie zdziwienie celników na obu granicach. Dziewczyny kupowały rajstopy i nylonowe pończochy do minispódniczek, świat był piękny i kwitła przyjaźń polsko-niemiecka. Nasze słowiki nie pamiętają tych czasów, to jedynie ja pamiętam uśmiech i zadumę w oczach pięknej Uty i wizytę Joan Baez w Polsce. Walczyliśmy wtedy o wolność i demokrację na świecie, śpiewaliśmy pieśni protestu. Słowiki śpiewały też w piosence Hanki Ordonówny, w której występuje święty Antoni, mój patron od kradzieży i wybujałych, retorycznych popisów. Nareszcie przyszło do nas słońce i możemy polewać się wodą święcona i każdą inną. Śpiew słowików wyzwolił w końcu i nas, i Niemców, i Wietnamczyków, i chińskiego cesarza. Historia nieustannie zatacza koło. Jest poniedziałek, drugi dzień świąt. Na pobliskich drzewach pojawiły
116
się klatki, w których ludzie trzymają śpiewające ptaki. Będę musiał w nocy je otworzyć, pamięć socjalizmu do czegoś mnie zobowiązuje. Słucham Mozarta, „Don Giovanni”, dyryguje Riccardo Muti. Niestety, zaginęła mi okładka kasety i nie wiem, kto wykonuje główne partie. Jest zwyczajnie, zawsze chciałem, aby było zwyczajnie, takie są marzenia ludzi niezwyczajnych. Moje małe uzurpacje, na które mam dosyć słabe dowody. Z woli i wyobrażenia zostało mi już tylko wyobrażenie. Tracę wolę stopniowo i bezszelestnie, również jej wolną wersję, która ma decydować o moim pójściu do nieba albo do piekła. Poruszam się pośród pojęć i rzeczy skrajnie niebezpiecznych, to przecież ważne, dokąd pójdzie się na całą wieczność i nie można tego nadmiernie lekceważyć. Wiemy, gdzie jest teraz Don Giovanni, ale co stało się z Mozartem, czy nie przekroczył dopuszczalnych dla człowieka granic poznania piękna? Pamiętam plakat upamiętniający dwusetną rocznicę śmierci kompozytora widziany przeze mnie na ulicach Londynu i w londyńskim Barbicanie. Mozart w stroju z epoki przechadzający się wśród ulicznych korków wielkiego miasta, z ogromnym radioodbiornikiem na ramieniu. Było niezwyczajnie, pisałem „Stonehenge” i rozmawiałem z polonusami o Polsce. Mozart przyglądał się nam przez ramię i musiał na chwilę wyłączyć muzykę płynącą z radia. Leciał „Don Giovanni”, orkiestrą kierował Muti. Oczywiście było inaczej, zapętlam opowieści, ponieważ w niebie albo piekle wszystkie opowieści są zapętlone i nigdy się nie kończą. Wyobrażenia pozostawione same sobie domagają się interpretacji, by nie powiedzieć – egzegezy. To piękne słowo, ma w sobie coś z egzekucji i z genezy. No tak, Genesis, sama wola i sporo wyobrażeń, nie wiadomo, co jest w tej Księdze bardziej do dzisiaj dla nas istotne.
117
Nadmiar wszystkiego, wszystkiego jest nadmiar. Nadmiar ma różne kolory, jest zielony, niebieski, czerwony, czasami czarny. Obserwuję go z przerażeniem. Miliony rzeczy, o których nie wiem, co mógłbym z nimi zrobić. Chodzimy po markecie budowlanym, szukamy desek na rozpadające się ze starości ogrodzenie. Wybierasz je za mnie, obrażasz się, kiedy mówię, że to mnie obraża. Czy Słowacki wybierał jakieś deski, może Herbert, może któryś z pracowników marketu pisze wieczorami strofy natchnionej poezji? Kto to może wiedzieć. Nadmiar przytłacza i powoduje ból wszystkich nerwów, kusi, by dotknąć jakąś skuwkę, wsuwkę albo stalówkę. Wokół ogrody, które nie mają końca, żyrandole zdolne oświetlić swym upojnym światłem kilometry korytarzy, płytki ceramiczne, przy których te z Pompei nie miałyby żadnych szans. Czekam na jakiś wybuch, erupcję lawy, która pochłonie wszystko, czekam, aż wybierzesz deski, martwię się, że tych z olchy już nie produkują. Jak wygląda olcha, czy umiałbym ją rozpoznać z daleka? Natrętne pytania, które można zmiksować jak wszystkie farby świata, aby uzyskać właściwy, ostateczny odcień. Mdleję, przytłoczony regałami ciągnącymi się po horyzont, ścieżkami, które ścieżkami tak naprawdę nie są, dżunglą pilarek, wyrzynarek i kosiarek. Świat zmierza do zagłady, mówię, chcę, by ktoś to odnotował na ścianie marketu. Wołam: mane, tekel, fares. Wyprowadzają mnie ochroniarze, nie chcą słuchać, nie chcą zapisać mojego proroctwa. Wydzierają mi spod pachy deskę, którą uniosłem z zagłady. Każą zapłacić za ostatni fragment mojej Arki. Mówisz: no to się popisałeś, z tobą tak zawsze. Na szczęście masz drugą deskę, nasz wzór jak z Sèvres, jak z wyprawy do końca ziemi. Dzięki temu będziemy mogli odgrodzić się od świata i głosić spokojnie proroctwa na miarę naszych czasów i naszych nadal barbarzyńskich ogrodów.
118
Ja dalej w kokonie, w otulinie chroniącej mnie przed nadmiernym chłodem i gorącem. Jestem coraz bliżej pierwotnych czasów, jak na niegdysiejszym filmie, którego bohater zamykał się w dźwiękoszczelnej kapsule i dzięki temu powracał do epoki animalnej. Tam wszystko było nadmiernie dosłowne i w końcu nie wiedzieli, jak z tego wybrnąć. Ja nie muszę niczego wybierać, otulinę powinno się zdjąć na wiosnę, powinienem się przebrać w nowe ubrania i pomalować w nowe barwy wojenne. Ktoś mówi, że mi zazdrości pisania i umiejętności opisywania emocji w formie alegorycznej. Moje alegorie rozmnożone i cokolwiek chore. Jakie czasy, takie alegorie. Obserwuję swoje za długie już paznokcie, opowiadam o książce, reklamuję jej stronę graficzną. Jestem swoim sterem, żeglarzem, okrętem. Niedługo, jak pewien nieżyjący już performer, pomaluję sobie męską końcówkę na biało-czerwono. O nim mało już kto pamięta, więcej mówi się o jego żonie, której dzieła mieszczą się w feministycznym nurcie sztuki. Nurt maskulinistyczny nie ma obecnie dobrej prasy. Mężczyźni się zagubili, a kobiety już nawet nie starają się ich odnaleźć. Tak sobie myślę, siedząc w moim kokonie, widzę, jak pękają jego ścianki, jak rośnie mi ogon jakże przydatny podczas wspinania się na drzewo. Zaczynam wydawać dziwne, zwierzęce dźwięki, widzę, że pewna samiczka ma coraz bardziej czerwone podogonie. Moje jest nadal białe, ale to nic nie szkodzi. Jakoś sobie poradzę. Przeczucia przestrzeni, poruszam się po omacku. Spotykamy się w Klubie Dżentelmenów Literackich, rozmawiamy o literaturze. Jest to bardzo dobry Klub, sam go założyłem. Obok jakieś poruszenie, inteligentne rozmowy o śmierci Hawkinsa i problemie bozonu Higgsa, który może wywołać zagładę Wszechświata. Moja przestrzeń jest tym coraz bardziej zaniepokojona, pyta mnie, jak to będzie, pytasz mnie, jak to
119
będzie z nami już po końcu Wszechświata. Odrzucamy, jako mało logiczne, ciała zmartwychwstanie, ale bozon Higgsa też nie jest nadmiernie logiczny, mówisz, lepiej porozmawiajmy o literaturze, ta przynajmniej nie stawia takich pytań i nie dąży do gotowych odpowiedzi, ale do czego tak naprawdę dąży? Dżentelmeni nie potrafią na to odpowiedzieć, ponieważ są dżentelmenami. W ich świecie nie ma nadmiernych skrajności, a każdy kij ma dwa końce. Myślę intensywnie o kiju z jednym końcem. Gdyby udało mi się rozwiązać ten problem, umiałbym też zapewne odpowiedzieć na pytanie, do czego dąży literatura. Rozchodzimy się bez konkluzji i ostatecznych wniosków. Na ulicy Uniwersyteckiej już wiosna. Świecą lampy udające gazowe, świeci księżyc udający Księżyc. Po jego ciemnej stronie coś się czai. Może Pan Bóg, a może bozon? Wiara walczy z wiedzą, ja walczę z obiema. Przynajmniej do kolacji, a później zobaczymy. Na ulicy Kazimierza Jagiellończyka widzę mężczyznę, który siedzi nagi w oknie i gra na gitarze. Jest szczęśliwy. Sądząc po sprawnych ruchach jego palców poruszających się po gryfie, gra dosyć dobrze. Z tej odległości nie słyszę muzyki, mogę ją sobie jedynie wyobrażać. Wiele rzeczy muszę sobie wyobrażać. Moja wyobraźnia nie może nawet na chwilę zasnąć. Wieczorem zza okna, tym razem mojego, dobiega ryk stadionu. Powinienem się rozebrać, być może wtedy Śląsk nie przegra kolejnego meczu. Jaki jest związek pomiędzy moją nagością a grą drużyny, dumy Wrocławia – miasta spotkań. Nie wiem tylu rzeczy, ale ten związek niewątpliwie istnieje, ponieważ moje połowiczne rozebranie się sprawiło, że Śląsk zremisował. Szkoda, że nie zdjąłem reszty, wynik meczu byłby wtedy dla nas bardziej korzystny. Granica logiki została przekroczona. Pozostaje mi tylko zaduma nad przemijaniem rzeczy świata tego i kilka haustów wiosennego powietrza. Ulica Jagiellończy-
120
ka jest niedaleko ulicy Henryka Pobożnego, to musi coś znaczyć. Koincydencje i subtelne związki zapachów i szmerów o zmierzchu, jak w dawnej poezji nastrojowej i melancholijnej, lubianej przez samobójców. Poezja może zabić incydentalnie, zła poezja zabija bez przerwy. Mężczyzna zapalił papierosa, Henryk Pobożny zginął na Legnickim Polu, Jagiellończyk zwyciężył Krzyżaków. Wiosenne powietrze też może zabić wpuszczone zbyt szybko do aorty. Aorta, kolejne piękne słowo, które pozwala mi przeżyć tę noc. Kiedy wyobraźnia śpi, budzą się demony. Żyjemy dzięki dotykowi, dotyk jest naszym światem, ogarnia nas i łączy poprzez swoją niewidzialną tkankę i kilka widzialnych nitek. Są bardzo cienkie, musimy wysnuwać je z palców, z dłoni, z członków i zmarzniętych pod kołdrą stóp. Wyłączyłem ogrzewanie, wyłączyłeś ogrzewanie i musimy ogrzać się sami. Nie jest to łatwe, wymaga usilnych starań i nieustannych zabiegów, pocierania naskórków, podróży do kresu nocy. To piękny tytuł, ujawnia jednocześnie drogę, po której idziemy i jej kres. Nie musimy jeszcze wstawać, jest niedziela, dzień święty i pozamykali wszystkie sklepy. Dzięki temu lud pójdzie do muzeum albo do kina, rozkwitnie kultura i sztuka. Tak sobie dywagujemy, leżąc pod kołdrą i dotykając się delikatnie końcami palców u nóg. Jest taka forma seksu, między stopami, piersi też są dobre, ponieważ ich dotyk przypomina nam czasy dzieciństwa i upojenia podczas codziennego karmienia. Kobiety są dobre, karmią nas i żywią, składają się w większości z ciała i silniej odczuwają bodźce dotykowe. Powinno się je bez przerwy dotykać, gładzić i głaskać, czule obejmować i czasem polizać jak miękkie lizaki utoczone z puchu i krwi. Mówisz, żebym przestał, ty jak się rozpędzisz, to nie wiesz, kiedy skończyć. Są przecież jakieś granice dobrego smaku. Rozpędzam się coraz bardziej, smakuję po raz kolejny, gryzę
121
wargi, dotykam miejsc czułych i subtelnych zarazem. Staram się sobie udowodnić, że jeszcze żyję. Dowody na istnienie są takie trudne tego roku, trudniejsze niż rok temu, niż wczoraj. Na filmie przyrodniczym o głębiach oceanów opowieść o rybach żyjących przy samym dnie, które są płaskie i mają oczy z jednej strony głowy. Zdolność mimikry plus nieustanna obserwacja otoczenia. Jeden z ich przodków miliony lat temu przetrwał dzięki temu, że położył się na boku. Kolejni robili to samo, aż oczy przesunęły się tam, gdzie są obecnie. Tylko takie osobniki przetrwały. Też lubię spać na boku, zaczynam się obawiać o moje oczy, nie chciałbym nagle znaleźć ich z tyłu głowy albo za uchem, nawet za cenę przetrwania. Mówisz, że to nam nie grozi, nie mamy szans ewoluować przez miliony lat leżąc na boku. Natura nam na to nie pozwoli, wykończy nas szybciej i w sposób bardziej zdecydowany. Nie jesteśmy rybą, nie żyjemy w praoceanie. Uwielbiam takie filmy. Dziadek Darwin kiwa wtedy do mnie ręką zza ekranu, a skrzydlice powiewają pięknymi, wodnymi skrzydłami. Nasza ewolucja dopiero się zaczęła. Niedługo nasze kciuki od pocierania telefonów będą bardziej wydatne, a wzrok dzięki wpatrywaniu się w ekraniki stępi i będziemy musieli wszyscy wzmacniać go specjalnymi czipami. Położę się wtedy na boku i będę czekał, aż mój ocean wszystko zatopi. Uniosą nas fale tsunami i świat zniknie, a zdolność wtopienia się w otoczenie przestanie już być nam tak bardzo potrzebna. Napisałem słowo „świat”, a komputer wyświetlił mi słowo „światełka”. Podziwiam go coraz bardziej, ma takie piękne skojarzenia. Będę go zachęcał do dalszej pracy, razem osiągniemy oszałamiające wyniki, których nie mógł osiągnąć nie tylko Cervantes, ale nawet Gombrowicz. Komputery już sporo na-
122
pisały, lecz nikt oprócz nich nie potrafi tego odczytać. Mają też podobno swoje konkursy literackie i wysokie nagrody idące w megabajty. Piszę list do Profesora, odpowiadam na jego list, w którym pochwalił „Echo”. Głos z zaświatów, moje światełko w tunelu. Staram się wyważyć słowa, Profesor jest człowiekiem starej daty, a moja data jest nieco młodsza. Od kilkudziesięciu lat czytam jego teksty, a on najprawdopodobniej nie przeczytał dotąd żadnego mojego. Może to i lepiej, dzięki temu zachował świeżość spojrzenia i nie ma wobec mnie nadmiernych uprzedzeń krytycznych, jak tylu innych. Nuszi śpi obok mnie. Pies cierpiący na bezsenność miałby spore kłopoty. Na szczęście u nas w domu wszyscy zasypiają jak na komendę, a ja, być może, zasypiam nawet zbyt łatwo, często w najmniej spodziewanych okolicznościach. Mamy czyste sumienia, mówisz, Nuszi ma czyste sumienie, tego jednego jestem pewien, co do innych domowników, już trochę mniej. Jakie jest sumienie mojego komputera? Już kilka razy mnie zawiódł i zawiesił się albo niespodziewanie wyłączył. „Wyłączyłeś”, podpowiada komputer, coś podobnego, to już przekracza wszelkie granice. Jak tak będziesz robił, to zaraz cię wyłączę, mówię, i nie napiszę listu do Profesora, a ty weźmiesz to na swoje sumienie. Niewielka strata, mówi komputer, uważaj, bo jak ciebie wyłączą, to będzie to raczej nieodwołalne. Panuje wielka cisza, wielki błękit, wszystko jest coraz większe. Chodzę po połamanych płytach chodnika na placu Ludwika Hirszfelda, zaczepiam lusterka samochodowe, obijam się o ściany. Tak czekam na jutrzejszy dzień, na wyniki, na kolejny dzień przedwiośnia. W nocy sen o matce i siostrze przyrodniej. Coś ode mnie chcą, pakują wszystkie rzeczy do walizek. Jestem lekko zdziwiony, wiem przecież, że umarły jakiś czas temu. Po co im w takim razie moje walizki. Ustalamy kolejne posunięcia jak na szachownicy. Kiedyś próbowałem
123
grać w szachy, ale nie mogłem pojąć sensu poświęcania im całego życia. Komu lub czemu poświęciliśmy całe nasze życie? Czyżby słowom, których nikt nie zna i które najlepiej wyglądają wydrukowane na czarnych poduszkach albo na torbach na zakupy. Lusterka zaczynają odpadać. Muszę być bardziej ostrożny, podobnie ze ścianami i połamanymi fragmentami starego betonu. Jeszcze ktoś zauważy i będę miał kłopoty. Rozmawiam z ludźmi młodszymi ode mnie, ze starszymi już raczej nie da się rozmawiać. Mają przeważnie wyblakłe oczy i ustalone na wszystko ostateczne poglądy. Słyszę łoskot dalekich pociągów, zawsze mieszkam niedaleko ich głosu, ich specyficznego monologu wygłaszanego w środku nocy. Dzisiaj nie idę spać, będę czuwał do rana i czekał, aż ktoś rozpakuje walizki. Cisza narasta. Pociągi widocznie już odjechały. Na podmiejskich stacjach zrobiło się pusto, przez co kilka z nich musiano zamknąć. Nie było publiczności. Publiczność śpi albo umarła. Jak ci, choćby z przeciwka, pomódlmy się za nich. Opowiadam wszystkim, że mam już sto stron „Dniewnika”, a mam tylko osiemdziesiąt osiem. Sto lepiej brzmi i łatwiej jest o tym mówić. Niedługo jedziemy do Włoch, oczywiście jak Pan Bóg pozwoli. Dobry Pan Bóg pozwala nam na coś albo nie. Nawet Go lubię, ale bez przesady, nie bardzo wiem, o co mu chodzi z tymi Włochami. To jest nasz mit podniebny, słoneczna Italia, w której o tej porze roku często pada deszcz albo śnieg, jak ostatnio w Turynie. Przebijamy się w stronę słońca, my, ludy Północy, pokonujemy melancholię i przezwyciężamy w sobie chęć lektury pism tego typka Heideggera. Mówisz: z tym ostatnim to już chyba przesadziłeś. Przesadziłem, za bardzo kocham kolory, dotyk i bycie poza bytem. Najlepiej we włoskiej knajpie nad brzegiem ciepłego morza albo w tobie, tuż po wschodzie księżyca. Pamiętam kelnera na Capri,
124
który był jednym z największych artystów, jakich dane mi było w życiu spotkać. Potrafił wszystko, zachęcał do najdroższych dań z takim wdziękiem, że dawali się na nie skusić nawet pietyści, kwietyści i niektórzy najstarsi Holendrzy. Było pięknie, a w dali majaczyła na cyplu wyspy willa boskiej Sophii Loren, cała z różowego marmuru i z intensywnego chiaroscuro. Jedliśmy ogromne ryby i wspominaliśmy Tyberiusza zamienionego w nadbrzeżną skałę. Kelner śpiewał canzony, przypiekając ryby na ogniu, Holendrzy śpiewali pobożne hymny, a Polacy pieśń „Szła dzieweczka do laseczka”. Capri promieniało. Strona osiemdziesiąta ósma zamieniała się w osiemdziesiątą dziewiątą bardzo powoli. Może coś jeszcze o kelnerze. Spotkaliśmy go po kilku latach jeszcze raz. Lekko posiwiał, a jego głos nie był już taki silny. Daliśmy mu obola na drogę i kilka euro napiwku. W regule templariuszy czytamy, że „nadmierne mówienie nie pozostaje bez grzechu, życie i śmierć są pod władzą języka. W czasie rozmowy całkowicie zabraniamy zbędnych słów”. Templariusze spłonęli na stosach w czternastowiecznej Francji, ich regułę zapomniano, chociaż powinno się ją przypominać co jakiś czas. Szczególnie politykom i dziennikarzom. Wolno mówić tylko artystom, w literaturze nie ma zbędnych słów, są jedynie niepotrzebne. W moim „Dniewniku” wszystkie słowa są potrzebne, stąd taka formuła zapisu. Dzięki temu żyję bez grzechu, ponieważ tekst mnie rozgrzesza i pozwala ufnie patrzeć w przyszłość. Wypatruję dzięki niemu zbawienia lub „zabawienia”, jak chce komputer. Jest wyraźnie nastawiony na prokreację i pragnie przedłużyć swoją linię produkcyjną o kilka nowych generacji. Nie umie mi odpowiedzieć, czy naprawdę życie i śmierć są pod władzą języka. Na pewno nie języka polityków i dziennikarzy. Musi to być jakiś język specjalny, dostosowany do rzeczy ostatecznych. Nie wiadomo, czy już go posiedliśmy i czy kiedykolwiek uda się nam wypowiedzieć
125
w nim choćby jedno słowo. Myślę nad tym intensywnie, obaj/ oboje myślimy nad tym intensywnie. Dobro śledztwa, które trwa nadal, nie pozwala mi ujawnić ostatecznych wniosków. My, inkwizytorzy, mamy swoje metody, żeby wydobyć zeznanie z każdego heretyka i skazańca. Kto jednak jest w tym procesie heretykiem? Kto zostanie skazany na nieustanne całopalenie? Jesteśmy pół na pół. Podoba mi się to określenie. Słyszałem je w jakiejś piosence. Niekiedy te części ulegają przesunięciu, jedna z nich staje się większa, druga ulega pomniejszeniu. Z wiekiem nasze połowy nie pasują już do siebie tak wyraźnie. Powstają rysy albo smugi niedomówienia. Nasze ciała są coraz mniejsze i trudniej wtedy o zachowanie właściwych proporcji. Inne stany świadomości pozwalają przetrwać jeszcze jeden dzień. Piszę kolejne listy, nie otrzymuję na nie odpowiedzi. Mała krzątanina wobec wieczności, której celem jest wieczność. Podobno niedługo będzie koniec świata i dopełni się Apokalipsa. Nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Przyzwyczailiśmy się do końców świata, a lektura Apokalipsy jest nużąca. Święty Jan wyraźnie coś łyknął i szkoda, że nie łyknął tego połowę. Tak sobie gwarzymy, siedząc w ogrodzie tuż obok dobrego drzewa. Drzewo nic nie wie o końcu świata, wypuszcza zielone pędy. Może w takim razie końca świata nie będzie. Drzewo wiedziałoby o tym, jest od nas w tych sprawach mądrzejsze. Jeżeli jednak to się nie dopełni, co zrobimy z naszym ciałem, z naszymi połowami, które powoli zamieniają się w niewielką część jakiejś nie do końca możliwej do opisania całości. Jak na lekcji o procentach i tym, co po nich pozostaje. Jakaś reszta, która nie ma znaczenia i zawsze wszystko przegrywa. Nikt tego nie szanuje, wszyscy kochają zwycięzców.
126
Myślałem wczoraj intensywnie o moim myśleniu. Dlaczego sytuuje się ono w dolnej strefie stanów średnich. Daleko mu do dyskursu filozoficznego, który, jak wiadomo, jest w tej hierarchii najwyżej. Mieści się gdzieś, by nie powiedzieć pełza, blisko gruntu. To jest tak, kiedy ktoś nie czyta uczonych dzieł, pomyślałem, lektura uczonych dzieł daje pewność, że dotykamy istoty mądrości. Być może na drodze stoi sztuka, albo jej namiastka pod postacią poezji. Nikt jej teraz nie szanuje, nawet sami poeci, nikt nie radzi się, jak przeżyć dzięki niej do jutra albo do następnego tygodnia. Zatraciła swą moc sprawczą i zesłano ją na manowce ludzkiego poznania. To takie smutne, ludzie są szczęśliwi, uciekając od niej jak najdalej. Nie jest im potrzebna. Widziałem wczoraj tłum wychodzący z krakowskiej Areny po spektaklu Cyrku Słońca. Tysiące ludzi, którzy uczestniczyli w przedstawieniu zbudowanym wokół opowieści z życia cokolwiek irrealnych owadów. Czysta abstrakcja, która nikomu nie przeszkadzała. Dlaczego zatem tak nie lubią abstrakcyjnych i ulotnych słów. Może powinienem stanąć na głowie i żonglować czystymi kartkami albo zamienić się w sowę córkę piekarza. Moja owadzia natura kieruje mnie w stronę motyli i jętek jednodniówek. Kiedyś uczyłem się na pamięć ich nazw będących wykwitem niczym nieskrępowanego, językowego szaleństwa. W Cyrku Słońca żonglerzy ukazywali, jak przekroczyć barierę ludzkich możliwości, a akrobaci wspinali się na ściany, pokonując ziemską grawitację. Nazwa zobowiązuje, nazwy zawsze zobowiązują. Znowu pochłaniają mnie rzeczy i ich odbicia w naszych oczach. Spektakl nazywał się „Ovo”, moje przedstawienie jeszcze nie ma ostatecznej nazwy i pełza, niestety, coraz bliżej ziemi. Po raz pierwszy śniło mi się wnętrze mojego domu na Lidzbarskiej. Po dwunastu latach mieszkania. Sny są dziwne, robią z nami, co chcą. We śnie rozmawiałem z hrabią Dzieduszyc-
127
kim, słynnym Tuniem, który we Wrocławiu był przez całe lata człowiekiem instytucją. Nasze lwowskie sentymenty, nasz zrodzony z socjalistycznej biedy podziw dla arystokracji. Hrabia okazał się później współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa i jego mit nieco podupadł, jednak we śnie przypominał łagodnego wampira, który czekał na swoją ofiarę. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, na szczęście nie byłem w jego typie i nic mi nie groziło. Chodziliśmy po domu i podziwiali nowe lampy w sypialni i kuchni. Okazało się, że hrabia zna się na dizajnie i wie sporo o tej coraz bardziej popularnej sztuce. Później piliśmy kawę z ekspresu firmy Nespresso i jedli ciasto poziomkowe. Sok z poziomek przypomina nieco krew i Tunio był wyraźnie nim usatysfakcjonowany. Ja też lubię ich leśny zapach i kolor, są jak pamięć dzieciństwa, kiedy chodziliśmy po leśnych łąkach, wypatrując czerwonych kapelusików. Nagle hrabia gdzieś zniknął, być może zobaczył w końcu swoją ofiarę albo mój sen podryfował w innym kierunku. Dryfowanie jest jednym z elementów podróży wśród arktycznych lodów. Gdzieś to czytałem i nie wiem, po co pamiętam. Mój dryf odbywa się pośród kilku ulic jednego miasta i opowieści o tym, jak to było dawniej. Czas teraźniejszy nieustannie zamienia mi się w przeszły, ale czasami są wyjątki i dzięki temu może powstawać „Dniewnik”, dziecko obu czasów, bez tego przyszłego. Jestem zmęczony, czas wielkiej smuty znowu się przedłuża. Poszukuję rozpaczliwie oparcia, przewracam się, wszystko leci mi z rąk. Wszystko leci ci z rąk, mówisz. Dawno cię nie było, gdzie byłaś? Pytam. Byłam za górami, za lasami, byłam tuż obok, ale o nic mnie nie pytałeś. Wtedy znikam, nie istnieję na tej stronie ani na następnej. Strony nas pochłaniają, odczuwam to niemal fizycznie. Nie wiem, o co im chodzi i dlaczego są tak zaborcze. Może inni piszący też odczuwają
128
to w ten sposób. Nie ma innych piszących, jesteśmy tylko my dwoje i pies. Pies nie pisze i nie czyta, jak większość Polaków, jest przez to szczęśliwy, jak większość Polaków. Czytają małe dzieci w szkołach i starzy ludzie wspominający nieustannie czasy dzieciństwa. Ja już go nie wspominam, staram się przesunąć mój czas o kilka interwałów, zaczepić o to, co wydarzyło się wczoraj. Co wydarzyło się wczoraj? Pytasz. Miałem sporo zajęć i byłem zmęczony, rozmawialiśmy o polityce, obejrzałem film ze Schwarzeneggerem, o zemście bohatera za śmierć żony zamordowanej przez narkotykowe kartele. Lubisz oglądać głupie filmy. Zemsta nie jest głupia, za śmierć innych ludzi powinniśmy się zemścić na Bogu. A za naszą śmierć, na kim powinniśmy się zemścić? Pytasz. Nie umiem odpowiedzieć, jestem za bardzo zmęczony, nie wiem, na filmie było to znacznie łatwiejsze. Na filmach ze Schwarzeneggerem wszystko jest zawsze łatwiejsze, mówisz, i dlatego je oglądam. Odpowiadam. „Oglądamy” – podpowiada komputer. On naprawdę robi się od pewnego czasu coraz bardziej bezczelny. Nasze drobne rytuały, dzięki nim istniejemy. Poranna kawa, srebrne łyżeczki po babci Karolinie, żytni chleb, miłość jak kromka chleba albo wiara jak kromka chleba, gdzieś to czytałem, lecz nie jestem pewien, czy cytuję dokładnie. Dokładne cytaty mnie męczą, część z nich wymyślam sam, te są najpiękniejsze i pozwalają jasno patrzeć w przyszłość. Korzystam z półprzezroczystych kalek, z drewnianych podpórek, ze stojaków i przydrożnych kapliczek. Wszystko się przyda od rana, cały ten śmietnik. Rekwizytornia, z której część trzymam w piwnicy. Tam mieści się sporo z urzeczowionych podstaw mojej ekspresji. Mówisz, że jest bałagan i powinienem to posprzątać. Co jednak wtedy stanie się z ekspresją, czy nie przerodzi się w impresję lub, co gorsza, w kolejną depresję. Sztuka jest depresyjna i ekstatyczna zarazem. Szczególnie, jak zejdzie się
129
po schodach i trafi na regał ze słoikami. Lubię puste słoiki, są takie niewinne i czyste, i mają w sobie tak wiele potencji. W kącie jest też pudło z ozdobami choinkowymi i sterta nikomu niepotrzebnych toreb. Można się tam zagubić i już nigdy nie wyjść na powierzchnię. Osiągnąć pełnię niezbędną podczas tworzenia wybitnego dzieła sztuki. Odkryłem wczoraj stosy taśm magnetofonowych, których nie mam już jak odtworzyć. Zaklęta muzyka sprzed lat, zbierana starannie przeze mnie w czasach PRL-u. Nagrywałem ją wtedy codziennie i części nigdy nie odsłuchałem. Muszę to zrobić teraz, znaleźć nową podpórkę albo wyjście awaryjne dla kolejnych stron „Dniewnika”. Nasze rytuały nigdy się nie skończą. Będzie im towarzyszyła tamta muzyka opisana starannie na tekturowych pudełkach. Magnetofony Grundig można podobno kupić w Internecie. „Sen o zapominaniu”. Widziałem tak zatytułowaną pracę na wystawie Związku Polskich Artystów Plastyków. Animacja ukazująca destrukcję materii, znikanie przedmiotów i rzucanych przez nie cieni. Jak Fantazjana Michaela Ende pochłaniana przez Nicość. Czy można zapomnieć sen o zapominaniu albo go na nowo prześnić? Myślę tak sobie w wolnych chwilach, trawiąc kolejne dzieła sztuki. Później jeszcze jedna dyskusja o stanie kultury we Wrocławiu i o braku jej promocji w naszym mieście, spotkanie ludzi, których dawno nie widziałem i którzy w międzyczasie zrobili, albo nie zrobili, karierę. Widzę, że „Dniewnik” wciąga mnie niebezpiecznie na poziom zerowy zdarzeń i rzeczy. Proszę cię, abyś mnie z niego zabrała. Będziemy wtedy swobodnie żeglować ponad naszymi snami, używać świeżych oksymoronów, mieszkać w baobabie. Przestaniemy myśleć o stanie kultury, wrócimy do źródeł sztuki. Zaczniesz przesypywać na wystawach ziarnka piasku, a ja będę walczył z Nicością. Ubiorę srebrną zbroję wykutą z jednego kawałka srebra, to podobno pomaga. Na szybie wystawy naklejono napis
130
„Ekspresja, kultura, kolor”, którego cień powstał na ścianie galerii. Cień po chwili zniknął, ponieważ słońce zaszło za chmurami. Moja Fantazjana dopiero się zaczęła. Patrzyliśmy na siebie uważnie, przypominali istotę cudowności. Jest taka ważna, nawet podczas dyskusji o stanie kultury i kiedy słońce wyjdzie niespodziewanie spoza najciemniejszych chmur. Widziałem fragmentaryczny Księżyc i dwa samoloty, które latały wokół niego. Śpiewały ptaki nocy i słychać było dzwony z pobliskiego kościoła, na których ktoś grał słynną „Arkę”. Moja dusza odlatywała coraz wyżej i wyżej i w pewnym momencie obawiałem się, że odleci na zawsze. Musiałem jej wytłumaczyć, że jeszcze nie pora, ponieważ nie wypada odlecieć tak nagle, powinna wcześniej mnie o tym poinformować, przesłać maila albo przynajmniej karteczkę z życzeniami życia wiecznego. Tak sobie myślałem, leżąc na leżaku pod gwiaździstym niebem, uczyłem się samotności, co nie jest łatwe i wymaga wielu starań i ćwiczeń cielesnych. Przed moimi oczyma przesuwały się kolejne konstelacje, a ja czekałem na dobry sen, który nie nadchodził. Zapewne przez te latające samoloty, które chciały zniszczyć Księżyc albo okolicznych mieszkańców świętujących głośno imieniny pana Jurka. Dusza poszukiwała zielonych łąk i na szczęście wszystkie wydawały się jej jeszcze niezbyt zielone. Budowaliśmy razem obraz przestrzenny i wypełniony jaskrawymi barwami. Kolory tonowała nam noc, tak jak na melancholijnych stimmungach z dawnych epok. Byliśmy coraz starsi, coraz bardziej dojrzali i coraz bardziej samotni. „Arka” umilkła, nie przewiozła nas do nieba i tylko ptaki nocy poszukiwały nadal pokarmu i seksu. Moja tajemnicza Synagoga wypełniona obrazami malowanymi na szkle. Wiem, że nie powinno ich tam być, ale może
131
odkryłem nieznaną świątynię nieznanego kultu. Staram się w niej nie zagubić, na obrazach Żydzi w chałatach i z pejsami w różnym wieku i, wydaje się, z różnych epok. Nie ma kobiet, myślę, to by się zgadzało, kobiety są nieczyste i nie muszą umieć czytać ani pisać. Pośrodku Synagogi wielki stół przygotowany do uczty. Ogromne jesiotry i przaśne chleby, rodzynki i migdały. Ponad stołem baldachim z miękkiej tkaniny okrywający wszystko czułym ramieniem. Zastanawiam się nad ostatnią metaforą, wiem, że to nie jest metafora, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwy tego tropu. Coraz mniej pamiętam, przetaczają się przeze mnie słowa i nigdy wcześniej niewidziane widoki. „Dniewnik” sprawia, że przyglądam się im uważnie, aby móc wszystko utrwalić i zapisać. Wcześniej nie było to koniecznie, przeżyłem kilkadziesiąt lat bezimiennie. Moja przerwa w tradycji, którą teraz staram się uzupełnić i wypełnić treścią gorejącą. Jak mam stąd wyjść i co jest za tym murem. Bawię się cytatami jak piłką albo latawcem. Zapis jest formą zabawy, muszę o tym pamiętać, kiedy już będzie po uczcie i na stole pod baldachimem zostaną same ości i skórki przaśnego chleba. Widziałem wielką manifestację, dużo młodzieży z flagami i portretami Przywódcy. Spora grupa przeciwników przepędzanych przez siły porządkowe strumieniami wody. Ja w środku, z kawałkiem krzyża bez belki poprzecznej idę pośród tłumu i w pewnym momencie gubię moje brzemię. Atmosfera święta narodowego, jak to u nas, pełna rekonstrukcja i dęcie w trąby. Wiem, że nie należę do tej manifestacji, a jednocześnie wszystko wydaje mi się niesłychanie zabawne. Jest wczesna wiosna i postanawiamy w związku z tym pójść na lody pistacjowe. Uwielbiam pistacje, ich zielonkawy kolor i smak Południa. Pamiętam, jak na jakiejś greckiej wyspie sprzedawali je w wielkich workach wprost z wózków ciągniętych
132
przez szare osiołki. Jesteśmy jednak we Wrocławiu, który wygląda nieco inaczej niż zwykle, chcąc uciec od tłumu, idziemy bocznymi uliczkami do kawiarni prowadzonej przez ubogich Niemców. Wiem, że są ubodzy i że powinienem im pomóc, kupując dużą porcję lodów. Niestety, nie mają pistacjowych, mówimy, może w takim razie są jakieś inne. Innych też nie ma. Mówię, nie dziwię się waszemu ubóstwu, jeżeli tak prowadzicie interes. Są zawstydzeni i gorąco przepraszają mnie po niemiecku, mówiąc, że więcej już nic takiego się nie powtórzy. Wybaczam im wspaniałomyślnie i uczę poprawnej wymowy nazwy „Wrocław”. Idzie im ciężko, ale widzę, że się bardzo starają, jak to Niemcy, karni i pracowici. Budzę się szczerze rozbawiony. Nareszcie wyrównujemy nasze dawne rachunki, wprawdzie tylko we śnie, ale dobre i to, dobre i to. Muszę sam ze sobą sobie poradzić. Nie jest to łatwe i nikt nie może mi pomóc, nawet ty, jak zwykle pełna dobrych intencji. Zastanawiasz się, jak to będzie, kiedy któreś z nas odejdzie, co zrobi ten/ta który/która pozostanie. Kronika niezapowiedzianej śmierci dopiero się zaczyna. Może lepiej kronika zapowiedzianej śmierci, ktoś ją przecież zawsze zapowiada, jakiś herold albo zwyczajny zbieg okoliczności. Nasza filozofia przypadku, nasze kolejne przegrane. Nic nie chce się odmienić. Pojedźmy gdzieś, mówię, może do Włoch lub jeszcze dalej, nie byliśmy w Maroku i w Casablance. Wszędzie zabierzemy siebie ze sobą i nasze coraz bardziej skomplikowane konstrukcje słowne i logiczne. Im są bardziej skomplikowane słownie, tym bardziej stają się nielogiczne, mówisz. Staram się to zrozumieć i zabrać do podróżnej torby razem z zapasami jedzenia i próbą niepamięci o dzisiejszym dniu. Nic takiego złego się przecież nie wydarzyło, dzień jak co dzień, ale staję się coraz bardziej wyczulony i bezbronny na owo nic. To przychodzi z wiekiem, mówisz, to przechodzi. Nasze wielkie TO, niezbadane i ta-
133
jemnicze. Tylko dwie litery, w których jesteśmy zamknięci jak w klatce bez krat i bez okien. Klatki nie mają okien, mają szczeliny pomiędzy prętami i jest w nich żelazna miska. Coraz trudniej jest mi wracać, coraz trudniej jest mi odchodzić. Powinienem zostać w miejscu i już nigdy się nie poruszać. Wróciliśmy z Włoch i coraz trudniej jest mi tutaj mieszkać. Nie mam wyjścia, pozostanę na zawsze w zawieszeniu na cienkich pajęczych linach. Będziemy się tak kołysać w stanie nieważkości ponad twardym gruntem naszego kraju. Los nie był dla nas zbytnio łaskawy, a powroty z raju są coraz trudniejsze. Nad Morzem Śródziemnym nie było zbyt dużo słońca i musieliśmy zaklinać chmury, aby odeszły. Nie zawsze się to udawało. Podróż ponad górami, ponad przepaściami wypełnionymi zielenią. Przeważnie męczą mnie relacje z podróży, są takie powtarzalne. To tak jak oglądanie cudzych zdjęć i filmów z dalekich wypraw. Nie będę nic relacjonował. Kilka popisów retorycznych, ludzie folgujący szczątkom swej młodości, cmentarz w Genui spowity delikatnym deszczem, pomniki umarłych, których jedyną zasługą są ufundowane przez nich pomniki umarłych. Jesteśmy zmęczeni, jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. Dwóch kretynów na granicy w krótkich, pomimo zimna, pomarańczowych gaciach, w samochodach zamienionych w dyskotekę w stylu disco polo. Jesteśmy w Polsce, wąskie drogi i brak drogowskazów. Czekamy na kolejną odmianę czasu, piszemy listy do umarłych. Żywi ich nie odbierają, zapomnieli już o naszym istnieniu. My też powoli o nim zapominamy. Tak jest lepiej, trwać, nie oddychając nadmiernie otwartymi ustami. Nuszi nas rozpoznała, sąsiad wyciął drzewo. Wystarczy wyjechać na chwilę i coś zaraz znika, mówisz. Może pojawia się w innym miejscu albo w innym czasie. Może we Włoszech, w okolicach Spotorno urosło właśnie nowe drzewo albo przynajmniej krzew obsy-
134
pany nieznanymi kwiatami Północy. Musimy tam wrócić po to, żeby się o tym przekonać. Najlepiej jutro albo pojutrze, mówię, jak najszybciej. Mediterraneo mnie odpycha, wracam do niego i znowu muszę odejść. Nie umiem tego wytłumaczyć, kiedyś sądziłem, że po prostu nie zasługuję, aby tam być, mieszkać, w Mentonie albo w Trani. Spotkania przypominają kontakty zakochanego ubogiego poety i zupełnie obojętnej uczuciowo bogatej damy. Jak w dawnych opowieściach, w których poeta popełniał samobójstwo, a dama nawet o tym się nie dowiadywała. Dotykam jedynie naskórka tego morza, nie umiem w nie wniknąć ani zatrzymać go przy sobie. Gdzieś tam, tuż ponad brzegiem, przebiega linia, która nas od zawsze dzieli. Dobieram coraz staranniej słowa, nadbrzeżne kamienie powtarzają nasze kroki, uderzając bezszelestnie o siebie. Tak jakby nigdy tu nas nie było. Staram się zapamiętać jak najwięcej. Klasztor na górze zamieniony na przedszkole, targ z ogromnymi rybami, staruszkę siedzącą w ogródku pośród starych murów. Przyciągają mnie i odpychają jak przypływy i odpływy morza, które podlega tym samym cyklom co kobiety, jest lunarne i srebrne tuż nad ranem. Czeszemy jego wodorosty, pochłaniamy muszle, jesteśmy wyuzdani i święci zarazem. Mówisz, nie pisz „wyuzdani”, nikt już nie używa takich słów oprócz księży. Księża, mówię, też są lunarni. Mają czarne szaty i spocone twarze. Niekiedy wchodzą do morza, by się ochłodzić w podniesionych ponad kolana sutannach. Sutanny opinają ich krzepkie uda i wydatne brzuchy. Mediterraneo wszystko przyjmie. Tylko my musimy stąd nieustannie odjeżdżać. Czasami wydaje mi się, że zapadam się w warstwę ciemnej waty. Jest łagodna i miękka. Taka mała obsesja, która pozwala
135
na ucieczkę od siebie. Moje naturalne szaleństwo przypomina płatki kosmetyczne. Można nimi przetrzeć twarz i ręce, one same nie pozostawiają żadnych śladów, ale potrafią oczyścić skórę i umysł. Szaleństwo jako forma oczyszczenia, dobry pomysł wielokrotnie w sztuce wykorzystywany. Co jednak pozostaje pod spodem, już po oczyszczeniu, jaka warstwa lub naskórek jakich rzeczy. Staram się o tym nie myśleć, ponieważ pojawia się wizja surowego mięsa i białych kości oraz jak zwykle trawy szmerliwej. Trawa szemrze, musiałem to gdzieś przeczytać albo usłyszeć. Wersje audio są teraz bardziej popularne niż ciche czytanie tekstu. Zapadanie przypomina zabawę na huśtawce, góra i dół, a potem lekkie wymioty. Zawsze tak miałem i dlatego nie bardzo mogłem się bawić z innymi dziećmi na placu zabaw. Obecnie wszyscy się nieustannie bawią, kultura zabawy do utraty tchu i pamięci. Do utraty poczucia naszego istnienia, a może przeczucia, tak jest lepiej, brzmi bardziej elegancko i jest bliższe sztuce, a nie filozofii. Muszę jeszcze raz powrócić, nie wiem, na jak długo, wata wytrzyma wszystko, i igły, i skalpel, i brudną wodę wylewaną z nocnego naczynia. Powinienem ją zniszczyć, aby przeżyć jeszcze jeden dzień, nie jest to łatwe, bardzo się lubimy i niekiedy kochamy się ze sobą tuż przed wschodem słońca. Idę po burzy po ulicy Lidzbarskiej. Los zesłał mi ulicę Lidzbarską jako miejsce dożywotniego zamieszkania. Idąc, zamykam bramki boksów na śmieci, które otworzyły ulewa i silny wiatr. Porządkuję ulicę Lidzbarską, być może w przyszłości zabiorę się za Warmińską albo Braniewską. Bramki skrzypią, dawno nie były odnawiane, niektóre z nich jest bardzo trudno zamknąć, znikamy razem w czasie i przestrzeni. Mówisz mi, żebym wszystko uporządkował. Łatwiej jest wtedy spadkobiercom i potomnym. Na razie porządkuję ulicę Lidzbarską, ale na pewno niedługo będę porządkował siebie. Nie jest to
136
łatwe, mam w sobie spory bałagan, rzeczy mnie przytłaczają, a nerki odmawiają posłuszeństwa. Nie spałem przez nie całą noc i jeszcze kawałek poranka. W szpitalu znowu widziałem biblioteczkę dla chorych na raka. Jest coraz większa i coraz bardziej ciekawa. Najwidoczniej spadkobiercy wynoszą do niej książki, jakie zostały im w domu po zmarłych. Jest sporo klasyki i nietknięty tomik poezji Wisławy Szymborskiej. Myślę intensywnie o przemijalności chwały tego świata i o ewentualnym wzbogaceniu własnej biblioteki. Mówisz, że nie powinienem tego robić, bo moje córki będą miały z tym jeszcze większy kłopot niż teraz, kiedy ostatecznie odejdę. Podobno są antykwariaty, które skupują całe księgozbiory, ale czy za kilka lat one będą jeszcze istniały? Pozostaje makulatura, ona jest wieczna, przynajmniej do wynalezienia całkowicie elektronicznego sposobu przekazywania wiadomości. Bramki na Lidzbarskiej skrzypią jak skrzypiały. Muszę wyjść i ponownie je zamknąć. Nadchodzi kolejna wiosenna burza, podleje nasz ogródek i nie będę musiał się z tym męczyć. Kilka książek zostawiłem przez zapomnienie na trawie. Są piękne, pękate i nasiąknięte wodą tak, że nie można ich już przeczytać. Bardzo je lubię, kładę na osobną półkę i patrzę na ich pomarszczone strony. Przypominają ludzkie twarze, z których też przeważnie nie da się zbyt wiele wyczytać. My, fizjonomiści, potrafimy jednak jakoś sobie z tym poradzić. Wystarczy żyletką przeciąć gałkę oczną i od razu wszystko staje się jasne. W szpitalu jest też kilka kolorowych linii. Zielone biegną pod ścianą i mają za zadanie chorych uspokajać, białe prowadzą do dyżurki lekarzy, różowe w stronę wyjścia dla zdrowych. Czarnych na szczęście nie ma, nie bardzo by tu pasowały. Wymyślam cały system ikonek i logo. Rysuję na ścianie kilka nowych obrazków. Piktogramy prowadzą nas w stronę odwiecznych jaskiń, które są pod kaplicą szpitalną, gór wysokich w pobliskim
137
Sky Towerze, morza nadziei tuż za oknem. Pomiędzy uwijają się pielęgniarze i pielęgniarki, są bardzo seksowni, niosą kroplówki w kolorze cytrynowym. Idealny temat dla impresjonistów i osób zainteresowanych polskim koloryzmem. Seledynowe ściany i poniemieckie kapitele neoromańskich kolumn dopełniają całości. Nie można się tutaj zgubić, jest kilka wyjść bezpieczeństwa i winda na odpadki medyczne. Zwiedzam strych i piwnice. Jaskinie są coraz głębsze, morza szumią intensywniej. Tylko wieżowiec kołysze się niebezpiecznie niczym niezabezpieczony. Na szczęście jest w nim McDonald’s i kilka sklepów z brylantami. Brylanty są wieczne, kolory blakną, impresjoniści odchodzą do lamusa historii sztuki, koloryści jeszcze walczą. Jak mam stąd odejść, ile linii jest w stanie mnie zatrzymać, opleść wokół szyi, przypomnieć, po co tutaj jesteśmy? Czepiam się rozpaczliwie zieleni, jest miękka i bezpieczna. Chłonę wszystkimi zmysłami falliczność wieżowca. Po ekranie komputera przebiega mały pajączek. Chce się zapisać na stronie „Dniewnika” i prawie mu się to udaje. Moi czytelnicy jeszcze się nie urodzili, to wersja optymistyczna. Moi czytelnicy już umarli, to wersja pesymistyczna. Moi czytelnicy ani się nie urodzili, ani nie umarli, to wersja realna. Wiem, że syn minie pismo, a i wnuk do niego nie dotrze. Mam tylko wnuczkę, a czasy nie sprzyjają pamięci o pismach dziadka. Już niedługo czytanie stanie się czynnością o tyle rzadką, co wręcz inkryminowaną przez władze. Żadna władza nie lubi nadmiernie oczytanych poddanych, a tym razem pójdzie jej wyjątkowo łatwo. Być może, jak zawsze w takich sytuacjach, pojawi się sekta czytelników, tak jak były i są sekty kapników lub zwolenników Chrystusa Króla Polski. Będą ukrywali się w podziemiach bibliotek i szybko oślepną, ponieważ dobrzy ludzie wyłączą im światło albo zaleją podziemia podskórną wodą. Motyw wykorzystywany w wielu
138
dziełach, łącznie ze słynnym Fahrenheitem 451 François Truffauta. Odczuwam to każdego dnia, chcąc skłonić kogoś, by cokolwiek przeczytał. Czynność ta przeraża nawet najbardziej wytrwałych studentów, a Wergiliusz kojarzy im się z reklamą piwa. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które wytrwało i któremu czytanie sprawia radość. Kiedy to mówię, młodzi ludzie przyglądają mi się, jakbym zwariował. Rzeczywiście, zaczynam toczyć pianę z ust, zjadam gazety codzienne, patrzę, jak książki spadają z półek na niespodziewających się niczego spektatorów. Piękna śmierć, mówię, bardzo piękna. Dodaj może coś o poezji, mówisz. Niczego nie dodam, liczę moich czytelników na palcach jednej ręki, zajmuje mi to sporo czasu. Ręka jest coraz większa i ma coraz więcej palców, przypomina odrośle drzewa albo cienisty park. Ślepcy wychodzą na powierzchnię, może ktoś przywróci im wzrok, może Chrystus albo jakiś inny Król Polski lub Świata Całego. Przedzieram się przez tunele powietrza. Nie mam czym oddychać. Powstają labirynty, jest mi coraz bardziej gorąco. Choroba nie wybiera, mówisz. Choroba wybiera, mówię, tym razem wybrała mnie. Dawniej dzieci dusiły się szybciej, a dorośli żyli krócej. O czym my rozmawiamy, porozmawiajmy o Marszu Wolności albo o pięknym dniu, który trwa coraz dłużej i dłużej. Nadal zachowujesz rytm swojej frazy, swojej prozy, dodaję, fraza prozy, nawet w czasie choroby. Nie mam już do siebie siły, nie mamy już do siebie siły. Tunele się zacieśniają, ktoś pyta mnie o istotę prozy poetyckiej, twierdzi, że lepsza jest proza prozaiczna. Też tak uważam, najlepsza jest proza czysta i niezakłócana przez żadne ornamenty i motywy dekoracyjne. Silna jak cios, docierająca do sedna rzeczy. Wszyscy poszukujemy sedna rzeczy, to jakaś obsesja. Ja niczego nie poszukuję, staram się zaczerpnąć kolejny oddech, haust powietrza skażonego spalinami przejeżdżającego obok
139
samochodu. Jutro powinno być lepiej, niedziela i nie będziemy nigdzie wychodzić z domu. Będę pisał „Dniewnik”, jak to w dzień święty. „Dniewnik” jest moim świętem, pracowicie wystukiwanym na klawiaturze, innych nie obchodzę, nie obchodzą mnie inne święta. Z tych słów wynika, że święta są w środku, a my chodzimy wokół nich. Język polski jest dziwny. To ty jesteś dziwny, nie język, mówisz. Na końcu tunelu jest jak zwykle anioł, jeszcze mu się nie znudziło i przeprowadza wszystkich jak leci. Ma dobrą twarz jak na nagrobkach na cmentarzu Staglieno w Genui. My też mamy dobre twarze, jesteśmy anielscy i święci, ale nic nam to nie daje, oprócz nikomu niepotrzebnej świętości. Dochodzę do siebie, idzie mi to wolno. Ciągle motyw chodzenia i bezosobowej formy przemieszczania się w czasie i przestrzeni. Zajmuję się ostatnio geometrią w sztuce, chociaż jej nie lubię. Pamiętam straszliwe podręczniki, z których nic nie rozumiałem. Pełno było w nich tajemniczych wykresów i dziwnych dowodów na istnienie innych dowodów. Szczęśliwie nauczycielka od razu odłożyła je na półkę, twierdząc, że z samej geometrii nie będzie zadań na maturze. Myślałem wtedy o Pitagorasie i o Syrakuzach, w których zginął, zamordowany przez prostego żołdaka. Śmierć na piasku, kreślone figury geometryczne, tak powinno się uczyć geometrii. Patrząc na podręcznik, wyobrażałem sobie siebie jako najeźdźcę i żądnego łupu barbarzyńcę, ostrzyłem miecz, szykowałem się do ostatecznego ciosu. Opowieści sprzed lat pojawiają się nagle, nadal przeszłość góruje na teraźniejszością. Przemieszanie czasów i trybów służy sztuce, jestem sługą sztuki, pokornym sługą stojącym nieustannie w jej przedpokoju z plikiem papierów w ręku. Sztuka trzyma mnie na dystans, każe czekać. Patrzę, jak do jej salonu ciągle ktoś wchodzi, niektórzy tam zostają, inni umierają po wyjściu, a ja… Mówisz, przestań się
140
użalać nad sobą, to staje się nieznośne, płaczę, przysięgam, że już nigdy tego nie zrobię, no, może jeszcze raz jutro albo pojutrze. Kwadraty zaczynają swoją nieskończoną wędrówkę, kule się toczą, trójkąty są wojownicze i ryzykują wiele, aby dobrać się do prostokątów. Kocham je wszystkie, patrzę, jak ze sobą walczą po to, by w końcu osiągnąć stan doskonałej boskiej harmonii. Supremacji uczucia nad myślą. Kobieta w białych spodniach i białej bluzce siedzi na ławce w parku, którego nazwy nie pamiętam. Patrzę na nią intensywnie, jak na kolejne Elizejskie Cienie. Zaraz zniknie, tak jak i one znikają i nigdy już jej nie zobaczę. Mówiliśmy dzisiaj dużo w ogrodzie o piekle, którego nie ma, później milczeliśmy o niebie. Przypomniałaś mi w czasie rozmowy również czyściec, moje ulubione miejsce w zaświatach. Sąsiedzi mówili o dzieciach i wnukach, i o tym, że rosną ceny benzyny. Nie mogłem tego wytrzymać, dlatego wyszedłem do parku, którego nazwy nie znam i zobaczyłem kobietę w białych spodniach. Szkoda, że nie miała pieska albo parasolki chroniącej przed ostrym słońcem, moja opowieść uległaby wtedy pogłębieniu dzięki licznym analogiom i wielkiej tradycji dawnej literatury. A tak, jest dosyć płytka, ale to może przez niezbyt głębokie rozmowy sąsiadów. Wymyśl jej historię, może czeka na kogoś, mówisz, może czeka. Pobrudziła sobie białe spodnie i jak teraz pokaże się ukochanemu. To nazbyt trywialne. Czy nasi wieszczowie pisali coś o spodniach? Może Mickiewicz, muszę sprawdzić. Krasiński pisał o sans-culottach przed ślubem z Elizą Branicką. Miało to wymiar erotyczny i metafizyczny jednocześnie, jak wszystko u niego. W parku zapada ciemność, kobieta znika za rogiem, za drzewami. Wracam do domu, nastawiam samowar, którego nie mam, parzę herbatę z konfiturami. Ciepłe bliny posypuję kawiorem, mam myśli coraz bardziej prawosławne i wielkorosyjskie. Nie ma to jak
141
zjeść blina, a później napić się chłodnej wódki na trawienie. W naszym czyśćcu wiedziemy życie spokojne i bogobojne. Czasami pojawia się Car-Diabeł, ale nie musimy się już nim przejmować. Wypija z nami stakanczyk „Stolicznej” i spokojnie zasypia w kącie pokoju. Wyobraźnia, jak zwykle, wiedzie mnie na manowce. Wizja turbanów, chust zawiązanych, splecionych w jedno. Spętanie jako zasada, jestem coraz bardziej ograniczany przez węzły i zapętlenia na rękach i nogach. Nie jest to nadmiernie groźne, zawsze można rozerwać i uciec, gorzej jest z zapętleniem myśli i odczuwania, z tej pułapki nie ma raczej wyjścia. Tak to sobie ustanawiam w dzień „zimnej Zośki”, która na szczęście nie jest aż tak zimna, jak niegdyś bywało. „Oh, happy day” słyszę, „Oh, happy day”. Jestem coraz bardziej podatny na obce wpływy, przeźroczysty i boski jednocześnie. Stare przeboje powracają, są piękne i infantylne, zabawne i papinkowate plus dawka świętości związanej z przemijaniem czasu, kiedy to piliśmy na rozgrzewkę, bo było zimno podczas wyjazdu do Wielkopolski, gdzieś w okolicach Kruszwicy, niedaleko Popiela, którego zjadły myszy i który miał żonę podłą Niemkinię też później zjedzoną, ale nie pamiętam już przez kogo, i padał wiosenny śnieg, a ja z profesor Zofią wychylaliśmy kolejne kielichy za Słowian dzielnych i ogolonych, za myszy żarłoczne i za jezioro Gopło wypełnione tłuszczem z pobliskich zakładów produkujących margarynę, ten światowy przebój, przynajmniej tak to u nas wtedy przedstawiano, i byliśmy szczęśliwi, ponieważ historyk sztuki jest szczęśliwy pośród zabytków nawet w Wielkopolsce, która słynie z gospodarności i przeżyła najdłuższą wojnę nowożytnej Europy. Muszę założyć sobie bandanę albo przynajmniej przepaskę prasłowiańską. Profesor Zofia śni mi się czasem i wiem, że jest w niebie dobrych ludzi. Przesłaniam oczy, widzę wtedy lepiej. Płatki śniegu być
142
może pojawią się nad naszymi głowami i w tym zapętlonym narodowo roku. Nasze małe sanktuarium, składamy rączki, modlimy się w domu zamieszkałym teraz przez dwoje ludzi. Przypominamy sobie wierszyk Kraszewskiego o dziadu i babie bardzo starych oboje. Patrzymy jak biedni ludzie jadą rano do pracy wielkimi samochodami, posuwając się w korku na Rolnej z prędkością chorego muła. My, artyści, zazdrościmy wam, prostym rolnikom, moja ulubiona kwestia z filmu „Strach na wróble”. Rączki składają się same, nasze codzienne obrzędy i rytuały, nic nie jest przypadkowe. Ubieramy rzeczy, układamy rzeczy, mam mocne postanowienie uporządkowania rzeczy, których nigdy nie porządkowałem. Oglądamy okładki patriotycznych czasopism z orłem białym, który patrzy uważnie i dumnie na Zachód, oraz okładki mniej patriotycznych czasopism, w których orzeł biały trwożliwie i jakby przez ramię spogląda na Wschód. Dyskutujemy nad tym, czy orzeł ma ramię, raczej skrzydło, czyli patrzy przez skrzydło, mówisz, ale jakoś nie brzmi to najlepiej, mówię, no trudno, nie wszystko musi brzmieć najlepiej, nie wszystko. Najlepsze jest brzmienie ciszy, tak sądzili surrealiści, o których niedawno dowiedziałem się, że nienawidzili muzyki, szczególnie Breton, dla którego była jedynie formą hałasu. Biedny Breton, zawsze podejrzewałem, że jest z nim coś nie w porządku, mówię, ale składam rączki i modlę się za niego, bowiem wiem, że pogrzeb miał nieszczególny. Nawet nikt o nim wtedy nad grobem nic nie powiedział. Tak przemija sława świata, mówisz, tak my przemijamy, mówię, spokojnie i godnie, w naszym małym sanktuarium, w domu zamieszkałym teraz przez dwoje ludzi i pieska, dodajesz, tak, piesek jest najważniejszy, dodaję, zwierzęta są święte i nie muszą nikomu niczego zazdrościć.
143
Czytam wspomnienia kobiety, która spędziła życie, jeżdżąc po wystawach sztuki, uczestnicząc w sympozjach i rozlicznych konwentyklach jej poświęconych, tworząc kolekcję obrazów z darów artystów, o których pisała obszerne artykuły i książki. O marcu 1968 roku jest tam kilka zdań pisanych w przerwach przed wyjazdem do Moskwy. Czyli nie było tak źle, sztuka stanowiła tarczę ochronną przeciwko złu całego świata, wygodny azyl dla wybranych, źródło nieustannych sporów o fakturę, materię, konstrukcję, formę, koncepcję, analogie, brak analogii. W sumie działalność niezwykle pożyteczna, odrobina rozsądku i godności w czasach bezrozumnych i godności pozbawionych. Trochę te lata pamiętam, pisałem o nich w „Echu”, niestety, nie dane mi było brać udziału w ówczesnych biennale, triennale i plenerach na koszt państwa. Byłem zbyt młody, albo zbyt prowincjonalny, marzec kojarzy mi się z gazem łzawiącym na placu Kościuszki i białymi czapkami studentów Uniwersytetu. We wspomnieniach brak akcentów osobistych, są jedynie dawne spory i animozje personalne związane ze sztuką, ale i tak wyraźnie złagodzone i ukazujące Autorkę w niezwykle korzystnym, kulturalnym i subtelnym świetle. Zero seksu, a przecież musiało się coś takiego dziać w Osiekach albo w Elblągu, w którym diabeł mówił dobranoc. Moralność jeszcze przedwojenna, inteligencka, bo o komunistycznej to raczej trudno jest tutaj mówić. Wola Boża i skrzypce, prywatność chroniona jak skarb najdroższy, pensjonarskie pąsy i nadal rzeczy, których nazw nie wolno wymawiać. Ze wspomnień i notatek zapisywanych na bieżąco przebija jednak już duch nowych czasów. Praca u podstaw, nieustanne wyjazdy, odczyty, prelekcje, spotkania. Ktoś się z kimś spotykał, ktoś kogoś słuchał, ktoś kogoś cenzurował, ktoś czekał na nowe książki o sztuce. PRL miała, jak widać, sporo uroku i dlaczego tak gwałtownie to wszystko padło? Pytasz. Może za dużo mówili o malarstwie materii, mówię, a za mało o duchu,
144
który wieje, dokąd chce, stanowczo za mało o duchu i o sztuce dynamicznej figuracji we dwoje. Mens, sana, duch i ciało z wiersza Roberta Lowella i bezpośrednio ze mnie. Człowiek i ciało, które go prześladuje i czasami chce zabić, wywrócić na drugą stronę, pokazać, kto tu rządzi. Dochodzę do siebie, najprawdopodobniej miałem koklusz, chorobę z dawnych lat. Chore dzieci nie chodziły wtedy do przedszkola, moja matka nie pozwalała mi wychodzić na klatkę schodową, twierdząc, że chodzą tamtędy chore dzieci Wysmyków, od których na pewno się zarażę. Złośliwe ciało nie daje mi spokoju, nie umiem go przekonać, aby się ode mnie przynajmniej na chwilę oddzieliło. Jak się oddzielę, to już na zawsze, grozi, jest bezczelne i władcze. Nie bardzo umiem z nim rozmawiać, dyktatura jest dyktaturą, w niezdrowym ciele niezdrowy duch. Niedługo zaczniesz opisywać, że się goliłeś, mówisz, albo że brałeś prysznic, jak pewien zmarły malarz, który w swoim wydanym pośmiertnie dzienniku zawsze o tym pisał. Pamiętam go, jak siedział zakutany w wielki szal na jakiejś sesji historyków sztuki, odzywał się rzadko, ale smacznie, przypominał drapieżnego ptaka, któremu stępiły się pazury i osłabł wzrok przyzwyczajony do wypatrywania ofiary. Malował pod koniec dziwne obrazy, których prawie nie było, zapadał w czerń i kolejne czaszki przypominające czerepy zwierząt. Dzisiaj się nie ogoliłem, męski strajk, to jest wprost nieznośne. Duch się nie goli, ma swoje prawa, bardzo go lubię. Patrzę, co wyprawia z moim ciałem, jak walczy o mnie, o drugą osobę liczby pojedynczej. Jesteśmy ze sobą od pewnego czasu na „ty”, tak jest łatwiej się porozumieć, ale nie wiem, na jak długo nas wystarczy. Zabójcze ciało czyha nieustannie, wpatruje się w nasze metafizyczne oczy, ma gdzieś metafizykę, lubi dwugłowe cielęta.
145
Stoję nagi na wprost ściany tekstu. Jestem bezbronny wobec niego, również wobec własnej nagości. Tyle lat doświadczeń, prób i błędów, i dalej jest to samo. Mój słuch jest wytężony, dotyk nadwrażliwy. Staram się rozpoznać tę ścianę opuszkami palców, bezmyślnie i czule. Moje ulubione słowo ma stanowić klucz do przekroczenia niewidzialnej bariery pomiędzy mną i ścianą. Czuję podskórne napięcie. Pytasz, skąd ty masz takie pomysły, ściana tekstu, to pewna przesada, nawet jak na ciebie. Ja ją widzę, mówię, widzę ją wyraźnie, a pomysły przychodzą w chwili szczęśliwej, którą lekko prowokuję onanizując się przypadkowym słowem albo sytuacją. Są w tyle głowy, wiem, że tam mieszkają i mają swoją mroczną siedzibę z czasów, kiedy kobiety miały jeszcze chwytne ogony. Ściana przyrasta bardzo powoli, cegła po cegle, warstwa po warstwie. Moja Babel z pustymi oknami i ucieczką kolejnych budowniczych. Pamiętam złoty obraz Pawła Fiłonowa zatytułowany „Budowniczy piramid”. Tak wyobrażam sobie sam siebie. Z martwym złotym spojrzeniem wbitym w tajemnicze wejście do wnętrza ściany. Ścianę jest tak łatwo zburzyć albo w ogóle jej nie zauważyć. Dla większości ludzi jest całkowicie przeźroczysta, nie wiedzą o jej istnieniu. Inni rozbijają się o nią jak o granitową przeszkodę. Mówią o ciemnej mowie, o niezrozumiałości, o nadmiarze retoryki. Nie dostrzegają licznych szczelin w pozornie zwartej formie, jakie tworzą przeczucie lub obecność poezji. Od tego trzeba było zacząć, mówisz, a nie mówić o nagości, od poezji, która jest – nie wiem czym, która jest – nie wiem kim, która jest powietrznym nic, a tekst powinien być solidny jak struktura kryształu, dodajesz. Wszystko, co nie wywodzi się z tradycji, jest plagiatem. Piękna fraza, do której znaczenia musimy dochodzić przez całe życie. Odwrócenie ustalonego toku myślenia zawsze daje dobre rezultaty. Co jakiś czas powinniśmy stawać na głowie
146
albo chodzić do tyłu, jak na filmie Themersonów protestującym przeciwko temu, co zwyczajne i raz na zawsze ustalone. Mieli szczęście, że wyjechali przed wojną do Anglii, po krótkim okresie euforii i przypominania w nowej Polsce, znowu o nich zapomniano. Moja ulubiona książka: „Kardynał Pölätüo”. Myślałem nawet o przerobieniu jej na scenę, ale projekt, jak tyle innych, upadł, a teraz ten tekst byłby niezrozumiały – kto dziś pamięta, kim był Apollinaire? Za dużo sztuki, mówisz, za mało życia. Sztuka żywi się sobą i siłą rzeczy siebie wydala. Nurzamy się w tym, oczekując na zbawienie lub, co gorsza, na oczyszczenie. Przeglądam dziesiątki obrazów, które mają być pokazane na wystawie kolekcji Bożeny K. Jestem zmęczony. Obrazy dobre, jednak totalnie poza mną i moim sposobem odczuwania. Coraz mniej jest sztuki bliskiej mojemu sposobowi odczuwania. Być może to mnie jest coraz mniej i przez to nie jestem już w stanie tego napierającego zewsząd ogromu pomieścić w sobie. Ludzie jakoś sobie z tym radzą, jak z gumą do żucia albo papierem toaletowym. Ja sobie nie radzę, nie chcę sobie radzić, domagam się sztuki wielkiej i poruszającej, nowoczesnej i opartej na tradycji. Dotykam coraz większej pustki, ta pustka jest we mnie, mogą wypełnić ją już tylko słowa i muzyka, malarstwo gdzieś odeszło, pozostały kolejne setki pustych obrazów. Napijmy się kawy, mówisz, albo napoju energetyzującego. Najlepiej Tigera albo Red Bulla. Zwierzęta powracają, są pełne energii i potrafią zabić w odpowiedniej chwili. Czekamy na nie nieustannie. Dzień pełen wrażeń, tak się mówi, do kogo tak się mówi, nie wiem. Mówienie jest zawsze tajemnicą, a jego kierunek niepewny. Skupiam się na mówieniu, opowiadam historie z życia wzięte, z czyjego życia, nie wiem, tak się mówi, z cudzego. Moje życie nadal jest tajemnicą, czasami wydaje mi się, że stanowi intrygującą fikcję, której do końca nie rozumiem.
147
Mniej więcej wiem, jakie będzie jego zakończenie, ale i tu nie ma ostatecznej pewności. Świat mi się otwiera i zamyka jak wielka muszla, wypuszcza mnie na chwilę i zaraz muszę wracać do mojej strefy cienia. Tak się kiedyś mówiło, smuga cienia. Towarzyszy mi od wielu lat. Życie w cieniu jest o wiele bardziej bezpieczne niż w pełnym świetle albo w absolutnej ciemności, tam najpiękniej wyglądają twarze o zmierzchu i ludzie siedzący na progach swoich domów. Od dawna już się nie opalamy, chronimy przed słońcem, kupujemy ochronne parasole. Kiedyś mogłam leżeć godzinami na plaży a teraz… Bałtyk jest coraz bardziej słodki, dodaję i nikt już nie może mu pomóc. Dzień pełen wrażeń na ulicach mojego miasta. Tak się mówi, moje miasto, na szczęście ulice są przynajmniej bardziej neutralne i nie budzą nadmiernych emocji. Od czego są bardziej neutralne? Nie wiem, tak jakoś mi się powiedziało, bardziej neutralne niż moje miasto, które nie jest moje i niech już tak zostanie. To był dzień pełen dobrych myśli i otwartych rąk, wyobrażam sobie, jak wylatują ku górze z moich dłoni i unoszą się coraz wyżej i wyżej, jak biedronki, które zawsze latały do nieba i przynosiły stamtąd chleb oraz papierosy. Z papierosami przesadziłeś. Biedronki są żarłoczne, w niebie chleba nie ma, jest tylko niebo. Tak się kiedyś mówiło w czasie zabaw i gier dziecięcych, a niebo to przecież dobre miejsce dla naiwnych, ale tu ich nie ma, to nie ten adres ani czas. Sny erotyczne z pewną bardzo znaną profesor historii sztuki. Przecieram oczy po przebudzeniu, jak to jest możliwe, jak możliwe i jednocześnie wiem, że to jest ona i przecież nie ona. Znam ją bardzo dobrze i spotykaliśmy się wielokrotnie, ale dlaczego ona? Ma inne ciało, o wiele młodsze i bliższe moim seksualnym fantazjom, ale dlaczego to ona? Być może Freud mógłby coś mi wyjaśnić lub egipskie senniki, które zbieram namiętnie i których szczęśliwie nigdy nie czytam. Najprawdo-
148
podobniej nigdy już nie wyrwę się z tego kręgu, stajemy się coraz starsi i o przyjaźnie jest coraz trudniej. Wszyscy siedzimy przy stole zastawionym niezwykle bogato, mamy na głowach piękne kapelusze jak Kapelusznik z „Alicji w Krainie Czarów”. Wszystko łączy się ze wszystkim, rzeczy i ludzie oddają się namiętnie koniunkcji, jak woda z ogniem, jak niebo z ziemią, jak rtęć ze złotem. Powtarzamy odwieczne procesy łączenia skrajnie odmiennych pierwiastków, potwierdzając w ten sposób istnienie kamienia filozoficznego. Liżemy ten kamień i widzimy, jak zamienia się w jaszczurkę albo w kameleona o zielonym podbrzuszu. Mirabilia powtarzam, mirabilia. Nasze misteria stają się coraz bardziej gwałtowne, jaszczurki tracą ogony, kameleon upodobnił się tak do tła, że nie możemy go odnaleźć, drzewa i ludzie nabrzmiewają życiodajną substancją i osypują mlecznym pyłem. Zauważyłem, że moje opisy czasami nie mają końca, są nadmiernie wybujałe i gorące. Dlatego tutaj przerwę, może kiedyś opowiem o moim śnie pewnej bardzo znanej profesor historii sztuki, ale raczej nie. Czy zrozumiałaby moje narracyjne intencje, tego nie wiem. Pada deszcz. Biegniemy w płaszczach przeciwdeszczowych przypominających kurtki rybaków. Woda wlewa się przez kołnierz i przez rękawy. Musimy to jak najszybciej przerwać, inaczej utoniemy. Sny o ulewie apokaliptycznej, jak u Dürera albo Mickiewicza. U Mickiewicza to raczej była zima, muszę sprawdzić. Szukamy taksówki, aby wyplątać się z tej sytuacji. Nie ma żadnych samochodów, ulice są puste, nie mamy też pieniędzy i nie znamy adresu domu, w którym ewentualnie znaleźlibyśmy ratunek. Moje sny nikogo nie interesują, są banalne, nie interesują nawet mnie. Muszę zostać dyktatorem, wtedy sny staną się ważne i będą poddawane rozlicznym analizom. Dlaczego użyłeś słowa „apokaliptyczny”? We śnie nie działo się nic aż tak skrajnie groźnego. Lubię to słowo, jest takie
149
apokaliptyczne, może to przez Dürera albo Leonarda, to też muszę sprawdzić. Nie sprawdza się Apokalipsy, nie sprawdza się przypowieści, nie sprawdza się mitów, sprawdza się za to czyjąś wielkość co jakiś czas. Dowiadujemy się wtedy, jakie są najnowsze wyniki, jak wyglądają rankingi i tabele popularności. Biegniemy dalej, deszcz zalewa nam twarze, jest jak na amerykańskich filmach o łowcach fok albo wielorybów. Rozmawiamy o Moby Dicku i o kolejnej wystawie rzeźby Krzysztofa B. Budzisz mnie. Mówisz, że w nocy urosłem jak biały wieloryb i przez to trudno jest mnie objąć nawet dwoma ramionami. Deszcz uderza o szyby i o dach, stuka w nieszczelnej rynnie, którą dawno powinienem naprawić. Biały wieloryb płynie ponad falami naszego oceanu. Ma oczy niebieskie i nie posiada zbyt wielu znaków szczególnych, dawno zabił pewnego kapitana i teraz korzysta z zasłużonego na starość wypoczynku. Jest piękny poranek. Myślę o wszystkich porankach świata, o violi da gamba, o moich palimpsestach. Pewien stary krytyk literacki twierdzi, że przeczytał „Echo”. Nawet mu się podobało, ale później pisze już tylko o sobie. Ludzie są uroczy, do końca myślą tylko o sobie. Jak to będzie po drugiej stronie chmur? Może tam ktoś ich wytrąci z tego stanu i każe myśleć o chmurach albo o sztuce, albo o nowych słowach, które jeszcze nie istnieją. Nie będzie to łatwe, na szczęście jest piękny poranek i budzimy się długo, patrząc na cienie ptaków przelatujących poza zasuniętymi roletami. Jemy biszkopty i pijemy wino z winnic znad Adriatyku. Muzyka tworzy się sama, sztuka tworzy się sama. Siódma struna naszej violi potrafi przezwyciężyć śmierć i wskrzesić umarłych. Dni są coraz dłuższe i niedługo już noce będą białe. Musimy się do tego jakoś przygotować. Kupię sobie biały garnitur, a ty białą sukienkę. Wyjdziemy na wprost nocy niezauważalni, wpisani w jej pasaże i gamy pisane naprędce pod wpływem natchnienia. Nasz film musi się dobrze
150
zakończyć, musi być inaczej niż w życiu. Ale, mówisz, w życiu też miewamy piękne poranki i dobry jest smak wina oraz cień ptaków przelatujących poza oknami. Nasze viole grają jeszcze jeden wielki koncert zapisany na białej kartce, która spadła z parapetu i leży na podłodze tuż pod naszymi stopami. Śpiąca muza Brancusiego. Leży na piasku, ma zamknięte oczy. Echo Cyklad i kamieni wyrzeźbionych przez morskie fale. Można ją wykonać w wielu materiałach, muzy można wykonać w wielu materiałach, ze złota, ze złoconego brązu, z obsydianu. Rzeźby są trwałe i potrafią przetrwać nawet sztukę. Patrzę, jak śpisz i nie wiem, jaki materiał przybrał twoją formę. Mówimy o ludzkim ciele, ale to nie jest prawda. Ten materiał jest bardziej skomplikowany, mieści w sobie oddech, sen, poruszające się lekko w czasie snu powieki, pamięć, chorobę, oczekiwanie na cud, poduszkę z białego jedwabiu, szal zarzucony na ramiona, który miał chronić przed chłodem poranka, moją poezję. Wszystko mieści się w jednym spojrzeniu. To spojrzenie jest najważniejsze, ono utrwala tę chwilę, jest jednocześnie momentalne i wieczne. Staram się patrzeć delikatnie i bez słów, słowa są późniejsze, przychodzą mimowolnie i zanikają pośród pościeli, muszę ich później szukać i nie wszystkie udaje mi się odnaleźć. Tak łatwo jest je zgubić, szczególnie pod jedwabną podszewką albo pod wełnianym pledem. Nadal dbam o rytm, o muzykę, która jest blisko muz i ma ten sam źródłosłów. Budzimy się, ja wcześniej, ty już po moim przebudzeniu. Nie patrz tak na mnie, nie wyglądam ładnie, nie lubię być zaskakiwana cudzym spojrzeniem. Na nocnym stoliku stoi zegar z Ikei. Jest trochę zepsuty, nie potrafi już nas obudzić, ma swoje lata, mówisz, ma swoje lata. Dzisiaj rano jednak zadzwonił. Najwidoczniej przypomniał sobie, jak to było dawniej albo nakręciła go jakaś dawna muza. Nie lubisz, kiedy o nich mówię. Mają pozostać nad brzegiem
151
dawnego morza i zamienić się w kamień, który już nikogo nie przypomina. Mają spać snem nigdy nieprzespanym, tak będzie najlepiej i dla nich i dla dni naszych kolejnych. Muszę coś ze sobą zrobić. Musisz coś ze sobą zrobić. Muszę zaprojektować sobie przyszłość. Wezmę kawałek papieru i rozpiszę na nim dni i godziny, może lata, które mi pozostały. Będzie sporo dat i wytycznych płynących z góry. Władza nigdy nam nie odpuści i nie da spokoju. Na twojej kartce będą liczne interwały, przerwy, fermaty, białe plamy. Ciągle czujesz się przez coś lub przez kogoś przytłoczony i przez to masz zgarbione plecy i słabe płuca. Pojadę na Alaskę, tam jest czyste powietrze. Kartka zapełni się niedźwiedziami i gorączką złota. Mam trochę złota, ale zapomniałem, gdzie je ukryłem przed złodziejami i od lat nie potrafię go odnaleźć. Może to i lepiej, ruskie złoto nie ma teraz zbyt wysokiej ceny. Chciałbym w ramach przemiany nieco się rozprzestrzenić, stać większy i bardziej potężny, chciałbym pisać kryminały o seryjnych mordercach i perwersyjnych obcych, którzy chcą zawładnąć naszą planetą. Niestety, poezja mnie obezwładnia i trzyma za nogi, jest agresywna i nie pozwala nigdzie odejść. Mówię, że już jej nie kocham, nie chcę znać i że pragnę się odrodzić nowy, o silnym spojrzeniu dojrzałego mężczyzny. Poezja śmieje się ze mnie, mówi: daj spokój, pisz na tej swojej kartce, co tylko chcesz, a ja i tak będę przy tobie jak stara kobieta, która coś tam zawsze wysiaduje. Masz po prostu przerąbane, nigdy się ode mnie nie uwolnisz, ani na Alasce, ani na Lidzbarskiej, zapamiętaj to sobie raz na zawsze i przestań śnić o potędze albo o podobnych bzdurach. I idź już spać, godzina duchów się zbliża, a ja wtedy mogę przez chwilę zapomnieć, jak masz na imię i dlaczego nie mogę ci pomóc przejść przez noc, leżąc przy tobie po tej samej stronie tęczy.
152
Znowu pakowanie, pełno plastikowych butelek i starych rzeczy. Rzeczy mnie przytłaczają, butelki nie chcą się zmieścić w małej walizce, z którą latam tanimi liniami do Alicante i z powrotem. Jestem już tym wszystkim zmęczony, odarty z resztek godności, tak się kiedyś mówiło, odarty ze skóry jak Marsjasz tuż po nadmiernie udanym koncercie. Walizka się nie zamyka, zamek rozpada, rzeczy wypadają. Dzisiaj ważny dzień promocji audiobooka w Mia. Nagraliśmy go w lipcu 2016 roku i dopiero teraz premiera. Staram się nie pisać o codzienności, ale wypada chociaż wspomnieć o wydarzeniu, które miało przynieść, jak zwykle, sławę i pieniądze, a przyniosło tylko sporo kłopotów. Kłopoty to moja specjalność, był taki serial i zdaje się, że powinienem w nim zagrać główną rolę. Komputer nie zna słowa „odarty”, może powinno być „obdarty”? Zobaczymy. To słowo zna, ale ja wolę moje, starożytne i pełne godności. Ogromne zamieszanie, życie snem, sen życiem, ja w środku nad rozwaloną walizką i z pustymi butelkami. Moja podświadomość zaczyna mieć mnie dość. Co jakiś czas sprawdza, czy jeszcze żyję i dlaczego tak długo śpię. Przyglądamy się sobie uważnie, później patrzymy przez okno. Za oknem furtka, w którą ktoś wetknął reklamę Kauflandu. Kupujcie, gnoje, mówi podświadomość, niczego nie kupię, mówię ja. Jest remis, a reklamę wyrzucę do kubła na papier. Jest tam już kilka starych, podartych mitologii i pewna gazeta, w której od lat nic o mnie nie napisano. I co z tym wszystkim zrobisz, pytasz, z czym wszystkim, z tym, co nas spotyka. Nie zawsze jest święto, mówię, nawet w tym dniu szczęśliwym, kiedy pozwolono mi mówić o mojej poezji. Wszyscy słuchali, głos odbijał się od białych ścian galerii i niknął w jej podziemiach, anioły wstępowały i zstępowały po schodach, robiliśmy sobie sweet focie i czekaliśmy na kolejnych gości, którzy nie przyszli albo zabłądzili gdzieś po
153
drodze na ulicę Świętego Mikołaja, gdzie jest cerkiew prawosławna i gdzie kiedyś chodziłem do popa po tłumaczenia z języka starocerkiewnosłowiańskiego. To były piękne czasy aorystów i drugiej palatalizacji, czasy dla wybrańców losu, którzy skazywali się na niesienie światełka oświaty lub na istnienie na marginesach świata. Sweet focie wyślemy do nieba albo do piekła, jak wolisz, sieć wszystko zniesie, każdą rybkę i każdy obraz, nawet skrajnie abstrakcyjny i zanurzony w błękicie. To jest mój kolor, błękit poruszany lekko przez wiatr wiejący z południa. Łatwiej wtedy jest śnić na jawie, w błękitnym szaliku z Portofino i błękitnych spodniach kupionych na wyprzedaży. Jesteś zabawny, mówisz, jestem zabawny, zabawiam ludzi, powiewam moim szalikiem, patrzę im w oczy, komputer podpowiada mi słowo „oczyszczenie”. To ciekawe, sam bym na to nie wpadł, katharsis i trochę wódki o nazwie „Writers tears”. Kocham takie przypadki. Komputery jeszcze nie piją whisky, są trzeźwe i skupione na swojej pracy, może kiedyś dojdziemy i do tego. Pójdziemy do pobliskiej knajpy i będziemy się oczyszczać do białego rana. Nie wiem tylko, kto za to zapłaci, szalik z Portofino był naprawdę drogi, a o dobrą whisky też nie jest już dzisiaj łatwo. Zawsze na zakręcie nad Odrą uświadamiam sobie, jak łatwo jest wjechać do rzeki, rozbić barierkę i zsunąć się w dół po nasypie. Nurt tutaj jest dosyć bystry i pewnie nie trwałoby długo, jak pochłonęłaby mnie spieniona woda. Już kiedyś się topiłem i wiem, że spokój przychodzi wtedy bardzo szybko, odpływamy bez żalu i smutku w szarą ciemność, która otula nas delikatnym woalem. Na razie starannie biorę zakręt, to jeszcze nie ten czas, mówię, nie ten czas. Słońce zachodzi na zachodzie i przypomina czerwoną kulę roztopionego w chmurach światła. Pamiętam takie słońce z westernów, na które chodziło się do kina Śląsk albo do Warszawy. Mój ulubiony
154
western, „Sędzia z Teksasu”, śni mi się do dzisiaj. Wracam z opowieści o „Imieniu róży” Umberto Eco, śpieszę się na finał Ligi Mistrzów. Opowieść Bogusława B. lepsza od książki Eco, czasami tak się zdarza, słuchali jej lekko zdegradowani społecznie, ale walczący do końca o pozostanie wśród inteligencji, inteligenci. Azyl kultury i sztuki jeszcze w duchu minionej epoki, stare zakurzone zasłony, amatorskie obrazki na ścianach. Plac świętego Engelsa, miejsce czarowne i ponadczasowe. To wszystkie jest takie kruche, mówisz, jesteśmy na krawędzi nasypu, barierki, tafli wody. Staramy się utrzymać głowę na powierzchni i nie zawsze nam się to udaje. Tak łatwo jest przekroczyć tę granicę, poza którą jest chaos i spoza której nie ma już odwrotu. Na szczęście nasze słońce zachodzi raz na dzień i nie ma, i nie będzie już dla nas drugiego, które spaliłoby nam wargi i powieki, spopieliło morza i Odrę. Dobrze, że jesteś i prostujesz moje ścieżki, a swoją drogą powinienem ponownie przeczytać „Imię róży” lub zobaczyć przynajmniej film. Sean Connery jest tam taki uroczy. Coraz częściej mam poczucie, że zamieniam się w płynną substancję. Płynę w środku i poza granicami mojego ciała. Wszystkie narządy stają się lekkie i jakby ponadczasowe. Kropla do kropli, strumień wpadający do kolejnego strumienia. Płyniemy w nieznane, do tajemniczej delty, poza którą na pewno jest ogromny ocean. Być może osiągniemy kiedyś inny stan skupienia, bardziej lotny i powietrzny, ale na razie to musi nam wystarczyć. We śnie wspinanie na wysoką górę. Idzie mi dosyć łatwo, chociaż nie lubię gór i nigdy na nie nie wchodzę. Trudności pojawiają się przy zejściu, stoję nad przepaścią sięgającą aż do wnętrza kolejnej góry. Jestem z Weroniką, która jest bardzo mała i przez to stan zagrożenia staje się coraz większy. Opuszczamy się po gałęziach wielkiej jodły, inni ludzie robią podobnie i wytwarza się pomiędzy nami więź podróżników,
155
którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Później przepaść znika i powraca myśl o tym, że wszystko płynie, nawet w tak ekstremalnych sytuacjach. Serce wraca na swoje miejsce, płuca zaczynają ponownie oddychać, seks pęcznieje i domaga się wyzwolenia. Mówimy o metamorfozach, o złotym ośle, o roślinach, które potrafią zabić. Mam kilka takich w doniczce, czasami budzę się w nocy i przyglądam się im uważnie. One też patrzą na mnie, wołają o kroplę wody, nawet one chcą czasami pić z mojej ręki. Muszę wtedy uważać, aby mnie nie pochłonęły, jak przepaść, jak każda inna znużona rzeka. Wieczorem latające ćmy w ogrodzie i jeżyki latające tuż pod ostatnią warstwą nieba. Patrzymy, jak starają się chwytać owady w szybkim locie przypominającym czarne błyskawice. Nie musimy nic mówić, wieczór mówi za nas. Siedzimy pod wielkim parasolem, który nie jest potrzebny, ponieważ słońce zaszło i nie musimy się już przed nim ukrywać. Na razie nie musimy się przed nikim ukrywać, ale kto wie, jak będzie jutro. Mówisz, nie mówmy o polityce prowadzonej przez tych paranoików i socjopatów, mówmy o zwyczajach jeżyków albo jaskółek, o których kiedyś sądzono, że zimują pod taflami rzek i jezior, ponieważ znikały nagle i pojawiały się dopiero na wiosnę, mówmy o zwyczajach. Mówienie jako antidotum na całe zło, milczenie jako antidotum na całe zło. Komputer podpowiada „złoconego”. To dobry pomysł. Lubię go coraz bardziej. Czy zło może być złocone? Raczej pozłacane, mówisz, tombakowe, to dobro może być złote, czyli nieśmiertelne. Nocne rodaków rozmowy wiosną roku 2018. Powinniśmy je zapamiętać, utrwalić w piśmie i mowie, podobnie jak ćmy latające i jeżyki przypominające czarne błyskawice. Powinniśmy utrwalać coraz więcej jako odpowiedź na nasze znikanie. Zanikanie, mówisz, tak jest lepiej, blaknące figury na jednostajnym, szarym tle. Piękny obraz, ale i tak powinniśmy zwinąć parasol,
156
w nocy może padać i ptaki poszły już spać. Zostały tylko ćmy nocy, widzą w ciemnościach i potrafią zamienić się w zwiędłe liście. Liście trzeba pozamiatać, mówisz, ogród wymaga stałej pielęgnacji. My też wymagamy stałej pielęgnacji, nawet podczas powolnego zanikania. Korowód robotników budujących kolejny wielki dom przy Nowym Targu. Rozwalili stary, budują nowy. Robotnicy w kaskach i żółtych, ochronnych kamizelkach. Idą na śniadanie wykupione przez firmę. Sami faceci, dlaczego nie ma kobiet, myślę, dlaczego ich nie ma, tak walczą o równouprawnienie, a tu jakoś się nie udało. Wolałbym korowód pięknych robotnic w seksownych kamizelkach i z plastikowymi rurami w dłoniach. Widziałem takie na zdjęciach Helmuta Newtona i uważam, że tak powinna wyglądać obecnie klasa robotnicza. Biust, czwórka DD co najmniej i matriarchalna siła w spojrzeniu jasnych oczu. Odwieczna kobiecość pośród betonu i prętów zbrojeniowych. Niestety, robotnicy wyglądają jak wyglądają, a moje marzenia nigdy się nie spełnią. Obsesje starzejącego się mammalsa i opowieści o pewnej poetce, która zasłynęła z tego, że objawiła swój obfity wówczas biust na wieczorze autorskim. Wchodzisz na niebezpieczne rejony, mówisz, wchodzę na niebezpieczne rejony, mówię, ponieważ opowiedziała mi o tym inna kobieta o wyraźnie niezbyt wybujałym biuście. Trzeba mieć duże cycki, powiedziała, z pewnym żalem w głosie, inaczej we Wrocławiu nie zrobi się poetyckiej kariery. Patrzę na moje cycki, zaczynam coś rozumieć, podobno po urodzeniu wyciekło z nich kilka kropel mleka i matka bardzo się tym zaniepokoiła. Czy aby będę mężczyzną, czy wszystko ze mną będzie w porządku. Poezja z definicji jest rodzaju żeńskiego, poeci są najczęściej rodzaju nijakiego. Robotnicy są rodzaju męskiego. Ach, te rodzaje, myślę, ach, te rodzaje.
157
Trywialność, myślę, dlaczego jestem taki trywialny, powinienem się nad sobą zastanowić. W moim wieku ludzie korzystają z dorobku całego życia, angażują się w sprawy istotne, oceniają dobrotliwie innych, uczestniczą w ważnych obradach, a ja co? A ja „cycki”, naprawdę wstyd, żeby chociaż „biust” albo „piersi”. Muszę się zmienić, dzisiaj jest Dzień Dziecka, muszę się zmienić. Zawsze wtedy piło się lemoniadę i jadło pączki. Kupiłem niedawno lemoniadę, ale nie była dobra. Pamiętam smak oranżady w butelkach z zapięciem, które otwierało się z wielkim hukiem i wtedy połowa zawartości butelki lądowała na ziemi. Pamiętam pączki z prawdziwą różą z cukierni „Łomżanka”, ich boski smak i ciepłe lody w kubeczku, które brudziły słodko całą twarz aż po czubek włosów i dalej. Jestem żywą tablicą pamięci, chodzącym inkunabułem, który tu trwa i opowiada o religii dzieciństwa. Religia dzieciństwa, mówisz, to ładne, nie mam innej, muszę ją sobie ustanowić, wymyślić jej rytuały i świętych, zostać jej prawdziwym, a nie fałszywym prorokiem. Fałszywych proroków mamy teraz za dużo. Powinno się ich rozebrać do naga i przegonić naokoło sejmu. Tak jak robiła to caryca Katarzyna, która nie miała zbyt szczęśliwego dzieciństwa i nie znała smaku pączków z „Łomżanki”. Na ulicach Boże Ciało. Sypię płatki róż na twoją głowę, odmawiam nasze modlitwy. Jesteś moją Matką Boską Zielną i dobrą wróżką. Obiecuję, że nie użyję więcej w „Dniewniku” słowa „cycki”. Będę opowiadał o boskich piersiach przypominających doskonałe kopuły niektórych włoskich katedr. Jestem historykiem sztuki i nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Odbijam się od ludzi. Idą obok mnie, idą nieustannie. Staram się ich unikać, udawać, że mnie nie ma. Są coraz młodsi, coraz bardziej pewni siebie. Bez przerwy patrzą w telefony i uczestniczą w festynach kulinarnych, na których można kupić produkty z różnych stron świata. Mam gdzieś produkty
158
z różnych stron świata, film „Wielkie żarcie” sprzed lat staje się coraz bardziej profetyczny. Czuję się osaczony, ja, święty starzec i władca słowa. Mówisz mi: nie wchodź na ludzi, musisz uważać. Muszę uważać, żeby nie stać się całkowicie przezroczysty. Wtedy to oni będą przechodzić przeze mnie jak przez ciało astralne lub czarną materię. Wypełnia wszechświat, a nic o niej nie wiemy. Piękna wizja czarnego Boga, który wchłania i pochłania wszystko i wszystkich. Jest zachłanny i nigdy nie zakończy swojej ekspansji. Być może niedługo stanę się jego kolejnym wyznawcą. Będę go prosił o pozostawienie chociaż cząstki mnie na Ziemi. Być może się zgodzi, jest przecież Bogiem miłosiernym i nieskończonym. Po co byłyby mu wszystkie skrawki mojego ciała. Już przestań, mówisz, chodźmy na lody albo na kawę z bitą śmietaną. Kupimy sobie armeńskie konfitury i greckie wino, zaśpiewamy prapolski „Kurdesz” i „Boże coś Polskę”. Czarna materia schowa się pod szafą albo pod regałem z książkami, pod którym osadził się już kurz wieków. Będziesz lizać lody ekstatycznie i rytualnie, jak zawsze. Miłość w czarnej dziurze jest podobno też całkiem przyjemna. Ponownie obsesyjnie filozofia znikania i pojawiania się. Nasza mała scena wypełniona rekwizytami. Pamiętam wyznawców Grotowskiego i festiwale teatrów otwartych. Wszystko wtedy było otwarte, chociaż żyliśmy w stanie permanentnego zamknięcia. Teraz z wolna jest odwrotnie, dożyłem odwróconego czasu. Pomniki o spojrzeniu zwróconym w niebyt, otchłań, która zamyka się coraz szybciej i nie możemy już z niej uciec. Nazywaliśmy ich „grotowszczykami”, mieli łagodne spojrzenia i pewność odnalezienia jedynej prawdy. Niekiedy siadali na ziemi w pozycji lotosu i mówili: usiądźcie z nami. Ćwiczyli oddech duszy i starali się unosić kilka centymetrów ponad podłogą. Byli śmiertelnie serio, a ja wtedy byłem jedynie obserwatorem rzeczy niepoważnych. Dzisiaj
159
pozostało kilku dziarskich kombatantów i szyld powoli zapominany przez przechodniów. Przechodzimy tamtędy czasami, patrząc na ciasne wejście i zanikające schody, które prowadzą na coraz mniej dostępne piętra. Nasz teatr nie jest ogromny i być może w ogóle nie istnieje. Pojawiamy się na ulicy Kuźniczej albo Szewskiej i znikamy tuż za rogiem Odrzańskiej. Nasz trójkąt mistyczny nasycony zanikaniem. Sama gorycz w ustach, prosisz o odrobinę cukru. Filozofia nie uznaje cukru, żywi się materią lub duchem. Cukier jest niepoliczalny, sól jest niepoliczalna, czas jest niepoliczalny, my jesteśmy policzalni i to nam musi na razie wystarczyć. Co robiłem wczoraj o godzinie siódmej czterdzieści cztery, a rok temu? Nie pamiętam, i dlaczego siódma czterdzieści cztery? Czysty przypadek, spojrzałem dzisiaj na zegarek dokładnie o siódmej czterdzieści cztery. Godzina tak samo dobra jak wszystkie inne, ale to „czterdzieści i cztery”? Mała obsesja naszego romantyzmu. Czyżbym był romantykiem albo epigonem romantyzmu? Same znaki zapytania. Nie będę ich już mnożył, teraz czas na wykrzykniki, ale nie bardzo nadaję się do krzyku. Moje chore gardło po tylu latach mówienia do ludzi. „Czym śpiewak bez ludzi”, romantyzm znowu wyłazi mi z konta i skrzeczy. Mówię mu: idź sobie, mówię nawet gorzej, nie będę tego jednak dosłownie powtarzał, ponieważ jest niedziela, dzień święty. Za oknem pełno latających ptaków. Żyję w krainie ptaków niebieskich, co to nie sieją i nie orzą. Czekają, aż dam im coś do karmnika i wtedy wszczynają boje o mannę i ziarna soczewicy. Zegarek trochę się spóźnia, ma swoje lata, jest pamiątką po moim ojcu, który nagle pojawia się na kartach „Dniewnika”. Może po to było „czterdzieści i cztery”? Ojciec chciał się pojawić i namówił do tego swój zegarek. Najwidoczniej nadal mają ze sobą jakieś konszachty, o których nie wiem, rzeczy i zmarli niekiedy bywają bardzo
160
blisko siebie. Zegarek firmy Doxa, jest wieczny jak ptaki niebieskie. Zanurzyłem się kiedyś z nim przez przypadek w Morzu Egejskim i nadal chodzi. Noszę w nim odrobinę tego morza, jest lekka i bardzo słona jak mój ojciec, który czeka na kolejną godzinę siódmą czterdzieści cztery. Będziemy wtedy rozmawiać o polityce i o szwajcarskich zegarkach, a za oknem ptaki niebieskie założą kolejne gniazda nakarmione moją manną i ziarnami soczewicy. Przestaję walczyć o „Echo”, jestem nadal w punkcie wyjścia i już tego nie zmienię. Stojąc na placu Czerwonym, obecnie Jana Pawła II, patrzę na złote litery na budynku dawnej „Solidarności”. Jakiś idiota kazał przemalować solidarycę na złoty kolor. Na tle żółtej ściany budynku nie widać liter. Co to ma do twoich jednocześnie depresyjnych i podniebnych nastrojów? Nie ma nic, dobija mnie jeszcze bardziej. Fałszerzy historii powinno się gotować w oleju jak kiedyś fałszerzy pieniędzy lub przynajmniej wytarzać porządnie w smole i pierzu. Jest ich coraz więcej i robią się coraz bardziej bezczelni. Muszę się podnieść, może powinienem literom przywrócić dawny blask albo opowiadać o tym, jak to było dawniej. Nowi bohaterowie drepczą drobnym krokiem, podpierają się laską, mają małe chomicze rączki. Pytasz ją, jak długo to jeszcze potrwa. Nie wiem, jadę do domu mojego serca. Tak się napisało, litery ułożyły się same. Czasami tak się zachowują, szczególnie wtedy, kiedy nikt nie maluje ich na złoty kolor. Jadę do mojego serca autostradą przy stadionie. W stawie obok kumkają kumaki i pływają dzikie kaczki. Tak będzie wyglądał świat po odejściu ludzi. Walka o byt będzie przebiegała spokojnie i z godnością. Boczne ścieżki ewolucji wypełnią się właściwą treścią, a kumaki zapanują nad całym naszym miastem. Złote litery odpadną i zagnieżdżą się w nich kolorowe trzmiele albo płowe chomiki. I tylko ja nadal będę w punkcie wyjścia, bez możliwości jakiejkolwiek zmiany.
161
Dzisiaj kropla soku na drewnianej desce do krojenia. Czerwony punkt i surowe, wytarte drewno. Staram się nadać im znaczenie, przeprowadzam egzorcyzmy, dążę do uduchowienia i przeanielenia rzeczy. Aniołowie chodzą po niegościnnych polskich polach i faunowie skaczą leśni. Musiałem coś zmienić, literatura wynika ze zmiany i sporej dozy niepamięci. Buduję na nich opowieści na przekór sobie, staram się zrozumieć ich potrzebę i ponadczasowe trwanie. Na ulicy Grodzkiej starsza kobieta kurczowo stara się, aby wiatr nie podniósł jej sukienki. Atawistyczny gest, który próbuję zrozumieć. Nieustannie obserwuję kobiety, ich mimowolne odgarnianie włosów, poprawianie obcisłych spódnic, chodzenie na wysokich obcasach. Moje równie atawistyczne pragnienia, aby spojrzały w moją stronę. Są takie nieuważne i nie widzą mnie, ponieważ jestem już prawie przeźroczysty i bliski przeanielenia. Myślę o kropli soku na ich ciałach, jak delikatnie spływa pomiędzy rozchylonymi udami. Na ulicy Grodzkiej poza tym nic się nie dzieje. Czekamy na deszcz i zmianę pogody. Deska jest coraz bardziej sucha. Muszę kupić nową, są teraz bardzo tanie na wyprzedaży w pobliskim sklepie. Kupię też trochę soku z granatu, który podobno sprzyja potencji. Moje obserwacje staną się wtedy bardziej wyraziste, wydobędę się z tła i pojawię na pierwszym planie. Widzę, jak stary faun biegnie za nimfą białoudą. Krople deszczu są coraz bliżej. Moje małe dziewczynki są już duże. Ja też jestem już duży. Jestem coraz większy, rosnę do nieba i niedługo już je osiągnę. Stoję na konarze wielkiego drzewa, które sięga coraz wyżej i wyżej. Jak w dawnej bajce o ziarnku fasoli i ubogich mieszkańcach pewnej wioski. Staram się sobie ją przypomnieć, mam w oczach tylko obraz rośliny rosnącej błyskawicznie aż po białe obłoki, i niewiele więcej. Na niegdysiejszym zdjęciu Natalia i Weronika na plaży pod Władysławowem. Rok
162
1995 albo 1996. Jesteśmy szczęśliwi, chociaż tego wtedy tak nie nazywaliśmy. Nazw w ogóle było jakby mniej i świat wydawał się bardziej prosty. Mniej skomplikowany, mówisz, mniej skomplikowany. Natalia przygląda się ziarnkom pasku na swojej dłoni, Isia patrzy w obiektyw aparatu. Jedna z nich jest w cieniu rzucanym przez parasol, druga w pełnym słońcu. Nie wiem, czy to coś znaczy, czy jest formą proroctwa albo zapowiedzią ich przyszłych losów. Lato było piękne tego roku. Jeździliśmy na dziką plażę starym Fiatem 125p z żółwiem, a właściwie z żółwicą w pudełku po butach. Nadal wierzyliśmy w szczęśliwy los i w to, że wszystko się w nowej Polsce ułoży. Moje małe dziewczynki są już duże. Niekiedy do mnie zadzwonią albo wyślą sms. Na pewno nie pamiętają tej chwili, zatrzymanego czasu, połowicznego cienia i lata tego roku. Ja też nie pamiętam, tylko widzę i opisuję. Być może jest w tym jakaś doza tęsknoty. Być może jest… Śniło mi się, że całuję się z Jarosławem K. Jarkowi podoba się mój trzydniowy zarost, mówi, że taki lubi najbardziej. Ja zaczynam się zastanawiać nad jego urodą, dochodzę do wniosku, że nie jest z nim tak źle, w sumie chce dobrze, tylko źli ludzie stoją mu na drodze i gdyby tak się z nim zaprzyjaźnić, to może zostałbym ministrem kultury, kto to wie. Lekka paranoja polityczna zaczyna opanowywać już moje sny. Muszę sobie z tym jakoś poradzić, jak my wszyscy. Pójść na spacer, podlać kwiaty, nie myśleć. Walczę o błogosławiony stan słodkiej bezmyślności. Nikt nie chce mi pomóc, bezmyślni tego nie potrafią, a myślący tym bardziej. Kontempluję mój stary samochód i wiadro stojące w ogrodzie. Staram się w nie wniknąć, zrozumieć jego istotę. Wiadro spokojnie mi się przygląda, kontempluje moją urodę. Nie jest jeszcze tak źle z tobą, mówi, ale mogłoby być lepiej. Trochę się zapuściłeś, musisz przestać jeść kolacje, musisz przestać jeść. Przestaję jeść, gryzę korzonki
163
i łykam surowe kiełbiki. Jak u Dostojewskiego, jak Waldemar Słupnik nauczający z wysoka. Moje myśli stają się coraz bardziej podniebne, jestem coraz bliżej istoty wiadra. Szkoda, że jest z plastiku, lepsze byłoby ocynkowane. Istota ocynkowanego wiadra na pewno różni się od istoty plastikowego. Może jednak, jeżeli jest istotą, to te różnice nie są aż tak wielkie. Myślę o istocie Nuszi, która teraz śpi gdzieś w środku samej Nuszi. Myślę o istocie Jarka, która istnieje gdzieś w jego środku. Zastanawiam się, jak też może wyglądać i czy lubi trzydniowy męski zarost. Dzisiaj urodziła się Natalia. Niewiele już z tego dnia pamiętam. Wiem, że był piękny czerwiec i dużo słońca. Miała bardzo długie cienkie paluszki i przypominała sympatyczny różowy szparag. Pojechaliśmy ją zabrać ze szpitala, ja i ojciec, moja matka, jak zawsze, wolała zostać w domu. Pamiętam płacz córeczki i uważne przyglądanie się ścianom poniemieckiej kliniki. Bliźnięta są lekko rozchwiane emocjonalnie i mają artystyczne talenty. Robisz się sentymentalny, mówisz, robię się sentymentalny. Podziwiam zachody słońca i wycięty jak ciemna wycinanka profil pobliskiego drzewa na tle rozświetlonego nieboskłonu. Moja podróż sentymentalna trwa nadal. Staram się jej nie przerywać, przypominam sobie nieistotne kiedyś momenty, obrazki z wystawy, którą dawno już zamknięto. Czas miniony przesłania mi teraźniejszość. O przyszłości już nie myślę. My, ludzie sentymentalni, pochylamy się nad zwiędłą różą, mieszkamy w parkach wypełnionych sentencjami mędrców i świątyniami dumania. Staramy się z nich nie wychodzić. Tam, na zewnątrz, jest świat rozumnych klasycystów lub szalonych romantyków gotowych zburzyć porządek świata. Niczego nie burzymy. Piszemy nasze sielanki i opisujemy nagrobki umarłych piesków. Niekiedy płaczemy i są to łzy pocieszenia. Płakaliśmy wtedy z radości. Pierworodna có-
164
reczka, imię z piosenki Gilberta Bécauda. Ruskie imię, mówi matka, dalibyście jej jakieś polskie. Nie wiem, jakie są polskie imiona, słucham piosenki o rosyjskiej przewodniczce piosenkarza. Pewnie była pracownicą tajnych służ, mówi matka. Jak to w Rosji. Pewnie ma rację. Ludzie racjonalni zawsze mają rację. Ludzie sentymentalni tylko niekiedy. Najczęściej wtedy, kiedy patrzą na ciemną wycinankę pobliskiego drzewa na tle rozświetlonego nieboskłonu. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat mistrz Hokusai pisał, że dopiero gdy osiągnął te lata, zbliżył się do poznania rzeczywistego kształtu i charakteru ptaków, ryb i roślin. Sądził też, że do osiemdziesiątego roku życia zrobi dalsze postępy, a w dziewięćdziesiątym wniknie w swej twórczości w istotę rzeczy i zdarzeń. Liczył, że dożyje stu dziesięciu lat i wtedy wszystko co stworzy, każdy punkt, każda kreska będą żyć własnym życiem. Żył osiemdziesiąt dziewięć lat i nie doczekał ostatnich etapów swojej twórczości, ale i tak jego wizja świata, który przemija, utrwaliła czas i przestrzeń w sposób przypominający najlepsze strony ludzkiej księgi pamięci fascynującej mnie od dawna i którą staram się nieudolnie odtworzyć. Właśnie „odtworzyć”, ponieważ wiem, że ona istnieje niezależnie ode mnie i pragnie się ujawnić, budząc mnie w nocy i uniemożliwiając zbyt prawdziwe uczestniczenie w codziennym życiu. Ta księga jest moim przekleństwem i pasją zarazem, kocham jej tajemne fluidy i delikatne upomnienia, kiedy staram się ją pominąć albo ostatecznie o niej zapomnieć. Hokusai starał się odtworzyć rzeczywiste kształty i charaktery świata natury. Mój świat natury jest bardzo zawężony. Nie znam nazw większości roślin i chmur, ptaków i ryb. Muszę zadowolić się tymi nielicznymi, które pamiętam. Czy dzięki temu mam szansę na bardziej pogłębione wniknięcie w ich istotę? Wówczas, paradoksalnie, wiedza ograniczona do jednej rzeczy byłaby
165
wiedzą totalną. Oczyszczamy umysł, dotykamy jądra świata. Ale japoński mistrz podróżował przez całe swoje życie. Płynął przez nie i dzięki niemu. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, był „starcem opętanym rysowaniem”. Opętanie, które staje się jednocześnie spętaniem i wyzwoleniem. Księga pamięci, która pisze się sama. Od pewnego czasu mam drugie oczy. Są całkiem nowe i patrzą poprzez te stare. Być może istniały już od dawna, ale wcześniej ich nie zauważałem. Pozwalają mi dostrzec imponderabilia naszego świata jakby od niechcenia, poprzez jego marginesy i zdarzenia wcześniej zupełnie pozbawione istotnej treści. Widzę dzięki nim na nowo moje ciało, ciemne plamki na skórze, zmarszczki, lekką nadwagę, kłopoty z tym, co jest we mnie w środku i nie bardzo mnie lubi. Dzisiaj oczy zatrzymały na chwilę ulicę Kuźniczą z grupką młodzieży idącą na bosaka po rozgrzanym trotuarze. Widziałem poprzez nie również siebie siedzącego na ławce pod wysokim drzewem, upał, dredy na ich głowach, jak w zwolnionym filmie dotykającym dzięki zwolnieniu projekcji wszystkich moich zmysłów. Oczy widzące, wnikające do głębi mózgu jak dwie lunety i jak dwa szkła mikroskopowe. Muszę na nie uważać i dbać o to, aby się nie stłukły. Szkło, z którego robi się lustra teleskopów jest takie kruche. Plamki na skórze są coraz większe. Idzie starość, mówisz, to są jej sygnały i niepokojące oznaki. Idziemy w kierunku starości i gdzieś pośrodku się z nią spotkamy. Oczy będą wtedy jeszcze bardziej wyraziste i ostro widzące. Lub zajdą mgłą, mówisz, jak łzami, których nikt nie dostrzega i których nikt nie dostrzeże, ponieważ będą niewidzialne, jak my i jak drzewo, pod którym siedzisz, patrząc na nasze dłonie.
166
Dni są coraz dłuższe, mówisz, coraz dłuższe. Niestety, to niedługo się skończy, mówię, już niedługo. Uczymy się na nowo języka polskiego, powtarzamy frazy, czekamy na noc świętojańską i poszukiwanie kwiatu paproci. W tej bajce jest sporo perwersji, mówisz, jak można człowieka tak traktować. To nie człowiek, mówię, to medium, nośnik wartości moralnych. Wszyscy w bajkach są zanurzeni w świecie moralności. To przykre, mówisz, dlaczego ludzie ciągle muszą się tym zajmować. Może są niemoralni, mówię, nieustannie schodzą z wąskiej ścieżki bezgrzesznego życia i zmierzają w stronę szerokiego gościńca grzechu. Chciałabym iść pomiędzy, mówisz, tak byłoby najlepiej, nie lubię skrajności, co to za wybór: grzech albo cnota. Cnota kojarzy się teraz z czymś innym, mówię, ach, ten język, jak on ewoluuje, z czymś raczej niewygodnym i wstydliwym. Nie w Kościele, mówisz, tam wszyscy są cnotliwi z urzędu i mają odwieczne zasady. No, nie przesadzajmy, mówię, ostatnio słyszy się wiele o grzesznych pasterzach i owieczkach. To ciekawe, mówisz, dlaczego w Piśmie tyle się mówi o pasterzach i o rolnikach, trzeba by to policzyć i dowiedzieć się, o której z tych grup zawodowych jest więcej powiedziane. Moglibyśmy wtedy ustalić ówczesny stan świadomości społecznej i ówczesne preferencje na rynku pracy. Ale w Piśmie nie mówi się o rynku pracy, mówię, co to znowu za nowomodne pomysły. Mówi się czy nie mówi, mówisz, ale jest to zawarte podświadomie w tekście. Tekst jest święty, mówię i nie o to w nim na szczęście chodzi. Na szczęście dni są coraz dłuższe, mówisz, a w naszym ogrodzie niedługo zakwitnie kwiat paproci. Wyrwiemy go wtedy jak najszybciej i wyrzucimy do śmieci, aby nikt go nie zobaczył, a później policzmy pasterzy i rolników, utwardzimy ścieżki i gościńce, podlejemy kwiaty, zobaczymy otwarcie mistrzostw świata i zajmiemy się naszym językiem w sposób bardziej odpowiedzialny i bezgrzeszny. Nasza wielka herezja musi jeszcze kilka dni poczekać, mówię, może to i lepiej.
167
Na furtce motyl bielinek. Już kiedyś o nim pisałem. Potrzebny byłby tu przypis, ale go nie umieszczę, niech się inni męczą i próbują go odnaleźć. Być może jest to jakiś znak albo symbol. Było symbolistów wielu, sporo z nich ukryło się po śmierci w świecie motyli i tam trwają pośród kwiatów, poszukując nektaru i treści istotnej. Mój musiał się jakoś zabłąkać, furtka nie jest właściwym miejscem dla symbolisty, raczej dla Charona albo nocnego stróża, w którego wcielają się niektórzy księża i politycy. Pół na pół, można sobie wybrać, która połowa do kogo należy. Motyl odleciał, mogę wyjść na ulicę i zająć się czymś pożytecznym. Co jakiś czas zajmuję się czymś pożytecznym i robi mi się wtedy niedobrze. Kilka wieków lenistwa moich przodków robi swoje. Byli realistami i nie wiedzieli, że praca czyni wolnym. Nie czytali niemieckich filozofów, mam wrażenie, że w ogóle nic nie czytali i byli dzięki temu bardzo szczęśliwi. Łapali motyle w siatki na łące w Podhorcach, zasypiali na miedzy pomiędzy polami i śnili o upalnym lecie albo o pogodnym wrześniu, który miał niedługo nadejść. To dobrze, że człowiek nie wie, co go wkrótce czeka, słyszę w czeskiej piosence, to dobrze. Furtka się nie domyka, muszę ją naprawić albo domknąć raz na zawsze. Będziemy poza nią bezpieczni, ja i ty, i motyl bielinek, który wtedy na pewno do nas powróci. Byłem w Gliwicach. Pierwszy raz w życiu byłem w Gliwicach. Dziwne miasto, połączenie Miasta Krokodyli z Miastem Singera. Kapitał i synagoga. Tak przynajmniej teraz wygląda, kiedy nie ma już synagogi, a i o kapitał zdaje się jest dosyć trudno. W sumie sympatycznie. Wygłosiłem wykład o Kościuszce-artyście. Na wykładzie, w muzeum przerobionym z dawnej willi miejscowego fabrykanta, było kilku staruszków. W sumie rzecz całkowicie bez sensu, i dla mnie, i dla Kościuszki. Za to zobaczyłem chyba jedną z najwyższych w świecie wież neogotyckiego kościoła i drugi kościół, przemieniony na klub fitness.
168
Na Rynku był festiwal artystyczny, młodzież malowała, lepiła i grała piosenki Johnny’ego Casha. Piękna kelnerka, przypominająca Wenus Pięknotyłą, podawała roladki wieprzowe ze śląskimi kluskami i modrą kapustą. Ach, te skojarzenia, ach, te roladki, a kapusta, palce lizać. W moim „Dniewniku” muszę wrócić do Konkretu. Kapusta, kluski, wykład. Niestety, Kościuszko nie jest już zbytnio konkretny, podobnie jak Wenus, Singer i Ulica Krokodyli. Konkret nie jest łatwy, wymyka się nam szybko z rąk i ucieka na drzewo lub do klubu fitness jak wiewiórka albo jak młoda licealistka, która ma bardzo zgrabne, wyćwiczone łydki i uda. Połykam kluski, wspominam niegdysiejsze śniegi. Pijaczek domaga się wsparcia na piwo, później tańczy do muzyki w stylu country and western. Puszkę z „Tyskim” położył ostrożnie pod latarnią i co jakiś czas patrzy, czy ktoś mu jej nie ukradł. Różni się tu kręcą i nie wszyscy uczestniczą w artystycznym festiwalu. Jest bardzo parno, wiewiórki poszły spać, licealistka z kolegą z klasy do bramy na małą poobiednią minetkę. Moja Wenus czeka na propozycje. Jej piękny tył kołysze się jak na kowbojskim siodle, góra i dół, góra i dół. Coś mi to przypomina, zawsze mi to coś przypomina. Musiałem zawiesić „Dniewnik” na kołku na czas pobytu w Hiszpanii. Wisiał tam i płakał, a ja wmawiałem sobie, że przecież do niego wrócę, a kołek spalę lub połamię. Ostatnio wmawiam sobie różne rzeczy, które wnikają we mnie i siedzą tam jak jakieś zadry albo skaleczenia. Muszę wrócić do normalnego rytmu, ale jak mam to zrobić, wracając do kraju, który jest coraz mniej normalny. Propaganda sukcesu i opalony, ciemny lud rzucający kurwami na lotnisku. Ułomki Alicante będą wracać przez kolejne dni i godziny. Pierwszy o nowej Trójcy Świętej, którą widziałem na ulicy imienia Alfonso X El Sabio, tuż obok eleganckiego sklepu z okularami firmy Gucci. Młody narkoman skulony jak modlący się piel-
169
grzymi w drodze do Mekki wybierał resztki jakiegoś narkotycznego koktajlu z plastikowego kubka, obejmując jednocześnie kudłatego pieska, którego spojrzenia nigdy nie zapomnę. Była w nim absolutna miłość i jednocześnie wielka obawa, że człowiek porzuci go tak, jak nieustannie porzuca samego siebie na swojej drodze donikąd. Na plecach narkomana siedział rudy kot przypominający wychudzone koty Maghrebu. Był czujny i jednocześnie spokojny, tak jakby właśnie na coś lub kogoś polował. Nie można im było pomóc, tak jak nie można pomóc dawnej Trójcy, tak jak najprawdopodobniej nie można pomóc nikomu, kto już odchodzi, pozostawiając cały świat i wszystkie dobre zwierzęta na ulicy króla wyróżniającego się tym, że pośród setek królów okrutnych i sinobrodych był królem mądrym, kochającym muzykę, która przetrwała przez całe wieki, tak jak i przetrwa ten obraz narkomana, pieska i kota, mojej hiszpańskiej Trójcy Świętej spotkanej przelotnie podczas wyprawy nad dalekie morze, kolebkę przyjmującą na swoje dobrotliwe łono wszystkie grzechy świata. Druga hiszpańska Trójca Święta, coraz częstsza i nieustannie spotykana wszędzie tam, gdzie idzie młodość, idzie i nie śpiewa, a wpatruje się w swoje smartfony. Troje młodych ludzi, dwóch mężczyzn i kobieta, zresztą nie wiem, jak ich nazwać – dwóch młodzieńców i panna? To śmieszne brzmi, jacy młodzieńcy, jaka panna, w czasie słońca o zmierzchu, które wygładza nasze twarze i sprawia, że jesteśmy wtedy najpiękniejsi, patrzyli nieustannie w ekraniki telefonów zagubieni i zadumani nad losami nie tyle świata, co swojego fanpage’a lub informacji o aktualnych cenach w okolicznych marketach. Byli jak odlani z brązu, na ich twarzach nie drgnął ani jeden mięsień, z niezwykłą powagą i skupieniem przebierali palcami po klawiaturach jak niegdysiejsi wirtuozi fortepianu, dla których szybkość dotknięcia klawisza była wyznacznikiem wirtuozerii i maestrii
170
wykonania. Nowa muzyka dźwięków bezszelestnych opanowuje przestrzeń i czas, w którym żyjemy. Na szczęście obok na plaży inni młodzi ludzie słuchali muzyki prawdziwej, a lekki i słodkawy zapach marihuany unosił się nad nimi jak złota aureola. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie jestem razem z nimi, ani po stronie pierwszej, ani po drugiej. Zrozumiałem, że w coraz większym stopniu mnie nie ma, albo że istnieję w innym, trzecim wymiarze i sam dla siebie stanowię Trójcę, do której mogę co najwyżej dołączyć kilka najbliższych mi osób i mojego pieska (jestem jeden, ale w kilku osobach) tak jak Najwyższy, który też codziennie dołącza do siebie wszystkich sprawiedliwych, podczas gdy twórców nowych aplikacji internetowych umieszcza w specjalnym kręgu czyśćca, gdzie mogą do woli wpatrywać się w swoje algorytmy i wymieniać bez słów memami oraz ikonkami o bardzo smutnych obliczach amen. Chciałem opisać ten wewnętrzny prąd, który przybliża mnie do pięknych kobiet, dyskretne wibracje, które sprawiają, że w moich snach są coraz bliżej mnie. Nie umiem tego zrobić, ponieważ obrazy nie podlegają tak intensywnemu opisowi, są na zewnątrz mnie i moich słów. Staram się do nich przybliżyć, dotknąć, a one jak woale z mgły przesuwają się coraz dalej, pozostawiając mnie w sytuacji widza, który nie może przekroczyć bariery pomiędzy widownią i sceną. Balansuję na cienkiej krawędzi desek i scenicznego kurzu, prawie tańczę na pointach jak w tradycyjnym balecie, gdzie wszyscy starają się przełamać barierę grawitacji i później spadają porażeni własnym ciężarem i nieuchronnością siły przyciągania. Zawsze obserwuję uważnie ten moment dotknięcia powierzchni, naskórka ziemi, ich ból i wewnętrzne przekonanie, że może następnym razem wyrwą się ponad kolejne pas, wyzwoleni z ciasnej obręczy tego, co jest nieuniknione. Moje wibracje trwają przez
171
kilka sekund, są piękne i pozwalają przeżyć kolejny dzień. Ta scena nigdy się nie skończy. Uniesienie, trwanie, upadek i ponowny wzlot w stronę zakwitających dziewcząt przyglądających się mi uważnie jak dziwnemu preparatowi o starzejącej się skórze i wolniejszym oddechu. Zakwitają obok mnie i we mnie, ale nie ze mną. Wychodzimy z tego teatru osobno. Na ulicy jak zawsze pada deszcz. Tak widocznie musi być, tym bardziej jeżeli wyjdzie się po pierwszym akcie, nie czekając na ostateczny, przeważnie niezbyt optymistyczny finał. Codziennie rano modlę się imionami moich zmarłych przyjaciół. Jeden Jan Kanty, dwóch Piotrów, jeden święty Andrzej. Wymieniam ich imiona i później milczę. Milczymy razem, oni i ja, tak jest najlepiej, modlitwa bez słów jest najbardziej, chciałem, napisać: skuteczna, ale nie jest to dobre słowo, raczej możliwa albo dobra. Są modlitwy dobre i złe, ta jest najlepsza, ponieważ stwarza jeszcze jeden obszar absolutnej ciszy, jakże potrzebny w dzisiejszych nadmiernie hałaśliwych czasach. Milczymy wspólnie, oni z kosmicznych głębi, ja na Lidzbarskiej niedaleko Lidla i warzywniaka czynnego codziennie od siódmej rano. Nie muszę nic więcej o nich wiedzieć niż to, czego dowiedziałem się za ich życia. Jak jest tam, po drugiej stronie i czy oni są nami nadal zainteresowani? Niekiedy przerywam milczenie i staram się im opowiedzieć o tym, co się u nas dzieje. Nie wiem, czy jestem wysłuchany, nikt z modlących się nie wie, czy będzie wysłuchany. Na tym polega cokolwiek złowieszczy urok każdej modlitwy. Staram się nieustannie powtarzać imiona, aby ich nie zapomnieć. Moja pamięć najwyraźniej blaknie i ma w swojej tkance coraz większe puste miejsca i fragmenty przetartej przez czas materii. Próbuję ich też ze sobą bliżej zapoznać, tak, abym to nie tylko ja był ich ziemskim i modlitewnym łącznikiem. Powinni ze sobą porozmawiać, spotkać się jakoś na kieliszeczku ambrozji lub
172
niebiańskiego szampana. Nie wiem, na ile jest to możliwe i czy ludzkie imiona nabierają tam odpowiedniej wagi i ciężaru koniecznych podczas spotkania. Nic nie wiem. Jan Kanty, dwóch Piotrów, święty Andrzej, który był ateistą. Tak to sobie układam i codziennie odmawiam na Lidzbarskiej, niedaleko Lidla i warzywniaka czynnego codziennie od siódmej rano. Ciężar imion, imiona mają swoją wagę i ciężar właściwy. Nie zależy to od ich długości, raczej od brzmienia i naszych z nimi skojarzeń. Wykreślam specjalne tabele, układam w ciągi opadające w górę i w dół. Zabawa w czasie zawieszenia, tuż obok opowieści hiszpańskich i rachitycznych protestów w sprawie niszczenia przez rząd Sądu Najwyższego i łamania Konstytucji. Jednocześnie jazgot narodowy i nieustanne molestowanie mnie w sprawach wykładów związanych z Rocznicą Odzyskania Niepodległości. Jak można to godzić, nie rozumiem. Imiona są coraz bardziej niepewne, nawet moje, wywiedzione z czasów wikingów i królów duńskich. Imiona kobiet powinny być lżejsze i unosić się pośród puchu dmuchawców i wietrznych elfów obudzonych nagle o poranku. Tak sobie je kiedyś wyobrażano. Obecnie imiona kobiet są najcięższe w historii i zaczynają przytłaczać swoją wagą te męskie. Czuję je na sobie, staram się nie tyle spośród nich uwolnić, co im pomóc. Od wielu już lat potrafię rozmawiać tylko z kobietami i tylko one rozumieją to, co piszę. W moich wykresach jest wiele pustych miejsc, śladów po imionach, które zaginęły. Nie ma dziś Alfonsów, Onufrych, Adolfów, zaginęły Eufrozyny i Eudoksje. Napisane niegdyś portrety imion powinno się napisać na nowo. Zaczął się lipiec, miesiąc od lip i miodu. Stare lwy czekają na kolejny miesiąc, wtedy się urodzą ponownie i zaryczą w poszukiwaniu lwicy, która przeważnie jest bezimienna.
173
Rzeczy, które były dla mnie ważne, tracą swoją wartość. Ja też przez to tracę swoją rynkową wartość. Zaczęło się od taśm magnetofonowych, później kasety. Na szczęście wracają winyle, i zawsze są książki. Papier staje się niepotrzebny. Wszystko niedługo będzie w chmurze. To piękna wizja, wszyscy znajdziemy się w chmurze, jak dawni aniołowie częściowo upadli lub pogodzeni z losem. Książki znajdą się na wielkim wysypisku świata i będą się nimi żywić miliardy moli i żuków gnojników. To bardzo pożywny pokarm, który starczy im na pokolenia. Gorzej z plastikiem, ale chmura w tej sprawie na pewno coś wymyśli. Myślę, że będzie ona naszym Bogiem i Sędzią Ostatecznym, będziemy się do Niej modlić, a ona na pewno nas wysłucha. Ci, którzy się jej sprzeciwią, przepadną na wieki. Przecież istniejemy jako wiązka informacji o nas, a tę tak łatwo jest wykasować z chmurnych dysków. To piękna wizja, miliony twardych dysków wykonanych z materiału, którego jeszcze nie znamy, poruszających się w takt walca „Nad pięknym modrym Dunajem” w tajemniczej i mgławicowej chmurze złożonej, jak każda osobliwość, z czarnej materii. Uwielbiam słowo „osobliwość”, jest takie osobliwe i wsobne zarazem, jak „bycie w byciu”. Taśmy magnetofonowe trzymam do dzisiaj w piwnicy. Zajmują sporo miejsca i nie jestem pewien, czy kiedyś zdołam je jeszcze odsłuchać. Mówisz, że trzeba je wyrzucić i że musimy z żywymi naprzód iść i sięgać po nowe życie. Dzisiejsi żywi nie bardzo mi się podobają, wolę dawnych umarłych, przynajmniej mieli klasę i twarde dłonie. My, starzy klasycy, też mamy twarde dłonie. Potrafimy nimi otworzyć każdą Księgę i nastawić jednym klasycznym i dostojnym ruchem płytę Fleetwood Mac „Rumours”. Wtedy czujemy się najlepiej, nawet w czasie zbliżającej się od wschodu burzy i chmur jakże ciemnych wieczorem. Martwa natura poranna. Widok odbity w lustrze, dwa kominy, dach plus fragment rosnącego za oknem świerka.
174
Drzewo kłuje, kiedy się do niego zbytnio zbliżyć. Broni się przede mną i twoimi zakusami, aby je wyciąć. Pytasz: dlaczego „martwa natura”, a nie „cicha” albo „wyciszona”, jak w innych językach? Nasz język ją zabił i nie ma potrzeby nadmiernie się nad tym zastanawiać. W nocy jak zwykle podróże. Zawsze podróżuję po górach, na co dzień niedostępnych i odległych. Dużo przepaści, górskich strumieni i wąwozów, czyli czegoś, czego nie lubię w realu. Moja podświadomość uzupełnia sobie braki, gdy nie mam nad nią pełnej kontroli. Ludzie morza śnią o górach, ludzie gór pewnie o morzu, albo o wyprawie na Księżyc, kto to może wiedzieć. Martwa natura jest stateczna i spokojna. Nie zmienia się zbytnio, ulega jedynie porom roku. Mamy lato, ogrzewana porannym słońcem rozkwita i stara się wyschnąć po północnym deszczu. Mieszkają w niej jeżyki i jaskółki oraz kilka wędrownych kotów polujących na młode jeżyki i jaskółki. Dzieją się tam zapewne małe apokalipsy, o których wolałbym nie wiedzieć. Moje góry są coraz bardziej wysokie i szalone. Są to góry romantyczne, podążam tam po ciemnych ścieżkach szaleństwa. Na szczęście łatwo jest je porzucić i dojść do pięknej doliny łóżka, gdzie opisy rodzą się same zaraz po przebudzeniu, a ciepła kołdra zapewnia nam jakże bezpieczne schronienie. Wszystko płynie. Widzę pędzące strumienie, podziemne rzeki, kanały wypełnione stadami szczurów, prądy morskie niosące niespiesznie miliony stworzeń w stronę miejsc, w których się urodziły, lodowe kry i góry roztopione na szczytach i przypominające wielkie śmietankowe lody. Liżemy je chętnie i czekamy w skupieniu na kolejne titaniki. Może titanicy? Kto to może wiedzieć. Komputer podkreśla i to, i to, nie zna na szczęście tej historii, została mu ona litościwie oszczędzona przez dobrych informatyków, którzy tylko dla ludzi nie mają litości i zmuszają ich nieustannie do poznawania kolejnych
175
aplikacji. Bronię się przed tym nieustannie, płynę pod prąd jak stary szczur z ogromnymi wąsiskami, czepiam ogonem ścian kanału. Niewiele to pomaga, znowu „to”, przyczepiło się i płynie za mną jak kawał nie powiem czego. To ciekawa formuła, móc przemilczeć, pominąć dosłowne brzmienie słowa, udawać, że się nie pamięta, będąc człowiekiem kulturalnym i niepotrzebnie wykształconym, i ponownie „to”. Szczur złapał kawałek niedojedzonej ryby, lubi ryby, jest gotów dla nich zatrzymać się na chwilę i zjeść do ostatniej ości i rybiej łuski. W portfelu trzymam łuski po zeszłorocznym karpiu na szczęście i dla przypływu gotówki. Zwyczaj lwowski mojej matki, która nigdy nie miała tak naprawdę pieniędzy, ponieważ być może jej karp był za mały, albo nie z tej ławicy lub stawu w okolicach Buczacza. Okolice Milicza też nie są najlepsze. Pieniędzy jak nie było, tak nie ma i tylko szum wody, ciepłych prądów płynących przez ocean zamknięty w muszli, którą trzymam na parapecie okna, pozwala mi przetrwać kolejny rok. I mała zielona buteleczka z kroplą laudanum pozostałą na szklanym dnie, wypełniona słodką goryczą. Ibn Hazm: „Moja miłość wydostaje się ze mnie jak oddech, więc dałem moim oczom wolność rączych koni… Bo moje serce było spopielałym zielem, na które ktoś położył zapaloną głownię”. Poezja zanurzona w tym, co było mu bliskie i bardzo konkretne. Oddech, rącze konie, spopielałe ziele, zapalona głownia. Połączone w kilku wersach, oddają świat sprzed wielu stuleci, który był inny i bardziej materialny. Pozostaje oddech jako łącznik trwający ponad tysiącleciami, spoiwo naszego życia i miłości, pozostajemy my, czytający te słowa napisane w nieznanym języku. Posługiwał się często ówczesnymi konwencjami i kalkami obrazowymi, i tylko niekiedy zdarzały mu się szczęśliwe chwile oderwania się od nich jak od porzuconej skóry węża i wyjście na powierzchnię kuli wypełnionej dotąd
176
literacką miałkością. Czy wyczuwał te momenty i czy były dla niego ważne? Może wręcz przeciwnie, traktował je jako poetycki przypadek i błąd, jednak nie na tyle istotny, aby usunąć go ostatecznie z wiersza. Nie wiem, dlaczego o tym piszę. Najwidoczniej i mnie potrzebna jest chwila oddechu od tego, co mnie otacza. Ucieczka w cudze słowa też jest formą słowa, które daj nam Panie. Nie mam żadnych win, nikogo dzisiaj nie skrzywdziłem i nie muszę też nikomu odpuszczać jego przewinień. Czytam o sztuce akcji w Polsce i o ekshibicjonistycznych performerach, którzy wchodzą na drabiny albo na bryły lodu i czekają, aż lód ostatecznie się stopi. Ibn Hazm ratuje mnie przed nimi, pozwala przetrwać. Rącze konie są coraz bliżej. Byliśmy na koncercie Rolling Stonsów w Warszawie. Stadion Narodowy w kształcie biało-czerwonego koszyka i wszechogarniający brud wokół niego. Kobieta siedząca obok mnie rozwiązywała krzyżówki, a para młodych ludzi przyszła zrobić sobie selfie. Jagger widziany z bardzo daleka przypominał kolorowego owada poruszającego się niespokojnie i onirycznie po ogromnej scenie. Muzyka czysta, płynąca ze źródeł muzyki, akcenty polityczne i kawałki z mojego dzieciństwa. Miałem piękne dzieciństwo i ono powraca teraz do mnie ze zdwojoną siłą. Niestety, przy Stonsach możemy się czuć do dzisiaj jak stado niewypierzonych młodzianków zagubionych na bezkresnych terenach Wschodu, jak ludzie, których skrzywdzono powojennym porządkiem świata i którzy teraz łapczywie starają się nadrobić wszystko to, co wtedy ich ominęło. Mówię w imieniu mojego pokolenia, ci od selfi niczego nie muszą nadrabiać, nie wiedzą, jak można żyć w dyktaturze, co stanie się, kiedy obecna władza wyprowadzi nas ostatecznie z Europy. Na razie są spokojni i najedzeni, brud wokół stadionu najwyraźniej im nie przeszkadza, selfie wyszły bardzo ładnie i nieźle prezentują się na Facebooku. Pomału odjeżdżam od nich i od tego świata,
177
powtarzam słowa o malowaniu w czerni i o tym, że nie można mieć wszystkiego tego, czego się chce, że nie można osiągnąć pełnej satysfakcji, nawet w trakcie, udanego skądinąd, młodzieńczego seksu. Wracamy w nocy, starzy, wyleniali hippisi, którzy przyjechali tu ze wszystkich stron zwabieni widokiem kolorowego, migotliwego owada. Nagle znowu jestem w Szkole Podstawowej nr 55 przy ulicy Kołłątaja we Wrocławiu. Na szkolnym korytarzu w trakcie długiej przerwy walczą ze sobą zwolennicy Bitlesów i Rolling Stonsów. Od tych drugich łatwo było dostać niespodziewanie w mordę. I to jest, pomimo upływu tylu już lat, pouczające, męskie i piękne. Pismo zabiło pamięć, mówię, to nie ty mówisz, to powiedział ktoś inny. Druk zabił pismo, mówisz, a smartfony zabijają druk. Pytasz: ciekawe, co będzie po smartfonach i Internecie, który zabił książki i zabija na naszych oczach tradycyjne media. Będą gry komputerowe, przez które, jak czytałem, reprezentacja Niemiec w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej nie wyszła nawet z grupy. Gdzie o tym czytałeś? – pytasz. W Internecie. No tak, w Internecie, mówisz, czyli nie jest tak całkiem źle, czasami coś ciekawego można w nim przeczytać. Jest tam sporo niezwykle interesujących wiadomości, mówię, ale nie ma nic o słowie, które łączy pamięć, pismo, druk i wiadomości w sieci. Sporo jest głupich informacji zbudowanych z mądrych słów, mówisz. Słowa nie są ani mądre, ani głupie, po prostu są, mówię. To tylko kwestia ich użycia. Mądry człowiek używa mądrych, a głupi głupich, mówisz, słyszałam na własne uszy w telewizji. Ciekawe, co zabije telewizję, może samoistny obraz albo namiastka telewizji w smartfonie lub w grze komputerowej. To już nie będzie telewizja, zauważasz, to będzie coś zupełnie innego, ponieważ medium jest formą przekazu lub samo staje się przekazem. Za dużo przeczytałaś nieaktualnej już, pseudonaukowej literatury, mówię. Platon nie czytał zbyt
178
wiele, to jego czytano, podobnie Homer i obecny prezydent Stanów Zjednoczonych. Skąd o tym wiesz? – pytasz. Z Internetu, on podobno nie przeczytał w życiu żadnej książki i dlatego jest prezydentem. W swojej rezydencji ma złote klamki i sedes ze złota, mówię. Kiedyś czytałem w ubikacji, teraz już tego nie robię. Jak byś miał złoty sedes, to byś to robił, mówisz. Kiedyś były lepsze książki, mówię, i mniejsze ubikacje, nie takie, jak teraz, duże i z dostępem do wi-fi. Tak bawimy się słowami i życie płynie nam swobodnie. Dzisiaj padał wielki deszcz i zalewał nasz dom, w którym mieszkamy od dawna i nie mamy od tylu już lat pieniędzy na jego poważny remont, podobnie jak nie mamy też na remont niepoważny i czekamy, aż coś się wyjaśni w kraju i za granicą, poza którą nie ma już słoni, jak to dawniej bywało, kiedy pisaliśmy nieustannie nasze życiorysy, aby udowodnić, że nadajemy się do ustroju socjalistycznego lub do czegoś w tym rodzaju, co osiągnęliśmy bez naszej wiedzy na danym etapie rozwoju społeczno-politycznego. Nowomowa przeżarła nam wtedy mózgi, a teraz wraca ze zdwojoną siłą i jesteśmy wobec niej coraz bardziej bezradni, ponieważ wiemy, że nie zawsze czarne jest czarne, a białe jest białe. Odciągasz mnie za rękaw, prosisz, abym wylał wodę z podstawionego wiadra i nie zajmował się polityką, która wyżera serce i wątrobę, którego to organu nawet Prometeusz nie zdołał obronić przed atakiem ptaków drapieżnych, a był przecież dosyć zręcznym, bywałym w świecie i doświadczonym złodziejem. Widziałem w telewizji, jak mały kraj pokonał na mistrzostwach świata duży w piłkę nożną, czyli jest na tym świecie jakaś sprawiedliwość i musimy wierzyć w pozytywne dla nas wyroki Opatrzności, podobnie jak w koniec ulewy i w zatkane rynny, i w kałuże na zielonej trawie, która odżyła nareszcie i jest żywa jak dawniej, jak przez podjęciem zabaw i gier słownych, i przed życiem swobodnym
179
bez dzieci, które są daleko i nie wiadomo, kiedy wrócą na nasze łono, na twoje łono, które je zrodziło, a ja miałem w tym tylko udział pośredni, jak Prometeusz, który umarł przedwcześnie, ale jednak coś po sobie pozostawił, ognisty słup gorejący ponad wiekami i szczyptę patosu, przecież sztuka jest formą patosu i my, artyści, powinniśmy o tym wiedzieć, również po wielkim deszczu, który przez całą noc padał wprost do naszego wiadra i łamał nieustannie, jak w starej piosence, perwersyjne prawa fizyki. Co jakiś czas zastanawiam się, kim jesteś i dlaczego tak często pojawiasz się w skądinąd moim „Dniewniku”. Najwidoczniej monolog mi nie wystarcza, potrzebny jest dialog, nawet pozorny i wyssany z rozmowy z samym sobą, która ma swój urok, ale nie jest ostatecznie tak ciekawa, jak wymiana poglądów, nawet na poglądy gorsze i bardziej zużyte niż moje. Nie są takie złe, mówisz, są równoważne. Jesteś symetrystą i ważysz każde słowo, a może bardziej niż słowo jego rytm i melodię, co niektórzy lub częściej niektóre, zauważają, czytając te teksty głośno i wyraźnie tuż po obudzeniu albo przed samym snem. Wtedy najlepiej układa się linia złożona z dźwięków, kolorowych fonemów danych nam miliony lat temu przez Boga od mowy, która jeszcze była jedna i niepodzielna, tuż przed kłótnią pod Wieżą Babel albo w innych tajemniczych okolicznościach na pustyni Kalahari. Piszę, a ty patrzysz na mnie uważnie, śledząc każdą literę. Tak sobie w tym momencie naszą relację wyobrażam: Artysta i Muza, Mądrość i Piękno, bez względu na poglądy pewnych feministek i artystek, których obecnie imię brzmi legion. My, starzy szowiniści, musimy się zacząć jednoczyć w walce o swoje prawa. Dobrze, dobrze mówisz. Daj spokój, pisz lepiej o tym, na czym się znasz i nie zadzieraj z kobietami, bo przestanę się pojawiać i śledzić każdą zapisaną przez ciebie literę. I co wtedy zrobisz, stary grzybie, no co?
180
Czytam, że światło zabija światło, a ciemność – ciemność. Piękne zdanie wypowiedziane zapewne przypadkowo przeze mnie i pewnego performera przed laty. Łączymy się ze sobą, podobnie jak w stwierdzeniu, że ogień jest lepszy od nożyczek, a zielona butelka nie lubi białej ściany. Wszystko można unaocznić, pokazać na przykładach wykorzystujących drobne przedmioty i maszyny proste. Na razie jest to nasza tajemnica. Ciemna ciemność lubi tajemnice, których nie znosi świetlane światło. Żonglujemy pojęciami, pośrodku których jest strefa rzeczy gotowych na wszystko, nawet na nasze powolne ich zabijanie. Rzeczy nie można zabić, można ją unicestwić, za to performanse są wieczne i niedługo opanują cały widzialny świat. Uczestniczę w nich od dawna. Zawsze lubiłem teatr ubogi i aktorów, którzy nie byli aktorami. Patrzyliśmy na siebie, recytując frazy z tekstów wysokich retorycznie i jednocześnie bardzo zwyczajnych i codziennych. Nasze pieśni bez słów trwały całą wieczność. Ci aktorzy już nie żyją. Na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu jeden z nich ma piękny nagrobek. Światło na nim przemieniło się w światłość, która świeci nawet nocą i trwa jako najwyższy stopień ciemności. Od rana strzępy chmur na nieboskłonie, nad dachami domów stojących naprzeciwko. Obserwujemy się wzajemnie, patrzę na nie, a one przyglądają mi się uważnie. Później możemy zamknąć oczy i już siebie nie widzieć. Czy chmury mogą mieć oczy? Klasyczne pytanie zadawane przez poetów, tylko oni mogą na nie odpowiedzieć. Myślałem wczoraj o odległych metaforach, o słowach pozornie uwolnionych, które ostatecznie zniechęciły większość do języka poezji. Chaos poprzez chaos, wolność, która doprowadza do anarchii. Zabłysły przez jedną chwilę i później trwały jak niepotrzebne już nikomu kolumny całkowicie niezrozumiałych sformułowań. Doprowadziły do sytuacji, w której można probabilistycznie
181
i w sposób niemal mechaniczny tworzyć sto tysięcy miliardów wierszy, jak w książce Raymonda Queneau. Zniszczyły naszą sztukę, która jest tworzona przez wybranych dla wybranych i przeprowadza nas na drugą stronę chmur drogą istniejącą tak naprawdę pomiędzy słowami. Chmur jest coraz więcej, zapowiadają burze i gwałtowne opady deszczu. Czy chmury wtedy płaczą? Klasyczne pytanie z książeczek dla dzieci. Jestem dzieckiem, maleję w oczach, strzępię się na krawędziach. Musisz mnie pocerować albo przenicować na drugą stronę. Nikt już tego dzisiaj nie robi, jest tyle rzeczy z Chin albo z Bangladeszu. Widziałem wczoraj te stosy materii wiszące na wieszakach. Na szczęście słońce zaszło nad dachami domów naprzeciwko i nie muszę już na nic patrzeć. Pewna turecka pisarka napisała, że teraz wszyscy myślą, że są pisarzami, zniknęła hierarchia i szacunek dla tego zawodu. Obserwuję smutny upadek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, wielka bieda i duża geriatria. Nawet tutaj nikt nie szanuje nikogo, nikt nie czyta nikogo, nikt nie uznaje nikogo. Polskie piekło pomnożone o zawiedzione najczęściej ambicje i totalny brak zainteresowania ze strony naszego społeczeństwa. Bal manekinów, który jest reanimowany przez redaktorki zajmujące się w ich pojęciu literaturą. Starzy pisarze tęskniący za komuną, która ich doceniała, chociażby poprzez zakaz publikacji. Cenzor czytający uważnie teksty był ich najlepszym przyjacielem. Spadek z wysokiego piedestału jest zawsze bolesny. Nie bardzo wiem, po co to piszę, nie bardzo wiem, po co piszę „Dniewnik”. Mówiło się kiedyś o głosie wołającym z głębokości. Jak dzisiaj można nazwać odczuwany przeze mnie stan absolutnej obojętności wobec sztuki wysokiej? Żyję na marginesie marginesów, w wielkiej próżni, pośród gromady oberwańców i nędzarzy oczekujących na groszowy zasiłek lub nędzny ochłap z państwowego stołu. Komiwojażerowie za-
182
chwalający swój towar pod zamkniętymi na głucho drzwiami i ja między nimi ze stosem książek wypadających mi z rąk na bruk pokryty moją błękitną krwią jak dywanem z odległego, czystego nieba. Musimy się spieszyć, mówisz, musimy się spieszyć, żeby zdążyć i wszystko przeżyć i wszystkiego, co jest nam przeznaczone, doświadczyć. Nasz pośpiech codzienny i nieustanny. Musimy długo żyć, dodaję, długo żyć, żeby przeżyć wszystkich skurwysynów. To się nie uda, mówisz, oni się mnożą w zastraszającym tempie i są coraz młodsi i młodsi. Ale zawsze, mówię, przynajmniej kilku z nich, o których codziennie i nieustannie myślę. Szkoda, że nie ma rodzaju żeńskiego od słowa „skurwysyn”, dodaję, przydałoby się bardzo. Może jest w innych językach, musimy spytać jakiegoś poliglotę, ale gdzie go dzisiaj znaleźć, pytasz, język polski jest w dużej mierze nieprzekładalny, a przekleństwa są w każdym języku odmienne. Oprócz języka japońskiego, zauważam, w którym do niedawna nie było przekleństw i dlatego Japończycy byli i są tacy dziwni i pracowici. Przez to też zamknęli się na kilkaset lat przed światem, chcąc, aby nikt się o tym nie dowiedział. Przekleństwa są potrzebne szczególnie niedużym narodom, takim jak nasz, mówisz. Wtedy mogą się te narody ujawnić i lepiej spełnić swoją misję dziejową, w nich objawia się bowiem charakter narodowy oraz cele, jakie wyznaczyła im Opatrzność. No, nie przesadzajmy, mówię, trochę się zagalopowaliśmy. Galopujmy, galopujmy, dodaję, nasze konie od rana są takie rącze i na szczęście znowu dzisiaj wygraliśmy bitwę pod Grunwaldem. Na końcu naszej ulicy jest kawałek zaniedbanej łąki. Kiedyś tam chodziłem z Nuszi na spacery, teraz odmówiła
183
chodzenia i muszę tam chodzić sam albo czasami z tobą. Jest też dom, przy którym jest coraz więcej ogromnych samochodów. Widziałem kiedyś właściciela i nie chciałbym go zbyt często spotykać. Trochę mu się dziwię, bo niedaleko przebiega obwodnica Wrocławia, ale widocznie mu to nie przeszkadza albo może jest nieco otępiały i nie słyszy jej nieustannego szumu. Był kiedyś też wybieg dla kucyka i starej klaczy, lecz teraz został zabudowany prywatnymi domami, a kucyka chyba sprzedano gdzieś za miasto lub może umarł z tęsknoty za mną i za Nuszi, bo zawsze przynosiliśmy mu kawałki suchego chleba, o które musiał walczyć z większym koniem, który przeważnie zwyciężał, jak to często bywa w życiu, tak koni, jak i ludzi. Byłem tam wczoraj wieczorem, krzewy szumiały tajemniczo, a może to szumiały przejeżdżające po betonowej drodze samochody. Domy mrugały ślepymi jeszcze oknami, wyczuwało się napięcie Natury niepokojącej się tym, że ktoś zakłócił jej naturalny stan skupienia, jak zawsze nieludzki i bezgraniczny. Stałem się jednocześnie jej granicą i celem, wiedziałem, że chce mnie zniszczyć albo oswoić, zagarnąć na tym wąskim odcinku zaniedbanej łąki pomiędzy Lidzbarską i obwodnicą. Musiałem szybko stamtąd odejść, inaczej zaginąłbym w łaskawej zieleni jak wielu wcześniej poetów, których nikt już później nie mógł ponownie odnaleźć. Na szczęście byłaś blisko mnie na tym spacerze i był też właściciel ogromnych samochodów przypatrujący mi się spoza nich uważnie i badawczo. Miał twarz koźlonogiego satyra i zmierzwioną brodę. To dobrze, pomyślałem, Natura nie zmienia się zbytnio, nawet na końcu ulicy Lidzbarskiej, niedaleko śródmiejskiej obwodnicy. Myślałem o moim porannym, bezkresnym smutku. Przypomina otwarte morze bez końca i bez początku, po którym żegluję katamaranem, siedząc pośrodku na siatce splecionej z morskich alg i wodorostów. Morze jest spokojne, towarzyszy
184
nam jedynie martwa fala, która potrafi niekiedy zabić nieostrożne turystki. Czytałem o tym w jakichś wiadomościach, ale nie pisano tam o mnie i o moim smutku, ponieważ nikt o nim, oprócz mnie, nie wie i nie jestem nieostrożną turystką z Niemiec albo z Anglii. One toną najczęściej, najczęściej też zjadają je rekiny. Staram się dopłynąć do brzegu, lecz nie jest to możliwe. Wiem, że cała Ziemia będzie kiedyś jednym wielkim oceanem, tak jak była już zamarzniętą kulą śniegu i polami ognia. Stwórca dysponuje w tej mierze dosyć ograniczoną, ale jednak wyobraźnią i bawi się swoją zabawką jak małe dziecko, które tak szybko się wszystkim nudzi. Widzę siebie z daleka, samotny katamaran, biały żagiel, pęd rozbryzgującej się na dziobie wody. Jestem najprawdopodobniej ostatnim człowiekiem na tym oceanie i stąd mój bezkresny smutek. Przed chwilą rekin zjadł turystkę z Niemiec i zostałem zupełnie sam. Nie mogłem jej pomóc, katamaran płynął zbyt szybko, zresztą nie znam niemieckiego. Tak sobie myślę niewinnie o poranku, jest poniedziałek, piękny dzień, może pójdę do wrocławskiego Afrykarium. Są tam podobno małe rekiny, a i o turystki z Niemiec nie jest tak trudno. Pytasz, jak bym się zachował, gdyby na naszym balkonie pojawiła się mewa i chciała wejść do środka albo albatros, albo Baudelaire. Wpuściłbym ich chętnie, mówię, najchętniej Baudelaire’a, później albatrosa, na końcu mewę. A nasz Pan Prezydent? Co z naszym Panem Prezydentem? – pytasz. Raczej nie, mówię, raczej nie. Podobnie i innych, których teraz nie będę wymieniał, niech stoją na zewnątrz i czekają, aż skończę rozmowę z albatrosem o oceanach i turystkach z Niemiec. Rzadko nawiązujesz do poprzednich fragmentów „Dniewnika”, dziwisz się, dlaczego tak rzadko? Fragmenty są autonomiczne, mówię i przesycone duchem samodzielności, podobnie jak autonomiczna jest każda mewa i każdy albatros. A Pan Prezy-
185
dent? – pytasz, czy on jest autonomiczny i samodzielny? Jest autonomiczny, ale nie jest samodzielny. Każdy Prezydent jest autonomiczny, ale nie wszyscy są samodzielni, dodaję. Czy można tutaj mówić o specyfice naszego kraju? – pytasz. Nie do końca, mówię, tak bywa też w innych krajach, których nie chce mi się wymieniać, ale co nas obchodzą inne kraje, porozmawiajmy o naszym. To smutne, mówisz, czy albatros o tym już wie? Albatros wie i Baudelaire wie, nie wie jeszcze mewa, lecz zaraz się o tym dowie, muszę jedynie przynieść jej rybę z Lidla, wtedy łatwiej się z nią rozmawia. Ja też lubię ryby, mówisz, mają w sobie wiele fosforu i dzięki nim można świecić w nocy, szczególnie kiedy noce są ciemne i nie wiemy, kto stoi na naszym balkonie. W Le Bistrot Parisien na ul. Nożowniczej jest piękne zdjęcie pary całującej się na jednej z ulic Paryża pod koniec lat 40. albo 50. ubiegłego wieku. Uchwycony moment trwający ponad dziesięcioleciami, którego bohaterowie najprawdopodobniej już nie żyją, podobnie jak świadkowie tego wydarzenia i anonimowy fotograf. Zastanawiam się, czy nadal pamiętają tę chwilę i co stało się z nimi później, ponieważ żaden pocałunek nie może trwać wiecznie, a Paryż też już nie jest taki sam jak dawniej. Słuchamy Edith Piaf, nasze życie przybiera kolor różowy, przynajmniej w tym momencie, kiedy patrzę na to zdjęcie i na parę siedzącą pod oknem, która ostrożnie próbuje dopasować się do siebie, niepewna jeszcze tego, czy wybór jest właściwy i czy to jest ten/ta, na których czekali. Zdjęcie jest czarno-białe, tak się mówi, ale jest na nim dużo odcieni szarości, cieni uchwyconych w środku dnia. Rozmawiamy o sztuce, o związanych z nią cieniach o zmierzchu i blaskach tuż po przebudzeniu. Piaf nie żałuje niczego, ja nie żałuję niczego oprócz tego, że nigdy z nimi nie porozmawiam, nie dowiem się, jak potoczyła się ich historia. Jeden gest, jedno
186
przechylenie głowy podczas pocałunku, tyle po nich pozostało. Muszę poprosić kogoś na ulicy, aby nas sfotografował. Jest szaro i tło jest odpowiednie. Szkoda, że to nie Paryż, Nożownicza nie wygląda najlepiej. Może chodźmy na Szewską, tam jest pięknie i jest tam historia sztuki. Kochamy historię sztuki i stare fotografie. Są o wiele ciekawsze od nowych, podobnie jak stare pocałunki, których smak był tak wyrazisty, twardy, bezszelestny i miękki zarazem. Od rana powiew cudowności, oczyszczający, jak to po wielkim deszczu. Czytałem kiedyś taką książkę i podobał mi się jej tytuł. Pogoda wkracza do mojego życia, a „Dniewnik” staje się jej zapisem. To będzie na pewno interesujące dla czytelników po stu albo po dwustu latach. Papier przetrwa wszystko i dlatego pozdrawiam przyszłych, nieznanych mi obecnie, ponieważ się jeszcze nie narodzili, badaczy obyczajów, antropologów i kulturoznawców, o ile takie specjalności naukowe przetrwają dzisiejsze działania naszego jakże twórczego Ministra. Potrzebne będą przypisy, kim był ten Minister i dlaczego zrobił to, co zrobił. Historycy nauki będą mieli z tym spory problem, a ja nie mam zamiaru teraz im tego ułatwiać. Niech się męczą. Druga dekada XXI wieku była przecież taka ciekawa, w Tajlandii wydobyto chłopców z jaskini, a Francja zdobyła mistrzostwo świata w piłce nożnej. O innych wydarzeniach lepiej jest zapomnieć, proszę za to pamiętać o powiewie cudowności, który ogarnął mnie w pewien czwartek i który był formą oczyszczenia z wszystkich moich grzechów i przewinień wobec ludzi, zwierząt i roślin. Najwięcej wobec tych ostatnich, skazanych przeze mnie na zagładę i brak wody wskutek mojego zapomnienia i codziennego niedbalstwa. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Cudowność owiewa oczy, usta, ręce. Jest we mnie i na naszym obudzonym przedwcześnie łóżku. Musimy zasnąć
187
drugi raz, musisz zasnąć drugi raz, mówi, twoja opowieść jest jeszcze nieskończona. Nasza krew przepływa między nami mimowolnie. Mały wampiryzm na domowy użytek. Czuję to, czujemy to, dotykając końcówek palców u dłoni, miejsc intymnych na skórze, ciepłego wnętrza. Dzięki temu jeszcze żyjemy, mówisz, i możemy widzieć jasno w zachwyceniu. Krew płynie wolno, przypomina nitki czerwonej wody lub smugi czerwonego dymu. Zastanawiasz się nad porównaniami, które nie przychodzą tak łatwo jak zawsze. Krew trudno jest porównać, wymaga to namysłu i słownej powagi, jest w niej wszystko, i tlen, i węgiel, i barwa świadcząca o energii danej nam z daleka. Można przekłuć skórę i zobaczyć, jak wypływa, wolna i wyswobodzona z więzów ciała. Czasami uwalniamy ją niespodziewanie i patrzymy, jak spływa porami naskórka i jak nie można jej zahamować. Miłość dla libertynów była ocieraniem się dwóch naskórków. Mówili o seksie, zapominali o krwi i ślinie, o nasionach rozrzuconych na pościeli. Byli powierzchowni i dlatego zginęli, ich krew spływała po stopniach szafotów niczego nie uświęcając. My pragniemy osiągnąć ludzki stopień świętości i krew nam w tym pomoże. Jest taka piękna i czysta, wystarczy wziąć kielich i zamienić ją w wino, które pijemy wieczorami, nie patrząc na drugą stronę lustra, zajęci własną krwią i głębią ciała, porzuconą przez nas na niespokojnym wietrze. Byłem wczoraj na manifestacji przeciwko niszczeniu systemu sądownictwa w Polsce. Trochę śpiącej inteligencji, garstka młodzieży. Wokół bujne życie piwne i restauracyjne. Więcej ludzi oglądało pokaz kuglarza połykającego ogień, niż walczyło o wolność. Odśpiewaliśmy „Odę do radości” i rozeszliśmy się, odprowadzani zdumionymi spojrzeniami większości obywate-
188
li. Miałem łzy w oczach, pamiętam PRL i władzę partii, która była polska, zjednoczona i robotnicza. Pozostało z tego dążenie do narodowosocjalistycznego jedynowładztwa i stworzenia państwa pseudowyznaniowego, opartego na bizantyńskich rytuałach i kompletnym niezrozumieniu istoty chrześcijaństwa. W parku w Pawłowsku widziałem kiedyś słup, do którego przyczepiono obskurną tabliczkę z napisem „koniec świata”. Gdzieś teraz powinniśmy i my postawić taki słup i czekać, aż po nas przyjdą barbarzyńscy hiperboreje. Przyda się nam wtedy ktoś, kto potrafi połykać ogień albo patrzeć przez płot na prowadzonych na egzekucję. Na ulicy Ruskiej wszystkie bary były otwarte. Młodzi ludzie siedzieli pod modnymi lokalami, patrząc w swoje telefony. Starych było mniej. Najprawdopodobniej już umarli albo byli zajęci umieraniem. Moje łzy były czyste jak krew, rzęsiste jak powietrze. Na szczęście nikt ich nie zauważył. Napis w jednej z piramid: „Harmonia świata będzie ci ofiarowana. To, co widzisz i to, co słyszysz – to harmonia. Harmonia jest częścią Ciebie”. Słowa przeznaczone dla umarłego faraona, który miał żyć wiecznie. Mówienie o dwoistości świata, przekształcaniu ciemności w harmonię. Transfiguracja, która zachodzi bezpośrednio i bez wyraźnie zaznaczonych faz pośrednich. Nie ma tu miejsca na dialektyczne syntezy, na ruch po spirali, chociaż musi być jakieś stadium pomiędzy, które wyobrażam sobie jako strefę półcienia stopniowo zamieniającego się w światło. Mistyczne chiaroscuro przeczuwane przez niektórych malarzy i przez twórców piramid. Harmonia, o której zapomnieliśmy, a właściwie to ona o nas zapomniała. Zanurzyliśmy się w odmętach płynącego ze wszystkich stron gówna i nie umiemy się z tej pułapki wydostać. Kiedyś też było to trudne, próbowano jednak do niej dotrzeć, choćby kosztem budowy kolejnych monstrualnych i z naszego punk-
189
tu widzenia bezsensownych budowli. Widziałem w sklepie z chińszczyzną zabawki – piramidki. Sklep był też dosyć monstrualny, było tam wszystko i nic. Osiągnięto stan doskonałej harmonii pomiędzy nadmiarem i brakiem. Sprzedawczyni, Chinka, uśmiechała się łagodnie, kiedy kupowałem blaszaną piramidkę. Mówiła jin ja mówiłem jang i później rozmawialiśmy o tym, jak trudny jest język polski. Patrzyłem na jasną harmonię jej piersi, na ciemność pomiędzy udami, dwoistość i harmonia świata były coraz bliżej. Na targowisku przy Dworcu Świebodzkim tysiące ludzi. Dużo z Ukrainy, z obwodu czerkaskiego. Matka Ukraina przysyła do nas swoje dzieci jak za dawnych kozackich lat. Historia zatacza koło. Jakiś pieśniarz śpiewa dumki pod klasycystyczną kolumnadą. Obok facet w stanie lekkiego upojenia tańczy hopaka i powtarza słowa pieśni. Nie chcemy niczego kupić. Jest niedziela, dzień święty. Mają tu tanie pomidory i borówki, mają też wiele opowieści o biednym życiu na prawym brzegu Dniepru i o wodzu tatarskim, który podobno założył miasto w XIII wieku. Nie słucham nikogo. Mam własne opowieści, które zapętlają się i niekiedy zaczynają mnie dusić. Muszę stąd iść, muszę zamknąć się w sobie, wyrzucić klucz i nigdzie nie wychodzić. Tak będzie najlepiej. Momentami boję się samego siebie. To, co jest wokół, przytłacza mnie coraz bardziej i nie umiem sobie z tym poradzić. Nikt nie chce mi pomóc. Ja, poeta światła, zaczynam coraz częściej pogrążać się w mroku. Mówisz o pozie, mówimy o pozie, która jest najłatwiejszym rozwiązaniem tej sytuacji. To przecież nie może być naprawdę. Czekają nas jeszcze jasne dni. Kupimy pomidory, będziemy dzień święty święcić, pojedziemy nad Dniepr albo nad Dniestr, wszystko jedno. Wypuścimy strzałę, która będzie przez całą wieczność stała w miejscu. Może pojawią się jacyś Tatarzy i wezmą nas w jasyr. W niewoli nie
190
musi się myśleć, to pozwala przeżyć, jak teraz u nas, jak w Polsce dwudziestego drugiego lipca dwa tysiące osiemnastego roku. Życie snem, sen życiem. To takie banalne. Kreślę linie twojego ciała, ręka lewa, ręka prawa. To już lepiej, sen szaleńca, przestań, przestań o tym mówić, przypominać słowa wypowiedziane przed wiekami, i nic się do dnia dzisiejszego nie zmienia, nie przeistacza, nie poprawia. Ręce są delikatne i silne zarazem. Linie ulegają zmianie, falują, przypominają wykresy robione ręką naszego Boga. Napisz Go od dużej litery, dużą literą. Wtedy jest lepiej widoczny, wtedy my stajemy się bardziej widoczni, natchnieni i święci, jak w czasie sennego seksu, albo przypominania nad ranem kształtów, które się śnią nieopatrznie i niespodziewanie, tuż przed przebudzeniem, i czekamy na wschód słońca, wtedy jest najlepiej, na jutrznię, jak mówiono dawniej, a teraz nikt już nie pamięta tego świętego słowa poszukiwanego przez łowców słów, to dobry tytuł: łowcy słów, jak łowcy złota albo łowcy wilków. Wilcze słowa, cichy skowyt w naszym lesie porośniętym jałowcem i nie patrz tak na mnie, już nie będziemy mieli dzieci, ręka lewa, ręka prawa, Bóg pisany coraz mniejszymi literami. Mógłbyś to zaznaczyć w druku i wtedy nawet ślepi zobaczą, a głusi usłyszą kolejny tajemniczy tekst poruszający się we mgle, niezrozumiały i popatrz, już nie ma liter, jesteśmy tylko my, zmęczeni i senni życiem, jak On, zakreślony niewyraźnie poza horyzontem. Chamfort opisuje sławnego matematyka Viète żyjącego w czasach, „kiedy studia matematyczne nie były nadmiernie rozpowszechnione”, który swoje dzieła drukował w małej liczbie egzemplarzy i rozsyłał je wyłącznie tym, którzy mogli go zrozumieć i „znaleźć przyjemność lub pomoc w jego książkach”. Jak dodaje Chamfort: „Co do innych, o tych wcale nie myślał”.
191
Być może doszedłem już do tego stanu skupienia co Viète, i jest coraz mniej osób, które chciałyby znaleźć „przyjemność lub pomoc” w moich książkach. Najwidoczniej nie niosą one w sobie ani dozy przyjemności, ani nie służą konsolacji lub pomocy. Poezja jest coraz bliżej wyższej matematyki, niedostępnej jakże licznym profanom. Pewnie było tak zawsze, ale nie mówiono o tym zbyt głośno, a i dziś uprawia się spektakl filologicznej celebry nazwisk i dzieł wybranych poetów, i jest w tym doza, paradoksalnie, szyderstwa. Liczmany i nagłówki, wzruszenia i sesje naukowe, medale i odznaczenia, i na końcu kilka wybranych osób, którym jest ona naprawdę potrzebna. Podobno czytają wieczorami w samotnym domu, albo w parku pod czarnoleską lipą, gdzieś, gdzie nikt ich nie widzi i nawet nie próbuje zobaczyć. Jesteśmy wtedy razem, ponad słowami i ponad czterema podstawowymi systemami polskiego wiersza. Niewidzialne znaki przypominające geometryczne figury i tajemne liczby zaczynają znaczyć i błyszczeć w ciemności. Nasze misterium trwa w ciszy przerywanej szeptem niedostępnym dla innych. Soulages: na marginesie i jakby przypadkowo: „Człowiek może cierpieć z powodu obrazu, jeżeli weń uwierzy”. Staram się sobie przypomnieć obrazy, które sprawiły, że cierpiałem. Raczej życie niż sztuka, coś, co jest zapośredniczone, nie sprawia bólu, trudno jest też wierzyć obrazom, kiedy nie wierzy się prawie nikomu. Obrazy cierpienia miały spowodować uczucie współcierpienia, tak jak obrazy ukazujące seks mają prowokować do seksu. Alegorie nie sprzyjają wierze, ikonoklazm nie jest przypadkiem, ale wynika z najgłębszej istoty wiary opartej na słowach. Sztuka dla cichych sadystów i jawnych masochistów zawsze mnie zdumiewała. Ludzie to lubią, napawać się cudzym cierpieniem i to pod ochronnym płaszczem dogmatu. Moje obrazy cierpienia łączą się z prawdziwą śmiercią ojca i kilku
192
przyjaciół, agonią, przy której byłem obecny. Mam je w oczach i wiem, że nigdy nie przybiorą innej formy, ich widzialność jest iluzoryczna i umrze razem ze mną. Nie muszę w nie wierzyć, one są nieustannie obecne. Obrazy sztuki są na szczęście nieme, czasami tylko krzyczą w tajemniczy, bezgłośny sposób. Proszą, aby je zobaczyć, domagają się wręcz tego. Najczęściej przechodzimy szybko obok, śpiesząc się do innych obrazów. Nie wierzymy w ich moc i dlatego nasze cierpienie jest jedynie pozorne, podczas gdy one cierpią naprawdę. Pani B.L. Napisała bestseler dla kobiet poszukujących seksu i przygody zatytułowany „365 dni” Podobno przelicytowała „Graya”, co nie jest trudne, ponieważ jest to książka dla dorastających i jeszcze niewinnych panienek. Ukazuje w niej trzysta sześćdziesiąt pięć rodzajów uprawiania miłości albo raczej opisów wielu miejsc, w których się to odbywa. Kiedyś kobiety opisywały trzysta sześćdziesiąt pięć obiadów, a teraz seks. Lucyna Ćwierczakiewiczowa przynajmniej znała się na gotowaniu, pani B.L. nic nie wie o pornografii. Prawdziwa pornografia jest sztuką szczególną i, moim zdaniem, uświęconą i męską. Mówienie o pornografii kobiecej jest nieporozumieniem, ponieważ pornografia jest po rytualnej stronie mocy, która bliższa jest mężczyznom niż kobietom. Nieprzypadkowo prorocy to w większości mężczyźni, nie mówiąc o twórcach wielkich religii i wielkich herezji. Pornografia bowiem jest bliska religii, ma swoje rytuały, świętych, powtarzalność zdarzeń i zawsze takie samo przewidywalne zakończenie wynikające ze słabości mężczyzn, a nie kobiet. Kres myślenia religijnego również jest od wieków ustalony i jest nim śmierć oraz zbawienie lub potępienie. Pornografia jest po stronie śmierci, przy pozorach afirmacji życia, jest doskonała w swej prostocie i nieskończonym wyrafinowaniu. Dlatego ją kocham i dlatego nie wierzę w pornograficzną wartość książki pani B.L.,
193
chociaż jestem pewien, że napisze ona dalszy ciąg swojego dzieła, jeszcze bardziej erotyczny i ugładzony zarazem. Prawdziwy tekst pornograficzny, podobnie jak malarstwo, jeszcze nie powstał. Misteria lubią tajemnicę i rozświetlaną jedynie jednym wąskim promieniem ciemność. Nie wolno zdradzać ich sekretów i rytuałów pod groźbą kary śmierci. Zbawienie ma przecież swoją wysoką cenę. Znowu białe ściany, zielone poręcze dla chorych, zieleń, która ma uspokajać i koić skołatane nerwy. To ciekawe, w tym słowie jest kołatka, której używają Żydzi w Jom Kipur i katolicy w Wielki Piątek. Suchy dźwięk, który ma przypominać rzeczy ostateczne i nakłaniać do pokuty. Wracamy do domu, w domu jest najbezpieczniej. Trochę ciszy i Sądny Dzień nad Sądem Najwyższym w Polsce. Muszę sobie kupić kołatkę i chodzić z nią po ulicach, przypominać o grzechu popełnionym w biały dzień przez ludzi fałszywych, cynicznych i podłych. Najlepsze mają w kościele, ale ja nie chodzę do kościoła. Może wystrugam sobie taką z drewna lipowego albo z dębiny, będzie bardziej trwała i przetrwa ich parszywe rządy. Może uplotę ją z liści, będzie bardziej poetyczna, poezja zobowiązuje do działań wyjątkowych i zwiewnych. I tak jej nikt nie usłyszy, a przynajmniej będzie jedyna w swoim rodzaju. Białe ściany otaczają mnie, nas coraz bardziej. Nie wiem, nie wiemy jak stąd uciec. Nasza kołatka nie potrafi nam pomóc. Liście więdną od suszy, w Grecji apokaliptyczne pożary. Jeszcze nie płoniemy. Stoimy nad brzegami Babilonu, wahamy się, czy skoczyć. Brzegi osuwają się w przepaść, obok nas stary pies szczeka zajadle i nikt nie chce go wysłuchać ani uwolnić z łańcucha. Mówisz: wewnętrzne, mówię: zewnętrzne. Nie możemy się do końca porozumieć. Dwa sprzeczne kierunki, różne sposoby
194
rozumienia własnego ciała, fizjologia utrwalona w myślach, mowie i uczynkach, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Jestem szczęśliwie bezgrzeszny. Mogę wchodzić i wychodzić, trwać przez chwilę i ponownie przenikać przez ciebie jak przez miękkie złoża agatu. Lubię ten kamień, jest szlachetny w połowie i w połowie trywialny, jak wiele innych, jak kobiety, jak niektórzy mężczyźni kochający inaczej. Chamfort, o którym już wspominałem, pisał nie tylko o miłości jako zetknięciu się dwóch naskórków, ale też widzeniu w niej „wymiany dwóch fantazji”. Fantazja nie była dla niego formą wyobraźni, ale raczej kaprysu, zachcianki, czegoś, co chcemy spełnić tu i teraz, bez względu na późniejsze konsekwencje. Spontaniczność i to, co jest zewnętrzne. Pisał o tym ze smutkiem, doświadczony stuleciem świateł, tuż przed wielką rewolucją. Pytasz: jakie są nasze doświadczenia po stuleciu ciemności? Mówię: wewnętrzne, takie jak zawsze, jesteśmy tacy jak zawsze. Kupujemy, sprzedajemy, handlujemy sobą i bliskimi, kochamy przede wszystkim siebie, tacy jak zawsze. To nasze „zawsze” przytłacza i zabija. Napisz coś o jego przeciwieństwie, prosisz, o chwili, o tym co nigdy się już nie wydarzy. Materia sztuki trwa i przemija na naszych oczach równocześnie. Jak pisał Chamfort: „Są rzeczy powtarzające się dla ucha i umysłu, nie ma dla serca”. Dzisiaj na niebie czerwony księżyc. Raczej purpurowy, brunatno-purpurowy. Kolor zastrzeżony dla władców i dla zbrodniarzy. Pamiętam z mojego dzieciństwa takie chwile, kiedy słuchało się wieczorami słuchowisk radiowych. Pamiętam, jak przeżyłem „Błękitnego ptaka” według Maeterlincka i opowieść o zielonym obłoku przynoszącym śmierć każdemu, kto go zobaczył. Co przyniesie nam czerwony księżyc, który w tej postaci pojawi się dopiero w roku 2123, kiedy nikt już nie będzie o nas pamiętał? Pamięć trwa tak krótko i dlatego warto przypominać zdarzenia szczególne, opowieści, które
195
z nie wiadomo jakiej przyczyny utrwaliły się w nas na zawsze. Rodzice byli wtedy w domu, tego jestem pewien. Ojciec nie bardzo lubił słuchać rzeczy innych niż wiadomości i sprawozdania sportowe. Matka krzątała się w kuchni. Tego nie jestem pewien, ale tak to sobie wyobrażam. Muszę to sobie jakoś wyobrazić, inaczej obraz nie będzie ostateczny i spełniony. Wędrówka w poszukiwaniu szczęścia i historia o naszym przeznaczeniu połączyły się w mojej pamięci w jedno, stały nową opowieścią towarzyszącą mi przez kilkadziesiąt lat zupełnie irrealnie, jak niektóre sny albo wspomnienia, o których chcielibyśmy zapomnieć. Mam ich więcej. Są ukryte w zakamarkach i ciemnych uliczkach mózgu, niekiedy grożą mi, że wyjdą z tego labiryntu, chcąc ukazać się w pełnym świetle dnia. Czerwony księżyc na szczęście powrócił do swojej właściwej postaci. Piszę o nim, ponieważ pozwoli w przyszłości dokładnie przypisać do mojego „Dniewnika” konkretne dni i godziny. Mam przynajmniej taką nadzieję, liczę na uważnych czytelników w roku 2123. Napisz nic, mówisz, albo NIC. Trzy litery, ale to nie jest nic, to jest coś. Też trzy litery, mówię, język polski jest symetryczny w tej materii, podobnie jak wiele innych języków. Coś to musi oznaczać, ale nie wiemy co, i nie wiemy, jak to brzmi w hindi albo w urdu. Może się kiedyś dowiemy, ale „co” ma dwie litery. Mniej już się nie da. Może być jedna, mówię, ale co ona wtedy oznacza? Musisz sprawdzić w słowniku, czy są jakieś słowa o jednej literze. Pewnie są, ale to nie są słowa, raczej głoski albo fonemy. Litery to nie są fonemy, mówisz, świat zapisany nie jest światem do końca realnym. W jakimś stopniu jest, mówię, inaczej literatura byłaby czymś nierealnym. Literatura może istnieć bez zapisu, mówisz, i jest nadal literaturą. Nie jest literaturą, mówię, jest tekstem, który ktoś lub coś wygłasza. Homer nie był szczęśliwie literatem, o ile w ogóle był, był zręcznym auto-
196
rem tekstów. Może te teksty powstały same z siebie, mówisz, jest taka możliwość, podobno u pszczół czasami występuje dzieworództwo, a według Platona poeci są złotymi pszczołami brzęczącymi natrętnie w ulu świata. Platon na pewno czytał Homera i dlatego twierdził, że pismo zabija pamięć. Po co w takim razie zapisywał swoje wypowiedzi? – pytasz. Pewnie po to, aby być zapamiętanym. Czyli nie wierzył w to, co mówi? Wierzył, ale nie do końca, zawsze lepiej jest się zabezpieczyć. To jak z wiarą albo z seksem. Zawsze lepiej jest się zabezpieczyć, zauważam. Co to za porównanie, mówisz. Tobie wszystko kojarzy się z jednym. Z jednym albo z drugim i nic na to nie poradzę. I znowu „nic”, jak widzisz, zatoczyliśmy koło albo pętlę logiczną. I to już jest coś, jak na gorące, sobotnie popołudnie. W roku 1911 Benjamin de Casseres pisał, że „Wyobraźnia jest snem Nieświadomego. Królestwem jego wspaniałych, monstrualnych halucynacji. Haszyszem geniuszu […] Dusza geniuszu jest skarbcem rasy ludzkiej, skarbnicą nieświadomej duszy świata. Właśnie tu, wiek za wiekiem, Tajemny Bóg składa swoje sny”. I wcześniej: „Istnieją emocje estetyczne niemające odpowiedników w myśli, emocje rozbudzające wyłącznie Nieświadome, nigdy niedotykające mózgu, emocje mgliste, nieokreślone, pogmatwane, emocje wzbudzające trąby powietrzne i dalekomorskie huragany”. Kocham takie słowa, szczególnie wizję emocji wzbudzających trąby powietrzne i dalekomorskie huragany. Zbliżała się wielka wojna, a oni nadal śnili sen minionej epoki. Rozum i uczucie, racjonalizm i nieświadomość, rasa ludzka i dusza świata, i piękny „haszysz geniuszu” bliski Tajemnego Boga. Obecnie mówi się o Bogu Zła albo o Bogu Urojonym, pojęcie geniuszu kwestionują rzesze nie zawsze genialnych feministek. Najłatwiej jest o huragany i o trąby powietrzne, które wrzynają się w nasze medialne mózgi
197
i niszczą co jakiś czas nadmorskie okolice. Siła Nieświadomego jest nadal ogromna, ale raczej nie dotyka spraw sztuki i wyobraźni. Ukryła się w religii i w polityce i stamtąd wysuwa swój jadowity, rozdwojony język. Podążamy na jej wezwanie jak we śnie, trudno jest tu jednak mówić o wspaniałych halucynacjach. Raczej mamy do czynienia z formą zaczadzenia podobną do zatrucia dymem albo mgłą przesyconą trucizną. Sztuka przestała nas zbawiać. Nie zbawiła też Benjamina de Casseresa. Jego jaźń zapadła w Pustkę i Niepamięć i żaden Geniusz nie położył mu dłoni na znużonych poszukiwaniem geniuszu powiekach. Pozostały słowa, które kocham i z którymi w pełni się zgadzam, ponieważ ja też składam swoje sny wewnątrz istoty Tajemnego Boga. Zbyt często cytujesz, za dużo tego, podpórek, patyczków w oczach, stare nawyki nie chcą cię opuścić. Lepiej ssij swój palec albo co innego. Co innego? – pytam, niestety nie dam rady. Moja obsceniczność ma też swoje granice wynikające z męskiej fizjologii. Nie przesadzajmy, mówisz, widziałam w telewizji faceta, który zwijał się najpierw w precel, a później w czteronogiego pająka i biegał po sali wzbudzając strach, podziw i przerażenie wśród widzów programu „Mam talent”. To było w Ameryce, mówię, w Polsce na pewno zamieniłby się w orła białego i uleciał wysoko w stronę nieba sklejonego z łowickich wycinanek. W Polsce, czyli nigdzie, mówię, ponownie cytat, choroba się pogłębia, jej symptomy są coraz groźniejsze. Lepiej porozmawiajmy o patyczkach w oczach, źdźbłach trawy lub belkach, które przesłaniają nam właściwy ogląd rzeczywistości. Niedługo moje oczy przesłoni zasłona złożona z łez i prochu. Odczuwam to coraz wyraźniej. Za dużo lektur i patrzenia w przeszłość, za dużo słów, których jeszcze nie użyłem. Chcą, żeby je wykorzystać, posiąść, a później porzucić jak kobiety w rui, czarownice odprawiające swe ponure oraz pełne
198
seksu rytuały. I ja, jako Czarny Kozioł albo Czarny Pies na czele tej zgrai… Za dużo się naoglądałeś, mówisz, cudzych urojeń wywołanych torturami i chorą imaginacją. W Polsce diabła baba wyonaczyła i dlatego jest to kraj sielski i sielny, łaski pełen, w którym Pan jest blisko… Komputer podpowiada mi „Panienka”. On jest coraz bliższy Polakom, widzę to wyraźnie. Niedługo ubiorę go w niebieską sukienkę i pójdziemy rwać polne kwiaty. Tego jeszcze w naszej literaturze nie było, komputer i jego pan na spacerze wśród kaczeńców i bocianów. Przestań, mówisz, szaleństwo też ma swoje określone granice i Mały Brat patrzy. Siedzimy wieczorami w domu i czekamy na naszych bogów. Jeden z nich będzie stary i brodaty, a drugi młody i wysportowany. Przyjdą w nocy albo nad ranem i poproszą, abyśmy ich nakarmili i przenocowali do następnego dnia, ponieważ będą bardzo zmęczeni, a droga przed nimi daleka, do samego nieba i dalej na pewną górę, której nazwy nie wymienię, gdyż jest to nazwa święta, a świętości szargać nie wolno, tym bardziej w naszym wieku już po sześćdziesiątce i kiedy już jest bliżej niż dalej, jako to mówią w naszej okolicy, czekając na deszcz i na kolejne niespodziewane pogrzeby. Przyjmiemy ich godnie, włóż najlepszą sukienkę, a ja marynarkę, chociaż tego nie lubię i wolałbym po domowemu, ale dla tak wspaniałych gości gotów jestem na poświęcenia i będziemy patrzyli, jak jedzą i piją, a oni w końcu pójdą, mówiąc, abyśmy weszli na najbliższe wzgórze, nie tak wysokie jak święta góra i zobaczyli kolejny potop, o który u nas nietrudno, w końcu nie tak dawno była tu powódź stulecia i ujrzymy wszystkie ulice zalane wodą oprócz naszej i naszego domu – w podzięce bogowie gotowi byli uśmiercić całą naszą dzielnicę i nawet jej mieszkańców zbytnio nie żałuję, ostatnio nie układało się nam z nimi najlepiej i co teraz się stanie, kiedy będziemy musieli zostać strażni-
199
kami świątyni, której nazwy jeszcze nie znamy, a po śmierci zamienić się w drzewa, ja w silny dąb, ty w pachnącą lipę splecione konarami na wysokości oczu, jako przykład, exemplum dla młodych, zamykających drzwi przed nieznanymi wędrowcami, i sąsiadów, którzy po kilkunastu latach wspólnego obok nas mieszkania wyprowadzając się, nawet się z nami nie pożegnali, niech imię ich będzie zapomniane i wiem na pewno, że nie znajdą się nigdy na świętej górze, tuż obok naszych drzew dotykających się listowiem w czasie pełni księżyca i później w ciemnościach delikatnie i namiętnie. Mowa drzew zapomniana przez wieki zyskuje ostatnio należne sobie miejsce, mówisz, a my, milczący, w oczekiwaniu na kolejnych bogów, stajemy się dzięki niej coraz bardziej nieśmiertelni. Cały dzień piszę recenzję książki o Mieczysławie Treterze. Kto dzisiaj, oprócz specjalistów od sztuki międzywojennej, o nim pamięta. Spory i awantury krytyczne minionych lat, władza i walka o styl narodowy. Temperatura retoryczna, o której dzisiaj możemy tylko pomarzyć. Niektóre z określeń przydałyby się zwolennikom naszego wyjścia z Unii Europejskiej. Najlepsze są Stacha z Warty Szukalskiego: „wyziewy Zachodka”, „ciecz Zachodkowa”, „ostatni sik-sik Paryża”. Nawet zabawne i, jak widzimy, do dzisiaj nic nowego pod słońcem. Na szczęście oni niewiele czytają, a ich wyobraźnia językowa nie dorasta Stachowi nawet do pięt. To był wielki człowiek, ale ostatecznie rozmienił swoją wielkość na małe interesy. Tych dzisiejszych o nic takiego nawet nie można podejrzewać, są nijacy, chociaż myślenie sekciarskie nie jest im obce. Rządzą nami ludzie przeciętni. Dawniej mówiło się o takich mierny, bierny, ale wierny. To wraca. Piszę o tym w „Dniewniku”, bo to wraca. Staram się dać świadectwo czasom i ludziom. Tak się dawniej z pewną emfazą o tym mówiło. Na chwilę zapominam o moim powołaniu tworzenia literatury, która jest aktualna,
200
ale nie bezpośrednio polityczna. Wszystko przez Mieczysława Tretera, który wierzył w geniusz artystyczny i często jeździł w związku z tym do Wenecji. Szkoda, że nie napisał nigdy żadnego dziennika, chętnie bym go przeczytał, a tak muszę się domyślać, co tak naprawdę sądził o naszym „pierwiastku plemiennym” i o ekspresji jako o istocie wszelkiej sztuki. W jednym z ostatnich listów napisał, że gdy był w czasie pierwszej wojny światowej w Charkowie, jezuici nauczyli go, że „piekło polega na świadomości, że zawsze już trwać będzie i nigdy się nie skończy”. Zmarł 25 października 1943 roku w Warszawie. Na krześle w moim pokoju twoja sukienka leży na mojej marynarce. To musi coś znaczyć. Mogę dzięki temu snuć opowieść o wielkiej miłości między nimi, o przypadkowym spotkaniu i o koniunkcji podczas pełni księżyca. Jak u Andersena, papierowa tancerka i ołowiany żołnierzyk, królewna i świniopas, który nie był świniopasem. Proste historie, którym towarzyszy element grozy i na końcu niespodziewane rozwiązanie. Są też zawsze postaci poboczne, pomocne i szkodliwe, smutne i wesołe, kto lub co będzie nimi w naszym opowiadaniu? Może krzesło z miękkim oparciem albo druga marynarka, którą uszyto z prawdziwej wełny i przez to myśli, że jest lepsza od tej cienkiej, płóciennej. Sukienka lekko się marszczy, najwyraźniej lubi leżeć na moim nawet tak ułomnym odbiciu. Także nie jest całością ciebie, ma cienkie ramionka i jest prawie przeźroczysta. Lipiec tego roku jest wyjątkowo gorący. Musimy być przeźroczyści, jak popularna proza, jak szklana szyba, przez którą potrafią przejść tylko najwybitniejsi magicy. Kiedyś potrafiłem przejść przez ciebie, przelecieć, jak się teraz mówi niemal codziennie. Od pewnego czasu jest to trudniejsze. Widocznie moje skrzydła zaczęły mnie zawodzić lub twoje ciało stawia większy opór. Nie wiem, co powie o tym krzesło z miękkim oparciem albo wełniana
201
marynarka. Przyglądają nam się uważnie, liczą dni i noce, które nam zostały. Sukienka marszczy się coraz bardziej, płótno przeciera na rękawach. Muszę schować je do szafy, która na szczęście jest niema i nikomu o nas nic nie powie. Jestem gdzieś pomiędzy, jak w piosence Kaczmarskiego. Między świtem a mgłą, między okiem a łzą, tutaj otwiera się mój czas. Interwały, przerwy, postrzępione krawędzie. Nie żyję i nie umieram, nie jestem i nie jest tak, że mnie nie ma. Istnieję tylko w jakimś niewielkim procencie. Jak słaby alkohol albo ludzie niewidomi. Staram się wszystko zobaczyć jak najwyraźniej, dochodzę jednak do tego muru, który ktoś ustawił przede mną i widzę już tylko jego chropowatą powierzchnię, stary tynk odpadający płatami, resztki bluszczu lub zeschniętego powoju, które smętnie opadają na ziemię. Czy jeszcze jest to ziemia, może jakaś inna substancja, tajemny krąg pochłaniający moje stopy i resztę ciała, wielki wąż, o którym ostatnio sporo słychać w naszych mediach. To na pewno jest ten wąż towarzyszący wszystkim bezgranicznym i nieskończonym pętlom w czasie. Ma żółte oczy i pręgowaną skórę, śni mi się niekiedy, przybierając kształty falliczne, jak we wszystkich starych opowieściach o raju i o w bólu rodzić będziesz. Dobry Pan nie przewidział rozwoju medycyny, przewidział za to doktora Freuda. Zdaje się, że również nie przewidział mnie, kiedy tak siedzę ponad chmurami na krawędzi czasu i słucham Kaczmarskiego. Sąsiad pyta mnie, kto to jest Kaczmarski. Jest z innego pokolenia, z innego plemienia. Zajmuje się komputerami i jazdą na rowerze. Mówię mu, że to nazwisko autora mobilnej, muzycznej aplikacji z dawnych lat, kiedy wiedziano bardziej wyraźnie, czym jest dobro, a czym jest zło i słuchano uważnie słów mogących przebić najwyższe mury. Aha, mówi sąsiad, muszę to sprawdzić w Internecie, nie czytałem o nim na Facebooku i dlatego pytam. Na pewno gdzieś jest, mówię
202
i piję z butelki sporymi haustami niskoprocentowy alkohol. Jest gorąco jak w piekle i być może dlatego wielki wąż zasnął w trawie i śni o murze, poza którym jest kolejna Ewa i kolejny raj, tym razem bardziej prawdziwy. Jestem domatorem. Wnikam coraz głębiej w mój dom, który, podobnie jak ja, jest coraz starszy. Zapadam się w piwnicy pod tarasem albo w przedpokoju, w którym zepsuło się światło. Niczego nie naprawiam, żyję w stanie postępującej destrukcji, która niedługo ogarnie też moje ciało i zmysły. Patrzymy tak na siebie – mój dom i ja – i nie wiem, kto z nas jest ważniejszy. Wartość mojego domu jest wymierna, moja wartość jest niewymierna i zbliża się do zera. Ceny rynkowe są w tej mierze bezwzględne. Nie dostanę niczego pod zastaw moich marzeń i obsesji. Pod zastaw domu mogę dostać dożywotnią emeryturę, przynajmniej tak wynika z telewizyjnych reklam. Odebrano nam prawo oddania się w niewolę w zamian za usługi świadczone przez naszą cielesność. Nasza niewola jest bardziej wyrafinowana i perwersyjna. Wystarczy przyjrzeć się uważnie ludziom idącym do, najczęściej, bezsensownej pracy. Staram się na nich nie patrzeć. Zostaję w domu do południa, a później wychodzę do ogrodu. Popołudnie fauna ma swoje uroki. Mówisz, żebym się ruszył, pojedźmy gdzieś albo zobaczmy jakiś spektakl lub performans, tyle ich teraz na ulicach polskich miast. Tłumaczę, że wszystkie miejsca i wszystkie spektakle świata są we mnie i że w związku z tym nie muszę nigdzie jeździć ani niczego oglądać. Zacieśniam swoje horyzonty, aby móc nad nimi w pełni zapanować. Mam nową sukienkę, mówisz, i chciałabym ją komuś pokazać. Twoje horyzonty jej nie ogarną, są zbyt wąskie i nie znają się na damskiej modzie. Być może, mówię, ale za to wiedzą wszystko o Kasjopei i o Mgławicy Magellana. Za dużo patrzysz w niebo, mówisz, popatrz na mnie, ja też jestem niebem, tylko zesłanym na zie-
203
mię, aby cię kochać, jak śpiewała Kora. Powtarzamy jej słowa niedokładnie. Tak najczęściej powtarza się słowa umarłych. Puste domy z zepsutym światłem przy drzwiach wejściowych wiedzą o tym od zawsze. Myślałem kiedyś o napisaniu poematu o łagodności. Ciekawe, czy istnieje taki w literaturze polskiej, nie mówiąc już o światowej. Starałem się w związku z tym przez dłuższy czas być łagodny i wyrozumiały. Jadłem masło z cukrem oraz marchew z humusem. Zauważyłem jednak, że od tych potraw rośnie we mnie agresja, co nie sprzyjało pisaniu poematu o łagodności. Patrzyłem w związku z tym codziennie na zieleń za oknem, gdzie panoszy się ogromna glicynia zasadzona wiele lat temu przez drugiego sąsiada, który w ten sposób pragnął odgrodzić się ode mnie i od większości mieszkańców tego globu. Nawet ją lubię. Potrafi wejść do cudzego domu przez świetlik w dachu i owinąć się wokół innych roślin, lekko je podduszając. Żywoty roślin przypominają żywoty świętych, tylu tu męczenników, zręcznych kaznodziei oraz czystych intencji i wybujałych ambicji. Moja glicynia co roku jesienią oddaje swą piękną zieloną głowę pod topór po to, by odrodzić się w dwójnasób na wiosnę. Poemat o łagodności nie powstawał, podobnie jak o miłosierdziu i o miłości bliźniego. Spod palców wypływała mi jedynie niechęć do obecnej władzy oraz obraz pędów glicynii, które zaciskają mi się na szyi i każą słuchać codziennych przemówień Premiera. Niepotrzebnie, mówisz, wpadasz w ton groteski i absurdu. Trzymaj się lepiej poezji albo skrzydlatych słów. One są najważniejsze i potrafią unieść człowieka wyżej i wyżej, i wyżej, jak Schulzowskiego emeryta. Starzy ludzie widzą wszystko z wysoka i często myślą o zimie łagodnej i śnieżnej, kiedy zieleń wszelka zginie.
204
Postanowiliśmy dzisiaj porozmawiać o kwestiach natury moralnej. Na przykład o tym, czym jest dobro. Dobro jest wtedy, kiedy jest dobrze, powiedziałaś, ale nie mogłem się z tym zgodzić, ponieważ mówiłaś raczej o własnej przyjemności, którą ludzie często mylą z dobrem mającym wymiar absolutny i niepokalany. Przyjemności, nawet drobne i często wręcz niezauważalne, są dobre, mówiłaś, upierając się z lekka, a nieprzyjemności są złe, podobnie jak niektórzy ludzie niekochający bliźniego i nienadstawiający drugiego policzka. Z tym policzkiem to chyba przesada, zauważyłem. Na to nie mogę się zgodzić, aż tak dobry to ja nie jestem, tym bardziej że bicie kogoś po twarzy jest zwyczajem barbarzyńskim i niegodnym chrześcijanina. To nie chrześcijanin uderza w policzek, lecz właśnie barbarzyńca, przynajmniej tak było kiedyś, ale teraz trudno o porządnych barbarzyńców, a i o prawdziwych chrześcijan też nie jest łatwo. Rzeczywiście, powiedziałem, stosunkowo rzadko widzi się na ulicy osoby o dwóch spuchniętych policzkach, czyli w praktyce to nie działa, a praktyka jest podstawową formą weryfikacji dobra. Raczej dotyczy to prawdy, zauważyłaś, jednak czyja praktyka, barbarzyńcy czy chrześcijanina, tego nie wiemy. Strasznie trudno jest znaleźć dobre rozwiązanie, które zadowalałoby wszystkie strony. Lepiej chodźmy do łóżka, powiedziałem, ja będę barbarzyńcą, a ty chrześcijanką i zobaczymy, jak się nam ułoży. W końcu zawsze ostatecznie zwyciężają barbarzyńcy. Poszukujemy tematów dla „Dniewnika” na ulicy i wśród sąsiadów. Nie przychodzą one do nas zbyt łatwo i musimy się naprawdę starać, aby je znaleźć. Trud tworzenia wymaga wysiłku i wielu starań. Trzeba być w miarę najedzonym i wyspanym. Wtedy najłatwiej jest o oniryzm w sztuce, nie mówiąc już o jakiejś namiastce onanizmu i ekshibicjonizmu. Nasze „izmy” tak szybko się zużywają, a sztuka powinna być świeża i niezu-
205
żyta przedwczesną eksploatacją. Mówisz, że wszystko może stać się tematem. Na przykład wczoraj na biurko, przy którym piszę, wskoczył zielony konik polny i później szybko schował się za głośnikami komputera. Nie jest to może zbyt ciekawe ani odkrywcze, jednak skąd się tak nagle pojawił i dlaczego nikt wcześniej takiej sytuacji nie opisał? Może to znak z nieba, tym bardziej że w kącie za szafą zagnieździł się pająk, nie mówiąc już o muchach i komarach wpadających przez otwarte okno. Komary są też znakiem, ale z piekła, podczas gdy konik polny jest z nirwanicznego nieba Hindusów. Rozdzielamy im rolę, gramy na flecie upojną melodię w nadziei, że pojawi się szczur wędrowny lub przynajmniej myszka Pik z dawnego opowiadania, które sprawiło, że do dzisiaj nienawidzę myśliwych i hodowców zwierząt futerkowych. Nasze zwierzęta są bezpieczne. Śpią obok łóżka na miękkich dywanikach i śnią o świętym Franciszku. Oddychają równomiernie, są bliskie ostatecznego wtajemniczenia. Dźwięki fletu zamierają, mogę spokojnie oddać się codziennej ekshibicji i napisać kolejny fragment „Dniewnika”. Pająk we śnie snuje swoją sieć i jest, jak my, w siódmym niebie. Chciałbym, aby ten tekst upadał razem ze mną i razem ze mną się podnosił. Był mną i jednocześnie potrafił ode mnie odejść, mówił i milczał, stapiał się z moim ciałem w lekką i ciepłą jedność, chronił mnie przed szaleństwem i był tego szaleństwa widomym dowodem. Pragnę niemożliwego. Chciałbym, by ten tekst również pragnął niemożliwego. Był nowym otwarciem na światy dotąd jedynie przeczuwane i zamykał korytarze wypełnione po brzegi tekstami innych piszących, które moim i jego zdaniem powinny przestać powstawać. Miliony niepotrzebnych słów toczą się za nami i przytłaczają moje słowa ogromnym ciężarem. Mój tekst chce z tym walczyć, odgarnia kolejne warstwy, unosi ku górze tony papieru, niszczy dialogi
206
i puste przestrzenie pomiędzy nimi. Zaczynam go coraz bardziej podziwiać. Ja już tego nie potrafię. Nie mam siły i możliwości, zbyt mocno jestem zanurzony w rzece języka, by móc się z niej wydobyć, wyjść na brzeg i podjąć walkę z tubylcami i gapiami literatury. Jest ich tak wielu i nigdy nie przestaną się pojawiać nowi, ludyczni, sensacyjni, fantastyczni, dziecinni, realistyczni, kryminalni. Przestań, mówi mój tekst, przestań. Chodźmy na plażę, nad naszą rzekę, którą dostrzegają nieliczni. Może tylko ty i ja ją dostrzegamy. Zanurzymy dłonie w chłodnej wodzie, będziemy oddychać świeżym powietrzem płynącym znad odległych gór. Przestań, jest dobrze, przekażemy sobie czysty znak milczenia i kilka tonów trwających ponad nami od zawsze. To wystarczy dla przetrwania przez kolejny dzień chaosu, to wystarczy. Na obrazie Wojciecha Weissa „Upał” jest upał. Nikt nie maluje już teraz takich obrazów. Malarstwo wycofało się w zakamarki czystej formy, dekoracyjnej konwencji, figuracji, która jest niejednokrotnie jedynie sugestią figuracji. Stało się w dużej mierze zbędne, o czym świadczą kolejne pokolenia artystów porzucające je dla nowych mediów i sztuki akcji powielającej często samą siebie. Jak namalować upał, który jest za oknem, tuż obok nas, ogarnia nasze dusze i ciała. Niegdyś wystarczyły poziome barwne smugi, ludzie pochyleni ku ziemi od gorąca bijącego z nieba, czerwień i oranż tła, a tak naprawdę wszechogarniająca wszystko pustynna pustka dostrzeżona gdzieś w okolicach stacji w podkrakowskim Płaszowie. Kolory upału są bliskie kolorom ognia, który nie zna litości, jest równie wieczny jak inne żywioły i jednocześnie walczy z nimi ukryty w wulkanicznych czeluściach, jest czysty i niedostępny jak wojna i wyniszczająca wszystko zaraza, przed którymi miała nas niegdyś chronić pokutna modlitwa. Nie potrafimy się już naprawdę modlić i dlatego nie będziemy wysłuchani.
207
Powtarzane mechanicznie formułki przypominają tysiące niepotrzebnych obrazów powstających siłą rozpędu dla komercyjnych galerii. Wiek XIX kończył się upalnie i w miarę szczęśliwie. Nasz wiek jeszcze się nie zaczął. Umierają kolejni artyści poprzedniej epoki, a jego jeszcze nie ma. Nie wiemy, skąd przybędzie nasz jeździec Apokalipsy, na jakim koniu i czy będzie miał w ręce pochodnię zapaloną od dawnych obrazów. Wiemy, że sztuka potrafi niekiedy zabić, ta jedna myśl przynosi wyzwolenie. Słyszę nieustanny poszum ulic okrążających nasz dom. Niekiedy słychać też stukot pociągów jadących po nieodległych torach i rozmowy, jakie gwiazdy toczą między sobą. Wiem też, że jesteś w domu. Twoja obecność pomaga mi przeżyć. Nie muszę cię widzieć, wiem, że jesteś i to mi wystarczy, kiedy tak wsłuchuję się w dźwięki miasta, które nigdy nie zasypia. My musimy zasnąć, aby móc się ponownie obudzić. To takie proste. Gwiazdy nigdy nie zasypiają. Znikają tylko czasami za horyzontem, ale wiemy, że są tam na pewno i niedługo do nas powrócą. Nie znam ich wszystkich imion, nie rozpoznaję konstelacji, oprócz tych najbardziej banalnych i łatwych do rozpoznania. Nigdy nie widziałem Krzyża Południa i pewnie go już nie zobaczę. Może w kolejnym wcieleniu, ale raczej w tym to już nie. Nasze podróże są teraz krótsze i pewnie w końcu skończą się tuż obok stołu w kuchni i schodów, po których coraz trudniej jest wchodzić. Stół jest dębowy, przywieziony do nas z Holandii, ciężki i stateczny jak cała Holandia. Prosisz, abym nie bawił się w mały realizm, nie próbował dorównać w tym Holendrom i ich umiłowaniu czystości i precyzji malarskiego przedstawienia. Nasz świat nie jest tak czysty. Są w nim zadry i bruzdy. Nawet holenderski stół ulega u nas destrukcji. Krąży po kuchni i trudno jest go zatrzymać, a ciężkie krzesła tylko mu w tym pomagają. To wszystko przez Wielką Niedźwiedzicę,
208
mówię, Mała na szczęście jeszcze się nie wtrąca. Może dlatego, że trudniej jest ją znaleźć i tylko Wenus przyświeca nam w tym roku wyjątkowo mocno i wyraźnie. Poszum ulic przybliża się i oddala. My też staramy się przybliżać, nie oddalając od siebie. Pora iść spać, jest północ i nawet gwiazdy ściszyły swe rozmowy, by nam nie przeszkadzać. Plugawe ptaki nocy na szczęście odleciały poza horyzont na drugą półkulę, a stół i krzesła przybrały, tak jak zwykle o tej porze, wyczekującą pozycję kogoś, kto lubi dobrze zjeść i wypić, jak na holenderskich obrazach, czystych i oczekujących nieustannie na kolejną ucztę bogów. Kładę ręce na klawiaturze komputera. Stanowimy teraz jedność. Pamiętam jeszcze czasy maszyn do pisania i pisania odręcznego na kartce. Tak napisałem większość wierszy, ponieważ ręka przenosząca poezję musiała kiedyś dotykać wprost papieru, jego powierzchni i białej tkanki. Wiem, że wielu ówczesnych poetów czyniło tak do końca swoich dni, nie potrafiąc zmienić niczego w tym przenoszeniu słów w ziemską materię. Teraz wszystko się zmieniło i klawiatura jest moim przedłużeniem, moim piórem, rylcem, odciskiem palców. Yves Klein napisał kiedyś, że „ciało nie umie myśleć, potrafi za to żyć całą swą siłą”. Wiedział, czym jest sztuka i może dlatego tak młodo umarł. Jego ciało nie przeżyło, pomimo swojej siły, jego myśli. Fascynował go „blok” ciała, czyli kadłub i część ud. Ręce, ramiona, głowa były dla niego nieistotne. Nie mówił nic o genitaliach, był w tym podobny do Winckelmanna, który coś o nich pełen zachwytu wspominał, ale bardzo dyskretnie i omownie. Klein odbijał na białym papierze pomalowane na błękitno trzy ciała kobiece, trzy modelki, których nazwisk, o ile wiem, nie odnotowano. Były anonimowe jak greckie torsy, którym dobrzy chrześcijanie obtłukli penisy i jądra. Asceza skierowana przeciw pięknu przeważnie wygrywa, bezpłciowy
209
świat sinic przetrwa wszystko. Ręce na klawiaturze nie przetrwają. Nasza jedność musi przestać istnieć. Wołasz mnie z dołu, żebym wszystko zapisał, bo idzie burza i mogą wyłączyć prąd. Jest ryzyko, że kiedyś Matka Ziemia wyłączy nam prąd ostatecznie. Wrócimy do jaskiń i będziemy malować obrazy w ich wnętrzu. Umoczę wtedy dłonie w sadzy i odbiję je na kamiennej ścianie. Odbijemy je razem i pójdziemy w głąb jaskini, aby zanurzyć się w panującym tam mroku, mroku w kolorze głębokiego błękitu. Dzisiaj obsesja palm, których cień zobaczyłem we śnie za płócienną zasłoną. Lubię leżeć pod palmowymi liśćmi i patrzeć, jak w ich zielonych pióropuszach rosną żółte daktyle. Nigdy nie lubiłem lasu w Polsce. Słaby ze mnie Polak i patriota. Może jak będę kiedyś na emigracji, wtedy pokocham polskie drzewa, o ile w ogóle są jakieś polskie drzewa i o ile będę kiedyś emigrantem. Płócienna zasłona oddzielała mnie od prawdziwych palm, których idea była ukryta gdzieś daleko poza moimi plecami. Byłem sam, ale nie samotny. Wyczuwało się czyjąś obecność, tajemnicze zjawisko na brzegu strumienia, bóstwo tropikalnego lasu przybierające postać nagiej, bezwstydnej kobiety. Smutek tropików, pomyślałem, smutek tropików. Pamiętam, jak przechadzaliśmy się z tą książką pod pachą po ulicy Szewskiej, idąc na Grodzką niedbale i uczenie, wabiąc w ten sposób młode adeptki filologii polskiej, które uwielbiały aktualności intelektualne oraz nielicznych studentów płci męskiej. Lis w kurniku, pomyślałem, lis w kurniku. Palmy chwiały się delikatnie nad naszymi głowami, śpiewając pieśń mórz tropikalnych, a ja zdobywałem z wielkim trudem płyty z piosenkami Harrego Belafonte kuszące iluzją wysp zanurzonych w słońcu oraz dalekich atoli z piaskiem przypominającym perłowy, lśniący kurz. Byliśmy szczęśliwi i Levi Strauss nie mógł nam w tym przeszkodzić. Nikt nie mógł
210
nam w tym przeszkodzić, ani socjalizm, ani marniejące na obrzeżach Kuźniczej rachityczne drzewa. Palmy są wieczne i dają słodkie mleko, są jak kobiety nagie i bezwstydne. Moja obsesja ma sens i smak, nawet jeżeli jest tylko jak wszystko cieniem cienia. Płyniemy razem z purpurą, z głębokim odcieniem królewskich barw i kształtów. Dzisiaj mogę napisać wszystko, to jest dzień kolejnych, późnych urodzin. Telefony nie dzwonią, listy nie przychodzą, stopień mojej izolacji od świata i ludzi jest doskonały i piękny. Jedynie córeczki, Danusia, Karolinka i pies – i to powinno mi wystarczyć na dalszą drogę życia. Płyniemy razem z muzyką Jesse’go Cooka, mówisz: puść coś dobrego, bo w radiu same śmieci. Moje tysiące płyt i trudności w wyborze. Muzyka na każdy dzień, na każdą godzinę, minutę. Dochodzę już do sekund i ułamków czasu. Kolekcja dźwięków, które pozwalają płynąć i przenikać głębię purpury. Muzyka jest moim kokonem, jestem w środku niej jak owad, który jeszcze się nie wykluł. Słyszę jej głos i wiem, że niedługo do niej dotrę naprawdę. Jest też tarczą i pancerzem przytwierdzonym do skóry. Mogę dzięki niej przetrwać nawet dzień urodzin i chwile pamięci o wszystkim, co osunęło się wzdłuż mojego ciała przez te wszystkie lata jak kartki papieru albo płatki kwiatów. Musiały zostawić jakieś ślady, pomimo swej lekkości i krótkotrwałego trwania. Szukam blizn i skaleczeń. Będę je prezentował Panu, kiedy tego ode mnie zażąda. To one będą mówiły, a ja będę stał niemy i przesycony muzyką bliską Orientu, skąd płynie światło i gdzie narodziły się wszystkie prawdziwe religie, w które szczęśliwie nie wierzę, bo żyję po stronie pięknego kłamstwa, które nie jest kłamstwem, fikcji, w której najłatwiej jest się ukryć. Jak w kokonie, jak w zbroi, jak w purpurze płynącej przez nasze ciało do serca i do mózgu. Nawet dzisiaj, w dzień sześćdziesiątych piątych urodzin.
211
Czytam o epoce Wielkiej Poezji. Nie tyle Wielkiej Poezji, co Wielkiego Czytania Poezji. Reakcje w prasie tak zwanej literackiej, entuzjazm krytyków, śledzenie każdego słowa Wybranych Poetów, spory o sensy czy też o brak sensu, subtelne analizy czynione przez wytrawnych znawców i filologów. Nie chce się wierzyć, że to było możliwe w kraju pełnym powojennej nędzy i prymitywnego, endemiczn ego zacofania. W Polsce „odrodzonych kołodziejów”, jak to wówczas określano. Karuzela, która dawała przywileje, stoliki w kawiarniach, domy pracy twórczej, wyjazdy. Wielcy Moraliści krytykujący system i jednocześnie korzystający pełnymi garściami z łask tego systemu. Dyskusje Władzy na plenach, potępianie jednych i wywyższanie innych, ideologie w natarciu i w kontrnatarciu. Byłem w ubiegłym roku na zjeździe członków Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w Warszawie. Spotkanie ludzi nieważnych. Trochę emerytów, przypadkowe wybory, nikt nikogo nie zna i nie chce poznać. Nowa Pani Prezes niezainteresowana książkami otrzymanymi w darze od członków swojej organizacji. Brak przedstawicieli Władzy, która najwidoczniej uznała, że nie ma się z kim spotykać. Dyskusja o tym, czy pisarze powinni dostać rentę czy starczą zapomogę. Trzeba uchodzić, pomyślałem, trzeba uchodzić. Nigdy w tym nie uczestniczyłem i dlatego dzisiaj nie istnieję. Nade mną przeszła też Epoka Średniej Poezji lat osiemdziesiątych, a później były już tylko smoki Internetu i śmierć dawnych Wybrańców. Nikt nie został i nie zostanie teraz wybrany, żaden Poeta. Wystarczą ci, którzy już byli, i tak jest ich zbyt wielu. Pozostają kryminały, wiedźminy i Książki dla Kobiet oraz Olga T., oby żyła wiecznie. Moja księga niepokoju dopiero powstaje. Noc Perseid przeszła niezauważenie. Kilka błysków, nic więcej. Żyję w miejscu, w którym jest zbyt wiele światła i przez to nie widzę prawdziwego nieba. Światło niszczące niebo, to
212
dosyć ciekawe. Niebu najwyraźniej sprzyja ciemność. Patrzę jednak uważnie, tym bardziej że mam wrażenie, iż obok mnie stoi moje drugie ja. Nie wiem, lepsze czy gorsze, osobne, i nie jest to na pewno rozdwojenie jaźni. Po prostu jest ktoś bardzo podobny do mnie, który mi się przygląda, ale szczęśliwie prowadzi osobne życie, bardziej spokojne i niepoświęcone sztuce. Czasami go podziwiam, jak można być tak mało ambitnym, do niczego nie dążyć, nie pragnąć utrwalić swojego śladu na ziemi. Jest po stronie znaczącej większości, być może zostanie kiedyś politykiem, tak doskonale wtapia się w tło i jest podobny do wszystkich. Wystarczy, że wyciągnie rękę i już będzie po ich stronie mocy. Jadło i tarło, to jego hasła wyborcze, jadło i tarło. Nawet go lubię. Czasami pijemy razem kawę albo daję mu do ust kostkę cukru. Ssie ją powoli, jest najwyraźniej szczęśliwy. Uszczęśliwia go byle co, kupno modnej koszuli, dobry obiad, niezbyt gwałtowny, ale udany seks. Bardzo mu zazdroszczę. Moja gwiazda nie pozwala mi zasnąć, niszczy moją psychikę, nie pozwala na kontakty z większością ludzi. Świeci jasno w pełnym świetle dnia. Musi przez to przybrać barwy ciemności. Jej nakazy są ostateczne, a zadania, jakie mi stawia, trudne do wypełnienia. Czasami mam jej dosyć. Proszę, żeby znikła i przestała mnie prześladować. Wtedy śmieje się cicho i pokazuje na tego drugiego człowieka. Rozumiemy się bez słów. Za szybą biała zakonnica i mężczyzna z chusteczką do nosa na głowie. Kiedyś się takie nosiło nad rzeką albo nad jeziorem. Trzeba było zawiązać w węzełek jej cztery rogi i dopasować do kształtu głowy. Mało kto dzisiaj tak chroni się przed słońcem, tym bardziej w środku miasta, na ulicy Kuźniczej, niedaleko Rynku. Zakonnica aż świeci bielą swojego habitu. Nie wiem z jakiego jest zakonu, ale na pewno mogłaby występować w reklamie proszku do prania z wybielaczem. Czytają menu restauracji, w której siedzę. Najwyraźniej jest dla nich za dro-
213
go, bo lekko spłoszeni cenami, szybko odchodzą i znikają za rogiem ulicy. Pewnie nigdy się już nie spotkamy. Małe obserwacje, tropizmy łączące przeszłość z teraźniejszością. Raz w życiu rozmawiałem z zakonnicą, która prowadziła przez pół roku religię w parafii Bożego Ciała. Był rok 1966 albo 1967, nie pamiętam. Pamiętam jej anielską twarz i dobry uśmiech, który sprawiał, że chodziłem na te lekcje podekscytowany, tym bardziej że była bardzo młoda i wszyscy chłopcy zastanawiali się, jak duży ma biust skrywany starannie pod habitem. Trochę jej współczuli, trochę zazdrościli świętości. Nie wiem, czy zdawała sobie z tego sprawę, dyktując nam gotowe formułki do zeszytu do religii. Tak się mówiło: zeszyt do religii. Mógł być w linie lub w kratkę, ja miałem w kratkę, bo w takim łatwiej było grać w okręty. Przed religią skakaliśmy po ogromnych kamiennych blokach pozostałych po remoncie kościoła i strzelali z owoców śnieguliczki, starając się trafić białym miąższem wprost za dojrzewające dekolty przychodzących do salki katechetycznej dziewczynek. Siostra przyglądała się nam wtedy uważnie karcącym spojrzeniem osoby pobożnie wyzbytej nadmiernych ziemskich uciech. Podano do stołu. Na nim jajko i baranek albo karp z łuskami przynoszącymi szczęście. Chusteczka do nosa spadła mi pod stół i ktoś zachlapał ją nieostrożnie świeżą krwią baranka. Podniosłem ją i schowałem do kieszeni. I tak już jej nie używam. Mamy teraz chusteczki papierowe, higieniczne i nie można założyć ich na siwiejącą głowę. Czy zauważyłeś, że niektórzy historycy sztuki upodabniają się do sztuki, którą się zajmują? Zauważyłem. Mediewiści są raczej szczupli, by nie powiedzieć chudzi. Przypominają elementy wimperg, portali, maswerków i służek katedralnych. Ich wzrok jest jasny, skierowany w świętą przeszłość. Najczęściej lekceważą to, co stało się później. Niosą w sobie kurz wieków
214
i pewność, że nic w tej sztuce już się nie zmieni. Niestety, najbardziej ponurzy są specjaliści od sztuki protestanckiej. Pietyści i kwietyści, ich wzrok jest smutny świadomością nadchodzącego ikonoklazmu. Najsmutniejsi są ci od Kalwina, ale i badacze Lutra nie spoglądają na świat pogodnym spojrzeniem. Czytają stare niemieckie księgi i dostają od tego lekkiej egzemy. Jeżdżą na konferencje do Marburga albo do Wittenbergi. Ubierają się na czarno, zgłębiają nieustannie Pismo, ponieważ obrazy rozpadają im się w rękach jak proch marny i wierzą, że w krzyżu i w ambonie jest cierpienie, które ich duchowo uszlachetnia. A ty, co z tobą, mój drogi? Ja jestem starym, wyliniałym klasykiem, takim z opowiadania Norwida. W związku z tym mogę pozwolić sobie na wszystko. Na kolor i brak barwy, na harmonię i chaos, przekroczyłem bowiem granice stylu i sam jestem moim własnym stylusem kreślącym niewyraźne litery na mokrym piasku. Jesteś, nie powiem czym, mówisz, to słowo kończy się podobnie, ale zaczyna na „k”. Poza tym stary klasyk z opowiadania Norwida miał pięknego charta i mieszkał w Rzymie, a nie na Lidzbarskiej z pieskiem rasy shih-tsu. Jakie czasy, tacy klasycy, mówię i takie psy, dodaję. Pomyśl o barokistach albo miłośnikach renesansu. Jakie psy byłyby dla nich najbardziej odpowiednie i co w takim razie z miłośnikami sztuki współczesnej. Uwielbiam kubistyczne psy, mówisz, a ja wolę rokokowe, takie jak Nuszi. Damy wtedy pieściły je delikatnie, wsuwając jednocześnie ich mokre języczki między swe chętne i ciepłe uda. Są na to dowody w osiemnastowiecznym malarstwie i rzeźbie. Ty jak zawsze o jednym, mówisz. Języczki, damy, charty, chinoiseries, a sprawa jest poważna i wymaga głębszego namysłu. Wymaga, mówię. Następnym razem kupię sobie afgańskiego charta i pojadę na zawsze do Rzymu. Znowu narodowa tromtadracja i wojowie Bolesława Chrobrego maszerujący po ulicach. To się nigdy nie skończy. Armia,
215
która nie ma najmniejszego militarnego sensu w czasach, kiedy grupa dobrych hakerów i kilku agentów we władzach może zdziałać więcej niż wszystkie pancerne dywizje razem wzięte. Zawsze byłem na to impregnowany. Nigdy nie bawiłem się w wojnę, nie rozkładałem namiotów w lesie i nie stałem na żadnej warcie. Nie wzruszają mnie też ułani malowane dzieci i orkiestry wojskowe, które wzruszały moją matkę. Słucham porannego Mozarta i czekam na swoje małe potępienie. Jak Don Giovanni, który życie miał piękne, a i śmierć dosyć widowiskową. Wokół cisza. Wszyscy jeszcze śpią. Mieszkam na śpiącej ulicy. Nikt się tu nigdzie nie spieszy. Uprawiamy slowlife, bez broni i amunicji w żelaznych zapasach. W telewizji katastrofa pod Genuą. W maju jeździliśmy wielokrotnie po tym napowietrznym wiadukcie i nie myśleliśmy o nieszczęściu, które już wtedy zagnieździło się w jego betonowej konstrukcji. Tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy. Piosenka towarzysząca dziecinnej zabawie. Zastanawiał mnie zawsze jej tajemniczy i groźny sens. Fatum nieuświadamiane do końca. Don Giovanni miał setki kobiet i zginął przez tę ostatnią. Z kobietami trzeba uważać. Sprowokowane, gotowe są urodzić nam dziecko, kolejnego małego żołnierzyka. Nigdy nie mieliśmy, jak inni ludzie, dni bezchmurnego, pogodnego słońca. Zawsze coś je przesłaniało. PRL, nauka, praca, stan wojenny, wieczna bieda tych, którzy uczą cudze dzieci, teraz choroba. Nie możemy od tego uciec, staramy się jedynie nie myśleć ani o nas, ani o tym, co dzieje się obecnie w Polsce. Ucieczka w bezmyślność ma swoje zalety, pozwala przetrwać, patrzeć w sufit albo w ścianę, czekać na dzień jutrzejszy. Może znajdziemy na to jakieś lekarstwo. Coś zacznie się układać, prosisz o chociażby kilka lat bez zmartwień, o możliwość spokojnej pracy w ogrodzie, życie bez bólu własnego i innych. Proście, a będzie wam dane, również o pogodne
216
dni i łagodne słońce, które ogrzewa, a nie pali. Nie wiem, kogo mam o to prosić. Mój głos jest zbyt cichy, jeżeli nie został wysłuchany przez tyle już lat. Twój dolatuje tylko do mnie i do naszych dzieci. Najwidoczniej pochłaniamy go jak gąbka albo wata i dalej jest już cisza, która nie zmienia się i nie narasta, po prostu jest. Żyjemy w ciszy naszych gwiazd i tak już zostanie. Czas się zatrzymał. Odczuwam to coraz mocniej. Od lat zajmuję się obrazami, które też milczą. Wiem, że nie lubią, kiedy skłaniamy je do nadmiernego mówienia. Patrzą na nas wtedy z wyrzutem i tupią niecierpliwie farbą i płótnem. Nasza historia toczy się jak najdłuższa linia świata, którą namalował jakiś facet wiele lat temu na papierowym walcu w wytwórni papieru. Mam ten obraz w oczach. Mam wiele takich obrazów i wiem, że poza nimi jest bezbarwne tło. Coś od czego wszystko się zaczyna. Jeżeli rzeczywistość ci nie odpowiada, wymyśl sobie inną. Tak jest w fotografii, tak w poezji, tak w „Dniewniku”. Wymyślam sam siebie, powtarzam jak mantrę moje imię, aby mieć przynajmniej jakiś minimalny punkt zaczepienia. Dolina nadmorska, tak należy je kojarzyć, albo ponury Wiking z dalekiej Danii. Są w nim liczne sprzeczności i piękne „r” na końcu, jak w słowach „kolor” lub „potwór”. Zawsze chciałem być kolorowym potworem. Jesteś kolorowym potworem, mówisz – i jest w tobie wiele sprzeczności. Wygląd raczej plebejski, skrzyżowanie Lwowa z Kieleckiem, a w środku arystokracja ducha i stan nieustannego wewnętrznego monologu, który nie pozwala na prawdziwe, normalne życie pośród ludu bożego. Mój wymyślony świat nie jest nadmiernie ciekawy. Kilka osób, jedna ulica, wspomnienia z kilkudziesięciu minionych lat. Trwa bez wspinania się na Mont Everest i polowań na lwy w Afryce. Kilka razy widziałem płynące w błękitnym morzu delfiny i to musi mi wystarczyć. Poruszam się jak ameba, nibynóżki,
217
niby-rączki, a w tych rączkach setki książek, kilka kobiet, dotyk mokrej trawy, płyty z muzyką wszechświata. Co jakiś czas zapadam się w siebie i nie muszę dzięki temu nigdzie wychodzić. Jestem, jak radził Pascal, sam ze sobą i w izbie. Dlatego nigdy nie wywołam żadnej wojny, co najwyżej jakąś niedużą w szklance wody zmieszanej, lecz nie wstrząśniętej. My artyści lubimy takie gry i zabawy umysłowe w chwilach wolnych od wymyślania nowej, nieodpowiedniej i nierzeczywistej rzeczywistości. Czy nie sądzisz, że obecna władza dziwnie przypomina postaci z „Pinokia”? Jest pajac premier, który jeździ po Europie i kłamie jak najęty. Jest dyrektor teatru marionetek, którego się wszystkie marionetki panicznie boją, są cyniczni łajdacy lis i kot, jest sporo osłów, nie ma tylko Dżepetta i Dobrej Wróżki, jest za to straszliwy rekin ze Wschodu, który, jak tak dalej pójdzie, niedługo nas wszystkich pożre. Pinokio się poprawił i zamienił w grzecznego chłopczyka, mówię, podobnie dyrektor teatru marionetek okazał się być ostatecznie dobrym człowiekiem i nie spalił w ognisku Arlekina. Teraz tak nie będzie. Ciekawe, że na ilustracjach do „Pinokia” Jana Marcina Szancera rekin przypomina wieloryba, najwidoczniej małe niedopatrzenie, ale poza tym wszystko jest w porządku. Nic nie jest w porządku, mówisz, dopóki nie znajdziemy Dobrej Wróżki i Majstra Wisienki, a o Dobre Wróżki jest w Polsce coraz trudniej. Za to jest sporo straszliwych rekinów. Może zaczną walczyć o władzę między sobą, a jak skończyli w książce lis i kot, mniej więcej wiemy i jest to pocieszające. Collodi nie nazywał się Collodi, mówię, za to Pinokio nazywał się Pinocchio. Wszyscy wtedy byli nędzarzami i jedli ogryzki i skórki od owoców, bowiem nie należy przyzwyczajać podniebienia ani do rzeczy zanadto wyszukanych, ani do zbyt delikatnych. Dobra zasada na trudne czasy, które przyjdą niedługo wraz
218
z rekinem ze Wschodu. On ma czas, pieniądze dla marionetek i ostre zęby, jak to rekin, jak Meckie Majcher i nie pomogą nam wtedy żadne podrabiane wieloryby. Nasze małe rytuały, pobudka, śniadanie, razowy chleb, jajka na miękko i biały ser ze sklepiku na Warmińskiej. Powinieneś pisać o różnych rzeczach. Czytelnicy to lubią, najlepiej o politycznych sensacjach albo o tajemniczych morderstwach. Musiałbym cię najpierw udusić, ale to nie jest zbyt dobre rozwiązanie na zwiększenie liczby czytelników. Może mała sodomia? Ostatnio jest modna w mediach i trwają spory o znaczenie tego słowa. To już było i nic ciekawego tutaj nie wymyślimy. Jakiś cykl o detektywie, który pije, pali, chodzi do burdeli, ale w gruncie rzeczy ma złote serce? To też już było, tym bardziej że wolałbym bohatera, który nie pije, nie pali, nie chodzi do burdeli, a jest wyjątkową kanalią. On już jest, słyszymy o nim codziennie i wolelibyśmy już o nim nie słyszeć. Nasze poranne rozmowy. Słuchamy Radia Wrocław i wiadomości drogowych. Na szczęście nigdzie się nie wybieramy autostradą A4, na której jest codziennie kilka świeżych trupów. Może napiszesz o trupach na autostradzie A4? Czytelnicy to lubią. Nie przesadzaj, kogo to obchodzi. Najlepiej napisz o nas. O naszych porannych rytuałach, naszym istnieniu, ptakach przelatujących ponad domem, o tym, że udało się przeżyć jeszcze jeden dzień bez bólu i nadmiernego cierpienia. Pisz dla nielicznych, olej licznych. Oni i tak nigdy do tego nie dotrą. Są bowiem głusi i ślepi, jak ci choćby, z przeciwka. Pomódlmy się za nich. Czytam o pięknym i ostatecznie szczęśliwym życiu Zbigniewa H. Polska epoki komunistycznej miała swoje uroki. Była wyraźnie zdefiniowana, ucieczka od niej stawała się w tak zwanym inteligenckim świecie czymś oczywistym, emigracja,
219
pomimo swarów i kłótni, zbliżała ludzi, poezja miała znaczenie, o poetach nieustannie mówiono i pisano. Ton dyskusji nadawał niewielki procent społeczeństwa, który obecnie jest w największym stopniu lekceważony i poniżany. Pogarda dla sztuki ze strony dawnych towarzyszy szmaciaków i obecnych narodowo-patriotycznych ciemniaków, to dwie różne pogardy. Obecna jest o wiele bardziej przerażająca, ponieważ jest rodzimego chowu i nie stoi za nią żaden zewnętrzny, prymitywny agresor. Szkoda, że Zbigniew H. nie dożył dzisiejszych czasów. Ciekawe, jakie wiersze napisałby jako sztandarowy obrońca stoickiego ładu moralnego i wyznawca absolutnej harmonii w sztuce. Jego biografia liczy blisko dwa tysiące stron. Ktoś to jednak napisał i opublikował, mówisz, może nie jest aż tak źle. Może przemawia przez ciebie zwykła ludzka zazdrość, może przemawia polska niechęć do sukcesów innych ludzi. Może przemawia, mówię, jestem człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Czasami jestem po prostu lekko wkurwiony, ponieważ nie wiem, jaką pointą zakończyć ten tekst i dlaczego biografia, którą czytam, też mnie ostatecznie wkurwia, chociaż jest niezwykle pouczająca i niesie w sobie wiele godnych zapamiętania i dostojnych myśli. W reklamie ohydnych, plastikowych ciasteczek grupa młodych ludzi stojących na pięknej, śródziemnomorskiej plaży nagle ożywia się po zjedzeniu jednego ciasteczka. W tle staruszek stojący przy wyciągniętej na brzeg łódce też zaczyna podrygiwać w takt pojawiającej się nagle rytmicznej melodii. Staruszkowie w reklamach zachwalają lekarstwa na liczne dolegliwości wieku starczego i podrygują nieudolnie w tle dorodnych młodzieńców i dynamicznych panienek. Jako staruszek chciałbym przeciwko temu zaprotestować. Nie kupię tych ciasteczek i nie życzę sobie być tłem dla młodzieńczych wygibasów. U boku staruszka powinna być świeża, młoda
220
dziewczyna z biustem przynajmniej czwórką DD, albo starsza pani o pięknych, srebrnych włosach, z dużą rybą w dłoni symbolizującą okazałego dojrzałego penisa. Morze Śródziemne może pozostać i łódź przypominająca jakże znaczący tytuł opowiadania Hemingwaya. Kocham to opowiadanie, ponieważ zawiera w sobie sporo głębinowego erotyzmu, nieobecnego w klasycznej polskiej literaturze. Wystawa prac plastycznych zatytułowana „Erotyzm po polsku”, którą widziałem kiedyś w Warszawie, pełna była bólu, cierpienia i charakterystycznej dla nas łóżkowej martyrologii. Teofil Lenartowicz, któremu spodobała się w Rzymie pewna ponętna Włoszka, pisał w liście do przyjaciela, że nie mógł jej ostatecznie posiąść, „ponieważ Polska jest w potrzebie”. Na szczęście młodzi ludzie jedzący ohydne ciasteczka nie wiedzą, kim był Teofil Lenartowicz. Może wie coś o nim staruszek stojący przy łódce, którego zachęcam, aby przestał podrygiwać i zajął się poważnie którąś z proponowanych mu przeze mnie kobiet. Ryba będzie wtedy miała szczególny smak i zapach, jak dotyk pokrytej kroplami słonej wody skóry, jak promienny zachód słońca na pustej, dzikiej plaży. Tertulian: „Syn Boży został ukrzyżowany, nie zawstydzi to, ponieważ zawstydzać powinno. I umarł Syn Boży, jest to godne wiary, ponieważ jest absurdalne. I pogrzebany zmartwychwstał, jest to pewne, ponieważ jest niemożliwe”. Cytuję za Miłoszem, który nie podaje źródła cytatu. Być może nie są to słowa Tertuliana, ale polecam je naszym księżom, którzy mogliby czasem coś sensownego przeczytać. Uwielbiam paradoksy, prawda jest paradoksalna. Uwielbiam absurdy, piękno jest absurdalne. Et sepultus resurrexit; certum est, quia impossibile est. Coś jest pewne, ponieważ jest niemożliwe, coś jest niepewne, ponieważ jest możliwe. Dzisiaj odwracamy znaczenia, nasze paradoksy są jeszcze bardziej perwersyjne
221
i nie muszą dotyczyć spraw wiary. Tertulian bardzo wyraźnie rozgraniczał sprawy duszy i ciała. Dzisiaj ciało stało się naszą duszą i poświęca mu się nieskończenie więcej uwagi niż sferze ducha. Duch został zinstytucjonalizowany lub uleciał w niepewne, nirwaniczne dale. Zielona łąka jest już mało przekonywująca, podobnie jak chóry anielskie i staruszek z siwą brodą. Osiągnęliśmy pewność, że nic nie jest pewne, a teatr absurdu przeszedł do szacownego archiwum, w którym kurzy się i blednie, ponieważ rzeczywistość przerasta go każdego dnia w coraz większym stopniu. Czy są jakieś paradoksy związane z dobrem? – pytasz. Pewnie są, mówię, ale większość z nich jest niedobra. Dobro prowokuje do snucia zawiłych rozważań nudziarzy i moralistów. I dewotów, dodajesz. Oczywiście, mówię, dewotów, na szczęście w osiemnastowiecznej Polszcze niewielu ich bywało, za to dewotek znacznie więcej. Nasz ciepły futeralik, wata, otulina. Tutaj mieszkamy i coraz trudniej jest nam wyjść na zewnątrz. Na zewnątrz są tylko smoki, góry wysokie i przepaści bez dna. Każde z nas ma tu swoje miejsce, odrobinę wolności, trochę czasu dla siebie. Patrzymy z góry, jak inni się męczą, siedzimy na tarasie osłoniętym od nadmiaru słońca i od zbyt silnych wiatrów. Potrzebny jest też parasol i świadomość, że nie musimy dzisiaj nic robić. Dlatego patrzymy przed siebie wpatrzeni w swoje wnętrze. Niekiedy pojmujemy je dosłownie, ale fizjologia nie jest mocną stroną sztuki klasycznej. Body art nas lekko przeraża, by nie powiedzieć śmieszy. Nasze obsesje są bardziej subtelne. Nie przestawiaj kubka na półce, ułóż buty, posprzątaj po sobie, znowu naczynia w zlewie są brudne i siadają na nich muchy. Zauważyłeś/zauważyłaś, że muchy w tym roku są bardziej natrętne i mają wielkie, błękitne odwłoki? Jak w „Panu Tadeuszu”, muszę to sprawdzić, mówię, są to muchy szlacheckie, które mają błękitną krew i potężne skrzydła, jak nasza husaria
222
pod Wiedniem. Wszystko jest nasze, futeralik, husaria, muchy, fizjologia. Jesteśmy właścicielami tylu rzeczy i pojęć. Tylko serce nie jest do końca nasze. Może przestać nagle bić bez naszej wiedzy i zgody. To nie jest fair, ciało najwidoczniej nie jest nasze. Należy do kogoś innego, kto nim zarządza do czasu, aż mu się to znudzi i powie: wystarczy. Przedstawiciele body artu mają rację, że tak usilnie się nim zajmują. Chcą najwidoczniej udowodnić innym i sobie, że nad nim panują i mogą nawet ostatecznie je zabić. Do tego niepotrzebny jest body art, mówisz, wystarczy pętla albo trucizna. Pomyśl o sposobie Seneki, też jest całkiem dobry. Myślę, wtulam się coraz bardziej w mój futerał. Myśli krążą tam leniwie, muchy szczęśliwie odleciały do muszego raju, ciało/ciała zasypiają, dążą do odkupienia czy czegoś takiego. Ale kto je od nas w naszym wieku zechce kupić? Nie myślmy już o tym. Śpij lepiej. Nie zawracaj głowy. Leniwe przepływy lata po raz kolejny. Czy zauważyłeś, że Magritte jest lepszy na ilustracji niż w oryginale? Czasami tak bywa, mówię, szczególnie w partiach nieba. Czy jest jakaś partia nieba? – pytasz. Tak się mówi wśród historyków sztuki, jest też partia ziemi, nie ma tylko szczęśliwie partii ludzi. Ludzie są figurami albo postaciami, historia sztuki jest mądra, woli to, co jest stałe, a nie to, co się zmienia i jest śmiertelne. U Magritte’a jednak ani ziemia, ani niebo nie są stałe, rozbił je na sześciany i prostopadłościany, zachowując pozorną jedność błękitno-zielonego tła. Ukazana figura też jest fragmentaryczna, zauważasz, kobiety często są fragmentaryczne, szczególnie w antycznej rzeźbie. To nie są kobiety, mówię, to są rzeźby, one podlegają destrukcji. Kobieta przeważnie ma ręce i głowę, ma też o jedno żebro więcej niż mężczyzna, z którego została wydobyta i ulepiona. Dziwny pomysł, mówisz. Dlaczego z żebra, a nie z czegoś innego. Wolałabym inną część męskiego ciała, jeżeli oczywiście mogłabym wybierać. Na szczęście kobiety nie miały
223
wyboru, mówię, to był raj, a nie katalog sprzedaży wysyłkowej. Magritte dobrze o tym wiedział, ponieważ był wybitnym artystą. Kochał przez całe swoje życie jedną kobietę i zawsze ją malował. Później malował już nie ją, a jej obraz utrwalony w pamięci, później malował już tylko swoją pamięć, lekko zakrwawioną na skroni i z przymkniętymi oczami. Na końcu zwiędły liść i obłoki, piękne, przelatujące wysoko obłoki. Droga do Milicza prowadzi kilkanaście kilometrów przez las pełen saren, dzików i krzyży znaczących miejsca śmierci jadących z nadmierną prędkością. Proste odcinki z trójkątem nieba wyciętego w zieleni. Opatrzność czuwa nad kierowcami, którzy starają się tam zdążyć przed Panem Bogiem, tylko nie wiem, dokąd. Do Krotoszyna czy do Trzebnicy? Patrząc ku górze łatwo jest wyobrazić sobie Jej Trójkąt inaczej, niż to rysuje się na pobożnych obrazkach. Powinien być odwrócony podstawą ku górze i skierowany ostrzem w naszą stronę. Wtedy łatwiej moglibyśmy zrozumieć, dlaczego jest tam tyle wypadków i jaka jest rola sił nadprzyrodzonych w naszym życiu. Nie wiem tylko, jak byłoby z jej okiem, które nigdy nie śpi. Czy też powinno być zwrócone ku górze? W końcu Przeznaczenie jest bezkierunkowe i nie przypomina istoty ludzkiej, podobnie jak cztery żywioły i najnowsze modele samochodów. Słucham muzyki klasycznej dla kierowców. Mozart łagodzi obyczaje. Podobno holenderskie krowy przy dźwiękach jego koncertów skrzypcowych dają więcej mleka, podczas gdy przy rapie i metalu bodą i ryczą przeciągle. Milicz jest coraz bliżej. Niebo jest coraz dalej. Trójkąt zniknął i nie wiem, jaka jest teraz jego pozycja na tle letnich obłoków. Oko patrzy na mnie uważnie. Sprawdza, czy nie przekroczyłem nadmiernie dozwolonej prędkości. Światełka pozostawione pod krzyżami cicho płaczą. W radiu „Lacrimosa”, z moich oczu leją się łzy, czyste rzęsiste.
224
Seneka twierdził, że jedynie czas, który przeżyliśmy, jest pewny, bowiem Los utracił prawo do niego i nie podlega on już niczyjej władzy. Najwidoczniej nie przewidział naszej obecnej władzy, która ze wszystkich sił dąży do zmiany wizerunku przeszłości na obraz i podobieństwo swoje. Co gorsza, coraz więcej ludzi zachowuje się tak, jakby stracili pamięć i dostosowuje do nowej historii, nowych praw, a właściwie bezprawia, do nowych bohaterów, uznając władzę nędznych uzurpatorów i ich prawo do ingerowania również w ich prywatne historie. Rozmawiałem niedawno z człowiekiem, który gorąco mnie przepraszał za to, że kiedyś zapisał się do PZPR. Być może chciał komuś o tym opowiedzieć, być może jednak składał samokrytykę w stylu stalinowskim, chcąc mieć to za sobą i dzięki temu móc włączyć się do nowej rzeczywistości, co bez aktu ekspiacji wydawało mu się niemożliwe. W sumie bardzo mu współczułem. Współczułem też sobie, bowiem w tym momencie stałem się niemal miejscową egzekutywą, komisją śledczą lub wiernym linii partii aktywem młodzieżowym. Być może mój „Dniewnik” jest też formą samokrytyki, a nie apoteozy, jak myślałem. Ujawnia małą duszyczkę niezdolną do nowych wyzwań i niepodatną na nową/starą propagandę. Wystarczy przypomnieć, jak skończył Seneka i kto był jego uczniem. Na szczęście moi uczniowie na pewno nie spalą Rzymu i dzięki temu nie napisze o nich Tacyt lub Henryk Sienkiewicz. Jednak kto to wie, co do Rzymu różne rzeczy mogą się jeszcze wydarzyć, co do Tacyta i Sienkiewicza, tutaj przynajmniej mogę mieć dużą dozę literackiej i ludzkiej pewności. Rozmawiaj ze mną o sztuce, mówisz. Nie mam nastroju do rozmów o sztuce. Do rozmów o sztuce trzeba mieć specjalny nastrój, odpowiednie oświetlenie, być najedzonym i wyspanym oraz mieć trochę pieniędzy na koncie. Przecież dopiero wstałeś i jemy śniadanie. Wszystko się zgadza, ale do rozmów o sztuce
225
potrzebna jest sztuka, a o tę jest coraz trudniej. Komputer podpowiada „trudniejsze” i „jesteśmy”. Kocham go coraz bardziej. Już z tych dwóch słów można wysnuć piękną rozmowę o sztuce. Na przykład o niepewności naszego istnienia albo o trudzie, w jakim artysta tworzy swoje dzieło. Słyszałam, że teraz artyści tworzą o wiele łatwiej niż kiedyś i nie przeżywają mąk tworzenia. Po prostu wychodzą przed publiczność i zrzucają z siebie ciuszki, a potem malują sobie boberka na czerwono w ramach walki ze światową globalizacją i niszczącym ludzi wilczym kapitalizmem. To artystki, mówię, artyści nie mają boberka i nie wszystkich obchodzi globalizacja, a poza tym, czy zrzucenie ciuszków to sztuka, o której warto jest rozmawiać? O każdej sztuce warto jest rozmawiać, zauważasz, ponieważ tego typu rozmowy sprawiają, że stajemy się lepsi i w sposób bardziej pełny odczuwamy istotę piękna. Zależy jakie ciuszki i jakie artystki. Często uczestniczą w tego typu performansach zwolenniczki sztuki bezkrytycznej i publiczność może nie wiedzieć, jak ma się do ich działań ostatecznie odnieść. Myślisz o sztuce krytycznej, mówisz. Być może jest ona krytyczna, ale uprawiają ją niekiedy artyści bezkrytyczni, szczególnie wobec siebie i to jest piękne i pocieszające dla nas widzów, ponieważ i my możemy dzięki temu w domu łatwiej zdjąć ciuszki i coś sobie pomalować lub jeszcze raz się położyć i zająć czymś przyjemnym i pożytecznym. Sztuka powinna naśladować naturę i sprawiać przyjemność, tak twierdził Ch. Batteux, twórca estetycznej koncepcji sztuk pięknych, zauważasz. Sprawmy zatem sobie przyjemność, a Matka Natura na pewno nie będzie temu przeciwna. I jutro też porozmawiamy o sztuce? Porozmawiamy. Ktoś musi o niej rozmawiać, inaczej całkiem zaginie i zostanie tylko disco polo. Literatura wybitna wymaga wybitnych czytelników, a tych nie ma zbyt wielu, mówisz. Więcej jest wybitnych pisarzy niż
226
wybitnych czytelników i przez to literatura wybitna ma spore kłopoty. Lepiej jest pisać literaturę mniej wybitną, zauważam, ponieważ mniej wybitnych czytelników jest więcej. Najlepiej jest oczywiście pisać literaturę najmniej wybitną, wtedy ewentualny czytelnik znajdzie się najłatwiej, chociaż dochodzimy wtedy do granicy, na której stoją ludzie, którzy niczego nie czytają i w związku z tym mogą nawet nie wiedzieć o istnieniu literatury, również tej najmniej wybitnej. Czy są tacy ludzie? – pytasz. Oczywiście, jest ich większość i dlatego literatura resp. sztuka staje się coraz bardziej elitarna, przy pozorach powszechnej obecności i nieustannego trwania w mediach, które najczęściej są też mało wybitne. Media są wprawdzie przekaźnikiem, mówisz, i, jak wiemy, same stają się informacją, ale w pewnym momencie również sztuką samą dla siebie, ponieważ żywią się sobą i same siebie wydalają. To piękna wizja, mówię, wielkiego, medialnego g… Zauważyłaś trzy kropki? Są takie piękne. Jednak uważam, że dawna i obecna sztuka dla sztuki jest czymś niezwykle ożywczym i twórczym. W domu, jak to kiedyś napisano, najbardziej pożytecznym miejscem jest wychodek, co nie oznacza, że musimy tam nieustannie siedzieć, czasami trzeba wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza. Trzeba wejść do własnego wnętrza, do własnej duszy, a nie na zewnątrz, mówisz, tym bardziej że we współczesnych ubikacjach już tak nie śmierdzi. To dzięki chemii z Niemiec, mówię. Widziałem niedaleko Rynku taki sklepik i było tam wszystko. Jest w miejscu dawnej księgarni i ma sporo kulturalnych i czytających książki klientów. Powróćmy do poezji, albo lepiej niech poezja powróci do nas. Sprawy rynku czytelniczego jej tak naprawdę nie dotyczą. Potrafi zabić, a niektórych nielicznych potrafi zbawiać. Jest potężną siłą, która objawia się nagle i trwa w nas, przeszkadzając w normalnym codziennym życiu. Tak przynajmniej
227
jest na filmie „Anonymus” poświęconym prawdziwemu, a nie fałszywemu autorowi „Hamleta”. Musimy/muszę się z tym zgodzić. Widzę ją w miejscach niespodziewanych, właśnie w miejscach i rzeczach, a nie w ludziach, którzy są śmiertelni. Dzisiaj pogrzeb Mariusza H., wieloletniego dyrektora Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Niezbyt wielu żałobników, dosyć zdawkowy list od Ministra, jakiś konflikt w sprawie kolekcji obrazów zgromadzonych przez zmarłego. Nie wszystko rozumiem, dwaj księża mówiący tym razem o zasługach byłego dyrektora, a nie o Chrystusie i jego przewagach, jak to najczęściej mają we zwyczaju. Nie bardzo wiem, dlaczego tam poszedłem. Nie znałem go zbyt dobrze, dopiero pod sam koniec jego życia poznaliśmy się bliżej i, jak się okazało, było to spotkanie tuż przed śmiercią. Przez kondukt żałobników w pewnym momencie przeszedł jakiś obywatel w gumiakach, któremu wyraźnie przeszkadzaliśmy w wyrzuceniu cmentarnych śmieci. Poezja ukryła się przed nami i nie chciała się ujawnić. Zobaczyłem ją dopiero w kryształowym oświetleniu miejsca na urnę w firmowym samochodzie marki Jaguar firmy Archeon. Lampki w kształcie bukietu kwiatów świeciły nawet wtedy, gdy urnę złożono już do grobu. Ktoś zapomniał je wyłączyć. Martwy pozornie kryształ ożywał i pulsował jasnym światłem. Zbierało się na deszcz. Cmentarz w deszczu jest taki nastrojowy. Myślę intensywnie o estetyce dotyku. Czy istnieje osobna filozofia dotyku? Najprawdopodobniej nie, ponieważ filozofowie zajmowali się myśleniem, a nie dotykaniem. Musieli coś lub kogoś dotykać, mówisz, wprawdzie nieliczni, ale niektórzy z nich mieli nawet dzieci. Tego nie dało się kiedyś zrobić bez dotykania. Teraz to co innego, znamy przypadki zapłodnienia na odległość. Szczególnie niektórzy artyści estradowi wybierają taką drogę prokreacji. Nie słyszałem, zauważam, o żadnym
228
współczesnym filozofie, który by się w ten sposób rozmnożył. Być może dlatego, że o nich się w ogóle ostatnio mało słyszy. Nie są modni i nieustannie muszą udowadniać władzom sens swojego istnienia. Władza niezbyt ceni filozofów, ponieważ pamiętają o różnych możliwych historycznie koncepcjach władzy, a żadna aktualna władza nie lubi, by jej to przypominano, ponieważ zawsze jest tam myśl o możliwości upadku i kary za popełnione przewinienia. Władza kiedyś szanowała filozofów, mówisz. Pamiętam czasy PRL-u i filozofów marksistowskich, którzy teraz gdzieś się pochowali albo umarli, a wtedy byli wszędzie i można ich było spotkać na każdym kierunku studiów, jak przechadzali się dostojni i poważni, ponieważ nieśli w sobie myśl o szczęśliwym finale dziejów pod czerwoną gwiazdą komunizmu. Czerwonej gwiazdy nie można dotknąć, zauważam, ona istnieje w naszej wyobraźni, podobnie jak komunizm i to, że każdy kiedyś otrzyma wszystko wedle swoich potrzeb. Czasami jednak mam taką potrzebę, by dotknąć intymnie piękną kobietę albo miękki koc, albo śnieg, kiedy spadnie na ziemię. Nie mam, niestety, potrzeby dotykania żadnego filozofa. Chyba że byłby piękną kobietą leżącą na puszystym śniegu, owiniętą w miękki koc. Wtedy tak, ale to raczej się nie wydarzy. Nawet w komunizmie. Po twoim wyjeździe żyję w absolutnej ciszy. Nikt do mnie nie dzwoni, nie rozmawia. Jestem zmuszony do rozmowy wewnętrznej, monologu, który rozpisuję na kilka głosów. Głosy mówią bardzo cicho, wiedzą o mnie prawie wszystko, ponieważ są jednocześnie mną i kimś innym. Interesuje mnie jeden z nich, ma przyjazną twarz i lubi czytać to, co piszę. Jest krytykiem doskonałym, ponieważ nigdy się nie odzywa. Po prostu czyta i zatwierdza lub nie skinieniem głowy. Porozumiewamy się bez słów, na zasadzie osmozy, przenikania przez cienką tkankę dzielącą nas od siebie. Mój plebejski wygląd wcale mu nie
229
przeszkadza, chociaż on sam wywodzi się ze starego, arystokratycznego rodu. Niekiedy jednak zapomina o tym i traktuje mnie jak służącego, wyrobnika, który za mało się stara i zbyt rzadko pracuje. Siedem wieków mojego chłopskiego lenistwa wyraźnie go wtedy denerwuje. Mówię mu: napisz coś sam, spróbuj jakie to trudne, tym bardziej jeżeli żyje się w bańce absolutnej ciszy, w której jesteś skazany na samego siebie. Śmieje się wówczas bezgłośnie i opowiada o arystokratach, którzy nic nie muszą robić, ponieważ z definicji są ponad drobnymi troskami i pracami zwykłych ludzi. Każę mu wtedy odejść, ale po chwili wołam go ponownie. Kto inny bowiem zechce przeczytać to, co piszę, skulony jak embrion w szklanej bańce, w której jest coraz ciaśniej i jest coraz mniej powietrza. Czytam sobie „Tajemnice konfesjonału” napisane przez biskupa Jeana-Baptiste’a Bouviera w XIX wieku. Urocza lektura. Najbardziej lubię rozdział o polucji rozpisany na części „o polucji zamierzonej samej w sobie”, „o polucji zamierzonej w swojej przyczynie”, „o polucji nocnej”, „o nieuporządkowanych ruchach”, „o zachowaniu spowiedników wobec tych, którzy mają nawyk oddawania się polucji”. Kocham opisy „ruchów nieuporządkowanych” i „delektacji lubieżnej”. Zaprawdę ksiądz biskup sporo o tym wiedział i niejeden współczesny psycholog mógłby się wiele od niego nauczyć. Nie ma tylko rozdziału o ewentualnej polucji samych spowiedników, nawet o tej mimowolnej, nocnej, którą święty Tomasz z Akwinu rozgrzeszał i uznawał za coś naturalnego. W kontekście obecnej wizyty papieża Franciszka w Irlandii i ujawnienia afery pedofilskiej wśród pobożnych i obawiających się nocnych polucji przedstawicieli kościoła katolickiego, rzecz godna uwagi i przypomnienia. Proponowałem kiedyś komuś ruchy nieuporządkowane, ale pani ta wolała uporządkowane i nie mogliśmy się w tej sprawie porozumieć. Lepiej wypadała nam
230
wspólna delektacja lubieżna, którą można osiągnąć nawet w ostatnim rzędzie pustawego kina lub w kuszetce na najwyższym piętrze. Komputer podkreśla słowo „delektacja”, nie podkreśla słowa „delicje”. Jest nowoczesny i nie potrafi się przestawić na dawne stany świadomości, które trwały długo i pozwalały napawać się rozkoszą cielesną i pośrednio duchową, szczególnie podczas polucji zamierzonej samej w sobie. Rzeczy same w sobie są urocze, podobnie jak bycie w sobie, a nie tylko dla siebie. Według biskupa powinniśmy się nieustannie rozmnażać i chronić każdą kroplę nasienia jak drogocenny skarb. Muszę się nad tym poważnie zastanowić, uporządkować swoje życie i ruchy, przestać czytać o tajemnicach konfesjonału i oglądać filmy pornograficzne, zacząć delektować się nieskażonym grzechem śmiertelnym pięknem Natury. Polucje starców są rzadkie, ale tym piękniejsze, podobnie jak ich delektacja młodością i dziewczęcym/młodzieńczym ciałem. Pętla czasu musi się kiedyś zakończyć, w swojej lub nie swojej, zamierzonej przyczynie. Zauważyłem, że czytając cudze teksty, poszukuję w nich wyrwanych myśli, cytatów, punktów wyjścia i zaczepienia dla fragmentów mojego „Dniewnika”. Pomijam w sposób bezczelny i arogancki właściwy sens wypowiedzi, nie zwracam uwagi na mądrość przesłania i retoryczne skupienie. Wybieram z tego ciasta same rodzynki, a resztę wyrzucam do śmietnika niepamięci, który przybiera już wymiary wręcz apokaliptyczne. Jest mi niezręcznie mówić, kto ląduje na tym śmietniku, są to bowiem autorzy znani i cenieni w świecie sztuki, szkoda, że do niczego nieprzydatni, a na pewno niepasujący do tonu moich, bądź co bądź intymnych, zwierzeń i wyznań podstarzałego dziecięcia wieku. Ostatnio znalazłem piękne cytaty z Simone Weil, na przykład: „Dwie rzeczy nie dają się sprowadzić do żadnego racjonalizmu: czas i piękno. Od nich należy zaczynać”, albo:
231
„Dystans jest duszą piękna”. Trochę w stylu Norwida, którego Weil raczej nie czytała. Być może ten drugi cytat przyda mi się podczas pisania tekstu o Herbercie, albo o kimś innym, na tyle jest nieokreślony i zwiewny semantycznie. Będziemy zbawieni przez piękno albo zginiemy ostatecznie wypędzeni z Ziemi w otchłanie Kosmosu. Coś musi nas oczyścić z brudu i doraźności, z ucieczki w krainę konsumpcyjnej utopii. Dla Simone Weil była to przeszłość, a właściwie jedynie przeczucie przeszłości. Pytała: „Skąd przyjdzie odrodzenie do nas, którzyśmy skazali i spustoszyli cały glob ziemski?”. Odpowiedź brzmi: „Tylko z przeszłości, jeżeli ją kochamy”. Jak pokochać przeszłość ujeżdżoną i znieprawioną przez rzesze ideologów? Pisząc o niej w sposób czuły i osobisty. Pryzmat indywidualnej pamięci również załamuje światło minionego czasu, ale na końcu powstaje tęcza, owa dusza nie tylko piękna, ale i prawdy. Wprawdzie widzianej przez szkło powiększające, ale bezspornej i prawdziwej. Tak jak bezsporny i prawdziwy jest każdy z nas. Nawet ci autorzy, których wyrzucono na śmietnik historii, gdzie czekają skupieni i integralni w swej niezbywalnej całości. Jak ja, jak ty, jak my, jak oni. Jak zaimki osobowe, których wytrawny retor nie powinien nadmiernie nadużywać. Dalej o pamięci. Ćwiczę się w tej sztuce nieustannie. Tym bardziej że w moim wieku jest ona coraz bardziej nieokreślona i podziurawiona pustymi miejscami. Staram się o nią walczyć, trenuję wczesnym rankiem, tak jak inni biegając albo jeżdżąc na rowerze. Próbuję stworzyć moją osobistą antologię Spoon River z paciorków ludzkiego różańca, na którym modliłem się przez te wszystkie lata. Nie wiem, czy jest to zgodne z prawem do ochrony danych osobowych, które w tej chwili już na nic nie pozwala biednym mieszkańcom Europy, udostępniającym je i tak dobrowolnie na wszystkich możliwych portalach i stro-
232
nach internetowych. Edgar Lee Masters szczęśliwie nie znał Internetu i nikt nie mógł mu zarzucić, że w jego antologii ujawniono nadmierną wiedzę o zmarłych. Czy chroni ich prawo o danych osobowych, jeżeli sobie tego nie zastrzegli? Czy chroni ich wielka sztuka, która jest skupiona na sobie? Umarli są na innych prawach. Nie mówimy o nich źle. Najczęściej w ogóle o nich nie mówimy, dlatego proszą o naszą pamięć, ale jej zasoby są w dzisiejszym świecie coraz mniejsze. Powinienem napisać osobną książkę o tych ludziach, a nie upychać ich w „Dniewniku”, który jest lustrem dwustronnym, albo raczej weneckim, przepuszczającym obraz tylko w jedną stronę. Powinienem coś łyknąć albo zapalić, najlepiej jakieś zioło. Ono mi pomoże, kiedy zacznę wszystko zapominać. Zioła są starsze od nas i pozwalają nam na nabranie głębszego oddechu. Wdech, wydech, wdech, wydech. Jesteśmy oddechem i musimy o tym usilnie pamiętać. Pamięć twarzy, sytuacji, muszę się na tym skupić. Pamiętam wszystko, nie pamiętam słów, rozmów, raczej obrazy, które wypełniają mnie aż do bólu. Jak Aleksander Orłowski, który zagroził księciu Konstantemu, że go narysuje takim, jakim go widzi w chwili paroksyzmów książęcego gniewu. Książę darował mu winy, przez co nie ma jego dobrego portretu, anegdoty sprzed lat ukazujące geniusz naszego artysty zapisywane w dobrej wierze przez córkę Wojciecha Gersona. Uwielbiam te historie. Ostatnia z nich poświęcona jest Wilhelmowi Kotarbińskiemu i jego „Aniołowi śmierci”. W tym kontekście nieco dziwnie brzmi uwaga, że „cały zastęp naszych artystów wyrósł już i zmężniał, cały zastęp najmłodszych szuka dróg nowych i form nowych, własnych, odmiennych”. Dorastanie i mężnienie poprzez cmentarne anioły to nasza narodowa specjalność. Dzisiaj czyjeś uważne oczy wpatrzone we mnie z natężeniem cokolwiek psychopatycznym. Staram się to wytrzymać, pa-
233
trzę uważnie, jednocześnie w tle, na ekranie telewizora seria zdjęć ukazujących sceny utrwalone podczas rocznicy założenia lokalu, w którym jesteśmy. Pamiętam każdą z nich, rozmawiamy o sztuce. Zawsze rozmawiamy o sztuce. Nie chcę już rozmawiać o sztuce. Sztuka dzieje się poza rozmową. Wolę zdjęcia przesuwające się na ekranie. Moje małe paroksyzmy, nie chwalę i nie ganię. Patrzę, słucham, odczuwam. Rozmawiamy o osobach trzecich. Anioł śmierci uśmiecha się delikatnie. Upały już nie powrócą, mówimy. Kim my jesteśmy, dlaczego powracamy nieustannie w moich/naszych myślach. Można schować do szafy ostatnie wentylatory, zamknąć otwarte dotąd okna, uszczelnić drzwi. Upałów takich jak uprzednio już na pewno nie będzie. Może będzie ciepło, ale nie aż tak. Podobno w sierpniu zauważono na ulicach Wrocławia słonie i żyrafy, kilka moich ulubionych flamingów przechadzało się nad fosą miejską, płosząc tamtejsze piżmowce i złote rybki. Zastanawiamy się, jaka będzie zima, czy surowa, a może taka, jak w ubiegłym roku. Patrzymy w przyszłość przez cienką zasłonę czasu, odgarniamy ją niecierpliwie dłońmi. Wiemy, że to nic nie da. Nie da się jej rozerwać i zobaczyć śnieg albo słońce. Na naszej ulicy i tak nikt nie sprząta. Musimy sobie sami radzić, patrzeć, jak woda spływa do kanału i później Odrą do morza. Nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak gorąco. Na pobliskich wzgórzach ludzie pośpiesznie zakładają winnice i sady oliwne. Kim oni są i czy istnieją naprawdę, jeżeli istnieją jedynie w moich/naszych słowach. Tajemnica zapisana na białej powierzchni papieru, którego też już nie ma. Widzę/ widzimy jak winne grona dojrzewają, oliwa zapełnia gliniane dzbany. Ja/my napełniamy się kolejnymi zapisami, tekstem, jak to się teraz mówi. Kto jednak to mówi i do kogo? Dlaczego odnajduję/odnajdujemy tyle niepewności w najprostszym sformułowaniu. Upały odeszły gdzieś daleko i już teraz do nas
234
nie powrócą. Słonie, żyrafy i flamingi zdematerializowały się w jednej chwili. Pozostały piżmowce, złote rybki i nieprzenikniona zasłona. Jestem/jesteśmy też my, ale kim my jesteśmy? Alberto Giacometti umierając, według słów jego brata, „jeszcze rysował oczyma. Po raz ostatni walczył z grozą, jaką czujemy wobec pustki, która otacza każdego z nas w przestrzeni. Po raz ostatni próbował, jak co dzień, wydobyć z tej samej jednej twarzy wciąż coś nowego”. Nie wiemy, czyja była to twarz, czy była konkretna, czy może urojona. Wolałbym urojoną, to, co należy do wyobrażenia, jest dla artysty ciekawsze od realności, a tym bardziej dla artysty nowoczesnego. Nie wiem też nic o pustce, która otacza każdego z nas. Sztuka powinna być formą przezwyciężenia tej pustki, a nie jej pomnażaniem. Ostatnio dużo mówi się o ciszy, o milczeniu i o pustce. Prawdopodobnie wynika to z nadmiaru hałasu, nadmiaru słów i tłoku, jakie nam nieustannie towarzyszą. Być może tuż po śmierci Giacomettiemu udało się uchwycić ostatni wyraz, nie tyle twarzy, co dzieła, do którego stworzenia dążył przez całe życie. Robiłem dzisiaj w domu porządki, pomnażałem pustkę, wyrzucając zbędne rzeczy. Moja pustka, dzięki wyrzuceniu tych rzeczy do śmieci, przyczyniła się do zapełnienia innej przestrzeni, która dotąd była pusta. Znalazłem też starą, nieforemną maskę z papier-mâché. Być może był to jakiś znak od Giacomettiego, który w ten sposób starał się mi uświadomić istotę sztuki zarówno archaicznej, jak i współczesnej. Zostawiłem maskę w domu. Może założę ją kiedyś w czasie święta saturnaliów lub przed wejściem do misteryjnej jaskini. Najprawdopodobniej jednak pozostanie w piwnicy. Niech pomnaża piwniczny chaos, to wychodzi jej i mnie najlepiej.
235
Najpiękniejsza ulica Wrocławia nie ma nawet nazwy. Mieści się pomiędzy Ossolińskim ogrodem i budynkiem mieszczącym magazyn biblioteczny. To właściwie zaułek, wąska ścieżka prowadząca ku wejściu do Biblioteki. Chodzę tamtędy od pewnego czasu, poszukując sztuki czystej, nieskażonej nowoczesnością i ulicznym ruchem. Wejście do dawnego klasztoru i siedziby krzyżowców z czerwoną gwiazdą przypomina wąski tunel w czasie, wyprowadza nas nad Odrę i dalej w stronę Ostrowa Tumskiego i Katedry. Jednak dla mnie najważniejszy jest ten krótki odcinek zwężających się murów, szarość i czerwień budynków, zamknięcie i jednocześnie otwarcie na niedawno zrekonstruowany, barokowy ogród. Najpiękniejsze są rzeczy bez nazwy, tak było w raju, człowiek nadał wtedy nazwy wszystkim zwierzętom i rzeczom. Później zostaliśmy ukarani Wieżą Babel i zwierzęta, i rzeczy zyskały setki nazw, chociaż same były nadal tymi samymi istotami i przedmiotami. Po powrocie do raju wszystko wróci do pierwotnego stanu i słowniki staną się niepotrzebne. Tłumacze przejdą na bezrobocie albo wymrą szybko z żalu za dawnymi, dobrymi czasami. O ile oczywiście w raju się umiera, na razie nie mamy na ten temat żadnych pewnych informacji. Na mojej uliczce spotkałem dzisiaj turystów, którzy starali się odczytać informacje o Bibliotece i jej Założycielu. Obok w ogrodzie ktoś zasnął na ławce, znużony zapewne nadmierną lekturą. Rzeczy i ulice, które nie mają nazwy, łączyły się w barwnym korowodzie. Rycerze szpitalnicy kiwali pobłażliwie głowami. Ich czas przeminął, nie znaleźli Świętego Graala. Najpiękniejsza ulica Wrocławia zwężała się coraz bardziej, aż zamknęła się zupełnie, ponieważ o tej porze zamykają ją pracownicy firmy ochroniarskiej. I nie ma w tym na szczęście żadnej metafizyki ani doznań mistycznych. Przynajmniej ten jeden raz zostało mi to oszczędzone.
236
Zauważyłem, że niektórych poetów lepiej mi się czyta z twarzą zwróconą na wschód. Są też tacy od zachodu. Nie jestem jeszcze zdecydowany co do północy i południa. Muszę spróbować, ale najpierw powinienem sporządzić stosowną listę nazwisk. Pamiętam lekturę naprawdę głęboką i istotną w poczekalni u dentysty. Tam dobrze się czyta teksty przesycone cierpieniem i martyrologią? Raczej pogodnym optymizmem i kierujące nasze myśli ku wysokościom. Dobre są też pociągi dalekobieżne, o ile nie przerywa nam co chwilę lektury utwór Fryderyka Chopina, i pewnie więzienie, ale tam, niestety, jeszcze nie byłem. Więzienie jest dla ludzi, jak mówił bohater „Znachora”, on jednak niczego nie czytał, podobnie jak inni bohaterowie naszej literatury. Czy Wokulski coś czytał? Nie pamiętam, raczej nie, nie czytał nawet „Pamiętnika starego subiekta”, a to już, musisz przyznać, jest dosyć niegrzeczne. W końcu Rzecki tak bardzo go kochał. Pan Tadeusz też nic nie czytał po przyjeździe do Soplicowa. Nie miał czasu. Za to Protazy czytał sądowe wokandy i to jest jedyna odnotowana tam lektura polskiej szlachty, plus książka kucharska. Tak nam zostało. Dlatego skierujmy twarz na wschód, stamtąd płynie światło. Nawet to czarne i niebezpieczne. Poeci zawsze widzą je pierwsi. Nic dzisiaj nie napisałem. Napisałem nic. Dlaczego tak się dzieje? Zmęczenie, wyczerpanie, pierwszy września, przemówienia Pana Prezydenta, wszystko naraz. Oblepia mnie jakaś mgła, czuję ją na ciele i pod sercem. Tak się kiedyś mówiło o matkach: nosiła go pod sercem. Co noszą pod sercem mężczyźni? Można to zauważyć na półkach z czasopismami dla panów. Co nosi pod sercem Pan Prezydent? Dajmy mu spokój. Nie będziemy się nad nim znęcać, nawet jeżeli zauważymy, że napisaliśmy nic. Patrzyłem dzisiaj rano na pustą ulicę. Była piękna. Tyle jest rzeczy pięknych, ale ona wyglądała szcze-
237
gólnie pięknie, ponieważ była pusta. Ludzie zaśmiecają swoją obecnością krajobraz. Za oknem młode wróble wydziobują ziarenka z zielonej kulki, którą powiesiłem w karmniku. Są piękne, walczą ze sobą, ale nigdy tak naprawdę nie robią sobie krzywdy. Tak powinna wyglądać i ludzka wojna, na miny, gesty, groźne okrzyki i uderzanie pięścią w owłosioną męską pierś. Piękne byłyby również bitwy amazonek. Myślę, że powinienem poświęcić im kiedyś jakiś poemat heroikomiczny albo odę. Lubię oglądać walki kobiet w kisielu. Kiedyś było to takie modne, a teraz ta sztuka nieco podupadła. Ta nasza młodość z kości i krwi, kto dzisiaj pamięta tę pieśń, ten odchodzący od nas coraz dalej i dalej hymn. Ta para skrzydeł zwiniętych w nas. To piękne. Słowa są piękne, nawet jeżeli nikt ich nie wypowiada. Wtedy są najpiękniejsze. Moje małe inspiracje. Simone Weil, wróble, Pan Prezydent. Moje duże inspiracje, moja duża inspiracja, czyli ja sam. Myślę o tym w niedzielę rano. Wczoraj, w trakcie spotkania towarzyskiego, rozmowa o polucjach i o świętej spowiedzi. Moje pokuty nie były nadmiernie wyczerpujące, trzy zdrowaśki i jedno ojcze nasz. Podczas gdy jeden z uczestników zebrania, który przyznał się do nocnych polucji, musiał jako pokutę odprawiać leżenie krzyżem w kościele i zmówienie wszystkich litanii, w tym osobliwie loretańskiej. Myślałem o tym długo, wyobrażając go sobie jako młodego chłopca, który leży gdzieś w małym wiejskim kościółku, a wierni przyglądają mu się uważnie i zastanawiają, cóż takiego złego był uczynił. Wolę myśleć o wróblach albo o zbliżającym się wyjeździe do Chorwacji, w której nigdy nie byłem. Inspiracją jest też coraz bardziej rozpogodzone niebo i płacz dziecka za ścianą. Nie są to inspiracje nadmiernie budujące ani poetyckie, ale zawsze jakieś są. Inni i takich nie mają i to jest pocieszające. Pocieszam się, jak umiem. Jestem sam dla siebie aniołem pocieszycielem.
238
On nie ma imienia. Pojawia się niekiedy i prosi o dobrą czekoladę albo o łyk koniaku. Pocieszamy się nawzajem. Simone Weil też czasem przychodzi, Pan Prezydent na szczęście nie. Ma inne zajęcia. Ciekawe, czy w młodości też leżał gdzieś krzyżem i zmawiał wszystkie litanie. Dziecko przestało płakać, anioł wypił o jeden kieliszek za dużo. Mówię mu: nie rób tego tak od rana, lepsze jest zioło. Oczyszcza umysł i wzmaga wolę istnienia. W moim przypadku raczej wolę nieistnienia, mówi anioł. Życie wieczne jest niesłychanie męczące. Obraz ławicy. Białe brzuchy ryb i kilka rekinów. Tak czuję się, jadąc samochodem po ulicy Legnickiej. Chcą mnie najwyraźniej pożreć albo przepłoszyć. Coraz większe auta, w których jadą coraz mniejsi ludzie. Opowieści o poetach, którzy nigdy nie nauczyli się prowadzić. Słyszałem, że podobne problemy mają matematycy i fizycy teoretyczni. Nadmiar abstrakcyjnej myśli uniemożliwia automatyzm działań. Poeci nie myślą abstrakcyjnie. Walczą o konkret słowa i prawdę przedmiotu. Ryby walczą o przetrwanie, rekiny wyczuwają krew z wielu kilometrów. Ten, co jedzie za mną, najwyraźniej wyczuł moją krew. Szczęśliwie, że nie rozpoznał we mnie poety, musiałbym się długo tłumaczyć, jak to się stało, że mam prawo jazdy. Czyżbym nie był poetą? Czy nie nurzam się codziennie w świecie abstrakcji? Najwidoczniej robię to powierzchownie. Moje abstrakcje uciekają nieustannie w konkret, a konkret rozpada mi się w rękach. Może to i lepiej. Nie ma nic gorszego niż konkretna abstrakcja i odwrotnie. Odwracam głowę. Rekin jest coraz bliżej. Łysy łeb, beemwica, złoty łańcuch na grubej szyi. Nie mam zbyt wielu szans, ponieważ jest to obecnie sól ziemi, tej ziemi. Ciekawe, kiedy to się skończy i dlaczego wróciliśmy do stanu pierwotnych instynktów. Moja ławica odpływa. Jestem coraz bardziej samotny w tym oceanie, który nie ma ani początku, ani końca, podobnie jak cały Wszechświat. Astronomowie ustalili
239
ostatnio, że nie było żadnego Wielkiego Wybuchu, albo inaczej, że dzieje się on nieustannie. Ta teoria mi się podoba. Może dlatego nasz Pan Minister od Nauki zlikwidował właśnie astronomię jako samodzielną dyscyplinę badawczą. Nie wytrzymał tej wizji, będąc człowiekiem pobożnym i wierzącym głęboko, że to Słońce krąży wokół Ziemi. Kreacjoniści na start, rekiny na start. Komputer mówi: do bloków startowych. Mój kark na szczęście skręcił w Niedźwiedzią. Może uda mi się dzisiaj jeszcze dać odpowiednie rzeczy słowo, może wróci moja ławica. Widziałem dzisiaj dwie białe chmury, dwa cumulusy, które dostojnie i wolno zbliżały się do siebie, mając w tle niebo błękitne i bezchmurne. Przypominały dwa statki kosmiczne, które starały się połączyć na dalekiej orbicie. Myślę, że w tym momencie i w tym miejscu nikt inny się im nie przyglądał. Cały ten spektakl został zatem stworzony specjalnie dla mnie i dla nikogo innego. Ktoś postanowił, że dopełni mój „Dniewnik” opisem sytuacji, która dzieje się nieustannie, ale ta jedna, wybrana, była wymyślona tylko dla mnie. „Wymyślona” to słowo nieodpowiednie. Akt kreacji może być całkowicie mimowolny i bezmyślny. Zakładam, że Natura działa spontanicznie, bowiem nikt i nic jej nie ogranicza oprócz ludzi, którzy nie potrafią patrzeć w niebo w chwili dotykania się dwóch chmur końcami delikatnych opuszków, strzępkami pary wodnej podlegającej nieustannym transformacjom i transpozycjom. Lato nie pozawala nam zapomnieć o sobie. Staramy się je zrozumieć, wniknąć w jego istotę. Chmury składające na białych czołach delikatne pocałunki powinny nam w tym pomóc. Ich erotyzm jest jednocześnie subtelny i mocny. Być może niedługo przyjdzie letnia burza i zobaczymy gwałtowny, podniebny seks z padającym jak deszcz nasieniem. Pojawią się ruchy nieuporządkowane błyskawic i delektacje lubieżne spadającego gradu. Dojdzie do koniunkcji ziemi i nieba i być może do
240
świętej polucji użyźniającej suche trawy i drzewa. Biskup Bouvier będzie niezadowolony, ale on na szczęście nie ma na to już żadnego wpływu. Wszystko jak zwykle kojarzy mi się z jednym. Wszystko jak zwykle kojarzy ci się z jednym. Cumulusy o tym nie wiedzą. Patrzą na ciebie uważnie. Trącają się pierzastymi nosami jak Eskimosi. Podobno seks w igloo daje dużo radości i wytchnienia po wyczerpujących łowach. Na to jednak musimy poczekać do zimy. Każda pora roku ma bowiem swoje prawa i rytuały. Według R. H. Blytha „haiku nie jest wierszem, nie jest literaturą, jest to skinięcie, półotwarcie drzwi, wytarcie lustra do czysta”. Kocham takich badaczy literatury i nie wiem, dlaczego u nas wyginęli. Czytam od dłuższego czasu ich elukubracje o poecie Zbigniewie H. i coraz bardziej boli mnie głowa. Wiem, że moje teksty niekiedy realizują tę zasadę. W „Dniewniku” drzwi otwierają się nieco szerzej, a lustro bywa często dosyć zniszczone i nie można go wytrzeć do czysta. Walczę jednak z nadmiarem, proszę o błysk, o mimowolne słowa. I dalej: „haiku jest wyrazem krótkotrwałego olśnienia, kiedy wglądamy w życie rzeczy”. Czy chmura jest rzeczą? Chmura jest chmurą, tak jak róża jest różą i nie możemy tego zmienić poprzez nadmierne przyporządkowanie jej do naszych pojęć. Abstrakcja oddala nas od istoty przedmiotu, nie przybliża. „Haiku żąda od nas, aby nasza dusza znalazła swoją własną nieskończoność, w granicach jakiejś skończonej rzeczy”. Moja dusza znajduje swoją nieskończoność w przepływających obłokach i w falach uderzających o brzeg morza. Nie są one jednak rzeczami skończonymi, w ogóle nie są rzeczami i na pewno są nieskończone. Myśląc logicznie, w takim razie to moja dusza ma swoje granice i tak na pewno jest, pomimo tego, że wierzy/ że wierzę w jej/w swoją nieśmiertelność. Granica nieśmiertelności. Kocham takie paradoksy. Czy jednak nie są one nad-
241
miernie abstrakcyjne? Wróćmy zatem do przecierania lustra. Spod jego brudnej powierzchni na pewno objawi się jakieś światło albo przynajmniej blask, promień blasku. Rzeczy zaskoczone przez nas nagle potrafią świecić w nocy i nawet zabić nieostrożnych spektatorów. Robią to jednym ruchem rozbitego z premedytacją szkła. Dzisiaj nad fosą nagi mężczyzna z wielkimi butami w rękach. Był wyraźnie zagubiony. Być może go okradli albo sprzedał wszystko na denaturat. Miejsce szczególne, dawniej klasyczny ryk z wódą przez całą dobę, teraz pizzeria, która chyba się tam nie utrzyma, bo menele odstraszają zwykłych ludzi. Szedł powoli, rozglądając się, jakby kogoś lub czegoś szukał. Nawet nie sępił, wydaje się, że nie bardzo wiedział, gdzie jest i dlaczego jest nagi. Klasyczny performer poza sztuką performansu. Wyznaczał jej granicę, niczego nie udawał, nikogo nie grał, nie czekał na oklaski, nie dokumentował swoich działań. Współczesny Hiob, do którego Pan zdaje się stracił już cierpliwość i przestał się nim interesować. Wyglądał jak męczennicy na obrazach starych mistrzów. Wszystkie żebra na wierzchu, łysa czaszka, niedługo kat się nim zajmie. W oczach przeczucie męki i przyszłej świętości. Chrześcijanie lubią męczarnie, tak najłatwiej jest trafić do nieba. Nie wiem nic o drodze kata. Wypełnia postanowienia prawa, ale czy pójdzie tą samą drogą co męczennik? Jaką drogą pójdzie spotkany mężczyzna? Pizzerię niedługo otworzą. Nie lubię pizzy, nie lubię cierpienia. Jestem złym człowiekiem. Idę ciernistą drogą i nikogo się nie lękam. Bardzo trudno jest wrócić do „Dniewnika” po powrocie z Chorwacji jak ze snu. Wszystkie moje karteczki, zapiski, gdzieś się zagubiły. Muszę odtwarzać z pamięci, ale po tylu dniach nie jest to już moja pamięć. Jest jakaś inna, drewniana,
242
pozostały jedynie obrazy, które będę uzupełniał o kolejne opowieści i sploty słów. Nic nie jest na pewno i nic nie układa się w sensowną całość. Być może Chorwacja nie jest całością i muszę nią przeplatać bieżące dni, aby jakoś się z tego splotu wywikłać. Nieustanny proces wchodzenia i wychodzenia, jak do pociągu, który wiezie nas w nieznane. Człowiek w domu pod Dubrownikiem, który z uporem sadzi pomidory na poletku wyrwanym skale. Nic tam prawie nie rośnie, a on, jak mityczny oracz, podlewa codziennie rachityczne roślinki. W tle ogromne słońce i widok na morze. Patrzę na niego, widzę, jak staje się przeźroczysty, jak przenika go światło. Ludzie coraz częściej są dla mnie przeźroczyści, to musi coś znaczyć. Nie mają imion ani nazwisk, istnieją w pejzażu podsłonecznym, wykonują tajemnicze prace. Tak się spotykamy bez powitania i pożegnania. Mój i ich pociąg odjeżdża ze stacji bez zapowiedzi. Tworzymy razem sztukę symboliczną, on pielęgnując pomidory, ja patrząc na niego pod słońce. Nasze twarze są spokojne. Opowieść toczy się i zyskuje własne, podniebne życie. Sny kolejne o ogrodzie zakładanym na pustyni. Wielki temat romantyczny, który prześladuje mnie od dawna. Pamiętam pustynię pod Hurghadą i gorący piasek wypełniający usta i oczy. Myślałem wtedy o skorpionach czających się w głębi każdego ziarnka, o spokojnej śmierci po ich ukąszeniu. Ogród powinien nas uratować, najlepiej wiszący na linach lub na nitkach powietrza. Byłem tam sam. Na pustyni wszyscy są samotni. Wiedziałem, że muszę się obudzić, aby przejść do kolejnego snu. Nikt o mnie już wtedy nie pamiętał. Ogród powoli zarastał, niszczał wysuszony długoletnim brakiem deszczu. To, co zwykle ożywione, stawało się martwe. Mówiłaś, że znowu uciekam w poezję, co nie jest najlepszym rozwiązaniem. Jakie jest najlepsze rozwiązanie? Pytałem. Nikt nie wie, odpowiadałaś, nie ma najlepszych rozwiązań. Jeżeli jestem/jesteś sam, to
243
z kim rozmawiasz? We śnie nie ma przyczyn i skutków, we śnie jest sen i ogród, i pustynia, i skorpion, który zabija sam siebie w kręgu płomiennym. I to wszystko nad ranem, w Tri Porte, wiosce na wyspie tuż nad brzegiem morza. Masz dziwne sny. Mam dziwne sny i wiedzą o nich tylko rośliny z mojego ogrodu, i ty też, ale kim ty naprawdę jesteś, że mnie o to pytasz? Wraz z wiekiem odczuwam więzi pomiędzy ludźmi, które dzieją się wszędzie, na ulicy, w domu, tuż obok nas. Przypominają taśmy lub wstęgi wykonane z niewidzialnego materiału. Chodząc, przecinam je, odczuwam ich naprężenie i obecność. Mają różne kolory, niekiedy łączą się ponad miastami i kontynentami. Moje są bardzo słabe, słabną coraz bardziej lub są rozrywane przez chorobę bądź obojętność. Ta ostatnia szczególnie mnie dotyka. Mogę tak chodzić tygodniami i nikt mnie nie widzi, nie zauważa, nie jest zainteresowany moją różnobarwną pajęczyną. Niewidzialny człowiek, o którym często myślę, stał się widzialny dopiero w chwili śmierci. Nie jest to nadmiernie pocieszające. Są dni, w których potrafiłbym wykreślić wszystkie linie, które łączą nieznajomych, tajemną sieć, która nieustannie się odradza, zapętla, zwija i ponownie jest rozwinięta. Moje szaleństwo przybiera kształt tysięcy nitek wywiedzionych z końcówek palców i włosów. Na szczęście masz arachnofobię. Rozplątujesz mnie z tej sieci, jesteś moim ostatnim ratunkiem. Następuje stan absolutnej pustki. Owady odlatują, ludzie idą na kolację albo do kina. Tej nocy najprawdopodobniej nic się nam nie stanie. Jutro jest sobota i można nic nie robić. Robić nic pod wielkim kokonem nieba. Bycie niewidzialnym ma swoje uroki. Za oknem o szóstej rano obraz dźwigu z zapalonym na szczycie czerwonym światłem. Już nie oko Saurona, a most,
244
jak z obrazu van Gogha. Dźwig lekko przygarbiony, nie pracuje w sobotę. Kalki powracają, pozwalają mi się obudzić, zobaczyć wszystko raz jeszcze. Mówimy o śniadaniu. Ciekawe, co van Gogh jadł na śniadanie. Na pewno ktoś to zbadał i szczegółowo opisał. Mógłby dzisiaj reklamować płatki śniadaniowe albo zdrową żywność. Szkoda, że nie dożył naszych czasów. Matuzalem żył prawie tysiąc lat, ale niczego nie tworzył. Sztuka zabija szybciej, kolor zabija szybciej, słowa zabijają szybciej. Najdłużej żyją retoryka i materia nieożywiona. Za oknem wróble szukają ziaren w karmniku i zacina się furtka do naszego domu. Nie można do nas zadzwonić, ponieważ zepsuł się dzwonek. Może to i lepiej. Do van Gogha nikt nigdy nie dzwonił. Żył w świecie ciszy, tak to sobie wyobrażam. Może ktoś to zbadał i omówił jego muzyczne fascynacje. Musiałbym sprawdzić w Internecie. Widzę, jak dźwig pochyla się coraz bardziej ku ziemi, most pęka, słoneczniki więdną. Budzimy się jeszcze raz, ptaki śpiewają. Jajko powinno być na miękko, a co innego na twardo. Nie odwrotnie. W Dubrowniku dużo Japończyków. Powinienem się bronić przed rymami wewnętrznymi. Proza ma swoje prawa i obowiązki. Japończycy w różnych kolorach: zieloni, żółci, czerwoni. Wyobrażam ich sobie na niebiesko i na biało. W Korczuli wchodzimy na wieżę katedry. Kolory się nie zmieniają. Morze błyszczy, a na śmietnikach napis, że są ambalażami. Czy Kantor był w Dubrowniku i Korczuli? Może tam ujrzał swoje artystyczne idee. Porządną artystyczną ideę można znaleźć wszędzie. Na plaży, w porcie, na miejskich murach, w restauracji sprzedającej smażone kalmary. Pamiętam, jak w PRL-u próbowano nimi zapełnić półki sklepów mięsnych, ale nikt nie umiał ich przyrządzić w kraju schabowego i kapusty. Nie bardzo wiem, po co pamiętam takie rzeczy. Jestem żywą kroniką, jak Gal Anonim albo ksiądz Kadłubek. W katedrze budzący pewne obawy co
245
do autentyczności obraz Tintoretta i kolejki małych chłopców i dziewczynek do świętej spowiedzi. Jakie grzechy mogą mieć takie dzieci? Spowiednicy słuchają ich z należną obrzędowi powagą i skupieniem. Wychodzę do światła. Widzę, jak budzi się dawna Wenecja, widzę różowych Japończyków i pieska podobnego do Nuszi. Piesek jest chiński z domieszką tybetańską, przyjechał tu z Włoch z piękną Włoszką i starym Włochem. Tintoretto lśni za mną na ołtarzu. Może nie jest z nim tak źle, jak myślałem. Stara Japonka zapala cienką świeczkę i patrzy na jej płomień. Ja w myślach zapalam Japonkę i patrzę, jak płonie. Całopalenie, myślę, całopalenie to dobry sposób, aby móc przetrwać kolejne popołudnie. Mój świat się zawęża. Kilka miejsc, wnętrz, parę ulic. Nigdy nie był zbyt obszerny. Obce są mi dalekie wyprawy i korona Himalajów. Raczej Europa i jedna wyprawa do Stanów Zjednoczonych. Myślę o tym zawężaniu i mniej więcej wiem, jak się to skończy. Skok w nadprzestrzeń i ostateczne skupienie w jednym punkcie, który nie ma końca. To dobry pomysł, takie trwanie w przestrzeni, która już nie jest przestrzenią, ponieważ nie ma wymiarów i jest doskonałą próżnią. W moim pokoju jest sporo książek. Przed skokiem w nadprzestrzeń muszę je powoli zacząć sprzedawać, ale kto je kupi. Książki obecnie nie mają znaczenia, a ich ceny radykalnie spadają. Może dam komuś w prezencie, niech on się później martwi. Książki przechodnie, jak kiedyś butelki wina albo kryształy stawiane w serwantkach. To ja się zawężam. Patrzę na swoją skórę, odczytuję coraz wolniejszy oddech. Ostatnio skurczyłem się o dwa milimetry i niedługo będę wielkości świerszcza za kominem. Będę wam grał najpiękniejsze melodie. Najlepiej kołysanki albo barkarole. Śpiewający punkt. Dobry tytuł, ale coś podobnego już było. Może znikający? Występował tam Polak Kowalski, który był synonimem wolności w strasznym
246
świecie kapitalizmu. Nasza wolność też ulega ograniczeniu. Jest coraz bardziej podobna do mojego pokoju wypełnionego niepotrzebnymi nikomu sprzętami. Muszę się schować do szafy i wszystko przeczekać. Nawet kolejne znikanie naszego świata. Uczestniczę w konwentyklu ku czci pewnego znanego, zmarłego już poety. Rzecz dzieje się u jezuitów w Zakopanem. Przy odbieraniu klucza do pokoju mały incydent. Z szafki z kluczami spada na podłogę krzyżyk. Mój diabeł jak widać nie śpi. Nie podziwia nadmiernie poezji poety i być może przeczytał pisma świętego Ignacego Loyoli. Nie wolno się śmiać pod żadnym pozorem, nie wolno patrzeć nikomu w oczy, chyba że się z nim witamy albo żegnamy. Należy nieustannie myśleć o Męce Pańskiej i o cierpieniu. O poranku widzę z okna pokoju Giewont. Wyłania się z mgły, jest piękny. Myślę o cierpieniu i nie patrzę nikomu w oczy. Krzyżyk wraca na swoje miejsce, jak na filmie puszczonym w drugą stronę. Czas się cofa. Aniołki podnoszą główki. Staram się przeniknąć powietrze dzielące mnie od góry. Jestem coraz bliżej uśpionych rycerzy. Na ulicach oscypki i ciupagi. Nie ma pism znanego, zmarłego już poety. Kupuję oscypek i slipki z napisem „mam ostrą ciupagę”. Aniołki spuszczają główki, Giewont chowa się za chmurami. Wracam do pokoju. Książeczka z pismami Ignacego Loyoli spadła na podłogę. Mój diabeł wrócił razem ze mną. Zjadł oscypka i oblizuje się ze smakiem. Piszę już ponad rok. „Dniewnik” przyrasta, momentami mnie denerwuje. Jest bezkierunkowy i niepozbierany. Rzucam monetą i moneta nie wraca. Nie wiem, co dzieje się z nią na wysokościach. Małe formy literackie są teraz modne, podobnie jak opowieści o księżach pedofilach. Po religii nikt mnie nie
247
molestował. Graliśmy w ping-ponga w salce katechetycznej. Trzeba było odsiedzieć swoje i dopiero można było pograć. Raz dostałem po łapach od księdza Czajki plastikową plecionką. Bardzo bolało, ale uważałem wtedy, że zasłużyłem na karę, ponieważ ciągnąłem za warkocze pewną Basię, w której skrycie się podkochiwałem. Tak powstaje mała forma literacka. Moneta, religia, warkocze, miłość, plecionka. Zbrodnia i kara na miarę wczesnych lat PRL-u. Tylko dlaczego nikt mnie nie molestował? Być może się nie podobałem. Miałem odstające uszy i byłem bardzo chudy. Może trafiłem na księży heteroseksualnych albo na niezainteresowanych seksem. Seks jest przereklamowany, podobnie jak niektóre religie. Nie mieszczą się w małych formach literackich, wymagają coraz grubszych świętych ksiąg i coraz obfitszej literatury psychoanalitycznej. Ślad po uderzeniu plecionką mam do dzisiaj. Niekiedy modlę się do niego, wiem, że cierpienie uszlachetnia. Mój „Dniewnik” mnie uszlachetnia i pozwala przetrwać jeszcze jeden dzień. Co do cierpienia, to nie jestem pewien. Są na ten temat stosowne obszerne dzieła. Nie czytam ich, ponieważ lubię małe formy literackie. Zamykam się we własnym kręgu. Ten krąg jest coraz bardziej ciasny. Mała klaustrofobia, Danusia, córeczki, pies, ulica Lidzbarska, najlepiej o świcie, kiedy jest pusta i nikt po niej oprócz mnie nie chodzi. Taki krąg może zacisnąć się na szyi. Wyobrażam go sobie pod postacią wazonu lub innego naczynia oplecionego małymi figurkami. Musiałem gdzieś widzieć coś podobnego. Na wystawie sztuki użytkowej, dizajnu, jak teraz mówią. Krąg zakreśla nieustanne koła. Wszyscy trzymają się za ręce i wykonują skomplikowane ruchy, cokolwiek nienaturalne i wymuszone przez kształt naczynia. Tylko Nuszi jest naturalna, ponieważ nie zna się na sztuce. Staram się nad tym zapanować, powstrzymać nadmierną prędkość, przeciwdziałać
248
sile odśrodkowej. Ktoś musi odpaść pierwszy, zrobić miejsce innym, stworzyć fragmentaryczną pustkę, o ile pustkę można podzielić na fragmenty. Pytasz, skąd przychodzą mi do głowy takie pomysły. Mówię: nie wiem, one są w mojej głowie i nie muszą skądś przychodzić. Chciałbym raczej, aby sobie poszły i nie wracały już więcej. Wtedy stłukę ten dzban, zatrzymam wieczny ruch i będę patrzył, jak nasze figurki odzyskują wolność. Pójdziemy razem na spacer albo zrobimy sobie zdjęcie w jakiejś wrocławskiej kawiarni, tym bardziej że takie zdjęcie już istnieje i nie wiem do dzisiaj, kto je nam zrobił. Być może jakiś nieznajomy przechodzień, który chciał usiąść obok nas i porozmawiać o kole wiecznego powrotu albo o kręgach na wodzie w pobliskim parku. Być może ktoś inny, kogo imienia już nie poznamy. Własny krąg ma swoje niepisane prawa. Abakany, abakany. Wystawa w Wałbrzychu na terenie Starej Kopalni. Nigdy tam wcześniej nie byłem, plus Szczawno jak z poniemieckiej bajki. Powinienem pisać notki reklamujące uzdrowiska. Zajmę się tym na stare lata. Mam sporo zajęć przewidzianych na stare lata. Czekam na nie usilnie, patrzę na idole rzeźbiarskie posadowione w piwnicach kopalni. Najbardziej podobają mi się jednak wózki kopalniane przerobione na czarny, metalowy bufet. Na jednym z nich wyryta data – rok 1989, który obecnie różni postponują i wyklinają. Najczęściej wtedy siedzieli cicho albo nosili koszulę w zębach. Ponad główną salą żółta suwnica. Przyglądam się jej uważnie. We wszystkich kopalniach świata powinno się pomalować wszystkie machiny na barwy tęczy, a górnicy mogliby chodzić do pracy w żółtych i zielonych kombinezonach. Te kolory bardzo dobrze ze sobą kontrastują. Węgiel też mógłby być biały i czysty, a złoto błękitne. Na żółtej suwnicy siedzą dziwne postaci. Przypominają drużynę wesołych diabełków. Mają różki, kopytka i chwytne rączki. Zwracam na nie uwagę pewnej kry-
249
tyczce sztuki. Krytyczka przygląda mi się uważnie, wskazuje na prawdziwe arcydzieła Pani A. Uchodzę na świeże powietrze, jest piękny dzień, sam koniec września. Moje diabełki idą za mną. Patrzą na pięknotyłą sekretarkę Pana Burmistrza. Dotykają języczkami lubieżnie suche wargi. Są coraz bliżej mnie. Jedziemy starym moskwiczem przez syberyjskie śniegi. Śnieg jest mniej więcej wszędzie do siebie podobny i nie wiem, dlaczego myślę w tym momencie o Syberii. Może przez moskwicza, który nagle psuje się w jakiejś nieznanej mi okolicy. Nie ma świateł i kiedy próbuję je naprawić, okazuje się, że to dziecinna zabawka, którą można rozłożyć i złożyć ponownie jednym ruchem jak słynną kostkę Rubika. Bawimy się nim przez chwilę, a później porzucamy na skraju drogi. Najwidoczniej myślałeś o Rosji, mówisz, i przez to ten sen. Nie myślałem o żadnej Rosji, mówię, raczej Rosja co jakiś czas myśli o nas, przypomina sobie dawne dobre czasy. Na szczęście słońce powróciło dzisiaj i świat wydaje się lepszy. Na Syberii to już chyba pada śnieg, mówisz. Pewnie tak. Tam zawsze pada śnieg, szczególnie na amerykańskich filmach. Moskwicz był kiedyś marzeniem milionów, podobnie jak warszawa albo syrenka. Nazwy z Warszawy. Uprawiano kiedyś kult Warszawy, podobnie jak kult Moskwy. Propaganda, mówisz, zawsze propaganda. Za to nazwa mercedesa pochodzi od imienia pięknej kobiety, a toyota od nazwiska pewnego Japończyka. Znowu ci Japończycy. Masz ostatnio jakąś obsesję. Podobno za tysiąc lat już ich nie będzie, ponieważ więcej Japończyków umiera niż się rodzi. I nie uprawiają seksu, bo są nadmiernie przepracowani. Praca szkodzi seksowi. To dziwne określenie: „uprawiać seks”. Język polski jest dziwny, coś z przydomowego ogródka albo plantacji marihuany. Raczej ziemniaki i kapusta, mówisz. Raczej u nas ziemniaki.
250
Czasami wydaje mi się, że moją misją jest zatykanie sobą licznych interpretacyjnych dziur i dziurek. Jak na „Żółtej łodzi podwodnej”, której dzisiaj nikt już prawie nie pamięta. Wpadam do środka i albo przelatuję na drugą stronę, albo utykam gdzieś pośrodku i nie mogę się wydostać. Nikt tego nie dostrzega, ludzie słuchają, później wychodzą i być może są w stanie coś zapamiętać, a ja pomiędzy, z krawędziami wrzynającymi się w ciało. Staram się z tego wydostać, jednak moje ręce są zbyt słabe i czuję, że niedługo siły mnie opuszczą. Ratuję się anegdotą, opowiastką o seksie dawnych Polaków i o tym, że nie znali się na malarstwie. Wszystko na targach sztuki z tysiącami obrazów i panią zapowiadającą, która nie pamięta, jak się nazywam. Czasami wydaje mi się, że ludzie potrzebują nowych interpretacji po to, by po chwili wrócić do starych, już uleżałych jak ulęgałki na strychu. Dzięki temu czują się bardziej pewnie, świat powraca do właściwych mu prawideł i form, pion i poziom są na swoim miejscu. Patrzymy na dzieła sztuki. Virginia Woolf mówi o pisarzach-inwalidach, którzy próbują je opisać stojąc na kalekich nogach lub raczej na protezach słowa. Później idziemy na obiad i patrzymy przed siebie na kolejne sceny i odsłony na papierowych parawanach. Czasami zrywają się tam ptaki do lotu albo kwiaty więdną w wazonie. Jest trochę abstrakcji geometrycznej. Sen Platona próbuje dośnić się do końca. Opowiadania Edgara Kereta. Wszyscy albo byli w wojsku, albo idą do wojska, albo niedawno z niego wrócili plus trochę szaleństwa. Izrael, najbardziej zmilitaryzowany kraj świata. Czasami lecą do Nowego Jorku i tam nudzą się śmiertelnie. W przerwach małe bzykanko, ale bez większych konsekwencji. Sporo rozstań i powrotów oraz sny o prawdziwej miłości, która nigdy nie przychodzi. Będę takie pisał. Nowoczesna proza wagonowa. Maksimum dwie strony, wszystko oparte
251
na absurdalnym pomyśle, który później jest rozwijany z żelazną konsekwencją. Coś dla mnie, znudzonego rozlewnymi powieścidłami i babskim gadaniem. Pisarka ujawniająca w telewizji Polonia swój warsztat twórczy. Zamieszcza fragment na Instagramie i czytelniczki proponują jej dalszy ciąg. Pisze według ich wskazówek i już napisała dwa tomy. Czytelniczki są zachwycone, wydawcy cisną się drzwiami i oknami. Na pewno powstanie saga lub przynajmniej góra solidnej prozy mailowej. Faulkner przewraca się w grobie. Lepiej nie chodzić teraz na stare cmentarze, bo takich poruszonych grobów jest już sporo i można do nich wpaść przez przypadek i pozostać tam na zawsze. Głupia śmierć i to przez coraz bardziej popularną na Instagramie pisarkę. Rilke: „Dzieła sztuki różni od wszystkich innych przedmiotów właśnie to, że są jakby przedmiotami przyszłymi, których czas jeszcze nie nadszedł”. Rilke mówi o pozorach „bycia współczesnym” i o trwaniu ponad czasem i przestrzenią. Pocieszenie dla wszystkich outsiderów i ich dzieł. Opowieść o weryfikującej roli historii, piękna dziewiętnastowieczna w swej istocie ułuda. Nikt nie będzie niczego weryfikował. Natłok zdarzeń i pozornych dzieł sztuki pokryje wszystko tak grubą warstwą, że nie będzie możliwości na odkrycie nieznanych w czasach sobie współczesnych twórców. Mówienie o tym na targach sztuki nie ma zbyt wielkiego sensu, kiedy trwa pogoń za tym, co już znane, a ceny na niektóre artystyczne mastodonty rosną w sposób nagły i geometryczny. Nikt nie poszukuje niczego nowego, co gorsza, artyści też nie poszukują już niczego nowego. Przynajmniej na tym salonie i pośród tej publiczności. Przedmioty przyszłe nie zostaną odkryte, ponieważ w tej sytuacji być może nigdy nie powstaną. Chodzę pośród rzeźb i obrazów, krawat mam ślicznie zapięty.
252
Dalej sprawa z Keretem. Temat na małe opowiadanie. Kobieta siedząca przede mną w pociągu owija szyję błękitnym szalem. Szal jest bardzo długi, musi zawinąć go wokół szyi kilkakrotnie. W pewnym momencie robi to zbyt gwałtownie i lekko się dusi. Chcę jej pomóc, ale nie robię tego, zakładając, że jest to próba bardzo eleganckiego samobójstwa. Można to rozwinąć w kilku kierunkach. Być może kobieta przeczytała historię śmierci Izadory Duncan albo rzucił ją jakiś niedowartościowany poeta. Może też jest to sprawa erotyczna. Podduszanie jest w pewnych kręgach podczas seksu mile widziane. Być może molestował ją jakiś ksiądz w konfesjonale, używając do tego wielkopostnej stuły. Kobieta jest projektantką mody i widziała kiedyś w telewizji egzekucję z czasów wojny. Ten obraz zapadł jej w pamięć i do dzisiaj nie może o nim zapomnieć. Uświadamia sobie, że jest Żydówką, o czym starała się usilnie zapomnieć. Pamięta jedynie, że musi w tym momencie pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa i zatrzymać pociąg. Po zatrzymaniu wychodzi z pociągu na pustą drogę. Jest piękny październikowy dzień. W pobliskiej wsi właśnie odbywa się egzekucja Polaków, którzy ukrywali w swoim domu żydowską rodzinę. Kobieta wie, że powinna tam pójść i dołączyć do zadenuncjowanych przez kogoś ofiar. Błękitny szal pozostał w pociągu. Nie jest już jej potrzebny. Znowu martyrologia i trupy. Pierwszy wybór. Żyjemy w upiornym kraju. Lepiej już o księdzu, który tak naprawdę nie jest żadnym księdzem, tylko lubi spowiadać, ponieważ interesują go ludzkie grzechy. Brniemy dalej w teorię opowiadania, wikłamy się w fabułach, które nie mają końca. Lepiej zajmij się „Dniewnikiem”, on też nie ma końca, za to jesteś w nim bardziej obecny. Po co komuś moja obecność? Ludzie swojej obecności mają za dużo i nie można im dokładać rzeczy i zdarzeń, które nic ich nie obchodzą, tym bardziej opisy-
253
wanych trudnym językiem. Twój język jest obłożony cienkim nalotem nadmiaru i dygresji. Przypomina język chorego człowieka, który postanowił, że nigdy nie wyzdrowieje. I w dodatku wybujała wyobraźnia. Tego ludzie już naprawdę nie zniosą. Może jednak seks i podduszanie? Też można się w tym zatracić i przekroczyć pewną granicę. Sztuka jest formą przekraczania granic. Ale nie takich. Aktor grający Edypa nie może wydłubać sobie oczu. Dlaczego nie może? Może, ale tego nie robi, bo straci wtedy pracę. Wszyscy boją się teraz utraty pracy, nie pamiętają o ptakach niebieskich. Ja pamiętam, nieustannie pamiętam. Lubię też ptaki zielone i różowe, i pewnego osobnego, który jest mój i tylko mój. Czyli jednak o podduszaniu? Dobrze, ale dopiero po napisaniu tego fragmentu tekstu. Wtedy poddusza się najlepiej. Oś świata. Pieprzona oś świata. Ciągle o niej myślę. Ktoś to musi robić, inaczej ulegnie zagładzie. To piękne słowo: „zagłada”, piękne połączenie dwóch głosek: „g” i „ł”. Język prowadzi mnie ku zagładzie. Jestem na poziomie „meta”, ja, orzeł, patrzę na wszystko z góry. Oś świata zaczyna się lekko chwiać. Piękne połączenie: „oś” i „świat”, dwie głoski zmiękczone obok siebie. Są języki, w których nie ma zmiękczeń, są to języki surowe i poważne. Nie ma też w nich często zdrobnień, są to języki dla ludzi dorosłych i oddanych swojej pracy. Pracuję od rana, myślę o osi świata i o tym, co nas czeka, kiedy upadnie ostatecznie. Na szczęście nie będzie mnie już wtedy na świecie, chociaż doświadczenie uczy, jak mawiał pewien książę, że zawsze umierają inni. Był empirystą w każdym calu, a może empiriokrytykiem? Kto rozezna się w myśleniu książąt, kto zauważy, że osi świata już nie ma. Dla Nuszi to ja jestem osią świata. Chodzi za mną i szuka moich kapci. Lubi na nich spać i ocierać się o nie pyszczkiem. Nigdy nie była wobec mnie krytyczna, zna świat jedynie poprzez wzrok, dotyk i zapach.
254
Ostatnio coraz gorzej widzi i słyszy. Jej oś świata opiera się na wycinku zapachu, który jeszcze gdzieś w głębi niej pozostał. Piękne słowo: „głębia”, jest bezgraniczne i zamknięte jednocześnie na tysiące zamków. Patrzymy z Nuszi na naszą głębię. Każdy na swoją. Oś świata powraca do właściwego jej pionu. Chciałbym być teraz na naszym tarasie. Taras jest w słońcu, nad ciepłym morzem. Czytałbym tam Rilkego albo Celana. Nie czytałbym poezji Pana R. albo Pana H. i byłoby mi bardzo dobrze. Nie myślałbym o polityce, ponieważ morze łagodzi obyczaje i jest w tym podobne do muzyki. Siedziałabyś obok wpatrzona we mnie i słuchała szumu fal, ponieważ kobiety są złączone tajemnym węzłem z przypływami i odpływami oceanów, a mężczyzna ich życia powinien być przy nich nieustannie obecny. Pilibyśmy małmazję kupioną w pobliskim sklepiku za niewielkie pieniądze, ponieważ posiadam dar zamieniania taniego wina w napój bogów i dzięki temu stajemy się codziennie coraz bardziej nieśmiertelni. Naszą nieśmiertelność potwierdzają krzesła i stół z białego drewna i wiklinowe fotele pomalowane przez ciebie na niebiesko. Biel i błękit, to kolory bogów, którzy, o ile wiem, uwielbiają też proste materie i zdrową żywność z pobliskich pól i lasów. Wyprawiamy się tam niekiedy po zioła i rosnące dziko na drzewach figi. Zrywamy je niespiesznie, smakując każdy okruch i każdą kroplę słodyczy. Na tarasie po południu pojawiają się dwa cienie. Czekamy na nie bez niepokoju i gniewu. Muszą się pojawić, ponieważ nie jesteśmy do końca bogami. Nasza wiara w nas samych jest ciągle zbyt słaba. Prawdziwi bogowie wierzą w siebie bezgranicznie. Umarł Jurek Kos. Z wolna mój „Dniewnik” zamienia się w tablicę pamięci umarłych przyjaciół. Był moim przyjacielem,
255
pomimo znacznej różnicy wieku. Od pewnego czasu zauważam, że mogę się porozumieć już tylko z ludźmi starszymi ode mnie. Innych nie obchodzę i oni mnie również przestali obchodzić. Czas się zatrzymał. Trwamy zawieszeni pomiędzy przeszłością i teraźniejszością w wielkim szklanym akwarium. Mówimy o przyszłości, ale tak naprawdę ona już nie istnieje. Niekiedy to akwarium ulega pęknięciu i ze środka wydobywa się w nieznane jeden z nas. Pozostali starają się zakleić pękniecie, wykonują gwałtowne ruchy osób, które wolą żyć nawet na dnie, niż odpłynąć w ciemność. Duże ryby zjadają wtedy pospiesznie małe, wodorosty falują niespokojnie. Jurek był lekarzem i poetą, uzdrowicielem ciała i duszy. Starał się połączyć te dwie sfery, które łączą się jedynie pozornie. Mens i sana, jak w wierszu Roberta Lowella, jak w czasach starożytnych, kiedy to lekarze starali się przeniknąć duszę pacjenta nie niszcząc przy tym nadmiernie jego ciała. Rozmawialiśmy o literaturze, o dzieciach, o kłopotach wynikających z naszego wieku i chronicznego braku pieniędzy. Siedzieliśmy w tym akwarium, on bliżej krawędzi, ja schowany obok rurki podającej tlen. Myśleliśmy o tym, że woda jest dzisiaj bardziej przeźroczysta i że nikt z góry na szczęście na nas nie patrzy. Aż do tego dnia, tej nocy październikowej, kiedy wielka rysa na szkle otworzyła się i uchyliła, nie wiem, ciemną/jasną przestrzeń. My musieliśmy pozostać, szczególnie ci ukryci blisko rurki z życiodajnym tlenem. Różowo-pomarańczowe światło lampy solnej pomaga nam przeżyć. Sól wydobyta z głębi ziemi i my – senni, wieczni tkacze. Budzimy się przedwcześnie. Jest jeszcze ciemno, październik miesiąc na paździerzach. Nawet komputer jest wyraźnie zaspany i nie podkreśla mi błędów. Myślimy o Jurku, o tym, gdzie jest teraz. W gazecie skromny nekrolog od rodziny i setki stron o niczym. Tematy ważne – wybory i księża. Tematy nieważne –
256
wybory i księża. Jest remis. Nasza sól spala się bardzo wolno, wystarczy jej na długie lata. Lampę kupiliśmy kiedyś od wędrownego sprzedawcy. Mówił o jej dobroczynnym wpływie na płuca i serce, na nerwy skołatane życiem i polityką. W książkach mojego dzieciństwa Indianie wyprawiali się na dalekie wyprawy, aby zdobyć sól niezbędną do przetrwania. Toczyli o nią bitwy i ginęli trafieni strzałą przeciwnika. Kochałem te opowieści, wyobrażałem sobie, jak zwyciężam w bitwie i wracam do mojego wigwamu, w którym czeka na mnie piękna squaw. Lampa pali się dalej, oddychamy lżej i bardziej głęboko. Jesteśmy naszym oddechem, kiedy on ustanie, przestaniemy istnieć. Będzie musiał ulecieć do krainy wiecznych łowów albo do krainy literatów, którzy czytają bez wzajemnego gniewu i nienawiści swoje teksty. Łatwiej jest sobie wyobrazić raj walecznych Indian niż raj uznających się wzajemnie pisarzy. Oni są w większości w piekle i niech tam zostaną. Dla Jurka jest osobne niebo ludzi kochających dobro i poezję. To one zostaną na zawsze z rzeczy świata tego. One, i więcej nic. Poranne okno, wycinek wszechświata. Patrzę na drzewo, na odbijające się w lustrze fragmenty ulicy. Piszę nekrolog, coraz częściej piszę nekrologi. Ulubiona forma literacka pisarza, którego ostatni czytelnicy właśnie umierają. Mówimy o pesymizmie dziejów w piękny październikowy poranek. Jesteśmy romantyczni i, jak na romantyków, żyjemy zbyt długo. Układamy zdania w niezrozumiałe kadencje, lubimy słowa rzadkie i cenne jak stare wino. Powinniśmy zacząć wywoływać duchy, kupić stół i wirujące talerzyki. Może ktoś przyjdzie. Pisano dawniej rozmowy umarłych i były to rozmowy o żywych. Napiszmy rozmowy o żywych, może na naszym stoliku zamienią się w rozmowy o umarłych. Formy literackie ulegają filiacjom i zmianom, tylko my jesteśmy niezmienni i wpatrzeni w okno i na gałęzie zielonego drzewa, na których od pewnego czasu
257
siadają same sroki. Przepędziły inne ptaki i trochę się nudzą. Nie mają z kim walczyć, dlatego zaczęły toczyć boje między sobą. My już nie walczymy. Niech walczy za nas nasza literatura. Patrzę, jak stoi biedna w kącie pokoju i nie umie znaleźć z niego wyjścia. Nie potrafię jej pomóc. Chciałbym ją wziąć na ręce jak psiaka i wynieść do ogrodu. Boję się jednak, że mi się wyrwie i co wtedy, kto się nią zajmie, kto poda talerzyk ze świeżym jedzeniem. Krew leje się ze wszystkich moich ran. Tak to sobie wyobrażam. Moje pozorne sukcesy. Widzę, jak ludzie patrzą na mnie, są lekko znużeni i znudzeni, sztuka tak naprawdę nic ich nie obchodzi. Powinienem przestać mówić. Mówię sobie: przestań mówić. Moje ego mi nie pozwala. W tle zrujnowana sala wykładowa i okna, które się nie otwierają. Mówisz: nie przesadzaj, przesadzasz jak zwykle, było dobrze. Nic nie jest dobrze, ego buntuje się nadal. Co robi w tym czasie superego? Jest zmęczone i chyba śpi na wycieraczce. W tle zdjęcia z mojego dzieciństwa. Siedzę na kocyku w mieszkaniu przy ulicy Nowowiejskiej. Opowieść autobiograficzna, która trwa nieustannie. Pisanie autobiografii do ostatniego tchnienia, do ostatniej kropli krwi. Znowu ta krew, mówisz, nie przesadzaj. Wszyscy cię kochają, no, prawie wszyscy, od ludzi nie można zbyt wiele wymagać. Próbuję się z tego wywikłać, z mojej biografii, pójść gdzieś na bok, zostawić ją w starym mieszkaniu. Przyczepiła się i nie chce odejść. Patrzy na mnie nawet wtedy, kiedy śpię i kiedy budzi się moje superego. Jest uważna i dokładna, wie o wiele więcej o mnie niż ja sam. Komputer podrzuca mi słowo „samiczka”. Kocham go nad życie. Jest paskudną samiczką z podciągniętą twarzą i botoksem na wargach. Po przebudzeniu całujemy się namiętnie. Miłosne zapasy, tak się kiedyś o tym mówiło, miłosne zapasy. Raz ona mnie, raz ja ją. Wiem, że jesteś o nią zazdrosna, patrzysz na nasze splątane ciała. Szczęśliwie udało
258
się otworzyć jedno okno i krew przestała płynąć. Na wycieraczce objawił się też niespodziewanie duch opowieści. Miał kilka kartek w dłoniach. Na szczęście duchy posiadają samą głębię i nie są tak powierzchowne jak ludzie. Nie umiem nic zatrzymać. Powtarzam wielokrotnie, a i tak wszystko mi ucieka w nieznanym kierunku. Od pewnego czasu nieustannie oglądam te same filmy. Nowe mnie już nie bawią. Wczoraj spotkałem pewnego filologa, który jest teraz filozofem. Pamiętam, jak jego kilkuletni syn lub córka wybierał/wybierała w księgarni książki z samymi czerwonymi okładkami. Był/była przyzwyczajony/przyzwyczajona do oprawy dzieł klasyków komunizmu. On/ona sam/sama pewnie już tego nie pamięta. Ja pamiętam wszystko i dlatego wszystko mi niespodziewanie ucieka. Pamięć bawi się ze mną w chowanego, chce, żebym raz na zawsze wszystko zapomniał. Nie pamiętam, jakiego tak naprawdę jest rodzaju. Raczej nie żeńskiego. Kobiety są takie dokładne i nie bawią się najczęściej w filozofię. Mówią prawdę wprost i bez ogródek. Czarne jest czarne, a białe jest białe. Dlatego je kocham i dlatego do dzisiaj mam uczulenie na kolor czerwony. Tej księgarni już nie ma. Nawet nie wiem, co tam teraz jest. Pewnie jakieś biura. Klasycy nie mają się gdzie podziać. Ciekawe, czy filolog-filozof ma ich jeszcze w domu. Może stoją na półce dumni i zamyśleni, bo ich idee ożywają wśród młodzieży i wśród ciotek rewolucji. Pozwólmy im odejść. Na miłość boską, pozwólmy im odejść. Siódma mila, ósma mila, zielona mila. Nagromadziło się tego sporo. Kiedyś, pamiętam, były biegi na jedną milę i najlepsi w tym byli Anglicy i Australijczycy. Dlaczego ten dystans zlikwidowano? Myślę o tym, siedząc w szpitalnej poczekalni. Wiem, że jakiś Australijczyk, Alana Clarke? Był pierwszy na
259
mecie podczas Igrzysk Olimpijskich w Australii? W poczekalni dla pacjentów jest telewizor. Włączyłem prowokacyjnie kanał Kultura, leci występ młodej skrzypaczki. Para, mężczyzna i kobieta, przygląda się temu przez chwilę. Mężczyzna mówi do kobiety z wyraźną irytacją, zobacz, Kultura, wyłącz to natychmiast. Kobieta ma chustkę na głowie, jest chora. Przełącza na wiadomości, szczęśliwie nie na Telewizję Trwam, bo wtedy ja musiałbym coś powiedzieć z wyraźną irytacją i mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Zwolennicy tej stacji bywają agresywni. Na szczęście jesteśmy w szpitalu i być może ktoś udzieliłby mi pomocy. Mężczyzna wygląda na kierowcę wielkich ciężarówek, ale kto to dzisiaj może o kimś coś ostatecznie powiedzieć. Pozory tak często mylą. Jest wyraźnie zmartwiony chorobą żony? Ona patrzy w ścianę, bardzo wielu ludzi patrzy tutaj w ścianę. Tak jakby poza nią było coś ważnego, jakieś rozwiązanie. Przydałby się ten facet z zielonej mili, niestety, jego wykończyli Amerykanie. Nie lubię ich za to i za parę innych rzeczy. Staram się rapować na korytarzu, słyszę echo własnych kroków. Mówię do ściany, wiem, że kiedyś się do mnie odezwie. Jest mądrzejsza od nas, trwa na posterunku i ogląda wszystkie kanały. Kocham ją coraz bardziej. Jesteśmy już teraz sami. Pani w chustce poszła do sali numer siedem. Mówi: to moja szczęśliwa liczba, będzie dobrze. Ponownie włączyłem Kulturę, czekam na dalsze ofiary i ich reakcje. Na szczęście jesteśmy w szpitalu i być może ktoś mi ewentualnie pomoże. Stan zawieszenia. Czekamy na wyniki. We śnie idę długim korytarzem, a właściwie przez pustą galerię z licznymi wejściami do bocznych pokoi. Zwiedzam pustkę, jestem po drugiej stronie historii sztuki. Stan zawieszenia nieustannie się pogłębia. Nigdzie nie należę tak naprawdę. Mam jakąś zadrę wewnętrzną, bliznę, która nie zarosła do końca. Podziwiam elektryków, którzy są elektrykami, kierowców, którzy są kierowcami, ma-
260
larzy, którzy są malarzami, złodziei, którzy są złodziejami, wszystkie autentyczne profesje i powołania. Pytam Boga o to, czemu mnie tak ukarał i dlaczego ciągle istnieję pomiędzy światami, nie należąc do żadnego. To znaczy wiem, że należę w największym stopniu do ulotnego i niepewnego świata poezji, ale tutaj byłem i jestem odtrącany dosyć gwałtownie. Zresztą co to za świat i kogo on interesuje. Nie interesuje nawet samych poetów. Widzę, jak nitka, na której jestem zawieszony, staje coraz cieńsza, a i hak w ścianie coraz bardziej obluzowany. Jak na filmach z Indianą Jonesem. W dole przepaść, rzeka i głodne krokodyle. Coś powinno się z tym zrobić. Indiana na pewno sobie poradzi. Ma bat i kapelusz. Patrzę na moją bliznę, staram się ją opatrzyć albo ukryć przed innymi. Są bezwzględni. Co jakiś czas zrywają bandaże i widzę, że sprawia im to radość. Mówię im w duchu: walcie się, ale poeci nie używają takich słów. Przynajmniej kiedyś nie używali. Dlatego mówię: odpierdolcie się ode mnie i sprawia mi to niekłamaną radość. Przynajmniej od rana. Na koncercie George’a Ezry w Warszawie trzy gracje, trzy boginie, które nieustannie robią sobie wzajemnie fotki i później patrzą na nie, wymieniając się i chichocząc. Parys miałby teraz kłopot, którą wybrać, która jest najpiękniejsza, tym bardziej że wszystkie są raczej przeciętnej urody, a i chichotanie jest dosyć pośledniej próby. George na scenie śpiewa o Barcelonie. Zawyżam przeciętną wieku, jestem tu najprawdopodobniej najstarszy. Boginie patrzą na czwartą, która niedawno przyszła i zna teksty wszystkich piosenek. Mówi do nich: my, fanki George’a, musimy trzymać się razem. Wychodzimy z Torwaru w ciemną noc. Przypominają mi się słowa Antoniego Słonimskiego, którego ostatni zapis też mówił o tym, jak wyszedł z kina i nie poznawał swojego miasta. Był sam pośród rozbawionych, młodych ludzi. Miał wtedy siedemdziesiąt sześć lat.
261
Kto go dzisiaj pamięta, na pewno nie trzy gracje i ta czwarta, która wygrała według mnie konkurs piękności. Muzyka idzie razem z nami. Nie przypominam sobie, żeby Słonimski kiedykolwiek o niej w swoich tekstach wspominał. Większość literatów była wówczas uczulona na słowa jako słowa, a nie na ich dźwięk i barwę. W Domu Literatury gablotka ze zblakłymi od starości okładkami tomików poezji. Nie wygląda to najlepiej. Sława i chwała tego miejsca powoli przemija. Tomiki już nawet się nie skarżą, ich autorzy przeważnie nie żyją. Kto o nich pamięta. Można też sobie wybrać książkę ze stosu makulatury. Najwolniejsza winda świata wiezie nas do góry. Na trzecim piętrze są pokoje gościnne i na szczęście jesteśmy tu sami. Jestem szczęśliwy. Nie muszę już brać udziału w żadnym konkursie. Moje gracje są ze mną, a jabłko niezgody zostało na dole, pomiędzy cudzymi wierszami. Lowell raz jeszcze: „Jest zawsze dość światła dziennego w piekle, by oślepić”. Wiersz o admirale Ōnishi, twórcy kamikaze, boskiego wiatru. Wiersz o jego śmierci. Fraza przejmująca i prosta jednocześnie. Sam Lowell umarł stosunkowo młodo, miał sześćdziesiąt lat. Życie wypełnione poezją, literackim powodzeniem i szaleństwem. Stara arystokracja amerykańska, często zapominamy o jej istnieniu. Jesteśmy dziećmi socjalizmu, to znaczy ja jestem dzieckiem socjalizmu i przez to nie wierzę w istnienie piekła po śmierci. Wierzę raczej w to na ziemi – piekło zwierząt, piekło dzieci, piekło kobiet, w takiej kolejności. Nadmiar światła oślepia wszystkich, musimy uważać i starać się go unikać. To, co pozostaje, wydaje się słodsze i lepsze. Rzeczy minione udają, że są naprawdę nadal pośród nas obecne. Czytam wiersze jako moją formę pocieszenia i ucieczki zarazem. Nie wiem, dokąd mnie zaprowadzą. Tym razem zaprowadziły mnie do Japonii, do domu, w którym admirał
262
popełnił samobójstwo. Źle trafił i umierał przez osiemnaście godzin. Jego żona w czasie trwania agonii trzymała jego dłoń w swojej. Nie puściła jej ani na chwilę. Światło piekła stawało się coraz słabsze, aż ucichło zupełnie. Czy światło połączone jest z ciszą? Myślę, że w piekle wszystko jest możliwe. Nawet jeżeli się w nie nie wierzy. Myślałem dzisiaj po południu, pomiędzy pisaniem o albumach z fotografiami zebranymi przez ordynata Konstantego Zamoyskiego w Kozłówce a słuchaniem o wynikach wyborów, o markizie, która wyszła z domu o siedemnastej. W tej słynnej frazie nie mówi się nic dokąd szła markiza i czy na pewno dotarła do celu. Jedno zdanie, które przeszło do historii literatury i w którym sama markiza przestała mieć znaczenie. Nie wiemy nawet, czy istniała i jak miała na imię. Nie wiemy też, czy była prawdziwą markizą, a może raczej była kurtyzaną udającą arystokratkę. Chciałbym dowiedzieć się, czy miała zegarek i od kogo wiemy, że była to godzina siedemnasta. Czy ktoś ją śledził? A może godzinę wybił o siedemnastej zegar na kościelnej lub ratuszowej wieży? Pod jakim jednak wezwaniem był ten kościół i w którym z miast Europy markiza wyszła z domu o siedemnastej. Być może był to Paryż, stolica ówczesnego świata. Raczej nie miasto w Polsce, bo u nas nie było markiz, a polska szlachecka nie znała nie tylko tytułu markizy, ale nawet hrabiego. Na pewno nie była Polką. To dobrze. Po co nam kobiety o wątpliwej konduicie i po co nam poeci, którzy nie są w stanie napisać najprostszego zdania. Po co nam cudze obsesje. Mamy swoje równie dobre. Sprawdzam zegarek marki Doxa, mam go po ojcu, jest siedemnasta. Nie jestem markizą i nie muszę nigdzie dzisiaj wychodzić z domu. Przynajmniej to wiem na pewno.
263
Po spotkaniu u Lwa Sterna wizja ogromnego domu z wieloma korytarzami, dużą sienią i salą wypełnioną światłem. Są w nim artyści zagubieni i niepewni swojego miejsca w świecie. Najwięcej z nich błąka się po korytarzach, obijając o ściany i zbyt wysokie progi. Jest ciemno, zaledwie z dala widoczne jest jakieś niepewne swego istnienia światełko. Wielu z nich czeka cierpliwie w sieni. Niektórzy czekają tak całe życie i nigdy nie będzie im dane wejść do głównej sali, gdzie pod wielkim żyrandolem siedzą na wysokich krzesłach laureaci i nominaci. Grzeją się własnym ciepłem, ponieważ poza nimi w tej sali nie ma nikogo, a żyrandol świeci martwym blaskiem. Gdzie w tym domu przebywa publiczność? Może na ulicy przed bramą, a może jeszcze nie udało się jej do niego dotrzeć. W czasie spotkania, jak zwykle, bronię artystów obdarzonych manią i rzeszy outsiderów. Część zebranych zajmuje się sztuką i dlatego dobrze mnie rozumie. Zaczynamy budować coś, zaczynając od dymu z komina. Prace postępują dosyć wolno. Dym jest ulotny i niekiedy bywa trujący. Pijemy kawę, zastanawiamy się, w którym z korytarzy jesteśmy obecnie. Nikt nie chce przyznać się do sieni, nikt też nie zasiada w wielkiej sali. Być może, mówimy, nie ma tam po co wchodzić. Tłok tam spory, a żyrandol co jakiś czas gaśnie. Konkurs poetycki młodych poetów. Pesymizm, katastrofizm, trochę socu na wspak, kapitalistycznego. Ponad pięćdziesiąt wierszy, w większości grafomańskich. Kilka sformułowań, które wynotowuję. Na przykład: „płacze dno rzeki” albo „na dnie mojego oka kąpią się kobiety”. Sporo o grobach, cmentarzach, trumnach i zawiedzionej miłości. Niektórzy są wyraźnie na prochach, ale ogólnie przyjemnie. Niewiele czytają, jak już, to wiersze z młodopolskiej rekwizytorni. Większości przechodzi po pierwszych niepowodzeniach lub po ślubie. Ciekawe, na ile ten ślad, dotyk anioła, jak się to kiedyś mówiło,
264
im gdzieś w głębi pozostanie. Niektórzy walczą dłużej, obijają się po różnych „Literatkach” lub po internetowych forach. Nie wiadomo, co lepsze. Biorą udział w slamach w starej drukarni albo w zamkniętym browarze. Nie ma już chyba konkursów o lampkę górniczą, ale na pewno jakieś są i podobno można jeździć od jednego do drugiego przez cały rok. My, starzy klasycy, nie bierzemy w tym udziału, dlatego nie istniejemy ani w starych drukarniach, ani w opuszczonym browarze. Jesteśmy nigdzie, zawieszeni, dotknięci przez anioła, który nie pozwala nam na zbyt wiele. Czasami kpi z nas, śmieje się ze zmarnowanego/zawiedzionego życia. Poetka, która przez całe lata była młodą poetką i laureatką wielu konkursów mówi mi, że z krain byłej Jugosławii nie lubi Chorwacji. Tylko tam nie dostała nagrody poetyckiej. Nie wiem, jak z Czarnogórą, ale w Serbii bardzo ją cenią. Mówię jej, że na dnie mojego oka kąpie się pewna naga, bezwstydna kobieta. Poetka mnie nie rozumie. To nie ona się kąpie i to nie dla niej płacze białymi kroplami męskie dno mojej rzeki. Nuszi zakreśla sobą coraz szersze kręgi. W Tybecie musiała znaleźć sobie miejsce na skalistym podłożu. Później wydrapać z gruntu trochę miękkiej ziemi i umościć się na tak przygotowanym posłaniu. Pozostały atawizmy, ruch, poszukiwanie, kręgi świętej mandali, która znika zaraz po przebudzeniu. Moje poruszenia są podobne. Po zamkniętym kręgu, w celu znalezienia najwygodniejszego miejsca, pozycji właściwej, aby zasnąć. W jaskini szukaliśmy dalekich zagłębień, czegoś, co jest bezpieczne i oddziela nas od wrogich sił i demonów żyjących na zewnątrz. Duchy jaskini były nam przyjazne. Przychodzi sen, który zawsze jest taki sam. Zapadanie w tajemniczą przestrzeń wypełnioną okruchami z ludzkiego śmietnika. Psy mają swój własny śmietnik. Potrafią we śnie kogoś gonić albo poruszać całym sobą w chwili psiej ekstazy. Powinienem wybrać się do
265
Lhasy, zabierając ze sobą Nuszi i kilka ziarenek piasku. Byłoby nam tam dobrze, ale ta podróż nigdy się nie spełni. Naszego spełnienia musimy poszukiwać tutaj, na miejscu. Istnieje tajemniczy związek pomiędzy spełnieniem a dopełnieniem. Dwa piękne słowa połączone ze sobą brzmieniem i ekstatyczną sferą znaczeń. Leżymy obok siebie. Nuszi zwinięta w kłębek, ja w pozycji embrionalnej. Daleki Tybet dopełnia naszą karmę, łącząc się z nami ponad światami i ludźmi. Jesteśmy spełnieni. Kręgi zacieśniają się coraz bardziej i spotykają w miejscu styku początku i końca. Ziarenka piasku przesypują się mimowolnie. Wiele pustych domów. W środku przestrzenie, w których nie ma nikogo. Jadę obok nich ulicą i wiem, że patrzą na mnie uważnie swoimi ciemnymi oczodołami. Kiedyś w nowym mieszkaniu na Strzegomskiej zaświeciły się w nocy nagle wszystkie światła i po przebudzeniu w naszym dużym pokoju wyczuwałem czyjąś obecność. Zgromadzenie zabłąkanych w kosmicznym eterze istot, które wybrały sobie to miejsce, myśląc, że nikt tu jeszcze nie mieszka. Widocznie spotykają się co jakiś czas, aby opowiedzieć sobie najnowsze, ziemskie historie lub po prostu pobyć ze sobą. Nie gasiłem światła, czekałem, aż odejdą. Robiły to niechętnie, w końcu zorganizowanie takiego spotkania nawet tam nie jest łatwe. Puste miejsca, które zajmowały, stopniowo wypełniły się powietrzem. Znowu byłem sam i tylko drganie szyb w oknach i poruszenia niewidocznej firanki. Nie mieliśmy wtedy tak naprawdę firanek i nie mamy do dzisiaj, co zawsze denerwowało moją matkę. Nie mamy nic do ukrycia, mówiłem, jesteśmy czyści i niepokalanie poczęci. Komputer podpowiada mi „czyściec”. Ma rację. Te dusze były z czyśćca i najprawdopodobniej udzielono im na jakiś czas ziemskiej przepustki. Musiały się spieszyć, ponieważ czas przepustek jest ograniczony, a spóźnień w trakcie powrotu do czyśćca nikt nie toleruje.
266
Zgasiłem światło. Za oknem wstawał nowy, realny dzień. Ludzie spieszyli do swojego nieba lub piekła. W czyśćcu nie było jeszcze nikogo. „Wstęp do teorii jawy”. Dobry tytuł. Odnalazłem ten tomik Ireny Wyczółkowskiej po latach. Poznaliśmy się na jednym z nielicznych poetyckich konwentykli, w których brałem kiedyś udział. Starsza ode mnie, zawsze zachowywała delikatną młodzieńczość myślenia i kobiecego piękna. Typ kobiety Bliskiego Wschodu, jaki lubię najbardziej. Poważna i pełna wewnętrznego uśmiechu, krucha i zmuszona do samotnego borykania się z życiem. Wstęp do teorii jawy niczego nie wyjaśnia i mówi raczej o snach niż o jawie. Sny są potrzebne poetom lirycznym. Prozaicy ich nie potrzebują. Dramaturdzy używają spontanicznie i to tylko ci najwięksi. Czasami zapraszaliśmy się wzajemnie – ja ją do Wrocławia, ona mnie do Opola, w którym mieszkała nieopodal rzeki Młynówki. Nigdy nie odwiedziłem jej w Opolu. Ona była kilka razy we Wrocławiu na imprezach literackich albo na zakupach w epoce Wielkiego Braku. Siedzieliśmy raz w wielkim namiocie na placu Solnym w czasie Święta Dobrych Książek. Mieliśmy podpisywać nasze tomiki, ale najwidoczniej nie były dobre, bo ludzie przyglądali się nam jedynie jak eksponatom na zakurzonej wystawie. Później zachorowała i próbowała opublikować większy wybór swoich wierszy, ale zabrakło funduszy. Później umarła, ale nadal mam numer jej telefonu w kalendarzyku. Czasami do niej dzwonię. Jawa miesza się wtedy ze snem. Rozmawiamy o Calderonie albo o ostatnich nowościach wydawniczych. Pytam, jak się teraz czuje i czy nic ją już nie boli. Odpowiada mi szybko, bo jej czas nie zawsze jest moim czasem. Czytam kolejne wiersze. Mówię: kiedy coś Cię w drodze zatrzyma, sen jest wtedy taki gorzki.
267
Widzę, jak za moimi oknami przepływają stada białych wielorybów. Duże SUV-y, Moby Dicki naszych czasów. Nie wiem, gdzie w tej chwili jest kapitan Ahab. Może jeszcze śpi, jest bardzo wcześnie, a wieloryby już płyną całymi ławicami do miasta. Mają duże okrągłe ślepia, którymi wypatrują czegoś w ciemnościach budzącego się dnia. Muszą bardzo uważać, by nie uderzyć wieloryba, który płynie przed nimi. Czasami pomiędzy przemyka inna ryba lub delfin poszukujący najwyraźniej partnerki do zabawy. Jest kilka starych, zardzewiałych płotek, ale z nimi nikt się już nie liczy. Zarzucam sieć „Dniewnika”, staram się nie zagubić niczego. Wody mojego oceanu są takie chłodne. Niedługo zacznie się listopad i będziemy zbierać liście na najbliższych plażach. To znaczy ty zbierasz liście, a ja patrzę, czy wieloryby nie zbliżają się nadmiernie do naszego ogrodu i czy nie zechcą pożreć najbliższego delfina. Na szczęście mają fiszbiny i zadowalają się hybrydycznym planktonem. W środku każdego wieloryba siedzi mały Noe i kieruje jego płynnymi ruchami. Niekiedy jest rodzaju żeńskiego i ma wtedy duże okulary i torebkę ze skóry krokodyla. Nie pamiętam, jak miała na imię żona Noego. Czy ona w ogóle miała jakieś imię? Kobiety i ryby w tych czasach nie miały głosu. Muszę zamknąć okno, ponieważ obudził się kapitan Ahab przygotowujący się do kolejnego dnia bezsensownej walki. Jego harpun jest ciężki, a lat przybywa wraz z kolejnymi przypływami oceanu. Brudne, małe miasteczka w moich snach. Dziedzictwo PRL-u. Dlaczego nie śnią mi się nigdy piękne miasta z odległych krain, zaciszne parki i pokryte promieniami słonecznymi eleganckie place? Zawsze te same zasrane uliczki, jakieś pranie na sznurze, zaułki prowadzące donikąd. Moja podświadomość wypełniona jest obrazami pomniejszego piekła, ludzką biedą i widokami zza zaplecza taniej garkuchni. Prawo pierwszych
268
kontaktów albo siła pamięci prowadząca mnie w stronę starych kamienic mojego miasta, bram, w których zawsze się ktoś odlewał, wyschniętych, rachitycznych drzew na podwórku, śladów po pociskach na ścianach domów. Gdzieś pomiędzy nimi stoję ja, staram się stamtąd uciec, ale nie jest to możliwe. Muszę pozostać i patrzeć na wyblakłe okiennice i doniczki z czerwonymi kwiatami na parapetach okien. W oknach leciwe kobiety, które nie czekają już na nikogo. Patrzą na mnie uważnie, tak jak patrzy się na listonosza lub dostawcę mleka. Muszę się obudzić. Mówisz: musisz się obudzić. Żyjemy już w innej rzeczywistości i ściany tych kamienic ktoś pomalował na pastelowe kolory. Wyglądają jak stare kokietki mizdrzące się do zachodzących mgłą luster. Widziałem kiedyś gdzieś taki obraz. Wszystko widziałem już kiedyś na obrazach w galeriach świata. Jestem zmęczony obrazami. Wolę słowa czyste i nieskalane wizualnością. One nigdy mi się nie śnią i przez to nie muszę się od nich uwalniać ani budzić przedwcześnie. Od pewnego czasu śledzę twarze starych ludzi. Przyglądam się im uważnie. Nigdy dotąd tego nie robiłem, a teraz mam zajęcie na ulicy, w tramwaju, w autobusie. Tylko w samochodzie mam przerwę, a i to czasami, stojąc w korku, podglądam twarze osób obecne obok na sąsiednim pasie. Nie wiem, czemu to robię. Być może jest to moja własna, odgrzebana po latach lekcja fizjonomiki lub frenologii. Może po prostu staram się dostrzec różnice pomiędzy ich twarzami i moją. Porównuję zmarszczki, bruzdy, starcze plamy, przerzedzone włosy, ale też pozostałości dawnej urody, śmieszki w kącikach oczu. Wyobrażam sobie, jak mogli/mogły kiedyś wyglądać i kim byli/są obecnie. Ścieżki minionego czasu. Wydaje się, że większość z nich już go nie poszukuje i po nich nie chodzi. Stan rezygnacji niekiedy przerywany dawnym uśmiechem albo próbą powrotu do młodości dzięki makijażowi, sukience, nowym butom. Mężczyźni
269
najczęściej już nie walczą. Rozdeptane trzewiki, stare kurtki. Przynajmniej ci, którzy jeżdżą tramwajami. Kiedyś w Paryżu lub Londynie Polaka można było od razu poznać po plastikowej reklamówce i marmurkowych spodniach. Teraz jest trochę lepiej, wchodzimy do Europy po to, aby stwierdzić, że się nam w niej nie podoba. Twarze niechętne innym, zacięte lub obojętne. Staram się w nie wpisać moją, zobaczyć, czy będzie pasowała. Trochę wystaje po bokach i na czole. Na głowie sporo frenologicznych guzów. Jeszcze walczę. Kupiłem sobie/ kupiłaś mi nawet kurtkę firmy Bugatti. Tylko buty mogłyby być lepsze i staranniej przystrzyżone brwi. Twarz zwija się w rulon. Nie chce być na innej twarzy. Zawsze chciała mieć orli nos i bardziej wyraziste oczy. Wpatrujemy się w siebie, w swoje odbicia. Starzy ludzie patrzą przez okno, jadą na cmentarz do zmarłych. Ich twarze nie są już wyraźne i pewne. Miejsca w pamięci zacierają się i znikają jak dawne blizny lub słoneczne piegi. Jesień ma swoje prawa. Słońce wraca i odchodzi coraz szybciej i szybciej. Cmentarz raz jeszcze. Rozmowy przy stoisku ze światełkami. Daj dwa aniołki i kilka serc z przodu, to kupią. Wpadamy w krainę powtórzonego snu. Zdanie, które pojawiło się nagle na chwilę, tuż przy chryzantemach i zniczach w kształcie złotego krzyża. Musi coś znaczyć. Jest księga powtórzonego prawa, ale sny? Powtórzenia i tautologie są podstawą sztuki. Zapalamy lampki na grobach, których nie ma. Tych z dalekiego Lwowa i bliżej, gdzieś z obecnej, okaleczonej Polski. Jesteśmy okaleczeni i liżemy nasze rany od tylu już lat. Obszar pomiędzy, piękne dni coraz bliższych nas aniołów i serc gorejących, jak na świętych obrazach. Nagrobek Cieślaka, Niezłomnego Księcia. Maska teatralna pocięta i złożona na nowo. Reszta najczęściej z Chin za nieduże pieniądze. Grupa Japończyków, która przyleciała do Polski specjalnie po to, żeby zobaczyć
270
nasze święto zmarłych. Podobno jest tam reklamowane jako wyjątkowa atrakcja turystyczna. Polski skansen, historia, która nieustannie wypada z martwej ręki na pokrzywiony bruk. Dwa aniołki sprzedały się od razu. Gorzej z sercami, ale i te na pewno pójdą. Kraina zamyka swoje wrota. Chciałem napisać: „podwoje”, ale powinienem unikać rzadkich słów. Wracajmy do domu. Tam można się schronić przed nadmiarem świętości i przed Japończykami, którzy jedzą watę cukrową nieznaną w ich higienicznym kraju. Zakładamy maski. Budzimy się z kolejnego snu. Autobus numer 335 wiezie nas w stronę Kozanowa. Moje ostatnie małe obsesje układają się w ciąg rzeczy i zdarzeń leżących jak sterta śmieci przy jakiejś pustej drodze. Pisałem już o tym, a teraz obraz pajęczyny, która kładzie się siatką na nieprześnionych snach, snach które częściowo muszę rekonstruować albo wręcz tworzyć na nowo. One też tworzą sieć, ale innego rodzaju, bardziej delikatną i niepewną swojego istnienia. Mówisz, że w tym, co piszę, jest za dużo partykuły „nie”. Zaprzeczenia jako forma prywatnej filozofii lub coś w tym rodzaju. Odmowa istnienia nadmiernie pozytywnego. Słowa „tak” raczej nie używam – znowu to „nie” i dlatego nie mogę być politykiem („nie”). Wyobrażam ich sobie jako stado kogutów gdaczące nieustannie „tak”, „tak”, „tak”. Ich pajęczyny zrobione są z mocnych nici, w które chwytają ludzkie dusze, by później porzucić je do następnych wyborów. Dzisiaj we śnie projektowałem ogród razem z pewnym ogrodnikiem przypominającym starego ułana. Ułani nie powinni dożyć w Polsce późnego wieku, przynajmniej tak wynika z naszych patriotycznych pieśni („tak”, nareszcie). Stary ułan projektujący ogrody, to mogło pojawić się tylko we śnie. Dzisiaj jest Dzień Zaduszny. Może jakaś zabłąkana ułańska dusza chciała się ujawnić i nawiedziła mnie we śnie? Skąd jednak ogród i to na osiedlu Maślice we Wrocławiu? Czyżby dusze ułańskie
271
mogły pojawiać się nawet na Ziemiach Odzyskanych? Duszom wolno wszystko, mówisz, szczególnie tym pozytywnie zweryfikowanym. Tak, tak, mówię, im wolno wszystko (dwa razy „tak”). Rzeczy mnie pochłaniają. Sprzątam, a one chcą mnie zabić. Jest ich za dużo, mówisz. Musimy coś wyrzucić, inaczej zginiemy. Dawniej ludzie radzili sobie z tym lepiej albo nie mieli nic, albo mieli służbę, która wszystko składała. Nie umiem niczego się pozbyć. Pokłady kopalne książek, płyt, sterty starych dyskietek i taśm magnetofonowych. Powinienem mieć ogromny dom i kilku lokai, którzy nosiliby nade mną purpurowy baldachim. Jestem zmęczony przedmiotami, które gwałtownie tracą na wartości. Powinienem wybrać sobie pięć książek, jak już będę szedł do domu starców. Do domu spokojnej starości, mówisz, teraz tak to się nazywa. Starość jest niespokojna, zauważam, powinno być: dom niespokojnej starości, chorej i kalekiej. Są podobno spokojni staruszkowie, słyszę, i niektórzy są obdarzeni dobrym apetytem oraz spokojnym snem. Dajmy spokój, mówię, jeszcze mamy czas, ale pięć ostatnich książek trochę mnie niepokoi. Kiedyś wybierało się jedną do czytania na bezludnej wyspie. To coś dla nas, żyjemy jak na bezludnej wyspie, ty i ja, i pies, i nadal nie wiem, którą wybrać. Patrzę po półkach, nie wiem, nie pójdę w związku z tym do domu starców, bez książek się nie ruszę. Ktoś puka do drzwi. Może sąsiad, który nie ma ani jednej książki, może lokaj, który zdecydował się nam pomóc. Ponad naszymi głowami ktoś unosi purpurowy baldachim. Być może jest to Poezja albo Muzyka, która chce nas porwać na bezludną wyspę, abyśmy mogli wysłuchać najnowszego koncertu zagubionych w głębinie oceanu fal. Książki przypłyną na grzbietach przyjaznych delfinów, płyty unoszone na konchach meduz i alg. Morski świat jak zawsze okaże się wybawieniem. Jedną książkę zostawię sąsiadowi. Może kiedyś ją przeczyta.
272
Próbuję coś złożyć w całość. Zauważyłem, że zawsze jest więcej części pod koniec pracy niż na jej początku. Trauma majsterkowicza, który nie powinien się tym zajmować. Części nie pasują do siebie, gubią się, są każda od innego urządzenia. Nie wiem, gdzie je znalazłem i czy przypadkiem nie jest tak, że to one znalazły mnie. Próbuję je połączyć albo przynajmniej skleić na ślinę, jak kiedyś w szkole na zajęciach z prac praktycznych. Ślina jest marnym klejem, zaraz się wszystko rozpada. Może lepiej wykorzystać słowa jako spoiwo, ale i tu same problemy. Nie wszystkie słowa do siebie pasują, inne natrętnie przypominają nieustannie o sobie, chcą być użyte bez względu na okoliczności, okropne rymy, banalne metafory. Staram się wyrzucić je do śmieci lub przynajmniej przegnać na wszystkie wiatry. Wracają z podkulonymi ogonami, patrzą mi wiernie w oczy, domagają się równych praw i grubego, oprawnego w skórę słownika. Mogę im ofiarować jedynie resztki z pańskiego stołu. Jakieś kreski i kropki, niewyraźne zapisy, brzmienia ulatujące w siną dal. Dobre i to, mówią, dobre i to. Układam wszystko, co mam na stole jeszcze raz. Życie, sprawy, miłość, ludzi, na końcu „Dniewnik”, który opiera się najdłużej. Ani się waż mnie dotknąć, mówi. Jesteś ode mnie zależny. Uzależniony, mówię, tylko uzależniony. Na szczęście znalazłem brakujące części i mogę schować je do pudełka na zapas. Wydaje się, że będą pasowały, ale to też nie jest pewne. Pudełko jest takie małe. Powroty i imaginacyjne odjazdy. Lubię słowo „imaginacja”, „m” i „g” przedzielone samogłoską są piękne. Tak jak magnetyzm serca albo magnolia. Słowa łączą się w niespodziewane ciągi i korowody, ich znaczenia nie mają ze sobą nic wspólnego i tylko to „m” i „g”. Nie można tego przetłumaczyć, być może w innych językach są podobne koincydencje i szelesty słów o zmierzchu. Powroty są z innej bajki, bardziej suro-
273
wej i bezpośredniej. „R” i „t” nie są nadmiernie sympatyczne, przypominają opowieść o Czerwonym Kapturku i o wilku. Wilk jest bezimienny, podobnie jak babcia i myśliwy. Zasługują jedynie na małą literę i odrobinę współczucia, bez nich nic by się nie udało. Czerwony Kapturek jest podobno symbolem dziewczęcej inicjacji seksualnej. Wilk nie jest symbolem chłopięcej inicjacji seksualnej. Chłopcami i ich inicjacją nikt się teraz nie przejmuje. Myśliwi też maja złą prasę, a o babciach słyszymy coraz mniej w radiu i telewizji. Muszę założyć partię maskulinistyczną i bronić praw wilka. Będziemy w niej rozmawiać o pierwszej palatalizacji i o zamianie „wlka” w „wilka”. Słowo imaginacja będzie na naszych sztandarach, podobnie jak postulat pomocy podczas inicjacji seksualnej dorastającym chłopcom. Masz dziwne pomysły, mówisz, coraz dziwniejsze. To bliskość głosek „m” i „g” tak na mnie wpływa, mówię, i nasz magnetyzm serca. Po latach powrót do Rzymu. Wszystko jest inne i wszystko jest takie samo, jak było. Sesja o Siemiradzkim w Akademii Polskiej przy via Vicolo Doria. Amerykanie, którzy mówią o Europie i o jej sprawach jak o utopijnej krainie, której istnienie nie jest pewne. Ze wszystkich wystąpień pamięć pięknej akwareli z domem o czerwonym dachu i cień zieleni cynkowej wtopionej w cieliste tło na jednym z antycznych obrazów. Poza tym krzyk mew i kaplica u Zmartwychwstańców, w której trzy zakonnice śpiewają „Boże, coś Polskę”. Tłumy i jednocześnie pustka na większości ulic. Przedziwne stada ludzkie przesuwające się wzdłuż wytyczonych przez przewodniki szlaków. Akademia, do której wejście z bocznego zaułka, przypominająca dawne przytułki dla ubogich studentów filologii klasycznej. Krzywe schody, regały z zakurzonymi książkami podarowane niegdyś przez dzielnego Polonusa, ubikacja, której drzwi zatrzaskują się za niespodziewającą się niczego
274
Amerykanką. Podobno Polska nie ma pieniędzy na tego typu placówki. Mamy pieniądze na pseudonarodowe zadymy i kolejne makabryczne pomniki. Staramy się nie mówić o polityce. Staram się nie mówić o polityce. Siedzę na dziedzińcu Palazzo Venezia, karmię chlebem pańskim ogromne mewy, patrzę na fontannę z delfinami i palmy o rozcapirzonych, zielonych fryzurach. Komputer nie zna słowa „rozcapirzone”. Mówię mu, że nie umiem inaczej tego nazwać, podpowiada, że właściwe słowo to „rozcapierzone”, z akcentem na „e”. W pełni się z nim zgadzam. Rzym zamienia się jak zwykle w niezbyt pasujące do jego wielkości małe i niezrozumiałe słowa. Muszę wracać na sesję o Siemiradzkim. Komputer podpowiada mi, że tak wypada. Amerykankę właśnie uwolniono z ubikacji i na pewno powie coś ciekawego o europejskim malarstwie akademickim dziewiętnastego wieku. Gdy chodziłem po ulicach Rzymu, naszła mnie paranoiczna myśl o tysiącach mieszkań rzymskich, w których nie ma dla mnie miejsca. Nigdzie nie mogę wejść, zapukać do drzwi, powiedzieć kim jestem. Puste pokoje, ogromne korytarze, schody, które prowadzą donikąd. Na dole przy drzwiach portierzy, zamknięte na żelazne kraty przejścia i ogromne, starożytne zamki. Nie mam do żadnego z nich klucza, nie znam elektronicznych kodów ani sposobu opuszczania zagradzających wejście łańcuchów. Jestem zupełnie w tym momencie bezradny i osamotniony, muszę wrócić tam, gdzie jest moje miejsce, do przerobionego z klasztornej celi pokoju hotelowego. Życie płynie obok. Pałace otwierają i zamykają swoje podwoje, sklepy nigdy nie śpią. Mam tego dość. Na schodach kościoła śpią ludzie zawinięci w gazety. Ich też nie wpuszczono do pustych zazwyczaj o tej porze roku mieszkań i nie mają nawet swojej celi. Nie jest pewne, czy zmartwychwstaną. Zmartwychwstanie jest dla wybranych, a nie dla ludzkiego śmiecia. Fotografuję
275
psa ulepionego z piasku. Daję żebrakowi, który go zrobił, obola. Śmieje się bezzębnymi ustami. Jest szczęśliwy. Pies łasi mi się do nóg. Idziemy na najwyższe piętro jakiejś kamienicy i patrzymy w dół na plac i Schody Hiszpańskie. Pies powoli zamienia się w ziarna piasku i osypuje wzdłuż muru. Ja jeszcze stoję na krawędzi gzymsu i czekam. Nadal na coś czekam. Powiedz coś o Wielkim Pięknie. Jest wszędzie. Oglądamy obrazy. Galeria dell Arte Moderna. Na tle ogromnego sierpa i młota antyczna rzeźba Zeusa, który nie patrzy na ten symbol zniszczenia i pogardy. Atena wpatrująca się w płótno ukazujące dziedziniec domu dla obłąkanych, brama, której nie ma, i w jej tle, na końcu wypełnionej bielą perspektywy, Jackson Pollock. Siedzimy przed ekranem, na którym projekcja filmu Cristiny Lucas. Wolność wiedzie lud na barykady, niosąc w dłoniach sztandar Republiki. Lud z cepami, widłami i karabinami biegnie za nią. Wolność jest piękną kobietą o obnażonych piersiach i profilu greckiej bogini. Pod jej ciosami upada barykada, której jednak nikt nie broni. W finale okazuje się, że lud wcale nie chciał jej zdobyć. Pragnął jedynie zabić Wolność i w ostatniej sekwencji filmu jest ona brutalnie mordowana. Signum temporis. Nasi władcy i nasz lud powinien ten film zobaczyć. Wiem jednak, że nigdy się tak nie stanie i będą chcieli zamordować naszą wolność w imię Boga i Ojczyzny. Piękno wtedy umrze, ponieważ nie może istnieć bez wolności jak my bez powietrza. W jednym z bliźniaczych kościołów przy Piazza del Popolo adoracja Sakramentu. Wchodzę tam przypadkowo zwabiony piękną muzyką. Wierni chóralnie śpiewają nieznaną mi pieśń, na pewno religijną, ale przypominającą wyraźnie ludową muzykę z Sycylii, tarantellę wykonywaną na wiele głosów. Kobiety w koronkowych mantylkach. W pewnym momencie wszyscy wstają i unosząc ręce w geście oranta, kończą adorację, jakby kończyli pogodną i piękną opowieść
276
o przemienieniu wody w wino. Na placu tłumy z papierowymi kubkami z kawą i chlebem z pobliskiej patiserii. Dyskretny zapach marihuany przypomina kadzidło unoszące się przed chwilą w kościele wysokim strumieniem. Jest coraz piękniej. Chleb zamienia się w pokarm, kawa w boski napój. Wiem, że noc dzisiaj nie nadejdzie, nie pozwolą na to opary kadzidła i srebrna mantylka zgubiona przez kobietę o kruczych włosach i pięknych piersiach zakrytych jedynie woalem zapachu Chanel nr 5. Dom w kształcie ślimaka zrobiony przez Karolinkę. Nie pisałem o niej nigdy dotąd. Moja jedyna wnuczka, która ma już siedem lat. W środku ma mieszkać ślimak, który na razie jest przyczepiony na jednej ze ścian. Podobieństwa, analogie, domy w kształcie człowieka, afrykańskie trumny przybierające formę ulubionego zajęcia zmarłego. Są tam butelki coca-coli, rewolwery, samochody, raczej nie ma książek, w tym tomików poetyckich. Dobry pomysł i na pewno u nas by się przyjął. Trumny w kształcie krzyża lub Świętej Panienki. Widziałem już butelki z jej wizerunkiem, w których odkręcała się złota korona z plastiku. Niektórzy Polacy zafundowaliby sobie trumny w kształcie grilla albo oscypka, co kto lubi. Ślimak Karolinki powoli pełznie do środka domu. Idzie przez papierowy labirynt też w kształcie ślimaka wprost do ukrytego we wnętrzu stołu, na którym są jabłko i sałata. Ślimaki lubią sałatę, a w domu powinno być wszystko, co lubimy, mówi Karolinka, zajęta wyklejaniem okna przypominającego wielką muszlę. Jestem przerażony, kolejny artysta w domu w kraju węgla i stali, i sosny, i konwalii. Ślimak też nie wygląda na zadowolonego. Wyślemy go niedługo do Francji i tam go zjedzą te ohydne żabojady. Słowo „ślimakojady” byłoby za długie, jednak co żaba to żaba. Żaby były na pomniku Chopina projektowanym przez Wacława Szymanowskiego. Mało kto dzisiaj o tym pamięta.
277
Później je wyrzucono jako nadmiernie secesyjne i nie licujące z powagą Polskiej Muzyki. Biedny Chopin, gra teraz na stacjach w pociągach Pendolino i nikt mu za to nie płaci. Nasz ślimak jest za to coraz bliżej jedzenia. Wygląda na zadowolonego. Tak bawimy się ja i moja wnuczka Karolinka w słoneczne popołudnie dnia czternastego listopada 2018 roku. Kochamy się bardzo i śmierć nam na razie nie grozi, podobnie jak nagły wyjazd do słodkiej Francji. Na wrocławskich tramwajach dziwny plakat: „Jedziemy oddać krew na stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości”. Brzmi to dosyć makabrycznie przy jednocześnie, jak sądzę, szlachetnych intencjach autora i zleceniodawcy plakatu. Nie bardzo wiadomo, kto jedzie. Czy dotyczy to samych tramwajarzy, czy też pasażerów MPK? I czy jest to akcja dobrowolna, czy też będą przymusowo, na przykład co dziesiątego, wyciągać z tramwaju i pobierać od niego krew? Stojąc na przystanku na moim ulubionym placu imienia Jana Pawła II, wyobrażam sobie całą akcję. Nie wygląda to najlepiej i najchętniej nie wsiadałbym do nadjeżdżającego tramwaju numer 3. Polska krew na stulecie odzyskania niepodległości. Co będzie jednak, jak wypadnie na Ukraińca albo, nie daj Boże, Araba, albo Murzyna. Czy od nich też się pobierze? Boję się coraz bardziej. Przejeżdżają kolejne tramwaje, a ja stoję i stoję niezdecydowany, tym bardziej że moja stara, zużyta krew nie bardzo już się komuś może przydać. Potrzebna jest młoda i przaśna, pełna energii i polskiego wigoru, z którego słynęliśmy podczas naszych licznych, nieudanych powstań. Oddawanie krwi to coś bliskiego jej przelewania. Być może taka myśl towarzyszyła reklamodawcom. Nie wiem jednak, czy krew pracowników MPK jest właściwa. Widziałem nawet wczoraj Hindusa prowadzącego tramwaj, a sytuacja w przedsiębiorstwie, ze względu na niskie zarobki, i tak jest coraz trudniejsza. Obawiam się też o Świad-
278
ków Jehowy. Oni na pewno nie oddadzą swojej krwi i trzeba będzie wsadzić ich za to do więzienia. Narodowy wampiryzm może tym razem się nie udać. Zawsze chcieliśmy zatopić kły i wypić krew wroga, taką mamy historię. Wsiadam do tramwaju, na szczęście jadę tylko jeden przystanek. Może mi się uda, może mnie nie złapią. Najwyżej kontrolerzy, ponieważ nie kasuję biletu, bo jadę tylko do Rynku, gdzie stawiają już bożonarodzeniowe budy. Pseudotyrol w środku Wrocławia. W Tyrolu też było kiedyś powstanie Hofera przeciwko wojskom Napoleona. A my tak cesarza kochaliśmy i oddawaliśmy za niego naszą krew, czerwoną, ułańską i nadaremną. Widzę czasem w snach złote katedry wypełnione niedokończonymi przez snycerzy ołtarzami i konfesjonałami zamkniętymi na kłódkę. Ktoś pozłocił ich dachy i ściany, ale wnętrza są puste i nikt ich nawet nie zwiedza. Jestem sam i patrzę z bocznej nawy na tabernakulum wypełnione po brzegi komunikantami. Później wychodzę na zielone łąki. Moje katedry są usytuowane pośród wybujałej zieleni, jak te na Sardynii, służące niegdyś pielgrzymom i pasterzom. Pamiętam ich kształt i zapach, wieżę, z której widać nieodległe góry i zwaliska megalitycznych kamieni. Sen miesza się z jawą, wchodzę do pustego szpitala, w którym w niedzielę pozostało niewielu chorych i nie wiem, co wydarzy się w nim za chwilę. Muszę wszystko sobie uporządkować, z kimś zobaczyć, kogoś zapomnieć. Moje małe sprawy nikną w ogromie budowli, to jedyna szansa na wielkość, wejść tam i pozostać na zawsze. Otworzę tajemnym kluczem kłódkę i będę spowiadał kolejne pokolenia, udzielając im absolutnego rozgrzeszenia. Złote ściany będą świecić jaśniej niż dotychczas, ponieważ dobro niesie ze sobą światło oświetlające ciemności. Będziemy czytać święte księgi, których nikt jeszcze nie napisał. One przyjdą do nas jak stado owiec, jak ławica ryb, jak chmura ptaków. Koniec naszego świata nie
279
będzie dzięki temu taki straszny. Na ulicy pyski stojących przy krawężniku samochodów. Przypominają wierne psy albo zaczajone na nieostrożnych przechodniów mastodonty. Wsiadamy do najmniejszego. Wracamy do domu. Dom się otworzy i zamknie za nami. Podzielimy się chlebem i wypijemy ostatnie wino, które mamy przywiezione jeszcze z włoskiej wyspy. Utulimy się do kolejnego snu, kładąc naszą Księgę jak poduszkę pod głowę. Coś jest wokół i coś jest obok. Coś mnie okrąża. Stany podprogowe, na które liczę i do których staram się dotrzeć. Codziennie rozmawiam z osobami, których nie widzę bezpośrednio, a które gdzieś tam są daleko w sieci, w informacyjnej chmurze pochłaniającej wszystko i wszystkich. Nie patrzę im w twarz, nie wiem, jakie są ich intencje. Dawne podziały na wróg i przyjaciel nie mają już sensu. Tak przeżyliśmy kolejny dzień. Licząc głoski, kantyleny zdań. Powinieneś je czytać na głos, mówisz, wtedy brzmią bardziej prawdziwie. I co z tego, mówię, kto je jeszcze oprócz nas przeczyta. Nie udało nam się wejść na ciasne ścieżki sławy, a i ciemne złoto nie zaleje grubą warstwą naszego grobu. Wiersze poety Zbigniewa H. czytali dzisiaj za to, mówisz, w amfiteatrze w Olsztynie zupełnie po ciemku. To dobry pomysł, mówię, tak go należy czytać. Ciemną poezję czytamy w ciemnościach, jasną w pełnym świetle. Powinno być odwrotnie, mówisz, ciemną w świetle, jasną po ciemku. Poezja lubi kontrasty i po to jest jasna, aby rozjaśniać ciemność. Dajmy już spokój, mówię, wiem, że w całkowitych ciemnościach można w specjalnych restauracjach zjeść też obiad albo kolację. Tylko kelnerzy mają noktowizory. Interesujące, czy w Olsztynie mieli noktowizory, bo wiem, że w listopadzie niekiedy bywa tam bardzo ciemno. Pisałem o tym kiedyś w innym miejscu, wspominając dawne dzieje. W Olsztynie bywa też, mówisz, dosyć zimno o tej porze roku.
280
Wiadomo, północ, nie to co Wrocław, południowy zachód. Włosi mówią o naszym mieście „Breslavia”. Ciekawe, czy poeta Zbigniew H. był kiedyś w Breslavii? Raczej nie, nie przypominam sobie. Mamy za mało noktowizorów i słońce wschodzi u nas tylko raz na dzień. Smak dotyku. Coraz bardziej głęboki. Wyobrażam go sobie jako przejście, przenikanie, transfigurację. Ostatni zmysł, który nam pozostaje, czujny i gotowy na wszystko. Nie musimy go do niczego przekonywać, nie musimy walczyć. Jest wszechobecny i na wyciągnięcie ręki. Myślę o estetyce dotyku, nie sensualnej, nie haptycznej, lecz połączonej z seksem i tym, co potrafi go zastąpić. Umiemy już dotykać się silniej niż kiedyś i jednocześnie robimy to lekko i delikatnie. Jak mógłbym to wytłumaczyć? Coraz więcej rzeczy nie potrafię wytłumaczyć i wiem, że tak jest dobrze. W telewizji dyskusja o literaturze, o „poplicie”, jak mówią. Skrótowce zaczerpnięte z języka rosyjskiego, których nie powinno się używać w języku polskim. Literatura ma być lekka, łatwa i przyjemna, ponieważ czytelnicy są lekcy(?), łatwi i przyjemni. Podobne do podobnego, to samo do tego samego. Tautologia na styku słów i ludzi. Wolę czytelników niełatwych i nieprzyjemnych. Nie powinni być jedynie ociężali umysłowo, a o to rzeczywiście u nas nie jest łatwo. Podobno czternaście procent Polaków nie posługuje się na co dzień w ogóle słowem pisanym i jest wtórnymi analfabetami. Kocham ich bardzo, przynajmniej nie mówią o „poplicie” i nie występują w telewizji. Dotyk powraca. Palce, dłonie, wewnętrzna strona ud. Musimy o niego dbać jak o małe dziecko. Wprawdzie nie płacze, ale codziennie domaga się pożywnego pokarmu i stałej opieki. Czy zauważyłeś, że piszesz przeważnie dla kobiet? Coś jest z tobą nie tak. I dla mężczyzn o kobiecej naturze, i dla krzewów gorejących, i dla mojego anioła stróża, który lubi czasem przeczytać coś nowe-
281
go. Byle nie z krainy „poplitu”, tam mieszkają demony tysięcy stron i okładek o wbijających się w pamięć ostrzach tytułów. Mój anioł tego nie lubi. Lubi za to nas podglądać, jest wojerystą i wiem, że jest niedotykalny. To znaczy sam nie potrafi niczego dotknąć naprawdę. Czasami płacze z tego powodu na kartki „Dniewnika” i zalewa je niewidzialnymi łzami. Za oknem nadal zielona, zamarznięta roślina, która od dawna mnie intryguje. Nazywa się kanna, przez dwa „n”, prawie jak kraina biblijna lub wielki wąż z „Księgi dżungli”. Są wprawdzie niewielkie różnice w brzmieniu, ale jakie to ma znaczenie. Powstaje w ten sposób intrygujący ciąg znaczeń, linia biegnąca pomiędzy zamarzniętymi liśćmi, Wężem i Krainą obiecaną wybranym. Liście przypominają rzeźbę utrwaloną w zieleni. Tak powinno się rzeźbić, w kolorach trwałych i mocnych dzięki niespodziewanym zmianom pogody i otwartej, skupionej na sobie przestrzeni. Będziemy musieli wnieść je do środka, wykopać z doniczki, wydobyć z głębi ziemi cebulki, które rozwiną się wczesną wiosną. Wąż zaśnie na zimę, Kraina pozostanie na swoim miejscu, ponieważ wybrańcy jeszcze do niej nie dotarli. Dzisiaj na obiad mamy mannę pszeniczną i może uda się kupić w Lidlu przepiórki. Zieleń wszelka zginie, skądś pamiętam ten tytuł i na pewno można odnaleźć go w Internecie. Nie będę szukał, niech tak zostanie – niepewne i tajemnicze. Za oknem jest więcej zamarzniętych roślin, „rośliny” to coś od wzrostu i od śliny. Kolejny ciąg skojarzeń niemający sensownego potwierdzenia. Poruszam się w pięknej krainie dowolności i pozornego chaosu. Jestem wybrany i nigdzie już nie zmierzam. Jem przepiórkę, nie jem manny. Zawiera za dużo glutenu, muszę uważać, wiek ma przecież swoje prawa. Nasze prawa kończą się za naszym oknem. Natura radzi sobie sama. My nie radzimy sobie sami, ale nadal walczymy, ogryzamy kostki, dzwonimy naszymi zielonymi dzwoneczkami.
282
Zajmuję się utrwalaniem rzeczy ulotnych i dekonstrukcją tego, co jest trwałe. Zajęcie jak zajęcie. Pozostają ślady na piasku i blizny na całym ciele. Rzeczy nie chcą zniknąć. Mnożą się w nocy, trwają na posterunkach, wypełzają z kątów. Łatwiej jest z tym co ulotne. Nie ma twarzy i nie narzuca się tak prostacko i bezczelnie. Gdzie w tym zamieszaniu mieszczą się słowa? Są tu i tu. Niekiedy też z nimi walczę albo każę im odejść i schować się do szafy. Robią to niechętnie. W szafie jest ciemno i pachnie zeszłoroczną naftaliną. Słowa mają alergię na stare futra i zużyte przedwcześnie zdania. Tak tworzymy sztukę, która nic o tym nie wie i przeważnie nie życzy sobie, aby ją tworzyć. Tworzymy nowe alegorie i personifikacje. Coś, co jest czymś innym, niż się powszechnie wydaje. Poezja jest czymś innym niż się powszechnie wydaje. Dlatego jest jej tak mało i dlatego rzeczy jest coraz więcej. Ludzie ulegają urzeczowieniu. Dzisiaj Black Friday. Rzeczy nabierają intensywnie ludzkiej twarzy. To, co jest ulotne, musi odejść. Odchodzimy razem, pomijamy tłum jak targ bydlęcy. Błękitny Zefir i perłowoszary Fawoni towarzyszą nam w tej podróży. Jesteśmy ostatnimi istotami na planecie. Stara szafa otwiera swoje ogromne odrzwia. Słowa ulatują z niej dalej i dalej. Futra stają się ponownie żywymi zwierzętami, a naftaliny od dawna już w naszym domu nikt nie używa. Cytaty z Ojca Pio: „Radość jest źródłem miłości”, „Użalaj się z miłością i poddaniem Woli Bożej, bo jesteś w jej objęciach”. Równie dobrze miłość może być źródłem radości. Zawsze odwracam zasłyszane tezy i niekiedy po odwróceniu są nawet lepsze od tych na początku. Gorzej z Wolą Bożą. Nie bardzo wiem, dlaczego mam się przy niej użalać. Moja mama zawsze mówiła mi, że należy westchnąć do Pana Boga, ale żeby użalać się? Nie rozumiem. Być może jest to złe tłumaczenie i wszystko przez kiepskiego tłumacza. Cytaty umieszczono w pociągu Pendolino na ekranach nad moją głową. Czytam je mimowol-
283
nie. Jest to reklama wydawnictwa, które wydaje pisma słynnego stygmatyka. Nikt tego oprócz mnie nie czyta. Może to i lepiej. Przynajmniej nie muszą się zastanawiać, co jest czego źródłem. Pisma świętych ludzi przeważnie są marne literacko. Świętość nie lubi literatury, ma ją w pogardzie, jest ponad sztuką. Chce prowadzić nas do nieba prostą drogą. Sztuka nie zna prostych dróg i prostodusznych rozwiązań. Dlatego pójdzie najprawdopodobniej do piekła. To nie sztuka pójdzie do piekła, tylko ty pójdziesz, słyszę skądś donośny głos. Nigdzie nie pójdę, mówię. Właśnie wysłuchałem w Internecie pięknej muzyki, którą miał zapisaną na tyłku jeden z potępionych na obrazie Breughla. Nuty są wyraźne i ktoś niedawno je odtworzył. Przez setki lat ludzie wpatrywali się w ten obraz i nie widzieli zapisanej w nim muzyki. Ludzie patrzą nieuważnie. Dzięki temu przetrwali. Pendolino przyjechało do Wrocławia punktualnie. Słowa Ojca Pio zostały uwięzione w zamarłych ekranach, tuż obok innych reklam i muzyki Chopina. Wierni i heretycy udali się do swych domów. Piszę „Dniewnik”, kolejną stronę sensu mojego istnienia. Wystawa kolekcji Bogdana Góreckiego. Krewni i znajomi, trochę obcych, być może zwabionych możliwością kupna obrazów. Piszę o niej jako o „lesie rzeczy”. Znowu rzeczy i ich smak oraz sens. Nie umiem się od nich wyzwolić. Patrzymy na siebie, widzowie i obrazy, jemy winogrona. Słodki sok spływa na ramy, na płótna, na których czai się czas. Piszę o nich jako o „Albumie świata”, powstałym jak dawne dziewiętnastowieczne sylwy o często przypadkowym zapisie zdarzeń i ludzi, o których przeważnie zapomniano. Rozmawiamy o tym, jak to było dawniej. PRL i opozycja, ludzie pamiętający zmarłego w ubiegłym roku kolekcjonera i historyka sztuki i ci, tacy jak ja, którzy go nie znali. Przypadkowo odnalazłem zdjęcie Góreckiego z Konradem Jarodzkim zrobione na jednej z wystaw
284
w galerii na dworcu przed kilku laty. Sok jest coraz gęstszy, zalewa szkło i ceramikę, ludowe obrazki i Madonnę przywiezioną z podhalańskiej kapliczki. Można go zlizać, smakować jego smak, patrzeć, jak pochłania kolekcję. Lubię wyobrażać sobie takie sceny. Potop jest w nas, jest we mnie coraz silniejszy i bardziej wyrazisty. Pochłonąłem kolejną porcję sztuki. Mogę teraz rozmawiać o pogodzie albo o polityce. Jestem zaspokojony. Wszystkie moje rany się zasklepiły, brzegi ciała zamknęły w ciasnym futerale. Mała Apokalipsa, mówię, nadchodzi mała Apokalipsa, jest nam potrzebna. Oczyści nasze spojrzenia, pozwoli widzieć jaśniej. Madonna kiwa nieudolnie wyrzeźbioną główką. Jezusek macha rączką. Na obrazach niedługo zacznie padać śnieg, a z soku winogron powstaną ponownie dojrzałe owoce. Ponownie, zupełnie przypadkowo, śnieg. W „Monologach waginy” Eve Ensler wypowiedź sześcioletniej dziewczynki, która na pytanie „jak pachnie twoja wagina?” odpowiada: „Jak płatki śniegu”. Poza tym raczej koszmar świata kobiet, szczególnie tych żyjących pod presją islamu. Kiedyś było inaczej, wydaje się, że tylko buddyzm nie pomnaża tego piekła. Czytam „Monologi” w pociągu. Kobieta z sąsiedniego siedzenia przygląda mi się ciekawie. Sama czyta jakąś powieść dla kobiet, niezwykle grubą, na szczęście wydrukowaną na papierze o niskiej gramaturze. Zaglądamy sobie przez ramię, ona do mojej „Waginy”, ja do jej „Światła między oceanami”, do „poruszającej opowieści o niszczycielskiej sile niewłaściwych wyborów. O złych decyzjach dobrych ludzi. O szczęściu, z którego tak trudno zrezygnować”. Święta prawda, kto chciałby zrezygnować ze szczęścia, dobre wybory też są w życiu ważne. Kobiety z „Monologów” przeważnie nie miały wyboru, a i ze szczęściem było u nich nie najlepiej. Najwidoczniej nie czytały tej książki, często w ogóle nic nie czytały, ponieważ nie nauczono
285
ich czytać. Jedziemy coraz szybciej, dochodzę do wstrząsającej opowieści kobiety „ukrytej pod burką”, pani czyta o Isabel, która „godzinami starała się wyrzucić Toma ze swego umysłu. Próbowała zapomnieć, pomagając matce w domowych obowiązkach… ale myśli o Tomie wpełzły z powrotem do jej umysłu i przypominała sobie o liście dostarczonym przez Ralpha, ukrytym na dnie szuflady”. Ja też staram się wyrzucić ze swojego umysłu opowieść kobiety ukrytej pod burką. Nie jest to łatwe, myślę, że Isabel miała z tym wyrzucaniem mniej problemów. Pocieszam się, że sześcioletnia dziewczynka na pytanie: „Co przypomina twoja wagina?” odpowiedziała: „Ładną, ciemną brzoskwinię. Albo diamencik, który znalazłam, i który jest tylko mój”. Małe dziewczynki są mądre, być może dlatego, że nie spotkały jeszcze swojego Toma i nie muszą go wyrzucać z pamięci. Wiadomo też nie od dzisiaj, że diamenty są najlepszym przyjacielem kobiety. Powinienem napisać „Monologi penisa”. Nad tytułem jeszcze muszę się zastanowić. Mała kontrakcja w ramach działań maskulinistycznych. Na pewno nie będą tak wstrząsające jak te o waginie, ale my, mężczyźni, musimy coś robić, aby obraz tego świata nie był nadmiernie jednostronny. Tym bardziej że nie będę przeprowadzał żadnych ankiet ani badań socjologicznych i wszystko wysnuję z mojej męskiej końcówki. Hasło: „Wszystkie penisy łączcie się”, wydaje się być dosyć dobre. Na razie po latach czytam „Lapidarium” Kapuścińskiego. Kolejna książka z cyklu „zawsze fragment”. Kapuściński nie jest poetą i może dlatego stał się sławny i zrobił światową karierę. Zapisuje swój tekst jako nową historiografię, z wyraźnymi ambicjami historiozoficznymi. Obraz rzeczywistości dosyć ponury i właściwie bez pozytywnych rozwiązań. Może dlatego dostrzeżono w nim wybitnego humanistę. Wybitni humaniści są jak Kasandry lub dawni wieszczowie o natchnionych twa-
286
rzach. Patrzą w przyszłość i wróżą z fusów albo z wnętrzności ofiarnych zwierząt. Niektórzy podróżują i opisują swoje podróże jako ostateczne rozpoznanie zbliżającej się katastrofy. Misja straceńców, ze wskazaniem na niegdysiejsze utopie, które na szczęście się nie spełniły. Za ścianą trzech małych chłopców patrzy na swoje nieświadome niczego penisy. Ich matka każe im się umyć przed snem. Małe, erotyczne szaleństwo narasta wieczorami. Lapidaria się rozpadają, członki łączą, waginy śpiewają odwieczną pieśń miłości. Moja Kasandra też niedługo zaśnie i będzie śnić o wielkim, drewnianym koniu, nie bacząc na nieuchronne konsekwencje, jakie niesie ze sobą ten obsesyjny i dekadencki sen. Jadę ulicą Romualda Traugutta. Mówi się „Traugutta”, bez Romualda. Mało kto dziś pamięta, kto to był i dlaczego jego nazwiskiem nazwano ulicę. Na jednej z brudnych witryn wielki napis: „Tu będzie dentysta”. Piękna idea. Powinniśmy stawiać tabliczki i wieszać banery wszędzie tam, gdzie coś będzie. Tu będzie Polska bez Jarosława K., tu będzie kiedyś posprzątane, tu kiedyś ktoś coś przeczyta, tu kiedyś ktoś się powiesi. W zależności od potrzeb i aktualnych trendów społecznych i politycznych. Myślę o mojej tabliczce i nie wiem, co na niej napisać. Czy czas przyszły jest w moim przypadku odpowiedni? Raczej teraźniejszy lub przeszły albo w ogóle istnienie poza czasem. Czekam cierpliwie na dzień dzisiejszy. Może coś się wydarzy. Na ulicy Traugutta zakład pogrzebowy naprzeciwko szpitala. To daje do myślenia, pas transmisyjny do nieba lub piekła. Niedaleko Bonifratrzy i myślenie o wieczności. Wrocław ma swoje uroki. Moje rodzinne miasto, które mnie nie lubi. Sprawa proroctwa we własnym kraju i tym podobne. Coś w nim lepię, coś kleję, ale się ostatecznie nie składa. Jutro wyjazd do Nieborowa, czyli czas przyszły. W Nieborowie jest wieczne teraz, scytyjskie Baby i Arkadia, dobre warszawskie
287
towarzystwo, które wie, kim był Romuald Traugutt. Zabiorę ze sobą zupełnie czystą tabliczkę. Może coś tam napiszę albo przeczytam. Najlepiej o naszych powstaniach i o banerze z napisem „gloria victis”. Nasza klasa jeszcze nie całkiem umarła, ale nie wszyscy już żyją. Spotkanie, na którym liczymy aktywa i pasywa. Pozostało dziesięć osób, które chcą się ze sobą spotykać. Prawie jak z piosenki Kaczmarskiego, to samo pokolenie lekko poobijane przez PRL, stan wojenny i kolejne transformacje dziejowe. Siedzimy w dawnym warsztacie samochodowym, teraz w modnej knajpie typu fusion. Jemy jedzenie typu fusion, wspominamy, jak to było dawniej. Powinieneś wprowadzić do środka odrobinę Poezji, mówisz, inaczej po co o tym pisać. I tak źle, i tak niedobrze. Za dużo – niedobrze, za mało – niedobrze. Kiedy jest dobrze, pytam, z tą Poezją? Może napisać ją przez małe „p”, wtedy będzie dobrze. Położyć ją na stole albo wsadzić do kieszeni. Dawne miłości nie są już miłościami. Opowiadamy o dzieciach, o wnukach, o psach i kotach. Mniej o żonach i mężach, mało o pracy, która czyni wolnym. Bohaterowie w jakiejś części mojego „Echa”. Są na fotografiach, w tekstach. Wtedy lepiej ich pamiętałem, teraz muszę sobie wiele rzeczy dopowiadać lub wręcz wymyślać. Zaskoczenie kolejnymi śmierciami, nikt nam o nich nie powiedział. To gdzie w końcu jest ta poezja? – pytasz. Nie wiem, gdzieś się schowała. Śmierć jest tak mało poetyczna, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Być może jest w niezdrowym jedzeniu, ale tutaj wszystko jest niezwykle zdrowe i świeże. To dobrze. Pijemy dobre, bo polskie piwo z naklejką, na której flaga amerykańska. Odwieczny sojusz, miłość ponad oceanami. Na dworze jest coraz zimniej. Niedawno umarł Paweł Nowak. I nikt nam o tym nie powiedział, nikt nie zawiadomił.
288
W jednym ze snów wracam uporczywie do sklepu z klejnotami, ze starą biżuterią i innymi cennymi przedmiotami rozłożonymi w szklanych gablotach. Właścicielką jest piękna kobieta, która w moich snach jest coraz starsza. Tak jakby starzała się razem ze mną. Kiedyś te sny miały podtekst wyraźnie erotyczny, teraz w mniejszym stopniu, ale i tak wyczuwam pomiędzy nią i mną specyficzne napięcie, magnetyzm nie serca a ciała, lub – mówiąc bardziej ogólnie: cielesności. Ostatnio chciała mi sprzedać pierścień wykonany z cennych materiałów, orientalno-secesyjny, z ogromnym szafirowym oczkiem. Chciałem go kupić, ale w końcu okazało się, że nie jest na sprzedaż. Widzę dokładnie jego kształt i barwę, pamiętam lepiej niż sam sklep i jego właścicielkę. Wiem, że za drzwiami, w drugim pomieszczeniu, ktoś leży na łóżku. Jej chory mąż? Lub inny mężczyzna, który ma do niej niezaprzeczalne prawo. Jest jego własnością, a ja chciałbym ją z tej niewoli wyzwolić. Zaczynam zbaczać coraz bardziej w niebezpieczne rejony freudyzmu. Zaprzeczam, wmawiając sam sobie, że kobieta już zupełnie mnie nie interesuje. Zaprzeczenie jest, jak wiadomo, potwierdzeniem. Istne szaleństwo tej metody, z którego nigdy się nie wydostaniemy. Na szczęście mogę wyjść na ulicę i odetchnąć świeżym powietrzem. Kobieta pozostaje w środku sklepu (galerii?) i chowa pierścień do gabloty. Nadal jest noc. Przynosi ukojenie. Liczę na to, że ten mężczyzna w końcu umrze. Ostrzę kły i pazury. W Nieborowie tym razem ponownie fascynacja zabytkową klamką do głównych drzwi z odlanym w metalu herbem Radziwiłłów. Ile razy tam jestem, zawsze przyglądam się jej uważnie. Znajdujące się na niej trzy trąby utwierdzają mnie w przekonaniu, że świat jeszcze istnieje oraz że są na nim miejsca, które się nigdy nie zmienią, podstawy jego trwania, osie podtrzymujące rozczłonkowany coraz bardziej nieboskłon. Musimy klamkę przekręcić w prawo. Wtedy drzwi otwierają się i wchodzimy
289
do pałacowej sieni ze słynną Niobe w środku. Tak naprawdę są dwie klamki wykonane w tym samym czasie do podwójnych odrzwi. Trąby zwinięte w wirujący krąg przydają pałacowi odpowiednią dynamikę i ruch zgodny z ruchem Ziemi. Lubię też ścieżkę nad wodnym kanałem skutym w tym roku pierwszym zimowym lodem. Przeważnie nikogo tam nie ma oprócz jednego przymarzniętego do lodu łabędzia. Może uda mu się uciec, jak wzejdzie słońce, może ruch wirujący pałacu uwolni go z tej pułapki. Postanowiłem, że tym razem nie napiszę nic o ludziach, których znam od lat i którzy podobno się ze mną przyjaźnią. Wolę pisać o miejscu, o ciemnych korytarzach i wymarłych szpalerach zimowych drzew. Lubię też ławeczki wspierające się na nagich ludzkich stopach i sarkofagi, w których powinien rosnąć wiecznie zielony bluszcz. W pobliskim sklepie sporo pobożnych gazet oraz pornograficznych pisemek z gołymi panienkami na okładkach. Trąby wirują, łabędź szczęśliwie odleciał. Nieboskłon udało się jeszcze raz skleić i podtrzymać. Służą do tego żelazne klamry i obejmy wspierające konary starych platanów. Korony tych drzew sięgają wyżej i wyżej, szczególnie wtedy, kiedy zaczyna padać pierwszy w tym roku grudniowy śnieg. Moje stany mistyczne nie prowadzą mnie do Boga. Odczuwam je najintensywniej, jadąc autostradą donikąd. Mają szary kolor i pozbawione są smaku. Niezbyt je lubię, ale nie mam wyjścia, ponieważ są silniejsze ode mnie. Przesuwają się wzdłuż niekończącej się drogi przecinanej niekiedy plastikowymi osłonami, na których ktoś namalował sylwetki drapieżnych ptaków. Sprzyja im polski jesienno-zimowy pejzaż, również szary z plamami rozlanej na nim nieuważnie brunatnej farby. Anty-Pollock myślę, anty-Pollock. Moje stany mistyczne prowadzą mnie do sztuki uciekającej przed ludźmi poza granice pól i lasów, do miejsc zamkniętych przed ludźmi
290
i przez to szczęśliwych. Nie muszę o nich zbyt wiele mówić. Nie muszę pisać pism mistycznych najczęściej przeładowanych rozpaczliwymi, nadmiernymi słowami. Jedziemy razem autostradą w milczeniu, z prędkością dozwoloną i bezpieczną o tej porze roku. Mijają nas TIR-y, które spieszą się do nieba. Wpadamy w trans stanów pośrednich, nadmiernie pobudzonych lub całkowicie obojętnych na obecność Nadprzyrodzonego. Nikt nas przed nimi nie uratuje. Zapada zmierzch, to dobra pora dla stanów mistycznych. Jest trochę ślisko i musimy uważać. Na drodze kilka wypadków i kilka dusz błąkających się wzdłuż stalowej przegrody pomiędzy pasami. Są już częściowo wyzwolone, czekają jedynie na ostateczne wyroki. Na brzegu lasu stadko saren. Widzę je kątem oka, nie mogę przyjrzeć się uważnie. Trzeba uważać, wtedy jest bezpiecznie i może zdążymy na Ostatnie Wiadomości. Wielki Smutek, który ogarnia końce rzęs i palców. Trwa przez jakiś czas i jest zupełnie abstrakcyjny. Nie mogę wtedy z nikim rozmawiać, czekam aż minie i zniknie za górami i lasami. Podobnie jest z Wielką Radością umiejscowioną w źrenicach i jądrach. Ma wymiar kosmiczny i jest bardzo bliska pierścieni Saturna. Mogę wtedy napisać swój Wielki Testament albo wybrać się na Kasjopeję. Ma to swoją nazwę w psychologii lub psychiatrii, ale tego typu nazwy mnie nie interesują. Staram się skorzystać z obu stanów. Dopieszczam umysł, wygładzam zmarszczki pod oczami, przycinam brwi i rzęsy. Wprawdzie oczy stają się wtedy bezbronne, ale mapa mojego ciała i tak jest bardziej trwała od niego samego. Ma swoją płaską powierzchnię i nie wnika zbyt głęboko poza miękki naskórek. Radzisz mi, abym ćwiczył jogę albo biegał po osiedlowych uliczkach. Moja siła duchowa jest temu przeciwna, a Wielki Smutek wprost mi tego zabrania. Będziesz nadmiernie wesoły, to cecha głupców i niektórych prezydentów, lepiej połóż się na chwilę albo prze-
291
czytaj o kryzysie we Francji. To cię uspokoi. Pamiętam napis na obelisku na placu Zgody w Paryżu. Jakiś Polak mały napisał sprayem „Pierdolić żabojadów”. Był w tym cały smutek Polski, jej ubogiej historii i nieciekawej teraźniejszości początku lat 90. XX wieku. Moja Wielka Radość wybuchła w tym momencie z całą siłą. Zrozumiałem, że jestem wśród swoich, coraz bliżej pierścieni Saturna. Pierdolić ich, pierdolić, powtarzałem, patrząc na blask pobliskich luksusowych restauracji. Za nasze krzywdy i wyrzeczenia, za Wielki Smutek środka Europy, który nigdzie nie pasuje i nigdzie nie umie się umiejscowić. Umysł poczuł się dopieszczony, zmarszczki zniknęły, jądra poczuły słowiańską moc i chwałę. Mój Wielki Testament zaczął się rozwijać niekończącą się taśmą w stronę Luwru. Kasjopeja oddychała regularnie. Zwyciężyliśmy po raz kolejny. Coraz trudniej jest wracać. Chowam się coraz głębiej. W środku tego schowka kilka sekretów, których nigdy nie wyjawię, parę spraw mniej ważnych, stare sprzęty. Musimy posprzątać, przygotować się do drogi, ale po co sprzątać, jak i tak nas już tu nie będzie. Nie mamy dla kogo, nasze rzeczy nie mają zbytniej wartości. Zbierze się je do jednego pojemnika i wywiezie na wysypisko. Nikt nie będzie rozdzielał popiołu od ziarna, ta bajka nie ma szczęśliwego zakończenia. Jadę pociągiem z Lublina do Warszawy. Powiew Wschodu. Na jednej ze stacji lokomotywa spalinowa z namalowanym na niej wielkim podpisem van Gogha. Ktoś musiał zadać sobie wiele trudu, aby to zrobić. Nie wiem, czy wolno w ten sposób ozdabiać państwowe mienie. Podpis być może nie przetrwa, Wschód przetrwa. W moim schowku jest wszystko naraz. Van Gogh, lokomotywy, popiół, diamenty, ziarno, plewy. Jestem dosyć pojemny i mogę zebrać w sobie sporo śmieci. Trzeba będzie to oczyścić, stać się niepokalanie poczętym lub przynajmniej czystą tablicą. Zacznę od dzisiaj.
292
Będę palił stare papiery i tropił ukryte w zakamarkach domu pająki. Pająki są wieczne, przetrwają nas wszystkich. Ich sieci pokryją dachy i korytarze. Szkoda, że van Gogh nie namalował żadnego pająka. Na szczęście jest u Redona. Bardzo go lubię. Ma smutną twarz i wyraziste spojrzenie. Nie ukrywa się, ponieważ jest na zewnątrz swojego świata. Jest Sztuką i nie musi już nigdzie wracać. Ja muszę, ponieważ buduję układankę z niewidzialnych klocków. Dopisuję wartość do wartości, a później wszystko przeceniam. Jak to przed Świętami. Czytam o patostreamerach. Czytanie niekiedy pomaga coś zrozumieć. Komputer nie zna tego słowa. Jest dosyć starożytny i wychowany w dawnych czasach, kiedy to dzielenie się z innymi świństwem i obscenami nie było tak popularne i podawane do szerokiej wiadomości. Robiono to w domach sekretnych, na marginesach życia, w specjalnych dzielnicach, do których dzieci nie miały wstępu. Świeciły tam czerwone latarnie, a nie lajki i fejm. Było trochę hajsu, ale bez przesady, nie to co teraz. Zaczynam zastanawiać się, czy nie stałem się już śmiesznym staruszkiem, moralistą i pedagogiem z dawnych opowieści. Nieustanny balans, góra dół, stawanie się i rozpad. Młodzież podziwia Lorda Kruszwila. Kto to jest Lord Kruszwil? Nie wiesz, robaczku? Dowiedz się na YouTube, będziesz bardziej współczesny. Nie chcę być współczesny, chcę być Lordem Kruszwilem albo Cypisem. Pamiętam proszek z czasów PRL-u o tej nazwie. Był dla dzieci, do prania pieluch i był fatalny. Jak zawsze wspominki albo wypominki. Moraliści przeważnie mają dobrą pamięć. Lord Kruszwil ma dwa i pół miliona subskrybentów. Chcę mieć dwa i pół miliona subskrybentów. Muszę zrobić jakieś świństwo, muszę nad tym popracować. Obsceny przychodzą mi nieco łatwiej. Jem jajecznicę przez rurkę i następnie połykam rurkę. Nie wzbudza to specjalnych emocji. Połykam sam siebie i wypluwam na
293
wycieraczkę. Jest trochę lepiej. Na wycieraczce napis głoszący, aby strzec się psa. Psa nie ma, jest go coraz mniej. Tak jak i mnie po przełknięciu i strawieniu. Czekam, co będzie dalej. Zabawa w znikanie dopiero się zaczęła. Siedzę w szklanym słoju i opowiadam o sztuce. Słój jest przezroczysty i widzowie widzą mnie doskonale. Opowiadam o dziewiętnastowiecznym malarstwie, które wierzyło w siebie i w widzów poszukujących Piękna lub Historii, w zależności od czasu i miejsca akcji. Najlepiej, aby była to piękna historia, wzniosła i bohaterska. Złej i brzydkiej historii nie lubiano. Po co oglądać krew, pot i łzy. Zastanawiam się nad obsceniczną historią i obscenicznym pięknem. To drugie jest znacznie łatwiejsze. Obsceniczna historia zamyka się w często wątpliwej jakości anegdotach i alkowianych plotkach. Nie możemy tego sprawdzić, wszyscy świadkowie umarli. Malarstwo można sprawdzić i to jest pocieszające. Szklany słój z wolna się otwiera. Wychodzimy na zewnątrz, gdzie kolejny jarmark świąteczny i ogromny, pomalowany na biało diabelski młyn tuż przy Bibliotece Raczyńskich. Brakuje tylko reniferów i Świętego Mikołaja z reklam coca-coli. Porusza mnie dziwność świata. W Muzeum tabuńczycy, dojeżdżacze, Kozacy na czatach, Tatarzy i nasi dzielni hetmani, na zewnątrz renifery na diabelskim młynie. Łykam to wszystko jednocześnie i nawet gładko przechodzi. Rozkopane centrum miasta sprzyja melancholii, a nie odbijaniu jasyru. Muszę się rozejrzeć za jakąś branką i hajda na Dzikie Pola. W cichym jarze nad Wielką Rzeką tak łatwo jest o obscena. I żaden renifer na pewno nie zajrzy nam przez okienko, pod którym malwy, burzany i oczerety. Obniżasz loty. Obniżam loty, tak jest bezpieczniej, a i tak jest zbyt wysoko. Musisz przemyśleć niektóre aspekty swojej
294
prozy. Muszę przemyśleć. Może zrobię to jutro albo pojutrze. Na razie myślę o koncepcji strun, która od dawna mnie fascynuje. Wszystko ma strukturę struny, nawet Święci Pańscy i aniołowie. Drgamy na wietrze, wydając z siebie ciche melodie. Wystarczy nas trącić i powstaje muzyka sfer. Niekiedy jest bardziej wyrazista, innym razem zanika. Struny w gardle, struny skrzypiec, struny w Kosmosie. Zbyt często używasz wielkich liter, które nie sprawiają, że tekst staje się przez to automatycznie wielki. Co ty tam wiesz, lubię je i one mnie lubią. Jestem pod tym względem całkowicie wolny i nikt nie będzie mi dyktował sposobów ich użycia. Struny milkną, nie chcą ze mną rozmawiać. Podobno ze strunowców w toku ewolucji wykształciły się kręgowce. Ciekawe, co powstanie z kręgowców. Najprawdopodobniej nowa forma życia oparta na kwadratach. Kwadraty są w wielkim zaniedbaniu i gdyby nie Malewicz, nikt by o nich nie pamiętał. Dalej zbyt wysoko, może Mały Franek albo jeszcze lepiej Sławomir. Struny zaczynają się niecierpliwić, biały kwadrat zamienia się w czarny i odwrotnie. Czerwony klin uderza w białe kredowe koło. Wieczór jest ciepły i cichy, jak na tę porę roku. Lecimy tuż na powierzchnią ziemi. Tak jest bezpiecznie, tak latają aniołowie, kiedy chcą trochę rozprostować skrzydła. Wracamy z jakiegoś balu. Masz na sobie długą, czarną balową sukienkę, na szyi opleciony rudy lis zrobiony na zwierzątko. Tak się mówiło: na zwierzątko, dawne dobre czasy późnego PRL-u. Jesteś bardzo lekka. Nieco mnie to dziwi, potrafię cię unieść na jednej ręce i posadzić na ramieniu. Lis się nie buntuje, mówi, że we śnie wszystko jest możliwe. Jest zima i jednocześnie bardzo ciepło, ale wiem, że jesteśmy w Polsce. Ciemności nie kryją ziemi, lecz ją w tajemniczy sposób rozświetlają. Nie umiem tego wytłumaczyć, tak jak nie umiem wytłumaczyć mojej siły i twojej lekkości. Nic nas nie boli, młodość ma swoje niedostrzegalne przywileje. Niedługo będziemy się kochać i opowiadać o balu,
295
który był w Pałacyku przy ulicy Tadeusza Kościuszki. Jest tam teraz centrum sprzedaży nart czy coś takiego, a wtedy bigos i tania kiełbasa podlewana czystą wódką. Wódka powinna być czysta, kobieta niekoniecznie, słyszę z daleka. Małe perwersje sprzyjają miłości. Przypominam listy Napoleona do niewiernej mu Józefiny. Ciężar na ramieniu stopniowo rośnie, lis rozgląda się niespokojnie. Najchętniej uciekłby do lasu, aby tam świętować Nowy Rok. Muszę cię zsadzić, budzimy się do życia i wszystko przybiera właściwy kształt i barwę. Tak naprawdę najchętniej bym się już nie budził i nie zasypiał. Chcę trwać w niezmiennym czasie pośród dobrych zwierząt i ulic wypełnionych naszą miłością. Nie jeżdżę na nartach, nadal lubię bigos i wódkę czystą. Jestem niepoprawny i tylko ten ucisk na ramieniu i tajemnicze zgubienie podczas ostatniej przeprowadzki naszego zwierzątka, naszego złotego lisa. Kolejny sen, tym razem na boskiej plaży. Widzę ją z daleka i próbuję sfotografować. Aparat nie obejmuje całego widoku, obraz, jaki uzyskuję, jest zatarty i niepewny. Muszę zrobić drugie zdjęcie, ale aparat gdzieś się gubi, podobnie jak ciemne okulary marki Ray Ban. Szukam ich bezskutecznie na dnie plażowej torby, jednak znajduję tam tylko trochę piasku i stare, zasuszone jabłka. Cały czas noszę ze sobą wielką kołdrę, którą chcę koniecznie ułożyć tuż nad brzegiem morza. Wiem, że tak będzie nam wygodnie, nam, ponieważ jestem z moim ojcem, który przyszedł niedawno na plażę i patrzy, jak się z tym wszystkim szarpię. Ludzie przechodzący obok idą wąską ścieżką ponad wydmami. Być może tam zgubiłem okulary, zawsze je gubię, ale dotąd jakoś szczęśliwie się znajdywały. Fale zalewają kołdrę, co mnie niezwykle cieszy. Nareszcie się jej pozbędę. Patrzymy z ojcem poza horyzont. On już tam był i przez to nie musi się już niczym martwić. Ktoś przynosi mi okulary. Mówię: a nie mówiłem, one zawsze do mnie wracają.
296
Dobra marka to dobra marka, może wykorzystają mój sen w reklamie. Muszę jedynie znaleźć kogoś do roli mojego ojca. Wielką kołdrę mam w domu, podobnie jak dużo zasuszonych, starych i niepotrzebnych już nikomu jabłek. Ponownie uczucie płynności. Ja płynę i wszystko obok mnie. Raczej wokół, jest to wir, który jednak nikogo poza mną nie wciąga w głąb ani nie pochłania. Jest obok mnie i jednocześnie jest we mnie, dziwna koincydencja w czasie i przestrzeni. Pozwala osiągnąć stan subtelnego spokoju. Lubię rzeczy subtelne i delikatne. Moja kobieca natura zawsze wybiera łagodność i miękkie materie, czułość i łzy płynące po twarzy w chwili wzruszenia. Niestety, wzrusza mnie tylko sztuka i ziemska niedola zwierząt, które przebywają tu najczęściej w kolejnych kręgach piekła. Być może są to dusze pokutujące, które ostatecznie zostaną uwolnione od grzechów i wrócą do nieba po odbyciu okrutnej, skierowanej przeciwko ich ludzkiemu wcieleniu kary. Ze sztuką jest łatwiej. Też potrafi zabić, ale nie na tak masową skalę. Zabija nielicznych wybrańców i nie wiem, czy jest to też forma kary czy najwyższej nagrody. Pasma czasu są coraz bardziej wyraźne. Oplatają głowę i oczy, są jak taśma, która potrafi zakleić ostatecznie usta. Dzisiaj dzień świętej Łucji, święto świateł i najdłuższych nocy. Rozświetlimy dom lampionami i napijemy się grzanego wina. Cynamonowe ciasteczka mam zawsze w spiżarni. Lubię obchodzić obce święta, pozwalają na chwilę odetchnąć od „christmasów” i nieustannych Bożych Narodzeń. Na twojej głowie zapłonie korona jasnych świec, a ja będę celebrował długą noc, delikatnie dotykając twoich włosów. Jak w wierszach dawnych poetów, którzy umierali na suchoty albo śmiercią samobójczą. Nuszi zasnęła wcześniej, przynajmniej ona jest już w swoim sennym raju i nic złego jej na pewno od ludzi nie grozi. Nasz hortus conclusus wypełnia się zapachem
297
cynamonu. To zapach z wysp dalekich i odległych krain. Płyniemy razem w stronę kolejnej spokojnej nocy, subtelnie i delikatnie. Wyobraźnia u Pascala jako „dominująca zdatność w człowieku, nauczycielka błędu i fałszu, tym bardziej oszukańcza, że nie zawsze oszukuje, byłaby niezawodnym wskaźnikiem prawdy, gdyby była niezawodna w kłamstwie”. Wyraźnie się jej obawia i jednocześnie go pociąga, jak wielu innych mędrców, którzy otarli się o nią i postanowili z tej drogi zawrócić. Ludzie nie tyle boją się wyobraźni, co jej wytworów, szczególnie tych na pograniczu szaleństwa. Są też tacy, którzy poszukują ich we mgle narzucanej nam na oczy przez dosyć powierzchownie pojmowaną racjonalność. Wyobraźnia sprawia, że tracimy pozornie przez nią ostrość widzenia, ale dzięki niej pojawia się gdzieś w głębi źrenic druga nieskończoność, która również dla Pascala była tak istotna. Biedny Pascal. Dotykał tego świata, był bardzo blisko i rejterował w stronę swojej krainy lęków i nieśmiałości. Jak pisał: „Najbardziej nęka nas to, gdy widzimy, że napełnia ona tych, którymi włada, zadowoleniem o wiele pełniejszym i doskonalszym, niż czyni to rozum”. Nie znał drugiej strony księżyca, bliskości melancholii, upadku z wyżyn imaginacji w ciasną jamę, z której się już nie wychodzi. Wyobraźnia pozwala przetrwać, ale nie pozwala żyć, wyłącza nas ze stada, które ostatecznie musimy pominąć, jak targ bydlęcy. Najpiękniejsza jest wyobraźnia zaklęta w słowach starających się uwolnić z pęt trywialnej komunikacji. Niewielu może sobie na nią pozwolić, jest rzadka i cenna jak poezja. Ktoś niedawno powiedział mi, że Polska jest krajem poetów. Nigdzie podobno nie pisze się tylu wierszy i nigdzie aż tak wielu ich nie czyta. Biedna wyobraźnia. Znajduje swoje czyste źródło i musi zaraz je porzucić. W czasach Pascala podobno wyobraźnia okrywała swoich wybrańców chwałą. Pascal umarł młodo i nie zauważył,
298
że bywa też zupełnie inaczej. Niszczy ich, nieustannie zajęta sobą, poszukująca nieustannie coraz to nowych ofiar. Dzisiaj wizyta w synagodze. Bar Micwa, rytualne czytanie Tory, dużo ludzi, którzy przeważnie przyszli tu z ciekawości i chęci powrotu nie tyle do źródeł wiary, co do niegdysiejszych epok zanurzonych w słowie. Komentarze do komentarzy, pętla zaciskająca się na opowieściach o życiu sprzed tysięcy lat. W ten sposób mamy zbliżyć się do Boga. Bóg staje się komentarzem do samego siebie. Opowieści nie są skomplikowane. Kobiety rozpaczają, ponieważ nie mogą mieć dzieci. Mężczyźni walczą o stada, czasami sprzedają swojego brata do niewoli, ponieważ wyrasta ponad nich i jest natrętnym tłumaczem snów. Wszyscy cierpią głód, obawiają się suszy i kolejnych plag zsyłanych przez Najwyższego. Mężczyźni po jednej stronie bimy, kobiety po drugiej. Kobiet jest więcej. Niektórzy potrafią odczytać święte teksty i zaśpiewać odpowiednie pieśni. Stoję z boku. Moje rytuały są bardziej skomplikowane. Inni ich nie dostrzegają. „Dniewnik” jest rytuałem, pisanie jest rytuałem, spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi są rytuałem. Niosę przed sobą moją Księgę dopełnianą każdego dnia. Nadal o coś walczę, nadal dotykam nią moich rąk, licząc, że jeszcze jakieś inne ręce kiedyś jej dotkną. Zamykam szafę, w której ją przechowuję. Muszę wtedy powstać i pokłonić się nisko. Odkładam do pudła zieloną, kartonowa kipę. I tak była na mnie zbyt mała. Nie mieściłem się w niej i muszę już jechać do domu, do moich stad i do mojej miski soczewicy. Kolejna fuga na ręce i komputer. Podpowiada mi nie wiadomo dlaczego „komputera”. Jest rodzaju męskiego, a najwidoczniej pragnie być kobietą. Nieustanny styk przeciwieństw i poruszający, niedbały konflikt płci, nawet wśród komputerów.
299
Słucham Johna Mayalla, stare bogi muzyczne są zawsze ze mną. Płyta sprzed blisko trzydziestu lat i piękne „Sensitive kind” chyba autorstwa J.J. Cale’a. Kocham ich wszystkich czystą i nieskażoną niczym miłością. Moja fuga ma twarz bluesa i mieści w sobie kilka błękitnych tonów. Odlatujemy razem. Lidzbarska znika ponad chmurami Delty. Musi być tam jakieś niebo dla bluesmanów i takich jak ja, komponujących fugi z powietrza i smogu, który powstał w nocy z podpalonej przez kogoś spalarni śmieci. Polska Dolina Śmierci jest niedaleko, zakładamy maski, niedługo zacznie się ostateczne odliczanie. Nawet mnie to specjalnie nie martwi. Zamknę się w domu, zasłonię okna, położę na podłodze i będę czekał na Ostateczne Rozwiązanie. Mówię: już swoje przeżyłem. Mówisz: już swoje przeżyliśmy, ale jeszcze trochę by się przydało. Musimy walczyć o każdy kolejny haust powietrza jak ryby w zimie pod lodem albo ptaki zabijane w locie przez rzesze żyjących pośród nas skurwysynów. Komputer podpowiada „nasienia”. Nie wiem, co mu chodzi po głowie. Jest najwyraźniej pobudzony seksualnie i chce się rozmnożyć. Może kupimy mu do pary tablet albo przynajmniej smartfon. Ma już swoje lata, ale, jak wiadomo, im dąb starszy, tym korzeń twardszy. Zaglądam pod klawiaturę, patrzę na kłębiące się tam korzenie. Jeden z nich przypomina elektronicznego fallusa. Jest dobrze. Nie ma jak prokreacja o poranku i fuga na coraz więcej rąk. Według starochińskich tekstów, dziewięć oddechów zmieszało się i utworzyło Chaos; kiedy Chaos się rozproszył, oddechy się rozdzieliły. Są wśród nas do dzisiaj, podobnie jak Żyd Wieczny Tułacz i resztki trzystu figurek wykopanych z ziemi w czterech stronach świata i wystawionych przez trzysta lat na działanie najprawdopodobniej już innych oddechów. Wiemy, że kiedy minął ten czas, oddechy przeniknęły przez glinę i dzięki temu figurki zaczęły mówić, poruszać się i przekazywać życie
300
różnym rasom ludzkim. W opowieściach tych jest brak logiki i sporo niedokładności. Powinniśmy je uzupełnić. Najlepiej, aby zrobili to matematycy lub fizycy. Pytanie podstawowe jest pytaniem o źródła oddechów i tych dziewięciu, i tych kolejnych. Nie wiemy też, dlaczego Chaos się rozproszył, kto spowodował, że zniknął, jeżeli nadal jest wszechobecny. Szczęśliwie wiemy, że trzysta figurek stworzył Żółty Cesarz Huangdi, przynajmniej tyle, ale sporo wątpliwości pozostaje nadal. Tak bawię się o poranku. Czytam mity, oddycham jednym z dziewięciu oddechów, walczę o czyste powietrze, myślę o Tchnieniu, o pierwszej przyczynie. Towarzyszą mi liczne wizerunki świata i mimowolne poruszenia materii, która pragnie usilnie ożyć i dać świadectwo prawdzie. Staram się ją uspokoić, tłumaczę, że stan nieożywienia jest lepszy od życia, przynajmniej się nie kończy lub kończy się pod inną, również związaną z materią postacią. Nie wiem, czy udało mi się ją przekonać i nie wiem też, czy Żółty Cesarz żył trzysta lat, aby móc zobaczyć zwieńczenie swojego dzieła. Więcej jest pytań niż odpowiedzi. Tak uważał Bob Marley, który był czystym oddechem i miał bezpośredni kontakt z Absolutem. Boskie oddechy zaczynają zamierać. Muszę wrócić do moich figurek. Nie ma ich zbyt wiele, ale są dla mnie bardzo ważne, ponieważ to one po mnie pozostaną. Umarł Mietek Motowilczuk. Z wolna mój „Dniewnik” zamienia się w apel poległych. Był z Wałbrzycha, z górniczej rodziny. Jego opowieści o tej rodzinie i o Wałbrzychu z czasów PRL-u to temat na odrębne opowiadanie. Studiował kulturoznawstwo i cała rodzina miała go w związku z tym za idiotę. Pamiętam docenta Pietraszkę, który zakładał je na Uniwersytecie Wrocławskim, wszystkich studentów roku pierwszego, moje niepokoje, czy nie lepsze to od polonistyki. Mietek przez wiele lat był w Niemczech, dorobił się tam nawet jakiejś nie-
301
mieckiej renty. Ostatnio pracował w księgarni PWN-u przy ul. Kuźniczej. Zawsze palił papierosy przed księgarnią i toczyliśmy wtedy, stojąc na chodniku, długie, antypisiorskie rozmowy. Tak naprawdę nie znałem go zbyt dobrze. Jakoś się nie złożyło. Tak bywa. Pamiętam jedynie, jak deprawował koleżanki na pierwszym roku studiów, nakłaniając je do mówienia brzydkich wyrazów. Twierdził, że kulturoznawca musi poznać wszystko, nawet obscena i brud życia. Mówił: Haniu, powiedz „kurwa”, i tak chodził za Hanią przez cały dzień, aż Hania mówiła mu w końcu, żeby się odpierdolił. Był wtedy szczęśliwy i przepełniony poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Szczęście w ograniczeniu ma swoje uroki. Zawsze mówiłem mu, aby tyle nie palił, a on odpowiadał mi dobrotliwe, żebym spierdalał i nie zawracał mu głowy. Epitafia bywają coraz trudniejsze. Prawda nas zaskakuje. Stoję dzisiaj w intencji Mietka przed księgarnią i patrzę na jej witrynę. Jest tyle wspaniałych książek, których prawie nikt nie czyta. Kupię sobie jedną i położę na najwyższej półce. W niej również jest zawarta jakaś forma pamięci o ludziach i miejscach. Może Mietek będzie obecny na którejś nieoznaczonej do końca stronie. Nie wiem jedynie, czy uda mi się ją od razu odnaleźć. Na ilustracji w książce Johanna Caspara Lavatera „Physiognomische Fragmente” z 1808 roku szalony pomysł przekształcenia głowy żaby w twarz Apolla. Fizjonomiści mieli niekiedy dziwne pomysły. Wszystko może wywodzić się ze wszystkiego, coś z niczego. Dwadzieścia cztery sekwencje rysunków i powstaje oblicze Boga Sztuki. Niezły pomysł, żaba jako źródło kolejnych jej wizerunków. Teraz nie mamy tak dobrych pomysłów. Nie wierzymy w fizjonomikę ani frenologię. Co najwyżej wykorzystujemy komputerowe przekształcenia obrazu, aby udowodnić, że obraz nie jest niezmienną jednością. Inny twórca, Daniel Lee, wykonał w roku 1993 cykl dwunastu prac
302
zatytułowany „Manimals”, łączących fizjonomie ludzkie ze zwierzęcymi znakami chińskiego zodiaku. Dążymy do powrotu do naszych astralnych i animalnych źródeł. Apollo uległ zezwierzęceniu w Photoshopie. Jest to podobno twórcze i ożywcze. Niedługo we Wrocławiu powstanie świątynia pogańska, a ja będę jadł surową rzepę i popijał okowitą. To zdrowe i ekologiczne jedzenie. Dlaczego żaba, dalej nie wiem? Snuję różne domysły o królewnach zaklętych i o naszym Półpanku, o którym Lavater nie mógł słyszeć. Apollo przygląda nam się z daleka. Frenologiczne guzy na mojej głowie są coraz większe. Niedługo chwycę lirę i zagram na niej bezdźwięcznie. Na szczęście Lavater nie kazał narysować głowy Orfeusza pożartej przez świnie. Nie był artystą i dlatego nawet o tym nie pomyślał. Manimalsy są wśród nas. Wystarczy wyjść na ulicę i przestać myśleć o sztuce. Od rana myślenie o bohaterze literackim. Moim bohaterem literackim jestem ja sam. Znam go dobrze, ale bez przesady. Nie mam, niestety, na jego temat pełnej wszechwiedzy. Często mi się wymyka i włóczy po imponderabiliach literatury. Nie wiem też, kim są inne występujące w „Dniewniku” osoby. Ich status jest niepewny i nieokreślony. Pojawiają się i znikają. Co robią w tym czasie i gdzie mogę je/ich spotkać? Zagadka egzystencji bardziej lub mniej fikcjonalnej. Na szczęście ja pozostaję w miarę stabilny, jak trzon albo jako oś całego tekstu. Jednak nie jestem wyłącznie tekstem, bywam niekiedy żywym człowiekiem, mam dowód osobisty i dosyć już wytarty PESEL. Możecie mnie spotkać w mieście o tajemniczej nazwie, która dla większości cudzoziemców jest nie do wymówienia. Jestem nie do wymówienia. Moje imię w wersji angielskiej zbyt natrętnie przypomina demoniczną personę z „Harry’ego Pottera”. O nazwisku lepiej nie wspominać. Prawdziwy bohater literacki powinien mieć porządne nazwisko. Takie, które zapada
303
w pamięć. Podobnie pisarz. Pisarze o marnych nazwiskach nie przejdą do historii literatury. Powinienem/powinieneś pomyśleć o dobrym pseudonimie, najlepiej anglojęzycznym, to jest teraz takie modne wśród naszych pisarzy. Czy mój bohater, czyli ja sam, przez to się zmieni? Czy uzyskam wtedy o nim pełniejszą wiedzę? Czy uzyskasz o nim więcej informacji? Przepraszam, kim ty jesteś, że tak ciągle się o coś dopytujesz i wtrącasz w tok mojej narracji? Zauważyłem cię już wcześniej i twoja obecność nie daje mi spokoju. Nie lubię czyjejś konkurencji, a tym bardziej w sferze istnienia lub nie bohaterów literackich. To są istotne kwestie, które zaprzątają poważne teoretyczne umysły od setek lat. Mój bohater, czyli ja sam, musi na chwilę wyjść, za co z góry przepraszam. Być może wróci w kolejnym fragmencie „Dniewnika”, ale tak naprawdę czy będzie to ta sama postać i czy nadal będzie chciał z wami rozmawiać? Nie przesadzajmy. „Dniewnik” bez niego (bez ciebie) nie jest możliwy. Czekam (czekamy) na kolejne odsłony (kto czeka?). Tym razem o braku połączeń i o tym, że wszystko się rwie i nie ma kontynuacji. Każda rzecz jest osobno. Nie potrafię skleić z tego sensownej całości. Każda moja książka, łącząc się z kolejnymi w podskórnym kontredansie, na zewnątrz stoi samotnie na pustyni złożonej z milionów obcych słów i niezbyt przychylnych spojrzeń. Nie umiem jej pomóc. Chciałem kiedyś do niej podejść i przynieść jej ambrozję albo przynajmniej kubek wody, ale się nie udało. Widzę, jak umiera z pragnienia, wpatrzona w odległe fatamorgany, w oazy zamieszkałe przez wrażliwych, rozumnych, inteligentnych, poszukujących nowości w sztuce czytelników. Pustynia jest ogromna, a fatamorgany są tylko fatamorganami. Na jej obrzeżach czuwa sprzysiężenie osłów zawsze gotowe do ataku lub przynajmniej do zamknięcia wszystkich dróg prowadzących do wnętrza.
304
Osły są silne i mają władzę, ponieważ jest ich milion. Widzę ich szare pyski i kaprawe oczka. Niosą na grzbietach szacunek dla tradycji i kilka tabliczek z nazwiskami, którym składają nieustanne hołdy. Chciałem im podrzucić tabliczkę z moim nazwiskiem, lecz się nie udało. Rzeczy przez to uległy jeszcze większemu rozproszeniu, pustynia poszerzyła się o kolejne niezamieszkałe obszary. Pewnie niedługo na niej umrę (one umrą) i ślad po nas (po nich) zaginie. Karawana pojedzie dalej, osły będą pasły się u żłobu, poganiane z lekka przez Czas, Władzę i Historię. Alegorie muszą się dopełnić. Są tak rozbudowane, a ja nie umiem ich wyrzucić na fantasmagoryczny śmietnik. Na ulicy Odrzańskiej duże zmiany. Nie ma już szewca i nie ma Peep Showa. Polacy kupili sobie nowe buty, a z erotyką zawsze mieliśmy kłopoty. Kraj, w którym zbankrutowały nawet salony Beaty Uhse. Jesteśmy cnotliwi i tradycjonalni. Pozycja misjonarska zalecana jest w trakcie spotkań przedmałżeńskich, podobnie jak wielorództwo i skoncentrowana tylko na sobie prokreacja. Czasami chodzę na ulicę Odrzańską zobaczyć, co tam słychać w lombardzie, lub dalej nad Odrę, naszą świętą rzekę. Ciekawe, co będzie w miejscu Peep Showa. Należało dzwonić dwa razy i drzwi otwierały się po uważnym przyjrzeniu się gościowi na oścież. Nie powiem, co było dalej, ponieważ jestem prawdziwym Polakiem, cnotliwym i tradycjonalnym. Opowiem za to o szewcu, który zamykał swój lokal w poniedziałki, ale buty naprawiał doskonale. Na ulicy Odrzańskiej jest też bar Alladyn, z tysiąca i jednej nocy, i kilka garkuchni, do których nie zaglądam. Nie lubię tej ulicy, nie lubię jeszcze kilku sąsiednich ulic, lubię za to ulicę Lidzbarską i pobliski sklepik z tradycyjnymi polskimi wyrobami. Niedługo święta. W radiu radzą, jak radzić sobie ze świątecznym stresem. Czytam kolejny raz „Dziennik” Tyrmanda. Coraz bardziej go
305
lubię. Jest arcydziełem przenikliwości i intelektu, dla którego czasy stalinowskie były znakomitym katalizatorem. Bez nich nigdy by nie powstał. Tak dobroczynny wpływ na sztukę mają niekiedy dyktatorzy. Musimy ich za to kochać i szanować. Bez nich nie byłoby oporu dążącego do wolności ducha i pozostałyby nam, jak w Szwajcarii, czekolada Milka, Wilhelm Tell i zegary z kukułką. Na ulicy Odrzańskiej zapada wczesna ciemność. W dawnym Peep Showie świeci się światło. Czyżby ktoś zadzwonił dwa razy? Może spóźniony dyktator albo zabłąkany szewc, którego duch nie potrafi stąd odejść. Opowieści snują się same. Palimy sziszę w Alladynie. Szeherezada jak zawsze jest spóźniona i nie ceni zbyt wysoko pozycji misjonarskiej. Po wszystkim zasypiamy skuleni w pozycji embrionalnej i nie wiem, jak mam zakończyć tę, wydawałoby się, bardzo prostą opowieść. Na cmentarzu narożny grób, który od zawsze pokazuje nam drogę do grobów naszych bliskich. Osobowice tętnią życiem jak we Wszystkich Świętych. Ludzie niosą choinki i sztuczne gwiazdy betlejemskie, pamięć wymaga ofiar i czyni cuda. Na nagrobku dwa nazwiska: Walenty Gwiazda i Stefania Gwiazda. On z miną urzędnika pracującego na kolei w c.k. mieście Lwów, ona w haftowanym białym kołnierzyku, ukochana mamcia i babcia, proszą o spokój duszy. Walenty starszy od Stefanii o dwanaście lat. Pokolenie dotknięte przez obie wojny światowe i podróże w bydlęcych wagonach na Wschód lub na Zachód. Przeżyła męża o lat trzynaście, zmarła w roku 1977. Przechodząc koło nich, myślę o ich gwiezdnym nazwisku. Walenty i Stefania, jak na obrazie Muncha, byty astralne zagubione w gwiezdnej przestrzeni. On sprawdza rozkłady jazdy pociągów na stacji Lwów Podzamcze, ona przygotowuje kutię i uszka na świąteczną wieczerzę. Wszystkiego trzeba samemu dopilnować, niedługo przyjdą dzieci i wnuki i zapalimy
306
świeczki na choince kupionej na targu pod katedrą ormiańską. Na grobie zawsze świecą się światełka, od ponad już czterdziestu lat ktoś o nich pamięta. Oboje umarli w lutym. Najwidoczniej jest to miesiąc śmierci wielu gwiazd. Pojawiają się wtedy nowe i nowe, całe konstelacje, o których istnieniu jeszcze nie wiemy. Dzisiaj niebo nad cmentarzem było bardzo zachmurzone, zapowiadali deszcz ze śniegiem albo sam deszcz. Ponad chmurami niebo jest zawsze błękitne i zawsze świeci tam Słońce. Pojawiają się też niekiedy Betlejemskie Komety, lecz czy są prawdziwe i jaką nam przepowiadają przyszłość? Ponownie przenikanie, moja obsesja. Czytałem kiedyś opowiadanie „Przechodzimur” i bardzo je przeżyłem. Jego bohater na końcu został gdzieś w murze i pewnie jest tam do dzisiaj. Ja też zostałem w jakimś murze i nie mogę się z niego wydostać. Dobrzy ludzie radzą mi, abym zażył różową tabletkę i żył długo i szczęśliwie. Nie wiedzą, że lubię w nim być. Cegły wprawdzie są mocne, ale na pewno w każdej chwili mogę je lekko poluzować i zobaczyć przez nie szczelinę świata. Słowa przenikają same siebie. Odczuwam to wręcz fizycznie, porami ciała, jak padające na skórę krople deszczu lub dotyk płatków śniegu. Pytasz mnie, skąd biorę te pomysły. Pomysły też biorą się same, dotykają wzajemnie jak zapętlone w nieskończoności węże. Od pewnego czasu tak dzieje się też z obrazami. Wchodzą w siebie namiętnie jak w akcie miłosnym, drgają na ścianach i na setkach ekranów, odbijają od murów, są wszędzie. Przestaliśmy już być im potrzebni. Niedługo podejmą z nami wygraną ostatecznie walkę. Przechodzimur, o ile pamiętam, okradał dzięki swej umiejętności banki. Ja też nieustannie kogoś okradam. Jestem złodziejem myśli, kocham cytaty, nie zawsze podaję ich źródło. Pozostawiam to uważnym czytelnikom, nieuważni niech zostaną na zawsze na zewnątrz mojego muru. Będziemy wtedy na siebie patrzeć, ja z głębi cegieł, oni bezwiednie z po-
307
wierzchni chodnika. Pewnie się przez to nigdy nie zobaczymy. Słowa utkną gdzieś pomiędzy tynkiem a twardą gliną. Może przedrze się jakiś obraz. Węże nieskończoności nigdy nie śpią. Ich jad potrafi zabić. Mam na stole małą karuzelę z drewnianymi konikami. Jest bardzo piękna i gra, jak się ją nakręci, melodię z japońskiej kreskówki. Takie karuzele są w Paryżu i w Alicante. Melodia powinna być z Francji, a koniki z Polski, najlepiej araby przywiezione do nas przed wiekami przez Emira Rzewuskiego z Bliskiego Wschodu. Jesteśmy częścią Świata. Moja babcia z Podhorzec kiwa do nas z nieba. Czekamy na Święta, nie wiemy, co będzie za rok. Podróże, wyjazdy, sprawy. Melodia zamiera i musimy się z tym pogodzić. Musimy się pogodzić z coraz większą ilością zdarzeń. Jesteśmy specjalistami od pogodzenia ze wszystkim, co nas spotyka. Już nie walczymy, przynajmniej ja nie walczę. Nie jeżdżę na karuzeli, nigdy tego nie lubiłem. Moje gry i zabawy dziecięce opisałem kiedyś dokładnie i nie chcę już do tego wracać. Nadmiar zabawy zabija. Czytam o Emirze Rzewuskim, noc sprzyja lekturom romantycznym. Przygotowujemy jutrzejszą Wieczerzę, która powraca od lat w niezmienionej postaci. Gramy dobrze swoje role, jesteśmy dobrymi aktorami. Jezus też był dobrym aktorem i potrafił wejść na scenę w miarę efektownie i zszedł z niej równie interesująco. Wprawdzie nie było wtedy nadmiernego aplauzu wśród publiczności, ale później zyskał sporą sławę, która trwa niezmiennie aż do dzisiaj. Na piernikach choinki i aniołki. Mówisz, że moje zapisy są dosyć różnorodne. Jestem wielokształtny i trudny do uchwycenia. Zmieniam się nieustannie, literatura ma swoje prawa i swoje obowiązki. Kręci się bez końca, wprawiana w ruch przez niewidzialną sprężynę. Koniki galopują, pozytywka powtarza monotonną melodię. Zwierzęta niedługo będą mówić ludzkim głosem,
308
a ludzie zwierzęcym. Równowaga zostanie zachowana i być może tym razem nie spadniemy z karuzeli. Na ulicy rano Ukrainka w różowym sztucznym futerku spieszy się do pracy. Stawia ostrożnie kroki, jest ślisko. Myślę o mojej Ukrainie, której nigdy nie było. O Dzikich Polach, o których czytałem od dziecka, o opowieściach matki, jak Ukraińcy mordowali Polaków, jak zabili brata mojego dziadka Michała, który to brat był naczelnikiem poczty w Kamionce Strumiłowej i którego imienia nie pamiętam. Piękne nazwy: Buczacz, Zubrzec, Kamionka, Drohobycz, smakuję je powoli i ze smakiem. Nazwy mają swój smak i blask, brzmią jak kresowe pieśni poruszane wiatrem znad szerokich stepów. Ukrainka w różowym futerku wyraźnie jest spóźniona. Ukraina została gdzieś daleko za Europą i nie umie do niej wrócić. Na dworze światełka wigilijne. Jesteśmy wszyscy w komplecie. Nie ma nas zbyt wielu. Ludzie umarli albo nie odzywają się do siebie. Kolory tęczy są coraz silniejsze i błyszczą coraz wyraźniej. Nasz most na drugą stronę utkany z cokolwiek wytartych wyobrażeń. Buduję nowe i nowe, ale nie wszystko mi się udaje. Poeci mają coraz trudniej. Panuje terror inteligentnych filozofów, którzy mają recepty na wszystko i prezentują je w poczytnych dodatkach do codziennych gazet. Podobnie jest z psychologami społecznymi i niektórymi literaturoznawcami, którzy ustalają hierarchie wartości, porozumiewając się w tej sprawie najchętniej z jezuitami lub miejscowym proboszczem. Liczę godziny do Narodzenia, szukam jakiejś stajenki. Barany i woły są w telewizji. Trzej Królowie jeszcze nie wyruszyli, mają daleko, ale na pewno zdążą. Ciekawe, komu przyniosą mirrę, a komu kadzidło. O złoto jestem spokojny, jego ceny ostatnio znowu zwyżkowały. Różowe futerko znika na końcu Lidzbarskiej. Chętnie bym je zdjął i zobaczył, co jest pod spodem, jednak tęcza zakrywa mi oczy i zachęca do modestii i małych,
309
umoralniających ofiarek. Idą święta i nie wypada oglądać w telewizji filmów z różowej serii. Uczeni amerykańscy odkryli w konstelacji Kasjopei planetę, którą prawdopodobnie pokrywają grubą warstwą rubiny i szmaragdy. Jest od nas niezbyt daleko. Zaledwie dwadzieścia jeden lat świetlnych. Musimy się tam wybrać i przywieźć trochę drogocennych kamieni. Na Kasjopei mam kilku dobrych znajomych. Pamiętam tom poezji poświęcony tym obszarom Kosmosu. Niestety, później zmieniłem tytuł i Kasjopeja pozostała szczątkowo tylko w jednym wierszu. Nikt go zdaje się nigdy do końca nie przeczytał, a i ja nie pamiętam już tego tekstu. Zaginął w otchłani, gdzieś między piętnastym a szesnastym rokiem(?), latem(?) świetlnym. Jest tam sporo moich wierszy. Trwają w eterze i dźwięczą jak lekko rozstrojona harmonia sfer niebieskich, niekiedy tylko zakłócana przez nieuważnych, amerykańskich astronomów. Oni na szczęście nic z tego nie rozumieją. Zajęci poszukiwaniem szlachetnych skarbów i nowego Eldorado, badają spektra świetlne i rozpady atomów. Mam w domu kilka sztucznych rubinów. Mam coraz więcej sztucznych rzeczy. Niedługo nasze zęby dostosują się do gryzienia plastiku i wyhodowanego sztucznie mięsa. W Ameryce już u niektórych takie zęby się podobno wykształciły. Potrafią przegryźć blachę z puszek i przeżuć na kolację trochę kauczuku. Pamiętam z „Sindbada” księżniczkę o imieniu Najdroższa, która jadła codziennie garść diamentów. Po przeczytaniu tej opowieści byłem przerażony zachłannością kobiet. Są bezwzględne i kapryśne. Również na tej planecie szybko wyczerpałyby zapasy drogocennych klejnotów i domagałyby się prezentów nawet w Dzień Ojca. Trzeba na nie uważać, podobnie jak na informacje otrzymywane od uczonych amerykańskich i na sygnały płynące z dalekich przestrzeni Galaktyki. Będziemy tam niedługo i sprawdzimy, czy to wszystko jest prawdą.
310
Zaśniemy z naszą Barbarellą pośród dźwięków eterycznej muzyki, przesypując mimowolnie w dłoniach rubiny i szmaragdy. Kosmiczny strip-tease dopiero się zaczyna. Powrócił do mnie wiersz napisany przed laty dla moich córeczek. Weronika wyjeżdża niedługo do Hiszpanii, wiersze wracają. Wiersz jest krótki, rozpisany na dwa światy, świat mój i świat córeczek. Mój jest pełen popiołu i piołunu, ich – zapachu pomarańczy i różowego miąższu, który sprawia, że piołun mojego ciała staje się słodki jak narodziny życiodajnej pestki. W tle opowieść o trudzie rozdzielenia ziemi i ziaren maku, popiołu i diamentu. Opowieści się łączą, stapiają w jedno, córeczki budzą mech, ja coraz silniej odczuwam ciężar powiek. To był mój podarunek dla Weroniki pięć lat temu. Nie pamiętam, jaka była wtedy pogoda i dlaczego wiersz jest taki smutny. Przynajmniej z mojej strony świata. Nie wiedziałem wtedy o jej wyjeździe, myśleliśmy, że Polska jest coraz bliżej Europy. Teraz zapadam w pustkę. Piszę „Dniewnik”, wysyłam go na Berdyczów. Może w czasie tamtejszych jarmarków ktoś go odnajdzie i przeczyta. Może jakiś bałaguła rozbijający czwórką koni żydowskie stragany, może pani dziedziczka, która wybrała się na jarmark na świąteczne zakupy. Komputer zna słowo „bałaguła”. Myślałem, że go zaskoczę. Jestem pełen szacunku dla jego twórców. Słyszał też o Gwieździe Piołun i o złej czarownicy. Jest Europejczykiem. Słyszę: zmierzasz coraz bardziej w stronę reportażu. To nie ja zmierzam, to zmierza „Dniewnik”. On jest moim panem, ja sługą, pan każe, sługa musi. Dziwne słowo; „zmierzasz”. Coś od mierzenia i zamiaru, ciekawe połączenie. Słowa są mądre, są mądrzejsze od nas, ponieważ były tu przed nami. Jak reportaż, to reportaż. Spotkanie z naszą dawną wychowawczynią po
311
pięćdziesięciu latach niewidzenia. Wróciła z Ameryki, z Nowego Jorku, gdzie pracowała częściowo nielegalnie na Manhattanie w sklepach z pamiątkami i w perfumeriach. Pisałem o niej w „Echu”, jest nadal sobą, po tylu latach nie zmieniła się zupełnie. Nie wszystkich nas poznała, ale jakoś udało się jeszcze raz opowiedzieć o dawnych latach i ludziach, którzy odeszli. Może jeszcze nie umarła klasa, lecz bardzo wielu spośród nas jest już po drugiej stronie horyzontu. Był rok 1968, kiedy się poznaliśmy, tuż po wypadkach marcowych i kolejnych paroksyzmach PRL-u. Nie przypominam sobie jednak, żebyśmy to nadmiernie odczuwali. Bardziej bolesny był nakaz skracania długich włosów i brak dostępu do oryginalnych płyt Beatlesów. Tarcze nosiło się na agrafce, a Górka Partyzantów kojarzyła się raczej z palarnią papierosów niż partyzantami. Jacy tu zresztą we Wrocławiu partyzanci. Ktoś, kto wymyślił tę nazwę, był ewidentnym idiotą. Tak sobie opowiadamy po latach, ostrożnie badając aktualne opcje polityczne. Wysuwamy nibynóżki i niby-rączki, aby się upewnić, who is who. Frakcja wyzwoleńcza jest silniejsza niż dobrej zmiany albo dobra zmiana po prostu boi się odezwać. Takie były i są zabawy i gry towarzyskie Anno Domini 2018, pod sam koniec roku, kiedy Gwiazda już nie świeciła, a chmury na grudniowym niebie zwiastowały deszcz nad aleją Wiązową, niedaleko Kasztanowej, Jarzębinowej i Wiśniowej, spory kawałek od Wzgórza niepalących już tyle, ze względu na zdrowie, Partyzantów. Obserwuję coraz częściej starych ludzi. Każdy z nich toczy swoją kulkę. Jeden przez kilka minut wpatruje się w rachunki ze sklepu. Coś mu się nie zgadza, ale boi się podejść do kasy i odezwać do kasjerki. Drugi obsesyjnie przeciera spadające mu z nosa okulary. Ma w kieszeni kilka chusteczek, które wyciąga po kolei i czyści nimi szkła. Trzeci uparcie nie chce odejść dalej od drzwi windy, które zamykają się i otwie-
312
rają przez to nieustannie. Wszystko w ciągu kilku minut, na przestrzeni niewielu metrów w Feniksie. Istnieje osobny świat przechodzący obok, pomiędzy straganami z młodością i watą cukrową, piernikami i kolejką wysokogórską. Na niej już nie jeździmy, nie jemy kiełbas z wielkiego rondla, nie robimy sweet foci z wypchanym reniferem. Okulary spadają nam na ziemię, rachunki się nie zgadzają, winda nie chce jechać, grzane wino nie rozgrzewa. Widzę siebie w tym lustrze i wiem na pewno, że po jego drugiej stronie nie ma pięknej oazy. Jest smutek rozpraszany przez papierowe anioły i światełka z dawnych świec, które się już prawie wypaliły. Staramy się, aby wiatr ich nie zgasił, ochraniamy dłońmi z całych sił. Niech jeszcze płoną, niech oświetlają lustro po naszej stronie lustra. Wdrapujemy się z pewnym trudem na diabelski młyn i patrzymy z góry na ludzkie kukiełki. Mówimy o marności i o uciechach świata tego jednym, coraz słabszym głosem. Pisałem niedawno o tchnieniu. Mała obsesja wywiedziona z dawnych religii i medycyny Dalekiego Wschodu, którą kiedyś się zajmowałem. Na mojej skali czasu podziałka przesuwa się w bliższą nam stronę. Muszę dopisać sporo lat do „Echa”, dopóki jeszcze widzę i słyszę, jak mój anioł stróż gryzie twarde pierniki i popija je tanim winem. Gryziemy razem. Nasze zęby nie znoszą tego zbyt dobrze. Na szczęście wino pomaga wszystko przełknąć i łagodzi obyczaje oraz poprawia stosunki pomiędzy ludźmi i starzejącymi się razem z nami aniołami. Modliłem się dzisiaj do Boga, aby Go nie było. Odwieczny problem Absolutu, który nie może/może(?) uchylić ostatecznie swoje istnienie. Nie pamiętam, czy zostałem wysłuchany. W końcu taka decyzja wymaga(?) chwili zastanowienia. Coraz bardziej lubię znaki zapytania. Nadają(?) „Dniewnikowi” odpowiednią moc filozoficzną lub przynajmniej posmak bluźnierstwa. Bluźnierstwa najlepiej wychodzą mi w soboty,
313
zaraz po przebudzeniu. Dobra jest też wtedy kawa z ekspresu i trochę mleka. Na śniadanie resztki ze Świąt, żeby się nic nie zmarnowało. Niestety, musiałem wyrzucić do śmieci skórki zeschłego chleba, chociaż w dzieciństwie wdrukowano mi do świadomości, że chleba wyrzucać nie wolno, ponieważ jest święty i nieśmiertelny. Modliłem się też do kilku Bogów Bardziej Radosnych niż ten nasz, by do nas powrócili i z nowym rokiem przynieśli nam szczęście i powodzenie. Nie wiem, czy zostałem wysłuchany, ale prośba została wysłana i teraz czekam na odpowiedź. W ogródku mam kilka krzewów jałowca, może któryś ulegnie samozapaleniu i dzięki temu dowiem się coś na temat spraw ostatecznych. Widziałem krzew Mojżesza w klasztorze świętej Katarzyny na Synaju. Na szczęście od wieków już nie płonie i nie podpala otaczającej go pustyni. Ostatnio zabito tam kilku terrorystów, a terroryści zabili kilku żołnierzy egipskich. Jest remis po stronie zysków i strat. Jemy razem z Nuszi biały ser, który jest podobny do sera, który jadł Mojżesz tuż przed nieudaną próbą zabicia Izaaka. Tradycja otwiera szeroko swoje przepaściste wrota. Bogowie Radośni są coraz bliżej i kawa tuż przed małymi, porannymi bluźnierstwami smakuje nam coraz bardziej. Sen dzisiaj nie chce do mnie przyjść. Skąd przychodzi do nas sen? Czy ktoś zadał kiedyś to pytanie? Jak wiadomo, jest więcej pytań niż odpowiedzi, tak przynajmniej śpiewa w jednej ze swych piosenek Bob Marley. Sen przychodzi z krainy snu, to oczywiste. Są tam wszystkie sny wszystkich ludzi i zwierząt, które też śnią swoje sny pięknie i intensywnie. Czy jest to świetlista kraina? Raczej podzielona na kilka kontynentów, tych mrocznych i tych jasnych, tych bolesnych, duchowych i tych radosnych, erotycznych, tych które zabijają i tych, które są w stanie nas uzdrowić, tych natrętnych i tych, które zdarzają się nam tylko raz w życiu. Myślę o niej intensywnie, licząc, że
314
w ten sposób przyśpieszę przyjście snu. Nie bardzo podoba mi się, że w języku polskim sen jest rodzaju męskiego. Wolałbym sen rodzaju żeńskiego, kobiecy i miękki jak poduszeczka, z dużym biustem i ciepłymi wargami. Taki sen uśpiłby mnie może nie natychmiast, ale po jakimś możliwym do wcześniejszego ustalenia czasie. Czy można zakochać się w swoim śnie? Przeszkadza mi trochę rodzaj tego słowa w języku polskim, ale być może dla innych jest to dodatkowa atrakcja. W końcu żyjemy w XXI wieku i nic, co ludzkie, nie jest nam obce. Jak zawsze sprowadzasz wszystko do absurdu, a zaczynało się tak pięknie. Piękno jest absurdalne albo nie ma go wcale. Musiałem gdzieś to przeczytać lub przyniósł mi tę maksymę w podarunku mój sen, który pewnie też gdzieś to musiał przeczytać. Moje sny są elokwentne i oczytane, a wolałbym, aby były dzikie, pierwotne i rozpasane. Zaśnij, kochany, może uda nam się wtedy przemieszać jawę i sen. Po prostu: zaśnij. Dzisiaj Słońce niespodziewanie zupełnie z innej strony. W lecie jest na wprost, a w zimie pojawiło się jakby z boku. Coś musiało się stać albo z nim, albo z Ziemią. Niedawno obok Ziemi przeleciała planetoida w kształcie hipopotama, może przez to przesunął się też horyzont i kilka łańcuchów górskich zmieniło swoje położenie. Jest wielkie zamieszanie, jak zawsze w ostatnim dniu roku. Widziałem też rano klucz dzikich gęsi lecący na południowy wschód. Czemu nie lecą na Zachód albo na Południe? Po co im Wschód, być może sądzą, że jest tam jakaś cywilizacja. Znaki Opatrzności są wszędzie. Musimy starać się je odczytać. Dlaczego planetoida miała kształt hipopotama? Nie wiemy. Wolałbym żyrafę lub antylopę. Hipopotamy są takie niebezpieczne. Mówisz, że żyrafa też może kopnąć. Mówię, że każdy może kopnąć, szczególnie jak otworzy pierwszy program naszej telewizji. To raczej wierzgnąć, mówisz, albo toczyć pianę z pyska. Pijemy z wolna prosecco, wyprzedzamy
315
północne wydarzenia. Jeszcze trochę confetti i bal będzie mógł się zacząć. Nasze bale w cieniu zachodzących niespodziewanie słońc. Nasze zagłady dotychczasowego świata. Jest ich coraz więcej i nic nie możemy na to poradzić. Klucze ptaków lecą też w nocy, psy boją się fajerwerków, a słońce wschodzi raz na dzień. Moja wiedza ogarnia coraz szersze kręgi Kosmosu. Opatrzność kiwa do mnie zza chmurki delikatną rączką. Jest rodzaju żeńskiego i lubi, kiedy ludzie są szczęśliwi, przynajmniej jeden dzień w roku. Tak trwamy poruszani wiatrem. Jak płomienie świecy, jak trzciny nad brzegiem oceanu. Jestem w coraz większym stopniu przywiązany do podłoża. Poruszam się z trudem, jeszcze mogę zrobić kilka kroków, przejść na drugą stronę ulicy, ale czuję coraz silniejszą więź z tym, co znajduje się tuż pod moimi stopami. Najsilniej poruszają się głowa i włosy. Są najwyżej i najlepiej odczuwają wibracje płynące z góry. Korpus trochę słabiej, seks jeszcze walczy i próbuje odnaleźć się w tej niezbyt wygodnej sytuacji. Stopy zanurzają się w gruncie. Widzę ich ślady jakby od zewnątrz, staram się tam nie patrzeć, odczuwam powolne przenikanie przez kolejne warstwy skały. Ślady pojawiają się i znikają, przypominają tanie efekty widziane kiedyś na jakimś niemym filmie. Wszystko to dzieje się bezgłośnie, w wielkiej ciszy. Dziwię się, że wiatr może wiać tak cicho. Tak być nie powinno. Najwidoczniej powoli tracę słuch i będę mógł niedługo słuchać już jedynie bicia własnego serca. Przykładasz do niego dłonie, nasłuchujesz jego bicia, spowolnionego rytmu. Próbujesz mnie uzdrowić, miłość podobno czyni cuda. Widzę, jak końce palców uwalniają się z uścisku, obręcz pęka, wiatr szumi w uszach coraz silniej. Mówisz: będziemy się jeszcze w tym roku opalać i sypać sobie nieuważnie piaskiem w oczy. Mrużą się wtedy i zamykają. Odgarniam ziarna piasku z twoich warg, dotykam ust. Język miłości zagłębia się w nich
316
i smakuje ich chmurny smak. Trzciny kołyszą się bezwolnie i coraz szybciej. Dla Philippe’a Lejeune’a piszącego o autobiografii „ścisłość nie jest kwestią najważniejszą”. Co to jest „ścisłość”? Rozumiem, że ma ona związek z prawdą detaliczną i potwierdzoną źródłowo. Nie bardzo wiem, kto miałby ją potwierdzać. W przypadku „Dniewnika”, co najwyżej Danusia lub Nuszi. Może jeszcze kilka osób, które znają mnie z daleka i niezbyt dokładnie. Jedynym gwarantem tej ścisłości jestem ja sam, czyli ktoś, kogo nie ma i kogo być może na bieżąco programuję i wymyślam. Osobowościowe perpetuum mobile. Na szczęście ścisłość nie jest według niego najważniejsza. W takim razie co jest ważne i po co pisać autobiografię? Być może po to, aby kłamać albo przynajmniej nie ujawniać całej prawdy o sobie. Kłamstwo publiczne i na szerszym forum jest bardziej domeną polityków niż pisarzy. Śmiem twierdzić, że piszę nie tyle tekst literacki, co samą literaturę. Trudno jest tutaj mówić o ścisłości albo o jej braku. Literatura mówi nieustannie sama o sobie. Albo ma immanentną, literacką wartość, albo jej nie ma, inne kryteria oceny są jej kompletnie niepotrzebne. Siedzę w tej chwili na piętrze mojego domu na ulicy Lidzbarskiej, na fotelu, który dostałem w prezencie od mojej córki Weroniki, która pojutrze wyjeżdża do Hiszpanii. Mam przed sobą ekran komputera, stare radio z odtwarzaczem kaset magnetofonowych i zabawkę-karuzelę, o której już pisałem. Szukałem instrukcji obsługi pralki, która właśnie się zepsuła, ale jej nie znalazłem. Znalazłem za to wiele innych instrukcji sprzętów, których od dawna już nie mam. Jestem ścisły coraz bardziej, choć uważam, że nie to jest kwestią najważniejszą w „Dniewniku”. Philippe Lejeune musi być szczęśliwy, kiedy to piszę. Powinienem sprawdzić, czy jeszcze żyje i czy ma się dobrze. Jak się dowiem, poinformuję o tym Państwa, może jednak
317
tak się zdarzyć, że w ramach nieścisłości o tym zapomnę, a Państwu będzie, jak zwykle, najprawdopodobniej wszystko jedno. Ponownie sny podróżne. Nieodebrane bagaże, pociąg, do którego nie można wsiąść, jacyś ludzie, których nie znam. Niepokój i cień kolei. Jestem spóźniony i wiem, że nie zdążę na następne połączenie. Moje małe psychoanalizy. Być może niespełnienie, czy, jak u Norwida, niedopełnienie. Wieczny brak, którego nie potrafię niczym wypełnić. Przerwa trwająca od wielu lat. Żyję w antrakcie. Spektakl albo się skończył, albo też jeszcze się nie zaczął. Siedzę na widowni i niedługo pojawią się bohaterowie dramatu. Persony, których nigdy wcześniej nie widziałem, postaci w małpich maskach lub poprzebierane za wędrownych kuglarzy. Nie znam treści tego dramatu. Podejrzewam jednak, że zakończenie nie będzie nadmiernie szczęśliwe. Akcja toczy się wolno i momentami zamiera. Jemy chipsy, popijamy colą. Moje serce stopniowo zamiera i wpada w nienaturalny dygot. Muszę się leczyć albo nareszcie wsiąść do tego pociągu i pojechać do ciepłych krain, gdzie śnieg nigdy nie pada. Nie znoszę zimy, a żyję od urodzenia w kraju Północy położonym na szerokości geograficznej Calgary. Niedługo na Lidzbarskiej pojawią się niedźwiedzie grizzli i przejadą psie zaprzęgi. Będziemy budować igloo i jeść poranny śnieg roztopiony w tygielku wypełnionym tłuszczem wieloryba. Czytałem ostatnio, że Grenlandia opustoszała, ponieważ kobiety Wikingów się na niej nudziły i odmówiły przez to mężczyznom posługi małżeńskiej. Albo stąd wyjeżdżamy, albo nic z tego, mówiły i dopięły swego. Mieszkają teraz w bogatej Danii i mają wszystko, co jest kobiecie do życia potrzebne. Piękna wizja. Może i Polki kiedyś się na to zdecydują i wyprowadzą nas na wyspy szczęśliwe. Wsiądziemy na statki, przyczepimy sobie pierzaste ogony i zapiejemy
318
jak gallus. Nasze sny podróżne dopełnią się w uroczej kajucie pierwszej klasy. Wodne łóżka są takie wygodne. Piszę zabawne historyjki. Piszesz zabawne historyjki, które się dobrze czyta. Lubię historyjki, których nie czyta się dobrze, a piszę teraz takie, które się dobrze czyta. Wewnętrzna sprzeczność, małe kurewstwo na użytek Publiczności. Napisałem sporo rzeczy, które czyta się źle, lub których w ogóle się nie czyta. Są zdeponowane w banku i czekają na lepsze czasy, które najprawdopodobniej nie nadejdą. Jak w banku spermy albo w komorze kriogenicznej. Złożyłem je jakiś czas temu i nawet później nie sprawdzałem, jak się tam mają. Czy są dobrze przechowywane i czy nic im nie zagraża. Mój skarb wrocławski. Kilka tomików, jedna duża książka, przepustka do życia wiecznego amen. Myślałem o przechowywaniu ich w glinianym garnku. Zawinięte w ogniotrwałą folię przetrwałyby wybuch bomby atomowej lub atak klonów. Mam wizje rozbitego naczynia. Wysypujących się w błoto kartek. Każdy kataklizm wyrzuca na brzeg sporo śmieci. Są też niekiedy klejnoty, bryły bursztynu lub zatopione skarby piratów. Papier jest taki nietrwały. Modlę się o jego trwałość w czasie codziennej modlitwy porannej. Modlę się też o pamięć i o wrażliwego Aladyna, który odnajdzie ten dzbanek. Uwolniony wychynę na zewnątrz i roztoczę mój barwny, pawi pióropusz. Zalśni wszystkimi kolorami tęczy i będziemy się w siebie wpatrywać bez słów, upojeni jednocześnie ich cichą melodią. Historyjka przestaje być zabawna, mówisz, uważaj, zawróć z tej drogi, bo żaden Aladyn tego nie wytrzyma. I nigdy nie zostaniesz uwolniony. Życie tam, życie tutaj, życie pomiędzy. Tajemne życie przyimków, ich cichy lot przez materię języka. Mówisz, że najważ-
319
niejsze jest życie po życiu. Załóżmy, że tak jest, każdy by chciał jeszcze pożyć w cieple i dobrobycie, tym bardziej że byłoby to życie wieczne, każdy by chciał, ale nie wszystkim się to uda. Większość utknie w zimnie i nędzy, i niestety nie będzie można już tam popełnić samobójstwa. Przygnębiająca wizja, mówisz, lepiej zajmijmy się przyimkami. Jest jeszcze „nad” i „pod”, te są moje ulubione. Też je lubię, tam będzie wszystko „nad”, a w tym drugim miejscu wszystko „pod”. Niejasna będzie funkcja „w”. Być może ona właśnie dotyka Absolutu lub Kogoś/Czegoś(?) w tym stylu. Nie znamy stylu Absolutu. Czy On/Ona(?) ma jakiś styl? – pytasz. Jego styl to wieczne „w”. Coś, co jest w środku i jest jednocześnie tym środkiem, czyli coś punktowego i nieskończonego w tym samym momencie. To miłe, mówisz, że przyimki rządzą Absolutem. To my rządzimy Absolutem, mówię, nasze wyobrażenia. On(?)/Ona(?)/ Ono(?) się do tego dostosowują, podobnie jak Ziemia dostosowała się do życia na Ziemi, a nie odwrotnie. Lubię takie sformułowania, mówisz, świat na opak, z chłopa król. W końcu jest karnawał, którego w Polsce prawie nigdzie nie widać. Ciągle jest zimno i nadal biednie, a ludzie jacyś ani „nad”, ani „pod”. Niska średnia. Mamy za to disco polo, nasz wkład do kultury światowej i ogólnoludzkiej, mówię, to nie przelewki. Tak właśnie wyobrażam sobie piekło, wieczne słuchanie discopolo. Dla innych byłby to raj, mówisz. Życie po życiu musi mieć przecież jakieś uroki, tym bardziej że nie będzie można tam popełnić nie tylko indywidualnego, ale i zbiorowego samobójstwa. Nasze odległości, od siebie, od innych, są coraz większe. Próbuję rozpaczliwie to zmienić, wyciągam rękę, rzucam linę. Pojawiają się puste miejsca pomiędzy końcami moich palców a najbliższą drugą ręką. Widziałem wielokrotnie taką sytuację na filmach, kiedy prawie się udaje i nagle w ostatniej
320
chwili brakuje sił lub zawodzi uchwyt, a jeden z bohaterów spada w bezdenną przepaść. Przeważnie wszyscy go żałujemy, ale bywa też tak, że jest on złym człowiekiem i w ten sposób scenarzysta pozbywa się związanych z nim kłopotów. Jest to sposób prosty, wygodny i w miarę bezpieczny dla przebiegu fabuły dzieła. Przestrzeń jest rozciągła i przypomina swoją konsystencją cienką, gumową błonę, którą można rozciągać i skracać w dowolny sposób. Przestrzeń jako ogromna prezerwatywa wypełniona ludzkim planktonem. Niezły pomysł, może go sprzedam scenarzystom filmów w Hollywood. Wyobrażam sobie, jak pęka i wylatują z niej plemniki o ludzkich twarzach. Widziałem taką sytuacje na istniejącym już filmie i najprawdopodobniej ze sprzedaży raczej nic nie będzie. Bawię się formą, opowieściami, a tak naprawdę myślę o dystansie, jaki powstał pomiędzy mną i Weroniką, która wyjechała do Barcelony. Jest coraz większy. Wyciągam rękę, rzucam linę, lecz on się nie zmienia. Będzie nam bardzo ciężko spotkać się ponownie, związać kolejnym węzłem, nie zatracić nad przepaścią. Temat na małe opowiadanie zaczyna się powiększać, puchnie w oczach wypełnionych łzami. Magnetyzm serca napotyka na coraz to nowe przeszkody i nie może się przebić przez szklane szyby wielu lotnisk. Stoję w poczekalni. Jak zawsze stoję w poczekalni. Połykam potajemnie łzy me czyste, łzy rzęsiste, łzy męskie… Wtulamy się w siebie coraz bardziej. Wtulamy później w poduszki, w kołdry, w koce. Pozycja embrionalna sprzyja wtulaniu. Jest pierwotnym kształtem naszego istnienia, naszą Galaktyką, bezpieczną i spokojną, naszą Drogą Mleczną zawieszoną w kosmicznej próżni. Za kilka miliardów lat nasza Galaktyka zderzy się z inną z Obłoku Magellana. Będziemy obserwować piękne widowisko końca ludzkiego świata, który szczęśliwie ludzki już nie będzie. Dlatego teraz wtulajmy się
321
w siebie jak najmocniej, walcząc jednocześnie o swoje miejsce w chłodnej pościeli. Musimy ją zagrzać, jak to w zimie, ocieplić piersi, wypić grzane wino. W naszych piersiach nie ma już mleka, pokarmu Bogów. Mamy swoje lata i możemy wtulać się w siebie bezkarnie. „Wtulać”, jakie to ładne słowo, coś z tiulu, z lulania małego dziecka, z kołysanki. Słowa pomagają nam przetrwać, wystarczy się w nie wsłuchać i odlecieć na chwilę w stronę światła. Błyszczą wtedy wyraźniej, jak jasne punkciki rzucane na ścianę przez lampę. Punkty wirują, układając się w kolejne konstelacje i mgławice. Nadajemy im nasze własne, nieznane nikomu nazwy. To my jesteśmy Bogami i możemy przyglądać się im dłużej lub je zgasić. Nasza władza jest absolutna i bezwyjątkowa. Panowanie nad światłem i ciemnością to podstawa Stworzenia, nawet jeżeli obejmuje tylko ściany naszej sypialni. Niedługo wzejdzie słońce i zatrze wszystko swoimi promieniami. Może jednak go nie zobaczymy, jest zima i ciemności na dłużej ogarniają Ziemię. Wyrzuciłem dzisiaj do śmietnika kilkaset godzin muzyki. Nagrywałem ją latami na taśmach magnetofonowych. Wyrzuciłem też szpule i plastikowe opakowania. Jestem ekologiczny i żyję w zgodzie z naturą. Moja muzyka umarła, ja też częściowo umarłem. Mówisz: to nie miało sensu, trzymać latami w piwnicy stare taśmy, patrzeć, jak zabierają miejsce innym pożytecznym przedmiotom, leżą pokryte kurzem. Nie słuchałem ich już od dawna, ale wiedziałem, że tam są oraz że jest w nich zaklęta muzyka mojej młodości. Pozbyłem się młodości, wyrzuciłem ją do żółtego pojemnika własnymi rękami. Wstawiłem na jej miejsce słoiki i proszki do prania, jestem przez to bardziej praktyczny i racjonalny w swoich działaniach. Pozbywam się coraz większej ilości rzeczy, dni, fragmentów pamięci. Powracam do czystej tablicy, na której nikt już nigdy nic nie zapisze. Mojej muzyki również nikt już
322
nigdy nie posłucha. Celowo pomieszałem pudełka z opisami, zniszczyłem obwoluty. Po mnie choćby potop. Najchętniej spaliłbym ją na stosie, wsłuchując się w szum palonej taśmy. Być może powstałby wtedy jakiś konkretny dźwięk, muzyka nowej generacji. Zastanawiam się, co jeszcze powinienem zniszczyć. Teraz czas na dokumenty, świadectwa, stare papiery. Niech płoną. Przejdę na drugą stronę nagi i bezbronny, bez bagaży, które zostaną gdzieś blisko śmietnika. Pamiętam, jak czekałem na tę muzykę, nagrywałem ją z wrogich radiostacji, często w nocy, w ramach walki z komuną i protestu przeciwko PRL-owi. Setki godzin czuwania, poszukiwania coraz to nowych wykonawców, muzyki mojego pokolenia. Wyrzuciłem dzisiaj do śmietnika moje pokolenie. Kronika niezapowiadanych śmierci trwa nadal. Byłem na spotkaniu z Wielką Smutą. Promocja książki, wszyscy niezmiernie inteligentni i zainteresowani sztuką. Siedziałem w kącie na składanym krzesełku. Było gorąco. Najwyraźniej tracę czas na rzeczy niepotrzebne. Książka o rzeczach, znowu coś o rzeczach. Rzeczy nas kiedyś zabiją, mnożą się w oczach, nie pozwalają o sobie zapomnieć. Hasło z Monty Pythona: kupujcie gnoje, moje ulubione. Myślałem o tym, że ktoś powinien to opisać. Galerię, osoby, targowisko próżności, nową antologię Spoon River, tym razem o jeszcze żyjących. Malarz, którego nudzi malarstwo i jest zasadniczo przeciw, starzejące się panie, tynk na ich twarzach, podtatusiali panowie walczący o miejsce w pierwszym rzędzie, naśladowanie Duchampa za tanie pieniądze, widzowie, którzy się nie zmieścili i stoją w sieni starej kamienicy. Smuta coraz większa. Redaktorka wrocławskiej gazety zajmująca się nieudolnie literaturą. Kiedyś też znajdzie się w mojej antologii, a na razie pyta mnie, kim jest autorka książki i czym tak naprawdę się zajmuje. Myślę intensywnie o moim parasolu, który zostawiłem w tekturowym
323
pudełku. Parasole są piękne i pozwalają nam przezwyciężyć Wielką Smutę. Przypominają spadochrony, które ratują życie. Być może kiedyś oderwą nas od ziemi i pozwolą swobodnie szybować po niebie. Uchodzę, ciągle uchodzę. Pada deszcz. Parasol opowiada swoją historię. Słucham jej uważnie, może kiedyś uda się mu opowiedzieć moją. Ambalaże, ambalaże. Owijam szyję szalikiem, jest silny wiatr. Ambalaże, ambalaże. Tyle się dzieje, mówisz, tyle się dzieje. Dzieje jako historia lub Historia. Herstoria, mówisz. No, nie przesadzajmy. Założę niedługo Ligę Masculinistyczną i będę bronił spraw męskich, a później padnę na barykadzie spełniony i zwycięski. Gloria victis, mówisz, to dobre hasło. Już się wam na pewno w przyszłości nie uda. Żyjecie krócej i nie rozumiecie świata softwaru, rozumiecie świat Mordoru i to was kiedyś zgubi. Szczęśliwie nie należę ani tu, ani tu. Artyści muszą być obiektywni i subiektywni zarazem. Flaubert, który był panią Bovary, Chełmoński, który był koniem i później wrócili do swojej właściwej postaci. Ja, który jestem moim „Dniewnikiem”. Ukrywam się za nim i jednocześnie niosę przed sobą jak Świętą Księgę. Lubię, kiedy ją niosą przed papieżem w trakcie Pasterki. To takie archaiczne i piękne zarazem. Słowo, które ma zwyciężyć. Twój „Dniewnik” nie będzie żadną świętą księgą, mówisz, dobrze będzie, jak w ogóle się ukaże i ktoś go przeczyta. „Dniewnik” nie jest do przeczytania, ale do dogłębnych studiów, mówię, do przeczytania są inne rzeczy. Będzie świętą księgą Ligi Masculinistycznej, muszę jedynie jeszcze trochę nad nim popracować, wskazując członkom Ligi ich własne członki, dumne i niepokorne. Pracuj, pracuj, mówisz, praca czyni wolnym, a członki kiedyś i tak smętnie opadną. Wizja tego, co wkrótce nadejdzie, nie jest dla was nadmiernie zachęcająca. Liga nie powstanie, Słowo przegra z Obrazem, Mężczyzna z Kobietą, Kultura z Popkulturą, Jednostka z Masą. To smutna wizja, mówię, ale my położymy się
324
wówczas nad brzegami Wielkiej Rzeki i będziemy bawić się członkami. Niezależność Artystów i Sztuki od innej płci, to taka piękna rzecz. Żywisz się odpadkami, śmieciami z pańskiego stołu. Pochłaniasz je i przetrawiasz, parodiujesz i zwalczasz. Zaklęty krąg cudzych pomysłów, wypowiedzi, echo odbijane od drugiego echa, sieczka myśli i wyjętych z kontekstu cytatów. Uwielbiam się w tym nurzać, doświadczać raz jeszcze, sytuować w cokolwiek innych kontekstach. Zabawa ludzi starych i doświadczonych przez sztukę. Jest ich coraz mniej. Nadchodzą ludzie młodzi i pozbawieni kompleksów. Nie znają bezmięsnych poniedziałków i talonów na syrenkę. Niedługo wyrzucą nas na śmietnik albo szybko spuszczą za nami wodę. Nikt nawet nie zapłacze. Widzę to w ich oczach i wiem, że moje proroctwo się spełni. Patrzą na nas z politowaniem i ze źle skrywana niechęcią. Zajmujemy im miejsca i wdychamy zbyt dużo powietrza. Tlen jest taki cenny, szczególnie w czasach smogu. Pozostaje mi przez to pokątne grzebanie w stertach papieru, wydobywanie z nich cymeliów i smakowitych kąsków. Już tam pozostanę, na górze niepotrzebnych nikomu rupieci, starych nagrań, niemodnych strojów. Nie będę z żywymi naprzód szedł. Wydaje mi się, że to oni właśnie są jak umarli, ponieważ nigdy tak naprawdę nie żyli. Pochłania ich nieustanna potrzeba zabawy, a na moim śmietniku zabawę można w każdej chwili przerwać i nikt jej od nikogo nie wymaga. Mały onanizm jest oczywiście dozwolony, ale niewiele więcej. Nie mamy gier planszowych i playstation. Muszą nam wystarczyć własne myśli i kilka słów, co nienowe. Poszukujemy ich pod zwałami rzeczy zepsutych i przypadkowych. Wydobyte na powierzchnię świecą nowym blaskiem. Są naszą prawdziwą ucieczką, a jeżeli się to komuś nie podoba, to niech spierdala.
325
Mówił, że jest człowiekiem głębokiej wiary. Dlaczego „głębokiej” a nie „wysokiej”? – pytałem. Głębia dotyczy raczej piekieł, mówiłem, zmień kierunek i wektory działania. Być może chodziło mu o głębię wewnętrzną, docieranie poprzez krwioobieg do serca, do mózgu, do wątroby i do nerek. Moje wizje fizjologiczne wiary są bardzo konkretne i namacalne. Na końcu pojawia się dusza przepełniona wiarą i krwią już mistyczną, bezbarwną i bez zapachu. Czy można być człowiekiem głębokiej niewiary? Pytałem, czy ktoś się nad tym zastanawiał, bez automatycznego wskazywania na ateizm lub inne tego typu emocjonalne skrajności. Pamiętam naszych młodych marksistów i ich głęboki, urzędowy ateizm oraz potajemne śluby kościelne i chrzciny odprawiane u krewnych na wsi. Byli żałośni. Moja niewiara nie jest zbyt głęboka, jest raczej wysoka i wiedzie mnie w stronę Wszechświata. Lubię się nią napawać jak kieliszkiem koniaku albo schabowym z kapustą. Co jakiś czas oglądam atlasy nieba lub z uwagą czytam o szybkim przemieszczaniu się biegunów magnetycznych Ziemi. Ostatnie takie zjawisko miało miejsce 780 tysięcy lat temu i raczej nie zainteresowało ówczesnych mieszkańców naszej planety. Najtrudniej będą miały ptaki wędrujące, które zgubią drogę i nigdy już do nas nie powrócą. Nam co najwyżej wysiądą serwery, co jest wizją o tyle dla mnie interesującą, co korzystną materialnie. Zaczniemy wszystko od początku, zrobimy sobie liczydła z paciorków lub z owoców jarzębiny. Będziemy wielbić drewniane idole, pożremy kolejnych wrogów. Nasza wiara stanie się głęboka i czysta. Ich serca, wątroby i mózgi będą miały niezwykły smak i dodadzą nam sił w dalszej walce. Duch się ucieleśni, a ciało przeistoczy w biały dym. Na drewnianej tabliczce zapiszę odę o końcu pewnego świata, a później ją spalę. Wiara i brak wiary wymagają przecież z naszej strony nieustannych i dogłębnych ofiar.
326
Tylko spokój nas uratuje. Gdzieś to słyszałem. Mnie uratuje niepokój, ja jestem burzą, ty pokojem, to też gdzieś usłyszałem. Jestem nastawiony na słuchanie, duże uszy, wytężony od zawsze słuch. Na dawnym zdjęciu widać je wyraźnie. W PRL-u wszystkich strzygli pod garnek, tak się mówiło: „pod garnek”. Zawsze bałem się tego garnka i obserwowałem uważnie fryzjera, czy aby nie wyciąga go zza parawanu. Bałem się też brzytwy, używanej wówczas w zakładach fryzjerskich, i paska, na którym ją ostrzono posuwistym i zręcznym ruchem. Moje strachy z lat odległych wcale się nie zmniejszyły. Próbuję o nich zapomnieć, wypieram z pamięci, opisując je w „Dniewniku”. Niech w nim przepadną na zawsze, utoną w powodzi słów. Woda kolońska „Przemysławka”. Kolejny akt wcielenia socjalizmu w społeczne ciało. Na drugim biegunie „Pani Walewska”, szyk i elegancja dzięki kontaktom intymnym ze słodką Francją. Miłość francuska ma swoje zalety, szczególnie z tak zwanym „połykiem”. Zaczynasz być obsceniczny i to w niedzielę Pańską. Zaczynam, staram się uspokoić, ustalam daty i kolejny rok niepokoju. Lata lecą, nie idą, podążają, nachodzą nas nieustannie, mają skrzydła metafory unoszącej je coraz wyżej i wyżej. Określenie „skrzydła metafory” samo jest metaforą. Jak z tego wybrnąć? Coraz częściej uwalniam z otchłani słowników węża zjadającego własny ogon. „Otchłań słowników”, to ładne i to też jest metafora. Pętla czasu coraz bardziej zaciska mi się na szyi. Wąż śpi napojony słodkim mlekiem. Jest spokojny, pochodzi z dalekich krain i nie zna zbyt dobrze miłości francuskiej. Idę we wszystkich kierunkach jednocześnie. Jestem przez to bezkierunkowy. „Dniewnik” jest bezkierunkowy. Najbardziej lubię przewagę Południa i Wschodu. Zachód mnie nie nęci. Północy się boję. Nie wiem, jaki ma to wpływ na moje pisane. Powinno być przez to gorące i przesycone zapachem
327
imbiru, leżeć pod palmami i patrzeć leniwie na błękitne morze. Mogą być też daktyle i soljanka. Dziwne zestawienie, ale nic na to nie poradzę. Komputer nie zna nazwy tej zupy. Jest Europejczykiem, któremu obce są solona słonina i szklanka samogonu. Woli inne klimaty. Ja na jego miejscu też bym je wolał. Ze Wschodem trzeba bardzo uważać, być ostrożnym i nikomu nie ufać. Południe wydaje się być bardziej przyjazne, lecz jest to jedynie przyjaźń pozorna. Na szczęście jest od nas daleko i nigdy nie toczyliśmy z nikim walk o Sycylię. Kierunki mi się mieszają, podobnie góra i dół, strona lewa i prawa. Dzisiaj po burzy zaświeciło słońce. Muszę je odnotować na kartach „Dniewnika”, wpisać do środka papierowej magmy, ujawnić chociaż przez chwilę na powierzchni, zanim znowu zniknie. Północ upomina się o nas, wciąga w swój śnieżny i zimny wir, nie pozwala odetchnąć pełną piersią. Zabija szybko i w miarę bezboleśnie. Królowa Śniegu przyjeżdża na swoich saniach i porywa do nich małe dzieci. Dziadek Mróz nie jest lepszy. Miałem napisać o pisaniu, o potrzebie uporządkowania, zaplanowania określonych fabularnych kierunków. Jest tak jak zawsze. To wina tekstu, który wciąga mnie gdzieś pod epidermę słów i stylistycznych ornamentów. Nie pozwala się wyzwolić, mówi, że tak właśnie ma być i że ja nie mam tutaj nic do powiedzenia. Po wszystkim idziemy do baru na szklankę samogonu, zagryzamy marynowanym w occie daktylem. Da się to zjeść i wypić, tym bardziej że za oknami zrobiło się znowu jasno. Przybywa dnia, przypływ czasu w styczniu zatapia nasze plaże i oczy. Dotykam niekiedy ciemnego zwierciadła. Wiem, że poza jego powierzchnią jest kraina prawdziwej sztuki, owych Wielkich Słów, których z takim trudem szukamy. Bardzo trudno jest tam dotrzeć, raczej trzeba przedzierać się przez kolejne pokłady słów małych, niezręcznych, nadmiernie napastliwych.
328
Pamiętamy o słowach zużytych, wykorzystywanych, nic nieznaczących. Śni nam się ląd słów trafiających swoim ostrzem w rozum i uczucia jednocześnie, prostych i skomplikowanych zarazem. Śni nam się coś, co jest niemożliwe i trafia się jedynie przypadkowo w malignie, w trakcie snu, tuż po przebudzeniu. Zyskujemy wtedy stan upojenia, chwilę orgazmu, złoty strzał i po chwili patrzymy, jak słowa ulatują, zmieniają się w szary pył, milkną i nikt, i nic nie może ich nam przywrócić. Zasłony pękają, ale okazuje się, że są zwykłymi, zrobionymi z lichego materiału kurtynami przesłaniającymi scenę prowincjonalnego teatru. Stoimy na niej i kłaniamy się przed pustą widownią. Nie pamiętamy swoich kwestii i być może nigdy ich nie otrzymaliśmy od kogoś, kto reżyseruje tę sztukę. Sztuczne kwiaty leżą na deskach. Przynajmniej one nigdy nie zwiędną. Zejdziemy ze sceny, a one pozostaną. Zawsze to jest jakieś pocieszenie. Miękkie są nasze szaty i koturny wystarczająco wysokie. Ponownie sny podróżne. Tym razem miejskie. Tramwaj albo autobus z zapchanymi kasownikami. Wyciągam z nich stare bilety, jakiś portfel, gazety sprzed tygodnia. Ludzie patrzą na to, co robię. Szczególnie interesuje ich portfel, który nagle znika i nie pojawia się ponownie. Moje sny o finansowej potędze ulatują razem z kolejnymi przystankami. Podchodząc do kasownika, zostawiłem torbę na podłodze. Wracam, ale torby też już nie ma. Znikający punkt i znikający pasażerowie. Ja też powoli znikam, wysiadam na kolejnym przystanku, martwię się o torbę, w której były wszystkie pieniądze i dokumenty. Stan kompletnej pustki, która mnie otacza. Gdzie jestem i czy to jest miasto, w którym kiedyś wcześniej już byłem? Wystarczy. Trzeba się obudzić. Nadal jest ciemno, pada deszcz i nic nie zapowiada zmiany pogody. Żyjemy w chmurnym kraju, tuż po zabójstwie politycznym i wrzasku mediów. Zastanawiam się, co z tym portfelem. Mógł zostać chociaż przez chwilę, gazety
329
ewentualnie mógłbym sobie podarować. Dobrze, że nie złapał mnie kontroler. Oni lubią wchodzić w takich sytuacjach. Mój psychoanalityk twierdzi, że czuję się zagrożony finansowo i niespełniony erotycznie, a pogoda dokłada swoje. Torba to erotyzm, szafa to żeńskie organy płciowe. Mówię mu, że nie śniła mi się żadna szafa. To niedobrze, mówi, powinna się śnić w takiej sytuacji. Na drugi raz wsiądę do tramwaju z szafą i spełnię wszystkie jego wymagania. Portfel rozłoży swoje skórzane wnętrze, a ja sięgnę sprawnie do samego punktu „G” i zaspokoję swoje potrzeby, bez względu na deszczową pogodę. Dostałem wczoraj klucze do Sezamu, do siedziby wrocławskich pisarzy. Siedziba dosyć brudna i odrapana, ale zawsze pisarzy, tych, którzy niosą przed sobą kaganek oświaty, a w kieszeni wytartych paltocików wartości moralne oraz artystyczne. Nie wiem, po co to robię. Wytłumaczono mi, że jest to kwestia pewnej tradycji, kontynuacja wspaniałych kart naszej literatury, która obumiera i stacza się w stronę dosyć tępej i monotonnej pulp fiction. Nie odwrócę tego trendu, niczego nie zmienię. Na razie mam klucze i mogę otworzyć drzwi, nawet w nocy albo nad ranem. Zapalić tam światło i przejrzeć zakurzone tomiki umarłych poetów. Na razie tego nie robię. Kolejna funkcja, która spadła na mnie z nieba i zakłóciła mój z takim trudem pozyskiwany spokój. Czuję się, jakbym był na dawno zdobytej przez przeciwników barykadzie. Wymachuję dziurawą chorągwią, odpędzam głodne szczury, które przyszły tutaj, żeby pożreć poległych. Ulica, na której wzniesiono barykadę, jest pusta. Nie przychodzą na nią nawet turyści. Wspominamy dawne dobre czasy walki i połowicznych zwycięstw. Ktoś ją obserwował, spierał się ze zwycięzcami i pokonanymi, przynosił jedzenie, wodę i szarpie. Ktoś pytał o kolejne utwory, o spotkania przy świecach, o lirykę, epikę i dramat. Pozostał jedy-
330
nie pęk kluczy, z których kilka nie wiem do czego służy. Jakie drzwi otwierają i czy jest tam za nimi kolejna barykada, tym razem z Wolnością wiodącą lud albo przynajmniej z kawiarnianym stolikiem, przy którym zwykli siadywać pijani poeci. Patrzę z zewnątrz na światło zapalone przez kogoś w Sezamie. Może przyszła sprzątaczka i sprząta nasze papiery. Nowy najemca lubi, żeby było czysto i bez kolejnych warstw kurzu na niegdysiejszych książkach. Nie czyta zbyt wiele i pisze jedynie sądowe pozwy. Bohater naszych czasów też lubi czasem wypić i zagrać w scrabble, ale oczywiście bez przesady, mój drogi, bez przesady. Dalej o pisarzach. W Polsce podobno w ubiegłym roku opublikowano dwieście sześćdziesiąt osiem kryminałów. Kto je liczy? Może jakiś szalony literaturoznawca albo komputery. W kraju odświeżonych jak stare pieczywo wtórnych analfabetów przypada zapewne jeden kryminał na kilku czytających. Ciągle powstają nowe. Ktoś mi nawet radził: napisz kryminał, to wtedy coś zarobisz. Nie znam stawek. Pewnie niezbyt duże przy tak wielkiej podaży i tak rozproszonym popycie. Wolę o tym nie myśleć. Zapewne ciężko jest być niepopularnym pisarzem uprawiającym popularne gatunki. Znam kilku takich i mam nad nimi lekką przewagę. U mnie przynajmniej wszystko się zgadza. Forma z treścią, gatunek z brakiem zrozumienia gatunku, język z pytaniem, „co poeta chciał powiedzieć”, które weszło do krwioobiegu drugorzędnych dziennikarzy, satyryków i szeregowych idiotów. „Co poeta chciał powiedzieć” stało się sloganem, synonimem szkolnej nudy i niemożności zrozumienia słów przez tak zwanego szarego człowieka. Ludzie powinni być kolorowi, są przecież pawiem i papugą, mają prawo do poezji, z którego na co dzień nie chcą korzystać. Należy im tylko współczuć i pominąć, jak pomija się targ bydlęcy. To piękny obraz. Po co tam iść, lepiej przejść
331
obok, aby nie czuć smrodu i nie widzieć tępych twarzy kupujących. Szkoda, że nie ma już zbyt wielu takich targów. Można by je pomijać, a tak nie wiemy, dokąd mamy pójść i kogo, i co pominąć. Iluzja zabija realność. Wolę iluzję, czytam jednocześnie tysiące e-booków dostępnych w sieci. Napełniam się po brzegi frazami, synonimami, fabułami. Niedługo będę bogiem, który pozna je wszystkie i zapamięta na zawsze. Opowiem wam wtedy o tym, co poeta chciał powiedzieć i dlaczego później zrobiło mu się niedobrze. Kobiety z moich pięknych snów. Przenikają się nawzajem, pragną miłości. Są chętne i przeważnie posłuszne. Niektóre z nich mówią o garsonierze lub o luksusowym futrze. Są przekupne i uwodzicielskie, przypominają te ze stron „Xięgi Bałwochwalczej” Bruno Schulza. Idą pewnym krokiem po Ulicy Krokodyli. Nikt i nic nie może ich zatrzymać. Razem z nimi idą moje dawne, niespełnione pożądania. Chwile gorące i niespodziewane. Przypadkowe dotknięcia rąk, wargi, które chcą się napełnić białą rosą. Napięcie rosnące z każdą niewykorzystaną chwilą. Są nieśmiertelne, tak jak na rycinie Schulza. Zachowują wieczną młodość, nigdy nie zagubią wyzywającego spojrzenia. Przyglądam się im uważnie i pożądliwie. Biedny Schulz. Nie odnalazł się na tej ulicy, musiał odejść i jedynie z daleka patrzeć, jak ktoś inny zaprasza je do automobilu. Kobiety sprzedajne i niewinne zarazem. Takie kochamy najbardziej, również we śnie. Proszą o dalszy ciąg tej historii. Proszą, abym się już nigdy nie obudził, bo wtedy i one będą musiały zniknąć, i szukać snów innych mężczyzn, a każde dostanie się do nich wymaga wysiłku, pracy, na którą nie zawsze wystarcza im już czasu. Ryciny blakną, Ulice Krokodyli znikają, pisarze giną zamordowani w przypadkowy i okrutny sposób. Pozostaje echo, perwersyjny cień żądny poklasku i pieniędzy. Zrzucamy je im na głowy z wielkich helikopterów. Patrzymy,
332
jak nikną pod stertami nieważnego już papieru, jak rozchylają nogi, broniąc się przed napaścią. Ich ostatnia broń, ich sen o panowaniu. Choinka stoi u mnie zawsze najdłużej. Jodła kaukaska, która nigdy nie umiera i nie schnie. Jej igły stają się codziennie bardziej miękkie i delikatne jak jedwab. Ozdoby i bombki świecą dzięki temu coraz większym blaskiem. Choinkę trzymałbym najchętniej do Wielkanocy albo jeszcze dłużej. Pomaga mi przetrwać zimowe noce, jest tuż obok, kiedy jestem zupełnie sam. Po słowie „sam” komputer napisał sam z siebie słowo „samiczka”. On robi się coraz bardziej bezczelny. Ciekawe, co by powiedział, jakbym wpisał słowo „samotny”. Wpisuję. Tym razem w ogóle się nie odzywa. Widocznie siedząc w tej swojej niby sieci, nigdy nie jest samotny. Przypomina rybę płynącą w dużej ławicy, plankton wyrzucany na plażę. Samiczka to dobry pomysł, ale dlaczego nie samica. Widocznie lubi młodsze i nic na to nie poradzimy. Prawa natury są nieubłagane i nie należy się im przeciwstawiać. Chciałem napisać o mojej choince i o jej leśnym uroku, o górach Kaukazu, z których pochodzi. Mógłby to być panegiryk lub nieduża fraszka. Pod moim drzewkiem jest tak bezpiecznie i być może chętnie usiadłby również pod nim jakiś stary poeta, w którego czasach ten zwyczaj był nieznany. Odpoczywalibyśmy razem i śpiewali pieśni, przygrywając sobie na lirze. Dwaj starcy z siwymi brodami. Może przysiadłaby się też do nas jakaś samiczka, Hanna lub Anna, one są takie wrażliwe na słowa i na blask świec odbijający się w naszych oczach. Coraz lepiej znam ten szpital. Jego wszystkie zakamarki i tajemne przejścia. Wiem, gdzie jest tylne wyjście i jak najszybciej wydostać się z niego na ulicę. Pamiętam miejsca, w których
333
są stare, zaczytane kompletnie książki i okropna, postawiona tuż przy schodach drewniana Pieta. Wiem, na którym piętrze zatrzymuje się winda i dlaczego tą drugą nie wolno jeździć w określonych porach dnia i nocy. Wiem coraz więcej. Patrzę na zielone linie na ścianach, na blade twarze chorych, na ich pozbawione włosów głowy. W kąciku dla pacjenta stoi telewizor wypełniony po brzegi serialami i wiadomościami państwowej telewizji. Przebija z nich urzędowy optymizm i bogoojczyźniana magma. Konflikty są szczęśliwie łagodzone, a nowe prawo i nowa sprawiedliwość zwyciężają. W ubikacji są dzisiaj wyjątkowo mydło i papier. Na parapecie okiennym stoją ogromne nocniki. Mam wizję jednego nocnika dla całej ludzkości. Musiałby być ogromny, podobnie jak jedna igła do zastrzyków czy kartonowa nerka. Dolina Jozafata by ich nie pomieściła i musielibyśmy je przenieść na pobliskie wzgórza. Moje Biblijne Opowieści rozgrywają się pomiędzy pustym już łóżkiem a zaszczepionym na piersi portem. Nie są nadmiernie optymistyczne i nie prowadzą nas do zbawienia. Szukam jakiejś książki, którą mógłbym przeczytać. Są „Ludzie bezdomni” i „Syzyfowe prace”. Ktoś wyrzucił z domu lektury szkolne i przyniósł je do szpitala. Tytuły są znaczące. Chorzy są tutaj jakby bezdomni, a kuracja często przypomina syzyfowe prace. To musiał być jakiś prorok albo natchniony mistyk. Może jeden z lekarzy, który przypomina dzięki swojej brodzie asyryjskich władców. Oni byli bardzo okrutni i raczej nie prorokowali. Byli ludźmi czynu i rzadko zajmowali się literaturą. Co najwyżej ścinali głowy prorokom. To zawsze jest jakieś rozwiązanie. Coraz częściej chciałbym się schować pod liściem łopianu. Jak moja matka ponad sto lat temu w ogrodzie jej babci w Podhorcach. Nikt by mnie tam nie zobaczył i ja nie musiałbym nikogo widzieć. Dobra też jest lisia nora albo gawra niedźwiedzi.
334
Miejsca ucieczki, ciemne i ciepłe, które obronią nas przed zbyt silnym wiatrem i nadmiernymi promieniami słońca. Wracamy do pierwotnego łona, wchłaniamy w siebie resztki powietrza i oddychamy swobodnie w głębi wody życia. Jestem zmęczony, a muszę nadal walczyć. Jestem nadmiernie otwarty i szczery, co nie jest dobrze przyjmowane przez innych. To nas nie obchodzi, mówią, wracaj do swoich Podhorców i zostań tam na zawsze. Chętnie bym został, ale nie wiem, jak je odnaleźć, tym bardziej że mówisz mi, że zbyt często używam określenia „nie wiem”. To źle wpływa na jakość tekstu i na jakość mojego/twojego funkcjonowania w społeczeństwie. Odpowiadam od razu, gdzie mniej więcej mam nasze społeczeństwo z jego fobiami i obsesjami. Wolę swoje własne fobie i obsesje. Liść, ucieczka, ukrycie się jak najgłębiej, pozycja embrionalna, matka, która mnie porzuciła, ziemia utracona, dobry raj pusty i tajemniczy. Tam mnie można spotkać najczęściej, ale wy tam nigdy nie przychodzicie. To dobrze, tym bardziej że nie wiem, czy to były łopiany czy łopuchy. Druga nazwa brzmi z ukraińska i w moim domu była częściej używana. Jesteśmy ze Wschodu. Przywiezieni na te ziemie w bydlęcych wagonach. Mam stamtąd parę pamiątek. Zasuszony liść, kapsułkę wiatru, szklany promień słońca. Wszystko lśni na moim biurku i pozwala niekiedy nad ranem ukryć się przed wami. Odnalazłem w starych papierach wizerunek Chrystusa przywieziony ze Lwowa. Zniszczona drewniana ramka zbita pordzewiałymi gwoździami rozpadła mi się w rękach. Chrystus niosący krzyż, obraz z Berdyczowa albo Buczacza? Wiem od matki, że nazwa miejscowości, w której był w jakimś kościele zaczynała się na „b”. Więcej grzechów nie pamiętam i dlatego proszę o pokutę i rozgrzeszenie. Chrystus upadający pod krzyżem, ale w pozie Zwycięzcy i Tryumfatora. Krzyż oparty lekko na lewym ramieniu jakby unosił się w powie-
335
trzu. Prawa ręka wzniesiona ku górze w geście proroka i kaznodziei jednocześnie. Piękna tiulowa szata przypominająca bardziej przezroczystą woalkę wyszywaną kwiatami niż strój skazańca idącego na śmierć. Obraz cudami słynący, do którego wznoszono modły i prośby o życie wieczne. Dlaczego to właśnie ten wizerunek został zabrany ze Lwowa i przetrwał w moim domu kilkadziesiąt lat? Wyobrażam sobie dosyć pospieszne pakowanie i trudny wybór co zabrać na drogę tułaczą. Wstawiłem go do nowej ramki, jednak ta zupełnie do niego nie pasuje. Muszę ją zmienić, wybrać coś innego. Szata ginie w niej, jakby zanikała w czasie i przestrzeni. Krzyż przestaje świecić swoim wewnętrznym blaskiem. Pojadę do Berdyczowa na doroczny jarmark. Tam na pewno mają takie ramki. Żydzi na straganach mają wszystko. Kupię też nową trójkę koni i bałagulski wózek. Stepy są takie szerokie i można się w nich ostatecznie zatracić. Odbiorę pocztę, którą sam do siebie wysłałem. Na pewno już jest i czeka na mnie od dawna. Lubię czytać listy, które są fragmentem „Dniewnika”, a ramkę zmienię już jutro. Pytasz mnie, czy dzisiaj już coś napisałem. Sam siebie pytam, czy dzisiaj już coś napisałem. Nieustanna pogoń za zapisem. Narkotyk, jak wciąganie białego proszku ze szklanej szybki. Jestem narkomanem. Słowa mnie pochłaniają i nie pozwalają przerwać tego korowodu rzeczy i zdarzeń. Najpierw są rzeczy. Jestem urzeczowiony. Później kilka osób i Nuszi, później cała reszta. Ważne są sny. Opracowuję je literacko i puszczam w nadprzestrzeń. Niech lecą w stronę kosmicznego eteru, w który wierzono w dawnych czasach. Dzisiaj najdziwniejszy. Śniło mi się, że na otoczonym murami dziedzińcu więziennym Rosjanie będą rozstrzeliwać Artura Grottgera. Widziałem nawet drewnianą tabliczkę z nieudolnie wypisanym cyrylicą jego imieniem i nazwiskiem. Przypominała te, które
336
wieńczą krucyfiksy z napisem INRI. Sytuacja nie wydawała się ani dziwna, ani specjalnie poruszająca. Pomyślałem jedynie, że wreszcie go dopadli i taki już jest nasz los Polaków pożeranych stopniowo przez Rosję. Moje martyrologiczne sny pozwalają mi napisać kolejny fragment „Dniewnika”. Jestem im za to wdzięczny, tym bardziej że kto dzisiaj śni o Grottgerze. Śmiem twierdzić, że jest to pewna rzadkość i tym bardziej godna odnotowania. Nie można żartować ze wszystkiego, mówisz, lepiej napisz o czymś innym. O czymś innym będzie jutro, a dzisiaj jest o Grottgerze. Tym bardziej że poświęciłem mu sporo mojego życia i powinien być za to wdzięczny, nawet w chwili rozstrzelania. Ludzie nie wiedzą, kto to jest Artur Grottger, mówisz. Pytałam sąsiadki i nie wiedziała. Trudno, mówię, tak to już jest w czasach panowania demona o imieniu Internet. Lepiej chodźmy coś wciągnąć. Może przyśni się nam wtedy Jan Matejko lub Józef Brandt na koniu polskim. Zawsze to jakaś pociecha. Widziałem dzisiaj białego kota prowadzonego na eleganckiej smyczy po ulicy Szkockiej. Przechodził później razem ze swoją właścicielką po pasach niedaleko stacji benzynowej i komisu z samochodami. Wiedziałem, że w ten sposób zwalczany jest Chaos. Kot porządkował świat, wprawdzie w nieco dziwny sposób, ale jednak wprowadzał w okolice stacji benzynowej pewien porządek. Ulica stawała się dzięki niemu bardziej ekscytująca, z wyraźnymi śladami cudowności i dostojeństwa, tak charakterystycznymi dla wszystkich białych kotów. Myślałem o jego właścicielce, tym bardziej że kot nie zachowywał się po kociemu, ale bardziej jak mały piesek, szczęśliwy, że idzie na spacer ze swoją panią. Ona też porządkowała Chaos, zakładając dzikiemu zwierzęciu obrożę i prowadząc je na smyczy. Szli w stronę sklepu spożywczego. Ciekawe, czy kot czekał na nią pod sklepem, jak psy albo tresowane papugi. Kocham
337
tresowane papugi, kiedy czekają na ludzi pod Biedronką lub Lidlem. Zaczynam wtedy intensywnie myśleć o mirabiliach, o lotnych i kolorowych piórach oraz o naśladowaniu przez te mądre ptaki głosów niektórych naszych polityków. Należy się w nie wsłuchiwać uważnie, ponieważ w nich zawarta jest duża doza chaosu, który jest groźniejszy od tego kosmicznego, przez duże „Ch”, przynależnego światu od zawsze. Dziwna para zniknęła za rogiem. Byłem pełen obaw, czy kot nie zaatakuje papug. Musiałyby go wtedy zabić, a moje poczucie cudowności zamieniłoby się w trudną do wyobrażenia krwawą jatkę. Za dużo oglądasz amerykańskich filmów klasy „b”, mówisz, lepiej poskładaj rzeczy w swoim pokoju, już nie da się do niego wejść. Nie mogę, mówię, tam jest sporo kolorowych papug i boję się, że jak otworzę drzwi, to one uciekną, a kotów w pobliżu Lidzbarskiej są całe stada i tylko niektóre z nich mają moc poskramiania Chaosu. Odczuwałem dzisiaj bardzo wyraźnie przecinanie się linii równoległych. Wszystko to wydarzyło się niedaleko Uniwersytetu, kiedy drogę chciała mi przeciąć gruba studentka jedząca pączka z różą jerychońską. Patrzyłem niespokojnie, jak idzie wprost na mnie i chce mnie staranować swoją niewyobrażalną masą przemieniającą się na moich oczach w energię kinetyczną. Wiedziałem, że muszę się jakoś obronić i stąd nagłe myśli o równoległych, które przecież przeciąć się nie mogą. Przynajmniej w naszym świecie, prostym i nieskomplikowanym. Dobrze, że w takim żyjemy, a nie w upiornym świecie matematyków. Obserwowałem innych ludzi, którzy zręcznie unikali zderzenia. Linie krzyżowały się i pętliły w długie ciągi przerywanych gwałtownie kresek i punktów. Powstawał obraz abstrakcyjny w stylu pewnej Japonki, specjalistki od kropek i pewnego Holendra, specjalisty od kwadratów, prostokątów i prostych prostopadłych. Sieć była coraz bardziej
338
gęsta i natrętna. Na szczęście dzisiaj było bardzo zimno i cała konstrukcja uległa szybko zawieszeniu. Sprawę komplikowały nieco samochody mijające się bardzo ostrożnie. Jest ślisko i koła poruszają się niezbyt dokładnie po kole. Raczej elipsa, figura indiańskich bogów. Bogów indiańskich oczywiście wymyśliłem. Tworzę fikcję i sam jestem fikcyjny, ale odczuwam i obserwuję rzeczy realne. Nie wiem, jak to jest możliwe i jak jedno przemienia się w drugie. Prawo wiecznej przemiany, iluzyjna kraina, gdzie wszystko może się spełnić. I to po południu, w piątek, niedaleko Uniwersytetu, i tylko gdzie podziała się gruba studentka o niewyobrażalnej masie? Sztuka kinetyczna powstaje pośród nas nieustannie. Na szczęście o tej porze roku i o tej godzinie jest już ciemno i nie widać, czy popęd zamienia się w pęd, czy dzieje się odwrotnie. Przyśniło mi się, że imbir pomoże Danusi. Przyprawa z dalekich stron o kształcie małego człowieczka. Mówiła do mnie i mrugała oczkami. Wiedziałem, że jest to sen proroczy i muszę komuś o nim opowiedzieć. Później rozmawialiśmy o ziołach i o ich uzdrawiającej mocy. W Naturze jest tyle samo sił dobrych, co złych i wszystko musi się równoważyć. Później oglądaliśmy wystawę rzeźb Henry’ego Moore’a, ale coś mnie w nich drażniło. Nie lubię rzeczy nadmiernie doskonałych i dopracowanych. Są nieludzkie. Później kupiłem porcelanowego pieska na targu staroci. Jest dokładnie taki sam jak Nuszi i będę miał jej replikę już na zawsze. Wyrób angielski, jak Henry Moore. Wyroby angielskie tracą na wartości wprost proporcjonalnie do wzrostu wartości języka angielskiego. Mówisz: niezbadane są wyroki Boże. Dlaczego dobry Pan Bóg tak przyczepił się do tego bełkotliwego języka? Kiedyś mówił po polsku i świat przez to był o wiele lepszy. Później postawiliśmy porcelanowego pieska pod obrazem, na którym są namalowane dwa żółte psy. Nuszi przyglądała mu się uważnie. Na dwa żółte psy już nie
339
reaguje. Później, gryząc surowy imbir, przeglądaliśmy album z reprodukcjami prac Henry’ego Moore’a. Jak nudno, rany boskie, jak nudno i do tego niedziela, przeklęta niedziela. Według Eliota „poeta musi rozwijać w sobie lub zdobyć świadomość przeszłości i pogłębić tę świadomość w toku całej swojej kariery. W konsekwencji takie życie jest ciągłym wyrzeczeniem się swojego aktualnego „ja” na rzecz czegoś, co więcej warte. Rozwój artysty to bezustanne poświęcanie samego siebie i stała zagłada własnej osobowości”. Świadomość przeszłości istnieje w nas nieustannie i nie musimy jej pogłębiać. Tak naprawdę musimy (ja muszę) ją ograniczać i dozować ją sobie jak dawki trucizny. Co do wyrzeczenia się swojego „ja” – zgoda. Nie ja jednak się go wyrzekam, lecz inni nie potrafią dojrzeć tego, co jest we mnie najbardziej wartościowe i co nadaje sens mojemu istnieniu. Poświęcanie samego siebie – zgoda, ale nie ma to nic wspólnego z rozwojem mnie jako artysty. Nie istnieje tu żadna zależność. Istnieje jedynie koncesja na rzecz możliwości funkcjonowania w społeczeństwie nie tylko w roli outsidera i na jego marginesach. Sprawia to ból i stan nieustannego napięcia, lecz ja jako artysta nie mam zamiaru przez to zabijać i tracić własnej osobowości, ponieważ cokolwiek olimpijska i platońska myśl o tak zwanej bezosobowej poezji i bezosobistym wzruszeniu artysty jest skrajnie fałszywa i powinna prowadzić poetę Eliota do zamazywania swojego nazwiska na okładkach książek i niewypinania piersi pod ordery i poetyckie laury. Dążenie do paradoksu nie zawsze musi być udane, podobnie jak wtrącenie poezji w mityczny i teologiczny kogel-mogel, gdzie można powiedzieć wszystko i nic jednocześnie. Powróćmy do zdarzeń, intuicji, słów i rzeczy i czasami do seksu, panie Eliot. Polecam to panu, nawet w zaświatach.
340
Rozbiła się nade mną bania z poezją. Raczej tuż obok. Gdyby była ponad mną, objęłaby również innych ludzi. Poezja bywa zaraźliwa. Mam blisko sześćdziesiąt sześć lat, a tu nagle taka młodzieńcza przypadłość. Jak trądzik albo niespodziewane nocne polucje. Muszę sobie jakoś z tym radzić. Kupić maść, ukradkiem wytrzeć plamy na prześcieradle. Na szczęście niewielu to zauważa i dzięki temu mogę spokojnie chodzić do sklepu i do przychodni, gdzie słyszę: pani doktor, przyszedł jakiś Okoń. Bania z poezją raczej się już nie sklei. Niepokoi mnie jedynie jej zawartość i szybkość wypływu poetyckiego płynu na zewnątrz. Powinienem starać się ją regulować i ograniczać, aby wystarczyła na dłużej. Najprawdopodobniej zawsze była ze mną i czasami wyciekał z niej cienki strumyczek, który chwytałem łapczywie spierzchniętymi wargami. Niewiele z tego wynikało. Tomiki, samizdaty, kilka wieczorów autorskich bardzo osobistych i z radykalnym pominięciem podmiotu lirycznego, który wtedy zostawał sam ze sobą i w domu. Teraz wszystko powróciło do mnie ze zwielokrotnioną siłą. Odczuwam to jako nagrodę za wieloletnie trudy i długą pracę poza poezją, jako moją emeryturę przekształcaną bezszelestnie i mimowolnie w słowa. Jestem dzięki temu spokojny i bardziej szczęśliwy niż inni biedni emeryci. Łatwiej mi też będzie ulecieć poza kolejne nieboskłony. W dużej mierze jestem już poza nimi i patrzę na was z góry, popijając z bani słodką małmazję i likwor niemożliwego do osiągnięcia, ostatecznego spełnienia. Czytam od rana wyrywkowo M. Guyau „Zarys moralności bez powinności i sankcji”, ponieważ żyję w kraju niemoralnym i dzikim, choć niezwykle pobożnym. Książkę opublikowano w roku 1910 w księgarni M. Arcta. Druk K. Kowalewskiego, Mazowiecka 8 – Nowy Świat 35. Podpisało się pod nią Wydawnictwo Towarzystwa Kultury Polskiej. Sekcji etycznej.
341
Książce tej poświęcę być może kiedyś obszerny tekst, ale na razie podobają mi się takie sformułowania jak „wątpienie jest dostojeństwem myśli” albo, że „prawda nie zawsze jest tyle warta, co marzenie, ale ma to za sobą, że jest prawdziwa; w dziedzinie myśli nie ma nic bardziej moralnego nad prawdę, a jeśli wiedza nie daje nam pewności, nie ma nic moralniejszego niż wątpienie”. Guyau nie wierzył w piekło i pisał o bohaterach, którym wiara kazała dokonywać wielkich czynów dla małych spraw. Uważał też, że wielki Pan, Bóg-natura umarł, Jezus, Bóg-ludzkości również umarł i że pozostaje nam jedynie bóg wewnętrzny i idealny – Obowiązek, któremu sądzone jest być może też kiedyś umrzeć. Ciekawa koncepcja, zakładająca obowiązek jako nowego Boga, przy jednoczesnym założeniu, że dawne formy wiary już się wyczerpały. Pomyśleć, że coś takiego lansowano w zaborze rosyjskim w Polsce w roku 1910, kiedy obchodziliśmy pięćsetną rocznicę bitwy pod Grunwaldem, a i Bóg chrześcijański miał się u nas całkiem dobrze. Jeszcze bardziej podoba mi się myśl, że moralność jest sztuką piękną i być może „czaruje nas ona, także zwodząc”, podobnie jak obowiązek, jest być może „tylko grą kolorów wewnętrznych”. Guyau podaje przykład obrazów Claude’a Lorraina, na których długie prześwity pomiędzy drzewami sprawiają wrażenie nieskończoności, a nieskończoność ta „ma tylko kilka centymetrów kwadratowych”, i dodaje: „w nas też są podobne perspektywy, które mogą być jedynie pozornymi”. Moje wewnętrzne perspektywy nie mają kilku centymetrów kwadratowych. Są nieskończone i barwne, a nieskończoności zmierzyć nie można. Kto jednak pośród dzisiejszych moralistów ogląda tak uważnie obrazy Claude’a Lorraina, no kto? Niestety, nie znam nikogo takiego, dlatego czytam Guyau. Sny senne podróżne włoskie. Piszę bez przecinków. Przecinki są zakałą ludzkości. Walczę z nimi od lat. Hamują tok
342
myśli i nie istnieją w naturze. W naturze istnieją pauzy, znaki zapytania i kropki. Nie o tym jednak miało być. Miało być o kolejności członów w zdaniu, o boskim pięknie języków, w których nie jest ona raz na zawsze ustalona. Senne sny podróżne, sny podróżne i senne, włoskie senne sny, co wybrać. Wybieram pierwszą wersję, ponieważ była pierwsza i przyśniła mi się właśnie w takiej kolejności. Byliśmy we Włoszech, nad górskimi przepaściami. Pamiętam je dokładnie, ich ostre krawędzie i strome stoki. Bałem się, że podejdziesz zbyt blisko. Otchłanny zawrót głowy i lot w dół w stronę morza. Było to jednocześnie niebezpieczne i fascynujące. Jak głaskanie tygrysa przez pręty zamkniętej klatki, jak słuchanie wypowiedzi niektórych Ojców Kościoła. We śnie na szczęście ich nie było. Leżeliśmy obok siebie, a właściwie lewitowaliśmy sennie i erotycznie. Miłość włoska ma swoje zalety, ponieważ łączy się z pięknem absolutnym i z absolutem w pięknie. Tak przestawiamy pojęcia, które migoczą i lśnią ponad nami na szklanym suficie włoskiego nieba. Odbija promienie i ukazuje nas splątanych, jak na tanich rycinach sprzedawanych pod muzeum archeologicznym w Neapolu. W dali, w strumieniu błękitnego światła, płyną łodzie wypełnione winem i oliwą. Patrzymy, jak oddalają się od nas i nikną, spadając w niewidoczną przepaść za horyzontem. Wiemy, że kiedyś do nas wrócą jak włoskie sny senne podróżne, jak przepaście, które nie mają dna. Jak przecinki narysowane na naszej skórze czyjąś brutalną i porośniętą czarnym włosiem ręką. Po tak pięknym fragmencie trudno jest się odezwać. Powinienem milczeć. Błogosławieni cisi, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie. W Królestwie Niebieskim panuje zatem cisza, ci głośni się tam nie dostają. Nie wiemy, co z muzyką. Może będzie bezgłośna, przenikająca do naszej duszy bezpośrednio. Nie wiemy też, czy będzie to muzyka klasyczna lub raczej pop
343
i czy będzie można ją sobie wybierać z niebiańskiej chmury. Co do charakteru i istoty muzyki sfer, mamy różne koncepcje, podobnie jak na temat doskonałej symmetrii (proszę nie poprawiać) i złotego podziału. Nasze astralne ciała będą doskonałe, wsłuchane w ciszę brzmiącą wszystkimi tonami niewidzialnego świata. Będzie przyjemnie. Nie przypominam sobie, czy Gombrowicz pisał coś o Królestwie Niebieskim. A Czesław Miłosz? Już prędzej Miłosz, powinienem to sprawdzić, na pewno są na ten temat jakieś filologiczne rozprawy. Jak pisał Romano Guardini: „Wszystko, co jest w człowieku, znajduje swój wyraz w obrazach Bóstwa, obrazach, które człowiek tworzy. Wszystko, co wolne, jasne, tkliwe, ale również wszystko, co ciemne, dręczące; dobre i szlachetne, tak jak wszystko, co złe, złudne, niskie”. Obraz Boga mnie nie interesuje. Bardziej obraz Królestwa Niebieskiego, chyba że jest ono tożsame z Bogiem, co sprawi, że wtedy nie będziemy mieli możliwości wyboru, a nasze wyobrażenia ulegną siłą rzeczy zacieśnieniu/ poszerzeniu(?) i staną się kolejnym elementem Jego chwały. Będzie raczej nieprzyjemnie, jak zawsze, kiedy nie mamy wyboru. Wybory powinny być demokratyczne, samorządne i samodzielne. Inaczej mamy do czynienia z totalitaryzmem. Moje trzecie oko zobaczyło wczoraj tęczę księżycową nad Wodospadami Wiktorii. Powstaje w czasie pełni księżyca i jest jednym z siedmiu cudów obecnego świata. Unosiła się nad spienioną wodą spadającą gwałtownie do ciemnego wąwozu. U nas pada śnieg, który zasypuje nasze kolejne księżyce grubą, białą warstwą. Nie wychodzimy dzisiaj z domu, jemy mandarynki, myślimy o tym, co zdarzy się jutro. Przeżywam/przeżywamy coraz bardziej intensywnie każdą daną nam godzinę. Być może jest to oznaka starości albo jeden z przywilejów wieku podeszłego. Czas nabiera szczególnej wagi i sprawia, że nasze zmysły stają się coraz bardziej ostre i przenikliwe. Wcześniej tak tego
344
nie odczuwałem. Być może dlatego, że nie pisałem „Dniewnika” i dni wydawały się przez to do siebie bardziej podobne. Teraz wiem, co wydarzyło rok temu i w styczniu tego roku. Mój sukces literacki jest coraz większy. Ostatnio pozyskałem siódmą uważną czytelniczkę, co wydaje mi się niezłą liczbą, jak na kilkadziesiąt lat pisania. Liczba siedem jest dla mnie szczęśliwa, zawsze jej ufałem. Rozmawiamy o potrzebie ekspresji, o potrzebie ekshibicji, o autoportretach odbitych w tafli wody spadającej jak wodospad do ciemnej doliny. Przeżywam coraz intensywniej poszukiwania kolejnych wtajemniczonych. Na pewno będą to kobiety o zagadkowym uśmiechu przyczepionym jak ważka do namalowanego w tle krajobrazu. Spotkamy się przy księżycu, broszce kochanków. Nad nami pojawi się tęcza księżycowa, a moje trzecie oko przesłonię rzęsą wodną, aby nie widziało naszych rytuałów. Ludzie pierwotni są tacy pierwotni, podobnie jak ludzie starożytni są tacy starożytni, a kobiety takie kobiece. Kręci mi się w głowie, zawirowania poranne, które prowadzą mnie donikąd. Odbijam się od domowych obrazów, od ich ram i szklanych tafli ochraniających wyrytą starannie przed wiekami zawartość. Jestem w prywatnym muzeum wypełnionym sztuką, która kręci się i pochłania jak wir lub jak spirala wznosząca się ku sufitowi. Nie umiem wyjść z tej pułapki. Codzienne ablucje niewiele tu mogą zmienić. Sztuki nie mogę zmyć, wniknęła w głąb skóry i pod powieki, jest w głębi płuc i tuż pod aortą serca. Staram się wyprostować, iść prosto, nie spaść ze schodów, nie zabić się przez głupie potknięcie, przez zatrzymanie w czasie. Czuję się jak w planetarium, w którym przyśpieszono bieg gwiazd i mgławic, a operator upił się i nie potrafi tego kosmosu zatrzymać.
345
Na dworze zimowe słońce. Jemy chleb z szynką posmarowaną musztardą z miodem i ziarnami maku. To nas uleczy, mak ma takie zbawienne właściwości. Wirowanie ustaje, planety przestają szaleć i śmiać się z nas, z ludzi obciążonych słowami. Moja ciąża poranna, moje przedwczesne narodziny. I nie wiadomo, kto kogo rodzi i kto jest tutaj najważniejszy. Najważniejsze jest nie spaść ze schodów, trzymać się poręczy, patrzeć uważnie pod nogi. Wtedy wir w głowie się uspokoi i dotrę do celu, którego w tej chwili nie pamiętam. Na pewno sobie przypomnisz, jak nazwiska nieznajomych, jak moją/ swoją twarz. Muszę się ubrać, to jedno wiem na pewno, muszę się ubrać i... Jak to jest, kiedy świat się zawali? Czy ktoś już tego doświadczył? Świat po katastrofie, odłamki cegieł, kurz, mgła, która spowija i krępuje nasze ciała. Złe wieści szpitalne, staram się o nich nie pamiętać, usilnie wymazuję z pamięci. Pierwszy strzał, który kłuje w serce. Koniec naszego świata jest/będzie bardzo cielesny. Nie umiem zamienić go na abstrakcyjne pojęcia, na refleksję o życiu i przemijaniu. Jestem/jesteśmy nagą małpą, na której ktoś lub coś robi nieustannie medyczne eksperymenty. Podstępnie wkrada się do tego, co piszę, liczba mnoga, ale to nie ja jestem narażony tak wyraźnie na zagrożenie. Jestem w cieniu cudzej choroby, stoję z boku, pierwsza osoba liczby pojedynczej nie ma tu zbyt wielkiego znaczenia. Wszystko dzieje się poprzez osmozę, przenikanie, tajemne koincydencje i związki. Twoja skóra, moja skóra, twój brzuch, mój brzuch. Muszę się uspokoić. Zaczynamy od początku, wstajemy, robimy śniadanie, rozmawiamy o sprawach obojętnych. Pierwsza osoba liczby mnogiej podsuwa nam różne rozwiązania. Musimy jej uwierzyć, musimy w nią uwierzyć, że przetrwa wszystko i pozwoli nam żyć jakiś czas na naszej ulicy, w naszym domu. Nie są to zbyt wielkie wymagania. Spokój,
346
cisza, czasem podróże, odrzucenie innych pokus świata tego i tak jest nieuchronne. Odrzucam/odrzucamy wizje końca naszego świata. Jesteśmy przecież nieskończeni i nieśmiertelni. On to nam powiedział w chwili narodzin. Mam te słowa wyryte w głębi czaszki. Czuję ich siłę, coraz bardziej czuję ich siłę. Sen o domu Sylwii. Piękny dom pięknej kobiety. Iluzoryczny i iluzyjny, cały w błękitach wbudowanych w starożytną budowlę o wysokich sklepieniach i biegnących po stoku góry białych kolumnadach. W środku chińskie bibeloty, kolorowy porcelanowy tygrys i kilka latających sztyletów. Oglądamy je wspólnie, lekko uchylając głowy przed sztyletami. Wielki błękit osadza się w filiżankach i na lakowych naczyńkach, w których przechowywane są kosmetyki i szpile do włosów. Pisałem kiedyś o filozofii buduaru. Jest to jeden z piękniejszych rodzajów filozofii, niezauważony, niestety, przez Immanuela Kanta. Być może jest on remedium na moje zmartwienia. Najpiękniejsze są domy, których nie ma i filozofie, które nigdy nie powstały. Chodzimy po salach i salonach. Przechodzimy przez krużganki w stronę dziwnych okien w kształcie bawolego oka. Za nimi widać fragmenty ruin. Myśli, które przywodzą, są dostojne i nakierowane na wieczność. Rozmawiamy o odczuciu wzniosłości i o cenie porcelanowego tygrysa. Jest bardzo wysoka, ponieważ takie tygrysy łatwo jest stłuc i tak naprawdę nie istnieją. Iluzja ogarnia dom i znajdujących się w nim ludzi. Sami siebie wyciągają z cylindra i sami z siebie znikają za otwartymi drzwiami. Nie wiem, kim są. Może to oni rzucają sztyletami? Coraz większy niepokój, że trafią w tygrysa. Musimy się obudzić, inaczej on przestanie istnieć, nawet w tak iluzorycznej i nietrwałej jak dotychczas formie. I co się wtedy z nami stanie? Co z naszą filozofią?
347
Nawet jak się z tobą kłócę i mam ci coś za złe, to i tak cię kocham. Staram się potwierdzić w ten sposób, że jeszcze istnieję, że odczuwam, trwam, że jestem. Nie wiem, jak mam to inaczej wyrazić, jak powiedzieć. Monologi poranne, opowieści o naszym życiu. Wykorzystuję je, przytaczam, jako dowód, że jesteśmy prawdziwi i budzimy się w każdą niedzielę za wcześnie, podczas gdy inni jeszcze śpią i mają nam to za złe, tym bardziej że puściłem dziewiątą symfonię Beethovena na cały regulator, mówiąc, że nasi sąsiedzi powinni posłuchać finału oraz „Ody do radości”. Wiem, że na pewno się ucieszą, tyle radości od rana i może dorzucę im „Odę do młodości” w mojej własnej recytacji, w ogródku, obok pompy typu „abisynka”, na topniejącym śniegu, który nie chce nas w tym roku opuścić i wtedy pękną wszystkie tamy, piękno, dobro i prawda zaleją całą okolice i ludzi idących do kościoła, tak że nie będą mogli się podnieść i wrócić do pionu, a ja na czele, w piżamie w paski kupionej w Lidlu niedaleko, na rogu Królewieckiej i Warmińskiej, poprowadzę ich do Edenu albo do Arkadii, kto co woli, chociaż ja wybrałbym na ich miejscu Arkadię, słoneczną i beztroską, bez wiecznej męczącej obecności Nadzorcy i Uzurpatora. Ogromne oko nad nami zupełnie mi nie odpowiada i tak uwzniośleni będziemy przechodzić radośnie do historii i tylko będzie słychać śpiew i rżenie koni, jak w pewnym wierszu, albo przynajmniej zardzewiały dźwięk pompy „abisynki” i szelest naszych splatających się ze sobą cieni, lekko skłóconych i niewinnych, jeszcze bez grzechu pierworodnego. Amen. Na koncercie we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki słuchamy VII Symfonii A-dur Ludwika van Beethovena i IV Symfonii A-dur „Włoskiej” Feliksa Mendelssohna. Przepisuję informacje pracowicie z programu, uważnie stawiając litery, aby niczego nie pomylić i nie narazić się na zarzut ignorancji. Wszyscy boimy się zarzutu ignorancji, tak jakby ignorancja
348
nie była stałym stanem Wszechświata. To z niej utkana jest czarna materia i kilka nie tak odległych od naszej Ziemi galaktyk. Czytam uważnie program i doprawdy jestem w siódmym niebie. Otóż dowiaduję się, że złożony z trzech części finał symfonii Beethovena, to „trzy rozdziały skończonego dzieła sztuki, trzy filary o doskonałych proporcjach, każdy w innym porządku: doryckie piękno allegra, niemal przeładowane wyrafinowanie korynckiego allegretto, jońskie ślimaki scherza. W finale maczać musieli palce Frygowie, których ulubiona tonacja uchodziła wśród starożytnych moralistów za niebezpieczną, orgiastyczną, rozwiązłą”. Patrzę po Sali Głównej Forum pełen obaw. Być może są wśród publiczności Frygowie albo przedstawiciele innych orgiastycznych ludów. Na szczęście do końca koncertu się nie ujawniają. Może robią to w toaletach albo na podziemnym parkingu? Niepokoi mnie również, że sir Thomas Beecham porównał finał „Siódmej” do stada rozochoconych, tupiących jaków. Ciekawe, jak często sir Thomas oglądał stada rozochoconych tupiących jaków i dlaczego wziął to, co wziął, pisząc swoją opinię. Kocham muzykologów. Są jak skała na wzburzonym oceanie. Trwają, przeciwstawiając się naporowi fal i snując swoje opowieści o greckich porządkach i o stadach jaków. Niewiele mogą zrobić. Ocean muzyki jest potężniejszy od nich. Biedni tkacze bez rąk i bez krosien. Tkają tkaniny ponad materią samej sztuki. Jak my wszyscy. Na białym stoliku w oranżerii zielona gałązka jodły i pożółkły liść rośliny, której nazwy nie znam. Patrzę na kompozycję zrodzoną z przypadkowych elementów. Martwa natura, która nie chce być martwa. Obok szklana misa w kolorze błękitnym, na której kiedyś leżały jabłka Cèzanne’a. Później zwiędły jak skóra starych ludzi i przerodziły się w coś z kubizmu albo elegancji malarstwa metafizycznego. Kocham analogie. Rzecz,
349
roślina, malarz, kierunek, czas, sztuka. Linia otwierająca się na ogród i na lekkie zamieszanie wśród naszych codziennych pojęć. Rozbierałem dzisiaj choinkę i ta gałązka to jedyne, co po niej pozostało. Broniła się długo. Ja też broniłem się długo przed tym okrutnym aktem. Mówiłem do niej jak do dziecka, słuchałem jej niemych odpowiedzi. Każde rozstanie jest dla mnie niezwykle trudne i nie pomagają mi tu pytania, ile ty masz lat i czy wiesz, że jest już po nawet najdłuższych świętach. Moje święto jest we mnie i wiedzą o tym wszystkie jodły świata. Patrząc, muszę lepiej przyjrzeć się liściowi. Też jest ważny, bez niego nie byłoby tak wyrafinowanej kompozycji. Ostatnio dostałem kilka listów. List i liść to coś bliskiego sobie. Widocznie dawniej patrzono na świat bardziej uważnie i owo uważne patrzenie umieszczano w słowach, w ich rdzeniach i słodkim miąższu. Biały stolik milczy. Kupiliśmy go wiele lat temu na targu staroci. Jest z nami już długo i na razie nic mu nie zagraża. Patrzy przez ciemne szyby na zewnątrz. Tam czają się duchy zwiędłych roślin. Kompozycja staje się przez to coraz bardziej metafizyczna. U Lwa na stole instalacja nazwana przez niego „Strażnicy pokarmu”. Szeregi postaci wykonanych w styropianie, część odlana w metalu. Kolor naskórka i kolor strojów wywołują u widzów niepokój i chęć zdjęcia figur ze stołu. Pomiędzy nimi Dary Boże pilnowane przez Strażników. Jemy śledzie, rozmawiamy o sztuce i kulturze. Myślę o słowie „pokarm”, o jego dostojeństwie i powadze. Jakże różni się od słowa „jedzenie”, jest takie uroczyste i niecodzienne. Podobnie jak słowo „spożywać”, w czasach PRL-u z uporem powtarzane przez Milicję Obywatelską i to najczęściej podczas opisywania czynności obywateli chlejących nadmiernie wódę. Strażnicy pokarmu patrzą na nas uważnie, przysłuchują się rozmowom. Są i nie są obecni, jak każda sztuka dotykająca nas w sposób niekon-
350
trolowany i niezwyczajny. Jednak dla mnie bardziej istotna niż rzeźbiarska forma, jest ich nazwa. W tej materii jestem być może nadmiernie przeczulony. Staram się postaci umiejscowić w odległych epokach, dostrzec w nich oddziały wojska albo tłum wyznawców idący w świętej procesji. Mamy karnawał i nikt w Polsce o tym nie pamięta. Strażnicy pokarmu powinni nam o nim przypominać. Podawać na wielkich talerzach wykwintne dania. Oddzielać ziarno od plew, widzieć, jak sztuka staje się statyczna i monumentalna. Wzniosłość, mówię, potrzebna nam jest wzniosłość. Jakaś kobieta całuje mnie w rękę. My, przywódcy sekty, mamy swoje wyznawczynie. Mówię, że piękne kobiety są pokarmem danym mężczyznom przez Dobrego Boga. Bóg Zła przysłuchuje się nam podejrzliwie. Wyjada resztki śledzia z miseczki. Beka niechlujnie i zrzuca jednego ze Strażników na podłogę. Jest nareszcie szczęśliwy. Remont w domu. Przestawiamy szafy i stoły. Góralska skrzynia z Cepelii, która jest z nami od zawsze, też stoi w innym miejscu. Myślę o rodzajach rzeczy i miejsc. Szafa, skrzynia, garderoba, sypialnia są rodzaju żeńskiego. Lustro, krzesło nijakie, stół męski. Przyglądam mu się uważnie. Rzeczywiście, stoi solidnie, oparty na jednej dębowej nodze, która dumnie pręży się pośród obojnackich krzeseł. Szafa i skrzynia patrzą na stół z utęsknieniem. Mniej więcej wiem, co roi się im w zgrabnych główkach i rzeźbionych zwieńczeniach. Mówisz mi, że powinienem być swatem, łączyć przedmioty i ludzi, doprowadzać do prokreacji i koniunkcji jak dawni alchemicy poszukujący kamienia filozoficznego. Co do szafy i skrzyni, to język polski wyprzedził o tysiące lat Freuda. Prasłowianie słynęli z jurności i wyplatanych z łyka łapci. W naszej sypialni zawisł ostatnio zdobyczny barokowy aniołek. Lubi odbijać się wielokrotnie w lustrach, macha wtedy skrzydełkami i wykrzywia dziecinną buzię grymasem oczekiwania i zadowolenia z tego, co widzi.
351
Aniołek jest rodzaju męskiego. Osiemnastowieczny artysta podkreślił jego płeć z wyraźnym upodobaniem. Zapomniał, że anioły nie mają płci, podobnie jak duch i dusza. Duch jest męski, dusza żeńska. Duch leci, dokąd chce, dusza nie ma takich możliwości. Jest spętana ciałem, w którym mieszka i jego licznymi grzechami. Odpoczywa dopiero na zielonej łące lub sadowiąc się przy stole. Lubi też położyć się w sypialni i patrzeć na dorodnego aniołka. Czuje wtedy, że urastają jej skrzydełka, a stulone dotąd dziewiczo duchowe płatki nabierają barwy i wypełniają się słodkim, brzoskwiniowym sokiem. Jestem na krawędzi słońca. Zdanie, które prześladuje mnie od wczoraj. Mówię mu, żeby sobie poszło, dało mi spokój. Zmęczenie, dyskusje ze zdaniem o zdaniu nie mają sensu. Obserwuję tautologie. Wielu artystów się na nie dało nabrać. Myśleli, że w ten sposób pomnożą byty i wzmocnią swoją sztukę. Dodawali do dodanego, odejmowali odejmowanie. Ilość nie przeradzała się w jakość, raczej w monotonię, jak w Księdze Powtórzonego Prawa, w której najlepszy jest tytuł. Moja krawędź słońca gdzieś przepadła. Szukam jej uporczywie. Może wróci i opowie mi coś o sobie. Musi tam być gorąco i nie da się żyć bez dużej ilości napojów gazowanych. Dobry pomysł dla reklamy coca-coli. Może mnie zatrudnią, ponieważ humanistyka jest dobrze opłacana jedynie w reklamie i tam też są najpiękniejsze modelki o dużych biustach i sarnich, skośnych oczach. Grzeją się w cieple naszej gwiazdy i piłują sobie krwistoczerwone paznokcie, popijając z najpiękniejszej butelki świata ożywczy napój. Jestem pośród nich, ognisty i demoniczny. Zdanie przestaje znaczyć, kultura przestaje znaczyć, pojawia się dzika natura dążąca uporczywie do prokreacji. Uspokój się, mówisz, napij się zielonej herbaty i zjedz herbatnika. Krawędź słońca niedługo zniknie na zachodzie, a ty biedaku żyjesz coraz bardziej na wschodzie i nic na to nie
352
możesz poradzić. Nie uratuje cię ani coca-cola, ani sny o ciepłych i miękkich ciałkach. Stoisz pod ścianą, na której niewyraźnie rysuje się twój portret. Zacieniasz profil, dorabiasz oczy z guzika i perkaty nos à la Kościuszko. On był Białorusinem, a później został amerykańskim generałem. Lubił kobiety, nie lubił księży, tak jak ty. Nie zdążył wystąpić w reklamie cocacoli, i to łączy was najbardziej. Według Sartre’a: „Są tylko dwa sposoby pojawienia się pojęcia: jako czysta myśl na terenie refleksyjnym i jako wyobrażenie na terenie nierefleksyjnym […] wyobrażenie jest jakby inkarnacją nierefleksyjnej myśli konstytuującej się w swoim przedmiocie i poprzez swój przedmiot […] myśl nie zaznacza się na przedmiocie, lecz raczej jawi się przedmiotem”. Interesująca myśl i z grzybkami by ją podać. Ciekawe, czy można ją umieścić na terenie refleksyjnym, czy nierefleksyjnym. Pewnie refleksyjnym, Sartre był przede wszystkim filozofem i pojęcia układały mu się w refleksję zwaną filozoficzną. Nie wiem jedynie, dlaczego wyobrażenie ma być nierefleksyjne. Dla mnie jest ono refleksyjne podwójnie, ponieważ proces uprzedmiotowienia myśli jest o wiele ciekawszy niż usytuowanie jej w abstrakcyjnej magmie pojęć, którymi wielu potrafi żonglować dowolnie, w zależności od czasu i miejsca akcji. Uprzedmiotowione wyobrażenia są konkretne i namacalne, można je sprawdzić i sprawić, że zawarta w nich doza refleksji zyska materialne ciało. Alegorie i symbole są wśród nas nieustannie obecne, pozwalają nam przetrwać w chwili wszechogarniającej pustki, są bliskie sztuki lub też często same są sztuką. Staram się usytuować mój refleksyjno-nierefleksyjny „Dniewnik” w tym kosmosie. Jestem po stronie konkretu, przedmiotów, które przeradzają się w poetycką lub prozaiczną formę uogólnienia. Siedzę okrakiem na barykadzie. Nie jest to pozycja wygodna, ale dla mnie jedynie możliwa. Boli
353
mnie to i owo, muszę wytrzymać. Czego nie robi się jednak dla ostatecznego zwycięstwa. Niedługo pewnie mnie ktoś zastrzeli i wtedy będę mógł spokojnie dywagować o istocie czystego pojęcia. Nadal jednak będę wolał byście sobie mnie wyobrażali, jak piszę te słowa w niedzielny poranek, patrząc w monitor marki „iiyama”, jeszcze nieubrany, lecz już świątecznie ogolony i po śniadaniu złożonym z żółtego sera i odrobiny szynki posmarowanej musztardą, plus kawa (rozpuszczalna, niestety) z mlekiem i łyżeczką śmiercionośnego cukru, moją małą zastygłą na dnie naczynia odrobiną słodyczy. Poruszam się po spirali. Jestem coraz wyżej. Ilość przemienia się w jakość i odwrotnie. Czuję się zawieszony na końcach palców albo metalowych wypustek przypominających na pierwszy rzut oka suszarkę do butelek Duchampa. Mogę się na nich powiesić, aby ostatecznie wyschnąć. Mogę też spróbować przedostać się z jednego pierścienia na drugi, wyższy. Moja Wieża Babel skierowana ku szczytowi urządzenia. Mówisz, że nadmiar erudycji niszczy sztukę. Zgadzam się w pełni, ale moja erudycja jest bardzo wycinkowa i ulega codziennie pięknej filozofii przypadku. Sama jest przypadkiem. Ja też jestem tutaj przypadkiem. Podobno dzieło Duchampa ktoś ukradł i muzealnicy wpadli w popłoch. Szukali dokładnie takiego samego modelu na targach staroci, zamiast wziąć dowolną suszarkę kupioną w pierwszym z brzegu markecie. Nie zrozumieli idei, widzieli jedynie przedmiot o zabytkowej wartości. Nie wznieśli się po spirali, zostali na dole, przy najniższym pierścieniu i tam zapewne umarli. Dawne suszarki są naładowane dużą dozą erotyzmu. Suszarki współczesne są obojnackie i bezpłciowe. Może dlatego muzealnicy szukali tej dawnej, zagubieni pośród straganów ze starzyzną i graczy w trzy karty. Pamiętam, jak w Paryżu próbowałem szczęścia w tej grze i przegrałem wtedy sporo pieniędzy. Przegrałbym pewnie wszystko, gdyby
354
nie podszedł do mnie duch Duchampa i nie zaproponował partyjki szachów. Na szczęście nie graliśmy na pieniądze, bo ograł mnie bezlitośnie. Widziałem później, jak wynosił z targu manekin kobiety powleczony prawdziwą ludzką skórą. Był szczęśliwy i poruszał się po spirali sztuki coraz wyżej. Traktat o manekinach pisał się samoistnie, zasłaniając dłonią kolejne znaczone karty. Marek Aureliusz porównuje nasze życie do teatru, w którym gramy nie zawsze pierwszoplanową rolę. Aktor, którego usuwa ze sceny pretor, buntuje się i domaga gry we wszystkich pięciu aktach. Pretor mówi mu, że w życiu trzy akty tworzą całą sztukę, i dalej: „Bo kiedy się ma skończyć, wyznacza ów, kto przedtem zespół ułożył, a teraz rozpuszcza. Ty zaś ani w jednym, ani w drugim udziału nie brałeś. Odejdź więc łagodnie. Łagodny bowiem jest i ten, kto cię zwalnia”. Nie przypominam sobie, aby pośród cech boga chrześcijańskiego wymieniano łagodność. Są dobro, miłość, wszechwiedza, też prawo do gniewu i kary, ale łagodność? Łagodność scedowano na Matkę Boską i to do niej garnie się lud. W świecie, w którym straszliwy może być każdy anioł, mówienie o łagodności Boga jest co najmniej nie na miejscu. Wolę świat Marka Aureliusza, wielu bogów i fletów pasterskich. Powinniśmy odejść łagodnie, patrząc w twarz/twarze tych, którzy ten spektakl ułożyli, a w pewnym momencie go zamykają. Na szczęście dla innych trwa on nadal i mogą dzięki temu uczestniczyć w nim do piątego aktu. Kurtyna podnosi się i opada, sceniczny kurz unosi się ponad sceną. Widownia nigdy nie jest pusta, nawet wtedy, gdy zgasną wszystkie światła. Siedzimy po ciemku, wpółobjęci, pośród nieustającej i nieugiętej ciszy. Niedługo się zacznie coś, co nigdy dla nikogo się nie kończy.
355
Czytam o drugiej sofistyce i o sofistyce retorycznej, która nakierowana był na estetykę słowa i nie dążyła do tego, żeby coś powiedzieć, lecz do uzyskania piękna wypływającego z samego procesu mówienia. „Sofista potrafił posłużyć się słowem jak trucizną, która wprawdzie może leczyć, ale może też odurzyć. Jego intencją było mówić przekonywająco „do kogoś”, a nie mówić „o czymś”, i dalej: „dla sofisty słowo miało wartość wieszczącą, a przepowiednia zawsze jest prawdziwa, niezależnie od tego, czy się sprawdza, czy nie”. Mój „Dniewnik” jest taką przepowiednią, będąc jednocześnie zapisem czasu i zwrotem słownym ku przeszłości. My, prorocy, mówimy, upajając się samym procesem mówienia, a naszym celem jest zawładnięcie i odurzenie słuchaczy, w tym, szczególnie w moim, przypadku, pięknych i grzesznych kobiet. Widzę siebie z gałązką oliwną w dłoni i laurowym wieńcem na głowie, kiedy wsparty na marmurowej kolumnie mówię dla samego mówienia, tworząc poezję dostępną jedynie wybranym wyznawcom. Liście akantu przylepiają się do moich sandałów, a piękna Dibutade nieustannie obrysowuje mój szlachetny profil na białej ścianie naszej neapolitańskiej willi. Budzisz mnie z tego snu, mówiąc o sprawach domowych i pospolitych. Wyjaśniam, że w chwili, kiedy retoryka stała się poezją, poezja stała się niepotrzebna i zupełnie zaginęła. Mówisz, że najtrudniej jest odnaleźć poezję w morzu trywialności i wszechogarniającego wszystko i wszystkich banału. Mówię, że metafora „morze trywialności” wydaje mi się niezbyt udana i nadmiernie wyświechtana przez zbyt częste użycie. Pytasz o frekwencję i o to, kto użył jej ostatnio. Mówię, że nie będę tego sprawdzał, ponieważ nam, prorokom, musi się wierzyć na słowo. Następnie wikłam się sam w sobie i w swoich wypowiedziach, łamię oliwną gałąź, łykam truciznę, wdycham smog nasz codzienny, spalam kilka ziół i widzę, jak obrysowujesz mój profil na białej ścianie naszej sypialni. Nasza godzina śródziemnomorska dopiero się zaczyna.
356
Za dużo podpórek, za dużo sofistyki. Porozmawiajmy o relacjach międzyludzkich albo o psychologii. Podobno na świecie co roku powstaje tylko w języku angielskim sto pięćdziesiąt tysięcy prac z tej dziedziny wiedzy, a gdyby policzyć też inne języki… Kto je czyta, kto się nimi przejmuje? Chciałbym zobaczyć kiedyś tych ludzi zgłębiających annały odkrywające tajemnice ich jaźni. Podmiot, który staje się przedmiotem badania, przedmiot, który ulega upodmiotowieniu, coś pięknego i jakże pożytecznego. Nieustanna transmisja, ciągła transfiguracja wyjaśniająca nam kim jesteśmy, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. Relacje zapętlają się i wikłają. Popijamy wodą. Są dalej zapętlone. Nasze węzły gordyjskie, które starasz się lekko poluzować, a ja przywrócić im stan pierwotny. Może szklanka piwa, może jakiś koniaczek. Przyciągamy się i odpychamy, jesteśmy razem i osobno, zastanawiamy się, czy to wszystko ma jeszcze jakiś sens. Dosypujemy soli attyckiej, mieszamy w pustej szklance. Z podręcznika psychologii pamiętam szczura Alberta, który w labiryncie błyskawicznie odnajdywał drogę do pożywienia i nie lubił miejsc, w których rażono go prądem. Ja też szybko odnajduję drogę do baru „Misz Masz” na ulicy Nożowniczej i nie lubię chodzić tam, gdzie rażą mnie prądem. Jestem Wielkim Szczurem Waldemarem. Nadaję się do podręcznika psychologii. Biegnę codziennie w moim labiryncie pełen obaw, że na końcu spotkam bezlitosnego Minotaura wertującego księgi Junga. Dwa archetypy nie mogą stać obok siebie w jednym ciasnym korytarzu. Być może uda mi się przeskoczyć po jego grzbiecie na drugą stronę. Spotkam tam szczura Alberta, który od dawna zamieszkuje pewien ciemny kąt, w którym jest sporo jedzenia, a prąd elektryczny nie został jeszcze przez nikogo wynaleziony. Spotkanie z twórczością Łukasza H. w Muzeum Architektury. Zostałem zaproszony jako osoba znająca się na sztuce
357
i ewentualnie dla ratowania sytuacji retorycznej. Oglądamy obrazy, słuchamy o związkach pomiędzy malarstwem a architekturą. Łukasz H. jest monochromatyczny i od pewnego czasu maluje trzy linie zbiegające się w rogu pustego pokoju. Jego malarstwo podoba się architektom, ponieważ przypomina im architekturę. Pokolenie modernistyczne nie przerobiło lekcji postmodernistycznej. Opowiadam o Mantui, o Palazzo Te, o Chirico i o czystej formie. Później domagam się od artysty, aby w malowanych przez siebie kątach pokojów umieścił kota lub szczura Alberta. Artysta nie chce tego zrobić, ponieważ jest skupiony na swej ascetycznej sztuce i na samym sobie. Ja jestem skupiony na kocie i szczurze Albercie, co wywołuje pewne kontrowersje. Pozostali uczestnicy spotkania w trakcie przerwy w dyskusji mówią o kolejnym patriotycznym pomniku, który ma powstać w naszym mieście. Malarstwo metafizyczne nie lubi hałasu, dlatego biorę kota i szczura pod pachę i wychodzę z nimi do Galerii Dominikańskiej. Ogarnia mnie, jak zawsze w tej Galerii, poczucie nierzeczywistości. Jemy rybę w North Fishu, kot oblizuje się ze smakiem, szczur ogryza ości. Jest nam dobrze, ponieważ nie musimy mówić o sztuce. Schody ruchome stają się nieruchome. Zapada zmrok. Kot wybiera się na łowy, szczur zostaje w Galerii. Pada deszcz. Idę przez metafizyczny Wrocław i widzę dwugłowe cielęta. Trzy linie zbiegają się w jednym punkcie i nikną w najbliższej ścianie. Kolejne wymiary nie chcą się ze sobą spotkać, ponieważ nikt od dawna ich nie namalował i pewnie dzisiaj nie namaluje. Jeszcze raz na targowisku przy Świebodzkim. Dużo suszonych ryb z Ukrainy, dobrych do wódki. Jadłem takie w Symferopolu albo w Sewastopolu, nie pamiętam. Jest wszystko, co potrzebne człowiekowi do życia. Kupuję obraz zatytułowany „Obraz”, na którym biały maltańczyk wychyla się spośród pęków róż. Róża jest różą, a maltańczyk jest maltańczykiem.
358
Pani sprzedająca zachwala, że obraz jest pięciowymiarowy. Po trzech wymiarach Łukasza H. i ewentualnym czwartym, jakim jest czas, intryguje mnie ów piąty metafizyczny wymiar. Pani wskazuje na niebo, w którym najprawdopodobniej jest on najlepiej dostrzegalny i realizowany, ale tu, na ziemi, przy Świebodzkim, piąty wymiar polega na stereometrycznym widzeniu pieska i czerwonych róż. Jeżeli się poruszy obrazem, piesek rusza noskiem i uszkami, a róże zaczynają intensywnie pachnieć. Iluzji dopełnia wiatr wiejący z tyłu obrazu i woń pobliskiego straganu z podróbkami firmowych perfum. Muszę tu częściej przychodzić, aby lepiej zrozumieć ideę korespondencji sztuk i Gesamtkunstwerku. Niesiemy zakupy pod pachą. Piesek jest spokojny, ryby wytrzeszczają wyłupiaste oczy, perfumy przypominają zmarłego niedawno Lagerfelda. Kupimy jeszcze jabłka na pokuszenie i wrócimy obok dawnej izby wytrzeźwień do domu. Boski wiatr rozwieje chmury nad parkingiem na placu Jana Pawła II. W tym roku zima jest dla nas wyjątkowo łaskawa. Przekładam twoje rzeczy. Są takie delikatne. Zawsze boję się, że coś zniszczę albo podrę. Mam niezbyt zręczne ręce, a od pewnego czasu wszystko spada mi na ziemię. Wiek ma swoje prawa i swoje chorobliwe obowiązki. Muszę obciąć paznokcie, żeby nie zahaczyć pończoch i jedwabnej koszulki. Dotykam ich raz jeszcze. Jesteś gdzieś zaraz pod ich powierzchnią albo w głębi bladoróżowego jedwabiu. Ukrywasz się przede mną, przed moimi pragnieniami. Rzeczy układam starannie na łóżku. Muszę coś znaleźć w szafie, idzie wiosna i nie mam co na siebie włożyć. Jestem coraz bliżej świata kobiet, szczególnie po południu, kiedy według uczonych amerykańskich poziom testosteronu mężczyznom wyraźnie spada. Stają się przez to bardziej łagodni i nawet na Podhalu nie biją wtedy swoich żon i matek. Jedwab przepływa mi przez ręce jak odwieczna kobie-
359
cość ukryta w miękkiej szkatułce. Staram się zapanować nad moim nagłym fetyszyzmem. Zakładam buty na wysokich obcasach, walczę w nich z chęcią pomalowania sobie ust i nałożenia warstwy pudru na twarz. Testosteron z wolna wraca. W lustrach zmienia się mój profil, ciało nabrzmiewa długo oczekiwaną energią. Rzucam szpilki w kąt szafy, rozdzieram kolejne satynowe pończochy. My, zwycięzcy, nie lubimy zbyt delikatnych przeszkód podczas naszych wieczornych podbojów. Nasze ręce nabierają wtedy mocy, a oczy widzą w ciemnościach. Ubywa mnie po kawałku. Coś sobie usuwam, coś wycinam. Niedługo będzie mnie mniej o kilka fragmentów, zbędnych części, które wyraźnie się zużyły. Może to i lepiej. Trzeba wszystko posprzątać i poskładać, aby dojść do końca w miarę spójnej formie i całości, o ile oczywiście będzie to jeszcze możliwe. Musisz rany zdezynfekować, a niepotrzebne wgłębienia zalepić plastrem. Ludzie nie lubią ciał zdefragmentowanych i czy w ogóle jest takie słowo? Komputer podpowiada: „zdezelowanych”, ma mnie za maszynę napędzaną własnym oddechem i nie lubi neologizmów. Układam się wygodniej we własnym ciele. Nie jest źle. Lekka nadwaga, którą zwalczam nieudolnie od lat i zgarbione plecy ludzi czytających pisma innych ludzi. Jeszcze nie siwieję i nie miałem zawału. Ma pan dobre geny, mówi lekarka, najprawdopodobniej po matce z domu Łukasiewicz. Łukasiewicze żyli krótko, ale mieli za to dobre geny i dzięki nim wynaleźli lampę naftową. Rodzinne psychopatie wracają ze zdwojoną siłą. Lwów, dziadek Michał, babcia Karolina, matka, ojciec. Wszyscy stoją nade mną i przyglądają się moim genom. Grzebiemy w nich razem. Pełna zgodność, jak w serialach o działaniu służb śledczych. Śledzę sam siebie bardzo uważnie. Dostaję zadyszki, uprawiając body-art. Może niedługo wytnę sobie jakieś żebro i będę jak Cher, piękny i pociągający. Oprawię je w złotą ramę i powieszę
360
obok aniołka. Ciało lubi samo na siebie patrzeć i dotykać miejsca chore i nadmiernie intymne. Powidoki na rzęsach. Barwy światła. Przymrużam oczy, czytając ogłoszenia o kolejkach do rejestracji. Onkologia i okulistyka są z lewej stronty. Kardiologia z prawej. Powidoki układają się w litery, które widzę coraz mniej wyraźnie. Ciekawe, gdzie jest kolejka do usuwania zaćmy i czy wtedy będę jeszcze widział kolory nieba. Za drzwiami, tam, gdzie kończy się korytarz, chorzy na płuca palą papierosy. Na szpitalnych noszach leży człowiek z rurką podłączoną do metalowej butli i z gałką oczną, która wyszła z oczodołu. Ludzie stojący w kolejce przyglądają mu się uważnie. W barze sprzedają całe pudła lukrowanych pączków. Tłusty czwartek rządzi się swoimi prawami, nawet w szpitalu. Nowość – dietetyczne pączki bez cukru, bez mąki i bez nadzienia z róży, czyli, mówisz, w sumie bez pączków. Ersatz, cholera, nie życie. Wikłamy się w białej pościeli, czekamy na wyniki. Za oknem, na szpitalnym parkingu, porsche, mercedes i jaguar stoją zgodnie obok siebie. Szkoda, że nie mamy w rodzinie lekarza albo przynajmniej księdza, zauważam, ci mają najlepiej. Powidoki powracają, drgają wyraźnie tuż obok koron drzew i na wypłowiałym trawniku. Wszystko budzi się do życia, mówisz, wystarczy zjeść prawdziwego pączka i zapomnieć o wszystkim. Co jakiś czas zapominamy o wszystkim, nawet o powidokach i o kolorach nieba. Wikłamy się wtedy w słowa owinięte białym bandażem, aby nie krwawiły. Przynajmniej nie teraz, kiedy jest tak pięknie i na rzęsach pozostało kilka kolorowych łez, które niedługo spadną bezgłośnie na ziemię. W drzwiach po remoncie za duże klamki. Myślę o proporcjach, o doskonałym podziale i o tym, co to znaczy, że klamka
361
jest za duża. Wystaje nadmiernie i jest większa niż poprzednia. Sprawa przyzwyczajenia i prawo pierwszych kontaktów. Relacje pomiędzy tym, co jest duże i tym, co jest małe. Widzę, że skrajności zbliżają się do siebie i na końcu zostają drzwi bez klamek i klamki bez drzwi. Leżą osobno, wpatrując się czujnie w siebie, żyją swoim drewnianym i stalowym życiem. Na szczęście lampa do przedpokoju jest w sam raz. Może dlatego, że jest jedna i nie ma konkurencji. Myślę o myśli opartej na jedności rzeczy, o wielkim białym słoniu w wannie wypełniającym ją bezbrzeżnie, jako o dowodzie na to, że istnieją idee wielkie, czyste i prawdziwe. Słoń jest ideą wielką i czystą, ale nieprawdziwą, mówisz. Nie ma takich wanien, są tylko wanienki podróżne i przenośne dla dzieci. Sprawdzałam ostatnio na Allegro, jest ich za to jakieś sto rodzajów. Dziecko jest jedno, mówię, po co mu sto wanienek? Nawet bliźniaki można kąpać po kolei. Świat wyraźnie oszalał i tylko lampa do przedpokoju jest pojedyncza. Oświetla nam dumnie drogę, jest z nami od wczoraj. Z wolna przywiązujemy się do niej, a ona do nas. Biały słoń właśnie wyszedł z kąpieli i prycha radośnie swoją białą trąbą. Doskonałe idee prychają razem z nim. Tylko prawda nie prycha, jest wyraźnie obrażona. Musimy ją jakoś przekupić albo podejść podstępnie, udając, że tworzymy sztukę. W sztuce wszystko jest możliwe, a prawda niech się od niej odpieprzy. Obudziłem się dzisiaj o godzinie 5.55. Czasami budzę się o 2.22 albo o 3.33. To musi coś znaczyć, tym bardziej że śniła mi się moja matka, której nie śniłem od chwili jej śmierci przed kilku laty. Była bezradna i bezbronna. Leżała na schodach naszego domu na placu Kościuszki ubrana w dziwny strój przypominający cielisty trykot. Na twarzy miała maskę z pończochy, taką jaką zakładają często napadający na banki albo na kantory. Mogłem ją jednak rozpoznać, chociaż nie była do siebie podobna, przynajmniej do tego jej wizerunku,
362
jaki zapamiętałem. Starałem się pomóc i częściowo mi się to udało. Ułożyłem jej bezwładną głowę wyżej, podniosłem z kamiennych schodów. Jak zawsze w moich snach, wracałem z jakiejś podróży i miałem sporo bagaży, które przytłaczały mnie i niszczyły psychicznie, a tu w dodatku jeszcze matka… To musi coś znaczyć. Wszystko działo się jeszcze przed wschodem słońca, które dzisiaj wzeszło o godzinie 6.20. Było szaro i zimno, chociaż podobno zapowiadali w telewizji rozpogodzenia. Wstawał dzień naszej rocznicy. Czterdzieści lat temu w marcu był jeszcze śnieg i zamarznięte na polach tafle wody. Szliśmy po twardych grudach ziemi do domu twoich rodziców na ślubne przyjęcie. Było już ciemno. Słońce w tym dniu zachodzi o 17.16. Pamiętam zmierzch i wrony na skraju drogi. Moja poezja szła obok mnie. Nie odczuwała wtedy potrzeby utrwalenia tej chwili. Miała swoje tajemne sprawy i być może przeczuwała, że niedługo zmieni się świat. Wiedziała o tym wcześniej niż my wszyscy. Była ubrana w maskę codzienności i było jej w niej do twarzy. Przynajmniej tak się nam wówczas wydawało. Ambient, cudowny ambient. Wprawdzie nie jesteśmy na lotnisku, ale muzyka tła pozwala nam lepiej odczuwać każdą chwilę. Tło wychodzi z ram płótna, pochłania całą scenę. Myślę o literaturze abstrakcyjnej, kontekstowej, prywatnej. Jesteśmy w restauracji „Jadka” na ulicy Rzeźniczej. Staram się poukładać z kilku elementów sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Uroczysta kolacja. Wolałbym siedzieć odwrócony twarzą w stronę sali. Ojciec nauczony doświadczeniem knajp z lat 50. zawsze mi radził, żeby siedzieć plecami do ściany. Łatwiej jest wtedy odeprzeć niespodziewaną napaść sfrustrowanego pijaka. Niestety, siedzę na środku, w myślach obracam, jak w komputerze, moje krzesło i stół o sto osiemdziesiąt stopni. Tak jest lepiej. Czuję się bardziej bezpieczny. Tło narasta. Mały realizm nara-
363
sta. Prosisz, abym zamienił go w wielką literaturę już najprawdopodobniej nie-realistyczną. Pijemy wino, ściany zaczynają falować. Zawieszone na nich fotografie można kupić za nieduże pieniądze. Restauracja jest droga i artystyczna, i dlatego siedzą w niej sami cudzoziemcy. Pani z przeciwka nieustannie obmacuje siedzącego obok niej pana. Robi to wprawdzie delikatnie, ale za to bardzo stanowczo. Realizm skrzeczy, chce stąd wyjść. Trzymam go z daleka od siebie jak na psiej smyczy. Szepczę mu do ucha słowo „ambient”. Ulica Rzeźnicza wypełniona jest rusztowaniami, spoza których smętnie patrzy na nas witryna Teatru Współczesnego. Obrazki z wystawy układają się w ciąg sprzyjający przechodniom idącym w stronę mostu Pomorskiego i dalej. Dzień naszej rocznicy dobiega końca. Stajemy się coraz mniej prawdziwi i jesteśmy coraz bliżej nierealnego tła. Jego sploty przypominają tkaninę tkaną przez nas wspólnie od czterdziestu lat. Są na niej wzory przypominające kolorowe kwiaty i tace pełne słodkich owoców. Widać je w świetle nocnych latarni i w naszych oczach, jaśniejszych niż zwykle. Gubię się w tym coraz bardziej. Gra w chowanego. Ktoś chce się ze mną spotkać. Dyrektor wydawnictwa. Chodzimy tak od dawna obok siebie jak czapla i żuraw. Słucham o twórczości Natalii LL. Uczona pani spiętrza wiedzę coraz wyżej i wyżej. Jestem pełen obaw, że niedługo jej słowa przeleją się jak woda przez koronę tamy chroniącej nas przed jeszcze większą powodzią. Antropologia kulturowa ma swoje prawa i zasady. Ludzie szczęśliwie niewiele o niej wiedzą. Inaczej nie byliby tak spokojni stojąc na ulicy Szewskiej na przystanku tramwajowym w stronę Marino. Muszę to jakoś przetrwać. Coraz częściej muszę coś jakoś przetrwać. Czy jest od tego liczba mnoga? Raczej nie. Każde przetrwanie jest jednostkowe i samodzielne. Dopiero po jakimś czasie układają się w nieznośny ciąg, który prowadzi nas w nieznane. Nie mam podstaw ani fundamen-
364
tów. Przebywam w próżni, którą sam stwarzam. Trudno jest w niej oddychać, ale jakoś to przetrwam. Wielka bańka, jak na dawnych obrazach ukazujących eksperymenty z pompą próżniową. Płacze na nich dziewczynka, której jest żal uduszonego przy okazji eksperymentu ptaszka. Inni uczestnicy nie płaczą. Są ludźmi uczonymi i z ufnością patrzą w stronę wieku świateł. Światła jeszcze ich nie oślepiają i jeszcze nie spadają koronowane głowy. Tramwaj nie przyjeżdża. Musiał być jakiś wypadek. Mam nadzieję, że nie uległa mu uczona pani. Gubię się w tym coraz bardziej. Ożywiam ptaszka, wycieram łzy dziewczynce, ścinam głowy eksperymentatorom. Dyrektor z wydawnictwa dzisiaj nie zadzwonił. Muszę wsadzić go do pompy próżniowej. Może wtedy przeczyta mój „Dniewnik” albo coś o antropologii kulturowej w tramwaju numer 7, który się nie zgubił i właśnie przyjechał na przystanek. Pochłaniam sztukę wszystkimi porami ciała. Najwięcej oczy i uszy, trochę mniej inne zmysły. Jesteśmy w Krakowie na spektaklu Cyrku Słońca. Stary Cameron wraca raz jeszcze. Dzieją się cuda. Na scenie płynie wartki potok, w głębi spadają z hukiem wodospady. Pandora z filmu ożywa w cyrkowej wersji w mieście, które wydało ze swego łona wielu wybitnych mężów prowadzących obecnie nawę naszego państwa. Nie będę wymieniał nazwisk. Są tak dostojne i powszechnie znane, że po prostu wymieniać ich nie warto. Strażnik Tauron Areny rozmawia z nami o Krakowie i o polityce. Mówi: w naszym sejmie są same łosie. Wspominam o baranach i o nierogaciźnie. Rozumiemy się bez słów. Cyrk Słońca powinien zrobić o nich przedstawienie pełne barw i kuglarskich sztuczek. Niektórzy mogliby skakać na batucie lub uprawiać żonglerkę słowami przyczepionymi do małych bumerangów. Cyrkowcy przekraczają granice ludzkich możliwości. Opowiadają historię o zwycięstwie dobra nad złem. Śnię o zwycięstwie dobra nad złem
365
i wiem, że to tylko sen. Lepiej chłonąć sztukę, ona nas też zawodzi, ale przynajmniej robi to w lepszym stylu. Zostawiłem pod zielonym krzesełkiem pudełko z resztkami popcornu. Może zje go jakiś łoś albo baran. Moje ciało wypełnione sztuką nie przyjmowało już rzeczy trywialnych. Unosiło się lekko nad sceną, jak kamienne góry z dalekiej Pandory. Lina łącząca je z ziemią była coraz cieńsza i w pewnym momencie musiała pęknąć. Na szczęście złapał ją strażnik z Tauron Areny i dzięki temu nie odleciałem zupełnie. Czy powinienem mu być za to wdzięczny? Tym bardziej że po powrocie zainteresował się mną łoś o rozłożystym porożu. Widziałem takie w Krakowie w pewnym muzeum. Muzea to specjalność Krakowa. „Silva rerum”, las rzeczy. Intrygująca nazwa, która daje pierwszeństwo rzeczom przed ideami. Idę tym lasem, widzę polany i leśne przecinki wypełnione rzeczami. Las to nie tylko drzewa. Nie wiem, czy twórcy tej nazwy zdawali sobie z tego sprawę. Widzieli być może każde drzewo oddzielnie, zapominając o ich organicznej, wewnętrznej więzi. Rzeczy nie układają się w system, ciężko jest je zrozumieć i policzyć. Rzeczy są niepoliczalne, mnożą się o północy i później nie możemy sobie z tym poradzić. Czytam o nich nieustannie i im dalej w las, tym bardziej wszystko się komplikuje. Dotykam kory. Komputer podpowiada: „korynckiego”. Jest w coraz większym stopniu przejęty historią sztuki i czasami dekadenckiego przesytu, sprawiającymi, że las nie ma końca i przybiera coraz to bardziej fantastyczne formy. Być może mieszka w nim zła czarownica, która więzi w chatce z piernika czyste myśli, marzenie filozofów. Musimy je wypuścić, aby mogły nas zapłodnić lub przynajmniej użyźnić glebę pod drzewami. Tam nic nie rośnie, cień jest zbyt potężny. Tak tworzę w myślach krainę cudowności. Pojawiają się w niej zwierzęta, na szczęście nie ma żadnych ludzi. Jaś i Małgosia jeszcze się nie urodzili, a czarownica nie
366
jest do końca człowiekiem. Jest strażnikiem czarów, pieczęci zamykającej drzwi do lasu. Drzwi są niewidzialne, ale stale się od nich odbijamy. Ich potęga przekracza nasze sposoby widzenia i żadna teoria tutaj nic nie może zrobić ani wyjaśnić, ponieważ po prostu są. Dzisiaj obudziłem się o godzinie 4.44. Kolejny zbieg okoliczności, wypełnienie dotychczasowej luki w czasie. Błękitne cyfry świeciły przez chwilę po to, aby zamienić się miejscami. Obserwowałem ich powolny rytm, następne ujawniane minuty. Zegar jest w radiu, którego nie używam. Nie używam coraz większej liczby przedmiotów. Staram się ograniczać, wykorzystując stare rzeczy i wiekowe mechanizmy. Dostrajam się do nich, czuję, jak moja wewnętrzna sprężyna napina się, ulega deformacji i wraca do pierwotnego stanu. Wszystko płynie, mówię, wszystko płynie. Powinienem jeszcze raz zasnąć. Budzę się wtedy rozbity wewnętrznie i muszę nakręcać na nowo, całkowicie niezdolny do życia. Lepiej nie zasypiać, czuwać, być czujnym. Godzina 4.44 już dzisiaj się nie powtórzy. Cały dzień będzie taki. Przypadkowy, niepotrzebny. Mówisz mi, że powinienem się leczyć z depresji. Depresja jest moją matką i córką, jest mi potrzebna do istnienia. Pozwala przetrwać godzinę 4.45 i nawet 4.46. Przyglądam się im uważnie. Błękitne oko zegara przypomina oko Pana Boga. Drga lekko i oświetla pokój niespokojnym światłem. On też ma depresję, wyczuwam to we wszechświecie. Musisz mnie pobudzić do istnienia, porazić magnetycznym prądem, podłączyć do cielesnej kroplówki. Magnetyzm serca, mówię, magnetyzm serca i to mnie uspokaja. Wczesna wiosna magnetyzera ma swoje uroki i pościel dzięki niej tak pięknie opalizuje tajemniczym blaskiem.
367
Tak, spotykam co jakiś czas rzeczy najbardziej skrywane, których nigdy nie wyjawię. Śpią wewnątrz mnie i co jakiś czas podnoszą się z legowiska. Staram się je tam zatrzymać, nakładam im kolejne kajdany i przytwierdzam łańcuchami do stalowego kółka w ścianie. Nic nie pomaga, wyłażą szparami celi, są w stanie przebić każde drzwi, ukryć podstępnie tuż pod powierzchnią czaszki. Nie ma ich zbyt wiele, ale są i dręczą mnie w noce bezsenne. Przypominają paciorki różańca, które muszę odmawiać, poruszając monotonnie palcami. Nigdy nie udało mi się odmówić do końca prawdziwego różańca, a ten wraca i niepokoi moją duszę i to, co z niej jeszcze pozostało. Powinienem o tym opowiedzieć w chwili ostatniej. Jednak czy zdążę i czy będzie to kogoś wtedy interesowało? Żyjemy w czasach ogólnego braku zainteresowania cudzymi opowieściami i nadmiaru tych opowieści. Na szczęście rzeczy skrywane nigdy się wśród nich nie znajdą. Muszę jedynie starać się o nich zapomnieć, zaklinać, by nie istniały, schodzić im niepostrzeżenie z drogi. Pomaga na krótką chwilę i wraca ze zdwojoną siłą. Na pewno w jednym ze stu pięćdziesięciu tysięcy artykułów napisanych przez psychologów po angielsku w roku ubiegłym znalazłbym wyjaśnienie tego problemu i jakąś radę. Musze zacząć czytać. Zaczynam już jutro. Sprawdzę tylko zamki w celi, zobaczę, czy mają dostateczną ilość wody i chleba. W końcu są moje i nie mogę ich nieludzko zagłodzić. Jako żadnej rzeczy, która moja jest. Moje małe obsesje. Kubek po lewej, szklanka po prawej. Krzesło w łazience wysunięte poza drugi kafel tuż obok wanny, przeskakiwanie przez linie na chodniku, miłość do czarnych kotów przebiegających drogę i do drzewa, które korzeniami wciska się do domu. Więcej grzechów nie pamiętam, a za te, które pamiętam i za te, których nie pamiętam, najgoręcej przepraszam i postanawiam się poprawić. Niestety, nie mam
368
już ojców duchownych i nie ma nikogo, kto mógłby mi zadać pokutę. Mój ojciec nie żyje od trzydziestu lat, nigdy też nie zadawał mi najmniejszej pokuty. Pojęcie kary za grzechy dla niego nie istniało, ponieważ był bezgrzeszny i nigdy nikogo nie skrzywdził. Przez to jestem od dziecka krnąbrny i nie szanuję Władzy ani Kościoła. One/oni(?) też mnie nie szanują. Jest remis. Obsesje wracają każdego ranka. Dlaczego po prawej i po lewej, dlaczego kafel obok wanny, dlaczego koty i drzewo. W nocy był wielki wiatr i spadło dużo szyszek. Musimy je posprzątać, mała obsesja czystości i porządku. Wielki wiatr, dobry tytuł, szkoda, że już go ktoś wykorzystał. Mała obsesja czystego powietrza. Oddychamy dzisiaj swobodnie. Wdech, wydech. Zdania są coraz krótsze, obsesyjnie krótkie, bezgrzeszne. Zdanie bezgrzeszne, dobry pomysł i zdaje się, że nikt dotąd go nie wykorzystał. Może czarny kot albo drzewo rosnące w ogrodzie? Tego tak naprawdę nigdy nie będziemy ostatecznie pewni. Swinburne: „i stanął pomiędzy morzem i morza krawędzią – nagi i boski”, D’Annunzio: „i stanął pomiędzy brzegiem morza i morzem – nagi i podobny do boga”. Duża różnica jaka jest pomiędzy poezją i próbą poezji. „Boski” i „podobny do boga”, wyrażenie, które wszystko zmienia. Ciekawe, ilu krytyków jest w stanie to zauważyć. Myślę o moim morzu, jest wszechobecne, ale nigdy o nim tak naprawdę nie napisałem. Pojawia się co jakiś czas jako boskie pojęcie, nigdy jako konkretna materia. Muszę to zmienić, stać się boski i przeanielić materię. Wtedy pojawi się prawdziwe morze, moja dusza, przestrzeń, w której kiedyś się rozpłynę. Już niedługo będziemy w Lido nad Adriatykiem, morzem szarym i chłodnym o tej porze roku, z Wenecją majacząca na horyzoncie. Piękne opowiadanie Norwida o polskim malarzu, który się nieopodal utopił. Śmierć w Wenecji, Tomasz Mann, Visconti, kalki, kalki otaczające każde słowo i każdą
369
myśl podniebną. Ciekawe, ilu krytyków jest w stanie to zauważyć. Płynę zawsze pod prąd, dwukrotnie nieomal się nie utopiłem. Raz niedaleko Korfu, raz w Morzu Czerwonym. Ciepłe morza kuszą, są jak kobieta w rui, jak Wielka Matka, która kiedyś przytuli nas do swoich niepojętych piersi. Będę wtedy nagi i boski i wejdę w nią szeroką, wodną drogą. Fale zamkną się nad naszymi głowami, ręce przestaną uderzać morskie fale. Pojawi się czysta zieleń, barwa spokoju, zieleń, która wszelka zginie. Na parapecie wypełnionym zielenią i zrogowaciałym brązem bambus. Skąd go mam? Wiele roślin pojawia się w moim domu o niespodziewanych porach dnia i nocy. Bambus rośnie szybko. Na bambusowych krzyżach wieszano kiedyś w Chinach chrześcijan i patrzono, jak pędy wbijają się w ciało skazańca. Nie wiem, skąd znam tę historię, ale raczej sam jej nie wymyśliłem. Nie jestem tak okrutny i dlatego co jakiś czas podlewam zielone odrosty rośliny, patrząc, jak rosną i wbijają się z wolna w moje astralne ciało. Czuję ból metafizyczny. Wiem, że one lubią znęcać się nad niedojrzałą, pomimo dojrzałego wieku jaźnią. Żyjemy od rana w symbiozie, jak sadysta z masochistą. Woda cieknie przez nasze palce, nabiera czerwonego koloru. Powinienem pisać scenariusze horrorów „B” klasy, w których wszystko już było. Bambus kocha takie opowieści, jest czujny i otwarty na propozycje. Wszystko, co żyje, święte jest. Gdzieś słyszałem to powracające obsesyjnie zdanie. Jesteśmy święci, ja i tygrysia roślina. Widziałem las bambusowy w ogrodzie botanicznym niedaleko Jałty. Przechadzały się po nim pręgowane zwierzęta. Patrzyły na mnie uważnie, ostrzyły kły i pazury. Na szczęście udało mi się stamtąd uciec i uciekam tak do dnia dzisiejszego. Życie nie jako wędrówka, ale jako ucieczka. Bambus mówi, że to dobry pomysł. Szkoda, że pewnie już go ktoś wykorzystał w którymś z horrorów „B” klasy. Moje palce
370
wyschły, zwierzęta poszły spać i tylko krew jest nadal czerwona z zauważalnym z bliska lekkim odcieniem zieleni. W McDonaldsie dostałem numerek 44. Jestem wzruszony. Nareszcie wyjaśniła się zagadka Mickiewicza. Zawsze to podejrzewałem. Matka Polka bezdyskusyjnie, co do krwi dawnych bohaterów nie jestem pewien, ale to zawsze można jakoś uzupełnić i udowodnić. Nikt tego nie sprawdzi. Moje związki z Adamem trwają już od wielu lat. Pamiętam, jak wyszły „Wiersze północne” i położono je w księgarni na Kuźniczej obok „Pana Tadeusza”. Byłem niezwykle dumny i codziennie chodziłem patrzeć na wystawę, gdzie obie książki prężyły dumnie pierś, czekając na czytelnika. „Wiersze północne” ktoś kupił, „Pan Tadeusz” leżał dłużej. W obu jest o Petersburgu i przepaścistych otchłaniach Rosji. Kilka egzemplarzy „Wierszy” mam do dzisiaj. Klasyczny samizdat, jak za dawnych dobrych czasów. Krzywo przycięte strony, na okładce reprodukcja rysunku Pawła Fiłonowa. Pisałem o nim później kilkakrotnie. Niestety, nie zostało to dobrze przyjęte. Znana historyczka sztuki skwitowało jego twórczość jednym słowem: schizofrenia. Coraz bardziej nie lubię znanych historyczek sztuki, coraz bardziej kocham Fiłonowa. Jesteśmy sobie bliscy. Szaleństwo pozwala mi wniknąć w głąb tego malarstwa, historyczka sztuki jest aż nadmiernie normalna, przez co zajmuje się historią sztuki, a nie sztuką samą. Myślę o niej: Bóg z nią, myślę, Bóg z nią. Imię Boże jest w takich przypadkach niezmiernie przydatne. W McDonaldsie sporo grubych dziewczynek. Nie ma chołodźca litewskiego i innych rodzimych potraw. Jemy milczkiem, patrzymy w swoje telefony. Paweł Fiłonow umarł z głodu w czasie oblężenia Leningradu. Myślę o nim często, staram się zrozumieć, co to znaczy, że obraz jest „zdiełannyj”. Mój „Dniewnik” jeszcze nie jest „zdiełannyj” i pewnie nigdy nie będzie. Zawsze fragment, myślę, zawsze fragment.
371
Odnalazłem wczoraj w stosach starych papierów maszynopis „Antoniego S.” z odręcznymi notatkami Jasia Różewicza, który napisał wiele lat temu wstęp do tego scenariusza widowiska teatralnego. Moje dawne sny o potędze i próby wystawienia w Teatrze imienia Słowackiego w Krakowie. Ówczesny dyrektor powiedział mi, że nie ma srebrnych saren uwzględnionych w didaskaliach i w związku z tym nic z tego nie będzie. Myślałem, że śnię. Starałem się wytłumaczyć, że przywiozę mu je z Wrocławia, ale nie zostałem dobrze zrozumiany. Janek napisał na pierwszej stronie, że zastrzega sobie prawo do prapremiery. „Antoniego S.” wystawiono kilka lat później w Zakopanem i nie on był reżyserem tego spektaklu. Notatki pisane ostrym, gotyckim pismem, kilka rysunków z groteskowymi postaciami. Syn poety, który też był poetą. Fatum ciążące nad rodziną. Mój jedyny przyjaciel nie żyje. Starałem się coś o nim napisać w „Echu”, jednak rozbiłem się wtedy o słowa nadmiernie poetyckie i wystylizowane. Przyjaźni nie da się zapisać. Zapisujemy zdarzenia, sylwetkę, wizerunek bliskiego człowieka, nie przyjaźń. Trwa pomiędzy, jak wszystko i tylko te litery, tak dziwne u kogoś, kto uchodził za oazę absolutnego spokoju i dystansu wobec świata i ludzi. Pochylone w prawo, mocno zespolone z pożółkłą kartką. Ślad istnienia, niezbyt wyraźny, ale jednak ślad. Dotykam go mimowolnie, srebrne sarny przyglądają mi się uważnie. Antoni Słonimski opowiada kolejne anegdoty z życia ludzi przedwojennie inteligentnych. Chowam maszynopis do szuflady. Zapis, który trwa na przekór dyrektorom teatrów. My, orły, patrzymy na nich z góry. Słownie i dosłownie. Pisząc „Dniewnik”, niekiedy czuję się tak, jakbym się wspinał ma Matterhorn. Nigdy nie wspinałem się na Matterhorn. Nie byłem nawet w pobliży tej góry. My, ludzie morza, trzymamy się od gór z daleka. Potrzebuję punktów zaczepienia,
372
bezpiecznej ławki skalnej, dobrych lin i mocnych karabinków. Moje ręce chwytają rozpaczliwie próżnię i przez chwilę wydaje mi się, że muszę odpaść od ściany. Jestem absolutnie sam. Wszyscy zostali na dole i nawet nie wiedzą, że toczę tutaj samotny bój z wysokością i niezmierzonymi przepaściami. W słowach są miejsca wysokie i takie, które zapadają się pod naszymi stopami i lecimy wtedy w dół, odczuwając przez chwilę nagłe przerażenie i orgazm niespodziewanego lotu. Mam pokrwawione ręce i obolałą pamięć. Kartka papieru zwija się w deszczową chmurę, a plugawe ptaki nocy nadlatują niebezpiecznie blisko, krusząc skrzydłami odłamki skał i wyrywając dziobami resztki naskalnych roślin. Kreślę trud pierwszego zdania, pierwszego dnia, w którym mogłem się nim swobodnie bawić. Matterhorn został daleko. Jesteśmy tylko my dwoje, ono i ja, przyglądamy się sobie uważnie. Mała metempsychoza, ja przenikam nieudolnie w zdanie, zdanie wchodzi śmiało we mnie. Zacieramy granice, jesteśmy jednością. Trwa tak przez chwilę, podniebny lot, obolałe ciało. Coś za coś, jak zwykle. Nie można tego robić zupełnie bezkarnie. Tylu w czasie tej przemiany zginęło, tylu już nigdy do nas nie powróciło. Muszę wrócić, ponieważ pisząc „Dniewnik”, niekiedy czuję się tak, jakbym wspinał się na Matterhorn, a przecież nigdy nie byłem nawet w pobliżu tej niebotycznej góry. Rodos raz jeszcze. Oglądamy stare zdjęcia, wspominamy czasy, kiedy choroby jeszcze nie było. Dużo zachodów słońca, spalona ziemia. W tle Mussolini, który śnił o Rodos i wybudował tam drogi biegnące przez góry. Lotnisko na samej plaży i samoloty odlatujące w nieznanych kierunkach. Później Simi, wyspa dla lalek, i picie uzo w przydrożnym barze. Na straganach gąbki wykrzywiają swoje puchate twarze. Jesteśmy szczęśliwi. Mówisz: nie mów, że jesteśmy szczęśliwi, to podobno przyciąga nieszczęście. Fatum wpatruje się wtedy w nas swoimi
373
na wpół przymkniętymi oczyma. Lepiej jest zejść mu z drogi i udawać nieszczęście. Tak jest bezpieczniej. Musimy się zabezpieczyć. Podobno kręcili tam „Działa Nawarony”, mój ulubiony film, w którym dobro raz jeszcze zwycięża. Tak powinny się kończyć wszystkie filmy i tak powinno się kończyć nasze życie. Happy endem i długimi napisami z dobrą muzyką w tle. Zawsze siedzimy jeszcze przez chwilę w kinie, czekając, aż wszyscy wyjdą. Jesteśmy uważnymi widzami, interesuje nasz każdy moment projekcji, w której uczestniczymy, siedząc w ciemności. Nasza jaskinia i ekran świecący odbitym światłem. Ktoś to wyświetla i przy wyjściu będzie zbierał pieniądze za prawo do wejścia i przyglądania się, do końca filmu. Nic nie ma za darmo i dlatego nie mówimy już głośno, że jesteśmy szczęśliwi. Potrafimy wspólnie milczeć. Osiągnęliśmy najwyższy stopień wtajemniczenia. Na szafie z książkami wyliniały lew kupiony kiedyś w Hurghadzie. W oglądanych od lat zabytkach interesują mnie najbardziej lwy. Najczęściej strzegą wejściowej bramy albo towarzyszą kolejnej, nie zawsze pięknej Madonnie. Lew ma prawdziwą lwią sierść i patrzy na mnie uważnie. Znaki zodiaku rozpoczynają swoją nieodgadnioną niebieską karuzelę. Szczególnie podczas pełni księżyca i mroźnej równonocy stają się zuchwale i natrętne. Czytam „Dezyderatę” i słowa głoszące, że jestem dzieckiem Wszechświata. Lew nie czyta moich książek, jest analfabetą i sybarytą, lubi się zdrzemnąć po południu i z niepokojem śledzi przyrost wagi na wadze. Nasze drobne codzienne sprawy. Liczę je na palcach, staram się z nich zrobić coś wielkiego. Niestety, małość nie chce przeistoczyć się w wielkość, coś musi stać na przeszkodzie, jakieś kraty albo ściana wykonana z niewidzialnego piasku pustyni. Powinienem wydłużyć zdania, próbować nanizać je na kolejne kaskadowe frazy i lekkie dopełnienia wybujałej składni. Coś zmusza mnie do lako-
374
niczności. Może wyliniały lew albo pamięć dalekiej pustyni. Powinienem na niej zamieszkać, budzić się w kolejnych fatamorganach i zasypiać na diunach przypominających kobiece biodra. Lwy lubią pożerać kobiety i żywić się mięsnymi fantasmagoriami. Oblizują później spierzchnięte wargi, liżą sierść mokrą od potu. Stado lwic przygląda im się wtedy uważnie, jest gotowe do dalszego pięknego polowania. Na szafie ofiar nie brakuje. Stare książki są łatwym celem. Patrzę, jak pustynia zamyka się nad moją głową miękkim woalem. W czasie równonocy wszystko może się wydarzyć. Dzieci Wszechświata rodzą się dzisiaj dla nas nieustannie. Myślę o zgodności lub niezgodności kształtów. O ich dopasowaniu lub nie. Gdzieś w głębi mózgu pojawia się rysunek wewnętrzny, moje disegno wywiedzione z naszych poranków i nocy, cielesność, która pragnie się ujawnić. Dwa embriony wtulone w siebie, mgławica tuż przed naszym poczęciem. Kształty się uzupełniają, stają formą, do której Dobry Bóg wlewa rozliczne ingrediencje i miesza je uważnie. Lubię słowo „ingrediencje”, słowo „forma” nieco mnie denerwuje. Odczytuję widzenie przedmiotów poprzez słowa. Myślę o zgodności lub nie ich brzmienia z bardziej niż one konkretną materią. Najczęściej się to nie udaje, ale „ingrediencje”? Coś, co jest i nie jest określone, ma wymiar uogólnienia, czym można wypełnić dowolną formę. Należy je jedynie uprzednio zmieszać i patrzeć, jak z wielu składników powstaje nowa substancja, nasz kamień filozoficzny przemieniający mowę w ciało. Udaje się to nielicznym świętym i prorokom, ma wymiar absolutny i niedostrzegalny dla większości ludzi. Poeci są blisko i przez to umierają młodo lub zostają nieudanymi politykami. Słuchamy śpiewu ptaków. Pierwszy dzień wiosny przeważył szalę dnia. Noc pozostała po drugiej stronie. Wtulamy się w siebie na odległość, czule i brutalnie zarazem. Myślę o odległości, mierzę
375
ją wyciągniętymi przed siebie palcami. Czekam na błogosławioną bezmyślność. Nie umarłem młodo i nie zostanę nigdy politykiem. Maurice Merleau-Ponty: „...ciało nasze nie jest władne kazać nam widzieć to, czego nie ma; może ono jedynie sprawić, iż będziemy wierzyli, że to widzimy”. Piękna definicja ułudy wiary, w którą zamieszane jest nasze ciało. Pośredniczy i jest ostatecznym dowodem w procesie, w którym jesteśmy jednocześnie sędzią i ofiarą. Nie ma nic poza tymi rolami. Nie istnieje prokurator, nawet ten z Judei. Gdzieś w głębi nas istnieje maszyneria, która nigdy nie śpi. Widzę ją niewyraźnie, widzę jej tryby i delikatne przekładnie. Nieustannie wytwarza miraże, powidoki, błędne ścieżki i puste labirynty. Niekiedy przybiera kształt biblioteki albo wyborów złotych myśli. Komputer podrzuca mi słowo „myśliwskie”. Jego skojarzenia są naprawdę coraz doskonalsze. Wierzy najwyraźniej w wielkie słowne polowanie, ale skojarzyć myśli z myślistwem? Na to pewnie bez niego nigdy bym nie wpadł. Myśliwi raczej nie kojarzą się z nadmiarem myśli, jednak być może wolna i oswobodzona z więzów zdrowego rozsądku myśl potrafi upolować nimfę białoudą lub przynajmniej wyleniałego lwa stojącego na szafie. Mówię do ciała, żeby nie wtrącało się do moich myśli. Każę mu warować na progu domu i merdać ogonem. Ciało mnie nie słucha, jest jak pies, który tak kocha swojego pana, że nie wykonuje jego poleceń. Pragnie z nim być nieustannie, patrzy w oczy, wie, że bez niego nie może istnieć, wierzy wiernie i bezgranicznie. Tak się ze sobą wadzą – myśl z ciałem, pies z progiem, lew z myśliwymi. Biegnę, nie zważając na myśli, za nimfą białoudą. Ułudna wiara w nią jest silna i coraz bardziej widoczna między moimi udami.
376
Szaleństwa cytatów ciąg dalszy. Ezra Pound: „Niechaj mnie ukoją chińskie kolory, / Sądzę bowiem, że szkło jest złe”. Pomysł, że szkło jest złe, świadczy o klasie poezji. Mówisz: powinieneś pójść w tę stronę. Nadawać substancjom i rzeczom cechy psychiki ludzkiej, a ludzi urzeczowić raz na zawsze. Mówię: antropomorfizacje prowadzą najczęściej do kiczu. Ludzka matryca nie jest nadmiernie ciekawa. Wolę surowe żywioły, walkę światła z ciemnością, wgryzanie się w materię nieożywioną, brud za paznokciami. Motyw paznokci powraca nieustannie. Pazurków zaczepliwych i ostrych, które umożliwiają mi pisanie „Dniewnika”. Wysuwam je przed siebie i czekam jak pająk rozsnuwający swoją sieć. Tym razem złapał się w nią Ezra Pound. Kto będzie następny? Dlaczego szkło jest złe? Czy chodzi o szybę, w której odbija się niewyraźny obraz? Czy raczej o trwałą przesłonę oddzielającą nas na zawsze od wnętrza tego sklepu, w którym toczy się prawdziwe życie. Namiastka uczestnictwa nie może przynieść ukojenia. Pound się pomylił. Szkło istnieje bez względu na nasze intencje i nasz sposób obcowania ze sztuką, do której nigdy nie zdołamy ostatecznie dotrzeć. Muszę pojechać do Chin i zobaczyć tamtejsze pejzaże obecne na moich wyblakłych kakemonach. Być może zdołam potwierdzić ich obraz, spotkać parę starych Chińczyków karmiących żurawie i wędrownego sokoła, który przysiadł na gałęzi. Patrzę na nich od dawna. Są coraz piękniejsi. Mam nadzieję, że nigdy nie umrą, a sokół nie odleci i zostanie z nami na zawsze. „Wieża Babel” Jana Dobkowskiego, znaleziona przypadkowo na biurku w pracy. W pracy niekiedy udaje mi się coś znaleźć. Zgubiłem też tam sporo lat i teraz brakują mi do kompletu. Wieża jak stary wypalony piec chlebowy albo piec do wypalania wapna. Na szczycie fragment konstrukcji Tatlina z roku 1920, którą co jakiś czas ktoś rekonstruuje. Komunizm w czy-
377
stej postaci, resztki ideologii zarosłe brunatnym brudem. Szukam inspiracji, podpieram się reprodukcjami obrazów z 1992 roku. Wtedy urodziła się Weronika, a my dążyliśmy, lekko się chwiejąc, do odległej Europy. Wprawdzie wcześniej próbował ją porwać czerwony byk, ale na szczęście nie w pełni mu się to udało. Tylko nas wziął na rogi i nikt nie był w stanie, i nie chciał się mu sprzeciwić. Wieża trwa na posterunku pośród pustego pola. Prawie nic obok niej nie rośnie. Budowniczowie najwidoczniej dawno już ją opuścili. Zostali ukarani i teraz liżą rany, zamknięci w coraz to potężniejszych żelaznych granicach. Tak snuję alegorie, rozpoznaję przeszłość, patrzę na wizerunek wieży najwyraźniej zaczerpnięty z Breughla. Sztuka żywi się sztuką, historia żywi się historią. Ja żywię się chlebem i solą. Ostatni chleb znalazłem w namalowanym chlebowym piecu. Wystarczy go otrząsnąć z wapiennej skorupy i można już jeść jego pożywny miąższ. Muszę jedynie uważać na byka. Jest głodny i dawno już nic nie jadł. Alegoria nie chce się zakończyć. Też jest głodna i zmęczona. W Muzeum Współczesnym wystawa sztuki kobiet. Widzę badaczkę sztuki kobiet, jak stoi w betonowym kręgu i tłumaczy coś innej badaczce sztuki kobiet. Musi to być bardzo skomplikowane. Obie pochyliły się w kierunku wielkich fotogramów, na których nagie kobiety protestują poprzez swą nagość przeciwko uprzedmiotowieniu kobiet. Dlaczego nie robią tego ubrane? Klaustrofobia betonowego wnętrza nie wszystko może wyjaśnić. Kobiety lubią się rozbierać, mówisz, najwidoczniej to lubią. Jest to od wieków ich broń obosieczna, dzięki niej zwyciężają kolejne pokolenia barbarzyńców. Barbarzyńcy tym razem nie przyszli. Kilku znudzonych młodzieńców pilnuje dzieł sztuki, których i tak nikt nie ukradnie. Może zniszczyć, mówisz, może zniszczyć w świętym gniewie purytanina lub członka i tu możemy wpisać sobie wiele nazw i szyldów. Czło-
378
nek, to brzmi dumnie, mówię, nieprzypadkowo przy wejściu jest zdjęcie nagiego mężczyzny, niestety, obrzezanego, za to dość hojnie obdarzonego przez naturę. Pokazali go dla równowagi, mówisz, w sztuce powinna obowiązywać równowaga, jeden dla/do wszystkich, wszystkie dla/do jednego. Badaczki sztuki kobiet udają, że mnie nie widzą. Jestem dla nich nadmiernie prozaiczny i nie doznałem trybalnego wtajemniczenia, Cycki Tejrezjasza powiewają na wietrze. Jest przeciąg. Niemcy dbali o dobrą wentylację schronów i lazaretów. Nie uprawiali sztuki kobiet, uprawiali sztukę wojny i zniszczenia. Walkirie przelatują nad nami, Brunhilda lekko się uśmiecha. Mówisz: na razie wystarczy. Badaczki sztuki kobiet też pojechały już windą na najwyższy poziom bunkra. Tam można się napić dobrej kawy i nie ma zbyt silnych przeciągów. Piszę recenzje. Od pewnego czasu codziennie piszę „Dniewnik” i recenzje. Ciekawe, czy Gombrowicz pisał recenzje. Recenzował nieustannie światy i ludzi, ale raczej poza obiegiem naukowym i oficjalnym. Muszę to jednak sprawdzić. Myślę o świecie w liczbie mnogiej. Sprowokowały mnie do tego Gombrowicz i obce teksty. Mnożą się jak króliki, wyłażą jedne na drugie, kopulują bezwstydnie i nieustannie. Mam ich cały stos na biurku i stale przybywają nowe. Szaleństwo i profuzja dzisiejszej humanistyki. Szybciej, dalej, wyżej. Ja stoję w miejscu. Widz i obserwator, najszlachetniejszy z uczestników igrzysk. Niedziela, dzień święty. Sprawdzam w kalendarzu godzinę wschodu słońca. Jest już nieźle, wstaje wcześniej ode mnie. Przeciągamy się leniwie, patrząc na kolejne epokowe zdobycze nauki. Odkładamy je na bok. Słyszymy podskórną chęć rozmnożenia się, przemiany w wielką monografię lub przynajmniej w cykl epokowych artykułów. „Dniewnik” rozmnaża się samoistnie. Cieszy go partenogeneza i lot pszczół pośród polnych kwiatów. Do niczego nie dąży, oprócz imma-
379
nentnej doskonałości. Jest samoistny i samowystarczalny, niepodatny na opinie innych, orgiastyczny i onanistyczny zarazem. Czytam o wynalazku amerykańskim z przełomu XIX i XX wieku. Wibrator leczący kobiecą histerię, zręcznie połączony przez wynalazcę z maszyną do szycia i mikserem. Trzy w jednym. Piekło kobiet uczynione w dobrej, protestanckiej wierze. Na kwiatach w doniczce usiadła dziewicza pszczoła. Patrzę na nią uważnie, myśląc o kolejnej obiektywnej i niepokalanie poczętej recenzji. My, trutnie, nie żyjemy długo, przez co musimy się bardzo spieszyć. Nasz podniebny lot skończy się najprawdopodobniej niebawem samozagładą. Roztopimy się w niebycie i jeszcze długo będziemy lizać słodki miód wyssany z ostatniej pracowitej pszczoły. Odczuwam ostre rzeczy. Komputer mówi: rzeczywiste. Nie wiem, czy są rzeczywiste, są ostre. Mam je w dłoniach, blisko szyi, tuż obok serca. Coraz więcej rzeczy mnie rani, pomimo grubej skóry i wielu lat doświadczeń z ludźmi. Nadal jestem nieprzygotowany na niektóre słowa i ludzkie zachowania. Błyskawicznie zamieniają się w ostrza, przed którymi nie potrafię się obronić. Moje odczucia nie mają jednak natury psychologicznej, są bliższe kontrolowanemu szaleństwu, obawom przed wybitą szybą, nożem włożonym do pojemnika na noże, podskórnym strachem przed igłą leżącą na podłodze. Pielęgnuję je w sobie, staram się utrwalić i uporządkować. Dużo ostrzy wysuwa się z telewizora i z codziennych wiadomości. Oglądam je z uwagą, smakuję ich smak pod językiem. Są gorzko-słodkie jak niektóre dania kuchni azjatyckiej. Można się na nie nadziać i tak pozostać. Należy się ich bać, podobnie jak zardzewiałych żyletek, o których już wielokrotnie pisałem. Kilka lat temu umarł w Paryżu facet, który wymyślił jednorazowe nożyki do golenia. Żyjemy w jednorazowej i wymiennej rzeczywistości. Wymieniamy jeden element, a reszta może
380
pozostać tam, gdzie była. Pomysł nie uchronił go przed śmiercią. Ciekawe, czy odczuwał ostrza swojego wynalazku. Pewnie nie, był Francuzem, a Francuzi są tacy klasyczni i racjonalni. Dali nam Wiek Oświecenia i Wielką Rewolucję, i za to należy ich cenić. Myślę o reklamie firmy Gillette i o urokach gilotyny. Rzeczy niespodziewanie przeistoczyły się w trakcie pisania „Dniewnika” w historię Francji. Moje szaleństwo ma dobre strony, bowiem prowadzi prostą drogą na manowce historiozofii. Indukcja zamienia się w dedukcję, a ciało w słowa ostre i szlachetne. Czytam o Jerzym Andrzejewskim, który był głuszcem i nigdy nie słuchał muzyki, a w swoim dzienniku regularnie pisał o słuchaniu Bacha. Autokreacja na potęgę, czasy klerków i wychwalających nowy ustrój pisarzy. Mieli się dobrze i być może wierzyli w to, co mówią. W moim „Dniewniku” takie kłamstwa nigdy się nie wydarzą. Jak słucham – to słucham, jak nie słucham – to nie słucham. Nie muszę niczego udawać, ponieważ władza mnie nie potrzebuje. Obawiam się, że podobnie jest z publicznością, ale to wytłumaczyłem sobie już wiele lat temu. My, świadkowie epoki, nie możemy nieustannie myśleć o żywiołkach drobnego płazu. Czytam o popularnych blogerach. Ja – wynalazca blogu w roku 1983, nigdy nie będę blogerem. Nie gotuję, nie rapuję, nie ubieram się w ciuszki szyte przez siebie, nie prowadzę kącika porad dla kobiet w ciąży, nie gram w gry planszowe, nie jestem vege, nie jestem… Słucham Bacha i ostatnio Nanę Mouskouri, jestem sentymentalny, płaczę na filmie „Lecą żurawie”, kupiłem na przecenie tom poezji Emily Dickinson, wiem, kto to był Federico Fellini i to, że Winnetou niczego w swoim życiu nie napisał. Wiedza, którą dysponuję, ulatuje w nadprzestrzeń i tam jest deponowana w złotych kapsułach czasu. W jednej z nich żyje przy zastawionym bogato stole Jan Sebastian po to, aby czerpać pełnymi garściami z życia
381
pozagrobowego radość i pociechę. Jak jest z Andrzejewskim? Może przeżuwa niebieską miazgę w bezzębnych ustach. Nie życzę mu tego, w końcu wiedział, że wypada słuchać muzyki poważnej i odnotował to w swoim dzienniku. Może Dobry Bóg przywrócił mu słuch muzyczny, aby mógł delektować się harmonią sfer? Kontakty z komunistami na pewno mu wybaczono, szczególnie od dnia, kiedy starzy komuniści zaczęli gremialnie przystępować do świętej komunii. W końcu nazwa zobowiązuje, nawet komunistów. Według niektórych mitów hebrajskich Bóg stworzył Ewę z ogona Adama zakończonego żądłem. Później odciął ten kikut i dzięki temu mamy kość ogonową. Szaleństwo i wyobraźnia ludzi nie mają granic. Być może dlatego niektóre kobiety są tak kąśliwe. Żądło pozostało w nich na zawsze. Moje kobiety zostały ulepione z czerwonej gliny znalezionej w Hebronie na Polu Damasceńskim niedaleko jaskini Makpela. Być może stworzono ich wtedy więcej i niektóre z nich przebywają tam nadal, czesząc włosy i namaszczając ciało wonnymi olejkami. Myślę o nich często, usuwam wszystkie pozostałe we mnie żądła, głaszczę kość ogonową w oczekiwaniu na ich przyjście. Moje myśli są nieprzyzwoite i kuszące, Hebron jest coraz bliżej, pomimo tego, że Bóg po stworzeniu poobcinał niezliczone płaty z mojego ciała, przerażony wielkością i mocą człowieka. Ewy wtedy jeszcze nie było, była to klasyczna rozprawa pomiędzy dwoma mężczyznami. Była też pierwsza Ewa, której Adam nie posiadł. Dokąd później poszła, tego nie wiemy na pewno. Bóg poprawiał swoje dzieło wielokrotnie, jak dobry rzemieślnik, który nie jest pewny własnej doskonałości. Nikt nie namalował pierwszej, niedoskonałej Ewy. Artyści wolą naśladować to, co jest już stworzone ostatecznie. Traktat o manekinach przyjął się w sztuce w czasach zapomnienia, nie poszerzył naszej wyobraźni, raczej ograniczył ją do strzępów gliny z Hebronu.
382
Musimy z tym żyć. Nasze kolce i żądła są coraz bardziej stępione. Jaskinia Makpela jest coraz bardziej od nas odległa. Rilke uważał, że dzieła sztuki są przedmiotami przyszłymi, przedmiotami, których czas jeszcze nie nadszedł. Ojczyzna sztuki miała rozciągać się daleko poza krainą codzienności i, co ciekawe, przypominającej długą drogę nauki, daleko od ciężkiej pracy oraz ludzkich mas pogrążonych w „niekończących się trudach i znojach”. Piękna wizja trwających w nieokreślonej przestrzeni dzieł, „tych dziwnie milczących i cierpliwych przedmiotów obcych wobec rzeczy codziennego użytku”. Myślę, że tam znajdzie się mój „Dniewnik” i jeszcze kilka tekstów obcych epoce, w której powstały, i jednocześnie będących epoki tej symptomem i wyrazem. Rilke zapobiegliwie za życia przygotował sześciotomowe wydanie swoich pism. Być może nie wierzył do końca w tę krainę i starał się przyśpieszyć czas, i jednocześnie zatrzymać przestrzeń, utrwalić obecność tekstu w konkretnym materiale, postawić pomnik trwalszy od spiżu. Powinienem kiedyś odbyć podróż jego śladami, ale wiem, że nigdy się to już nie wydarzy. Nie znam żadnej księżnej, nie zamieszkam w średniowiecznej wieży. Musi wystarczyć mi ulica Lidzbarska i okolice stadionu. Powinienem się w nich zagłębić i zatracić, dotykać kapsuły, w której żyję. Artysta-tancerz odbijający się od ścian swojej celi towarzyszy mi od lat. To, co wybiega poza mnie i nie mieści się w tym więzieniu, umieszczę na moich zmęczonych wargach albo też te nieprzeżyte linie mojego ciała wydrapię okrwawionymi palcami ze ściany. We śnie podróż nad morze. Zatłoczony elektryczny pociąg z czasów PRL-u, tak zwany „chińczyk”. Nie można do niego wsiąść. Walizki zostały gdzieś pod ścianą dworca, rodzina utknęła na końcu peronu. Powracają traumy sprzed wielu lat,
383
kiedy to tego typu wyprawa stanowiła przedmiot długich ustaleń i przygotowań, a i tak na końcu cisnęliśmy się przez wiele godzin w wypełnionych po brzegi przedziałach. Później inne miejsce. Idę ze śpiącą Nuszi, która już nie umie chodzić i muszę ją nieść na rękach. Dwa inne psy starają się za nami nadążyć. Chciałbym im pomóc, ale nie mogę ich zabrać ze sobą. Tym bardziej że wchodzimy do kościoła Bożego Ciała, w którym ma się odbyć za chwilę msza. Wracają toboły. Zastanawiam się przez chwilę, gdzie będę mógł je schować. Najlepiej w konfesjonale, jest jednak zajęty przez spowiadającego stare babcie księdza, który patrzy na mnie i na Nuszi z wyraźną niechęcią. Mówię coś o Bożym Stworzeniu i o tym, że odbyłem w szóstej klasie dziewięć pierwszych piątków miesiąca i dzięki temu na pewno umrę w stanie Łaski Uświęcającej. Towarzyszy nam kilku moich dawno zmarłych znajomych. Starają się pomóc, za co jestem im niewymownie wdzięczny. Zaczyna się msza i mogę włożyć rzeczy do konfesjonału. Chętnie bym kogoś wyspowiadał i odpuścił mu ziemskie grzechy. Spytałbym o to, co czytał/ czytała ostatnio i co sądzi o powieściach Pilipiuka. Nuszi się budzi, zmarli przyjaciele odchodzą. Morze faluje tuż za oknami kościoła. Pierwszy proboszcz parafii, ksiądz Smutek, którego imienia nie pamiętam, patrzy na nas z nieba. Pociąg odjechał i pewnie już dzisiaj drugi raz po nas nie przyjedzie. Dalej Rilke i najpiękniejszy napis nagrobny, jaki znam: „Różo, o czysta sprzeczności, rozkoszy/bycia niczyim snem pod tak wieloma/powiekami”. Czysta poezja dla wtajemniczonych, którzy uchylili wrota ukryte za siódmą pieczęcią. Mnożenie nieistnienia stającego się ostatecznym, poetyckim istnieniem. Gra pojęć ulegających jakby mimowolnie ukonkretnieniu i we wszystko to wplątana róża, która jest różą, jest różą, jest różą. Jak rozcięcie zasłony złożonej ze słów piętrzących się i niespokojnych. Ciekawe, w jakiej chwili szczęśliwej napisał te słowa
384
i dlaczego uznał je za godne utrwalenia w formie epitafium. Mój napis będzie skromniejszy, wywiedziony z „Beniowskiego”, coś o duchami napełnionej łodzi i o duszy, która cicho ulata. Rilke jest mniej dosłowny, nie mówi wprost o sobie jako o poecie, jest poetą. Nie użala się i nie żegna lekko obrażony na współczesnych. Jego napis jest figuracją losu, snu o nicości rozprzestrzenionej pośród ludzi, siły fatalnej. Nie wybiera aniołów, wybiera mistyczny kwiat ulegający transfiguracji w to, co nie może się wydarzyć. Sprzeczność jako zasada i jako próba wyrażenia tego, co nie jest wyrażalne. Powolne przybliżanie się do ukrytego pod powiekami wszechświata. Zamykam oczy, tak się mówi: zamykam oczy. Jak można zamknąć oczy i gdzie je zamykamy? Czy jest to pusty pokój albo sfera absolutnej ciemności? Nie pamiętamy o możliwościach i o rozkoszach wyobraźni, jakie daje nam najprostsze stwierdzenie. To, co pozostaje, ustanawiają poeci i dlatego ich obecnie nie chcemy, i nie zauważamy. Pamiętam, jak szliśmy w Sharm zupełnie pustą drogą w stronę pobliskiego targowiska noszącego dźwięczną nazwę „Wajla walajla”. Słońce już zachodziło i wydawało się, że na targowisku będzie pełno ludzi. Byliśmy tylko my i dziesiątki wyczekujących na sprzedanie czegokolwiek sprzedawców. Sytuacja jak ze złego snu, która wydarzyła się naprawdę. Baliśmy się o Weronikę, która miała wtedy niewiele lat. Setki mężczyzn, dwie kobiety i ja pośrodku tych buzujących od gorąca hormonów. Weszliśmy do jakiegoś kramu z herbatą, kawą i słodkimi ciasteczkami. Musiałem coś kupić, aby przeczekać wewnątrz sklepiku pustkę i jednocześnie pełnię targowiska. Okazało się, że handel ze względu na upały zaczyna się tam późną nocą, a my po prostu przyszliśmy za wcześnie. Zastanawiam się, dlaczego o tym piszę, tym bardziej że nic ważnego i sensacyjnego się wówczas nie wydarzyło. Wróciliśmy tylko do hotelu taksówką,
385
żeby nie ryzykować powrotu w całkowitych ciemnościach. Ten obraz towarzyszy mi od rana. Pustynia, majaczące w oddali targowisko, zachodzące niezwykle szybko ogromne krwawe słońce, upał i my, zagubieni pośród tego nie naszego świata, który na chwilę pozornie się do nas przybliżył. Dotknięcie absolutnej pustki możliwe tylko tam, w szarym pustynnym piasku. Wydawało mi się, że ta droga nigdy się nie skończy i że pozostaniemy już tam na zawsze, śniąc sen wszystkich karawan zmierzających w stronę naszej gwiazdy. Prefiguracja nieskończonej podróży odbywanej razem z kimś, kto jest nam od zawsze najbliższy. Przestrzeń wypełniona naszymi ciałami malejącymi za horyzontem. Widzę nas jakby z góry, trzy sylwetki odbijające się na tle drogi. Oddalają się i nikną. Na szczęście mogę je w każdej chwili przywołać. Są posłuszne, mieszczą się we mnie jak w przeźroczystej kapsule. Złoty hologram wydobyty przez przypadek z baśni tysiąca i jednej nocy. Dotyk, który prześladuje. Przeczucie dotyku, jego istota. Jest konkretny i abstrakcyjny, można się go domyślać albo do niego dążyć. Jest wszechobecny, nie podlega porom dnia i roku. Niekiedy myślę, że Bóg jest dotykiem. Pozwala mi to w Niego uwierzyć i czekać na kolejne muśnięcie nie Jego ręką, jest zbyt dosłowna i gruboskórna, ale welinem, woalem, jedwabną materią. Staram się nazwać rzeczy najlżejsze i najbardziej ulotne. Może oddech, cień oddechu, tchnienie z głębi pustynnego żaru, wilgotny mech porastający leśne łąki. Miłość jest dotykiem, przeżywa różne stadia i niespokojne przemiany. Jest gwałtowna, gwałcicielska, nieostrożna, pośpieszna, raniąca, uspokojona, delikatna, czuła, ledwie zauważalna, wyciszona, na końcach opuszków palców, zamknięta w naszych liniach papilarnych, w pyłku na skrzydłach motyla, w coraz większej odległości, aż do powrotu, kiedy szukamy siebie nad ranem po to, by móc
386
ponownie zasnąć ponad naszym ostatnim, przypominanym właśnie na naskórku i wewnątrz ciała dotykiem. Jak dwa węże zbliżające się ostrożnie do siebie, jak czujne zwierzęta poruszane instynktem przetrwania. Mechaniczny balet, marionetki o dwóch obliczach, wymięta pościel i światło wiosenne jeszcze blade i zaspane, przesunięte w czasie o jedną godzinę. Pozostawiam w „Dniewniku” ślady, staram się przywrócić go realności. Mówisz: realność jest dotykiem, zmysłem najbardziej zaniedbanym przez uczonych. Jest dobra dla ślepców, a nie dla nas, którzy widzimy wyraźnie nasze ulotne, święte i obsesyjne twarze. Wycinamy drzewa. Od rana wycinamy drzewa. Wielka wycinka, która odsłoni nam światło płynące z zachodu. Tak jesteśmy zorientowani: wschód, zachód. Po południu widzimy północny zachód z niebem jak w Arizonie i wiatrem płynącym od strony Atlantyku. Wiatr obecny jest nieustannie. Dlaczego napisałem, że „płynie”? Nie jest płynny, ale nie potrafię inaczej tego nazwać. Znam wszystkie słowa, a i tak jestem w tym momencie bezradny. Odbijam się od powietrza, unoszę ku górze. Dzięki temu widzę czubki naszych ściętych drzew i dwa stare jałowce, które zginęły przy okazji. Towarzyszyła im od zawsze Gwiazda Piołun i dlatego musiały umrzeć. Nasz zaczarowany ogród staje się coraz bardziej realny. Nie wiem, czy to dobrze. Powinniśmy balansować na granicy realności i nie. Wtedy powstaje poezja. Przylatują rajskie ptaki, drzewa powstają z martwych, Atlantyk jest coraz bliżej. Nigdy go z bliska nie widziałem, jedynie z samolotu, z wysokości dziesięciu tysięcy metrów i był wtedy zupełnie niewidoczny. Był i nie był, istniała jedynie pamięć o nim, jak o Gwieździe Piołun i o końcu naszego świata. Drzewa i jałowce już to przeżyły. Teraz nasza kolej, nasza mała Apokalipsa tuż za drzwiami i przy kominie. Mówisz: musimy naprawić dach, aby nas lepiej chronił podczas wichury i deszczu.
387
Podobno niedługo będzie tu u nas suchy step albo kolejna pustynia. Kupimy sobie wielbłąda, który potrafi przetrwać najgorszą suszę i może nawet jeść gałązki jałowców. Szkoda, że je wycięliśmy. Przydałyby się w przyszłości, a tak… Pytasz o smutek „Dniewnika”. Jest jak smutek tropików, w raju też nie było nadmiernie wesoło. Wszyscy na coś czekali i wiedzieli, że niedługo będą musieli stamtąd odejść. Na razie jesteśmy i spożywamy owoce dobrego i złego. Jedna ich strona jest zielona, a druga niebieska. Nie wiemy, która jest po stronie dobra, a która po stronie zła. Stawiam na dobrą zieleń, lecz nie jestem tego pewien, być może postawiłem na złą kartę i nie wygram głównej wygranej. Błękit jest taki piękny i tak niezwykle kuszący. Kupiłem niedawno błękitno-biały samochód, zwabiony jego szczególnym ubarwieniem i blaskiem lakieru. Lubimy się bardzo, wyczuwam sympatię i wzajemne zrozumienie. Zastanawiam się, czy powinienem wyjawić jego markę. Lokowanie produktu w „Dniewniku” powinno mieć swoją cenę. Na razie się powstrzymam. Przy drugim wydaniu książki ją ujawnię i zgarnę za reklamę. Raju reklamować nie trzeba. Wybieramy się w tym roku po raz kolejny do Włoch i na pewno będzie tam bosko, a niebo jest tam takie błękitne. Smutek włoski jest inny niż ten w Polsce. Ma inny kolor i inaczej mieści się w czasie. Nasz jest skulony i zawzięty, włoski bardziej otwarty i wyzwolony z pęt odczuwalnej nieustannie nienawiści, ale też jest wszechobecny i zasnuwa sobą jak mgłą kamienne, opustoszałe miasteczka. Wszystkie są umieszczone na najwyższej górze i do wszystkich trudno jest się dostać. Może do któregoś z nich wejdziemy, aby napić się grappy z solą. Smutek uderzy nas wtedy w twarz, osunie wzdłuż piersi. W końcu jest to napój bogów tłoczony z winogron zielonych i niedojrzałych. Jednak to strona zieleni jest dobra, a błękit niech na nas jeszcze trochę poczeka.
388
Widziałem trzy światła, trzy zapalone lampy, wokół których powinna się toczyć jakaś opowieść. Możliwych rozwiązań jest bardzo dużo. Mogą symbolizować czyjeś życie albo doskonały trójkąt, na którego obrysie ktoś zbuduje monumentalną katedrę. Świeciły z daleka i wydawało mi się, że powinienem do nich podejść. Pochłaniała mnie abstrakcja, która była niezwykle konkretna. Coraz częściej tak się dzieje. Wystarczy zmrużyć oczy lub wyjść wieczorem do ogrodu i zaczyna się dziać ukonkretniona abstrakcja. W ogrodzie mam dwie lampy, założone tam przed wielu laty, skąd więc pochodziło trzecie światło? Leśmian pisał o dziejbie leśnej. Komputer nie zna tego słowa, nie czytał Leśmiana. Może wywiodło się z zieleni albo z wyciętych wczoraj jałowców. Chciały najwidoczniej zaznaczyć swój ślad i pozostać chociaż przez chwilę pod postacią świecącej kuli. Opowieść może też pójść w stronę odbicia w lustrze, optycznego złudzenia, mojej niezbyt dojrzałej i prawdziwej iluminacji. Trójca święta czuwająca nad naszym domem, alegoria trzech wieszczów, którzy postanowili nas odwiedzić, mały literacki odlot przytłaczający swoim strumieniem świadomości najprostsze sprawy. Muszę to wyłączyć, gasną dwie lampy, trzecia, której nie ma, pozostaje. Tak jest zawsze. Nie potrafię jej zgasić. Świeci obsesyjnie i domaga się większej dozy światła. Sama jest światłem odbitym w lustrze, ale lustro zostało dawno temu stłuczone i nie może już przechadzać się po gościńcach. Na tarasie w kawiarni dwa psy. Jeden duży, drugi mały. Obok parada męskiej próżności i ryzykownie opiętych damskich tyłków. Śledzę je uważnie, ich poruszenia i niepowtarzalne kształty. Eros i Psyche pojawiają się w oddali. Pijemy cappuccino i dyskutujemy o odkrytych niedawno białych dziurach. Są najprawdopodobniej poza dziurami czarnymi, z którymi łączy je czasoprzestrzenny tunel. Tam wszystko może się wydarzyć. Czarne dziury przekazują im to, co wyssały w ko-
389
smosie po to, aby mógł on nieustannie powstawać na nowo. Materia przenika się i przelewa jak płynne złoto lub powiew galaktycznego prądu. Piękna koncepcja wiecznego powrotu i odtwarzania tego, co zostało wcześniej unicestwione. Psy obwąchują się uważnie, ich właściciele patrzą sobie z miłością w oczy. Damskie tyłki poruszają się rytmicznie: smik, smak, smik, smak. Nasza Galaktyka jest coraz bliżej wielkiej czarnej dziury, która kiedyś ją pochłonie. Przelecimy błyskawicznie w stronę doskonałej bieli. Białe kwadraty zwyciężą kwadraty czarne. Tak powinno być, supremacja czystego uczucia. Eros i Psyche obudzą się jednocześnie i powstanie nowe życie, bez podziału na bogów i ludzi. Baranki zasną spokojnie przy lwach i wszystkie pieski będą żyły wiecznie. Cappuccino będzie dla wszystkich gratis, a my, siedząc na kolejnym tarasie, będziemy myśleć o następnych i następnych białych dziurach, które będą miały wszystkie kolory nieziemskiej już, irrealnej tęczy. Byłem nagi w pomieszczeniu przypominającym szatnię albo poczekalnię. Nie wiem, co stało się z moim ubraniem. Szukałem jakichś rzeczy, żeby się ubrać, ale wiedziałem, że muszę znaleźć swoje, inne nie będą pasowały. Zaczęli przychodzić jacyś ludzie, którzy niczego niestosownego nie zauważali. Sytuacja stawała się dosyć niezręczna, ponieważ wiedziałem, że ktoś w końcu mnie zobaczy. Wtedy do pomieszczenia, w którym byłem, weszła naga kobieta. Była bardzo piękna i przypominała namalowaną przez Courbeta bohaterkę obrazu „Źródło”. Sny historyka sztuki bywają nieprzewidywalne. Opulencja, mówiłem do siebie, nadmierna opulencja, sporo ciepłego kobiecego mięska. Powinienem był się wtedy obudzić i sprawdzić, kiedy Courbet ten obraz namalował i gdzie znajduje się on obecnie. Nie obudziłem się, śnię nadal, pisząc te słowa. Z leśnego źródła płynie czysta woda, spoza drzew przyglądają nam się sarny. Jest lato i w powietrzu zamarła letnia cisza. Niektóre sny trwają
390
wiecznie i wtedy sztuka nie jest już nam potrzebna. To one są naszą sztuką, nagrodą za to, czego nie spełniliśmy za życia. Ciekawe, o czym teraz śni Courbet i z jakiego źródła czerpie błękitny napój dojrzałego snu. Kochał kobiety i one zawsze go kochały. Był nierealnym realistą i dlatego w nagrodę może śnić bez początku i bez końca. Tekst Grażyny Remiszewskiej wydobyty z otchłani 1964 roku: „Środek od celu różni się tym, czym czarny różni się od białego. Jeżeli środek jest celem, to cel nigdy nie będzie środkiem. Jeżeli czarnym narzuca się religię, nigdy nie będzie to biała religia. Celem malarstwa jest «czarna religia», środkiem może być (ale nie musi) ubielenie”. Zgadzam się z tym w pełni i nawet nie próbuję zrozumieć znaczenia tych słów. Fragment o „czarnej magii” jest o czarnej magii i nie należy go nadmiernie wyjaśniać. Celem malarstwa jest tajemnica, której nie powinniśmy do końca nazywać. Czy znajduje się ona po białej czy po czarnej stronie naszej jaźni? Kwadraty Malewicza, o których już pisałem, pojawiają się ponownie. Są nawet ikonkami w smartfonach. Musi to coś znaczyć, podobnie jak fraza, że „u celu mój biały czyn okazał się czarnym od czarnego Boga. Czarny Bóg powiedział mi o białości i oto przychodzę do was biały czarny człowiek do środka celu zamierzeń, tak jak powiedział mi Bóg czarny, a środek od celu różni się tym, czym czarny różni się od białego”. Manicheizm, dzieci gorszego Boga, alchemiczna koniunkcja. Bardzo piękne poetycko i bliskie poetyce zaklęcia, przeistaczania materii w ducha. Gdzieś w tle może istnieć sztuka, ale mówimy o czymś, co ją przerasta. Chciałbym komuś narzucić moją religię, ale nie jest ona jeszcze możliwa do zdefiniowania. Piszę „Dniewnik”, jej świętą księgę. Poszukuję nowych zaklęć i kolejnych przypowieści. Nasi księża palą takie księgi na stosie. Czarny Bóg jest coraz bardziej dzięki nim przepełniony niewyobrażalnym szczęściem.
391
Pamiętam Paryż, palę Paryż, plac Zgody i obelisk egipski, na którym napis po polsku: „pierdolić żabojadów”. Myślałem, że pomoże mi w pisaniu, że oddam jego piękno w strofach pełnych zadumy i refleksyjnego natchnienia. Nie napisałem prawie niczego. Jakiś wiersz o metrze paryskim i niewiele więcej. Dlaczego? Nie umiem się do niczego zmusić, przez to jest tak, jak jest. O wiele bliższe były Leningrad i Londyn. Na końcu, jak zawsze, jest Wrocław, moja nieudana Breslavia, od której staram się uciec i nie bardzo mi to wychodzi. Widzę to miasto z góry jak na mapie Google’a, mogę je dowolnie przybliżać i oddalać. Nie jest za to specjalnie wdzięczne i niczego od niego też nie wymagam. Mówimy o fatalizmie urodzenia, o predestynacji miejsca na Ziemi. Widzę przed oczyma duszy ulice Alicante, mojego Ibn Hazma, jak przechadza się pod Wielką Skałą. Muszę tam wrócić i pozostać na zawsze, jeść słodkie daktyle i pisać o miłości, która przemija i nigdy nie wraca. Powinienem coś spalić po drodze, namaścić się wonnym olejkiem, otoczyć dymem z aloesu. Jestem zmęczony Polską. Miliony ludzi są zmęczone Polską i wyjeżdżają stąd jak najdalej. Zaczynam ich rozumieć. Wrocław nie chce zamienić się w Breslavię, Polska w Europę. Żyję na smyczy języka. Staram się z niej uwolnić, ale nie jest to już możliwe. Jest to smycz niewidzialna i jednocześnie bardzo konkretna. Uwiera i potrafi sprawić niewymowną, ekstatyczną radość. Szarpię się z nią od kilkudziesięciu lat i przez to przetarła się trochę na brzegach. Przetarcia są najważniejsze, świadczą o tym, że jeszcze żyjemy. Coraz częściej myślę o pustce. Myślenie o pustce wypełnia ją w jakiejś części, której do końca nie potrafię określić. Mieści się pomiędzy ustami i brzegiem pucharu. Wizja przeźroczystego naczynia i ust wymawiających bezbłędnie najtrudniejsze słowa. Myślenie ma swój kształt i barwę. Dlatego trudno jest umieścić je w pustej przestrzeni. Staram się wycofać wszystkie
392
kształty, punkt, resztę punktu. Powstają nieskończone palimpsesty, których nie umiem zamknąć ani powstrzymać. Leżę pośród nich nagi i półprzytomny. Nic z niczym się nie łączy i nic niczego nie dopełnia. Sterty papierów, opowieści, których nigdy nie słyszałem. Nagość bywa najbliższa pustce, jest bezmyślna i trwa najdłużej spośród nas wszystkich. Nabiera cech realnych, nie nazywa stanu, ale raczej jest nazwą konkretnego przedmiotu. Próbuję ją wydestylować, brnę w stronę ciemności. Przyglądam się jej w lustrze, porównuję z moim prawdziwym odbiciem. Abstrakcja mówisz, abstrakcja. Bywa naprawdę pusta i tylko nieliczni potrafią ją czymś wypełnić. Jest to widoczne na wystawach sztuki abstrakcyjnej, jest to widoczne na brzegu pucharu cienkiego jak potłuczone szkło, jak cienka czerwona linia. Płyniemy, tak, płyniemy, odczuwam to coraz wyraźniej. Każda cząstka, wszystkie rzeczy, Nuszi, nasz dom, ulica. Pasma rozproszone i wiotkie. Unosimy się na nich w planetarnym wirze. Czasami staramy się zatrzymać na chwilę, odetchnąć, wir kochanków staje się wtedy bardziej powolny i możemy się przyjrzeć wszystkim, którzy byli, są i będą. Chciałbym, aby tak było, abyśmy mogli uwolnić się od ziemskiego przyciągania, wniknąć w siebie głębiej niż dotychczas. Zdania też zwalniają swoje tempo, potrafią utrwalić coś albo nazwać, by ruszyć za chwilę w tym pięknym tańcu i dobiec do nieskończonej mety. Strumienie świadomości pochłaniają nas w coraz większym stopniu, płyną samoistnie, niezależnie od mojej woli. Poddaję się im jak wytrawny pływak, który nigdy nie walczy z prądem zbyt silnej rzeki. Obok nas przepływają wyrwane drzewa, martwe zwierzęta, ludzie na wywróconej do góry dnem łodzi. Powódź jest bezszelestna i momentami groźna, ale wystarczy się poddać i uwolnione słowa płyną same wprost do zapisanego sympatycznym atramentem oceanu. Jesteśmy płynnym tek-
393
stem, odczuwam to coraz wyraźniej. Frazy zapętlone i trudne wygładzają się, nabierają mocy jedwabnego sznura, liny łączącej nas z powierzchnią. Jest coraz chłodniej, mówisz: kwiecień nas nie rozpieszcza, władza nas nie rozpieszcza, nikt nie chce nas rozpieszczać. Pieścimy się perwersyjnie „Dniewnikiem”, który nie ma jeszcze ustalonej postaci i z którym można zrobić wszystko, co tylko się nam zamarzy. Marzymy o ciepłych strumieniach, w których woda jest tak przeźroczysta, że widać wszystkie kamyki i małe rybki płynące pod prąd. One jedne nie wiedzą, jak można ulegać świadomości. Znalazły się tu przypadkowo i zaraz odpłyną. Jak pisał Thomas Hardy: „Kiedy przyglądając się dywanowi, skierujemy wzrok na jeden z kolorów, zauważymy określony deseń; kiedy skierujemy go na kolor inny, deseń się zmieni. Podobnie i w życiu obserwator powinien przyglądać się deseniowi, który zgodnie z właściwym sobie usposobieniem, wybierze spośród wszystkich innych – i ten tylko opisywać”. Myślę o moim wewnętrznym deseniu i o konieczności zmiany widzenia. Jest wątpliwa, nie można jej w sobie sztucznie wypracować, jest samoistna i przychodzi, i odchodzi, kiedy chce. Każda moja książka jest skrajnie inna i wszystkie są mną, są wybranym bez mojego udziału deseniem, poetyckim i trudnym, nieprzejednanym i własnym. Dywan utkano dawno temu, a obecnie staram się go nie zniszczyć, czyszczę starannie, poprawiam delikatne frędzle. Przypomina orientalne kobierce tkane przez dziewice. Jest przez to czysty i niepokalanie poczęty, utrwala piękno, lecz nie potrafi go nazwać. Mam w domu taki dywan przywieziony kiedyś przez przypadek z Turcji. Patrzę na niego codziennie, pomnażam ornamenty, wygładzam spleciony z szarością róż jego wełny. Jest lekiem na całe zło poprzez swoją dekoracyjną odległość i oderwanie od spraw tego świata. Niczego nie mówi, do niczego nie przekonuje, podlega i nie – opisowi. Kieruję
394
na niego wzrok, później patrzę na „Dniewnik”, są pokrewnymi istotami. Polecę na nich kiedyś do Samarkandy lub do Shirazu. Będziemy tam czytać święte strofy i jeść słodkie daktyle. Karty Księgi będą przeplatać się z wełnianą osnową. Powstanie dzieło życia konkretne i czułe zarazem. Jak opowieść Szeherezady, którą wspólnie posiądziemy nad ranem. Smuga światła wpadła przez na wpół otwarte drzwi. Idziemy wzdłuż niej, odlatujemy w wyobraźni poza nasz dom i dalej. Podobno to, co piszę, jest nadmiernie „odleciane”. Odlatuję co jakiś czas, ale na razie wróciłem z Samarkandy i nigdzie dzisiaj się nie wybieram. Komputer podpowiada mi słowo „wybieramy”. Jest najwyraźniej pobudzony politycznie i czeka na najbliższe wybory do Europy. Polska i Europa, odwieczny temat i jak zawsze nasza chata z kraja. Wolę patrzeć na smugę światła, która z wolna zamienia się w smugę cienia. Dobry tytuł, z kolekcji dobrych tytułów. Mam w oczach jakiś statek i kapitana, który przekracza ją nieustannie. Patrzymy na nasze smugi, jak zacierają się coraz bardziej, tworząc skomplikowane układy linii i plam barwnych. Rysujemy przy ich pomocy obraz istnienia, najczęściej trudny do rozpoznania i nie do końca określony. Ktoś na te smugi wchodzi, ktoś je przekracza. Nie jesteśmy sami, towarzyszą nam czyjeś kroki. Poruszam się w porannej mgle. Jest zimno. Ciepłe morza nie chcą do nas przypłynąć. Wystarczy przymknąć drzwi i smuga zniknie. Leżymy wtedy w półmroku, czekając na poranne słońce. Dzisiaj go nie będzie, ma padać deszcz, jak to w Europie Środkowej w połowie kwietnia. Bardziej Wschodniej, mówisz, coraz bardziej Wschodniej. W końcu słońce wschodzi na wschodzie, to musi coś oznaczać, mówię, ktoś to dla nas ustalił i nieopatrznie wcześniej przed nami wymyślił.
395
Baronowa Staffe w 1893 roku miała powiedzieć: „Wspaniałomyślność nakazuje unikać mówienia o sobie, nawet źle. Mówić o sobie należy jak najmniej, gdyż to temat, który jest zawsze kłopotliwy i nudny dla rozmówcy”. Piękne słowa, ale nie do końca prawdziwe. Baronowa najwidoczniej sama była nudna i miała nudnych rozmówców, a koniec wieku był przedziwną epoką, w której używano jeszcze takiego słowa jak „wspaniałomyślność”, które obecnie zupełnie wyszło z użycia. Przynajmniej ja nie pamiętam, aby ktoś go używał w ostatnich latach, a i w „Dniewniku” pojawia się po raz pierwszy. Nie mam zamiaru być wspaniałomyślny i będę w nim nadal mówił o sobie bez względu na znudzenie ewentualnego słuchacza/ czytelnika. Znam większość z nich i wiem, że z przyjemnością czegoś się o mnie/o sobie jeszcze dowiedzą. Jestem tylko soczewką, w której ogniskują się rzeczy i ludzie po to, by później spłonąć i pozostać pod postacią pyłu zapisanego tekstu. Cudowne przeistoczenie, transformacja, transfiguracja, mały transwestytyzm literacki, to mój cel, dziejący się poza dobrem i złem. Jestem w tej sprawie nieprzekupny i nieprzemakalny, jestem twardy jak nóż z obsydianu, daję się ponieść na spienionym koniu retoryki jak słynna naga kobieta z pewnego obrazu. Nie pamiętam, jak baronowa miała na imię i kiedy umarła. Być może wychodziła z domu o piątej po południu do kochanka, któremu wspaniałomyślnie pozwalała całować swoje drobne stopy. Chciałbym ją kiedyś zobaczyć i porozmawiać z nią o modestii ludzi żyjących pod koniec XIX wieku. Później wsiedlibyśmy na dzikiego rumaka i dali się porwać do krainy bezsłowia, w której Adam pieprzy Ewę od początku znanego nam świata. Coraz bardziej kocham Baudelaire’a za słowa: „Głupota często bywa ozdobą piękności; to właśnie ona nadaje oczom ową niemą przejrzystość stawów, ów oleisty spokój tropikal-
396
nych mórz”. Zdaje się, że nigdy nie widział mórz tropikalnych i dlatego wiedział o nich wszystko. „Oleisty spokój”, „niema przejrzystość stawów”, w pełni doceniam – w tle kobiety sprzedajne i prymitywne, które kochał najbardziej. Brzydota rodzi piękno, głupota mądrość, są ich źródłem ostatecznym, nigdy odwrotnie. Spotykam się z tym na co dzień. Studentki wpatrzone w bezbrzeżną dal smartfonów, błękitne światło ekranów, oleisty spokój, stawy głębokie i odległe, najczęściej milczą, nie odpowiadają na pytania, nigdy też ich same nie zadają. Są ponad słowami, obok nich, nigdy wewnątrz. Tak trwamy obok siebie, ja wpatrzony w ich delikatne ozdobne ciała, one w ścianę ponad moją głową. Pamiętam słowa o uwielbieniu, powtarzam w głębi duszy, myślę o morzach tropikalnych, które kiedyś widziałem. Baudelaire: „Uwielbiam cię jak nocy kopułę surową”. Pisałem gdzieś kiedyś mimowolnie o kopule nocy. Najwidoczniej w sztuce od stuleci w tej materii niewiele się zmienia. Patrzymy na siebie z daleka, dotykamy opuszkami palców. Przebiega prąd napięty jak wilgotna struna łuku. Kobiety przeciągają się leniwie. Czekają, aż skończę mówić o sprawach, które ich nie dotyczą. Czekają na złoty deszcz i na uścisk bogów. Mężczyźni nigdy nie dowiedzą się o nich niczego. Za oknami palmy. Ludzie święcą, moje leżą w piwnicy. Wszyscy Go kiedyś witali, a później nikt nie potrafił rozpoznać. Jeżeli był taki znany, to po co był w całej tej historii Judasz? Wątpliwości obecne od tylu wieków i nikt nie stara się ich wyjaśnić. Judasz – konieczny element układanki, marionetka w ręku Boga, grzesznik wykorzystany podstępnie przez autora tej dosyć znanej opowieści. Jest całkiem dobra, wina i kara, cnota uciśniona, cierpienie niewinnego, to zawsze działa i sprzyja narracji. Opowiadania mają swój rytm i strukturę, są dosyć dobrze postrzegane na rynku księgarskim. W tym przypadku autor jest, niestety, nieznany i rodzina nie może doma-
397
gać się honorariów. Palmy w Polsce są coraz wyższe. Organizujemy konkursy i rozdajemy nagrody. Nasza pobożność znana jest w całym świecie. Mówisz: daj już temu spokój, nie czepiaj się Polaków, są tacy zagubieni pomiędzy Bogiem i Mamoną. Oprócz naszych nauczycieli, mówię, ci są bliżej czystych Idei i służby Polsce. Muszę to jakoś odnotować w „Dnewniku”, chociaż bronię się ze wszystkich sił przed byciem współczesnym. Nie jestem realistą, jestem po stronie irreligii, heretyków i pięknych czarownic. Najbardziej interesują mnie te ostatnie. Chętnie leżę z nimi pod daktylowymi palmami i patrzę przez pierzaste liście na błękitne niebo. Niedługo ktoś spali nas na podrzędnym stosie. Prowincja świata ma swoje prawa i swoje niezmienne obowiązki. Widziałem ulicę wypełnioną ludźmi w szarych płaszczach. Mówiło się o nich „prochowce” i były przedmiotem pożądania pracowników biur i urzędów w PRL-u. Pracownicy UB dostawali te płaszcze według przydziału i co jakiś czas mogli je sprzedać na pobliskim targowisku. Dlaczego o tym piszę? Wizja niezbyt ciekawa, jakby wydobyta z dawno minionej epoki. Być może łączy się ze śmiercią w jakiś tajemniczy i niezrozumiały do końca nawet dla mnie sposób. Umarł Jan Wrabec, mój pierwszy nauczyciel historii sztuki, który dwukrotnie chciał mnie, dla mojego dobra, skreślić z listy studentów tej pięknej i szacownej dyscypliny badawczej. Miał rację, nie bardzo tam pasowałem i do dzisiaj nie bardzo pasuję. Później polubiliśmy się, jeżdżąc przez wiele lat ze studentami na objazdy zabytkoznawcze po Polsce. Moje odległe podróże po zakątkach tego dziwnego kraju, które już w tej postaci i formie nigdy się nie powtórzyły. Był człowiekiem bardzo delikatnym i obdarzonym niezwykle subtelnym dowcipem dostępnym nielicznym, równie delikatnym i dowcipnym ludziom. Wiem, że pisał pamiętniki i spisywał historię swojej lwowskiej rodziny.
398
Podtytuł mojego „Dniewnika” zaczyna się w coraz większym stopniu spełniać. Zawsze myślałem, że jest to jedynie ozdobnik, dodatek do krótkiego tytułu, mający świadczyć o klasie literackiej i o związkach z literaturą światową. Opowieści o naprawdę umarłych są jednak blisko ulicy wypełnionej szarymi płaszczami. Biją tam dzwony i słychać szelest wosku osuwającego się wzdłuż zapalonych świec. Niekiedy któraś z nich gaśnie i jest to widomy znak, że zmarły został ostatecznie zbawiony. Inne zapalają się same i trwają pomimo silnego boskiego wiatru, który wieje, dokąd chce. Opowieści o życiu i śmierci dzieją się tam nieustannie i nikt nie pyta o ich literacką i światową klasę. Mogę napisać to, co mogę napisać. Nic innego. Piszę słowa i one mnie rozumieją. Nie piszę powieści, opowiadań, co najwyżej epitafia z domu umarłych. Z cudzych słów wynika, że powinienem przestać, zmienić formę, zająć się literaturą. Nie zajmuję się literaturą, ja chcę być literaturą, wniknąć w nią jak w starą kobietę, która pragnie przeżyć swój ostatni najpełniejszy orgazm. Poszukuję wspólników, którzy myślą podobnie. Nie ma ich zbyt wielu. Jesteśmy najczęściej pochłonięci tym, co doraźne, co nawiązuje, co odnosi się do… Od dzisiaj nie interesują nas już ornamenty, alikwoty, ozdobniki. Tych mamy w nadmiarze. Interesuje nas tekst zwany opowieścią, który dzieje się obok i ponad nami, bez naszej woli i naszego w nim udziału. Widzimy, jak biegnie i jest całkowicie samowystarczalny, pochłania nas i otacza, a później znika i nie możemy go już odtworzyć. Jest poezja dla poetów i poezja dla inżynierów. Wolę tę pierwszą, która objawia się rzadko i bliska jest szaleństwu. Dlatego nie mów mi/nie mówcie, co mam pisać i dla kogo. To jest mój pojedynek z niewidzialnym przeciwnikiem stosującym często niezbyt uczciwe chwyty. Walczymy ze sobą codziennie i na pewno ktoś kiedyś zwycięży. Nasza mowa jest ciemna, walczymy w milczeniu na słowa i otwie-
399
ramy coraz szerzej drzwi do pobliskiego lasu, w którym ktoś inny walczy z dzikimi zwierzętami albo z cieniem rzucanym przez najwyższe drzewa. Dlatego nie mów mi, co mam pisać, bo po pokonaniu mojego dzisiejszego wroga i ciebie będę jutro musiał zabić. Puste miasto, kocham puste miasto. Kocham też miasta podniebne i niepewne swojego losu. Ulice są wtedy wypełnione ciszą i możemy zaczerpnąć ją pełną piersią. Wszyscy wyjechali na święta, a my zostaliśmy w domu. Naszym świętem jest nasze istnienie, powtarzalność gestów i zdarzeń. Idę w stronę Hali Targowej, cudzoziemcy fotografują położoną na chodniku, odlaną w brązie historię Wrocławia. Karolina opowiada swoje sny, w których jest dużo szkieletów dobrych i złych. Dobre walczą ze złymi i wygrywają tę walkę dzięki obecności Mamy, która potrafi pokonać wszystkie strachy. Nic mi się ostatnio nie śni, oprócz przepływania wpław tej samej co zawsze rzeki. Sny stają się nudne i powtarzalne, muszę wymyślić jakieś nowe, bardziej psychodeliczne i otwarte w stronę pustego miasta. Muszę codziennie wymyślać siebie na nowo. Pojadę jutro w ramach tego wymyślania do ojca na cmentarz Osobowicki. Czasami tam z nim rozmawiam, chociaż nie udało mi się nakłonić go, aby zmartwychwstał. Trwa uparcie w swej śmierci już tyle lat. Nigdy nie widział nie tylko Karoliny, ale i Weroniki, jest o nie uboższy i na pewno bardzo się tym martwi. Pewnie przeczuwa ich obecność, tak jak ja przeczuwam jego stan zawieszenia pomiędzy niebem i ziemią. Trwa tam na długiej linie, którą widziałem kiedyś na filmie Felliniego. Machamy do siebie z daleka, puste miasto pobrzmiewa naszymi głosami. Opowiadam historie o dobrych szkieletach albo o mojej rzece. Jego historie są bardziej skomplikowane i trudno jest je zapamiętać. Staram się bardzo usilnie to zrobić, milknę, szukam w pamięci. Puste miasto mi w tym nie pomaga. Trudno jest
400
je wypełnić treścią istotną. Ma zbyt wiele ulic jednokierunkowych i tych bez końca. W komentarzu do Tory znajdujemy stwierdzenie, że „Gdy mężczyzna jest tego wart, kobieta będzie mu pomocą; jeśli nie jest tego wart, będzie ona przeciw niemu”, a wszystko to w kontekście stworzenia przez Boga kobiety imieniem Chawa. W innym miejscu mówi się o tym, że „mężczyzna i kobieta są jednym ciałem”, tak jak byli na początku Stworzenia, „lecz stać się tak może tylko wtedy, gdy staną się oni jednym umysłem, jednym sercem, jedną duszą”. Koncepcje bardzo nowoczesne, chociaż wywiedzione z pomroki dziejów i jedynie nie wiem, jak Żydzi godzili je z trwającym przez wieki zwyczajem kojarzenia młodych par przez rodziców i swatów. Rola kobiety jest tu decydująca, ponieważ to ona uzupełnia pierwiastek męski i to jej charakter i osobowość sprzyja absolutnej koincydencji ciała i umysłu. Myślę o naszym związku, o przeznaczeniu, o złotym strzale, który uderzył mnie wiele lat temu w Rynku, tuż obok Mody Polskiej. Słodkie lata PRL-u, czas beztroski i natchnionego seksu. Dotykam ich ponad dziesięcioleciami, pamiętam każdy moment, kolor dnia, zegar słoneczny na Ratuszu oczekujący na pierwszy promień słońca, eleganckie ciuchy w witrynie sklepu. Jestem sentymentalny, robisz się sentymentalny, zawsze byłem sentymentalny i często płakałem na radzieckich filmach wojennych. Nic na to nie poradzę, a teraz po latach czytam Torę, księgę pierwszą, która może być i była przedmiotem wieloletnich upartych i coraz bardziej dogłębnych studiów. Widzę całe pokolenia interpretatorów pochylonych uważnie nad tym tekstem. Ja czytam nieuważnie, nie mam w sobie nic z talmudysty. Wybieram z księgi słodkie rodzynki i twarde migdały cytatów, szukam ich związków z nami, liczę nasze litery, porównuję z numerami wywiedzionymi ze znaków zodiaku. Nic się nie zgadza i zgadza się wszystko. Zapada-
401
my w siebie, jesteśmy jednym umysłem, ciałem i duszą. Nasze serca biją uważnie i tylko niekiedy przyśpieszają nadmiernie. Będziemy żyć wiecznie, czytając święte księgi i jedząc owoce z wiadomego drzewa. Nasz wąż śpi, ale może jeszcze dzisiaj się niespodziewanie dla nas i na chwałę Bożą obudzi. Lubię rytm zdań „Dniewnika”. Staram się zrytmizować moje myśli, skandować bez skandowania, nadać słowom brzmienie odległego dzwonu, metronomu, który mówi do mnie nieustannie w środku: tik, tak, tik, tak. Odmierza mój czas i czas tekstu. Przesuwamy się na skali w stronę plus nieskończoności. Nasza wewnętrzna matematyka, wykres życiowych funkcji, strzałki, które kiedyś przebiją mnie, podczas gdy „Dniewnik” pozostanie niemy i porzucony jak dziecko na środku drogi. Nie będzie dalszego ciągu i kolejne dni odbiją się bielą pustej kartki pozbawionej rytmu, nieokreślonej, czystej. „Nic nie jest pewne, więc pisz” – mówił Franco Fortinari. Dobiegają do mnie echa sprzed lat, ja sam jestem ich zwielokrotnieniem i ostoją. Nic nie jest pewne oprócz przeznaczenia, ale i jego nie jesteśmy pewni. Śmierć wyzwolona z kajdan w imię wiary przez szaleńców. Zamachy na Sri Lance, śmierć na drogach. Chrystus zmartwychwstaje i umiera ponownie, zapętlony w monotonnej pętli. Nikt go już nie widzi, nie zwraca na niego uwagi. Staram się nadal rytmizować moje zdania. Nie jestem pewien, więc piszę. Blaszany świerszczyk gra w moich słowach swoją melodię. Każe mi pisać krótkie frazy, przybijać słowa gwoździami do papieru. Trochę je to boli. Musi boleć, inaczej ofiara nie będzie pełna. Huśtamy się razem na obu osiach, pionowej i poziomej, dążymy do plus nieskończoności, tik, tak, tik, tak. „Kwiaty, listowie, trawy, cienie, jaskinie, fale, łagodne wietrzyki”. W oryginale: „Fiori, frondi, erbe, ombre, antri, onde,
402
aure soavi”. Najpiękniejszy wiersz średniowiecza. Nie wiemy, co Petrarka chciał przez niego powiedzieć, jaki efekt artystyczny uzyskać. To znaczy, ja nie wiem, badacze zapewne przedstawili dziesiątki hipotez. Może miał szczęśliwy dzień i kreślił po pergaminie słowa, które jako pierwsze przyszły mu na myśl, czekając na prawdziwe natchnienie. Może patrzył z okna swojego domu na młodą służącą, z którą od pewnego czasu, myśląc o Beatrycze, sypiał. To by się zgadzało, opis piękna kobiecego ciała poprzez delikatne w swej istocie i zmysłowe rzeczowniki. Jednocześnie opis aktu seksualnego bardzo prosty i czysty. Fale, cienie, jaskinie, a ponad nimi trud miłości i opadanie w barwną zieleń. Może po prostu starł się opisać tchnienie świata, wiosenny poranek, śpiew ptaków, pinie przesłaniające niebo. Pamiętam, jak byłem kiedyś w jego pustym domu w Arquá Petrarca. Trochę fałszywych pamiątek, pomnik, turyści. Dom na wsi w okolicy słynącej ze słodkich owoców rosnących na gęstych krzewach i z domowego wina. Nie ma tam jaskiń, przynajmniej nikt ich turystom nie pokazuje. Jest dużo nieba, o piekle nikt nie wspomina. Są kamienne murki wokół domów, wypalona słońcem ziemia i łagodne wzgórza na horyzoncie. Włoskie pejzaże zatarte i niewyraźne. Wszystko przez aure soavi, które chłodziły moje czoło i kazały zapomnieć na wiele lat o tym miejscu. Teraz wydobyłem je poprzez słowa z głębi czyśćca pamięci i przyglądam się im ponownie. Są jak stare fotografie, dostojne i wyblakłe. Nie jestem pewien, czy to, co widzę, wydarzyło się naprawdę. Na pewno tam byłem i wszystko to widziałem, ale dlaczego nie spotkałem Petrarki i dlaczego jego służąca ukryła się w tym momencie w kuchni? Wszystko przez łagodne wietrzyki wiejące nad dachami, to one są winne naszej postępującej z wolna niepamięci. I przez jaskinie, w których błąkają się cienie naszych zapomnianych przodków.
403
Mario Praz: „Nie trzeba innych przykładów, aby dowieść, w jak bardzo zepsutej atmosferze wzrósł Baudelaire”. W latach 30. XX wieku wiedziano jeszcze, co to jest zepsucie w sztuce, pomimo narastającego od lat kilkunastu politycznego zepsucia Europy. Boscy esteci trwali w swych wieżach z kości słoniowej, co jakiś czas zmieniając jedynie pałace, w których mieszkali i powiększając biblioteki o kolejne zbiory dzieł poświęconych alegoriom lub emblematom. Zepsuta atmosfera moralna psuje artystę, dobro moralne go uzdrawia. Szczęśliwie nie wszyscy dali się uzdrowić i trwali w grzechu do końca. Zastanawiam się nad miazmatami naszych czasów. Znani mi esteci klepią biedę i raczej nie mają szans na własne pałace. Być może przez to ich religia piękna jest słabo rozwinięta, a związane z nią wyznania wiary niezbyt słyszalne. Baudelaire miał szczęście, mógł czerpać ze swojej epoki pokłady trywialnego brudu i łatwo rozpoznawalnego grzechu. O grzechu w sztuce już nie mówimy. Nie przypominam sobie poświęconej mu instalacji albo performansu. Grzech jest wszechobecny i dlatego najczęściej go nie dostrzegamy. Roztopił się w powietrzu, nasyca sobą tabloidy, kabarety, programy rozrywkowe, portale internetowe. Banalność zła sprzyja banalności grzechu. Od jakiegoś czasu spowiadam się sam przed sobą, sumuję grzechy, zadaję sobie wyrafinowaną pokutę. Wizerunek białej sukni zbrukanej przez grzechy, nawet te lekkie, prześladuje mnie od czasów pierwszej komunii. Nie umiem jej do końca wyprać, liczę na niepamięć i na kolejne lektury, które są moim pocieszeniem. Buduję mój pałac, czytam księgi o emblematach, zamieniam życie w alegorię życia. Mówisz, żebym się już położył. Jutro/ dzisiaj też będzie dzień. Może uda się nam coś naprawić albo przynajmniej nie zepsuć. Po pogrzebie Jasia Wrabeca czarny kot przebiegł mi drogę. Na szczęście miał dwie białe łapki. Dziwne miejsce, tuż przy
404
wałach nadodrzańskich, ulica Smętna. Ten, który nadał jej nazwę, był profesorem filologii polskiej i najwidoczniej zwolennikiem melancholijnej poezji. Według Tory to człowiek nadał nazwy wszystkim zwierzętom i ptakom niebieskim i wszystkim zwierzętom polnym. Nie wspomina się jednak oddzielnie o stworzeniach żyjących w wodzie, najwidoczniej w raju nie było morza i Bóg nie mógł ich przyprowadzić do Adama albo obawiał się, że się na powietrzu uduszą. Obok zakład wulkanizacji i stare magazyny. Ulica Smętna jest dosyć zaniedbana, ale zdaje się nikt na to nie zwraca uwagi. Pogrzeby mają swoje prawa i swoje wymogi. Dużo starych ludzi, trzech księży, sporo ciepłych uwag o Chrystusie, na szczęście też opowieści o Zmarłym, o Lwowie, o sztuce barokowej. W kaplicy kiczowate malowidło, ale zdaje się nikt na to nie zwraca uwagi. Powtarzalność słów i rytuałów ma swoje prawa i wymogi. Z nikim nie rozmawiam i nikt nie rozmawia ze mną. Idę sam z wiązanką z kwiatów i ze słońcem w kapeluszu. To cytat, nie mam kapelusza, ale naprawdę świeci ostre słońce. Myślę o tym, kto wymyślił określenie „ostre słońce”. Wyobrażam sobie ostrze naszej gwiazdy, jej absolutną bezwzględność i jednocześnie dobroć. Powstało przed nami i to nie my nadaliśmy mu nazwę. Ono nas nazwało, o czym Tora, niestety, nie wspomina. Ma rację, nie można mówić o wszystkim na ulicy Smętnej i dalej, w stronę Sępolna. Włoskie odpryski, odbicia w szybie autobusu, podróżnicy, którzy byli tu przede mną i będą wieki po mnie. Jeździmy tam od wielu lat, starając się potwierdzić naszą na tym świecie obecność. Nie zawsze się to udaje. Oglądamy w tym celu rysunki Leonarda i tryptyki Boscha. Napełniamy się sztuką. Sztuka ma nas uzdrowić i pozwolić przetrwać w dzisiejszej Polsce. Kolejne święta majowe wśród krzykliwych włoskich komunistów i równie rozwrzeszczanych na wiecach faszystów.
405
Codziennie w telewizji porannej mafijne porachunki, trupy na ulicy, relacje z autostrad i z meczów piłki nożnej. Dużo znaków zodiaku i przepowiadania przyszłości. Zawsze Berlusconi, coraz bardziej przypominający woskową mumię z bolońskiej fabryki woskowych fantomów. Chodzimy po ulicach, staramy się zapamiętać zapachy, kolor ścian, fasady kościołów. Pierwszy raz w Villi Capra, w której roczny układ promieni słonecznych został dokładnie wyrysowany na planie przez architekta. Wymieniamy piękne nazwy, patrzymy na osuszone bagna i na płytką lagunę, ponad którą latają siwe czaple. Może w przyszłym roku też tutaj przyjedziemy, aby przeżyć naszą godzinę śródziemnomorską. Ona musi nam wystarczyć, jedna godzina w ciągu trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Pytasz mnie o to, co najlepiej z Włoch zapamiętałem. Pamiętam wszystko poza istniejącymi już słowami, ugry i biele, błękit i czerwień, odbicie obrazów, których nikt dotąd nie utrwalił i już nigdy nie utrwali. Podróże sentymentalne i wieczne powroty. Wznosimy się coraz wyżej i wyżej. Szkoda, że ostatnio tak często pada tutaj deszcz. Kiedyś w lagunie utopił się polski malarz. Myślę o nim czasem, przejeżdżając nieopodal samochodem. Podobno było to samobójstwo zapoznanego artysty. Ciała nigdy nie odnaleziono. Jego grób jest na Lido. Odbijam się od przedmiotów, od rzeczy i od osób. Odbija się każda część mojego ja, odbijają się oczy i ręce. Dezintegracja następuje stopniowo, odpadają kolejne części, jak w zużytym mechanizmie, który nie chce już dłużej działać. Staram się z tym walczyć. Jestem poetą lirycznym, liryka, epika, dramat, w tej kolejności postrzegam wszystkie twarze. Wczoraj były moje imieniny, zaraz po powrocie z Włoch, jeszcze na walizkach. Dom wypełniony pamiątkami i przewodnikami, których nigdy nie przeczytam. Zamykam się w kolejnych torbach podróżnych, wyjadam miód ze słoika, piję Aperol z lodem,
406
próbuję wrócić do mojej dawnej postaci. Świat się zatrzymał i nie chce ruszyć do przodu. Muszę coś z tym zrobić. Może na początek przyszyję ręce do oczu albo wyczaruję z owoców nową postać. Jestem teraz kimś innym, jesteś teraz kimś innym, nie mogę cię poznać, nie możesz mnie poznać. Formy gramatyczne dają nam sporo możliwości, ale ubywa przez nie przestrzeni i miejsca na ziemi. Zbliżamy się do punktu krytycznego, do główki szpilki, na której nie ma już aniołów. Za ścianą sąsiedzi śpiewają pobożne pieśni. Są pogodni, czyści duchowo i co roku mają nowe dziecko. Trochę mi to przeszkadza. Mój wewnętrzny demon podpowiada mi rozliczne dramatyczne zakończenia. Nie będę ich na razie ujawniał, ponieważ jestem poetą lirycznym. Najpierw opowieści epickie. Muszę przez nie przejść. Musisz przez nie przejść. I na szczęście przestali śpiewać. Jedzą teraz baranka, popijają winem. Aperol z lodem właśnie się nam skończył. Na dnie pozostały resztki niestopionego lodu. Kładziemy je na powiekach, czekamy, aż roztopią się do końca. Małe formy literackie układają się w formy duże. „Dniewnik” jest formą dużą, ponieważ nie ma zakończenia. Pisarka z Katowic prosi mnie o ocenę swojego bloga. Niestety, nigdy go nie czytałem i nie mogę w związku z tym ocenić. Nie czytam cudzych blogów, mam swój, który nie jest i nie będzie blogiem. Może kiedyś prześlę ten tekst pisarce z Katowic, a ona go nie przeczyta. Nie czytamy siebie nawzajem i przez to inni też nas nie czytają. Malarze nie oglądają cudzych obrazów, graficy cudzych grafik, architekci projektów. Jesteśmy samowystarczalni i jednocześnie domagamy się uwagi innych. Zastanawiam się, czy zawsze tak było. Pamiętniki były pamiętnikami, dzienniki dziennikami i udostępniano je pięćdziesiąt lat po śmierci autora. Nikt nie domagał się poklasku dla codziennych zapisków, to byłoby niemoralne i niegodne dżentelmena. Układam
407
się w dużą formę literacką jak do trumny. Kładę przy głowie kwiaty, trumienny portret w nogach. Zachodzi transmutacja i z ust wypadają mi grudki złota. Muszę zajrzeć na bloga pisarki z Katowic. Ciekawe, co jej wypada z ust i czy lubi technikę strumienia świadomości. Jest już, jak zaznacza, babcią i nic, co ludzkie, nie jest jej dzięki temu obce. Patrzę, jak mój portret trumienny rozpływa się we mgle. Nie jestem na nim podobny do siebie. Mam podgolony czub i wierzę, że pójdę do nieba. Zdaje się, że widzę. Gdzie? Przed oczyma duszy mojej. Jeszcze raz Włochy, nie mogę się od nich uwolnić. Spotkanie w Wenecji niedaleko mostu Rialto z parą z Białorusi. Liuba Maskevitsch gra na cymbałach (tsymbaly). Kupuję płytę i czytam, że „Tsymbaly is a Belarussian national musical instrument. Nowadays such design of tsymbaly is typical of Belarus and can be found only in this country”. Biedny Jankiel, biedny Mickiewicz. Nie wiedzieli, że są Białorusinami, podobnie Kościuszko i inni. Nasza cudowna, przemieszana jak w tyglu historia. Liuba jest bardzo miła i na stałe mieszka we Wrocławiu. Kupuje w Lidlu na Królewieckiej, niedaleko mnie, dorabia grając na cymbałach w krainach, w których nikt ich nie zna. Na pewno nie słyszeli też tam o Jankielu, „Panu Tadeuszu” i Mickiewiczu. Na placu Świętego Marka tłumy Chińczyków. Chińczycy trzymają się mocno i być może niedługo zaczną grać na cymbałach, tym bardziej że podobno kilkadziesiąt milionów mieszkańców Kraju Środka gra codziennie rano utwory Chopina. Czy Chopin przeczytał „Pana Tadeusza”? Muszę to sprawdzić, ale na pewno słuchał żydowskich klezmerów grających w wiejskich karczmach. Na płycie „The Sound of Tsymbaly” – „Hallelujah” Żyda Cohena, najpiękniejszy muzyczny utwór religijny ostatnich lat. Mieszam nieustannie w tyglu sztuki. Białoruś, cymbały, Jankiel, Chopin, Wenecja, Lidl, Cohen. Powstaje mikstura bardzo pożywna, odpowiednia dla „Dniewnika”. Wenecja
408
znika w dali, a Liuba wraca do Wrocławia. Ja nie wracam, zostaję blisko mostu Rialto, słucham „Hallelujah”, żyję w pięknie i wchłaniam porami naskórka esencję zapachów Adriatyku. Pachnidło, myślę, pachnidło. Muszę dzisiaj kogoś zabić, aby zapach był bardziej nasycony i pełny. Może Liubę, a może jej partnera grającego na bajanie. Tak byłoby najlepiej, dla mnie i dla sztuki czystej. Harmonia świateł o zmierzchu. Światła rowerowe, lampy uliczne, tablica samochodu podświetlona na niebiesko. Mijamy się i trwamy jednocześnie. Odczuwam uspokojenie, spokojność, po którą kiedyś zstępowało się do piekieł. Nadmiar retoryki potrafi uruchomić mechanizmy pamięci. Skręcam najpierw w prawo, później w lewo. Jestem w domu. Światła nad drzwiami świecą ledowym blaskiem. Wszystko wiruje i krąży nad moją głową. Wcześniej rozmawialiśmy o literaturze i o mandalach zrobionych ze znalezionych na plaży patyków. Mandale powinny zniknąć, a te trwają uparcie powielone jako ilustracje książki znajomego artysty. Może nie są prawdziwe, może to my nie jesteśmy prawdziwi. Zdołaliśmy zatrzymać światło, ale niewiele więcej. Artysta opowiada o iluminacji, która dokonała się wiele lat temu i sprawiła, że zmienił skrajnie swoje sposoby i formy wyrazu. Ja doznaję łaski, codziennie pisząc „Dniewnik”. Nie jest to łaska nadmierna, ale na jeden dzień musi mi wystarczyć. Nie spodziewam się większych dawek. Jest mi dozowana jak lekarstwo homeopatyczne, kropla po kropli. Iluminanci przeważnie mówią o nagłym rozbłysku światła, o porażeniu wzroku. Patrzę na znikające za zakrętem światło roweru. Pozwala rozróżnić sylwetkę człowieka i zarys drogi, po której jedzie. To musi mu wystarczyć, podobnie jak demonom, które nas nagle otaczają. Walczymy z nimi w milczeniu. Święci też byli kuszeni i w większości zdołali się oprzeć pokusie. Ja nie jestem święty. Ulegam i jestem dzięki temu szczęśliwy. Moja
409
mandala zakreśla coraz szersze kręgi. Jest bliska świętej pornografii i ulicom z czerwonymi latarniami. Artysta też próbował je oswoić. Napisał już ostatnią stronę swojej książki i dzięki temu może dopisywać dowolną ilość stron środkowych. Pusty Uniwersytet jest bardzo piękny. Miękkie korytarze, lekkie skosy zakrętów, poza którymi czai się barok. Lubię to miejsce, kiedy nie ma w nim ludzi. Niedawno dobudowano szyb windy, która dostojnie unosi mnie ponad zewnętrznym dziedzińcem. Remont głównego wejścia trwa już wiele miesięcy. Muszę wchodzić do gmachu głównego od tyłu, po pochylni dla inwalidów. Gubię się na kolejnych piętrach i nigdy nie wiem, które jest właściwe. Tyle lat tu chodzę i dalej nie wiem. Barok mnie zaskakuje, jest niesforny i przypomina brzydkie putto z koślawymi skrzydełkami. Pada deszcz, w maju powinien padać deszcz. Niewiele mnie to obchodzi, ale jednak moja chłopska krew do czegoś zobowiązuje. Liczę na plony i na podorywki. W PRL-u zawsze mówiło się o plonach i o podorywkach. Kto to dzisiaj pamięta. W Domku Miedziorytnika wystawa Lva. Taśmy papieru pomalowane na kolorowo i kilka figurek wykonanych ze styropianu. Może kiedyś uda się je odlać w brązie, a taśmy sprzedać po dziesięć złotych za centymetr. Na razie słuchamy opowieści o niebie nad Wrocławiem i o jego odbiciu na lekkim papierze. Echo echa, odbicie odbicia. W podziemiu ktoś gra na skrzypcach utwory dawnych mistrzów. Nowi mistrzowie jeszcze się nie narodzili. Stoimy pod ścianą i czekamy na ich przybycie. Brzydkie putta siadają nam na ramionach. Niebo spada razem z deszczem na papier i płynie coraz szerszą rzeką. Musimy się przed nim bronić, aby ostatecznie nie utonąć. Tak jak zawsze, mówisz, tak jak zawsze.
410
Wizja w Weronie. Ja jako ksiądz w koloratce i w sutannie poruszonej nagłym podmuchem wiejącym znad Adygi. Idę nadbrzeżem rzeki, nie mam nic pod sutanną i wiatr owiewa moje nagie ciało. Czuję się szczęśliwy jak ksiądz Małyjanio z „Jesieni w Pekinie”. Mówisz mi, że to lekka przesada i że jaki wizjoner, taka wizja. W pełni się zgadzam. Moje wizje nie są najlepsze i niekiedy przekraczam w nich granice dobrego smaku, są bardzo seksualne i nagłe jak strzała wymierzona w pierś świętej Teresy. Pytasz: co ma do tego święta Teresa? Tym bardziej że nigdy nie była mężczyzną. Nie wiem, co ma, odpowiadam, wizja to wizja, nie można nią kierować ani jej zmienić, dopada nas w najmniej oczekiwanych momentach, prowadzi na manowce i odkrywa najbardziej skrywane kompleksy i tajemne życzenia, jest bliska snu na jawie i jawy we śnie. Czuję jednak, że koloratka uwiera mnie w szyję. Moja nowa wizja jest sprzeczna ze starą, w której byłem żołnierzem walczącym po stronie Południa w czasie amerykańskiej wojny secesyjnej i zdezerterowałem z frontu, za co mnie po schwytaniu i po sądzie doraźnym powieszono. Musisz się zdecydować/muszę się zdecydować, która z nich jest bardziej realna i dlaczego zaprzeczają sobie nawzajem. Patrzę na Adygę, na jej szybki bieg. Jesteśmy na Północy i niedaleko stąd są Alpy. Na moście Scaligerów turyści jedzą lody i robią sobie sweet focie. Myślę, że dobrze byłoby tu zamieszkać i codziennie miewać lekko obsceniczne wizje. Koloratki bywają obrotowe, a gałęzie drzew niekiedy łamią się pod skazańcami. Opowieść o dzieciach porwanych do wnętrza obrazów przez czarownice. Bałem się przez nią przez dłuższy czas patrzeć zbyt długo na płótna znajdujące się w domu. Wprawdzie mówiono tam o dziewczynce, ale kto wie, jakie mogą być współczesne czarownice. Tekst, który piszę, też porywa mnie do środka. Jeszcze się przed tym bronię, nie wiem jednak, na jak długo
411
wystarczy mi sił. Pozostanę w nim i już mnie wtedy nigdy nie zobaczycie. Będzie tam wielki las zamieszkały przez złote lisy, nieopodal będą przechadzać się pasterze nocy i będziemy wspólnie razem czytać księgę niepokoju. Ten proces postępuje nieustannie. Na powierzchni zostały głowa, ręce i zaostrzony od obserwacji wzrok. Pod powierzchnią reszta, pas trawienia i wydalania. Interesuje mnie moment przejścia, pochłaniania i bycia pochłanianym. Zamienianie się w litery lub na końcu w same dźwięczne i bezdźwięczne głoski. Są też miękkie i twarde, odpowiednie na każdą życiową sytuację. Twarda głoska powinna zostać przy seksie, miękka przy waginach czarownic, które bywają niekiedy młode i ponętne. Tak będziemy ze sobą bezgłośnie rozmawiać, paść baranki, głaskać srebrzyste koty. Obrazy przestaną już być nam potrzebne, ponieważ sami staniemy się obrazem, wizerunkiem o wielu twarzach i o wielu możliwych arkadiach. Miłość niejedno ma imię, mówisz, niejedno ma imię. I łatwiej jest dzięki niej przejść stąd do wieczności. Przechadzam się leniwie po świecie sztuki. Tysiące metrów zamalowanych farbami, formy poronione i niepotrzebne nikomu, nawet samym artystom. Po co w większości powstają i komu mają służyć? Wielka Pustka przerywana tak rzadko blaskiem prywatnej prawdy, uczucia, przynajmniej pomysłu. Widzowie nie poszukują już dzieł sztuki. Zapełniają sale wystawowe, sami są namiastką dzieł, które nie powstały. Płynę obok nich, nie rozmawiam z nikim. My, starzy klasycy, nie możemy rozmieniać się na drobne. Powinienem przechadzać się z chartem afgańskim albo lampartem na smyczy, być znanym modowym blogerem lub najlepiej blogerką. Muszę zastanowić się nad zmianą płci. Prawdziwi mężczyźni nie liczą się już w tym świecie, zagubili się i są jak małe króliczki, które wsadzono do dziurawej klatki, kastrując wcześniej starannie.
412
Dużo artystów z Europy Środkowej. Mitteleuropa, która nadal nie potrafi zyskać swojego oblicza. Cień udający prawdziwą postać. Szkoda, że Cesarz Pan już nie żyje, bo o Cara możemy być spokojni. Uchodzę nieśpiesznie z Muzeum. Pada deszcz i kwiaty unoszą płatki, czekając na zapłodnienie. Wszystko jest fikcją, myślę, i co ja, prawdziwy, tutaj robię. Myśli odwracają się na drugą stronę, nicują jak stare płaszcze. Wszystko jest prawdziwe, podpowiadają i tylko ty tutaj jesteś fikcyjny. Chart bawi się z lampartem. Smycz nie jest już im potrzebna. Grafik z Chin tłumaczy mi transkrypcję znaków chińskiego pisma na angielskie litery. Dokładnie tak: „angielskie litery”. Litery w dzisiejszym świecie dzielą się na chińskie i angielskie. Podajemy sobie chiński znak pokoju polegający na położeniu lewej ręki na zaciśniętej prawej. Kilka prac z początków lat 90. XX wieku po śmierci Mao. Wszyscy wtedy domagali się wolności. To słodkie słowo wolność, tytuł radzieckiego filmu sprzed lat, który, pamiętam, rozbawił mnie serdecznie. Kocham dekadencję, ponieważ dekadencja to całkowita utrata nieświadomości, a nieświadomość to fundament życia. Gdyby serce mogło myśleć, przestałoby bić. Myślę nad tymi słowami, uciekam w nieświadomość, Chińczycy uciekają w pracę, litery w stronę Anglii. Moje serce jeszcze bije, to znaczy, że jest całkowicie bezmyślne. Tak próbujemy przetrwać – wyrzeczenie i kontemplacja jako lek dla tych, którzy nie potrafią żyć. Rozstajemy się w zgodzie, pokazując sobie znak pokoju. Nigdy się już nie spotkamy i to jest pocieszające. Coraz bardziej męczy mnie powtarzalność zdarzeń i rzeczy, do której jednocześnie usilnie dążę. Poważny wiek ma swoje prawa. Mao kiwa do nas z chińskiego nieba, Jan Paweł z polskiego, które jest coraz bardziej zachmurzone. Boska dekadencja, mówię, boska dekadencja. Świadoma i wolna zarazem.
413
Szklana płyta zamiast balkonu. Boję się na nią wejść, boję się o dzieci, żeby nie spadły z dużej wysokości. Szukam w sklepach odpowiednich poręczy, zabezpieczeń ze szkła i stali. Nie ma nic takiego, próbuję w wielkich marketach i małych wiejskich sklepikach. Jestem coraz bardziej zmęczony, ale na szczęście problem rozwiązuje się sam. Po powrocie do domu widzę, że barierki są gotowe. Ktoś zrobił je za mnie i teraz pozostaje jedynie niepokój o córeczki. Tak to słyszę – „córeczki”. Natalia i Weronika, małe dziewczynki, o które muszę nieustannie dbać i spieszyć im z pomocą. W pokoju długa drewniana półka. Martwię się, że nie zmieszczę na niej wszystkich moich książek. Jest ich coraz więcej. Mnożą się w nocy i ich niespokojne piski nie dają mi spać. Części z nich nigdy nie przeczytam i to jest pocieszające. Pozostanie lektura potrzebna podczas trwania w wieczności po drugiej stronie tęczy. Inaczej bym się tam zanudził. Samo obcowanie z Panem nie wydaje mi się na dłuższą metę pociągające. Wchodzę na szklany balkon. Płyta niebezpiecznie trzeszczy i zarysowuje się przy barierkach. W dole wolna przestrzeń, swobodny lot ku ziemi i koniec naszych snów i niepokojów. Maj miesiąc samobójców, myślę, a w czerwcu jest podobno dużo ślubów. Co jednak wtedy z moimi córeczkami i dlaczego ucichł niespokojny pisk książek, które nagle na mojej półce zamarły? Myślę o zachmurzonym księżycu, o telefonie, który znowu się sam wyłączył. Tracę kontakt ze światem, najwyraźniej tracę kontakt ze światem. Księżyc zagląda przez okno, trawa rośnie coraz wyżej i niedługo będzie wyższa od naszego domu. Zaniedbuję swoje obowiązki, nie czytam pism filozoficznych, boli mnie głowa, czytam tylko ostatni fragment „Dniewnika”. Jestem samowystarczalny, lubię się kontaktować tylko ze sobą i wyjątkowo dzisiaj, z zachmurzonym księżycem. Myślenie przypomina mokrą watę, ginie samo wewnątrz własnej
414
struktury, pochłania kolejne warstwy. Jest jak gąbka, którą widziałem kiedyś na targu na jednej z greckich wysp, porowate i zbudowane z substancji przypominającej mózg. Myślenie kształtuje mózg jak glinę albo inny miękki materiał. Później wszystko się zsycha i nic już nie można w nich wyrzeźbić. Papierowy księżyc jest coraz bliżej. Obaj jesteśmy coraz bardziej papierowi. On podobno zmniejsza się w zatrważającym tempie i niedługo nie będzie już przypływów morza, a kobiety nie będą miały okresu. Może to i lepiej, wszystko ulegnie stabilizacji, trwanie ma swój poetycki urok. Ja też jestem już prawie papierowy. Ręce i nogi z kartonu, głowa z cienkiej bibułki owiniętej wokół tekturowej kuli. Dużo kartek zamiast ubrania, zamazane i niewyraźne litery na całej skórze. My, literaci, nosimy papierowe szkaplerze na gołej piersi i modlimy się do naszych bożków podczas pełni księżyca. Oni/one to lubią. Zsyłają nam deszcz słów i niespodziewane zakończenia opowieści. Telefon włączył się samoczynnie. Mogę przeczytać w nim pisma kilku filozofów albo obejrzeć konkurs Eurowizji. Wolę patrzeć na trawę wyższą od naszego domu, szmerliwą i białą w świetle księżyca. Myślę o niej coraz intensywniej. Na suficie naszej sypialni odbicia fragmentów tęczy. Refleksy siedmiobarwne i kruche. Budzimy się pod nimi tego ranka. Jest niedziela i Bóg szczęśliwie odpoczywa po tym, co nam uczynił. Tęcza stała się ostatnio modna wśród bigotów i religijnych sekciarzy. Biedny Newton, biedne anioły od tęczy. Muszą się teraz spowiadać i tłumaczyć ze znaczenia tego symbolu. Pomijamy te spory, jesteśmy heteroseksualni, do kościoła od lat nie chodzimy, pamiętając o pasterzu, który wielbił Pana na połoninach, a nie w zbudowanej przez ludzi świątyni. Jest piękny poranek i Matka Boska może ubrać sukienkę uszytą według najnowszej mody z Paryża lub Nowego Jorku. Tęcza przenosi się na dłonie, do źrenic, przenika nas delikatnie i czule. Nie ma w niej czerni,
415
bieli i ugrów. Jest dzięki temu niebiańska, nie dotyka materii ziemskiej i jej depresyjnych kolorów, jest czysta i potrafi przenieść nas w kolejne wymiary czasu i przestrzeni. Jej źródłem są szklane korale, elementy dezajnerskiej lampy zawieszonej nad naszymi głowami. Komputer nie zna słowa „dezajnerska”. Może wolałby zapis niespolonizowany? Nie będę sprawdzał. Musimy się od siebie oddzielić i nie zaprzyjaźniać nadmiernie. Pasterz patrzący z wyżyn niegdysiejszych Gór Nadbrzeżnych był o wiele bardziej szczęśliwy niż ci, którzy bez przerwy patrzą w ekrany komputerów. Niedługo będziemy już w tej krainie. Nasza Arkadia zaczyna się od siódmego koloru tęczy. Patrzymy, jak przesuwa się po suficie i nagle niknie, ponieważ słońce zmieniło swój bieg o kilka stopni na tarczy słonecznego zegara. Wszystko wraca do normy, mirabilia nie mogą trwać wiecznie. Komputer nie zna słowa „mirabilia”. Musi się jeszcze sporo nauczyć, aby ze mną rozmawiać. Włączę go na noc, niech się uczy. Moje życie pomiędzy placem Jana Pawła II i przystankiem „Rędzińska cmentarz”. Jan Paweł ostatnio coraz mniejszy, cmentarz na szczęście się nie zmniejsza, ale też nie powiększa, jest zamknięty dla obcych i nowych zmarłych. Słucham o dawnych malarzach wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wszystko było pięknie do momentu dojścia Hitlera do władzy. Malowali nagie kobiety i wierzyli w ekspresję kobiecego ciała. Czekali na malarskie objawienia i niektórzy z nich doświadczali stanu łaski. Nie wiedzieli, że ich sztuka jest zdegenerowana, dopiero lud narodowy i pożądający chleba i igrzysk im to uświadomił. Odchodzili w milczeniu, zabierając swoje obrazy i nagie kobiety, które w międzyczasie się postarzały i nie błyszczały już tak pięknie swoją nagością. Niektórzy doczekali nowych czasów, inni umarli godnie i w milczeniu. Patrzę na obrazy rozświetlone wewnętrznym światłem, ekspresja łagodna
416
i wpisana w świat Natury. Na placu Jana Pawła jest przystanek na żądanie. Kiedyś był to plac Czerwony, ale kolor drażnił nowe władze i postanowiły zmienić nazwę. Kolor czerwony jest kolorem ekspresji i krwi. W Padwie widziałem relikwie Jana Pawła, kapsułkę z jego krwią i fragment szaty. Słucham o „nowych dzikich” i patrzę, jak się starzeją, szybciej nawet niż kobiety ekspresjonistów. Sztuka zamienia się w własną relikwię. Zamykana jest w gablotkach i ozdobnych relikwiarzach. Zbieram swoje paznokcie i skrawki włosów. Może kiedyś się komuś przydadzą. Zamykam je w małych złotych puzderkach, na których dnie zasnął zapach ostatniej kropli laudanum. Kładę ręce na klawiaturze. Tego było mi potrzeba. Narkotyku pisania, bez kierunku i celu. Litery płyną same. Jestem automatem, mechanizmem pamięci. Słucham Melanie. Stare sprawy, melodie, których już nikt nigdzie nie puszcza. Moje pokolenie z wolna przestaje walczyć o swoje prawa. Cedują nas w stronę uniwersytetów trzeciego wieku i kółek sanatoryjnych zainteresowań. Myślę sobie: niech spierdalają. Melanie jest wieczna, tak jak ja jestem wieczny i moje litery pisane niedbale w swobodnych konstelacjach i dowolnych układach. Pamiętam, jak z Piotrem Łazarkiewiczem puszczaliśmy jej piosenki w radiowęźle na placu Grunwaldzkim. Płyta „Stoneground Words”. Sprawdźcie ją sobie w smartfonach i pamiętajcie, że każde pokolenie ma taką muzykę, na jaką sobie zasłużyło. Ręce piszą same. Kocham je coraz bardziej. Próbują się ode mnie uniezależnić, śnią nieprześniony sen surrealistów. Kocham słowo „nieprześniony”, jest lekkie i mocne zarazem, przaśne i kwaśne, jak zastawiony bogato świąteczny stół. Odlatujemy wszyscy razem. Słowa, Melanie, Piotr, muzyka. Patrzymy na was z góry, zapisujemy stany naszego ducha i ciała. Klawiatury już nie ma i sytuacja staje się z lekka absurdalna. Jak pisać bez pisania i bez utrwalających zapis liter. Piszemy w powietrzu,
417
które przyjmuje nas dobrotliwe do swojego ciepłego wnętrza. Rodzimy się na nowo, rodzą się na nowo nawet ci, którzy, tak jak Piotr, dawno już umarli. Mówisz, że to, co piszę, jest zbyt smutne. Mój smutek wynika z wszechogarniającego wszystko kiczu, z głupoty i cynizmu polityków, z nieuchronności śmierci. Odczuwam to w tej kolejności. Śmierć gdzieś na dalszym planie, ale jest wszechobecna. Wszystko od pewnego czasu u ciebie jest „wszech”. To ratunek przed pustką. Wszechświat jest ratunkiem przed milczeniem i pustką, ponieważ sam jest milczeniem i pustką. Może przed obojętnością? Przecież sam jest doskonale obojętny i nie musi się z nami kontaktować ani przed nami tłumaczyć, gdyż jest w środku naszego astralnego ciała. Pochłania nas i wydala w dowolnym momencie. Jesteśmy jego nie dziećmi, lecz bękartami, niepotrzebnym tworem zabijanym nieustannie od momentu narodzin. Mówisz mi, żebym się uspokoił i czegoś napił. To wszystko przez głupich i cynicznych polityków i ten kicz, który potrafi obezwładnić. Oglądasz za dużo telewizji przed wyborami. Pętla czasu zaciskająca się wokół mojej szyi. Raczej brzydoty, mówisz, co ma do tego czas. Jesteś nielogiczny i powinieneś więcej pić letnich płynów oraz obmywać sobie letnią wodą przyrodzenie. To uspokaja w obliczu ogromu wszechświata i małości ludzi. Znajoma chce głosować na narodowych faszystów, ponieważ, jak twierdzi, tylko oni zrobią tu porządek. Mówię jej, żeby się uspokoiła i pomyślała przez chwilę, co tak naprawdę chce zrobić. Nie śmiem radzić obmywania przyrodzenia, nie jest na tyle moją dobrą znajomą. Pijemy kawę i wszystko rozmywa się w powietrzu. Dobrze, że mamy jeszcze czym oddychać i nie jest ono nam przez władze dozowane. Już niedługo, mówisz, już niedługo. Czytamy „Tyranię władzy” i opowieści o Sardanapalu, który tak naprawdę nie istniał. Miałeś napisać
418
coś o kiczu, a wyszło tak jak zawsze. Myślę o kiczu romantycznym i o asyryjskich orgiach. To mnie nieco uspokaja i nie muszę już dzięki temu niczego sobie przemywać. Świat widziany poprzez trójkąty. Nie prostokąty, ale właśnie trójkąty. Przymierzam do nich wszystko, przykładam do trójkątnego oka. Moja geometria nie zna granic i nie podlega wyjaśnieniu. Jestem nieprzewidywalny, piszę „Dniewnik” i nie wiem, jak mam go zakwalifikować, ponieważ nie jest prozą, nie jest poezją, nie jest esejem, nie jest krytyką artystyczną, nie jest dokumentem i nie jest dramatem. Jest tym wszystkim naraz i nie podlega żadnej z tych klasyfikacji. W związku z tym muszę dla niego coś wymyślić, ponieważ nie jest też dziennikiem i nie jest pamiętnikiem. Najlepiej umieszczę go w boskim świecie trójkątów albo kół, figur umiarowych i doskonałych, w które można wpisać każdą świątynię i każdego człowieka. Tekst wpisany w formy doskonałe przynajmniej częściowo wchłonie ich doskonałość. Stoję z wyciągniętymi szeroko rękami. Jestem nagi wobec słów, zakreślam dłońmi wielkie koło. Myśli płyną swobodnie i są jedynie częściowo widzialne. Poruszam się na granicy. Uwielbiam granice, tak pięknie kaleczą nam palce u nóg. Są ostre i mają swoje wymagania. Jak wielka poezja, jak heroizm i tragedia geometrii. Muszę zaczerpnąć oddechu. Stanie zbyt długo w takiej pozycji nie jest wygodne. Patrzę, jak linie osypują się wzdłuż mojego ciała. Potrzebuję pomocy, ponieważ życie bez nawet najcieńszych konturów nie jest możliwe. Bawię słowem i wyobraźnią. Świat nabiera ciężaru, a ja staję się dzięki temu coraz lżejszy. Nuszi odchodzi. Nie wiem, czy powinienem o tym pisać. Kolejne oddanie zbliżającej się śmierci wolnego pola, ostrzeliwanie pustki. Psi Alzheimer każe jej chodzić po omacku po
419
całym domu. Poszukuje miejsc oparcia, wciska w najdrobniejsze szczeliny, chce ustalić czy jeszcze istnieje. Walczymy o każdy następny dzień, ona heroicznie, ja z pewnym zniecierpliwieniem. Słaby ze mnie Samarytanin, ale się staram. Pomaga mi pamięć wspólnych szesnastu lat i obawa przed ostatecznym odejściem. Myślę o psim raju, opisywanym niegdyś przez Jana Brzechwę, ale w jej raju powinniśmy być wszyscy razem, inaczej to nie ma sensu i zamieni się w obarczony samotnością, niezasłużony czyściec. Stadium pośrednie, które nikogo nie interesuje. Ja też wciskam się w najdrobniejsze szczeliny mojego tekstu, staram się dowieść, że jeszcze istnieję. Nie jestem tego do końca pewien. Wchodzę na trzechsetną stronę „Dniewnika” z pewnym zniecierpliwieniem. Słaby ze mnie kronikarz epoki. Jestem raczej dziecięciem wieku o niepewnej płci i nieokreślonych ostatecznie poglądach na sztukę, śmierć i wyobrażenia psiego raju. Nie umiem sam sobie pomóc, a co dopiero innym. W plastikowej butelce mam wodę życia. Piję ją rano i wieczorem. Dzięki temu rzeki w mojej krainie płyną spokojnie do nieodległego już, spokojnego morza. Wszystko się zapętla. Nieustanna wstęga Möbiusa wymyślona podobno w 1858 roku. Towarzyszy nam nieustannie. Poruszamy się po powierzchniach jednostronnych i wracamy do punktu wyjścia. Ma to swój urok, takie ślizganie się po nieskończonej ślizgawce. Chciałbym wiedzieć, w którym momencie swojego życia August Ferdinand Möbius ją wymyślił i do czego tak naprawdę była mu potrzebna. Może po prostu zobaczył czyjąś wstążkę we włosach albo błędnie skleił końce papierowej taśmy. Nic nie wiem o człowieku, który ukazał nam wizualnie nieskończoność. Moje zapętlenie trwa coraz bardziej ostentacyjnie. Te same osoby, te same sytuacje, powrót w te same miejsca. Horyzont uległ zacieśnieniu i nie potrafię go rozszerzyć. Muszę skupiać się na szczegółach, analizować
420
cudze twarze, wyciągać śmieci z kosza i uważnie się im przyglądać. Ma to swój urok, ponieważ w ten sposób nic mnie nie zaskoczy ani nie zdziwi. Ślizgawka jest coraz wolniejsza, pięty mam trochę obtarte, a i buty dosyć zużyte. Na wernisażach wystaw te same osoby patrzą na te same obrazy. Mam wrażenie, że czas się zatrzymał w rytualnych gestach i przywitaniach, zapewnieniach, że jeszcze istniejemy. Piękny kontredans, taniec figurowy z szeregiem ewolucji tanecznych, wykonywany przez stojące naprzeciw siebie pary. Moja para mówi mi, żebym założył na te spotkania nowe buty. Wstydzi się za mnie przed ludźmi, mówi, że mam w oku źdźbło i powinienem je wyjąć. Wyjmuję posłusznie, wstęga ponownie rusza i jest coraz szybsza i szybsza. Horyzont znika, może dlatego, że tak naprawdę nie istnieje. Szaleństwo komunijne. Prezenty dla księdza modne w tym roku to tak zwany zestaw złożony z przenośnego ołtarzyka wyjazdowego, zawierający również etui z odpinanym paskiem, krzyżyk, pozłacany kieliszek, pojemniczki na wodę i wino, stułę i świece. Całość za 890 złotych. Dla dzieci kartki z kieszonką na banknoty, skarbonki w kształcie kielicha albo posążków Jezusa, filmowanie z drona unoszącego się nad kościołem, nie mówiąc już o stelażach z zielonej gąbki florystycznej w kształcie napisu JHS i na głowach dziewczynek: kucyka na tapirze w stylu lat 60. W sumie rzeczy piękne i pożyteczne, ludowe El Dorado, szaleństwo nuworysza opętanego manią posiadania. Polacy zachłysnęli się nadmiarem, którego nigdy w swej historii nie doświadczali. Tuczniki i krowy wygrały z nauczycielami i niepełnosprawnymi, jadło i tarło z duchowością. Stopień ogłupienia tego ludu jest wręcz niewiarygodny, a pozłacane chamstwo nareszcie może wystąpić z otwartą przyłbicą, którą wcześniej zamykały im zgrzebna rzeczywistość PRL-u i przedwojenna i powojenna bieda. Kościół włączył się do tego pełną parą,
421
traktując Chrystusa jak kartę przetargową w sporach z Państwem o pieniądze i wpływy. Faryzeusze mają się dobrze, a nasz rodzimy Piłat zaciera z radością chomicze rączki. Chichot diabła jest coraz bardziej wyraźny. Jako człowiek anielski nie znajduję tu już swojego miejsca. Staram się unieść nad ziemię, nie widzieć kucyków, złotych kieliszków i gęby Ojca Dyrektora. Mój dron potrafi latać nawet w ciemności. Spotykamy się tam z Jezusem, Judaszy, których imię brzmi legion, zostawiliśmy przed wejściem do kościoła. Nie mogą nas dosięgnąć, ani nawet pocałować w… Nasz gniew będzie wielki, bowiem po naszej stronie jest pomsta i kara. Nasze też będzie zwycięstwo po wypędzeniu kupców z tego przybytku zamieszkałego przez sprośne wieprze. Nikt z nas nie będzie rzucał im do koryta pereł, ponieważ perły są łzami nieba, na które żaden z nich nie zasłużył. Przynajmniej tak powiedział Jezus Chrystus w dniu 27 maja 2019 roku, we Wrocławiu, na ulicy Lidzbarskiej, niedaleko Stadionu Miejskiego, tuż obok Lidla. Znowu obniżasz poziom, znowu obniżasz. To nie ja obniżam, obniża go rzeczywistość. Rzeczywistość nie ma poziomu, jest ponad poziomy albo po prostu jej nie ma. Co w takim razie z realizmem? Też go nie ma, musimy sobie to raz wyraźnie powiedzieć. Słyszę z dołu: nic mi nie mówisz, a ja na nosie mam zieloną kropkę. Kropka jest realistyczna i prawdziwa, podobnie jak nos i zieleń. Zieleń jest bardziej nierealna lub nieokreślona, jak wolisz. Nie ma jednej zieleni, jest ich tysiące. Liczba o niczym nie świadczy, być może potwierdza jedynie istnienie realności. Realności, a nie rzeczywistości. I co to znaczy „potwierdza”? Potwierdza nam i być może komuś jeszcze, kto przyjrzałby ci się po śniadaniu. Kto miałby mi się przyglądać o tej porze? Może niespodziewany gość albo Żyd wieczny tułacz? Daj spokój. Niespodziewanych gości nikt już nie wpuszcza do domu, a Żyd jest teraz w Tel Awiwie albo
422
Nowym Jorku. Kropkę też już starłam z nosa i stała się przez to bytem nierzeczywistym. Ciekawe, skąd taka kropka? Myślę, że z awokado, zawsze jem na śniadanie avocado i piję kawę bez mleka. Awokado istnieje i zostawia na nosach jedzących zielone kropki. To pocieszające i podlega prawom fizyki oraz innych nauk eksperymentalnych. Czytam na okładce książki: „Zieleń wszelka zginie”. Dobry tytuł, podnosi poziom i zapada w pamięci. Co jednak oznacza śmierć zieleni i dlaczego czytając te słowa, odczuwam nagle nierealny niepokój? Moje książki pojawiają się po wielu latach. Jak mam to rozumieć? Czy dobry los droczy się ze mną i sprawdza jak na to zareaguję? I dlaczego zawsze przychodzi to z tak dużym, wwiercającym się w moją świadomość trudem? Musi być we mnie jakaś skaza, która sprawia, że wszystko idzie jak po grudzie. Jestem pomiędzy dwoma światami i być może dlatego żyję w swoistej próżni. Jedni mnie już odrzucili, a drudzy nie przyjęli. Mogę obserwować obie strony zawieszony na cienkiej linie. Czuję, jak drży pod moimi nogami. Linoskoczkowie giną tak łatwo. Znowu się użalasz nad sobą, mówisz. Przestań to robić, inni i tego nie mają. Muszą się męczyć w pracy albo zapisywać do jakiejś partii. Część wyjeżdża i umiera na emigracji. Ciężko jest żyć, będąc zwyczajnym człowiekiem. Oni ciebie nie potrzebują i, niestety, doszło do sytuacji, w której i ty ich już też nie potrzebujesz. Jesteście tak daleko od siebie, że jakiekolwiek porozumienie nie jest możliwe. Każdy onanizuje się samodzielnie. Ty pod postacią słowa, oni pod postacią codziennego życia. Coś jest pod postacią czegoś. Ukrywa się i niknie. Muszę je śledzić i starać się uchwycić. Słowa są tu pomocne do pewnego momentu. Później zostajemy ja i ty, pierwsza i druga osoba naszego „Dniewnika” i kolejnej opublikowanej książki, w której są inni bohaterowie literaccy, ale tak naprawdę to my wypełniamy ją sobą aż po papierowe brzegi. Baśnie mają swoje
423
prawa. Powinienem pisać je jak najczęściej. Powinieneś pisać je przed i po zaśnięciu. Wtedy baśnie dzieją się same i może ukażą się wśród nowych ludzi po wielu latach. Kiedy my znajdziemy się czasie przeszłym dokonanym. Kiedy znajdziemy się, ja i ty, jak zawsze. Wszystko się nam w domu psuje. My też się psujemy, akumulatory są coraz słabsze i przez to nasze oczy nie świecą już takim blaskiem jak kiedyś. Podobnie jest ze zderzakami, rurą wydechową i podwoziem. Nadwozie jeszcze się jakoś trzyma i próbuje udawać kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Baza się rozlatuje, nadbudowa walczy, tworząc nowe konstelacje myśli i nowe porównania. Nadbudowa zależy w pełni od bazy. Baza ma nadbudowę gdzieś i w ogóle się nią nie przejmuje. Prowadzi własne życie i ma swoje tajemnicze interesy, na które kompletnie nie mamy wpływu. Od rana przypomina mi, że miałem napisać o czerwonych koralach, które zobaczyłem na szyi pewnej kobiety. Korale domagały się wręcz opisu, a ja spychałem ich obraz w głąb mojej obolałej cielesności. Nie wiem, gdzie w końcu zawędrowały. Do jaźni czy do fałdy na brzuchu. Organizm jest jednością. Korale są jednością i wizerunkiem jednocześnie. Pani była brunetką i czerwony kolor odpowiadał w pełni jej egzotycznej urodzie. Mój akumulator nieco się dzięki nim podładował i oczy zalśniły dawnym blaskiem. Karol Marks patrzył na nas z nieba uradowany, że jego myśl do czegoś się przydaje. Najnowsze samochody są takie piękne i rzadko się psują. Korale rozsypują się tak jak dawniej i toczą po ziemi w stronę błękitnego morza. Widziałem z bliska ołtarz Wita Stwosza. Wyrzeźbione ręce piękne i mocne, drewno lipowe ze śladami siekiery i topora sprzed pięciuset lat, spojrzenia figur w bocznych kwaterach
424
jakby niewidzące, zapatrzone w głąb siebie, malowania na tłach, których nikt z dołu nigdy nie mógł zobaczyć. Miasta i zamki, wiejskie zagrody, owieczki i chłop idący na targ. Pod ołtarzem z Chrystusem objawiającym się Marii małe piekło z główkami potępionych płonącymi w ogniu, też Maria uchylająca delikatną dłonią okładkę Księgi i żółta ciżemka z filmu i książki. Pamiętam, jak bałem się Czarnego Rafała i cieszyłem, że został oddany katu. Rzeźba jednocześnie realna i nierealna, konkretna i uduchowiona, skończona i dążąca do nieskończoności. Później Kraków napchany turystami do granic wytrzymałości i ogrody Estreicherów, i innych szacownych profesorów. Nad dachami Jan Paweł i żywoty Czapskiego i Miłosza. Na rynku pełno dziwnych powozów, będących miejscową atrakcją, jakby zapomniano o zaczarowanej dorożce. Muszę stąd uchodzić jak najszybciej, i tylko ten ołtarz, i sztuka ujarzmiona po raz kolejny, zamknięta w ciasnych karbach boskiego drewna. Jak on tu wytrzymuje, jak daje radę? Stoję na samym szczycie wysokiej na osiemnaście metrów konstrukcji. W dole śpiewy pobożne jakiejś sodalicji i weseli Japończycy robiący sobie focie przy stallach. Na dziedzińcu kuchnia gruzińska i bar suszi. Czarny Rafał przechadza się nieopodal. Co wybierze, raczej chaczapuri, jak przystało na prawdziwego mężczyznę. Surowe rybki, to nie dla niego. Jeszcze raz spotkanie z Michasiem, Michasią, Słoniem, Latawcem, Chmurką i coraz bardziej podejrzaną moralnie Tęczą. Dodatkowo Mama lepiąca pierogi i srebrne rybki pluskające się w jeziorze. Minęło dwadzieścia lat od chwili, kiedy powstali i teraz ukazano ich zdumionemu światu. Profesor napisał baśń. Dla moich kolegów, to tak, jakby szafa się odezwała. Poezja dla nich nie istnieje, nie lubią słów, najchętniej poszukiwaliby w dziele sztuki szczelin i przerw do krainy racjonalnych znaczeń. Mówisz, że źle ich oceniam. Są biedni. Całe życie zajmują
425
się sztuką, zdzierając z niej jedynie jej naskórek lub przegryzając się na drugą stronę, gdzie migotliwie połyskują blade hipotezy. Mówisz, że jestem niesprawiedliwy. To dobrzy ludzie i posiadają ogromny bagaż wiedzy, który krzywi ich plecy i zaślepia oczy. Masz rację. Nawet ich lubię, gdyby tylko chcieli podciągnąć się z poezji. To nie boli i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Zaledwie jedno życie i jest się już na miejscu, w którym wszystko staje się możliwe. Jak w baśni, mówisz, jak w dobrej baśni, w naszej prywatnej krainie łagodności. Nauka łagodna nie jest, ponieważ dąży do Prawdy, która niekiedy bywa okrutna. Dlatego odlatujemy od niej na naszych aeroplanach, chowamy w orientalnym namiocie, jak Adama Mickiewicz w roku 1855 przy rue de Sully. Opowiadamy niestworzone historie i jemy pierogi ruskie, dawniej lwowskie, z cebulką i skwarkami. Kiedyś to były skwarki, mówisz. Kiedyś to byli poeci, mówię, a i uczonych było sporo, nawet historyków sztuki. Aeroplan ląduje tuż przy jeziorze, w którym Michaś łowi rybki. Siadamy obok niego, patrzymy na wodę wielką i czystą. Jest czerwcowa noc i widać z daleka Mleczną Drogę. Spijamy z niej śmietanę. Jest gęsta i słodka jak napój bogów, którymi od dzisiaj po raz kolejny jesteśmy. Czytam książkę Benedykta Sarnowa o rosyjskim imperium zła, w której przytaczane są słowa Hitlera, głoszące: „wyswobadzam was z chimery zwanej sumieniem”. Ciekawe, gdzie to powiedział i kiedy? Obserwując świat współczesnej polityki, powinno się słowa te przypominać dzieciom już w szkole podstawowej. Może wtedy bylibyśmy bardziej uważni i bardziej przewidujący bieg wydarzeń. Patrzę na moje nieuporządkowane i przypadkowe lektury. Ktoś złośliwy musi mi je podrzucać, inaczej trudno jest zrozumieć, skąd się biorą. Michaś, Mickiewicz, Stalin, Kafka, o którym później, rocznica (pojutrze) wyzwolenia, polskie piekło, polityk niesławnej pamięci z zawodu
426
perukarz, pokazujący w Internecie wizerunek drugiego polityka jako pedała (sic!) z damską torebką i uróżowaną twarzą, i tak bez końca. Chimery są coraz bardziej potworne i nie siedzą już na gzymsach owładniętej pożarem Notre Dame. Staram się o tym nie pamiętać. Jadę w tunelu świeżego powietrza. Na chodniku pani z psem, starzy ludzie idą do kościoła, na zachodzie bez zmian, na wschodzie coraz gorzej. Widzę coraz wyraźniej. Krótkowidzom wzrok podobno poprawia się na starość. Mogę dzięki temu opisać coraz większy fragment mojej dzielnicy, przebierać wśród tematów, opowiadać o sumieniu. Nikogo przez to nie oswobadzam i nikogo nie zbawiam. Jestem wolnym głosem, niestety, podatnym na ciosy. Moje zranione sumienie skowyczy razem ze mną, Uwolnione chimery zabijają szybko i bezboleśnie. Metafory bywają ryzykowne. Ta z Drogą Mleczną, albo z chimerami. Z chimerami jest od Hitlera, ale ryzyko zawsze istnieje. Siedzą gdzieś w ciemnym pomieszczeniu i czekają, aż ktoś otworzy im drzwi. Najczęściej są to nieudolni odźwierni, a i drzwi uchylają się wąską szczeliną. Mało tam światła, panuje półmrok, jak w zimowy poranek. Metafory o metaforach mają swój urok. Są bardziej bezpieczne i otwarte na krytykę. Nie wynikają z głębiny słów, po prostu komentują. Mogą jednak też być nieudane, chrome, poruszać się po omacku. Odczuwam wyraźnie ich niepewne istnienie wynikające z kalectwa języka. Język nie jest kaleki, kalekie są jedynie jego użycia przez najczęściej kalekich ludzi. Powtórzenia też bywają ryzykowne. Mogą świadczyć o braku konceptu, o nagłym jąkaniu się i to wśród kulturalnego towarzystwa. Niedawno dowiedziałem się, że Chopin grał swoje utwory w paryskich salonach w jedwabnych(?) wieczorowych rękawiczkach. Słuchacze nie śmieli(?) zapytać, dlaczego tak robi. Nie bardzo rozumiem, jaki ma to związek z analizą metafory. Ja też, po prostu
427
przypomniało mi się o Chopinie. Może miało na to wpływ słowo „towarzystwo”, które z kolei skojarzyło mi się z salonem, a ten z Chopinem? Nie umiem tego rozstrzygnąć. Język albo pamięć powiodły mnie sobie tylko znanymi ścieżkami. Dajesz się wodzić na pokuszenie. Daję, i więcej grzechów nie pamiętam. Na szczęście nikogo nie muszę prosić o pokutę i rozgrzeszenie. Metafory są bezgrzeszne, a ja, zachłyśnięty językiem, jestem również przy nich bezgrzeszny. Przy okazji. Tajemnicze zdania Franza Kafki o dziewczynach, które są piękne, a jednak codziennie „pokazują się w naturalnym kostiumie maskaradowym, w te same powierzchnie dłoni wkładają wciąż tę samą twarz i raz za razem stają przed swoimi lustrami. Czasem tylko, wieczorem, gdy późno wracają z jakiejś zabawy, twarz wydaje im się w lustrze zużyta, nabrzmiała, zakurzona, przez wszystkich już widziana, ledwie zdatna do noszenia”. Nic dziwnego, że Bruno Schulz tłumaczył Kafkę. Koincydencja dusz i świateł o zmierzchu. Pomysł wkładania twarzy w te same powierzchnie dłoni bardzo piękny, choć nieco ryzykowny. Mówimy jednak o ukryciu twarzy w dłoniach, o jej zakrywaniu dłońmi, nigdy o wkładaniu. Odwrócenie obrazu, powierzchnie, których nie jesteśmy pewni, naskórek rzeczy. Delikatny gest, ulegający zatarciu poprzez codzienne zużycie. Podobnie z twarzą ledwie zdatną do noszenia, zużytą. Widzę ich tysiące, zwierciadło Doriana Greya na opak. Twarze znamionujące wszystkie występki, które są same swoim grzesznym odbiciem. Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, gniew, lenistwo, pycha i jeden z niezauważonych przez teologów grzechów głównych – prostacka, zadowolona z siebie bezmyślność. Demony Goi powracają nieustannie. Trochę im zazdroszczę. Też chciałbym być demonem albo Greyem na własny, prywatny użytek. A tak, co najwyżej mogę odświeżyć twarz po maskaradzie, upudrować nosek, założyć damskie pończoszki
428
i oddać się perwersyjnym zabawom, w których delikatna powierzchnia dłoni ma spore znaczenie. Wiele sugestii, mały kokon, w który zawijamy się od rana. Na twych rzęsach skra drobna poranku… Tak miało dzisiaj być, a jest zupełnie inaczej. Jesteśmy tymi ludźmi z przeciwka. Należy się za nas modlić i o nas pamiętać. Wiersz, który prześladuje mnie od lat, a mimo to staram się go wcielić w życie. Ciepły palimpsest z wieloma warstwami. Zauważyłeś/zauważyłaś, że jesteśmy coraz mniejsi w coraz większym łóżku. Ono rośnie, a my malejemy. Jest równie fragmentaryczne jak my, białe, czyste i ze świeżą pościelą. Cywilizacja ma swoje uroki i nie musimy się tego wstydzić. Niczego nie musimy się wstydzić, leżymy w pozycji embrionalnej i wracamy do źródeł czasu, na wstyd nie ma tu miejsca. Dzisiaj też piliśmy wodę życia, ale nie wiemy, czy ona działa, czy nas uleczy od powietrza, głodu i wojny. Chciałbym cię ochronić, schować za drzwiami, do których choroba nie ma dostępu, ale jestem bezradny i zbyt słaby. Wywlekam z siebie kolejne zdania, zapętlam je na klamce, na dziurce od klucza, zaklinam kolejne ochronne zamki. Jeszcze działa, embriony oddychają równomiernie i nic im tej nocy nie grozi. Noc jest czuła, walczy z sennością i z drżeniem rąk ułożonych na poduszce, ze strachem, który boli. Woda życia przelewa się nam przez usta, spada na podłogę i na pewno będą po niej plamy, których nie da się zetrzeć. Noce w czerwcu są takie krótkie. I nikt na nie oprócz nas nie czeka. Po latach prób i błędów doszedłem do wniosku, że nie potrzebuję już, jak wielu humanistów, stu zdań, aby napisać jedno. Interesuje mnie sytuacja, w której po lekturze jednego zdania mogę napisać ich sto. Nareszcie się wyzwoliłem i mogę opowiadać, co chcę i kiedy chcę. Poszukuję tego zdania w różnych
429
źródłach i niekiedy udaje mi się znaleźć coś absurdalnego albo dziwacznego, nawet wśród tekstów największych mędrców. Jak pisał Walter Benjamin: „nuda jest wyśnionym ptakiem, który ma pieczę nad jajem doświadczenia. Szelest w liściastym lesie płoszy go”. „Jajo doświadczenia”? Twórca „Pasaży” wyraźnie odleciał. Skąd wziął liściasty las, jeżeli ptak jest wyśniony? Las też powinien być wyśniony, a nie liściasty. Konkret liściastego lasu obezwładnia i niszczy całą konstrukcję myślową, a do tego to jajo. Nuda jest rodzajem spowolnienia, zniechęcenia i im bardziej słuchający zatraca się w nasłuchiwaniu, zapominając o sobie i o tym, co go otacza, tym głębiej wnika weń to, czego słucha. W ten sposób, według Benjamina, „pozostaje na nim ślad opowiadającego, jak na glinianej misie ślad dłoni garncarza”. Porównania z dalekiej przeszłości. Gliniane misy, ręce garncarza, a nad tym wszystkim jajo doświadczenia i wyśnione ptaki. Bardzo ładne, szkoda, że lekko bez sensu. Nuda nie sprzyja słuchaniu i nie ma związku z nasłuchiwaniem. Prawdą jest jednak, że powinniśmy na nowo nauczyć się słuchać i patrzeć. Być może nie ma już dobrych opowieści i przez to ślady pozostawiane na nas przez słowa są takie płytkie i niewyraźne. Może też nie ma już słów wielkich, ponieważ wszystkie zostały spłoszone w liściastym lesie. Myślę nad tym intensywnie. Widzę, jak jedno zdanie rozwija się z wolna w sto innych. Najciekawsze będzie sto pierwsze, ale jego najprawdopodobniej już dzisiaj do północy nie napiszę. Roberto D. mówi, że w mojej baśni o Michasiu i Księżycu stworzyłem zamknięty, autonomiczny świat. Ach te moje zamknięte, autonomiczne światy. „Jestem jak echo” – zamknięty świat, „Max” autonomiczny i poetycki, inne książki – to samo. Mam tego dość, chcę być otwarty i powszechny, dobry jak chleb z wierszy popularyzowanych wiele lat temu przez kardynała Wyszyńskiego. Co mnie zamyka i co ogranicza? Muszę
430
się nad tym poważnie zastanowić, najlepiej w „Dniewniku” albo w innym dziele otwartym. Otwieram pierwsze strony, a tu nadal zamknięcie, zapętlenie, które w końcu mnie udusi. Rozmawiamy o dziełach wpółotwartych. Może to jest jakieś rozwiązanie. Chiński mandaryn zasilany przez baterie słoneczne, który stoi na parapecie w moim pokoju kiwa głową, że „tak”. On zawsze kiwa tak głową, kiedy świeci słońce. To jest jakieś rozwiązanie, kiwać głową, być uśmiechnięty, krawat mieć ładnie zapięty. Szukam szczelin, przerw, jakiejś wyrwy w twardej skorupie. Planety szaleją, wszystko kręci się wokół autonomicznego słowa. Ono jest bezwzględne i władcze. Niszczy i podnosi mnie nieustannie. Mówisz, że mam huśtawkę nastrojów, a nigdy nie jest aż tak źle ani tak dobrze, jak się nam wydaje. Tak i nie, tak i nie. Mandaryn i jego głupi uśmieszek są generalnie na tak. To, co piszę, jest generalnie na tak, a odbija się od nie. Ciekawe, kiedy to się skończy i czy pomiędzy tak i nie jest jakaś wolna przestrzeń. Mówisz, że powinienem w odpowiednich miejscach dopisać cudzysłowy, ale nie wiem, które miejsca są dla nich odpowiednie. Zamknięte światy rządzą się swoimi prawami i nie podlegają tym samym prawom i ocenom co światy otwarte. Siedzę pod pocztą na ulicy Sielskiej, czekam na murku, bo, jak zawsze, przyszedłem za wcześnie. Upał z Afryki, starzy ludzie, którzy zawsze mają coś do roboty na wszystkich pocztach świata. Jakieś tajemne interesy związane z paczkami, rentą, emeryturą, listem do syna. Naprzeciwko widzę pomiędzy drzewami czystą zieleń, która drga razem z drgającym powietrzem. Kolor przeźroczysty i konkretny jednocześnie, który pozwala mi powrócić do „Dniewnika”. Dawno mnie tu nie było, byłem pomiędzy słowami, nie w samych słowach. Czepiam się tego koloru, staram się go rozpisać na dłuższe frazy, dopisuję litery z nazwą baru albo sieci aptek. Zieleń radzi sobie beze mnie,
431
potrzebne są jej drzewa i trochę trawy. Ma własny sposób na istnienie związany ze słońcem i z ptakami niebieskimi, które nie sieją i nie orzą. Jestem coraz bardziej zmęczony czekaniem i nie chcę pisać o zielonym piekle, które narasta wokół mnie niezauważalnie, jak w brazylijskiej dżungli. Gdzieś o tym czytałem, wszystko znam z drugiej literackiej ręki. Skąd tutaj ulica Sielska? Słowianie lubią sielanki, ja lubię Słowianki, Słowianki lubią cudzoziemców i tak bez końca. Nasza historia jest pełna gwałtów i mezaliansów, dzięki czemu jeszcze istniejemy. Zieleń zagląda mi przez ramię, kiedy piszę, jest agresywna i wymagająca. Na szczęście w nocy nie widać jej dokładnie. I poczta na Sielskiej też jest już o tej porze zamknięta. Dalej małe obserwacje. Tym razem z okna na wysokim czwartym piętrze przy ulicy Szewskiej 36. Podaję dokładny numer, ponieważ nieustannie dążę do Prawdy. Prawda zawarta jest w tym numerze i w mojej obecności na czwartym piętrze poniemieckiego budynku, w którym kiedyś była historia sztuki, a później filozofia marksistowska. Pamiętam niegdysiejsze drewniane trzeszczące schody i na ścianach portrety Przywódców, na szczęście już bez Stalina. Siedzieliśmy na tych schodach, czytając tak zwaną „cegłę”, podręcznik napisany przez znawców filozofii. To znaczy próbowaliśmy czytać, ale nie bardzo było to możliwe i to nie ze względów ideologicznych, ale raczej przez niewyobrażalną nudę płynącą z pożółkłych stronic. Patrzę w dół na przeszklony dach małego dziedzińca, na pokryte liszajami ściany. Wiek męski, wiek klęski jest jednocześnie bliżej mnie i coraz dalej. Nie umiem go usytuować w czasie. Dawniej wiedziałem dokładnie, jak przebiega smuga cienia i po której jej stronie się znajduję. Teraz poruszam się we mgle, w chmurze, o której wszyscy mówią, staram zatrzymać przepływające obłoki, o których kiedyś pisałem. Nie jest to możliwe, szklany dach odbija promienie słoneczne, jest lekki przeciąg i wydaje
432
się, że w całym budynku jestem sam. Mam kieszenie pełne kluczy do nieistniejących już pokoi. Będę próbował je otworzyć. Wiek męski do czegoś mnie zobowiązuje. Mówimy o czyjejś obecności, później o nieobecności. Coś musi być pomiędzy, jakiś stan pośredni, którego nie potrafię nazwać. Nie jest obojętnością, jest przerwą, odczuwam go coraz wyraźniej. Wszystkie poruszenia, przejścia, momenty zniknięcia i pojawienia się ponownie. Wiem, że gdzieś jesteś, musisz być, ale to ja jestem układem odniesienia, zapisem sytuacji, która zmienia się nieustannie. Wchodzimy po naszych schodach, schodzimy, mijamy się w przelocie, nie dotykając. Nasze kontury napięte do granic naszego ciała przenikają się nieustannie. Jak na dawnych abstrakcjach, które chciały być całym światem. Supremacja uczucia bez prawdziwego uczucia, gest, który nie przekłada się na cudze gesty. Świat porzuca nas i odnajduje na progu domu. Stoimy tam, czekając na gości albo na kolejny dzwonek do drzwi. Niedawno go naprawiliśmy i jesteśmy dzięki temu pełni nadziei, że usłyszymy jego głos. Twoja obecność pozwala mi przeżyć kolejny dzień. Dzięki niej zdania układają się na dywanie i zwijają w kłębek, jak śpiąca Nuszi. Leżymy obok nich, jesteśmy pogodzeni z losem. Obecni/nieobecni, żyjemy/nie żyjemy, stan zawieszenia na cienkich nitkach, na płomyku świecy. Powinniśmy wrócić do ludzi, powinieneś wrócić do ludzi, opowiedzieć im o swojej/naszej obecności. Na razie odsłonimy rolety, będziemy patrzeć prosto w światło. Nie będę nic mówił i ty też nic do mnie nie mów. Myślę o tych kilku wewnętrznych zegarach, które są we mnie. Chodzą bardzo cicho, ich tykania prawie nie słychać. Jeden z nich ma wyłamaną jedną wskazówkę i chodzi z trudem. Porusza się w okolicach żołądka i seksu, jest niezależny
433
ode mnie i w najmniej spodziewanych momentach dzwoni swoją przetrawioną wielokrotnie i monotonną melodię. Drugi mieści się powyżej i porusza zgodnie ze wskazówkami zegara. Jego racjonalność i punktualność często mnie przerażają. Jest wobec mnie równie bezwzględny, jak pierwszy, ale czasami udaje mi się go przekonać, by nieco odpoczął, wziął sobie wolne i zatrzymał wskazówki choćby na chwilę. Najbardziej lubimy się z trzecim zegarem, który jest nieprzewidywalny i potrafi zbudzić mnie w środku nocy albo nad ranem i zmuszać do pisania rzeczy nieprzytomnych i przesłoniętych półprzeźroczystą materią snu. Wprawdzie niszczy mój sen i wewnętrzny spokój, ale jego bicie przyśpiesza bicie mojego serca, sprawia, że dwa pierwsze zegary schodzą w cień i przestają panować nad moim ciałem. Tak sobie żyjemy razem i osobno, wsłuchując się w siebie i zapominając o swoim istnieniu. Nie wiem, który z nich będzie ze mną najdłużej. Nie można mieć wszystkiego. Być może będzie to zegar czwarty, słoneczny, poruszający się dzięki istnieniu światła i cienia. Zegary słoneczne bywają ogromne i potrafią ogarnąć sobą cały świat. Lubią ciszę i wiatr od morza, tak jak ja. Mój cień nie zniszczy nigdy ich cienia, a moje światło, ich światła. Komputerowy generator generuje obrazy, które później artysta wykonuje ręcznie. Dlaczego to robi, wystarczy wydruk. Artysta udowadnia, że umie narysować drobny ścieg barwnych kresek. Ściga się z maszyną. Inni artyści powinni spróbować wrysować mu w jego kreski, kreski kolejne. Przynajmniej wtedy miałoby to jakiś sens i stałoby się opowieścią opowiadaną przez wieki. Nie będzie żadnej opowieści. Podziwiamy maestrię i wychodzimy na rozżarzony od słońca plac Solny. Widziałem już też obrazy naśladujące kody kreskowe, które mogą odczytywać inne obrazy, też z namalowanymi kodami. Mam kilka kodów na tyłku i na czubku głowy, ale nikomu ich
434
nie pokazuję. Obawiam się, że jak ktoś je zobaczy, to spróbuje mnie sprzedać w trakcie najbliższej promocji. Mój tyłek należy do mnie, tak samo jest z moją głową i nikomu jej nie sprzedam, przynajmniej na razie. Na obrazach zgaszone róże i błękity. Generator najwidoczniej lubi te kolory. Jest zwolennikiem religii piękna i współczesnego estetyzmu. Podziwiam jego pracę, nie pamiętam nazwiska malarza. Zapominam coraz więcej nazwisk malarzy, a może nigdy ich nie pamiętałem. Na szczęście mój kod nie pozwoli pomylić mnie z innym artystą. Jest bardzo indywidualny i nie wszystkie komputery potrafią go odczytać. Szczególnie część na tyłku wydaje się być nie do podrobienia. Całe życie spędziłem na ulicy Szewskiej. Najpierw Szewska 49, teraz 36, o której już pisałem. Pamiętam brudne korytarzyki i mój ciemny pokój w jednym z nich. Gotyckie stropy grożące zawaleniem i cichą miłość pani bibliotekarki za bibliotecznymi regałami do znacznie od niej młodszego studenta. Szewska pasja, myślę, szewska pasja, która towarzyszy mi od kilkudziesięciu lat. Teraz mamy przynajmniej szklaną windę i w ubikacji papier toaletowy. Postęp i nas dosięgnął, i nikt już nie kradnie umywalek. Dlaczego stąd nie wyjechałem i tkwię nadal pomiędzy piętrami? Musiałem się kiedyś zatrzasnąć i tak zostało już na zawsze. Pewien król angielski myślał, że jest ze szkła i nie pozwalał się dotykać w obawie przed stłuczeniem. Też nie pozwalam się dotykać, a wszyscy mnie dotykają, być może dlatego, że nie jestem królem. Patrzę na moje ręce, na szklaną twarz w lustrze. Szkło odbija się od szkła, powtarza obraz, jak za mgłą. Niedaleko stąd jest Biblioteka i Odra, zamknięta przez Niemców w kamienne kanały. Znam każdy szczegół ulicy Szewskiej i obawiam się, że ta wiedza doprowadzi mnie kiedyś do wewnętrznych pęknięć i spękań. Jak szybę, w którą ktoś rzucił kamieniem albo cienki lód załamujący się pod ciężarem
435
człowieka. Dzisiaj znowu ktoś starał się mnie dotknąć. Muszę przestać na to reagować, wytworzyć niewidzialny pancerz, schronić się za regałami. Stosy papieru mają moc uzdrawiającą. Ostatni szewc na ulicy Szewskiej zaginął kilkanaście lat temu. I dotychczas nie wrócił. Siedzę na tarasie z egzotycznego drewna. Jest noc, jedna z najkrótszych w roku. Pochłaniają mnie gwiazdy i nie umiem tego inaczej nazwać. Ja, który znam wszystkie słowa, jestem wobec nich bezradny. Czekamy na deszcz, zaklinamy trawę i krzewy, by prosiły o deszcz razem z nami. Niedługo wszystko się zmieni i wrócimy do zimnego powietrza, do bezkresnej otchłani wypełnionej chłodem. Kiedyś moje ciało było bardziej odporne na niebo. Myślało raczej o Niebie i o świętych aniołach. O aniołach myślę często, o Niebie coraz rzadziej. Wolę patrzeć na gwiazdy, których nazw nie znam i które są dla mnie przez to bezimienne. Chciałbym otworzyć szerzej oczy, aby mogły we mnie przeniknąć, wejść dziewięcioma cielesnymi otworami, przestać uparcie się mi przyglądać z przebitego smugami światła firmamentu. Egzotyczne drewno pachnie Afryką, pochodzi ze środka dżungli i ma kolor henny. Dotykam go stopami, staram się utrwalić kolejne słoje, jesteśmy jednością. Słyszę tam-tamy dalekich pociągów, odlatujemy razem do ciemnego jądra. Jest noc, jedna z najkrótszych w roku, i niedługo zrobi się całkiem jasno, jak na niektórych pejzażach starych mistrzów. Rozjaśnione palety, brodate twarze w słomkowych kapeluszach. Siedzimy razem na tarasie z egzotycznego drzewa, pijąc absynt z nagimi modelkami. Tam-tamy wybijają rytm coraz gorętszy. Gwiazdy są coraz bliżej. Dalej o gwiazdach. Według Walta Whitmana. „Ziemia – wystarczy mi ona. Nie chciałbym przybliżać gwiazd. Wiem, że
436
dobre są tam, gdzie są. Że wystarczają tym, co do nich należą”. Niejasność ostatniego zdania komplikuje dosyć prostą frazę. Kto do kogo należy? My do gwiazd, czy one do nas? Może należą jedynie do wybranych, ale kto ma prawo do ich wyboru? Moja świeci tuż nad moją głową. Być może należy jeszcze do kogoś, może do milionów ludzi, którzy ją wybrali, których ona wybrała. Inaczej niż Whitman, chciałbym ją przybliżyć do siebie i niekiedy tak robię. Ziemia mi nie wystarczy. Jest poznawalna i coraz bardziej brudna. Musimy się codziennie myć, ale kto zdoła umyć gwiazdę? Na szczęście nie jest to możliwe i niech tak pozostanie. Kolejna noc przybliża nas do tej szczególnej, świętojańskiej. Będę szukał kwiatu paproci i skakał przez sztuczne ognie. Kwiat paproci też będzie sztuczny i na pewno przyniesie nam nieszczęście. Takie kwiaty rosną na cmentarzach albo w pobliżu bagien. Mają smutne twarze i zawieszone na liściach światełko wabiące nieostrożnych podróżnych. Kocham swobodne parafrazy, zdrapywanie politury ze starych dzieł sztuki. Pod spodem zawsze zostaje trochę treści istotnej, płomyczek pełgający na wietrze. Moja gwiazda patrzy na mój czubek głowy coraz bardziej wytarty przez czas. Nie lubię tego, pragnę być, przynajmniej dla niej, zawsze piękny i młody, z lwią grzywą i ostrymi pazurami wbijającymi się w jej krystaliczne ciało. Tak będziemy trwać przez całą wieczność. Zatopieni w sobie na zawsze, tak jak my teraz, kochanie, tak jak my teraz. Pociągi w Polsce powinny jeździć po spirali. Zaczynać w Turoszowie, później u podnóża Beskidów, wzdłuż wschodniej granicy na Podlasie i tak dookoła, aż do Warszawy jako stacji końcowej. Moglibyśmy wtedy dokładnie obejrzeć nasz kraj, spędzając czas w przedziałach i na kolejnych stacjach. Czasami ktoś sprzedałby nam herbatę po wygórowanej cenie i musielibyśmy pamiętać, że na stacjach nie wolno korzystać
437
z ubikacji. Wszystko to po blisko siedmiu godzinach jazdy ze stolicy do Wrocławia, w piękny upalny czas czerwcowego popołudnia i czerwcowej nocy. W drodze czytanie „Próz utajonych” Kafki, w których tłumacz tłumaczy się z tego, że prozy te nie są prozą do jakiej szanowna publiczność była przywykła. W tej materii doszliśmy do ściany i musimy tłumaczyć się przed ludźmi z wielkiej sztuki. W świecie codziennie kawałkowanym i szatkowanym na niespójne części, tłumaczymy się z fragmentaryczności tekstów. Tysiące tak zwanych bestselerów wlały się ciemną rzeką do mózgów i wyczyściło je z elementarnej wrażliwości na wartość słowa. Można oczywiście założyć, że opasłe powieści są remedium na ową fragmentaryczność, niosąc konsolację i ułudę, że wszystko jest całością i zmierza do szczęśliwego zakończenia, ale jednak… W pociągu nie ma ludzi. Nieliczni pasażerowie patrzą w swoje smartfony. Ja patrzę na promienny zachód słońca. Widzę, jak porusza się po spirali i jest coraz bliżej moich oczu. W fragmentarycznych prozach Kafki nie ma nic o życiu Kafki i jednocześnie wypełnia on je sobą bezgranicznie i ostatecznie. Spirala się zacieśnia, Polska się zacieśnia, pociąg przyjeżdża spóźniony pół godziny. To i tak dobrze, mógł w ogóle nie dojechać i zostać gdzieś na Podlasiu albo w okolicach Koluszek. To i tak dobrze. Kolejny zjazd na niebezpiecznej, wąskiej drodze. Rzecz dzieje się we Włoszech, zawsze we Włoszech, na głębokiej prowincji Włoch. Ktoś na dole, wiozący rozklekotanym samochodem warzywa, musi poczekać, inaczej się nie zmieścimy. Słyszę, jak przeklina drogę, mnie i upał sączący się z nieba. Nic nie mogę na to poradzić, tym bardziej że zgubiłem gdzieś swoje rzeczy i nie mam butów, a właściwie mam nie swoje i oba lewe. Zastanawiam się, dlaczego są lewe, a nie prawe. Widocznie los tak chciał, serce też mamy po lewej stronie, o czym często zapominamy. Budzę się zmęczony tym snem. Jest czwarta rano
438
i jest już jasno na dworze. Błogosławione dni chrabąszczowe, błogosławione światło niszczące ciemność. Modlę się do niego, jestem w nastroju mistycznym, pomimo zjazdu po niebezpiecznej drodze, a może właśnie dlatego. Na szczęście sprzedawca warzyw gdzieś zniknął i nie słyszę już jego przekleństw. W przedpokoju odnajduję buty, tym razem są same prawe. Sen i jawa nie mogą się połączyć i przez to muszę zostać w domu i wymyślać dalszy ciąg tej opowieści, która, na szczęście, nie będzie zbytnio skomplikowana. Powinienem dodać odrobinę sensacji, tym razem politycznej, i opowiedzieć jak prawe buty dymają w obecnej Polsce buty lewe. Mówisz, że to poniżej, po raz kolejny, mojego poziomu. Patrzę na swój poziom, widzę go wyraźnie jako linię prostą, z niewielkimi wzgórkami co jakiś czas. Na szczęście są to wzgórki Wenery, zachęcające swą wypukłością do kolejnych zjazdów i wjazdów. Sen coraz lepiej się tłumaczy, tylko gdzie podział się sprzedawca warzyw. Włosi są tacy namiętni, nawet ci na głębokiej włoskiej prowincji. Mam nadzieję, że nie wejdzie nagle do nas tylnymi drzwiami. Ponownie lekkie szaleństwa, słodkie głupstewka i małe odloty. Moja kolejna wizja bani z poezją, lekko popękanej i cieknącej nieustannie na podłogę. Muszę to pozbierać i wyczyścić. Najlepiej czyści się papierem zadrukowanym szczelnie licznymi sentencjami i aforyzmami autorstwa uczonych mężów. To, co jest abstrakcyjne, niespodziewanie się ukonkretnia, a konkret dosyć płynnie zamienia w siwy dym. Podłoga dalej jest mokra i papier niewiele tu pomaga. Muszę wymyślić coś innego, jakieś inne medium dla przekazywania moich nagłych poetyckich skurczów. Powinienem złowić je i sprzedać później do sieci, w której jest sporo śmiecia i gdzie pływają w mętnej wodzie grube ryby szoł biznesu. Banię ktoś uzupełnia i nie wiem, czy mogę mu do końca wierzyć. Być może napełnia ją treścią niezbyt istotną albo zupełnie nieciekawą dla postronnych
439
obserwatorów. Boska manna była bez smaku, za to pożywna i zapewne liofilizowana przez Pana. Pewne procesy technologiczne nie ulegają zmianie pomimo upływu czasu. Podobnie jest z gniciem i obumieraniem tego, co żyje. Skąd Poeta wziął wizję bani? Dlaczego nie była to butelka, bukłak, flaszka, naczynie nocne, manierka, czara – ta byłaby najlepsza, baniak? Nigdy już tego się nie dowiemy. Pewnie sam nie potrafiłby nam wytłumaczyć przyczyn nocnej przygody i konieczności szybkiego zapisu gęsim piórem na papierowych kartkach. Widzę, jak macza je w inkauście, jak zastanawia się nad pierwszym słowem. Ono jest najtrudniejsze i to wyłącznie dla niego potrzebne jest rozbicie bani z poezją. Świat, który znam, powoli przestaje istnieć. Jak będzie wyglądał świat kolejny i czy się w nim odnajdę? Najprawdopodobniej będę w nim błądził i szukał jakiejś nowej drogi. Przechodzimy przez kilka takich światów, najczęściej tego nie zauważając. Coś musi nas obudzić, ale przeważnie sen trwa i pozornie nic się nie wydarza. Staram się o tym nie myśleć, na razie nie jest źle, można jakoś przetrwać, dotrwać do jutra. Czerwiec w tym roku jest wyjątkowo piękny, ale nieustannie gdzieś z boku coś się czai, wbija w nas wzrok, czeka, aż nasze spojrzenia się połączą. Nie wymawiam pewnych słów, staram się schować przed tym, co jest nieuchronne. Siedzę w mysiej dziurze i czekam na kolejny wyrok. Pytasz mnie o smutek w głosie, o zgarbione plecy, opuszczoną głowę. Dzieci Saturna nigdy nie są absolutnie szczęśliwe i tak już musi pozostać. W tym nowym świecie kogoś i czegoś zabraknie, kilka rzeczy będę musiał wyrzucić, o kilku ludziach zapomnieć. Czyste pole i biała tablica, na której nie ma żadnych tajemnych napisów. Ideał, do którego zmierzam, nie jest nadmiernie ciekawy i nie może zainteresować współczesnych. Trzeba tam mieć oczy szeroko zamknięte i latarenkę na noc.
440
Widziałem Witkacego na meczu piłkarskim. Był w trenczu i kapeluszu z szerokim rondem. Wiem, że zawsze śmiał się z nazwisk futbolistów, a tu taka niespodzianka. Rozmawialiśmy przez chwilę albo tylko wymieniliśmy uśmiechy. Przed wojną wymieniało się uśmiechy i zostawiało wizytówki na srebrnej tacy w przedpokoju. Wiem sporo o tym, jak było przed wojną i coraz mniej o tym, co dzieje się obecnie. Próbuję się zorientować, ale narodowy socjalizm nie bardzo mi odpowiada. Będę musiał kupić sobie elegancki płaszcz i kapelusz z szerokim rondem oraz srebrną tacę na wizytówki. Zamkniemy się w dużym mieszkaniu i będziemy czekać na kolejnych gości. Może przyjdzie ktoś jeszcze, Leśmian albo Słonimski. Zobaczymy. Na razie nie ma nikogo i musimy sobie jakoś z tym poradzić. Gry i zabawy literackie nie bawią już ludzi. Co najwyżej wędrówki śladami znanego detektywa po Wrocławiu lub odkrywanie kolejnych krasnali. Na ulicy Oławskiej grają i śpiewają Cyganie. Duża rodzina, jakby wydobyta wprost z dawnych taborów. Ludzie przeważnie nie zwracają na nich uwagi, odwracają głowy, nie słyszą muzyki. Za chwilę przyjdzie straż miejska i zrobi z nimi porządek. Witkacy zdjął kapelusz, robi dziwne miny, wykrzywia twarz, Leśmian karmi z ręki kanarki, Słonimski opowiada przedwojenne anegdoty. Jest coraz ciszej. Nie znamy wyniku meczu i nie pamiętamy nazwisk futbolistów. Pamięć jest ulotna, musimy się do tego przyzwyczaić. Ulica Oławska jest za to ulicą bez końca. Dopadło mnie ułudne poczucie obecności. W oranżerii, tuż obok więdnącego od upałów fikusa. Stan ciepła, ciepłego człowieczeństwa, pomyślałem, ciepło i ludzie, oddech, jak w „Tybetańskiej księdze umarłych”. Przypominało kulę powietrza przesuwającą się nagle po moim ciele. Stan chwilowej ekstazy, ruchome piaski, które widziałem wiele lat temu nad morzem. Jeździliśmy wtedy do Łeby i miała się wkrótce uro-
441
dzić Weronika. Zdjęcie na złotej górze, na której kręcono film o abakanach. Siedzę w oddali i nie widać nic oprócz mnie i pustki nadmorskich diun. Plaże nie były jeszcze wówczas zadeptane, a my mieliśmy wtedy niewiele lat. Ułudne poczucie obecności, a właściwie istnienia, było czymś naturalnym i nie wymagało zapisu. Konieczność zapisu pojawiła się później i narastała wraz z wiekiem. Muszę utrwalić jak najwięcej zdarzeń nieoczekiwanych i spontanicznych, dobrych przeczuć i gwałtownych paroksyzmów dziejących się niepostrzeżenie w naszym ogrodzie w czasie suszy. Rośliny oddychają częściowo dzięki nam, wymieniamy się ulotnymi ingrediencjami i przeźroczystą plazmą. Komputer zna słowo „ingrediencje” i słowo „plazma”. To dobrze, jest uczony i czujny. Bardzo go lubię, ponieważ nie pozwala mi na błędy. Czyta „Dniewnik” razem ze mną, podpowiada, jak opisać po raz kolejny ciepło naszych ciał i rozmowy naszych roślin. Patrzymy w niebo i czekamy na deszcz, który dzisiaj na pewno nie przyjdzie. Leniwie spędzamy czas. Jak legwany na Galapagos albo smoki z Komodo. Wyrastają nam podwójne języki i potrafimy wyławiać małże z dna morza. Musimy się nieco izolować od ludzi. Sąsiad z trójką dzieci właśnie się obudził. Musimy przenieść się na bardziej odległą skałę lub popłynąć na sąsiednią wyspę. Ogród wysycha i nasze gardła są coraz bardziej suche, podobnie jak nasza skóra, na której pojawiają się coraz twardsze łuski. Pamiętam film „Wąż” wyświetlany w największym wówczas w Polsce kinie „Gigant” w Hali Ludowej. Bardzo go przeżyłem, szczególnie scenę transformacji młodego mężczyzny w olbrzymiego węża i wszystkie związane z tym procesem ryzykowne przemiany jego osobowości. Sąsiad ma coraz więcej dzieci. Obawiam się, że niedługo wyrosną mi zęby jadowe i zaatakuję najmniejsze z nich. Upał zmienia osobowość, nasze wężowe ruchy są coraz bardziej niespokojne. Podobno niedłu-
442
go wyrosną u nas bananowce i palmy kokosowe, pod którymi będziemy się wygrzewać i spijać słodkie mleko. Zrzucimy kolejną skórę, staniemy się panami świata. Leniwe myśli obracają się wolno jak wielkie młyńskie koła. Jak inne, o których lepiej nie wspominać w czas pięknego poranka. Ona jest zawsze w Arkadii i potrafi zabić swoim niewidzialnym jadem nawet największe węże. Czyni to leniwie i jakby od niechcenia, a kino „Gigant” nie istnieje już we Wrocławiu od wielu lat. Seth Kane Kwei z Ghany w latach 50. XX wieku założył firmę produkującą fantazyjne trumny, zgodnie z życzeniem zmarłego lub jego rodziny. Pewien nauczyciel został pochowany w trumnie o kształcie długopisu, piosenkarza pogrzebano w mikrofonie, a robotnika w młotku. Świetny pomysł i warto byłoby się zastanowić nad importem tych trumien do Polski. Na pewno wzięcie miałyby w formie krzyża albo grilla. Dobrzy stolarze z Ghany wykonają wszystko. Były już trumny przypominające homary, roboty, sandały, banany i śmieciarki. Homary by się u nas raczej nie przyjęły, ale może przynajmniej karp świąteczny albo żubr z Białowieży? Pisarzy chowalibyśmy w trumnach przypominających książkę lub pióro, lekarzy w stetoskopie, a polityków w śmieciarce. Ja chciałbym mieć trumnę w kształcie słońca, promienną i radosną, w grę wchodzi również lew zodiakalny lub ostatecznie wydruk „Dniewnika”. Mam też pomysły co do kilku moich znajomych, ale na razie ich nie ujawnię i pozostawię je w zalakowanej kopercie u zaprzyjaźnionego notariusza. Podobno trumna wzorowana na bucie firmy Nike znajduje się na wystawie w Muzeum w Brooklynie, a ta w kształcie orła w Muzeum Brytyjskim. Polskie cmentarze są smutne i zaludnione przez koszmarne chińskie nagrobki. Postuluję, by przynajmniej trumny były wesołe i odpowiadały naszym wspaniałym czasom. Seth Kane Kwei na pewno by się z tego ucieszył. Szkoda, że nie wiem, w jakiej trumnie on sam
443
został pochowany. Zmarł w roku 1992 i ta wiadomość wtedy do nas, niestety, nie dotarła. Poszukujemy tematów. Tematy poszukują nas. Mają wykrzywione twarzyczki i zapuchnięte oczka. Jest ich określona ilość i nie powinny się powtarzać. Prawie trzy lata poszukiwań znalazło swój wyraz w „Dniewniku”. Próbuję przeczytać coś na temat teorii dzienników literackich. Mój „Dniewnik” raczej do niczego nie pasuje. Nie jest też autobiografią i być może najbliżej jest mu do prozy eksperymentalnej. Nie eksperymentuję już jednak i jestem od tego jak najdalszy. Piszę przez zaprzeczenie, sobie, swoim, potomności. Jednocześnie piszę przez afirmację siebie, swoich, potomności. Litery układają się same i jestem dzisiaj szczęśliwie sam, ale nie samotny. Zaułek wilków stepowych i osób niedostosowanych do życia. Siedzimy tak z najeżoną sierścią, warczymy na los, obnażamy starte wiekiem zęby. Tematy leżą na ulicy, tuż przy rynsztoku. Słowo, które wyszło z użycia, a tak było kiedyś u nas modne. Weronika wraca do Barcelony, ja wracam do siebie i nie mogę tam nikogo sensownego odnaleźć. Powinienem wrócić do czegoś konkretnego, a nie oglądać po raz enty „Czas Apokalipsy”. Ciekawe, co powiedziałby o nim Conrad i czy on w ogóle chodził do kina? Zakropiłem sobie oczy, wyprostowałem twarz na desce do prasowania. Jest teraz nienaganna, bez fałdów i załamań na obrzeżach. Czekam na pułkownika Kurtza. Niedługo nadejdzie i czas nareszcie się dopełni. Obok Muzeum Współczesnego lokomotywa jadąca do nieba. Lekko już zardzewiała, na szczęście niebo nie rdzewieje, przynajmniej nic o tym nie wiemy. Często tamtędy jeżdżę i patrzę, kiedy odleci. Na razie trzyma się mocno i dumnie pręży stalową pierś. Pomniki nam się nie udają, a ten przynajmniej
444
nie udaje niczego innego niż jest. Komputer podpowiada „jesteśmy”, piękny pomysł i z grzybkami by go podać. Jesteśmy i jesteśmy, i jeszcze się nam nie znudziło. Później spotkanie w BCC. Złota sala w stylu soc na ulicy Metalowców. Dużo dobrych chęci, z których niewiele wynika. Sztuka potrzebuje złotej rosy, bez której więdnie. Nasi kapitaliści o tym nie wiedzą. Najwidoczniej nie czytali książek Józefa Ignacego Kraszewskiego, który wspominał też o sztuce polskiej jako o kwiecie wyrosłym na wulkanie. Wulkan lekko wygasł i przypomina przykościelny magiel, a kwiaty rosną u jego podnóża. Nikt ich nie lubi, tym bardziej że część z nich przypomina chwasty lub ma sztuczne płatki. Uwielbiam metafory i myślenie metaforyczne. Nie wiadomo, czemu służy i dlaczego fascynuje ludzkość od tysięcy lat. Żyjemy w metaforycznym kraju, rządzi nami metaforyczna władza. Lokomotywa odjeżdża i stoi w miejscu, sztuka współczesna ma już swoje muzeum. Początek lipca jest wyjątkowo piękny, a słońce raka zagrzewa. Grzejemy się w jego cieple. Wulkan zaczyna lekko dymić. Być może wybuchnie, jak ostatnio Stromboli. Turyści byli zachwyceni, oprócz jednego, który nieopatrznie zginął na stoku pod kraterem. Józef Ignacy Kraszewski zmarł w Sorrento w czasie trzęsienia ziemi. Pociągi za jego czasów nigdy się nie spóźniały. Po latach odnalezione trzy wiersze. Nie piszę już wierszy. Piszę „Dniewnik”. Zastępuje mi matkę i ojca, zastępuje pisanie wierszy. Moja poezja jest teraz w nim i czasami jeszcze jej przebłysk w niektórych tekstach o malarzach. Wiersze znalazły się na dnie mojej byłej dyrektorskiej szafy. W naturze nic nie ginie, w szafach dyrektorskich na ulicy Szewskiej 36 też. Czytam je uważnie, nie pamiętam, być może drukowałem je w którymś tomiku, a może nie. Na kartce wyrwanej z bloku są też rysunki świadczące o skomplikowaniu mojej jaźni i napis „krzywa standardowa”. Zaczynam podejrzewać, że napisałem
445
je w czasie jakiejś rady wydziału. Rady wydziału zawsze sprzyjały mojej poezji, podobnie jak wykłady profesora Mieczysława Z. Chodziłem nawet na nie specjalnie w chwilach zwątpienia poetyckiego i zaraz wracało mi natchnienie. Na wykładach mówiono o pomnikach Gatamelatty albo Colleoniego, było ciepło i ciemno. Atmosfera idealna do snu lub do pisania metafizycznych wierszy. Zacytuję jeden z nich w sposób ciągły, jedynie z ukośnikami. „Tak to już jest/jestem, bywam/rozpadam się/łączę i tylko cień/tuż obok/tylko cień”. Jak zwykle dekonstrukcja i połączenie w spójny organizm. Napiszę kiedyś książkę o moich wierszach w sposób nieskromny i autonomiczny. Odnalezienie jest wyraźną boską wskazówką, że powinienem to zrobić. Exegi monumentum… Poeci mają niekiedy w sobie dużo tupetu. Ja też jestem poetą. Kolejna niezapowiadana śmierć. Zmarł Bogusław Schaeffer, jeden z najwybitniejszych polskich artystów. W mediach cisza, za to nieustanne mielenie bzdur o politycznych koalicjach oraz setki informacji rodem z tabloidów. Odwieczne pytanie, dokąd zmierzamy, nabiera w obecnej Polsce nowego znaczenia. W wieku dziewiętnastym prasa odnotowywała z pietyzmem śmierć nawet twórców pomniejszych i takich, którzy niewiele zdążyli stworzyć. Autor kilkudziesięciu sztuk teatralnych, setek kompozycji muzycznych i prac graficznych, podręcznika do nauki kompozycji i kilkunastu książek, w tym trzech zarysów historii muzyki, nie zasłużył nawet na chwilę uwagi. Nasza zapaść kulturowa pogłębia się z każdym dniem, przy oklaskach gawiedzi i w rytmie disco polo. Krótka rozprawa o panu, wójcie i plebanie nabiera nowego znaczenia. Zostali wójt i pleban, pan przepadł w odmętach dobrej zmiany. Pamiętam doskonale „Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” ze słynną rolą Peszka, grany w latach 80. w galeriach sztuki. Powinien być lekturą obowiązkową kolejnych
446
ministrów kultury, innych naszych polityków bym do tego nie zmuszał. Wielki Mag wiedział wszystko o sztuce i potrafił to nazwać w sposób niezwykle oryginalny. Dobrotliwy uśmiech Wtajemniczonego patrzącego na świat z wyżyn S(twórcy). Z tego pokolenia prawie nikt już nie pozostał, a my ciągle o tym czy i ile razy pan T. podtarł tyłek panu K. i czy pan K. wybaczy panu T. małe przekręty czynione na boku za duże pieniądze. Wierszy odnalezionych po latach ciąg dalszy. Tekst z jednym skreśleniem. Początek: „Drzewa, drzewa, iskry nieprzytomne”. Piękna fraza, intuicyjna i niespodziewana, i dalej: „wszystko jest trwożne, bojaźń nie przemija”. Zastanawiam się, czy nie powinno być: „wszystko jest trwogą”, ale pozostawiam wersję pierwotną, bardziej niepokojącą poprzez swą pozorną niepoprawność. Wers kolejny: „drogi do Boga wydłużają się, topnieją”, dzisiaj wydaje się być nadmiernie kolokwialny, i koda: „nie widzę ich, może między liśćmi coś się kryje, może za rzeką?”. Dziecko urodzone przed laty, kiedy pisałem jeszcze na kartkach wyrwanych z zeszytu. Przechowuję je starannie, chociaż części z nich już dzisiaj nie potrafię odczytać. Ślady dawnych dni i dawnego zwątpienia, które obecnie już mnie opuściło. Jestem, więc nie wątpię i dzięki temu mogę pisać „Dniewnik”. Moje dawne Pismo Święte przeistoczyło się w pozorną codzienność. Wiersz jest świętością, proza nią bywa. Tak staram się nazywać i pseudonimować rzeczywistość, która poddaje się temu zabiegowi niechętnie i z dużymi oporami. Mówię do niej: uważaj, bo przestaniesz istnieć, już kiedyś cię przed tym ostrzegałem. Rzeczywistość śmieje mi się w twarz, widzę jak łapczywie stara się pochłonąć kartkę z wierszem, jak się nim dławi, jak stara się udowodnić, że to ona ma rację, a nie poezja. Dobry Bóg przygląda się nam z daleka. Nikomu nie przyznaje racji, kręci palcami monotonnego młynka i szepce cicho: tik, tak, tik, tak…
447
Nadal poezja o umieraniu. Umieram w niej raz dziennie, czasami dwa, nowe życie nie przychodzi, nie pomaga, tajemnicze linie i pełne niepokoju smugi oplatają twarz, ręce i nogi. Nie mogę się poruszyć, na szczęście ty jesteś i leczysz rany, chłodna woda płynie z twoich dłoni jasnym strumieniem. Widzę dom nad wodospadem, który nie spada, leci lekko, spokojnie, w niebie tworzą się dzięki niemu nowe nieba. Gdzieś kiedyś to zapisałem w nieco zmienionej formie, ale czas leczy rany i leczy też naszą sztukę. Staje się dzięki temu starsza, bardziej dojrzała, jak my, wieczni ślepcy zanurzeni w miękkiej otchłani powietrza. Dzisiaj rano zobaczyłem ją wyraźnie przez na wpół przymknięte powieki. Nigdy wcześniej nie odczuwałem jej tak wyraźnie. Lato ma swoje uroki, prześwieca przez zasłony, stara się nas uwieść swoją pogodą ducha. Dom nad wodospadem trwa nadal, ktoś pewnie w nim mieszka i codziennie umiera kolejny raz. W dawnym zapisie były jeszcze nasze dzieci i epoka wielkiego snu. PRL miał swoje uroki. Młodość spędzona na śmietniku historii. Teraz ten śmietnik się zwielokrotnił i skomplikował. Odczuwam to coraz wyraźniej. Jak brak powietrza, jak widok w telewizji twarzy na sprzedaż i ludzi wypchanych solą i populistycznym sianem. Według Jana Damasceńskiego Bóg niewcielony pozbawiony jest koloru, w odróżnieniu od Słowa Wcielonego – Chrystusa, który przyjmując ludzką naturę przyjął także formę i kolor. Dlatego estetyka bizantyjska nie poświęciła wiele uwagi chromatyczności barw. Oceniano je raczej ze względu na jasność. Jedynym kolorem wyróżnionym w ikonografii było, niemal tożsame ze światłem, złoto. Malarstwo jest zatem po stronie Słowa Wcielonego, większość grafiki i czarno-biała fotografia, po stronie Boga. Pan uwielbia swą dyskretną niewidzialność i jedynie sugeruje niekiedy swe istnienie, podnosząc ku górze chmurę pyłu lub sprowadzając na ziemię białe obłoki. Umarła
448
dzisiaj Wanda Warska. Pamiętam jej warszawską piwnicę i występ w Paryżu na początku lat 90. Słucham głosu zwielokrotnionego muzyką Kurylewicza i tekstem Poświatowskiej. Odchodzi zmęczone pokolenie, które walczyło dzielnie i ostatecznie odniosło zwycięstwo. Jaką barwę teraz przybierze ich sztuka i jaka boska forma pozwoli im przetrwać? Toczę kule, wpatruję się w doskonałe koło. Płyta jest okrągła i ma czarny, wirujący kolor. „Słono świeci samotność i barwę ma zieloną, dwoje oczu przez palce, pod ścianą taką stromą”. Uporczywy akompaniament wyjęty jakby ze srebrnej pozytywki. Muzyka nigdy się nie kończy i barwy jej nigdy nie poznamy. Płomienna Księżniczka ze „Snu srebrnego Salomei” Słowackiego chce pokazać się szlachcie taką, jaką jest w swoich myślach. Mówi, że gdyby ją ujrzeli, „Nazwaliby mnie azbestem/I w moim ślubnym kontrakcie/Zawarowaliby sobie./Że w domu, ognia nie zrobię/Wioski nie spalę zarzewiem”. Pragnie też owijać swoje włosy w błękitny kwiat siarczany i z siarki robić „powój pasożytny”. Ciekawe użycie słowa „azbest” znaczącego raczej coś, co wznieca ogień, niż przed nim chroni. Dla Aliny Kowalczykowej to jeden z literackich autoportretów miotanych namiętnościami romantycznych kobiet. Szkoda tylko, że na początku tej frazy są jakże konwencjonalne opale, perły i szafiry, z których Księżniczka pragnie upleść „wieniec na zielonej fali”. Albo się jest z ognia, albo z wody, trzeba coś wybrać, albo z mięsa, albo z pierza. Słowacki był raczej z powietrza i pierza, chociaż bardzo się starał być z ognia i mięsa. Nasza literatura jest zdumiewająca, powinna być czytana na całym świecie, może wtedy łatwiej byłoby nam się porozumieć z kimś, kto nigdy nie słyszał o Koliszczyźnie i Matce Ukrainie. Nie wymagajmy jednak zbyt wiele. Wyobrażam sobie Trumpa czytającego „Sen srebrny Salomei” lub „Księdza Marka”. Być może tak będzie wyglądało jego piekło, czego mu z całego
449
serca życzę. Lepszy jest autoportret Judyty z „Księdza”, która mówi o sobie, iż „jest jak siła, cała w ciszy” i jak noc „cała w płomieniu”. Bardzo piękne, i znowu ogień, ale tym razem użyty bardziej sensownie. Prawdziwa siła rzeczywiście powinna objawiać się w ciszy. Muszę częściej czytać pisma mistyczne. Być może moja siła i mój płomień nabiorą wtedy większej mocy, a przynajmniej nie zaginą w odmętach tego, co doraźne i literacko, i nie tylko literacko, trywialne. Coraz częściej wychodzę skądś i już tam nie wracam. Zamykam drzwi za sobą, których później nigdy nie otwieram. Droga w jednym kierunku, jak w bajce, w której za bohaterem zatrzaskują się kolejne zapadnie i przeszkody. To mnie ogranicza, jednak sprawia, że miejsca i rzeczy pozostałe postrzegam bardziej wyraźnie. Nigdy wcześniej tak tego nie odczuwałem. Moja wrażliwość przejawiała się raczej w słowach tworzonych naprędce, o niezbyt dużym stopniu referencjalności, a nie w pamięci działającej jak wolno przesuwający się lub wręcz zatrzymany kadr. Mogę je odtwarzać bez końca, jakiś fragment, przypadkowo zapamiętane zdanie, czyjś widok na tle okna lub w chwili, która obiektywnie nie miała i nie ma nadal żadnego znaczenia. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, wyostrzenie widzenia, stały powrót i jednocześnie zamykane drzwi i zamknięte przejścia. Droga lub drogi bez powrotu, jak na starym filmie z Marylin Monroe. Tam była to rwąca rzeka, a rzeki mojej pamięci płyną bardzo wolno, zatrzymują się, opływają mielizny i piaskowe łachy, na których wiele ptactwa, jak na wysepkach na Wiśle pod Kazimierzem. Pamiętam każdy fragment drogi biegnącej na skarpie nad miasteczkiem, cień drzew, nocne powroty. Te drzwi się jeszcze nie zamknęły i ta droga istnieje nadal. Idę nią co jakiś czas. Mogę wywoływać z niepamięci w dowolnym momencie. Mam do niej klucz zanurzony w czasie i przestrzeni. Noszę go zawsze przy sobie.
450
Jadąc dzisiaj ulicami Wrocławia zauważyłem wiele gołębi-samobójców. Siedziały, a właściwie leżały na trotuarach, nastroszone i jakby mokre, nie zważając na przejeżdżające samochody i okoliczne koty, które wybrały się na poranne polowania. Śmierć nie wybiera, pomyślałem, ale dlaczego Wrocław – miasto spotkań – sprzyja samobójczej śmierci gołębi? Mamy piękną pogodę, minęły afrykańskie upały i nic nie powinno w takie dni prowadzić nas do kresu. Umierać powinno się w dni pochmurne i deszczowe, dobra byłaby też śnieżna zadymka lub burza z piorunami, a nie letni poranek. Gołębie najwyraźniej o tym nie wiedziały. Czekały spokojnie, że ktoś je przejedzie. Musiałem bardzo uważać, żeby na nie nie wjechać i lawirowałem pomiędzy tymi, które już zginęły. Śmierć, jej cichy krok, bezimienna, wyrwana z trzepotu stada lub ławicy, zapominana momentalnie w chwili, w której się pojawi. Niektóre z gołębi próbowały się podnieść i odlecieć na bok ulicy. Trzepotały skrzydłami i szeroko otwierały dzioby, jakby chcąc zaczerpnąć powietrza lub wody życia. Powinniśmy im w tym pomóc, ale nikt nie pomagał w obawie przed ptasią zarazą. Ktoś to musi posprzątać, pomyślałem, ktoś musi. Ciekawe, jak wyglądają grabarze gołębi i czy mają specjalne ptasie stroje z czarnymi piórami na kapeluszu i czarnymi dziobami przypiętymi wokół kołnierza. Wrocław – miasto spotkań – na pewno dysponuje odpowiednimi kadrami i garderobą pełną odpowiednich uniformów. Niedługo zagrają marsz ptasiego Chopina i wszystkie samochody zatrzymają się na minutę na ulicach. Nawet najmniejsza śmierć powinna być uczczona chwilą ciszy i chwilą delikatnego, skrzydlatego niewidzialnego trzepotu. Piszę w 2D. To, co piszę, jest przez to płaskie. Muszę zacząć pisać w 3D, wtedy rzecz nabierze odpowiedniej głębi i stanie się kompatybilna z epoką cyfrową. Usłyszałem niedawno, że
451
jestem analogowy i przez to nie odpowiadam na wyzwania naszych czasów. Słucham uważnie, staram się w wszechogarniającym szumie je usłyszeć. Może pisanie w 3D mnie uratuje? Już widzę przed oczyma duszy mój tekst, jak urasta i sięga wyżyn wyznaczanych przez możliwość druku w tym systemie. Piramidy słów rosnące ku górze, wydruki przypominające pionowe ściany nadbrzeżnych skał, spiżowe słowa układające się w rozległe labirynty. Nie trzeba będzie wówczas niczego czytać. Wystarczy przechadzać się pośród monumentalnych form, które kiedyś były literami układającymi się w słowa i zdania. Być może będzie można urządzać w tych labiryntach wyścigi Formuły 1 i najwybitniejszym pisarzem będzie ten, którego labiryntu nikt nie pokona w wyznaczonym przez jury czasie. Kto będzie zasiadał w jury? Może wybitni alpiniści lub specjaliści od wspinania się na najwyższe wieżowce świata? W 3D wszystko jest możliwe, nawet wydrukowanie kałasznikowa lub angielskiej królowej. Patrzę na kartkę papieru. Jest nadal dosyć płaska. Drę ją i podrzucam do góry zapisane strzępy. Nic się nie zmienia. Trzeci wymiar wprawdzie zaznacza się lekko na podłodze, ale nadal daleko mu do przestrzennych labiryntów. Jury patrzy na mnie z politowaniem. Niektórzy z jego członków zaczynają swoje zwyczajowe ćwiczenia na ściance pełnej wypustów i załamań. Mają silne ręce i mocne karki. Potrafią niekiedy przez przypadek i nieuwagę zabić niezręcznego pisarza. Nie mają złych intencji. Lubią wyścigi i nowe technologie pasujące do nowych, wspaniałych czasów. Klamki coraz częściej się nie otwierają. Drzwi też nie chcą mnie przepuścić. Rzeczy spadają na podłogę i nie potrafię ich podnieść. Ostatnio odpadło kilka guzików i nie mogę znaleźć podobnych. Czuję się osaczony przez nieporadne ciało i zamglony wzrok. Mówisz mi, żebym nie robił z siebie starszego, niż jestem. Staram się, walczę, ale te klamki i guziki patrzące
452
złośliwie, jak się męczę. Mała dekonstrukcja, mówimy, mała dekonstrukcja. Wszyscy zaczynamy to odczuwać, dołączać do grona ludzi potrzebujących pomocy. Kto się nami zajmie? Muszę naprawić furtkę. Naprawić dach, żyć jeszcze przez jakiś czas w sposób świadomy i nieświadomy zarazem. Patrzę na ptaki niebieskie uganiające się za owadami, patrzę na chmury ciepłe i dostojne. Może one mi pomogą, zrobią przejście w twardym, przypominającym blok lodu powietrzu, zapewnią opiekę i pocieszenie, otworzą wszystkie okna na oścież. Powiew firanki na amerykańskich obrazach, zasłona w rajskie ptaki u Wirginii Woolf. Próba otarcia łez sztuką, być może niemożliwa i przekraczająca istotę naszej codziennej egzystencji. Znalazłem parę zapasowych klamek, ale nie wiem, do których drzwi pasują. Niczego nigdy nie wyrzucam. Może się kiedyś jeszcze przydadzą. Widziałem niedawno na niebie rajskiego ptaka. Latał z jaskółkami i jeżykami, był szczęśliwy. Pytasz: kiedy my będziemy szczęśliwi? Zasłaniamy na noc okna, naprawiamy, co się da. Nie wszystko po tylu latach daje się już naprawić. Na szczęście guzik znaleziony pod stołem świeci ponownie jasnym blaskiem. Kolejny ptasi dzień albo owadzi, jak u Kafki. Muszę coś wybrać, wybieram owady pożyteczne i piękne. One nas uratują przed głodem, ogniem i zarazą. Danusia w stroju Królowej Pszczół, ja truteń, wałęsam się po domu, piszę kolejne recenzje, cudza sztuka przybija mnie do ziemi ostrym kolcem. Jestem zmęczony w środku lata. Marzą mi się loty godowe i na końcu spełnienie w szalonym locie. Muszę kupić sobie skrzydła lub przynajmniej futerał, w który mógłbym je schować. Widziałem gdzieś taki rysunek. Człowiek z futerałem przypominającym te, w których nosi się gitarę lub wiolonczelę. Szedł ze spuszczoną głową, ubrany w lichy, podszyty wiatrem płaszczyk i marny kapelusz, ze skrzydłami schowanymi głęboko przed ludzkim
453
wzrokiem. Strój Królowej Pszczół jest piękny i zakłada się go raz w roku. Być może dzisiaj jest ten dzień, o czym mogłem nie pamiętać. Ptaki też o tym wiedzą i zaglądają do nas przez okno. Ostrzą dzioby i musimy się ich wystrzegać. Są takie napastliwe i potrafią przedostać się do zamkniętych pokoi i futerałów. Mam nadzieję, że twój piękny strój nas uratuje. Piękno potrafi zabić, ale niesie również w sobie moc uzdrawiającą. Miało chronić dzieła sztuki przed barbarzyńcami mocą swojej wewnętrznej siły i, niestety, większości z nich nie uchroniło. Być może nas dzisiaj uratuje przed zagładą i drapieżnymi istotami zza okna. W środku lata wszystko jest możliwe, nawet przemiana ptaków w owady i odwrotnie. Królowa Pszczół zdejmuje swoje szaty, jest naga, a miód w południe ma smak południa i to nam musi wystarczyć. Dzisiaj umarł kot Myszkin. Bardzo chorował i był bardzo stary. Pewnie nigdy nie upolował żadnej myszy. O prawdziwe myszy jest coraz trudniej. Panoszą się za to te komputerowe i podobno można je już znaleźć na dnie oceanów. We śnie wiele kolorowych balonów przypominających pisanki. Chcę się obudzić, ale lecimy dalej i sen przez to staje się coraz cięższy i coraz trudniejszy do wytrzymania. Rozmawiamy później o literaturze i o spotkaniach z literatami, na które nie chodzimy. Nasze spotkania dzieją się w tekście, lecz nie wszyscy chcą to zrozumieć. Może jutro wybierzemy się do galerii na zapowiadany szeroko performans. Kot Myszkin też powinien tam przyjść i zobaczyć trochę martwej sztuki. Ciekawe, jaką sztuką interesują się umarli. Z wolna powinniśmy się przyjrzeć temu zagadnieniu. Czuję, jak słowa przerzucają mnie sobie pomiędzy palcami. Jestem coraz bardziej nierealny, jak pakiet wysłany przez przypadek z Chin, który nigdy do mnie nie dotarł. Może leci gdzieś balonem, podobno w Afryce jest teraz sporo Chińczyków, można też ich już znaleźć na dnie oceanów. Szu-
454
kałem dzisiaj pewnego cytatu, ale go nie znalazłem. Może to i lepiej. Muszę wtedy cytować samego siebie i jako taki stać się kolejnym cytatem. Mówisz mi, że szkoda tego kota, miał takie piękne i znaczące imię. Literatura światowa i tym razem odniosła sukces. Utrwaliła się w świadomości kotów i ludzi. Myszy muszą jeszcze przez chwilę na nas poczekać. Według Rilkego: „gwoli jednej strofy trzeba wiele miast zobaczyć, ludzi i rzeczy, trzeba czuć jak latają ptaki i znać gest z jakim małe kwiaty otwierają się o świcie. Trzeba umieć myśleć wstecz o drogach w nieznajomych stronach, o niespodziewanych spotkaniach i rozstaniach, których nadejście widziało się dawno, o dniach dzieciństwa jeszcze nie wyjaśnionych”. Odnaleziony cytat, nareszcie, nie mogłem sobie przypomnieć skąd to jest. Rilke pisze o jednej strofie. Nikt już dzisiaj nie używa tego określenia oprócz polonistów, którzy zapętlili się w sobie tylko znanym świecie metrów i miar wiersza. Poza tym prawda. Rilke uchwycił istotę nie tyle wiersza i jego źródeł, co poezji. „Dniewnik” jest też po tej stronie, nieustannie pisze – to on pisze, nie ja – o ptakach i niespodziewanych spotkaniach, o dzieciństwie przedłużanym w nieskończoność. Pisze też o niespodziewanych śmierciach, ale o nich Rilke nie wspomina, ponieważ ukrywa je w rozstaniach i w tym, co do końca nigdy nie zostanie wyjaśnione. Rozszerzam (on rozszerza) strofy, modlę się (on się modli) jego/swoimi słowami po raz kolejny. Walczę (on walczy) o rytm prozy, poprawiam ją (on poprawia) nieustannie. Czytamy się wzajemnie na głos, chcąc wychwycić wszelkie niedoskonałości i zachwiania w brzmieniu słowa. Kwiaty otwierają się o świcie. Jest sobota, mglista i gorąca. Po południu będzie burza i kwiaty zamkną swoje płatki. Na szczęście drogi w nieznajomych stronach pozostaną. I my na nich. Zagubieni i święci.
455
Kiedy leżę na lewym boku, zdarza się, że moja prawa ręka zaciska się w pięść. Szybko ją prostuję, nie chcę, aby komuś zagrażała. Ona jednak zaciska się coraz częściej. Podobnie jest z lewą ręką, którą podkładam sobie pod głowę. Nie wiem, dlaczego tak jest. Być może jest to mały wkurw na to, co się dzieje. Ręce wyczuwają moje nastroje prędzej niż ja sam zdołam sobie je uzmysłowić. Są szybkie i dokładne, mają swoje racje i uzasadnienia. Wystarczy na nie popatrzeć i już ma się ochotę komuś przywalić, ale nie bardzo mam komu, ponieważ żyję w szklanej bańce i politycy, o których myślę, nie zaglądają do mojego ogródka. Nikt do niego nie zagląda, a biedne dłonie przez to zaciskają się w pięść zupełnie bezproduktywnie. Leżę na łóżku na kapie, jak mówiła moja matka, skąd ta kapa, raczej na narzucie w kolorowe kwiaty, pasującej do wnętrza naszej sypialni. Wszystko tu jest dostosowane i pod kolor. Wiem, że byli kapnicy w dawnej Polsce. Pisze o nich Kitowicz, ale to raczej chodziło o kapy pokutne, a nie takie, na których może wylegiwać się ktoś mocno wkurwiony. Ciekawe, że komputer nie podkreślił słowa „wkurw”. Widocznie też ma dość i chciałby komuś przywalić. Niestety, nie ma nawet nibynóżek, a co dopiero pięści. Rozluźniam dłonie, wyprostowuję palce. Narzuta, raczej narzuta. I wszystko do siebie dostosowane, i pod kolor zgaszony i sprzyjający naszym niespokojnym snom. Uczestniczymy w sztuce. Oglądamy dzieła sztuki. Zawsze ci sami ludzie. Jakaś jedna dziesięciotysięczna mieszkańców Wrocławia. „Gabinet/Das Kabinett” według doktora Caligari Roberta Wienego z 1919 roku. Kilka połączonych kontenerów. W środku projekcja filmu wolumetrycznego, cokolwiek by to znaczyło. Przeziera lekka bieda, jak na Goethe-Institut, trochę marnie. Artyści Republiki Weimarskiej przeczuwali to, co się jeszcze może wydarzyć. Nasi artyści oglądają ich dzieła, świat jako cudza wola i cudze wyobrażenie. W kontenerach
456
jest duszno i nie chce mi się czekać na film wolumetryczny. Oglądam zwyczajny, ale po co w takim razie ten kontener. Staram się określić własną wolę i własne wyobrażenia. Idziemy nad Odrą tuż obok zoo. Zwierzęta już śpią i rzeka wygląda na uśpioną. Wielki sen, jak z dawnych powieści, o których powoli zapominamy. Na przejściu dla pieszych przy Politechnice widzę kilku ciemnych somnambulików. Sztuka wciela się w życie, a życie w sztukę. Piękne dzielnice są wokół nas i niedługo wszyscy w nich zasną. Mówisz, że powinniśmy częściej spacerować nad uśpionymi rzekami i przewidywać to, co się może wydarzyć. Mówię, że rzeki są zmęczone, a ciemni somnambulicy obudzili się szczęśliwie na białych pasach przejścia i niedługo już będą inżynierami. Inżynierowie dusz są zmęczeni. Gabinet doktora Caligari czynny jest dzisiaj tylko do godziny osiemnastej. Dalej o sztuce. Według Henryka Stażewskiego: „artysta dzisiejszy poszukuje bliższego kontaktu nie ze społeczeństwem, a z jednostką”. Ciekawa koncepcja. Niechcący ją realizuję. Uganiam się za jednostkami, a one starają się przede mną uciec. Jak dawni Rzymianie przed poetami zaczepiającymi ich na Forum, o których pisze Marcjalis. Daj panie denara, a ja przeczytam ci mój poemat. Stażewski z tezy tej jednak wysnuwa zupełnie zdumiewający wniosek, ponieważ uważa, że „przez uproszczenie i obiektywizację formy znajdzie sztuka język wspólny i nawiąże kontakt z prostym człowiekiem. Artysta stworzyć może dla niego świat mentalny”. Wyobrażam sobie prostego człowieka, któremu Stażewski stworzył świat mentalny. Doprawdy, niegdysiejsi artyści żyli w świecie nieustannej, tworzonej przez siebie utopii. Prosty człowiek istnieje nadal jako wzorzec dla niektórych polityków, ale raczej nie ogląda dzieł Stażewskiego, a jego świat mentalny daleki jest od uproszczenia i obiektywizacji formy. Tyle się już nauczyliśmy
457
i raczej nie mamy w tej materii złudzeń, co nie przeszkadza nam dalej żebrać na progu kolejnych kościołów. Rzuciłem dzisiaj na Rynku denara dziewczynie grającej na wiolonczeli. Grała bardzo źle, ale za to z dużym skupieniem na instrumencie obejmowanym czule udami. Myślałem przez chwilę o formie zawartej w muzyce i o uproszczeniu istniejącym pomiędzy nią i wiolonczelą. Prości ludzie patrzyli w smartfony i jedli kotlety w pobliskich restauracjach. Mój głód, pomyślałem, jestem na głodzie, który może zaspokoić tylko kontakt z jednostką płci odmiennej. Nawet taką, której sztuka nie jest najwyższych lotów. Takie są najlepsze. Moje heteroseksualne obsesje. Ulegam im nieustannie. Ostatnio na stole w kuchni, która do końca nie jest kuchnią, ktoś podrzuca mi codziennie banany. Sztuka konsumpcyjna, myślę, to jest sztuka konsumpcyjna. Obok kilka brzoskwiń i muszle małży przypominające wiadomo co. Powinna być równowaga, myślę, równowaga nas zbawi. Dlaczego mężczyźni nie zrobili sobie fotki z brzoskwinią albo z muszlą? Nikt na to nie wpadł, a kobiety wpadły i zrobiły kilkadziesiąt lat temu. Kobiety są mądrzejsze i interesują się sztuką. Mężczyźni interesują się kobietami i konsumpcją. Subtelna różnica, a jednak istnieje. Na stole nowe odkrycia, kilka drutów, laska, coraz to ich przybywa. Seksualizacja ogarnia podobno już niemowlęta. Ssą cycusia i myślą Bóg wie o czym. Widać to w ich oczkach i wyciągniętych rączkach. Nasz rząd bardzo się tym martwi. Szczególnie pewien minister przypominający kawałek drewna. Jest pozbawiony seksu, ponieważ nigdy nie był w mojej kuchni, która do końca nie jest kuchnią. Nie mogę go wpuścić, gdyż zaraz wyciągnąłby rączki i chciał ssać cycusia, a to w jego wieku i z jego pozycją zawodową może być ryzykowne. Druty i laski zaczynają walkę z bananami, muszlami i brzoskwiniami. Orgia, mówię, patrz, nareszcie widzimy prawdziwą orgię
458
w stylu rokoko. Potrzebny jest jeszcze twardy suchy akant i kilka ostryg na wzmocnienie apetytu. Śliskie małże zalewają nam oczy, brzoskwinie przepoławiają się niespodziewanie, banan sam obiera ze skórki, laski i druty przeciągają lubieżnie. Język polski rozkwita jak kwiat jednej nocy. Skórka od banana ślizga się niebezpiecznie tuż obok nogi ministra. Gry i zabawy ruchowe trwają w najlepsze. Staram się to zatrzymać. Tylko w tym, co jest trwałe, mogę poszukiwać znaczeń. Nitka, która łączy mnie jeszcze z Nuszi. Ciepły prąd biegnący coraz wolniej. Staram się, aby docierał do mnie w pełni i płynął z powrotem. Tak trwamy nieruchomo, dwa tunele ze światłem na obu końcach. Nie wiemy, co jest pośrodku i czy nagle nie ulegnie przerwaniu. Stajesz się coraz bardziej tajemniczy. Staję się coraz bardziej tajemniczy, osiągam stan spokoju. Naprzeciwko dom z dwoma kominami. Liczę je nieustannie w obawie, że któregoś zabraknie i zniknie cała ulica. W domu ludzie, którzy zawsze o tej samej porze pokazują się w najwyższym oknie. Może są sztuczni i szukają czegoś, co byłoby prawdziwe i mogłoby ich ożywić. Nuszi zasypia na moich rękach. Kiedyś tego nie robiła. Oboje byliśmy bardziej niecierpliwi. Dom znika i na jego miejscu pozostaje puste miejsce. Puste miejsca są dobre dla poszukiwaczy znaczeń. Dla pętli czasu i drugiego komina. Siedzimy pod dobrym drzewem, które nie znikło. Ma dwa czubki i przez to nie nadaje się na świąteczną choinkę. Mówisz, że jeden powinniśmy ściąć. Nie odpowiadam. Tunele zaczynają przyśpieszać. Dom powraca. Może nigdy od nas nie odchodził? Ciepły prąd płynie nadal. To znaczy, że jeszcze jesteśmy. Mucha, o której myślałem, że nie żyje, ożyła mi w dłoni. Wielka moc ożywiania tego, co wydaje się martwe i zabijania
459
tego, co jest żywe. Kiedyś ożywiałem tak kobiety, które w moich dłoniach stawały się podobne do... Myślę nad porównaniem, ale wszystkie, które przychodzą mi do głowy, są albo bardzo banalne, albo bardzo nieprzyzwoite. Może coś z muchą; to bez sensu, porównywanie kobiet do much jest bez sensu. Już lepiej do puchu marnego lub do ćmy, która spala się w ogniu świecy. Świeca brzmi tak poetycko. Ćma, która spala się w żarze jarzeniówki, wypada znacznie gorzej, a przy tej okazji również kobieta może wypaść znacznie gorzej. Jak się wywikłać z tej sytuacji? Najlepiej nie porównywać, pisać wprost, nazywać rzeczy po imieniu. Rzeczy jednak nie mają imion, imiona mają kobiety i zdarza się, że je zapominamy. Po latach wszystkie imiona są do siebie podobne i pamiętamy jedynie dotyk, przyśpieszony oddech, linie ich piersi, zapatrzenie, którego nikt już nie chce nam oddać, cienie, które wraz z nimi odchodzą. Mruczymy jak zwierzęta, jesteśmy coraz młodsi. Muszę dzisiaj kogoś zabić, aby później móc kogoś ożywić. Zabijam metaforycznie, odczuwam metaforycznie. Kobiety wygięte jak struna mają na plecach znaki zodiaku, linie papilarne, esy wycięte z instrumentów przypominające ćmy gotowe do lotu. Spalamy się wspólnie w jasnym dniu, porom na opak, na łupinie od orzecha stojąc. Zapomnienie już nas nigdy nie dotknie, ponieważ jesteśmy nieśmiertelni. Metaforycznie. Sąsiad z prawej zawsze wieczorem naprawia rower. Wydaje mi się, że celowo psuje go rano, aby móc naprawiać wieczorem. Sąsiad z lewej niańczy nieustannie nowo narodzone pierwsze dziecko. Nigdy go o to nie podejrzewałem. Przez kilkanaście lat mieszkania obok siebie wymieniliśmy kilka zdawkowych uwag na obojętne tematy. Jednych ludzi o coś podejrzewam, a innych nie. Myślę, że ze mną jest podobnie. Oni też mnie o coś podejrzewają lub nie. Może dlatego ze sobą nie rozmawiamy. W czasach mojego dzieciństwa wszyscy z wszystkimi nieustan-
460
nie rozmawiali. Wielka wieś przeniesiona do wrocławskich kamienic i bloków. Tak działo się jeszcze w latach sześćdziesiątych, później już nie. Narastało milczenie. Świat analogowy powoli zanikał. Przez to śmierci są też nieme i niezauważalne. Powstaje stan swoistego nieistnienia, w którym staramy się zaistnieć, ale nie bardzo nam się już udaje. Odbieram go jak wielką mgłę, półprzeźroczyste medium, przez które widzimy niewyraźnie i na krótkim dystansie. Poruszają się tam jacyś ludzie, dzieją wydarzenia. Staram się tę mgłę rozgarnąć palcami, ale nie jest już to możliwe. Dlatego rozpaczliwie czepiam się sąsiada naprawiającego rower i drugiego, z dzieckiem na rękach. Dobrze, że jeszcze są, że jeszcze ich widzę. Ja też staram się im pokazać, jak siedzę na tarasie i czytam książkę o sztuce we Wrocławiu. Oni nie czytają książek. Są przez to szczęśliwi. Zazdroszczę im z całego serca. Moja mgła narasta. Książka o sztuce we Wrocławiu nie chce mnie zbawić ani uleczyć. Norwidowe: „przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej”. Myślę o krawędzi, o styku przeszłości z teraźniejszością, który tak naprawdę nie istnieje. Ich dotyk jest mimowolny i niezauważalny, czas przesuwa je na skali bez wyraźnego kierunku i niejako poza czasem. Nieustanne falowanie, kosmiczny seks, w który jesteśmy przez przypadek zamieszani. Przeszłość napiera z całą mocą na kruchą taflę teraźniejszości znikającą pod jej naporem. Wszystko jest i nie jest, staje się i zaraz znika. Moja pamięć utrwala osoby i rzeczy, zamyka je w ciasnych kartkach „Dniewnika”, spycha na boczny tor, pętlę wiecznego powrotu. Myślę o światach równoległych, wielkich serwerach Pana Boga, w których zawarta jest świadomość wszystkich żywych stworzeń całego Wszechświata. Kosmos jako serwerownia Pana, Pan jako zbiór informacji i nic, i nikt poza tym. Wizja piękna i na miarę naszych czasów. Tak sobie obracam niespiesznie galaktykami i układami gwiezdnymi w dzień upalny
461
i suchy. Niedługo zabraknie nam wody i będziemy musieli pić już tylko wino. Może będzie przez to jakaś rewolucja i jakaś forma czasu zapadnie się pod ziemię. Będziemy jej poszukiwać, schodząc coraz niżej, aż do jądra naszej planety. Podróże do wnętrza Ziemi są takie pouczające, podobnie jak pamięć o rewolucjach i o wielkim wymieraniu gatunków, które podobno już kiedyś się wydarzyło i jest utrwalone w jednym z pobocznych serwerów na Kasjopei. Od rana grzebię sam w sobie. Staram się dotrzeć do mojej własnej istoty, która sprytnie ucieka przez każdą inwigilacją, chowa za milionami komórek nerwowych, tkankami i powolnym biciem mojego serca. Neurolog Henry Markram wydobył fragment mózgu szczura o objętości pół milimetra kwadratowego, następnie rozpoczął komputerową symulację działania różnego typu neuronów, a potem połączył dziesięć tysięcy takich programów neuronopodobnych, dzięki czemu powstała mózgopodobna sieć odbierająca i przetwarzająca sygnały w zorganizowany sposób. Później rozszerzył symulację na milion neuronów i miliard połączeń synaps, co odpowiadało mniej więcej mózgowi pszczoły. Czytam o tym z pewnym wzruszeniem. Do moich setek miliardów synaps jeszcze daleko i być może Markramowi nigdy nie uda się do mnie dotrzeć. Na szczęście pszczoły nie wiedzą, że zostały rozpracowane, chociaż patrząc ostatnio na niektórych naszych rodaków, śmiem wątpić w ich synapsy i miliardy neuronów pod łysą czaszką. Powinni się zgłosić do neurologa. Byłoby mu łatwiej stworzyć kolejne programy, ale efekt końcowy mógłby go, niestety, zaskoczyć. Doskonałe zero komplikacji, działania instynktowne, proste, jednobitowe hasła. Patrzę w lustro, dalej grzebię sam w sobie. Jakaś istota patrzy na mnie z drugiej strony. Najwidoczniej żyjemy w światach równoległych. Ona jest zainteresowana mną, ja od pewnego czasu staram się do
462
niej dotrzeć. Najprawdopodobniej nie jest to na razie możliwe. Biedny szczur, myślę, czy przeżył ten eksperyment? Istota nie odpowiada, jest eteryczna i uduchowiona. Woli myśleć o pracowitych pszczołach. Zaciera za sobą ślady. Tłucze lustro. Czasami wydaje mi się, że pisząc „Dniewnik”, uczestniczę w koncercie na klawiaturę komputera i słowa. Siedzę na scenie z dłońmi złożonymi na klawiszach. Za chwilę rozlegną się pierwsze dźwięki, którymi oczaruję licznie zebraną publiczność. Niestety, sala jest prawie pusta, ale do tego zdołałem się już przyzwyczaić. Nie powinno zakłócać to powagi sytuacji i szlachetności wydobywanych tonów. Moja muzyka wynika ze skupienia i obserwacji, lektury i wrażliwości. Ostatnio przeczytałem, że kolejne przyjście Chrystusa jest bliskie i że odbędzie się ono w Rybnie pod Sochaczewem, na terenie diecezji łowickiej. Dokładnie – w starej plebanii w Rybnie. Muszę tam pojechać, jak skończę mój koncert, chociaż będą z tym pewne problemy, ponieważ on z definicji nie ma końca, co nie oznacza, że jest nieskończony. Tak bawię się słowami. Są to zabawy grzeszne i lekko diabelskie. Prowadzą myśl na manowce. Pewien polski ksiądz twierdzi, że wypędził z młodej dziewczyny ducha wegetarianizmu przy pomocy salcesonu. Bardzo lubię salceson golonkowy ze sklepiku na Warmińskiej. Szczęśliwie ze mnie ten ksiądz nie musiałby niczego wypędzać. Ciekawe jest tylko, dokąd poszedł duch wegetarianizmu i czy nie przypadkiem w stronę jakiegoś chrześcijańskiego pustelnika i anachorety? Szymon Słupnik raczej nie jadł salcesonu. Czemu jednak nie kiełbasą podwawelską albo suchą krakowską? Kraków to takie piękne, pobożne miasto i sucha krakowska byłaby do egzorcyzmów, wydaje się, lepsza. Mój koncert zmierza w podejrzane rejony herezji i absurdu. Muszę się zatrzymać, poprawić poły fraka, dać odpocząć dłoniom. Widzę, że klawisze klawiatury poruszają się nadal, już bez mego w tym udziału.
463
Diabelstwo, myślę, diabelstwo. Diabeł nie śpi i raczej nie lubi salcesonu golonkowego z ulicy Warmińskiej. Współczuję mu bardzo, najwidoczniej nie wie, co dobre. Śpieszymy się tak jak zawsze. Budzi się wtedy wiatr i nie możemy zdążyć. Wiem, że na końcu tej drogi jest jakiś pokaz filmowy, coś bardzo nieprzyzwoitego i dla ludzi dorosłych. Jesteśmy już dorośli, ale nadal pewne rzeczy są dla nas nieprzyzwoite. Nie umiem ich nazwać, ponieważ idzie burza, a w czasie burzy myśli uciekają w nieznanych kierunkach i nie potrafię ich zatrzymać. Ktoś pomaga nam odnaleźć właściwą ulicę, adres w jakiejś starej bramie, poza którą jest kino dla koneserów i osób uciekających przed deszczem. Siedzimy w zaciemnionym pomieszczeniu, część widzów pali papierosy. Dawno nie widziałem takiego obrazka. Chcę im powiedzieć, że teraz nie wolno palić w kinie, czasy się zmieniły, jesteśmy bardziej zdrowi i żyjemy dłużej. Starzy/nowi widzowie śmieją się ze mnie, ponieważ nie wyglądam jak okaz zdrowia. Mówią, żebym się zamknął i najwyżej wyszedł, jak mi się nie podoba. Na ekranie karły w maskach przypominających pyski zwierząt. Musiałem kiedyś widzieć taki film, ale nie pamiętam jego tytułu ani jak się to wszystko skończyło. Jak się to wszystko skończyło? Pytam. Nie wiemy, odpowiadają widzowie, ponieważ jesteśmy surrealistami i zakończenie filmu nigdy tak naprawdę nas nie interesowało. Pamiętamy początek i to musi nam wystarczyć. Zapalam papierosa. Dawno już nie paliłem. Staram się upodobnić do innych, intensywnie myślę o początku tego filmu, którego też nie zdążyłem zobaczyć. Na szczęście burza przemija i niedługo będzie można wyjść na ulicę. Jest już ciemno, widzę jednak, że wychodzący z kina mają na twarzach maski podobne do tych na ekranie. Boję się spojrzeć w swoje odbicie w kałuży, czuję na twarzy szczecinę, moje zmysły uległy wyostrzeniu. Postanawiam, że w tym roku nie
464
pójdę już do kina. Psów nie wolno wprowadzać, chyba że w mocnym kagańcu. Entelechia, od rana prześladuje mnie brzmienie słowa „entelechia”. Moje obsesje stają się coraz dziwniejsze. Jestem jedynym Polakiem, którego od rana prześladuje brzmienie słowa „entelechia”. Zaczynam się coraz bardziej wyróżniać, najpierw to kino, a teraz greckie słowo używane już przez Arystotelesa, niematerialna siła kształtująca celowo materię. Sprawdzam, nie pamiętałem dokładnie jego znaczenia. Raczej uwiodła mnie jego melodia, brzmienie płynące ponad wiekami, forma nadająca kształt temu, co chaotyczne i bezładne. Moja własna entelechia jest ograniczona w czasie. Ciekawe, czy przeniesie się po mojej śmierci na kogoś innego i zacznie z jego bezładu lepić dzieło ostateczne. Wolałbym, aby tego nie robiła. Nie potrzebuję sobowtóra, który chciałby nagle napisać „Dniewnik”, albo mieszkał w mojej okolicy. Interesujący jest stopień dokładności, precyzja jej działania i źródło, które musi być gdzieś we Wszechświecie. Rośliny też mają swoją entelechię. Szczególnie po deszczu, który padał przez całą noc. Musiała wiedzieć, że będzie u nas padać albo jest składnikiem każdego organizmu, płynie od wewnątrz i tylko pierwszy jej impuls jest zewnętrzny. Dawna filozofia ma swoje uroki, w przeciwieństwie do współczesnej. Przyglądała się światu i ludziom, a nie jedynie innym filozofom. Èlan vital, słyszę, èlan vital. Dobre i to pod koniec lipca, w czas pochmurnego poranka, tuż przed kolejną burzą wzbierającą nad moim miastem. Platon twierdził, że: „Księgi to nieśmiertelni synowie buntujący się przeciw swym ojcom”. Czy „Dniewnik” zbuntuje się przeciwko mnie i kiedy to nastąpi? Prędzej to ja zbuntuję się przeciwko niemu i powiem – dosyć, wystarczy, ile jeszcze lat
465
będziesz mnie zmuszał do regularnej, nadaremnej pracy? Nie bardzo wierzę też w jego nieśmiertelność, chyba że wsadzę go do Internetu i będzie tam cierpiał wieczne męki, ponieważ ten potwór nigdy nie śpi i, jak mówią, nie pozwala nikomu umrzeć. Będzie tam na każde wezwanie, jak dawni słudzy i rękodajni, siedzący całą noc pod sypialnią króla. Na szczęście na razie się nie buntuje. Może dlatego, że prawie nikt o nim nie wie i nie porósł jeszcze przez to w piórka. Wyobrażam go sobie porośniętego piórami. Najlepiej rajskich ptaków lub papug z wysp odległych. Moje ojcostwo też do końca nie jest pewne. Tylko matka jest pewna, a ojciec? Ojciec musiał sobie zawsze jakoś z tym radzić. „Dniewnik” ma wielu ojców, dzisiaj Platona, wczoraj Arystotelesa, też Chrystusa, Henry Markrama i Rilkego, a listę można by wydłużyć do setek zdarzeń i tysięcy znaczeń, których już nigdy nie powtórzę, ponieważ wynikały z brzmienia konkretnego słowa i niespodziewanej sytuacji, lektur, snów i fikcji, która wdzierała się pomiędzy nie z pełną premedytacją. Platon wiedział o tym i dlatego nie lubił poetów, chociaż sam był niespełnionym poetą. Poeci najczęściej nie lubią innych poetów. Jednocześnie wierzą w nieśmiertelność swoich dzieł i ufają im nawet wtedy, gdy się przeciw nim buntują. Wiedzą, że bunt pomaga im przetrwać, nie wiedzą tylko po co i dla kogo. Kaja G. zna się na kolorach tęczy. Wie, że niektórzy zboczeńcy chcieliby usunąć z niej błękit maryjny, a ona nie może im na to pozwolić. Kiedy widziała ostatnio tęczę, a kiedy błękit maryjny? Kaja G. robi karierę w mediach i na przykościelnych scenkach. Najprawdopodobniej sądzi, że pójdzie do nieba, w którym będzie mogła napawać się błękitem maryjnym w czystej postaci. Myślę, że jako osoba pobożna dostanie się tam, kulejąc samotnie w próżni, tuż obok łuku tęczy. Kaja G. nie zna Pisma lub traktuje je wybiórczo, w zależności od
466
potrzeb i bieżących, politycznych wskazań. Nie zna też słów Chrystusa o Bogu i mamonie. Mam nadzieję, że pójdzie do piekła szeroką drogą usypaną dla cyników i faryzeuszy. Ci, którzy malowali tęczę, są w niebie malarzy wypełnionym wszystkimi kolorami i światłem błękitnego tła. Najwcześniej zaświeciła ona nad Anglią i trwa tam do dzisiaj jako symbol nieustającego przymierza z Panem. Siły ciemności nie mogą jej zagrozić, podobnie jak Kaja G. i niektórzy biskupi. W ich piekle dominować będzie czerń. To taki piękny kolor i niektórym kobietom i księżom jest w nim bardzo do twarzy. Karolinka zrobiła z tektury, pociętych kartek i ptasich piór łapacz snów. Powiesiliśmy go na drzewie w ogrodzie, aby przepuszczał sny dobre i zatrzymywał te złe. Dobry pomysł w dzisiejszych czasach i każdy powinien mieć taki w domu. Myślę też o łapaczach osób pokroju Kai G. i jeszcze paru tego typu przedstawicieli naszych rodaków. W łapaczu snów podobno trzeba wywiercić kilka dziur, inaczej nie będzie działał. Wiercimy razem spokojnie i dokładnie. Od tego zależy nasz sen i ewentualna nieobecność w naszym domu Kai G. Tego bym nie zniósł, podobnie jak tęczy obdartej z koloru niebieskiego oraz przedstawicieli pewnego Radyja. Staję się coraz bardziej upolityczniony. Stajesz się coraz bardziej upolityczniony. Niestety. Poeci muszą pójść od dzisiaj na barykady, góra do Mahometa, jajko do kury. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Łapacz snów zaczął się niebezpiecznie obracać. Najwidoczniej złapał jakiś zły sen albo przechodziła niedaleko naszej furtki Kaja G. Więcej już o niej nie napiszę. Apage satanas. Niech przepadnie na wieki zaplątana w podziurawioną tekturę i kilka postrzępionych piór. Będzie tam trwała pomiędzy sennymi koszmarami i gniazdem pająków, które w tym roku jakoś wcześniej zagnieździły się na drzewie wiadomości dobrego i złego. Siedzę pod tym drzewem, patrzę, kto idzie. To tylko Bóg, nie oni.
467
Rozwichrzenie i rozdygotanie wewnętrzne. Co się dzieje? Najprawdopodobniej coś lub ktoś się we mnie buntuje. Moje drugie lub trzecie ja. Muszę wyprowadzić je/ich na zewnątrz i zobaczyć, jak wyglądają. Nie wiem, jakiej są płci i czy w ogóle mają jakąś płeć. Wołałbym, żeby miały/mieli, a najlepiej, żeby były/byli rozdzielnopłciowi. Heteroseksualne związki mają u nas wyraźną przyszłość i są zgodne z naszą myślą narodową. Nasi wieszczowie byli przeważnie heteroseksualni i wodzowie nasi i święci nasi. Tych ostatnich nie mamy zbyt wielu. Peryferie Europy, słabe wpływy w Watykanie aż do XX wieku. Coś lub ktoś wyłazi na powierzchnię. Patrzymy na siebie, nie bardzo umiem mu pomóc. Nareszcie jestem spokojniejszy. Skóra się wygładza, zmarszczki pod oczami nikną. Pierwsze ja jest oczytane i zrównoważone. Wie sporo o wieszczach naszych i świętych naszych. Nie jest mu przez to łatwo w życiu i dlatego z nadzieją patrzy na to drugie, które pije i pali oraz ogląda filmy pornograficzne w telewizji Polsat. O trzecim lepiej nie mówić. Trzeba się przed nim ukryć jak najdalej. Najprawdopodobniej jest płci żeńskiej i uprawia perwersyjny seks w sposób bardziej gwałtowny i rozwichrzony nawet niż ten obecny w telewizji Polsat po godzinie 23.00. Idziemy po górach. Są to najprawdopodobniej Alpy, ale nie jestem tego pewien. Moi przyjaciele chcą mnie zostawić, ponieważ idę zbyt wolno i mam ze sobą psa, który chodzi jeszcze wolniej niż ja, przez co muszę go nieść pod pachą. Piękny śnieg i zarys dalekich szczytów za kolejną górską doliną. Proszę, żeby tego nie robili, bo nie znam tych gór i na pewno sam się w nich zagubię i zginę. Z początku nie odpowiadają, później mówią, że nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa i ktoś mi pomoże. W snach śnię najczęściej góry, których nie lubię i po których staram się nie chodzić. Rzadko śni mi się morze, które jest moją duszą i nieustannym pragnieniem. Nie wiem, kim są
468
ci ludzie, którzy mi się śnili. W realu nigdy ich nie widziałem. Być może moją jaźń zamieszkują osobnicy, których nie znam i których wolałbym nie spotkać w ciemnej ulicy. Zagnieździli się tam bez mojej wiedzy i czasami najwidoczniej wypełzają z nicości, aby ze mną porozmawiać lub niespodziewanie zostawić mnie na szlaku. Dlaczego w takim razie sądziłem, że są to moi przyjaciele? Tego też nie potrafię wytłumaczyć. Tylko Nuszi jest prawdziwa i wygląda tak, jak naprawdę wygląda. Udało jej się zachować własną postać i sposób istnienia. Psie bycie w byciu i nasz pozór bytowania. Ontologia o poranku ma swoje uroki. Podobnie jak kawa Neska i oniryczne pisanie „Dniewnika”. Pisanie przypomina moszczenie się w wygodnym łóżku albo poszukiwanie pokoju, w którym będzie nam dobrze. Pisanie jest poszukiwaniem przestrzeni dla nas właściwej, stworzonej specjalnie dla tego właśnie momentu w naszym życiu, do której nieustannie dążymy. Tego nie można oszukać lub zakłamać, ponieważ wtedy zakłamujemy i oszukujemy sami siebie. Kilka razy udało mi się odnaleźć taką przestrzeń, taki pokój i stojące w nim łóżko z ogromnym baldachimem chroniącym mnie przed niepowołanymi osobami i nadmiarem nocy, która zawsze otacza piszących. Sen nie przychodzi, gdyż jest zamknięty w pisaniu i dopiero uwolnienie go przyniesie nam spokój. Umieramy i tworzymy w samotności. Stara prawda, która powraca codziennie podczas otwierania drzwi do tych pokoi, ścieleniu łóżka, monotonni ścian, najczęściej brudnych i zaniedbanych. Musimy tu posprzątać, mówisz, oczyścić rodzinne srebra, przetrzeć podłogę. Będzie wtedy inaczej, bardziej schludnie i może wtedy przyjdą jacyś ludzie. Nikt nie przyjdzie, mówię, oni nie są nam potrzebni. Pisałem już o tym, podobnie jak o przestrzeniach słów, które pochłaniają mnie w coraz większym stopniu. Pewnie w końcu w nich
469
się zatracę i zniknę. Pozostanie pokój, łóżko, baldachim, odrapane ściany i noc – pocieszycielka grzesznych i strapionych. Niektóre ryby żyją bardzo długo. Podobno odnaleziono rekina grenlandzkiego, który żył 392 lata i żyłby dalej, gdyby nie zainteresowali się nim naukowcy. Pływać bez przerwy tyle lat, to musi być męczące. Męczę się coraz bardziej, chociaż nie jestem rekinem grenlandzkim. Niedługo moje urodziny, o których na razie pamięta tylko mBank, w którym mam konto i kredyt. To miłe, życzyli mi kolejnych otwieranych u nich kont i kolejnych kredytów. W nocy sny o buźkach jak z telefonów, którym dorysowuję uśmiech, a ktoś stara się go zamazać. Rimbaud nie śnił o telefonach, nawet Lem nie przewidział komórek, co wydaje się być nieco dziwne. Muszę pojechać na Grenlandię i zobaczyć tamtejsze rekiny, dopóki jeszcze nie wyginęły, zabijane przez ludzi pragnących wydrzeć im zagadkę długowieczności. Od niedawna jem dużo ryb i niedługo wyrosną mi skrzela oraz płetwy. Nazwisko zobowiązuje, dziadek Franciszek Okoń patrzy na mnie z nieba. Wywodzę się z rodu rybaków o surowych spojrzeniach i twardych dłoniach. Zarzucam sieć, w którą łapie się rekin grenlandzki. Opowieści rządzą się swoimi prawami. Strzelba musi wystrzelić. Patrzymy sobie w oczy, płyniemy razem na Grenlandię, która jest coraz bardziej zielona. Niedługo są moje urodziny i szklaneczka tranu z rekina dobrze mi zrobi. Musimy odpocząć, mówisz, musimy odpocząć. Po całym dotychczasowym życiu należy się nam odpoczynek. Musimy gdzieś wyjechać, zobaczyć coś, zwiedzić, tak jak robią to inni w ciągłej podróży, na lotniskach, na dworcach, na autostradach. Moja chata z kraja, za lasem, tuż obok piaszczystej drogi. Siedzę na przyzbie, czekam na niebiańskich wędrowców, jem miód i rzepę, i chcę tu zostać na zawsze. Jestem coraz bliżej
470
jednego miejsca, wchodzę w nie, a właściwie zanurzam się lub zapadam, jak pod ziemię. Może coś ze mnie wyrośnie, wysokie drzewo lub krzew obsypany kwiatami. Ta wędrówka nigdy się nie skończy. Nie musimy już nic robić. Wystarczy patrzeć w niebo, czekać na deszcz, bielić płótno na łące, czytać opowieści, które tak naprawdę już nas nie interesują. Mówisz: musisz żyć i pisać tak jak inni znani pisarze, przeżywać liczne przygody, być uwikłany w szpiegowskie afery lub przynajmniej w fantastyczną podróż na Kasjopeję. Mówię: na szczęście nic nie muszę, to ja ustalam reguły, formę słowa, rytm zdania. Robię to dzięki pomocy niebiańskich wędrowców, z którymi piję okowitę zagryzaną przaśnym podpłomykiem. My, Słowianie, lubimy sielanki i lirykę fletów pasterskich. Mój flet lubi grać łagodne melodie dla pewnej Słowianki. Płótno jest już białe, a nasze runo obfite. Powrót po kilku dniach, które przyniosły mi dwie spadające gwiazdy i złotego lisa biegnącego po zielonej łące. Niewiele więcej, ale i za to należy podziękować Losowi. Na gwiazdy czekałem niecierpliwie całą noc, pamiętając o kaskadach świateł widzianych przed wielu laty nad brzegiem morza w Międzyzdrojach. Za PRL-u było ich o wiele więcej, podobnie jak złotych lisów i literatury przesyconej moralnym niepokojem. Wszystko to przepadło. Perseidy najwyraźniej przestraszyły się dzisiejszych czasów lub poleciały w inną stronę nieba. Zostałem sam, wpatrzony w ciemne otchłanie i w czarne sylwetki drzew pobliskiego lasu. Nawet sputniki już nie latają albo są niewidoczne dla ludzkich oczu. Staram się doczekać świtu, oglądając film „Doczekać zmroku”. Czytam dzieło o starych polskich filmach i o sztucznych kanałach zbudowanych na potrzeby realizacji filmu „Kanał”. Złoty lis zagląda mi przez ramię. Niepokoi się, czy ktoś niedługo nie zabroni mu biegania po zielonej łące. Perseidy ślizgają się na łuku tęczy. Przeniknięte cudzymi bar-
471
wami, stają się coraz mniej widoczne. Ja też znikam coraz bardziej. Za PRL-u było mnie więcej. Tak to już jest, mówisz. Tak naprawdę było, mówię. Na co dzień używamy różnych czasów i czekamy na czas przyszły, jeszcze niedokonany. Klatki, wszędzie klatki. W filmie Mirosława Kijowskiego, w spektaklu Bread and Puppet Theater, w telewizji prorządowej, wszędzie. Czuję, jak zacieśniają się wokół mnie, niedługo nie będę miał czym oddychać. Pisałem kiedyś o tygrysie zamkniętym w klatce, którego pręgi stawały się stopniowo jej kratami. Doskonałe połączenie więźnia i więzienia, ucieleśnienie niewoli. Klatki bywają przeźroczyste i nie widać ich nawet z bliska. Doprowadzono do perfekcji przy ich budowaniu. Nie są już tak prymitywne jak kiedyś i zawarta w nich przemoc z wolna przenika do naszego umysłu. Staram się obronić przed nią, pisząc „Dniewnik”, ale wiem, że jest to obrona krucha i skazana na niepowodzenie. Klatka z połączonych różańców, z fałszywych modłów, z dymu kadzideł, który dusi mnie coraz bardziej. Klatka z chamstwa i ignorancji, klatka rozprzestrzeniająca się po Polsce jak fala nicości po krainie wyobraźni w książce Michaela Ende. Moja Fantazjana najprawdopodobniej nie zostanie uratowana. Komputer podpowiada mi słowo „wyobraźnia”. Jest miły i dba o moje zdrowie psychiczne. Być może wie więcej ode mnie, chociaż to stary model i niedługo nie będzie kompatybilny, tak jak ja, ze światem. Siedzimy razem w jednej celi, jemy z jednej miski, przez wąskie okienko patrzymy na błękitne niebo. Prawo moralne jest w nas i w programie Libre Office Writer. To słodkie słowo wolność, powtarzamy, to słodkie słowo. Słucham płyty Andrzeja Garczarka. W latach 80. go nie znałem. Teraz przypadkowe odkrycie. Sporo buntu, też prze-
472
ciwko młodemu polskiemu kapitalizmowi w duchu Solidarności Walczącej. Podoba mi się określenie „złota blaszka słońca” i jeszcze o poezji, która musi wypełnić zaistniałą w świecie ciszę. Wypełniam ją, jak tylko potrafię. Tokiem zdań, opowieściami ze świata, opisywaniem tego, co jeszcze nie zostało opisane. Ktoś to musi robić, inaczej przeminiemy bezgłośnie jak tysiące innych, niemych pokoleń. Staram się skleić z tego jakąś całość, dopowiadam sny i niespodziewane wydarzenia. Jesteś tuż obok i patrzysz mi przez ramię. „Dniewnik” pisany w samotności byłby zupełnie inny i pewnie by zmierzał do samounicestwienia. Muszę kupić atrament sympatyczny i napisać jego drugą wersję, która wkrótce po mojej śmierci zniknęłaby na zawsze. Podobno Casanova sprzedawał taki atrament różnym oszustom i wydrwigroszom w całej Europie. Znikające dokumenty i podpisy pod tymi dokumentami to dosyć stary pomysł. Pamiętniki Casanovy nie zniknęły, chociaż zostały mocno ocenzurowane. Gdzieś płoną jeszcze ich wyrzucone strony, podobnie jak w eterze unoszą się nadal pieśni buntu i nadziei z dawnych lat. Komputer mówi: „latające”. Patrzę na ptaki. W ogrodzie same skrzekliwe sroki i znowu zagraża nam susza. Najpiękniejsza scena w filmie Felliniego, to ta z lalką. Esencja miłości, czysty seks, który nie potrafi i nie chce być do końca spełniony. Lalka pozornie poddaje się, jest uległa, nie może się bronić. Są jednak chwile, kiedy nabiera cech ludzkich. Uniesione w akcie miłosnym nogi, prawa ręka, która jakby odpychała i jednocześnie zachęcała kochanka. Scena iluzorycznego tańca, która powraca na końcu filmu i jest jednocześnie jego początkiem. W tle matka Casanovy i przypominający białą kukłę Papież. Sączę powolnymi łykami arcydzieło. Rozlewa się po moim ciele, napawa goryczą prawdziwej sztuki. Wizja, która nie przemija pomimo upływu blisko pięćdziesięciu lat.
473
Tryumfująca Europa, której już w dużym stopniu nie ma. Coś się z nami stało. Pamiętam, że pierwszy raz oglądałem ten film w kinie „Śląsk” na ulicy Świerczewskiego, ale do dzisiaj zapamiętałem jedynie kilka scen, inne zupełnie pomijając. Wydawało mi się wtedy, że arcydzieła rodzą się na kamieniu i że nieustannie będą powstawały nowe, że niektórzy wielcy artyści będą żyć wiecznie. Patrzę na ich odbicia na ekranie. Są tam ukryci pod fałdami kotar i pod mgłą zanikającego światła. Sztuczna sztuka im bardziej jest sztuczna, tym bardziej staje się prawdziwa. Twarz lalki jest nieruchoma i tylko jej oczy patrzą na nas coraz wyraźniej. W „Casanovie” wykorzystano w scenie dziejącej się na londyńskim jarmarku rysunki Rolanda Topora. Vagina dentata, obsesja impotentów i świętych młodzianków. Topor twierdził, że całe życie pracuje w papierze. Rysuje na papierze, kupuje papier, sprzedaje papier, niszczy papier. Mam podobne odczucia. Zawsze noszę przy sobie tony papieru, przekładam strony książek, czytam papier, jako dobry obywatel segreguję i wyrzucam papier. Era papieru jeszcze się nie skończyła, chociaż jesteśmy coraz bliżej jej końca. Sieć pochłonie papier i już go nie wypluje. Będzie tam cierpiał męki piekielne, chcąc wydostać się na wolność i opowiedzieć nam swoją historię. Bóg Internet będzie jednak bezlitosny i nie pozwoli na ujawnienie treści, których nie zdążono zdigitalizować. Nikt nie będzie ich już poszukiwał, ponieważ nie można szukać tego, o czym w ogóle nie wiemy, że istnieje. Być może jednak pojawi się gdzieś, w odległym interiorze, tajemnicza sekta poszukiwaczy zapisanych i wydrukowanych na papierze informacji. Bóg Internet będzie dla nich bezlitosny, ale, jak to bywa w życiu, kilku z jej członków przetrwa wszystkie represje i będzie nieść dobrą nowinę kolejnym pokoleniom. Ich godłem będzie vagina dentata narysowana przez Topora. Tajemnicza czeluść, z której wszyscy się
474
wywodzimy i do której kiedyś powrócimy, siedząc okrakiem na czarnym koźle. Jej zęby nie uczynią nam żadnej krzywdy, ponieważ owinięci w święte papierowe wersety będziemy dla niej niewidzialni. Muszę się spieszyć, ponieważ umierają kolejno moi ewentualni czytelnicy. Są koło siedemdziesiątki i ich wiek niebezpiecznie zmierza do plus nieskończoności. Na młodszych raczej nie liczę, nie mają czasu, a piękna sztuka czytania książek jest im najczęściej zupełnie obca. Sprawę pogłębia stopień skomplikowania „Dniewnika” i rozliczne zawarte w nim aluzje literackie, palimpsesty i persyflaże, których rozwikłanie wymaga wiedzy, wrażliwości i przeżycia ponad sześćdziesięciu lat w Polsce, czyli nigdzie. Doskonały czytelnik powinien być podobny do mnie i śmiem twierdzić, że najlepszym czytelnikiem tego tekstu jestem ja sam, co znakomicie ogranicza jego zasięg, nie mówiąc już o sławie i o pieniądzach za kolejne, coraz bardziej luksusowe edycje. Powinienem nieco odpuścić/powinieneś nieco odpuścić, udawać głupszego niż jestem/niż jesteś, pisać dialogi w stylu „Greya”. Niestety, nie jest to możliwe i dlatego zostaję sam na sam z kolejnymi fragmentami, których lektura pozwala mi przetrwać w Polsce, czyli, jeszcze raz, nigdzie. Pamiętam jak na zajęciach z teorii literatury z doktorem Głowalą dowodziliśmy, że jeżeli czegoś sobie sami nie napiszemy, to de facto nie będziemy mieli czego czytać. Doktor nieco się dziwił i zalecał nam „Orlanda szalonego” i „Jerozolimę wyzwoloną”, by nie wspomnieć o Homerze czy Goethem. Był człowiekiem dowcipnym, sarkastycznym i łechczywym na szmonces, czego nie wiedziałem, ponieważ Gombrowicz był wówczas częściowo na indeksie, a ja, zajęty pięknymi kobietami, nie miałem czasu, aby samodzielnie do niego dotrzeć. Sztuka czytania książek dopiero do mnie docierała, a „Orlanda” i „Jerozolimy”, niestety, nigdy nie zgłębiłem do końca.
475
W nocy śmieszny sen o Niemcach, którzy gdzieś na poboczu autostrady budują sobie szałas z wikliny, aby móc przetrwać kolejną zimę. Wiem, że to Niemcy i bardzo mnie to śmieszy. Mówię: popatrz, na co im na koniec przyszło. Sprawiedliwość dziejowa nareszcie ich dopadła. Niemieckie wycieczki chodzą po wrocławskim Rynku. Widać ich z daleka. Z jakiegoś powodu wyróżniają się w tłumie. Są kulturalni i schludni. Być może sen przez to ich chodzenie albo jeszcze głębiej, efekt dawnej propagandy, opowieści o Hubce i Czai, znanych rewizjonistach. Pamiętam, że widziałem nawet samego Straussa niedaleko uniwersytetu, który to polityk przechadzał się swobodnie i nikt go do więzienia jakoś nie wsadzał. Byłem wtedy oburzony: najpierw obrona Głogowa, a teraz Strauss. We śnie staram się im pomóc. Noszę gałęzie, utykam strzechę darnią, autostradą pędzą kolejne samochody. Sen musiał się jakoś skończyć, ale nie przypominam sobie jego pointy. Pewnie jej nie było. Najtrudniej jest zawsze zakończyć kolejny fragment. Dlatego postanowiłem, że tego dzisiaj kończyć nie będę. Dokładanie cząsteczek ciepła, odejmowanie ciepła. Podobnie z zimnem i powietrzem pomiędzy. Muszę zająć się estetyką dotyku, która dzieje się nieustannie i na co dzień jej nie dostrzegamy. Atomy wszechświata ułożone w cienką jak włos linię. Dotyk kojarzy mi się z czymś delikatnym i zwiewnym. Nie jest brutalny, nie niszczy i nie zabija. Moja wewnętrzna mała dziewczynka objawia się tutaj w całej pełni. Przy słowie „włos” komputer podpowiada mi „włoskie”. On już wie, że lecimy do Wenecji na Biennale. Widocznie internetowe służby mu o tym doniosły. Dotyk nie podlega inwigilacji. Jest pomiędzy nami, jest ostatecznie nami, kiedy budzimy się i otwieramy oczy, które też są dotykiem. Promienie płynące z oczu w stronę przedmiotów. Stara koncepcja, która się nie utrzymała i tylko artyści pamiętają o niej, wykreślając swoje arabeski i wierząc
476
w doskonałość czystej formy. Dotykamy się coraz mocniej, przechodzimy na drugą stronę, jesteśmy w sobie i obok siebie jednocześnie. Sztuka nas nie zbawia, ale pomaga przetrwać deszczowe poranki. Mówisz: deszcz jest też dotykiem, popatrz na trawy, na drzewa. Są szczęśliwe i szczęśliwie nie muszą rozpatrywać zagadnienia czystej formy. Są po prostu szczęśliwe. W Wenecji sztuka obezwładnia, a właściwie wyroby sztukopodobne. Idziemy do Guggenheima, żeby poczuć oddech tej prawdziwej. Najbardziej zainteresowała mnie starsza pani na muzealnym nabrzeżu, która najpierw rozmawiała długo przez komórkę, a później przyglądała się płynącym gondolom wypełnionym dziarskimi Azjatami. Musiała kiedyś być bardzo piękna, cała w beżach i koronkach, z dyskretnym makijażem na twarzy. Patrzyliśmy przez chwilę na siebie i później znowu na Canale Grande, na którym wynajęty przez chińskich biznesmenów gondolier wyśpiewywał, straszliwie fałszując, „Volare”. Jeździec Marino Mariniego prężył dziarsko fallusa, którego młoda dziewczyna, udając przypadkowy gest, przeciągle dotknęła. Być może na szczęście i jako dobrą wróżbę na zbliżające się nieuchronnie dobre dni. Starsza pani udawała, że nie zauważyła tego gestu, uśmiechając się lekko pod słomkowym kapeluszem. Później niespodziewanie powtórzyła delikatnie ten gest wydobyty z zamierzchłych już dla niej czasów. Ja niczego nie udawałem, różnica pokoleń. Patrzyłem na palce dziewczyny, jeszcze nieporadne i niezbyt giętkie. Jeździec Mariniego nie protestował. Najwyraźniej był do tego przyzwyczajony. Sztuka nie powinna się nadmiernie bronić przed gwałtem zadawanym jej przez widzów. Powinna być szczęśliwa, że nadal odkrywa ktoś w niej znaczenia, być może niezbyt istotne i poboczne, godzące w jej godność, ale jednak znaczenia rozświetlające czyjąś egzystencję jasnym promieniem zamkniętym w dotyku i w spojrzeniu. Starszą panią widziałem
477
w tym dniu jeszcze raz, wysiadającą z vaporetto przy pałacu, w którym była wystawa malarstwa Arshille Gorky’ego. Ona mnie nie zauważyła. Młodej dziewczyny nie zobaczę już nigdy w życiu. W pawilonie indonezyjskim ciekawa praca złożona z blisko dwustu szklanych pojemników (akwariów?), w których zamknięto dziwne przedmioty. Na górnej ściance każdego pojemnika napisy, z których kilka udało mi się wynotować. „Bez istnienia rzeczy przestaniemy mówić”, „Jestem wszystkimi książkami, które przeczytałem”, „Moje słowa są rzekomo twoimi” i „To jest teraz tutaj”, ukazująca gipsowy odlew dwóch dłoni trzymających i ochraniających jak coś cennego kamienne jajo. Widzowie przechodzili obok. Instalacja wymagała skupienia i odczytywania kolejnych tekstów. Hasło z książkami sprzyjające myśli, że większość ludzkości nie istnieje, ponieważ jest analfabetami albo ludźmi, dla których lektura książek jest formą najwyższej traumy i totalną stratą czasu. W samolocie siedzący obok mnie młody człowiek przez blisko dwie godziny grał w grę polegającą na eliminowaniu kolejnych uczestników wyścigów pontonami po rwącej rzece. Bardzo piękne tło, dobra animacja. Z przyjemnością patrzył/patrzyliśmy, jak topią się w zimnej, spływającej z gór wodzie. Nie miał/nie mieliśmy dla nich litości. Nie wiem, kto wygrał, ponieważ samolot przyleciał przed czasem. Podczas lądowania wyłączył/ wyłączyliśmy laptopa, a później zniknął mi w tłumie pasażerów. To działo się teraz i tutaj. Kamienne jajo pękło, białe dłonie go nie ochroniły. Ogromne fotogramy ciemnoskórych lesbijek z Afryki Południowej. Zwracają na siebie uwagę, robimy sobie przy nich fotki. Na Biennale LGBT w całej pełni. Do wyboru, do kolo-
478
ru. Różne ciekawe kombinacje i dosyć ponure hasło: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Żyję w ciekawych czasach od urodzenia. Najpierw stalinizm, później gomułkowszczyzna i gierkowszczyzna, na koniec Jaruzelski i Kaczyński. Wolałbym żyć w nieciekawych czasach, gdzieś w Szwajcarii albo w Lichtensteinie. Tam podobno nie jest tak ciekawie i ludzie są tym już bardzo zmęczeni. Nie przypominam sobie pawilonów Szwajcarii i Lichtensteinu. Być może nie chciało im się nikogo wysyłać, ponieważ uprawiają sztukę życia, a nie nieszczęśliwe życie w sztuce społecznie zaangażowanej. Nie znamy nazwisk ich artystów, mamy za to kredyty we frankach. W polskim pawilonie powinny być wielkie fotogramy oszukanych przez banki frankowiczów. Ich smutne oczy, powaga i determinacja w gestach, przetarte na tyłku spodnie. Ze spodniami musielibyśmy uważać. Teraz taka moda i chodzą tak ubrani również bogaci Szwajcarzy, by nie wspomnieć o mieszkańcach zagubionego gdzieś w Europie Lichtensteinu. Może ktoś sfotografowałby się przy tych zdjęciach, zadumał nad dolą sfotografowanych, rzucił coś do ustawionej przez pawilonem miseczki? Obawiam się, że nikt tego by nie zrobił. Musielibyśmy wybrać kogoś od LGBT i pokazać go/ją na tle ubogiego domku obciążonego nadmiernym kredytem. Miseczka się zapełnia, pawilon polski dostaje pierwszą nagrodę. Sztuka prospołeczna i zaangażowana zyskuje nową twarz. Dosłownie i w przenośni. Nie ma już Nuszi. I nigdy już nie będzie. Puszyste istnienie, które zaginęło w Kosmosie. Nie wiem, czy tam nie zmarznie i czy dostanie od kogoś swój ciepły kocyk. W „Akademii Pana Kleksa” Brzechwa opisał psi raj. Zapamiętałem ten opis na zawsze. Ze znakomitej książki zrobiono później głupawe i przereklamowane filmy. Motyw psiego raju, podobnie jak fabryki dziur i dziurek, w filmie pominięto. W psim raju rodziły
479
się małe szczeniaczki, a chłopcy dręczący swoje pieski musieli, stojąc przy ulicy Dręczycieli, to odszczekać. Na pewno było tam sporo ludzi z Polski, to nie jest kraj dobry dla zwierząt. Za dużo tu myśliwych i katolików czyniących sobie ziemię poddaną. Psi raj był w „Panu Kleksie” w połowie drogi do ludzkiego. Myślę, że tak naprawdę jest ponad ludzkim i jego mieszkańcy spoglądają na nasz z wysoka, już bez obaw i przerażenia, bez bojaźni i trwogi. Są szczęśliwi, ponieważ mają pełną miskę i ciepły kocyk. Na pewno jednak tęsknią za tymi, którzy byli dla nich dobrzy. I żadne niebiańskie łzy tego nigdy nie uleczą. Znany Redaktor Daniel P. przesłał mi SMS-em informację na temat mojego „Dniewnika”, którego część wysłałem mu onegdaj do Redakcji. Dziwny tekst, wymagający szczegółowej analizy semantycznej. Wynika z niego, że „Dniewnik” czytał, ale nie przeczytał go nawet w połowie, ponieważ musiał(?) wrócić do innych książek. Intrygujące stwierdzenie, które prowokuje do pytania, jakie to inne książki pochłaniają obecnie uwagę Redaktora i dlaczego nie może razem z nimi czytać „Dniewnika”? Być może są to książki o polityce lub utwór, który zdobył właśnie ważną nagrodę literacką. Nigdy się tego nie dowiem, ponieważ tego typu pytania byłyby niegrzeczne i nie na miejscu. Kolejna pomyłka co do osoby i co do jej wrażliwości literackiej. Składam się/składamy się razem z „Dniewnikiem” z samych takich pomyłek. Strzały w pustkę i zwyczajowe głaskanie po głowie zapewniające o niewątpliwym szacunku i lekturze, kiedy całość ukaże się drukiem. Z kim ja mam rozmawiać? Szukam człowieka wrażliwego na urodę słów, oczytanego, dowcipnego, zaangażowanego w myślenie o naszej sytuacji tu i teraz i jednocześnie swobodnego luzaka, który potrafi wyjść po godzinie z najważniejszego zebrania. Muszę ogłosić to w prasie i na portalach internetowych. Wlezę do beczki na ulicy Lidzbarskiej i tam będę oczekiwał na ewen-
480
tualnych kandydatów. Z Warszawy nikt się na Lidzbarskiej na pewno nie pojawi. Wszechogarniające uczucie pustki, której nie da się wypełnić. Widzę w jej środku znajomy kształt, poruszenia, miękkie futerko, ostatnie dni wypełnione chorobą i potrzebą nieustannego przemieszczania się w czasie i przestrzeni. Schylam się, podaje wodę i nie ma jej kto wypić, wyciągam spod krzesła, niosę do ogrodu. Pustka nie chce zniknąć. Moje usiłowania są daremne. Potykam się o jej rzeczy, które będę musiał komuś podarować albo wyrzucić. Nie ma tego zbyt wiele, psy nie mają daru ich gromadzenia, chociaż posiadają silne poczucie własności przedmiotów. Są do nich bardzo przywiązane i nie lubią się z nimi rozstawać. Poza tym są anachoretami, jedynymi świętymi pańskimi pozostawionymi pośród nas przez przypadkowe zrządzenie losu. Ciekawe, co stało się ze zwierzętami, które pozostały w raju po wygnaniu Adama i Ewy? Czy też zostały wygnane? A może część z nich pozostała tam do dzisiaj? Pismo na ten temat milczy. Interesuje je jedynie grzeszny człowiek. Pustki po zmarłych ludziach nigdy nie odczuwałem tak głęboko. To w sumie smutne i zastanawiające, nawet po śmierci matki. Widocznie jestem nieludzki i z ludźmi łączy mnie jedynie język „Dniewnika”. Poza tym niewiele więcej. Pustka wraca, staram się o niej zapomnieć. Idę do ogrodu, gdzie kilka cieni stara się mnie pocieszyć i uspokoić. Odgarniam je wzrokiem, patrzę poprzez narastającą zieleń. Wypędzone z raju zwierzęta są blisko i nie mają na sobie piętna grzechu pierworodnego. Sen o pustych pudełkach. Są w nich ślady po minionych już rzeczach. Część udaje mi się rozpoznać. Jakaś stara broń, rewolwery, buty, studium przypadku. Zamykam pudełka, żeby na to nie patrzeć. Nie dają się zamknąć, są silniejsze ode mnie.
481
Co powiedziano by o tym śnie w Akademii Pana Kleksa? Na pewno usunięto by go z rejestru snów i nie przekazano nikomu do dalszego śnienia. Piękny pomysł pigułek sprzyjających dobrym snom. Książka pisana w czasie wojny przez człowieka zagrożonego Zagładą. Forma remedium, ucieczki, kompensacji? Nasza zagłada przyjdzie do nas niespodziewanie i żaden uczony nie zdoła jej przewidzieć. Zagłady indywidualne są bezszelestne i trudne do zauważenia w tłumie. Po prostu przestajemy śnić nawet sny o pustych pudełkach i broni, którą ktoś z nich zabrał. Jest piękny dzień. Osiemdziesiąt lat temu rozpoczęła się największa z wojen. Podobno wtedy też było pięknie i deszcze nie zdołały nas obronić. Pudełka po resztkach broni walały się przy drogach. Szable i lance leżały na śmietniku. Słuchamy brazylijskiej samby, w której powtarza się słowo smutek. Smutek pogodnego nieba bywa porażający. Czytam urocze głupstewko Dominika Vivant de Nona „Chwila ulotna”. „Hrabina de... była przyjaciółką pani de T…, która zdawało się, żywi względem mnie pewne zamiary, co wszakże nie wystawiało na szwank jej godności”. Kto teraz tak napisze. Czasy libertynizmu ukrywanego w delikatnych płatkach retoryki. Książeczka jest o miłości, a tak naprawdę o seksie w pałacowej altanie z panią de T., zresztą za cichą zgodą jej starego męża. I ostatnie zdanie: „Wsiadłem do czekającego mnie powozu. Szukałem morału tej przygody i... zgoła go nie znalazłem”. Vivant de Non był człowiekiem uroczym i przyjaźnił się zarówno z Ludwikiem XV, jak i Robespierrem. Wszyscy go kochali. Przeżył blisko osiemdziesiąt lat w trudnych czasach i według Anatola France’a, „nie utracił żadnej przyjemności, jakie mogły dać zmysły i inteligencja… Żądał od życia wszystkiego, co ma ono do ofiarowania, nigdy nie żądając rzeczy niemożliwych. Jego sensualizm uszlachetniało upodobanie do pięknych form, wyczucie sztuki i spokój filozo-
482
ficzny… Nie powiedział nigdy: «A jednak». Nie zaznał nigdy niepokoju i cierpienia, a według pewnej młodej Irlandki, która odwiedziła jego dom: „Wybrał życie, które nie pozwoliło mu nigdy walczyć o jakąkolwiek sprawę”. Dominik Vivant de Non jest mi bardzo bliski. Czekam na jakiegoś Robespierre’a. Ludwik XV raczej do nas już nie przyjedzie. Coraz trudniej jest mi wracać. Powinienem jakoś zamknąć pierwszą część „Dniewnika”, wskazać na ciemne i jasne strony wybranej przed trzema laty formy zapisu. Niegdysiejsze epopeje podobno nie miały początku i końca. Były nieskończone i dlatego niektóre z nich trwają do dnia dzisiejszego. Wróciliśmy z Chorwacji. Dawne wojny zostawiły na niej liczne ślady, o których wszyscy chcą zapomnieć. Biały pomnik ku czci zabitych przez komunistów w latach 40. XX wieku na starym cmentarzu w Podgorze. Kaplica w Trogirze, upamiętniająca kilkadziesiąt ofiar wojny domowej lat 90. Chorwacja wydawała nam się mimo wszystko rajem na ziemi, a my wróciliśmy do polskiego czyśćca lub przedpiekla. Na stateczku płynącym na wyspę Hvar widziałem grupę Wietnamczyków, których początkowo wziąłem za podróżujący incognito orszak cesarza Japonii. Opiekowali się najstarszym członkiem grupy, starcem o białych włosach i twarzy Buddy. Nie wiem, kim byli i kim był ów stary człowiek. Obok nich podróżowali mieszkańcy całego świata, w tym kilku homoseksualistów i być może paru Żydów. Słońce świeciło nieprzytomnie, najwidoczniej szczęśliwe, że może nas wszystkich ogrzać i napełnić radością. Myślałem o mojej epopei i o turkusowym morzu, nad którym unosiły się mewy. Wietnamczycy mówili po angielsku, Chorwaci po chorwacku. Wpływaliśmy do spokojnego portu i, jak mi się wydaje, wpływamy do niego jeszcze w chwili, w której o tym piszę. Pismo ma przecież moc zatrzymywania czasu. Wieje wiatr. W naszym porcie jest bezpiecznie i można w nim
483
kupić kwiaty lawendy. Na wzgórzu nad portem kościół-twierdza wyjęty z średniowiecznych opowieści. Piraci z wysp śpiewających piją rakiję i opowiadają o przegranych i wygranych wojnach. Łagodne delfiny towarzyszą nam w podróży i duchy ulotnego powietrza są razem z nami na wyciągnięcie błękitnej ręki. Na pudełku napis: „Polska wątroba z kurczaka”. Wyobrażam sobie megapolską wątrobę rozprzestrzenioną w tysiącach kurczaków. Czy aby jest zdrowa i czy nie cierpi na tradycyjną alkoholiczną marskość? Kto wpadł na taki pomysł i czy zdawał sobie sprawę z zawartego w nim idiotyzmu? Myśl narodowa napędzająca reklamy ma się dobrze. Jej zmarli kilkaset lat temu twórcy nie przewidzieli takiego zastosowania. Była wtedy bieda i raczej nie opychano się powszechnie tanimi kurczakami. Pęczak i soczewica plus trochę ziemniaków. Dieta wegetariańska tania i zdrowa. Pudełko i wątróbki firmuje firma „Rzeźnik”. Czy aby jest polska i dlaczego sprzedaje swoje produkty w niemieckim Lidlu? Kurczak polski kontra kurczak niemiecki, mały Grunwald albo co najmniej bitwa pod Cedynią. Myślę intensywnie o ponadnarodowej idei kurczaka w ogóle. Jak wyglądałaby taka monada i jaką miałaby wątrobę? Czy monady mają wątroby? Raczej nie, są niepodzielne i doskonałe, przeważnie obojętne na sprawy narodowe. Wyrzucam pudełko do plastików. Wątróbki całkiem niezłe, zdrowe i czyste jak nasze Podlasie lub Podhale. Musimy się tam wszyscy udać i założyć narodowe stroje. Polskie rzeki popłyną do polskiego morza, a polskie niebo uniesie się nad nami w stronę Jasnej Panienki. Polski kogut zapieje po raz ostatni, ponieważ spotka na polskiej drodze przedstawiciela firmy „Rzeźnik”. Lidl ma w tym tygodniu sporo promocji i warto tam pójść dzisiaj wcześnie rano.
484
Powróćmy do poezji. Przypomina zwiewny szal, który osuwa się bezszelestnie po nagiej skórze. Płatki śniegu albo, jak u Norwida, niespodziewanie rzuconą w czyjąś twarz wiązankę fiołków. Musiał tego doświadczyć, antyszambrując Wielkiej Damie, która bezwstydnie przebierała się przy nim, traktując go jak sługę, a nie jak poetę. Mój/nasz powrót do czasów młodości na promenadzie w Podgorze, gdzie tańczyliśmy do kawałka Van Morrisona sławiącego dziewczynę o brązowych oczach. Było tak jak dawniej, przed laty, tak jak we wrocławskim Pałacyku i na wszystkich balach tego i tamtego świata. Muzyka osuwała się po naszych rękach, docierała do najskrytszych zakamarków ciała. Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat i całe życie przed sobą. Nie umiem/nie umiałem go opisać, nie wiem, jakie jest teraz. Staramy się codziennie ponownie zaistnieć, jeszcze raz powtórzyć nasz taniec, naszą wiązankę porzuconych na ziemi fiołkowych fiołków. Musisz założyć szal, wieczory w połowie września bywają chłodne, nawet w Chorwacji. Też muszę się ubrać, wygasić muzykę, zatrzymać taniec, przywrócić jeszcze raz do życia zapomnianą pośród ognia różę. Dziewczyna o brązowych oczach pozostanie na swojej odległej wyspie, a fiołki najprawdopodobniej zwiędną. Jest noc. Idziemy nad morze, które należy tylko do nas. Nie ma nazwy. To my jesteśmy jego nazwą. Jestem otoczony kokonem, który sam stworzyłem. Kokon ze zdjęć moich kobiet. Chroni mnie przed tym, co jest na zewnątrz, pomaga przetrwać. Zdjęcia z różnych lat i z różnych epok. Pamiątki z wystawy, która istniała i nie istniała zarazem. Została zatrzymana w kadrze i teraz opowiada mimowolnie o kilkudziesięciu latach utraconego czasu. Marcel Proust patrzy na nas z okładek książek, przegryzając calvados magdalenką. Jego fragmentaryczność, przy pozorach absolutnej całości. Moje kobiety mają kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat.
485
Skala się przesuwa, strzałka jest coraz bardziej ostra. Próbujemy ją stępić, zdjęcia są tutaj bardzo pomocne. Kokon jest wprawdzie dosyć szczelny, lecz stale się powiększa. Nie mam już miejsca na biurku, muszę kupić sobie kolejne albo zbudować większy dom. Przyglądamy się sobie uważnie, śledzimy zmiany na twarzy, w postawie, w miejscach utrwalonych w tle fotografii. Wszystko płynie, płyniemy, podpowiada komputer. Obudził się z komputerowego snu i postanowił mi pomóc. On też jest w tym kokonie, ale nie ma jeszcze swojej własnej fotki. Muszę ją kiedyś zrobić, najlepiej wtedy, jak zestarzeje się zupełnie i nie będzie kompatybilny nawet ze mną. Komputer jest rodzaju męskiego. To wielka pomyłka. Mój jest piękną kobietą o wydatnych piersiach i pełnych ustach. Ukrywa się wprawdzie w beżowej plastikowej skrzynce, ale ja znam jego prawdziwą naturę i dlatego kochamy się bardzo, pisząc „Dniewnik”. Płyniemy razem w stronę zakwitających dziewcząt i chłopców o jasnym spojrzeniu i silnych już dłoniach. Usłyszałem w radiu o „idiomie Sosnowskiego”. Chodzi o typ poezji, którą naśladują młodzi poeci. Nikt nigdy nie słyszał o „idiomie Okonia” i pewnie już nie usłyszy. Zresztą, jak by to brzmiało, za bardzo przaśnie i niestety dosyć prymitywnie. „Idiom Sosnowskiego” jest zdecydowanie lepszy. Muszę się z nim zapoznać, inaczej nie stworzę własnego idiomu, który różniłby się od idiomu Sosnowskiego, tym bardziej że nie jestem już młodym poetą i szczęśliwie nigdy nikogo nie naśladowałem, nawet Sosnowskiego. W Miliczu obserwowałem chmury. Ich ostre i jednocześnie płynne krawędzie. Przesuwały się po błękitnej kopule z zachodu na wschód. Były bardzo różne – białe i czarne, deszczowe i słoneczne. Nie słyszały o idiomie Sosnowskiego i o młodych poetach. Były szczęśliwe. Wypiliśmy ich zdrowie. Byliśmy szczęśliwi. Nuszi spała w cieniu zielonego oleandra, pod którym położyliśmy trzy granitowe
486
kostki przywiezione specjalnie dla niej z domu. Psie nagrobki są najczęściej bezimienne i trwają krócej niż ludzkie. Idiomy też ulegają darowi niepamięci. Chmury pamiętają swój kształt przez kilka chwil. Obserwowane zmieniają się szybciej. Patrzą na nas z wysoka, liczą granitowe kostki, czekają na kolejną formę nieistnienia. Według Emila Durkheima, Indianie Dakota uważali, że „Wszystko, co się porusza, gdzieś i kiedyś się zatrzymuje. Lecący ptak zatrzymuje się w jednym miejscu, aby uwić gniazdo, gdzie indziej, aby wypocząć w locie. Idący człowiek zatrzyma się, gdzie zechce. I tak samo bóstwo. Tak olśniewające i wspaniałe słońce to miejsce jego zatrzymania. Drzewa i zwierzęta to inne miejsca jego postoju. Indianin śle tam swoje myśli i modły, aby dosięgły miejsca, gdzie bóg przebywa, aby wyprosiły opiekę i błogosławieństwo”. Interesujące, w jakim języku dziewiętnastowieczni badacze rozmawiali z Indianami z plemienia Dakota. Jest spore podejrzenie, że go nie znali, będąc przez to zdanymi na przypadkowych tłumaczy. Dzięki temu powstało wiele pięknych opowieści o zwyczajach tubylców, niemających zbyt wiele wspólnego z prawdą. W tym przypadku nie chodzi jednak o naszego badacza, a o piękno słów wypowiedzianych przez Indianina. Żywię się takimi cytatami, smakuję je uważnie, połykam bardzo powoli. Miejsca, w których zatrzymuje się Bóstwo. Słońce, drzewa, zwierzęta. Jestem wyznawcą tej wiary i staram się codziennie ją kultywować. Bóstwo najczęściej milczy. Niekiedy objawia się w szumie drzew lub spojrzeniu spotykanych zwierząt. Słońce jest wszechobecne i towarzyszy mi również w dni pochmurne. Zatrzymujemy się nad kolejnymi krawędziami przepaści i nie patrzymy – ja w dół, ono w górę. Wijemy nasze gniazda, wypoczywamy w locie. Stary Indianin z plemienia Dakota wie o nas wszystko. My dopiero staramy się go zrozumieć.
487
Dla niemieckiego historyka sztuki Kurta Badta „prawdziwa prostota w obrazie powstaje tylko wtedy, gdy jest jednocześnie bogactwem, gdy pokazuje pełnię, która działa w prosty sposób. To nic innego, jak mądre uporządkowanie środków wyrastające z dostrzeżenia istoty rzeczy i mające jej służyć”. Wypisuję starannie cytat, być może wykorzystam go kiedyś w jakimś tekście, ponieważ ujmuje kwestię nie tyle prostoty, co wartości sztuki w sposób kompletny i zrozumiały. Tłumaczy, dlaczego jedne dzieła sztuki tę wartość posiadają, a inne są tylko atrapami. Kto jednak porządkuje te środki poza artystą działającym często zupełnie intuicyjnie i niepodlegającym prawom racjonalnego przezwyciężania chaosu, którego ostatecznie przezwyciężyć nie jesteśmy w stanie? Staram się w ten sposób patrzeć na obrazy, ale nie jestem pewien ostatecznego rezultatu tego oglądu. Prosty język, który stosuję w „Dniewniku”, być może służy bogactwu ukazującemu pełnię, a może po prostu wynika z chęci przypodobania się czytelnikowi, który z góry odrzuca bardziej skomplikowane językowo struktury. Marzy mi się prosta proza poetycka, niemożliwa do osiągnięcia i piękna w swym uporządkowaniu. Zza okna dobiega mnie ryk stadionu, na którym Śląsk gra dzisiaj w Zagłębiem Wałbrzych. Ten ryk jest prawdziwie prosty i działa w prosty sposób. Muszę zamknąć okno, aby go nie słyszeć. We śnie wielka rzeka o rwącym nurcie. Mam wrażenie, że gdzieś ją już kiedyś widziałem, ale nie wiem, gdzie i kiedy to było. Łowimy ryby, siedząc w małej łódce. Woda zaczyna wlewać się do jej środka i moim zadaniem jest wylewanie jej za burtę łodzi. Ryby są ogromne, wyciąga je z wody gołymi rękami stary człowiek, którego nie znam. Wiem, że jest to mój dziadek, lecz nie jest podobny ani do dziadka Michała ani do Franciszka. Ryby nam uciekają, są śliskie i zbyt silne, dzięki prądowi rzeki, który je błyskawicznie unosi daleko od łodzi.
488
Woda zaczyna zatapiać nas powoli i myślę, że najwyższy czas jest się już obudzić, tym bardziej że na podłodze sypialni zauważyłem leżące tam od rana czerwone piórka, jakby wyjęte z pióropusza Indian Dakota. Koincydencje, myślę, koincydencje i mirabilia. Są na szczęście sztuczne, czyli nie zabrano ich Indianom Dakota. Wyprodukowano je w Chinach na zamówienie firmy zajmującej się organizowaniem hucznych wesel. Niedługo wesele Weroniki. Być może w Chinach ktoś dowiedział się o tym i postanowił nam je przysłać. Jawa bywa czasami bardziej cudowna niż sny. Przesyłki przybywają Jedwabnym Szlakiem coraz sprawniej i można je odebrać w paczkomacie na ulicy Warmińskiej niedaleko apteki. Trzeba tylko znać kod do skrzynki i mieć klucz do snu o rwącej, ogromnej rzece. Motyl chaosu. Myślę: motyl chaosu. Rozpad na coraz mniejsze części, gwiezdny pył, o którym słyszę od wielu już lat. Chciałbym tego uniknąć, ale destrukcja towarzyszy mi nieustannie. Walczę o kolejne połączenie elementów, choćby o sklejkę wykonaną z myśli i skóry. Motyl przybiera coraz większe rozmiary, jest bezbarwny i wie, że jestem tutaj od czasów, kiedy umarł Stalin. Być może jestem już zbyt długo albo powinienem zmienić miejsce pobytu, uciec przed jego uważnym spojrzeniem. Metafory bywają śmiertelnie groźne, sztuka może zabić, ludzie umierają, stojąc. Widzę ich z ostrymi igłami w dłoniach. Podchodzą bliżej. Moje obsesje są coraz bardziej konkretne. Nie umiem się bronić, nie pamiętam nazw motyli, zapominam imiona i nazwiska spotkanych niegdyś osób. Pozostają mi rzeczy, którymi się otaczam. Przybywa ich coraz więcej. Na starość strumień rzeczy przyśpiesza. Ostatnio dostałem w prezencie od malarki obraz zatytułowany „Synaj”. Jest cały w błękitach, z drobnymi postaciami Wybranych zmierzającymi w stronę Świętej Góry. Błękitna pustynia to widok rzadki i zapadający w pamięć. Pamiętam
489
pustynię przemierzaną w nocy i ogrom gwiazd widzianych ze szczytu Synaju. Były niepoliczalne i mimo to sprawiały wrażenie Wielkiego Porządku. Czekaliśmy na wschód słońca zapatrzeni w Kosmos. Na pustyni motyle przybierają barwę piasku, a klasztory wyrastają z pożółkłych skał. Muszę tam wrócić, uciec przed chaosem, nie poddać się rozpaczy. Od pewnego czasu wożę ze sobą żółtego melona/żółty melon(?). Pewnie jest już w środku zepsuty, ale dziwny zbieg okoliczności sprawia, że wędruje ze mną do różnych miejsc i później wraca na Lidzbarską. Sprawa być może niegodna uwagi, jednak widzę w tym jakiś znak od Losu, albo od Roztargnienia, które towarzyszy mi w coraz większym stopniu w czasie ostatnich podróży. Chciałbym już nigdzie nie jeździć i zostać w domu. Może wtedy udałoby się zjeść żółty owoc i chwilę odpocząć. Z niecierpliwością czekam na koniec września i koniec pierwszej części „Dniewnika”. Może coś się wtedy wydarzy, pojawią jakieś znaki na ziemi i niebie, tajemnica pieczęci zostanie odkryta. Nic się nie wydarzy, mówisz, nie ma żadnej pieczęci, a tym bardziej tajemnicy. Klamra uczyniona przez wesele Weroniki jest dosyć niespodziewana i przypadkowa, ponieważ miało być ono w innym terminie, a wyszło tak, jak wyszło. Żółty melon okazał się być soczysty i słodki. Już nie pojedzie nigdzie ze mną, jego sokiem pijemy szczęście młodej pary, która zajmuje się na co dzień projektowaniem gier komputerowych i raczej „Dniewnika” w całości nigdy nie przeczyta. Jest za mało dynamiczny, a i przywoływane w nim tła nie są nadmiernie porywające. Słaby ze mnie projektant. Mogę co najwyżej opisać żółtego melona/żółty melon(?), który jest żółty, jest żółty, jest żółty. To znaczy był, a teraz już, niestety, nie jest i nie wróci już nigdy w tym kolorze na Lidzbarską.
490
Na zdjęciu para z lat 80. XIX wieku. On w stroju meksykańskiego gaucho z długim nożem w ręku. Ona w gorsecie sprawiającym, że można ją objąć w pasie dłońmi. On patrzy na nią, ona zalotnie na nas, pomimo że wokół niej lśni już dziesięć rzuconych przed chwilą ostrzy. Otchłań czasu wydobyta z zasobów Internetu. Piszę życzenia dla Weroniki i Igora na kolejne rocznice ich ślubu. Rok 2069, pięćdziesięciolecie, kiedy nas już od wielu lat nie będzie, a oni? Być może otworzą wtedy odnalezioną po latach kopertę i zobaczą nas patrzących na nich z zaświatów. Coraz częściej myślę o przyszłości, której dystans nieustannie się zmniejsza. Muszę kupić sobie kilka noży i ćwiczyć rzuty, najpierw do tarczy, a później wprost w twoją stronę. Pozwolimy się sfotografować jakiemuś dagerotypiście. Ja w stroju meksykańskiego gaucho, ty w ciasnym gorsecie wykończonym białą koronką. Może uda mi się ciebie nie zranić, a publiczność nagrodzi mnie burzliwymi, jak ta noc, oklaskami. Później pójdziemy do łóżka i będziemy się kochać, a blady księżyc oświetli nas światłem odbitym od stalowych ostrzy. Noc będzie trwała wiecznie. Zasoby Internetu są wieczne. Tylko my w roku 2069 będziemy historią opowiedzianą przed pięćdziesięciu laty przez pewnego autora, w pewnym „Dniewniku”, w pewnym mieście, na pewnej stronie. Przede mną niewyobrażalna przestrzeń. Pałac w Pawłowicach i my na schodach schodzących do parku. Prowadzę moją córeczkę do pawilonu, w którym za chwilę weźmie ślub. Idziemy bardzo długo, jak przez ostatnie dwadzieścia siedem lat. Otacza nas zieleń parku i błękit nieba. Ja w stroju z dawnej epoki, w cylindrze i laską z głową węża. Weronika w kremowej krynolinie. Idziemy w ciszy. Bez marsza weselnego i bez kościelnych śpiewów. Jesteśmy razem i to się tak naprawdę liczy. Jak na starych obrazach albo w hollywoodzkich filmach, gdzie dostojni, przyprószeni siwizną ojcowie prowadzą córki
491
do ołtarza. Chwila, która nigdy się nie skończy i będę ją już zawsze miał pod powiekami. Przestrzeń się rozszerza. Obejmuje park i pałac, i biały pawilon, i wszystkich uczestników, i pobliskie ogrody, i ptaki, i rośliny. Ostatni fragment tej części „Dniewnika”, jak sen o dobrej miłości i dobrym szczęściu.
492
Copyright by Waldemar Okoń 2021 Redakcja: Zbigniew Zbikowski Korekta: Małgorzata Strękowska-Zaremba Projekt graficzny i skład: Tunia Logo Kolekcji Literackiej © Tunia Druk: Mazowieckie Centrum Poligrafii
ISBN 978-83-961519-4-0
Oddział Warszawski Stowarzyszenia Pisarzy Polskich ul. Krakowskie Przedmieście 87/89 00-079 Warszawa tel. +48 22 826 31 78 biuro@sppwarszawa.pl www.sppwarszawa.pl
Publikacja powstała dzięki wsparciu finansowemu Instytutu Literatury w ramach Tarczy dla Literatów