7 minute read

Wit Stwosz Podhala – rozmowa z Marianem

Marian Styrczula-Maśniak

Wit Stwosz Podhala

Advertisement

Krzysztof Gocał: Panie Marianie, jest Pan człowiekiem wielu talentów: muzykant, kierownik artystyczny i reżyser zespołów regionalnych, nauczyciel, lutnik, tancerz i instruktor, ale nade wszystko – artysta swego rzemiosła, który tworzy piękne meble zdobiące liczne domy i kościoły. Jak rozpoczęła się Pana kariera?

Marian Styrczula-Maśniak: Jak większość rzemieślników, tradycje wyniosłem z domu. Od małego pomagałem swoim rodzicom w gospodarstwie. Do szkoły podstawowej chodziłem w Kościelisku, a tajniki stolarstwa poznawałem w Szkole Przemysłu Drzewnego w Zakopanem, do którego uczęszczał też – jeszcze przed wojną – mój najstarszy brat Józef. Miałem zaledwie 4 lata, gdy on już stolarował, rzeźbił i robił piękną snycerkę. Był dla mnie wzorem, to dzięki niemu rozpocząłem naukę stolarstwa.

Jako młody chłopak, który wybrał swoją przyszłość, fascynowałem się Józefem Zaborskim, który nosił przydomek Pilchowski i mieszkał na Płazówce w Witowie. Był absolwentem Cesarsko-Królewskiej Szkoły Zawodowej Przemysłu Drzewnego. Jako najzdolniejszego ucznia zabrano go do szkoły do Wiednia na koszt rządu Austro-Węgier. Zaborski miał szeroki wachlarz prac regionalnych: był stolarzem budowlanym, robił meble regionalne i sakralne, wykonywał płaskorzeźby i wytwarzał skrzypce. W kościółku w Płazówce do dziś można podziwiać organy, które sam zrobił i na których grał. Był moim wielkim idolem, wzorowałem się na nim i do dziś wspominam go bardzo mile.

Po szkole zostałem powołany do wojska. Służyłem najpierw w Giżycku, a potem – w Ostródzie. Moi zwierzchnicy szybko wykryli moje zdolności stolarskie i dowódca wyznaczył mi zadanie zbudowania 35 podwójnych uli.Po powrocie do domu w czerwcu 1957 r. rozpocząłem pracę u słynnego stolarza Jana Tylki, zwanego Kostkiem. Właśnie wtedy uczestniczyłem w budowie wystroju kościoła św. Anny w Zębie – kościelna ambona, zaprojektowana przez Jan Tylkę, została w większości fizycznie wykonana przeze mnie. Przepracowałem tam 10 lat. W zakładzie Jana Tylki wykonywaliśmy meble regionalne bogato rzeźbione, meble i wystroje sakralne do kościołów – ołtarze, ambony, chrzcielnice – czy wreszcie piękne boazerie. Stworzone przez nas meble zostały pokazane na międzynarodowej wystawie w Monachium i Frankfurcie, gdzie zdobyły dwa złote medale. Było to wielkie osiągnięcie.

Od 1966 r. już prowadziłem swój własny zakład, do którego w latach dziewięćdziesiątych dołączył mój syn Stanisław.

Jak to się stało, że poświęcił Pan całe swoje życie kultywowaniu i przekazywaniu tradycji góralskiej? Jaki wpływ na to miało Pana dzieciństwo i tradycje rodzinne? Kto był dla Pana największym autorytetem?

Pochodzę ze starej góralskiej rodziny. Nasz przodek Szczepan Styrczula, urodzony w 1670 r. w Dzianiszu, kupił od Kierpca z Ratułowa polanę Kierpcówka na południowych stokach Gubałówki w Polanach, dzisiaj nazwanych Kościeliskiem.

W mojej rodzinie było wielu wspaniałych ludzi gór. Jednym z nich był mój

Marian Styrczula-Maśniak

Prawdziwy człowiek renesansu – stolarz zajmujący się meblarstwem artystycznym, lutnik, nauczyciel, instruktor tańca i muzyki oraz muzykant. Specjalizuje się w meblach regionalnych oraz drewnianych elementach kościelnych (ołtarze, ambony czy chrzcielnice). Jego realizacje można podziwiać w wielu góralskich domach i kościołach, w dwóch teatrach i w jednym muzeum. Przez wiele lat przebywał na emigracji w USA, gdzie również pracował z drewnem. Jest laureatem wielu nagród, w tym Złotego Krzyża Zasługi, nagrody Ministra Kultury i Sztuki oraz Oskara Kolberga. Rozmowę z nim specjalnie dla „Tatra Premium Magazine” przeprowadził Krzysztof Gocał.

stryj Stanisław Styrczula-Maśniak, legionista, podpułkownik dyplomowany, absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, wykładowca szkoły wojskowej w Rembertowie, a także dowódca 164 pułku piechoty w Sanoku. Walczył na wielu frontach podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. Aresztowany 27 listopada 1939 roku, wywieziony do Starobielska, został zamordowany strzałem katyńskim w tył głowy wiosną 1940 roku. Otrzymał najwyższe odznaczenia, m.in. Srebrny Krzyż Virtuti Militari.

Kolejną osobą, którą chciałbym wymienić, jest Józef Długopolski, mój dziadek ze strony mamy Anny. Był to góral mający wiele talentów: cieśla, kowal, kołodziej, rolnik, a nade wszystko muzykant i budowniczy instrumentów ludowych.

Z kolei ojciec mojego taty Jędrzej Styrczula-Maśniak był przykładnym gospodarzem i również muzykantem. Jego żona Regina pochodziła ze słynnego rodu Marusarzy i była mistrzynią tkactwa artystycznego.

Bardzo ważną dla mnie postacią jest mój ojciec. Był społecznikiem, radnym, wójtem gminy Kościelisko, wspaniałym śpiewakiem i tancerzem. Występował przed prezydentem Ignacym Mościckim, po występie prezydent podszedł do zespołu i pogratulował tacie wspaniałego śpiewu i sprężystego tańca. Całym rodzeństwem – a było nas dziewięciu chłopaków i jedna dziewczyna – wzorowaliśmy się na stylu naszego taty.

Pamiętam, że ojciec bardzo lubił czytać, a „Pana Tadeusza” znał na pamięć. Przy różnych pracach domowych takich jak prządki, rafanie lnu czy darcie pierza przygrywał nam na harmonii, grał nam nuty góralskie, ale również melodie religijne, kolędy czy pastorałki góralskie. W trakcie drugiej wojny światowej dwukrotnie więziło go gestapo. Wtedy my, dzieci, musieliśmy zastąpić go w gospodarstwie.

To właśnie rodzice wpoili nam wielki szacunek do tradycji podhalańskich, rzemiosła, wielkie zamiłowanie do tańca, śpiewu i muzyki. Mój ojciec mawiał: Jak coś robis, to rob to dobrze, cobyć wypełniył swój obowiązek wobec środowiska, sąsiadow i Ojczyzny, cobyś był uczciwy.

Zbudował Pan kaplicę Matki Boskiej Fatimskiej na Krzeptówkach w Zakopanem. Jak to się stało, że to właśnie Panu powierzono stworzenie jej wystroju?

Ksiądz pallotyn Mirosław Drozdek, późniejszy kustosz Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej w Zakopanem, chciał odnowić kaplicę wybudowaną w latach pięćdziesiątych. Zaprosił więc stolarzy z okolicy i poprosił, żeby każdy przedstawił swój pomysł. Je tę kaplicę dość dobrze znałem, bo praktycznie od początku nasza kapela Maśniaków tam grała.

Gdy mój projekt został wybrany, wziąłem się do pracy. Całe konstrukcje i wszystkie ramy wykonałem w swoim warsztacie, a filunki-panele brałem ze sobą do szkoły, aby pokazać moim uczniom w szkole budowlanej w Zakopanem, jak to się wykonuje. Czasami zabierałem ich też na montaż, jak wykonałem konstrukcję, dzięki czemu nabierali doświadczenia. Wszystko to działo się w uzgodnieniu z ówczesnym dyrektorem szkoły Stanisławem Żygadło. Kaplica została ukończona w kwietniu 1985 r.

W 1985 r. wyjechał Pan do Chicago, a później – do Nowego Jorku. Jak wyglądała Pana działalność w USA?

W 1985 r. wyjechałem do Chicago. W tym samym roku wykonałem wystrój wnętrza w kaplicy św. Maksymiliana Kolbe w Milwaukee w stanie Wisconsin. Tworzyłem też meble regionalne dla górali mieszkających w USA, często tęskniących za Podhalem.

Poza pracą stolarską zajmowałem się też działalnością kulturalną – szkoliłem dwa zespoły góralskie: Zespół Koła Chochołów ZP Ameryki Północnej i zespół góralski Krywań. Te zespoły występowały z sukcesami na festiwalu Jesień Tatrzańska. 20 kwietnia 1986 r. wystawiłem w Chicago operę góralską pt. „Jadwisia spod regli”. Był to występ premierowy na terenie Ameryki Północnej. W 1987 r. przeniosłem się do Nowego Jorku i tam rozpocząłem pracę dla Marka Nagawieckiego, dla którego zrobiłem duży rzeźbiony i intarsjowany stół, duże drzwi wejściowe i bramę w stylu góralskim. Wówczas zostałem zauważony przez przedsiębiorcę Rudolfa Orkisza. W jego rezydencji w Branford w stanie Connecticut przepracowałem dziesięć lat – wykonywałem różne prace oraz tworzyłem wystroje wnętrz, m.in. bogato zdobiony pokój góralski z pięknymi ławami w stylu podhalańskim i rzeźbionym sufitem z płaskorzeźbami tatrzańskich motywów roślinnych, a także pokój myśliwski ze scenami z polowań, wyposażony w potężny, pięknie rzeźbiony bar.

Zajmował się Pan też budową drewnianych instrumentów muzycznych. Ma Pan w swoim dorobku 146 egzemplarzy gęśli, 26 skrzypiec, kilka basów góralskich, 2 wiolonczele, kontrabas, dudy podhalańskie,

trąbity, dwojnice i piszczałki, a także gitary akustyczne i elektryczne. Co sprawiło, że się Pan tym zajął?

Zawsze fascynowałem się lutnictwem. Z naszą rodziną był zaprzyjaźniony Andrzej Bednarz, słynny lutnik z Zakopanego, i to właśnie jego podglądałem najchętniej. Mogę powiedzieć, że lutnictwem zająłem się z wielkiej ciekawości i sam dochodziłem do formy i wymiarów tych instrumentów. Przyznam szczerze, choć nieskromnie, że stworzone przez mnie instrumenty są wysokiej klasy i pięknie grają.

Spośród wszystkich Pana realizacji która ma dla Pana największą wartość?

Za dzieło swojego życia, za dzieło o największej dla mnie wartości, uważam bogato rzeźbiony bar sarmacki, który znajduje się w zabytkowej rezydencji Rudolfa Orkisza. Stworzyłem go z moim synem Stanisławem.

Posiadłość mieściła się w Branford, w stanie Connecticut nad zatoką Long Island, gdzie panowały bardzo zróżnicowane warunki klimatyczne. Latem wilgotność powietrza sięgała dziewięćdziesięciu procent, a zimą, przy włączonym ogrzewaniu, we wnętrzu było bardzo sucho. Pomimo tego bar trzyma się cały czas bardzo dobrze, w zasadzie jest jak nowy, a to zasługa przemyślanego sposobu budowy i konstrukcji.

W meblach stosuje Pan różne techniki zdobienia: snycerka, intarsja, rzeźba. Które z nich są dla Pana najtrudniejsze, a które sprawiają Panu największą satysfakcję?

Zdecydowanie intarsja jest jedną z trudniejszych do wykonywania.

Panie Marianie, czy jest tak, jak powiedział ks. prof. Józef Tiszner, że „drewno słucha górala”?

Tak, drewno dobrego fachowca słucha. Jak chcesz zrobić skrzypce, to bierzesz do ręki kawał fajnej deski i stukasz, czy ona wydaje dźwięk – takie echo. Na Podhalu wielu ludzi pracowało w drewnie: stolarze, cieśle czy lutnicy. Oni już przed obróbką drewna doskonale wiedzą, czy materiał, który mają w ręku, nadaje się do wykonania danego dzieła.

Na koniec proszę powiedzieć, jaką radę dałby Pan młodzieży uczącej się rzemiosła regionalnego?

Dzieło powinno być dobrze skonstruowane technologicznie i artystycznie, a więc tak, żeby było ładne, praktyczne w użytkowaniu i długotrwałe. Takie dzieło musi mieć w sobie duszę, żeby było żywe i dobrze służyło ludziom.

Dziękuję za rozmowę.

Ślub z widokiem

na góry

Smrekowy Domek www.smrekowydomek.pl

Kierpcówka 38E, Kościelisko

Kameralne grono najbliższych w połączeniu z pięknymi, górskimi widokami to przepis na udany ślub.

Jeśli marzysz o urokliwym weselu, ten dzień chcesz spędzić jedynie w gronie najbliższych, a do tego pośród górskich szczytów, zaplanuj ślub w Smrekowym Domku. Ta chata zbudowana ze świerków na Kierpcówce w Kościelisku koło Zakopanego idealnie łączy góralski styl z nowoczesnością. Taras widokowy, z którego można delektować się górskim pejzażem, jest wręcz stworzony do tego, by tu powiedzieć sobie sakramentalne „tak”. Klimatyczne apartamenty z ręcznie rzeźbionymi meblami zapewnią z kolei komfortowy pobyt najbliższym.

Szukasz oryginalnego pomysłu na kameralne zaślubiny? Smrekowy Domek będzie idealnym wyborem.

Ślub w górach to niezapomniane przeżycie. Dzika przyroda i malownicza, górska sceneria dodają romantyzmu, a kameralne przyjęcie w gronie najbliższych i w magicznej atmosferze podhalańskiej architektury tylko podkreśla wyjątkowość tego dnia.

Fot.: Tomasz Jędrysiak

This article is from: