9 minute read

Sylwetka miesiąca

Cudowna jazda bez trzymanki

Zagrał w najsłynniejszych musicalach wystawianych w całej Polsce, w tym również w szczecińskiej Operze na Zamku. Choć śmieje się ze swoich włosów przybierających srebrny kolor, wciąż pozostaje młody duchem i pełen energii – Janusz Kruciński, znakomity aktor musicalowy.

Advertisement

ROZMAWIAŁA MAŁGORZATA KLIMCZAK / FOTO ARCHIWUM

Długo czekaliśmy na premierę „My Fair Lady” z panem w roli głównej, ale chyba z przyjemnością wystąpił pan

ponownie na scenie Opery na Zamku w Szczecinie? - Już 21 lat temu bardzo polubiłem to miejsce i fajnie się składa, że co jakiś czas mogę tu wrócić i przypomnieć sobie stare znajome kąty - choć dziś wyglądają zdecydowanie inaczej. Ciekaw jestem czy duch Sydonii von Borck nadal tu mieszka (uśmiech)? Tym razem mogłem zagrać w spektaklu odmiennym od tych, w których grałem dotychczas, bo z największą domieszką teatru dramatycznego, szczególnie w drugim akcie, gdzie przestaje być już zabawnie i śmiesznie, a robi się bardzo poważnie. Pojawiają się dylematy życiowe i sercowe rozterki głównych bohaterów. To wszystko stanowi o specyficzności spektaklu i sprawia, że granie w nim to wielka przyjemność. Cieszę się, że w tych ciężkich czasach udało się wreszcie zrealizować tę sztukę.

Rzeczywiście w drugim akcie pokazuje pan całą paletę emocji. W musicalach chyba zazwyczaj stawia się na muzykę

i śpiew, a nie na grę aktorską? - Otóż, zaskoczę panią - nie. Nie uważam, żeby to było nietypowe zadanie, bowiem musical jest bardzo specyficzną formą teatru, w której dramaturgia, w sensie żywych emocji i relacji między ludźmi, jest zdecydowanie na pierwszym miejscu. Natomiast muzyka, względem emocji i słowa, pełni funkcję służebną. Jest nieocenionym ich nośnikiem, podnosi ich znaczenie, ale jeżeli w tego rodzaju spektaklu nie będzie wysokiej klasy teatru dramatycznego, całość ma niewielkie szanse powodzenia. Przykłady można mnożyć. Musicale, które święcą największe triumfy, to spektakle, których potęgę buduje się poprzez położenie nacisku na dramaturgię, na przeżycia, emocje postaci i przekaz, który jest w słowach i między nimi. Pracę nad musicalem rozpoczyna się tak samo, jak w przypadku spektakli dramatycznych, od prób czytanych, gdzie rozbiera się tekst na części pierwsze. Tekst dramatyczny w musicalu musi być dobrze podany, aby w tandemie z muzyką, historia była czysta, klarowna i zdolna porwać widzów. Mówię także o takich formach jak rock-opera („Jesus Christ Superstar”), czy musical o strukturze operowej („Les Misérables”), gdzie brak właściwych teatrowi dramatycznemu scen mówionych.

Zdarzało się, że widzowie zarzucali śpiewakom operowym, że mimo, wielkich umiejętności wokalnych nie potrafią od-

dać postaci aktorsko. - Daleki jestem od autorytatywnych ocen w tym temacie. Sam otarłem się o klasykę, ucząc się jakiś czas tej formy wypowiedzi. Sprawa jest bardzo skomplikowana i trzeba umieć rozdzielić pewne rzeczy. Śpiew klasyczny niesie ze sobą zupełnie inną kategorię trudności, niż udział w musicalu. Przy skali trudności materiału operowego uważam, że trudno wymagać od śpiewaka ekwilibrystyki dramaturgicznej. Jest kanon operowy, goszczący stale na scenach całego świata i doskonale znany wielbicielom gatunku. Nawet jeśli pojawia się nowy widz w świecie teatru operowego, to jest to widz zazwyczaj uformowany, przygotowany, znający materiał. W tej sytuacji warstwa dramatyczna w operze nie jest tak istotna, bowiem opera była tworzona jako emanacja kunsztu muzycznego, w tym kunsztu śpiewaka. Sama technika wykonawcza stanowi ogromne wyzwanie, więc nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby śpiewak operowy wykonywał czołową arię, z którejkolwiek opery, wisząc do góry nogami nad sceną czy w jakichkolwiek okolicznościach, które dla artystów musicalu są chlebem powszednim.

Ale wyraz twarzy śpiewaka może pokazywać towarzyszące roli emocje. - Oczywiście, że tak, ale jest pewien próg, chyba nieprzekraczalny w operze. Nie bez powodu opera i musical to dwa odrębne światy. Oczywiście są one ze sobą powiązane w cudownie magiczny sposób, ale niech pozostaną odrębne, bo to stanowi o różnorodności teatru. Dzięki temu możemy uczyć się różnych form jako widzowie. Możemy się nimi zachwycać. Jestem przekonany, że nie należy wszystkiego łączyć i unifikować. Niech widz zachwyca się kunsztem śpiewaka i podziwia warsztat aktora musicalowego, który używa nieco lub całkiem odmiennej techniki, ale dokłada szereg innych elementów stanowiących o wartości spektaklu. Już samo to, że wszystko się odbywa tu i teraz, przed oczyma widzów, jest dla nich wspaniałym przeżyciem. I o to chodzi. W świecie zdominowanym przez internetowe komunikatory, w którym w przestrzeni handlowej jesteśmy tylko cyframi, numerem klienta, numerem PESEL, w którym rozmawia się ze sztuczną inteligencją, z elektronicznym biurem obsługi, cudowne jest to, że wciąż istnieje teatr i ma się całkiem dobrze. Przybywa młodych ludzi, którzy właśnie tu

chcą spędzać czas - z żywymi ludźmi. A bez kontaktów międzyludzkich nie przetrwamy.

Zazwyczaj grywał pan w musicalach, w których kaliber dramatu był o wiele większy, niż w „My Fair Lady”. Czy to miła

odmiana? - Z tym kalibrem bywało różnie. Wspomniawszy choćby „The Rocky Horror Show” trudno mówić o powadze. Natomiast w przypadku „My Fair Lady” nie uważam, aby był to temat podpadający pod kategorię lżejszych czy wręcz błahych. Owszem podany jest z dużą lekkością, ale tak naprawdę jest tematem niełatwym. Jeżeli każdy z nas przeanalizuje swoje otoczenie, to przyjdzie mu na myśl niejedna osoba, która przez problemy wychowawcze jest niewłaściwie zestrojona ze światem i stale z nim skonfliktowana, a o tym jest „My Fair Lady”. Higgins pozostaje w jakimś ewidentnym konflikcie ze swoją matką i jej środowiskiem, a to rzutuje na jego relacje z kobietami i wreszcie przeradza się w cały galimatias z Elizą. To poważny i aktualny problem. Stale mówi się o ludziach nieprzystosowanych, noszących w sobie rozmaite fobie. Środowisko, które nas otacza, wcale nie jest takie, jak się nam wydaje. Elity, z którymi mamy do czynienia zawsze okazywały się siedliskiem złych emocji, co najmniej dziwnych nawyków i w gruncie rzeczy dość luźnych norm. Skoro prosta manipulacja pozwala wejść do socjety dziewczynie z ulicy, jak to świadczy o owej arystokracji? Cóż czyni tych ludzi lepszymi od reszty? To tematy funkcjonujące od zawsze. Wspaniale, że są poruszone w sposób lekkostrawny, ale jednak dający do myślenia. Bo ta cisza na widowni, która zapada w kilku momentach drugiego aktu, jest znacząca. Pojawia się oczekiwanie - co teraz będzie? Kolorowy świat zaczyna przechodzić w odcienie szarości. Cudowne jest to, że cała historia jest przedstawiona w sposób nienarzucający widzowi jednoznacznej interpretacji. Każdy może dopisać po swojemu dalsze losy Elizy i Higginsa.

Myślę, że to jest także historia o tym, jak podchodzimy do ludzi, którzy są inni, którzy się od nas różnią. Jak na tych ludzi reagujemy. Czy czujemy wyższość? Na miejsce Elizy może wejść każdy, kto ma inny kolor skóry czy wyznaje inną re-

W świecie zdominowanym przez internetowe komunikatory, w którym w przestrzeni handlowej jesteśmy tylko cyframi, numerem klienta, numerem PESEL, w którym rozmawia się ze sztuczną inteligencją, z elektronicznym biurem obsługi, cudowne jest to, że wciąż istnieje teatr i ma się całkiem dobrze. Przybywa młodych ludzi, którzy właśnie tu chcą spędzać czas - z żywymi ludźmi. A bez kontaktów międzyludzkich nie przetrwamy.

ligię. - Zgadza się. W tym kontekście Eliza jest bardzo pojemną postacią. Może być nośnikiem wielu różnych zachowań, postaw. Może to jest pomysł na kolejną inscenizację „My Fair Lady”. Tu trzeba by bardzo wnikliwej analizy i sporej odwagi interpretacyjnej, ale może warto? Niech Eliza będzie przedstawicielką zupełnie innego środowiska. Wokół tego można osnuć całą tę historię. To po trosze sztuka o braku tolerancji, braku woli porozumienia z drugim człowiekiem, o poczuciu wyższości. Ludzkość stworzyła boga na swój obraz i podobieństwo. Wymyśliliśmy go tak, jak nam pasowało, aby był on dla nas akceptowalny. Higgins też próbuje ukształtować kobietę na swój obraz i podobieństwo, żeby widzieć w niej siebie, a dzięki temu może uczynić ją życiową partnerką. Nie na tym rzecz polega, bo pierwiastek boski powstaje wtedy, kiedy przeciwieństwa zderzają się ze sobą i nieoczekiwanie zaczynają się łączyć. Wtedy rodzą się rzeczy wspaniałe. „My Fair Lady” to spektakl, który uczy tolerancji, szacunku do drugiego człowieka takiego, jakim on jest. Nie trzeba go przebudowywać, żeby móc z nim złapać kontakt. Wystarczy się na niego otworzyć. To pozwoliłoby nam jako ludzkości zajść dużo dalej.

Ja celowo wspominałam o kalibrze dramatów w musicalach, bo wciąż mam w pamięci musical „Rent”, w którym pan

grał w Operze na Zamku. Pamięta pan ten spektakl? - Takich rzeczy się nie zapomina. „Rent” był wspaniałym epizodem w moim życiu, a myślę, że również całej grupy, która pracowała przy tym projekcie. To jedna ze wspanialszych sztuk, z którymi miałem do czynienia, poprzez temat oraz skrajne, oszałamiające i nieraz bolesne emocje, które trzeba było w sobie wzbudzić, żeby należycie przedstawić widzom tę historię. Brak wzajemnego zrozumienia, wygórowane oczekiwania między partnerami, problemy środowiska LGBT, środowiska studenckiego, które zawsze jest nieco na bakier z resztą społeczeństwa, rozbuchane ambicje biznesowe, które bezpardonowo ingerują w życie ludzi, umniejszanie wartości ludzi pozornie nie wnoszących wiele do produktu krajowego brutto, takich jak artyści. Wreszcie życie w cieniu nieuchronnego i definitywnego końca. Konglomerat samych ciężkich tematów. Niestety nieliczna grupa ludzi potrafi dostrzec, że obecność artystów jest absolutnie konieczna i nie można akceptować jakichkolwiek braków w tej dziedzinie, ze względu na zupełnie inne wartości wnoszone przez nich do naszego życia. To tylko jedno z wielu niezmiennie aktualnych przesłań tego tytułu. Praca przy „Rent” była wspaniałą przygodą i niosła ze sobą emocje, których nie można zapomnieć. Wszyscy żyliśmy tymi tematami od zawsze. Z tym spektaklem wiążą się też zabawne sytuacje. Paulina Łaba - Mimi, moja dziewczyna w „Rent”, parę lat później w Teatrze Muzycznym Roma zagrała moją córkę. Śmiejemy się oboje, że za sprawą udziału siwizny w mojej fryzurze, pozostaje mi jeszcze rola jej dziadka.

W końcu wrócił pan po latach jako profesor. - Wygląda na to, że moje akcje rosną. Może nie tylko w Szczecinie, kto wie? A poważnie… to wielka radość, że wszystko się udało - cudowna jazda bez trzymanki, bo niby klasyka, ale podana zgoła inaczej. Czerpałem dużą przyjemność z możliwości nakładania tak nieoczywistych barwnych filtrów na światło, którym „My Fair Lady” lśni od dziesięcioleci.

Spektakl powraca w maju tego roku. - Tak, gorąco zapraszam i zachęcam państwa do snucia własnych fantazji o dalszych losach Elizy Doolittle i Henry’ego Higginsa.

Janusz Kruciński

Od 2001 roku, jako wolny strzelec, współpracuje z teatrami muzycznymi w całej Polsce. W roku 2004 uzyskał dyplom aktora dramatu (eksternistycznie). W latach 2011-2013 wokalista rockowego zespołu Ordalia. Współpracował z wybitnymi postaciami polskiej muzyki, takimi jak: Katarzyna Gärtner, Bartłomiej Gliniak, Krzysztof Herdzin, Zygmunt Konieczny, Włodzimierz Korcz, Zbigniew Łapiński, Piotr Rubik, Paweł Stankiewicz, Hadrian Tabęcki i wielu innych. Od lat zajmuje się również pisaniem tekstów oraz tłumaczeniem piosenek na potrzeby sceny i estrady. Pasjonat fotografii. Jego zdjęcia, ukazujące kulisy powstawania spektakli, były prezentowane w szczecińskiej Operze na Zamku, poznańskim Teatrze Muzycznym oraz w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie.

#reklama

Niezawodne foteliki na każdą kieszeń

Dla noworodka Foteliki grupy 0 / 0+

Maluch Foteliki grupy I / II Starszak Foteliki grupy II / III

Adaptery dla ciężarnych Akcesoria samochodowe – maty na siedzenie, lusterka, organizery, pokrowce letnie itp.

10% rabatu na wszystko z hasłem „TRENDY”

*promocje nie łączą się

Salon z fotelikami samochodowymi dla dzieci Osiem Gwiazdek - Szczecin ul. Korony Północnej 17A (Rostocka), Szczecin - Warszewo | Telefon +48 784 503 938 Dni powszednie: 10.00 - 18.00 | Soboty: 10.00 - 15.00

This article is from: