Nr 2 / LU T Y 20 17
biznes po
poznańsku
Imperium jubilerskie Kruków s pacerem
po
dzielnicy
Najlepszy sąsiad mieszka na Wildzie miejsca warte poznania
11 milionów dla Areny
K ATA R Z Y N A B U JA K I E W I C Z A ja kocham Poznań!
Przed Państwem drugi numer magazynu „Poznański prestiż”. Mam nadzieję, że i tym razem przypadnie Wam do gustu. Wydanie styczniowe wywołało swego rodzaju rewolucję na poznańskim rynku prasy. Dostaliśmy mnóstwo maili, odebraliśmy dziesiątki wiadomości na fb. Słyszeliśmy, że gazeta się podoba i że właśnie takiego projektu brakowało w Poznaniu. Dziękujemy za te słowa, które jeszcze bardziej zmotywowały nas do działania. Prestiż nie oznacza dziś wyłącznie luksusu i towaru z górnej półki. To też nie znaczy, że dotyczy tylko ludzi na stanowiskach i z zasobnym portfelem. Prestiż określa dziś człowieka, który dzięki swojej pasji buduje, tworzy i ma realny wpływ na świat, na poznańskość. Prestiżowość, której codziennie szukamy spacerując po dzielnicach, rozmawiając z naszymi bohaterami, najczęściej leży w sercach. A efekty tych spotkań przedstawiamy w magazynie. Myślę, że sam Poznań jest prestiżowy. Żyjemy w mieście, które ewoluuje, w którym nie ma bezrobocia, a jeśli jest, to na granicy błędu statystycznego. Stolica Wielkopolski jest zagłębiem rzemieślników i ludzi przedsiębiorczych. Przykładem na to może być choćby jubilerstwo – największe marki wywodzą się właśnie z Poznania. Zresztą wystarczy poczytać o historii Państwa Kruków, którą znajdziecie na stronie 16. O tym, że tutaj ciągle coś się zmienia, a inwestycje nie mają końca, świadczy ogromna dotacja dla Areny, która jest jedną z architektonicznych wizytówek miasta.
To z Poznania pochodzi Kasia Bujakiewicz, którą znają wszyscy Polacy, to na Wildzie mieszka jeden z najlepszych pilotów rajdowych, Kuba Gerber, to tutaj na co dzień spotkać można projektantkę Ewę Mróz i Patryka Boro – producenta sesji zdjęciowych dla gwiazd show-biznesu. Mamy świetne restauracje, kawiarnie i ogromny potencjał, który pozwala się rozwijać. A o tym, że jesteśmy otwarci i gotowi na nowe doznania i nie boimy się wyzwań, przekonujemy się codziennie. My też nie boimy się zmian na rynku lokalnej prasy, a wydając „Poznański prestiż” przekonaliśmy się, że było warto! Zresztą sami nas w tym utwierdziliście. Joanna Małecka-Synoradzka, redaktor prowadząca magazynu „Poznański prestiż”
MAGAZYN NOWOCZESNEGO POZNANIAKA
Nr 2 /
biznes
po
po
dzielnicy
Najlepszy sąsiad mieszka na Wildzie miejsca warte poznania
WYDAWCA Alicja Kulbicka REDAKTOR NACZELNA Edyta Kochman
11 milionów dla Areny
FOT. BONDER.ORG
PREZES: Jarosław Olewicz WICEPREZES: Karolina Kałdońska WICEPREZES: Edyta Kochman
LU T Y 20 17
poznańsku
Imperium jubilerskie Kruków s pacerem
WYDAWCA Top Media & Publishing House Sp. z o.o.
K ATA R Z Y N A B U JA K I E W I C Z A ja kocham Poznań!
poznanskiprestiz.pl fb.com/poznanskiprestiz
DYREKTOR ZARZĄDZAJĄCA Hanna Kowal hanna.kowal@poznanskiprestiz.pl
REDAKTOR PROWADZĄCA Joanna Małecka-Synoradzka joanna.synoradzka@poznanskiprestiz.pl SPECJALISTA DS. SPRZEDAŻY Beata Pacyńska b.pacynska@poznanskiprestiz.pl tel. 510 841 097 WSPÓŁPRACA Małgorzata Rybczyńska, Anna Skoczek, Piotr Chabzda, Michał Gradowski
PROJEKT GRAFICZNY I SKŁAD Sarius Grafika i Media KOREKTA Pracownia Ad Iustum ADRES REDAKCJI ul. Grunwaldzka 43/1 a, 60-784 Poznań tel./faks 61 831 74 20 DRUK: CGS drukarnia Sp. z o.o. NAKŁAD: 5000 egzemplarzy MAGAZYN BEZPŁATNY
Redakcja nie bierze odpowiedzialności za treść reklam i nie zwraca materiałów niezamówionych. Zastrzegamy sobie prawo do skracania i adiustacji tekstów oraz zmiany ich tytułów. Przedruk w całości lub części dozwolony jedynie po uzyskaniu pisemnej zgody Wydawnictwa Top Media & Publishing House Sp. z o.o. Wszelkie przedstawione projekty podlegają ochronie prawa autorskiego i należą do osób wymienionych przy każdym z nich. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ma prawo odmówić ich publikacji bez podania przyczyny.
10 16
16
Spis treści 60
te mat z okł adki
4 Katarzyna Bujakiewicz: A ja kocham Poznań! miejsca warte poznania
10 11 milionów dla Areny biznes
po
poznańsku
na
zdrowie
54 Chudnij z Gacą prestiżowy lokal
16 Imperium jubilerskie Kruków
56 Drukarnia, Jedzenie, Niku, Szarlotta, Dom Pięciu Smaków
dobry
prestiżowa
wzór
22 Zburzony drapacz chmur spacerem po
dzielnicy
26 Najlepszy sąsiad mieszka na Wildzie
rola
58 Czas na kobiety! 60 Pani kominiarz familijnie
moto
66 Niesforne koziołki z ratuszowej wieży
34 Rajdy to moje życie
nie tylko
prestiżowa
rozmowa
40 Patryk Boro: spowiedź
na
ferie
70 Termy Uniejów – na zdrowie! podróże
moda
48 Ewa Mróz Collection
26
34
72 Na SZAGE przez świat 76 Wszystkie loty prowadzą do Rzymu
40
ku lt u r a ln a r oz m owa
84 Wizyta w teatrze to nie świąteczny występ! będzie się działo
90 Na scenie, w teatrze, w kinie po
godzinach
96 Kosmiczne urodziny
66
4
te mat
z okładki
/
A ja kocham Poznań! Przebiegła maraton, regularnie startuje w poznańskim półmaratonie. Biega nie tylko dla zdrowia, ale żeby pomagać. Jest najbardziej rozpoznawalną poznanianką, choć wciąż myloną z siostrą Martą z serialu „Na dobre i na złe”. Zagrała w kilkudziesięciu produkcjach teatralnych i filmowych, ale dziś odgrywa najważniejszą rolę w życiu – rolę mamy rozmawia: Joanna Małecka-Synoradzka zdjęcia: Grzegorz Nelec, Hotel AQUARIUS SPA*****/Kołobrzeg
5 Ma Pani tutaj swoje ulubione danie? Polecam tiramisu w pucharku, które – jak mawia mój narzeczony Piotr – stoi na równi z moim. Są smaczne zupy, zwłaszcza te sezonowe. Wszystko na naturalnych produktach. Pani w ogóle lubi się zdrowo odżywiać.. Tak, ale nie jestem wariatką pod tym względem. Jeśli jadę gdzieś na wakacje to oczywiście, że próbuję lokalnych przysmaków. Generalnie na co dzień odżywiam się zdrowo i jeśli tego pilnuję, to lepiej się czuję, nie choruję. Robię to też ze względu na córkę. Zdrowe odżywianie jest ważne, ale jeśli moje dziecko zje kiedyś hamburgera, to przecież nic się nie stanie. Dlaczego tak rzadko jest Pani w Poznaniu? Przeważnie zimą nie ma mnie w mieście, ponieważ jestem z rodziną w Alpach. My w ogóle jesteśmy ludźmi gór i jak tylko się da maksymalnie wykorzystujemy sezon zimowy. Mój narzeczony jest instruktorem snowboardu. Jeździ Pani na nartach? Córka na nartach, ja na snowboardzie. Co prawda kiedyś jeździłam na nartach, ale mój mężczyzna uznał, że to mi kompletnie nie wychodzi i zaproponował deskę, z którą się zaprzyjaźniłam. Myślę, że jeżdżę dobrze. Córka z kolei radzi sobie świetnie. Ma sześć lat, a jeździ na tyczkach, czyli w slalomie. Najważniejsze, że sprawia jej to radość. To ma być zabawa, a nie sport i jeśli kiedyś będzie chciała robić to profesjonalnie, oczywiście będziemy jej kibicować i ją wspierać.
S
potykamy się w Cafe Szkolna, w Suchym Lesie pod Poznaniem. Pachnie obiadem. Za szybą stoją ciasta domowego wypieku i desery w szklanych pucharkach. – Tu jest najlepsza kawa w Poznaniu – rzuca Kasia Bujakiewicz wchodząc do kawiarni. Z jej oczu bije blask, a na twarzy maluje się uśmiech. Wygląda jak nastolatka. Dlaczego wybrała Pani akurat to miejsce? KATARZYNA BUJAKIEWICZ: To jest knajpka moich przyjaciół. Pewnego dnia po prostu wpadli na pomysł, żeby otworzyć tutaj kawiarenkę. A poza tym mam tu blisko, bo mieszkam w Strzeszynku. Jest tu pyszne i zdrowe jedzenie.
Ma predyspozycje? No, muszę powiedzieć, że trzy lata temu na Olimpii trener lekkiej atletyki mówi do mojego narzeczonego: Patrz pan, jak ten żłobek biega. Nie wiedział, że to nasza córka. A miała wtedy zaledwie trzy lata. Liczymy na polską Dafne Schippers (śmiech). Ola kocha biegać, zresztą zawsze to lubiła. Nawet niania nie mogła jej dogonić. Najważniejsze to nikogo do niczego nie zmuszać. Jeśli dziecko chce coś robić, trzeba je wspierać, a nie realizować swoje ambicje. To do niczego nie prowadzi. Skąd w ogóle sportowe zacięcie w rodzinie? Mój tata był motorowodniakiem, więc u mnie w rodzinie ten sport zawsze był obecny. Zresztą, wydaje mi się, że kiedyś to właśnie sport ratował nas od szarzyzny. Pamiętam jak wyjeżdżaliśmy gdzieś z rodzicami, zawsze towarzyszyła nam aktywność. Rano zbiegaliśmy z górki i wskakiwaliśmy do wody, potem tata rozstawiał siatkę i graliśmy w piłkę. Do tego godziny spacerów. Ruch jest ważny. U mnie bieganie przyszło później, bo po szkole nie znosiłam biegać. Może dlatego, że kiedyś na wuefie zmuszano nas do biegania. Za to kochałam siłownię
6
Poznań jest bardzo czystym miastem, jest gospodarny. Poznaniacy są może trochę zasadniczy, bo zanim wejdziemy z kimś w relację, musimy tę osobę poznać. A jeśli już nawiążemy znajomość, to na pewno zostanie ona na dłużej, a nie tak jak np. w Warszawie, gdzie wszystko jest powierzchowne, na chwilę
i rower. Ale patrząc wstecz, to proszę zwrócić uwagę, że kiedyś nie było otyłych dzieci, bo jednak chodziło się na to wychowanie fizyczne. A dziś jak patrzę na niektórych rówieśników córki, chwytam się za głowę. Czym jest dla Pani poznańskość? To poukładanie, porządność. Poznań jest bardzo czystym miastem, jest gospodarny. Poznaniacy są może trochę zasadniczy, bo zanim wejdziemy z kimś w relację, musimy tę osobę poznać. A jeśli już nawiążemy znajomość, to na pewno zostanie ona na dłużej a nie tak jak np. w Warszawie, gdzie wszystko jest powierzchowne, na chwilę. Z moją przyjaciółką, którą poznałam w liceum, mieszkamy obok siebie, nasze dzieci razem się wychowują. W Warszawie każdy biegnie i może zwyczajnie nie ma czasu na relacje. Jak ocenia Pani Poznań? Dla mnie Poznań jest miejscem, gdzie przyjeżdżam i odpoczywam. Jest moim domem. Nie ma tu wielkich imprez, demonstracji. Lubię spokojnie pojechać z córką na Ostrów Tumski, a wieczorem jak będę chciała, to znajdę sobie w mieście rozrywkę – zresztą jak byłam młodsza, zawsze znajdowałam jakąś imprezę. Mówimy, że w Poznaniu nic się nie dzieje. Inteligentny człowiek się nie nudzi i zawsze znajdzie sobie jakieś atrakcje. A jeśli już koniecznie chcemy wielkiej imprezy, to 300 kilometrów stąd mamy w jedną stronę Berlin, w drugą Warszawę. Poza tym w Poznaniu mamy piękne tereny zielone: parki, Maltę. Jeśli chcemy być na łonie natury to wystarczy kilka, kilkanaście minut i jesteśmy w lesie. Ma Pani swoje ulubione miejsca w Poznaniu? Strzeszynek, Kiekrz. Bardzo lubię City Park, gdzie są świetne knajpy i bez problemu można zaparkować. Lubię Stary Rynek i okolice, wspomnianą Maltę, Cytadelę, Stary Browar, czy Bramę Poznania, gdzie można pójść z dzieckiem na spacer i odpocząć.
Czego Pani brakuje w Poznaniu? Niczego. W Warszawie brakuje mi wielu rzeczy, a tutaj mam wszystko co jest mi do życia potrzebne. Kiedy zobaczymy Panią w na deskach któregoś z poznańskich teatrów? Obecnie całą swoją uwagę i czas poświęciłam córce, Oli. Zresztą moje dziecko buntowało się jak wracałam z nagrania z Warszawy w piątek rano, a wieczorem wychodziłam na spektakl, bo mamusia musiała spełnić się artystycznie. Wiele lat tak robiłam – kończyłam jakiś projekt: film czy serial, zamykałam się na dwa miesiące, robiłam premierę w Teatrze Polskim w Poznaniu i potem ruszałam w następne projekty. Dziś nie stać mnie na to, żeby znowu zamknąć się w teatrze i grać. Liczę bardziej, że w końcu dołączę do moich kolegów, którzy stworzyli teatr Ino Chichrać. Przy okazji polecam spektakl „Szalone nożyczki”, który jest świetny. A na deski teatru może kiedyś wrócę. W sumie to chciałabym wrócić, ale czekam aż córka powie mi: mamo, teraz możesz (uśmiech). Dla aktora teatr to niesamowite przeżycie,
7
to inna technika grania, to kontakt z publicznością i nie ukrywam, że trochę mi tego brakuje. A co z filmem? W kinie można zobaczyć film pt. „Kolekcja sukienek”, ale to bardziej kino artystyczne, więc nie wyświetlają go multipleksy. Opowiada o kobietach w różnym wieku, o ich perypetiach. Gram m.in. z Ewą Szykulską, Dorotą Stalińską, Marzeną Pawlak, Adą Biedrzyńską a na koniec pojawia się rodzynek w postaci Zbyszka Zamachowskiego. Kobiety otwierają się przy ankieterze, któremu opowiadają o swoim życiu – bardziej lub mniej udanym. Poza tym pojawiam się w serialu „Na dobre i na złe”. Grała Pani w „Lekarzach”, „Na dobre i na złe”. Lubi Pani seriale medyczne? Tak, bo w nich jeszcze o coś chodzi. Nie ma przysłowiowego wątku pt. ugotowałaś zupę czy nie ugotowałaś. A w medycznych można pokazać jakiś wątek, który jest ważny społecznie i który coś wnosi. Szkoda, że nie kręcą serialu w Poznaniu lub o Poznaniu, może kiedyś się doczekamy. Chciałabym w nim zagrać. Ostatnio widzieliśmy Panią w ciekawym projekcie „Zakręconeone”. To pierwszy tego typu serial na świecie, który zrobiła Skoda. Muszę powiedzieć, że ta produkcja, mimo że babska, bardzo
podoba się facetom. Gram z Magdą Różczką i Agnieszką Więdłochą, a więc z częścią zespołu serialu „Lekarze”. Jest też drugi serial, w którym można mnie zobaczyć, wyświetlany w technologii 360 stopni: „Para nie do pary” z Magdą Różczką i Pawłem Małaszyńskim. Oba seriale można oglądać na Playerze. Zresztą to bardzo ważne, żeby grać z osobami, które zwyczajnie do siebie pasują. Po wszystkim możemy iść na obiad i normalnie ze sobą pogadać. Jak czuła się Pani podczas programu „Mali Giganci”? Bardzo przeżywałam występy każdego dziecka. Zresztą z pierwszej edycji do dziś zostało mi kilka kontaktów. Z Oliwią Wieczorek, która wygrała pierwszą edycję, mamy kontakt, nawet wystąpiłam w jej teledysku, który nagrała z Doniem. Kawałek czeka na premierę. Muszę powiedzieć, że te dzieci świetnie się bawią podczas programu, a ja starałam się być dla wszystkich dobrą ciocią i płakałam, jak odpadały. A one płakały, bo im się kolonia skończyła.
8
Angażuje się Pani w wiele akcji charytatywnych, m.in. poznańską Drużynę Szpiku. Warto pomagać? Oczywiście. W Drużynie Szpiku działam już dziewięć lat i jestem w radzie fundacji. Zaczynaliśmy w Poznaniu, dziś akcja urosła do rangi ogólnopolskiej. Zresztą na wielu biegach, odbywających się na terenie całego kraju, możemy zobaczyć zawodników właśnie w koszulkach Drużyny Szpiku. Ideą fundacji jest namawianie do oddawania szpiku. Sam zabieg jest bezpieczny i bezbolesny, a możemy uratować komuś życie. Żeby to zrobić, wystarczy pójść do centrum krwiodawstwa i krwiolecznictwa albo śledzić gdzie pojawia się krwiobus, oddać krew i zarejestrować się w bazie. Potem trzeba czekać miesiąc na wyniki badań, po czym otrzymujemy list z informacją, że jesteśmy potencjalnym dawcą szpiku. Potem tylko czeka się na swojego bliźniaka genetycznego. Ja czekam już trzeci rok. Jakie emocje wywołuje w Pani odwiedzanie chorych dzieci w szpitalach? Te dzieci nie wiedzą co się dzieje. A ja zawsze myślę o tych mamach, co one muszą przeżywać, mając chore dziecko. Z całą Drużyną staramy się więc wspierać tych rodziców, rozmawiać z nimi. Zwłaszcza że te dzieci leżą w szpitalnych salach, wielkości dwa na dwa metry, gdzie nie ma nawet miejsca do spania. Matki leżą
Na deski teatru może kiedyś wrócę. W sumie to chciałabym wrócić, ale czekam, aż córka powie mi: mamo, teraz możesz (uśmiech). Dla aktora teatr to niesamowite przeżycie, to inna technika grania, to kontakt z publicznością i nie ukrywam, że trochę mi tego brakuje pod łóżkami, na materacach, bo nie ma łóżek, nie ma pryszniców. Tak wyglądają warunki m.in. w szpitalu, przy ulicy Szpitalnej. Dla tych mam to jest koszmar. A rak nie wybiera. Obecnie z Fundacją Dzieciaki Chojraki zbieramy pieniądze na budowę kliniki onkologii dziecięcej w Poznaniu. Przyjaźniła się Pani z Anną Przybylską, która chorowała na raka trzustki. Tęskni Pani za nią? Tak. Dziś jest Pani szczęśliwa? Bardzo. I jeśli ktoś ma problem, bo zepsuł mu się samochód albo zbił najlepszy kubek, to zapraszam na oddział onkologii szpitala, przy ulicy Szpitalnej. Myślę, że jak się raz tam pójdzie, to wszelkie problemy znikną. Najważniejsze, żeby być zdrowym, a resztę zawsze można zorganizować.
10
miejsca
warte poz nan ia
/
11 milionów dla Areny Wydawałoby się, że Hala Widowiskowo-Sportowa Arena lata swojej świetności ma już za sobą. Nic bardziej mylnego. Codziennie odbywają się tu treningi sportowe, koncerty, targi, wystawy i mecze siatkówki. Wkrótce obiekt przejdzie gruntowny remont
FOT. RADOSŁAW MACIEJEWSKI
tekst: Joanna Małecka-Synoradzka
11
12
Nowy design
Często mylona z katowickim Spodkiem na zawsze pozostanie jednym z najbardziej charakterystycznych budynków na mapie Poznania. Pomieści nawet 12 tysięcy osób. Zaprojektował ją Jerzy Turzeniecki – architekt, zmarły we wrześniu ubiegłego roku. Kierownik Areny, Paweł Wichłacz, z dumą oprowadza mnie po obiekcie. – Tutaj mamy dwie salki konferencyjne, w których przykładowo odbywają się konferencje prasowe czy wyjazdowe posiedzenia komisji Urzędu Miasta Poznania – mówi. Salka jest spora, ładnie odmalowana, z wygodnymi krzesłami. Idziemy dalej. Krążąc po wąskich i wyremontowanych korytarzach wchodzimy do kolejnych pomieszczeń. – Siedemnastka otwarta? – pyta
Paweł Wichłacz. Mijamy kilka biur. – A tu mamy pomieszczenie na spotkania VIP-ów, mniejsze konferencje z zapleczem kuchennym. Schodzimy niżej. Gdzieś z boku kolejne pomieszczenia przechodzą remont. – Staramy się trochę działać własnym sumptem, żeby było ładnie – dodaje kierownik. Idąc wzdłuż szatni widzimy nowoczesne zdobienia na ścianach, szatnie też jakby zyskały nowy design. Są nowe drzwi do wejścia na parkiet, które zastąpiły stare zasłony. Nad schodami, tuż obok jednego z głównych wejść, wisi zdjęcie Areny oświetlonej słońcem. Wchodzimy na lożę VIP. Też po remoncie. Wygodne, zielone fotele, poniżej centrum sterowania oświetleniem wyglądają naprawdę okazale. – Mamy tu rozgrywki młodzieży, ligowe, amatorskie, treningi – opowiada Paweł Wichłacz. Nad trybunami pojawiły się bannery z logo Miasta Poznania.
Ekran, który wyjeżdża spod ziemi
Nad lożą VIP kabina oświetleniowa i akustyczna. Za starymi, drewnianymi drzwiami z napisem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” czas stanął w miejscu. – To jest maszyneria z lat 70. – dodaje kierownik. – Konsole zostały zamontowane na samym
Na początku istnienia obiektu w kotłowni znajdowała się... lokomotywa podłączona do hali. Za ogrzewanie Areny odpowiadał więc maszynista. Dziś jest to już historia, a halę podłączono do miejskiej sieci cieplnej
FOT. JOANNA MAŁECKA-SYNORADZKA (2)
N
ikt nie wyobraża sobie Parku Kasprowicza bez Areny. I choć z zewnątrz wciąż wygląda jak relikt PRL-u, to właśnie tutaj przyjeżdżały gwiazdy polskiej i światowej sceny muzycznej jak Leonard Cohen, Katie Melua, Joe Cocker, Iron Maiden, B.B. King, Beata Kozidrak, Andrzej Piaseczny, De Mono, Kombi, Edyta Górniak czy Justyna Steczkowska. To tu odbywały się finały siatkarskiej Ligi Światowej i mecze w ramach Mistrzostw Europy w koszykówce.
początku funkcjonowania Areny i działają do dziś. Nasi elektrycy dbają o ten sprzęt i na bieżąco go konserwują. Pachnie starym drewnem i papierosami. Na parkiecie młodzież gra w piłkę, część siedzi na trybunach. Wchodzą kolejne grupy szykując się do treningu. Krzesła na trybunach też zyskały nowy design. 42-letni już parkiet w tym roku zostanie wymieniony. Stajemy przy jednym z wyjść, gdzie podłoga jest trochę nierówna. – Nie wiem, czy Pani wie, ale tutaj od dawien dawna znajduje się mechanizm od ekranu kinowego. Wyglądało to tak, że spod ziemi wyjeżdżały dwa słupy, na które naciągane było płótno. Teraz zostanie zdemontowany – dodaje Paweł Wichłacz.
Nowoczesne szatnie i hotel dla gwiazd
Kolejny korytarz, kolejne pomieszczenia. Miejsce cateringowe z barem ma kilkadziesiąt metrów kwadratowych. – To tutaj serwujemy catering dla zaproszonych gości – mówi Paweł
13 Hala doczeka się: nowej elewacji (ocieplenie, wykonanie tynków, malowanie), izolacji dachu, modernizacji wentylacji, oświetlenia i uzupełnienia nagłośnienia hali. Już w tym roku w Arenie wymienione zostaną okna na poziomie przyziemia (pozwoli to znacząco ograniczyć przenikanie ciepła i zmniejszyć koszty ogrzewania) oraz płyta boiska głównego wraz z posadzką dookoła boiska
Podczas jednego z koncertów w Arenie Rudi Schubert wpadł pod scenę 14
Przed koncertem Izabeli Trojanowskiej tłum fanów, zdenerwowany opóźnieniem i tłokiem przed wejściem, kamieniami powybijał szyby. Pracownicy Areny jedną z nich zachowali na pamiątkę Arena prowadziła księgę, w której wpisywali się artyści. Maryla Rodowicz po swoim koncercie napisała kiedyś „Lubię wracać do Spodka”, myląc prawdopodobnie Arenę z obiektem w Katowicach
Wichłacz. Przy wejściu, gdzie stacjonuje ochrona, znajduje się w pełni wyposażony gabinet lekarski. Idąc dalej, od wejścia, w prawo, wchodzimy do jednej z pięciu szatni. Odmalowane, nowoczesne. Nowe szafki, prysznice, toalety. Pachnie. Wszystko przystosowane nawet dla najbardziej wymagających
sportowców. – A tu trenuje Poznański Klub Bokserski – opowiada kierownik hali otwierając kolejne drzwi. Na środku ring, worki do treningów, wyżej wiszą rękawice bokserskie. Są drabinki, ciężary, ławeczki, na ścianach kilka plakatów. W kącie stoją bidony dla zawodników.
Wchodzimy do góry, gdzie są cztery pokoje. – A tu mamy garderoby dla naszych największych gwiazd – kontynuuje Paweł Wichłacz. Jest jak w hotelu. Pokój dzienny, sypialnia, łazienka, telewizor. Z okien roztacza się przepiękny widok na zasypany śniegiem Park Kasprowicza. Przed każdymi drzwiami leży dywanik, żeby wchodząc wytrzeć buty. Jak w domu. Na korytarzach głośniki, by mieć posłuch na to, co dzieje się na hali. Kolejny korytarz, kolejne schody. Pomieszczenia magazynowe znajdują się zaraz przy wejściu na parkiet. Na hali jest ciepło mimo tego, że obiekt jest ogromny. Jego ogrzanie kosztuje między 500 a 650 tysięcy złotych rocznie. – Termomodernizacja pozwoli zaoszczędzić nawet 40 proc. kosztów. A ta rozpocznie się już w tym roku – tłumaczy kierownik hali.
FOT. JOANNA MAŁECKA-SYNORADZKA (2)
Remont rozpocznie się jeszcze w tym roku
Na modernizacją Areny zarezerwowano w budżecie 11 milionów złotych. Hala doczeka się: nowej elewacji (ocieplenie, wykonanie tynków, malowanie), izolacji dachu, modernizacji wentylacji, oświetlenia i uzupełnienia nagłośnienia hali. Już w tym roku wymienione zostaną okna na poziomie przyziemia (pozwoli to znacząco ograniczyć przenikanie ciepła i zmniejszyć koszty ogrzewania) oraz płyta boiska głównego wraz z posadzką dookoła boiska. W przyszłości ma powstać ścianka akustyczna od wewnątrz hali na poziomie korony, która znacznie poprawi akustykę. – Planujemy także uporządkowanie komunikacji wokół obiektu. W latach 70. nikomu nie przyszło do głowy, że za 40 lat na wydarzenia w Arenie będzie przyjeżdżać aż tyle samochodów. Dlatego od kilku miesięcy podczas dużych imprez organizowanych w hali prowadzimy tymczasowy parking w bezpośrednim sąsiedztwie Areny, na utwardzonej nawierzchni wokół obiektu – wyjaśnia Błażej Daracz, rzecznik prasowy Poznańskich Ośrodków Sportu i Rekreacji.
To poznaniacy zbudowali Arenę
Historia Areny sięga aż 1972 roku. Wtedy ruszyły prace budowlane, które udało się
15
zakończyć w 1974 roku, 7 miesięcy przed czasem! Poznaniacy uczestniczyli w budowie w czynie społecznym. Z początków hali do dziś pozostały podwieszane lampy, które na tamte czasy były szczytem nowoczesności i do dziś są niezawodne. Co roku hala przechodzi mniejsze lub większe remonty. W ostatnich latach wyremontowano m.in. szatnie i sanitariaty, a także część widowni. W minionym roku za sprawą KKS Sporty Walki na treningową salkę do kickboxingu zaadaptowana została zlokalizowana przy Arenie kotłownia. Na początku historii obiektu w kotłowni znajdowała się... lokomotywa podłączona do hali. Za ogrzewanie Areny odpowiadał więc maszynista. Dziś jest to już historia, a halę podłączono do miejskiej sieci cieplnej. Kształt Areny nigdy się zmieni, bo obiekt znajduje się pod ochroną konserwatorską. Trochę przypomina spodek otulony śniegiem. Na zewnątrz cisza, jakby nic się nie działo. Raz po raz słychać otwierane drzwi i tłumy młodzieży wchodzącej na trening.
Hala Arena To jedna z pereł poznańskiego modernizmu. Została zbudowana w latach 1972-74. Zaprojektował ją architekt Jerzy Turzeniecki, wzorując się na rzymskim Małym Pałacu Sportu (Palazzetto dello Sport). Niespotykany kształt hali nie jest podyktowany fantazją projektanta, ale spowodowany był naukowymi wyliczeniami dowodzącymi, że wycinek kuli jest najbardziej korzystny dla zmieszczenia w nim jak największej liczby miejsc dla widzów. Kopuła Areny została pokryta aluminiową blachą pokolorowaną na złoto. Obecnie złoty kolor już nieco zmył. Zapraszamy na cykl „Śladami poznańskiego modernizmu”, gdzie pokazywać będziemy kolejne, ciekawe obiekty na mapie Poznania. Arena to dopiero początek…
16
biznes po
poznańsku
/
17
Imperium jubilerskie Kruków W styczniu skończył 70 lat. Stworzył jedną z najlepiej rozpoznawalnych marek jubilerskich w Polsce – W. Kruk. I choć obserwuje biznes z boku, bo dziś jest akcjonariuszem, to w jego ślady poszła córka, Ania, która pod szyldem ANIA KRUK projektuje biżuterię wyznaczając nowe trendy. – Jestem z niej bardzo dumny – mówi Wojciech Kruk, rozsiadając się wygodnie w fotelu rozmawia: Joanna Małecka-Synoradzka
W
domu rodzinnym Państwa Kruków na poznańskim Sołaczu drzwi otwiera mi żona Wojciecha Kruka. Jest elegancka, uprzejma i bardzo ładna. Ma na sobie piękną biżuterię. Prowadzi mnie do pokoju, z którego wychodzi znany z szyldu jubilerskiego W. Kruk we własnej osobie. Jest przeziębiony, ale mimo to zgodził się ze mną spotkać. Pani Kruk częstuje mnie kawą. Ania też nie najlepiej się czuje: – Jakiś wirus nas dopadł, prawda tato? Skąd w Pana życiu wzięła się biżuteria? WOJCIECH KRUK: Wuj pradziadka podobno założył firmę w 1840 roku, usynowił mojego dziadka, ten z kolei ożenił się z panią kupcową ze Śremu. I to ona zaczęła dziadka gonić do roboty. Chyba tak to się zaczęło. Wychowywałem się w atmosferze rodzinnego biznesu. Rozmawialiśmy o tym przy stole, więc siłą rzeczy słuchałem. Ojciec cały czas wychowywał mnie na właściciela warsztatu rzemieślniczego, który posiadał. Kiedy w 1960 roku poszedłem do „Marcinka”, w takich firmach wolno było zatrudniać cztery osoby. Były też określone procedury, trzeba było być uczniem złotniczym, potem można było zdawać
egzamin czeladniczy, a dalej – mistrzowski itp. Kiedy byłem w dziewiątej klasie (7 lat szkoła podstawowa i 4 lata liceum) ojciec zapisał mnie jako ucznia do zawodu, ale do warsztatu nie chodziłem. Raz kiedyś zajrzałem z ciekawości. Zupełnie mi się to nie podobało. Potem, na drugim roku studiów, zdawałem egzamin czeladniczy. No i musiałem chodzić do warsztatu, nawet od biedy zrobiłem broszkę. Niestety, nie było to arcydzieło, ale coś skleciłem i czeladnikiem zostałem. Mniej więcej na trzecim roku studiów przyszedł pierwszy kryzys osobowy, że tak to ujmę. Dostawałem od rodziców kieszonkowe – 50 zł. Bilet do kina kosztował wtedy 15 zł, więc jeśli chciałem iść z dziewczyną, to musiałem wydać 30 zł. A gdybym chciał nielegalnie wypić piwo, to budżet się kurczył i było ciężko. A ojciec cały czas powtarzał – przyjdź do warsztatu, zarób sobie pieniądze. No i próbowałem. Tylko jak robiłem te spinki do mankietu i za parę dostawałem 2 złote, to średnio mi się opłacało. Poza tym musiałem zrobić dziesięć par zanim coś z tego wyszło. No więc zacząłem kombinować, co by tu robić, a ponieważ byłem takim niespełnionym artystą, rozważałem czy nie pójść na ASP. Malowałem obrazy, dużo rysowałem i wymyśliłem sobie
18
metaloplastykę, czyli klepanie młoteczkiem na kawałku miedzi. I zacząłem klepać poznański Ratusz, warszawskie Łazienki. To było proste jak drut. Na tym zacząłem zarabiać, i to przyzwoicie. Kiedy przekonał się Pan do jubilerstwa? Skończyłem studia w 1970 roku i staraliśmy się otworzyć drugi warsztat. Udało się to zrobić na przysłowiowego „słupa”. I w ten sposób mieliśmy dwa warsztaty na Pułaskiego. W tym drugim zostałem cichym wspólnikiem pana Kowalskiego, a docelowo miałem go przejąć. Robiliśmy wtedy biżuterię dla jubilera państwowego, oczywiście za pośrednictwem spółdzielni. Mieliśmy pięć wzorów: spinek, pierścionków, które były sprzedawane na targach. Pamiętam lata kiedy dostawaliśmy więcej zamówień, niż mogliśmy zrobić, a przecież limity były z góry określone. Każdy wzór, który wymyśliliśmy, musiał mieć atest, cenę uchwalaną wówczas przez Państwową Komisję Cen. I tak od zaprojektowania wzoru do pojawienia się w sklepie mijały dwa lata. W 1978 roku, zgodnie z rozporządzeniem, minister kultury nadawał rzemieślnikom tytuł Mistrza Rzemiosł Artystycznych. Może 1200 osób w całej Polsce taki tytuł dostało, między innymi ojciec i ja. Druga ustawa o Wspieraniu Rzemiosł Zanikających pozwoliła nam otworzyć sklep z biżuterią na Starym Mieście, żeby wyroby sprzedawać turystom. Pamiętam nasze dwanaście metrów kwadratowych na ulicy Woźnej. Z miesiąca na miesiąc mieliśmy więcej klientów. Przed świętami nawet wywieszaliśmy kartki, że sprzedajemy tylko dwa wyroby na osobę. Czasami kiedy przyjeżdżałem rano do sklepu, już 40 osób stało w kolejce. Ciekawostką jest, że w 1978 nikt w kraju nie przekuwał uszu. Kiedyś przyszła do mnie dziewczyna do sklepu i pyta, czy mamy kolczyki. A ja mówię, że nie ma, bo nikt nie ma dziurek w uszach. A ona na to, że była w Szwajcarii i tam przebija się uszy u jubilera. Pamiętam, że wyszukałem wtedy pistolet do przekłuwania uszu, sprowadziłem go i zacząłem to robić. To były najłatwiej zarobione pieniądze w życiu, pistolet zwrócił się po godzinie pracy.
Ciekawostką jest, że w 1978 nikt w kraju nie przekuwał uszu. Kiedyś przyszła do mnie dziewczyna do sklepu i pyta, czy mamy kolczyki. A ja mówię, że nie ma, bo nikt nie ma dziurek w uszach. A ona na to, że była w Szwajcarii i tam przebija się uszy u jubilera. Pamiętam, że wyszukałem wtedy pistolet do przekłuwania uszu, sprowadziłem go i zacząłem to robić. To były najłatwiej zarobione pieniądze w życiu, pistolet zwrócił się po godzinie pracy
Kiedy powstał pierwszy salon z biżuterią? Z czasem udało nam się załatwić miejsca do sprzedaży biżuterii w hotelach Orbisu. W latach 90. sprowadziliśmy do Poznania linię produkcyjną. Na Pułaskiego wykupiłem domy aż do stacji samochodowej, zatrudniliśmy sto osób. A potem kupiliśmy spółdzielnię pracy na Junikowie, gdzie była główna fabryka biżuterii. Nie było centrów handlowych, więc pierwsze sklepy pojawiały się w mieście. Pierwszy salon otworzyliśmy w 1990 roku na Paderewskiego, zresztą jest tam do dziś. A potem, kiedy ruszyła budowa galerii handlowych, pojawiały się kolejne. A potem przyszła konkurencja? W 1991 roku zostałem senatorem, co z pewnością zaszkodziło mojej drodze biznesowej. Nie dopilnowałem kilku tematów. Zawsze pasjonowała mnie praca społeczna, zresztą do dziś się tym zajmuję. A inni wtedy skupiali się na interesie i być może zrobili coś więcej. Dziś, po wrogim przejęciu firmy przez Vistulę, o którym rozpisywały się gazety w całej Polsce, nie uczestniczy Pan w rozwoju marki W. Kruk. Straciłem władzę nad firmą W. Kruk, ale nie straciłem rodzinnego dorobku, ponieważ dzieci kontynuują naszą historię. Przykładem jest moja córka, Ania Kruk. Ona jest autentyczną kreatorką. Jestem z niej dumny.
19
On po prostu wierzył, że sobie poradzimy. A my oboje z bratem byliśmy przed 30., i nagle budowaliśmy nową firmę, markę, od zera. To było niesamowite wyzwanie. Ale nigdy nie wiesz, gdzie są twoje granice, dopóki się z takim wyzwaniem nie zmierzysz. Oczywiście, popełnialiśmy dużo błędów. Oczywiście, było (i nadal jest) – trudno, bo nic samo z nieba nie spada i na wszystko ciężko pracujemy. Ale po zaledwie 4 latach udało nam się zbudować markę, która ma swoje wierne, zadowolone klientki, swój wyjątkowy charakter, jest jedną z 5 najbardziej rozpoznawalnych marek projektanckich w Polsce. Daliśmy radę!
Ania Kruk siedzi obok i z uwagą słucha opowieści taty Czy kontynuując rodzinną tradycję, biorąc pod uwagę wszystkie zawirowania związane z marką taty, trudno było Pani zacząć? ANIA KRUK: Wszystkie początki są trudne, nieważne w jakiej branży i z jakim kapitałem. Kiedy zaczynasz nowy projekt, przed tobą jest po prostu dużo pytań i niewiadomych, które mogą zweryfikować tylko czas i reakcje prawdziwych klientów. Nasza sytuacja była specyficzna: tata zdecydował się nas wrzucić od razu na głęboką wodę. Do teraz się śmieję, że to kolejny przykład odwagi, jaka jest dla niego tak charakterystyczna, która pozwoliła mu w latach 90. zbudować biznes na bardzo dużą skalę.
Kiedy pojawił się pierwszy projekt i czym był inspirowany? Pierwsze projekty pojawiły się na etapie przygotowywania do stworzenia firmy. Kiedy podjęliśmy decyzję, że tworzymy nową firmę, gdzie ja mam się zająć całą częścią kreatywną: od produktu po marketing – zaczęłam się do tego przygotowywać. Mieszkałam i pracowałam wtedy w Barcelonie. Zapisałam się do szkoły złotniczej, gdzie pod okiem mistrza złotniczego Jaime'go Diaza topiłam srebro w piecach, piłowałam, cięłam, szlifowałam. Oczywiście, dzisiaj, jako projektant i dyrektor kreatywna, tylko współpracuję ze złotnikami, wysyłam im moje rysunki, a nie sama piłuję. Ale ten etap pierwszych projektów był dla mnie bardzo ważny, żebym poczuła się autentyczna w tym, co robię, i poznała materiał od podszewki. Trzeba było zedrzeć sobie skórę z palców, żeby przejść na następny etap. Czym różni się ANIA KRUK od W. Kruk? Zależy w czyich oczach! (śmiech) Wielu klientów ciągle sądzi, że to ta sama firma, i wysyła do nas reklamacje z W. Kruka, lub dzwoni z pytaniami, dlaczego jeszcze nie otrzymali zamówionego produktu. Niektórzy snują teorię, że może to jakiś rozłam w rodzinie i każdy założył swoją firmę. Inni przechodząc obok butiku, spojrzą w górę i mówią „A to ta córka”. Myślę, że sposób w jaki budujemy naszą markę, jak wyglądają nasze butiki i nasze kolekcje, w jasny i spójny sposób nas odróżnia i identyfikuje,
20
sprawia, że łatwo to odczytać jako tego „młodego Kruka”, mniej dostojnego, bardziej podążającego za modą. ANIA KRUK jest oparta na kontrastach, które sprawiają, że ta historia jest taka ciekawa: tradycja i młodość, luksus (z jakim kojarzy się biżuteria) i przystępność, elegancja i luz. Wydaje mi się, że jasno widać wartości, na jakich się opieramy: przede wszystkim autentyczność, prawdziwa historia moja i mojej rodziny; ciepło i bliskość, brak budowania dystansu między firmą a klientem; lekkość – bo tworzymy lekką biżuterię do noszenia na co dzień, i stawiamy na lekką, żartobliwą komunikację z klientem.
Tego chyba nauczył Panią tata, który często stawał za sklepową ladą i doradzał klientom. Od taty wiele się nauczyłam, to wspaniały człowiek, który wie, że trzeba dać klientowi serce, a potem to do ciebie wraca.
Co jest inspiracją Ani Kruk? Ludzie! Zawsze i wszędzie. A najbardziej moje klientki. Obserwuję, rozmawiam, analizuję wyniki sprzedaży. Tak, nawet w Excelu zamiast cyferek, widzę moje klientki, odczytuję z tego, jak bardzo trafiłam z daną kolekcją, czy okazała się udana, czy nie. W grudniu, przed świętami, zawsze jestem osobiście w każdym butiku, chociaż jeden dzień – żeby poznać bliżej moje klientki. Z tego wyciągam wnioski i planuję następne linie. Według mojej filozofii, projektant nie może skupiać się na sobie i swojej estetyce. Musi myśleć przede wszystkim o potrzebach swojego klienta.
Co dziś jest modne i chętnie noszone przez poznanianki? To zależy od sezonu. Mimo że trendy w biżuterii nie zmieniają się tak szybko jak w ciuchach – nadal rządzi nami moda, i łatwo wyłapać pewne kierunki czy produkty, na których punkcie oszalała cała Polska. Sztuką jest złapać tę falę w odpowiednim momencie. Kiedyś to były charmsy i beadsy, z których komponowałaś bransoletkę, potem sznurek z grawerowaną zawieszką, następnie bransoletki na gumce z kolorowych kamieni naturalnych. Potem delikatne, łańcuszkowe naszyjniki z zawieszką. Teraz hitem są chokery – tasiemki lub aksamitki do noszenia ciasno przy szyi. Co będzie następne, jeszcze nie zdradzę, ale mam swoje podejrzenia.
Gdzie można kupić Pani biżuterię? Przede wszystkim w naszych butikach (w Poznaniu w Starym Browarze oraz Avenidzie) oraz na aniakruk.pl. Dziś online bardzo mocno przeplata się z offline, często klientki oglądają coś na stronie, po czym przychodzą podjąć ostateczną decyzję do butiku lub na odwrót: coś wpadnie im w oko w butiku, ale wolą spokojnie przejrzeć całą ofertę na stronie.
22
dobry wzór
/
Zburzony drapacz chmur Do końca kwietnia archeolodzy poszukiwać będą śladów kolegiaty farnej w Poznaniu. Gdyby stała do dziś, jej wieża byłaby najwyższym budynkiem w mieście. Budowla zburzona po pożarze i nieudanej próbie odbudowy na początku XIX wieku miała 114 metrów wysokości. Dziś najwyższa w Poznaniu jest Andersia Tower, która ma nieco ponad 102 metry tekst: Anna Skoczek
🡬
Karol Prausmüller, rekonstrukcja kolegiaty farnej
Fot. ze zbiorów Miejskiego Konserwatora Zabytków w Poznaniu. Źródło: E. Siejkowska-Askutja 2016
23 
FOT. PRACOWNIA URBANTECH/KRZYSZTOF URBANIAK, PROJEKT KOLEGIATA
W
đ&#x;ĄŠ
Wizualizacja przebudowy placu Kolegiackiego
đ&#x;Ą
Szklany stempel butelki z XVII-XVIII w. odnaleziony podczas wykopalisk archeologicznych poprzedzajÄ…cych przebudowÄ™
ykopaliska archeologiczne prowadzone na placu Kolegiackim są związane z planami jego przebudowy. Docelowo zniknie stamtąd parking, a plac ma zamienić się w drugi Rynek. – Planowany termin rozpoczęcia przebudowy to druga połowa 2017 roku. Miastu bardzo na tym zaleşy – mówi Joanna Bielawska-Pałczyńska, miejska konserwator zabytków w Poznaniu. Pomysłów na urządzenie placu Kolegiackiego miasto szukało ogłaszając konkurs. W projektach miały znaleźć się kompletne rozwiązania dla zagospodarowania przestrzeni, zarówno w zakresie zieleni, jak i małej architektury, nawierzchni czy teş oświetlenia. – Ale równieş, co najwaşniejsze dla mnie, projektanci mieli za zadanie wydobyć historyczny potencjał tego miejsca – mówi miejska konserwator i dodaje, şe zwycięska koncepcja pracowni Krzysztofa Urbaniaka zakładała wiele ciekawych rozwiązań. Jednym z nich jest tzw. zegar czasu, usytuowany na osi sąsiednich uliczek oraz interesująca kaskada wodna. Projektant pracuje nad szczegółowymi rozwiązaniami projektowymi, które muszą się równieş odnosić do ekspozycji odkrytych znalezisk. – Jest to szczególnie
istotne, bo prowadzone badania i odsłonięte relikty muszą przywrócić pamięć o miejscu, o wyjątkowym obiekcie nie tylko w skali miasta, ale i ówczesnej Europy – podkreśla Joanna Bielawska-Pałczyńska.
Ślady giganta Kolegiata farna przez kilkaset lat była architektonicznym symbolem Poznania. – Jeśli chodzi o znaczenie dla miasta, porównywana jest ona z kościołem Mariackim w Krakowie, mimo iş jego wieşe są nişsze – mówi kierujący pracami archeologicznymi dr Marcin Ignaczak. To wręcz niewiarygodne, şe po najwyşszym budynku, który kiedykolwiek stał w Poznaniu, do dziś zostało tak niewiele śladów.
24
Przebudowa placu Kolegiackiego będzie kosztować maksymalnie
10
Nie tylko kościół Wieża kolegiaty przez kilka lat pełniła również funkcję miejskiej dzwonnicy. – Pamiętajmy, że kiedyś zegarków nie było, a później ich posiadanie nie było tak powszechne. Ludzie żyli według rytmu wyznaczanego przez
milionów złotych
dzwonników – mówi dr Ignaczak. Zachowały się nawet źródła, na podstawie których dowiadujemy się, że poznaniacy skarżyli się na niedokładnego dzwonnika, przez którego spóźniali się w różne miejsca – dodaje ze śmiechem. Odnalezienie fundamentów dzwonnicy, a zarazem wieży kolegiaty będzie na pewno wisienką na torcie prowadzonych badań. Ale archeolodzy poszukując śladów tej wyjątkowej budowli trafiają na odkrycia rangi światowej. Wśród takich jest na pewno znalezienie pod jednym z filarów ludzkich szczątków, które po śmierci poddano obdukcji. – To fenomen na skalę światową – mówi Marcin Ignaczak – Po ogłoszeniu tego odkrycia z pytaniami
FOT. PRACOWNIA URBANTECH/KRZYSZTOF URBANIAK (2), PROJEKT KOLEGIATA (2)
Dzięki wykopaliskom sytuacja na pewno się zmieni. Grupa kilkunastu archeologów odkryła już między innymi część fundamentów kolegiaty i filary. Wciąż poszukują miejsca, w którym usytuowana była wieża. – Prace utrudnione są przez to, że nie zachowała się żadna dokładna dokumentacja związana z kolegiatą – tłumaczy Marcin Ignaczak – Plany zapewne zostały zniszczone. Chociaż po wielu miesiącach prac wiemy już dużo więcej. I tak 114 metrowa wieża mieściła się bliżej budynku urzędu miasta. To właśnie w tym kierunku będą teraz kopać naukowcy. Wcześniej udało im się natrafić na prawdopodobny ślad po upadku jednego z dzwonów. – Wgniecenia posadzki i pozostałości materiałów pozwalają nam sądzić, że to w trakcie pożaru mógł spaść tam jeden z mniejszych dzwonów, bo średnica wypalonego koła wraz z gruzami ma około 2 metrów. Jesteśmy przekonani, że odkrycie fundamentów wieży to kwestia czasu – mówi dr Ignaczak.
25 
Co wiemy?
đ&#x;ĄŠ
Widok z przebudowanego placu Kolegiackiego na zaułek poetów i malarzy
đ&#x;Ą
Ludzkie szczątki poddane sekcji zwłok na przełomie XVI i XVII wieku – to odkrycie archeologiczne rangi światowej
đ&#x;ĄŞ
dr Marcin Ignaczak, archeolog
zwracali się do nas nawet naukowcy z Japonii. Wszystko dlatego, şe sekcję zwłok przeprowadzono na przełomie XVI i XVII wieku – dodaje archeolog, według którego te znaleziska mogą mieć związek z działającym wówczas w Poznaniu wybitnym lekarzem Józefem Strusiem, który leczył równieş Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta. Medyk był takşe burmistrzem Poznania i wiadomo, şe został w kolegiacie pochowany. Szczątki po pośmiertnej autopsji są jak do tej pory najbardziej prestişowym odkryciem podczas wykopalisk, ale w sumie naukowcy odkryli juş kilkaset grobów. Szkieletami zajmują się teraz antropolodzy z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, którzy ustalają między innymi wiek oraz płeć pochowanych pod kolegiatą ludzi. – Dzięki badaniom być moşe uda się poznać więcej szczegółów z şycia ówczesnych poznaniaków – mówi doktor Ignaczak. – Być moşe dowiemy się na co chorowali, jakie były wtedy warunki şycia – dodaje.
Juş dziś zresztą moşemy sporo powiedzieć o poznaniakach z XVII i XVIII wieku. Wiemy na przykład, şe ktoś sprowadzał do miasta wodę mineralną z Niemiec. – Wiemy teş, şe poznaniacy podróşowali praktycznie tak jak my dziś. W XVII wieku często musieli jeździć na przykład do Włoch skąd przywozili róşne sakralne pamiątki, dewocjonalia, ale tych śladów jest więcej – mówi Marcin Ignaczak. Wykopaliska na placu Kolegiackim w Poznaniu zakończą się w kwietniu tego roku, ale na wszystkie szczegółowe opracowania badań trzeba będzie poczekać jeszcze kilka lat. – Dzięki temu, şe badania nadal trwają, mamy nadzieję na dalsze rewelacje i oczywiście odnalezienie wieşy, która byłaby najbardziej spektakularnym odkryciem – mówi Joanna Bielawska-Pałczyńska. – Badania z pewnością przyniosą dalszy bogaty materiał i artefakty, które wzbogacą naszą wiedzę nie tylko o historii tej szczególnej świątyni, ale równieş o dziejach miasta, losach jego mieszkańców, ich zwyczajach i codziennym şyciu na przestrzeni stuleci. – I jak podkreśla konserwator jest to niewątpliwie najcenniejszy walor prac prowadzonych na placu Kolegiackim. – Kolegiata przez ponad pięć wieków dominowała w przestrzeni miasta, zniknęła na dwa stulecia, więc nadszedł juş najwyşszy czas na przywrócenie pamięci o niej – kończy Joanna Bielawska-Pałczyńska. 
26
s pacerem po
dzielnicy
/
Najlepszy sąsiad mieszka na Wildzie Kiedyś była wsią, potem dzielnicą robotniczą. To na Wildzie, w Zakładach Przemysłu Metalowego H. Cegielski, w 1956 roku rozpoczął się pierwszy generalny strajk PRL, Poznański Czerwiec. Mieszkała tu Barbara Sobotta, medalistka olimpijska, a na Sikorskiego można było spotkać wybitnego aktora filmowego i teatralnego, Romana Wilhelmiego. I choć na kartach historii Wildy napisano już wiele, ktoś zapomniał o jednym – to tutaj mieszkają prawdziwi sąsiedzi, którzy są dla siebie oparciem każdego dnia tekst i zdjęcia: Joanna Małecka-Synoradzka
27 
đ&#x;Ą
Mural u zbiegu ulic Wierzbięcice i Górna Wilda
W
itold Małecki stoi oparty o jeden ze straganów na Rynku Wildeckim. Nieśmiało wpatruje się w targowisko, które przykryte śniegiem opustoszało. Zaledwie kilku kupców rozłoşyło dziś towar, nerwowo chuchając w rękawy. Na dworze kilka stopni ponişej zera. Ostre słońce, które wstaje nad Wildą zwiastuje srogi mróz. Herbata i kawa parują z kubków handlarzy. – Pamiętam takie zimy, kiedy wstawałem o piątej rano i zastanawiałem się, czy w ogóle wykładać towar. To było w latach 80. – wspomina Witold. – Dzisiaj nie jest zimno. Przez wiele lat handlował na Rynku Wildeckim. Czasem towar dowoził wózkiem. Jego stragan z warzywami i owocami przyciągał najwięcej klientów, kolejki ustawiały się od bladego świtu. – Najpierw przychodzili klienci, którzy rano biegli do pracy, do Cegielskiego, ZNTK czy Politechniki. Po południu wracali i robili zakupy do domu – na jego twarzy maluje się uśmiech. – To były cięşkie czasy, trzeba było zarobić na rodzinę, nieraz staliśmy tu po kilkanaście godzin. Witold Małecki miał gest. Do kilograma jabłek potrafił dorzucić sztukę gratis, na Dzień Kobiet
rozdawał klientkom tulipany. – Dzień dobry panie Witku, wraca pan na rynek? – uprzejma starsza pani zaczepia nas przy kwiaciarniach. – Nie, pani Jadziu, opowiadam jak było kiedyś. – Fajnie było, bo pan był i zawsze miał pan pyszne jabłka. Odwraca się i odchodzi. – O, proszę spojrzeć, wejście do kościoła znajduje się zaraz przy zejściu na rynek – wskazuje Witold. – Pamiętam jak w niedzielę ludzie wychodzili po zakończonej mszy i schodzili do straganów. Mój był bardzo duşy, stałem sam i cięşko było to opanować. Niektórzy wykorzystywali moment nieuwagi i podbierali mi sałatę, marchewki. Chowali do toreb i odchodzili. A ja i tak pod koniec dnia rozdawałem to, co mi zostało, bo po co wyrzucać dobre produkty. Dzwoni telefon. – Przepraszam, muszę juş iść – rzuca Witold i odjeşdşa.
Deskorolkarz Piotr jest autentyczny‌
Dźwięk dzwonów przerywa względną ciszę na Rynku Wildeckim. Pod kościołem bawi się z psem Tomasz Genow, radny Rady Osiedla Wilda. – Tutaj gdzie teraz stoimy
Wracamy na uliczkę obok kościoła. Na deskorolce siedzi męşczyzna. Czyta ksiąşkę. Pies Tomka – Harry, oblizuje jego twarz, skacze wokół i wesoło merda ogonem. Mówią na niego Pan Deskorolkarz. – Ma chore nogi i ręce, ale jest tu codziennie – dodaje radny. – Zawsze słuşy dobrym słowem i zbiera tu pieniądze. – Co tam pan czyta? – pytam. – „Nowy Testament�. - A jak panu na imię? - Piotr! – Powodzenia – şegnamy się i skręcamy w lewo.
28
stał wiatrak, a obok płynął strumyk, dlatego ulica Sikorskiego wcześniej nazywała się Strumykowa. Przechodzimy obok straganów. Po drugiej stronie rynku, do nowej plomby przyklejony jest stary budynek. Wygląda trochę jak poczekalnia dworca kolejowego. Dookoła opłotowany, zamknięty, jakby od lat nic tam się nie działo. Ale odmalowany. – Właśnie tutaj znajdowała się łaźnia miejska, bo większość z tych kamienic nie miała łazienek. Pamiętam, şe jeszcze moja ciocia korzystała tam z łazienki – mówi Tomasz. Spoglądamy w prawo. W oczy kłuje zlokalizowany tuş obok straganów biały, odrapany, stary pawilon – była siedziba Komfortu. – Niedługo w tym miejscu stanie nowy blok, trochę zbyt nowoczesny patrząc na to, şe otaczają nas raczej stare kamienice – kwituje Tomek Genow.
‌i takie teş było Kino Wilda‌
đ&#x;ĄŽ
Kino Wilda zajęła Biedronka
Idziemy ulicą Wierzbięcicie. Kilkadziesiąt kroków od rynku jakby większy ruch. Ludzie przebiegają przez ulicę. Tramwaj linii numer dziesięć trąbi na starszego pana biegnącego z siatką Biedronka. Podnoszę wzrok. Nad logo dyskontu napis: WILDA. – Neon świeci w nocy – mówi Tomasz. Wejście do sklepu zamykają przesuwne drzwi. Kiedyś było tu kino, chyba jedno z najlepszych w Poznaniu. Było pierwszym nowym kinem, jakie powstało w Poznaniu po II wojnie światowej. Jego budowę rozpoczęto w 1955 roku, dla publiczności otwarto je w sobotę 15 września 1962 roku. Ostatni seans odbył się 31 marca 2005 roku, wyświetlono wtedy film „Bardzo długie
29 
zaręczyny�. W seansie uczestniczyło ok. 50 widzów, w większości nieświadomych, şe „Wilda� zostanie zamknięta. Projektory przestały działać o godzinie 22:14. – Patrz pani, kiedyś tu się chodziło do kina – zaczepia mnie pani Alicja z ulicy ŝupańskiego. – A teraz to po zakupy chodzą i juş zapomnieli o tych wszystkich premierach.
‌za to jest Lokal Wilda i Hubert‌
W bramach nie ma juş drobnych pijaczków, nikt się nie awanturuje. Na chodnikach zamiast potłuczonych butelek plaga psich kup. – Walczymy z tym, ale są ludzie, którzy nie sprzątają po swoich psach. I co z nimi zrobić? – rozkłada ręce Tomasz Genow. Poza tym jest w miarę czysto. Dochodzę do ulicy Chwiałkowskiego. Skręcając w lewo z daleka widać szary kolor elewacji. Nad drzwiami napis Lokal Wilda. Schodząc po schodach na dół trzeba uwaşać na głowę. – Dzień dobry – rzucam na progu. – Witam w Lokalu, co mogę podać? Na ladzie leşą ciastka, świeşy sernik, batony z granolą. Na półce z lewej strony kilkanaście rodzajów herbat. – Z czym chciałaby pani herbatę? Mamy suszone owoce, syropy, dodatki sezonowe – pyta brunetka za ladą. – Poproszę coś pysznego – mówię i zajmuję miejsce przy stole. Lokal jest ładny, w drugiej sali, na ścianie, miejsce do pisania dla dzieci. – Jak wam tu idzie? – pytam. – Niektórzy nie wierzyli, şe tu przetrwamy, ale udało się – odpowiada Joanna stawiając na stole herbatę z kwiatem czarnego bzu. – My tu trochę şyjemy jakbyśmy znali się od lat. Sąsiedzi przychodzą, opowiadają co u nich, zostawiają swoje wyroby.
đ&#x;ĄŹ
Kościół przy Rynku Wildeckim
đ&#x;ĄŽ
Lokal Wilda
A pani z naprzeciwka robi korony z papieru. Proszę, moşe sobie pani wziąć. W rogu starszy pan popija czerwone wino. Mieszka niedaleko. Jest kilka minut po godzinie 13:00. Do Lokalu Wilda wchodzi Hubert Koşuchowski z Wildeckiej Inicjatywy Lokalnej. Przystojny brunet, otwarty, od razu przechodzimy na „ty�. – Słuchaj, mieszkam tu cztery lata i jakoś nigdy nie poczułem, şe coś mi tu grozi – mówi. – I nigdy nie spotkałem się z agresją, nikt mnie nie zaczepiał, a wracam o róşnych porach do domu. Wspólnie z kilkunastoma innymi wildzianami załoşyli stowarzyszenie, bo chcieli działać i robić coś dla dzielnicy. – Zaczęło się od wymiany informacji na forum, a potem samo się stało. I tak dziś mamy Stowarzyszenie – mówi Hubert. Sadzą drzewa, krzewy, organizują imprezy. – Zainicjowaliśmy Noc Muzeów na Wildzie. Wspólnie z Klubem Miłośników Pojazdów Szynowych otworzyliśmy nieczynną juş zajezdnię na Madalińskiego i zrobiliśmy ekspozycję starego taboru. Po Wildzie nawet krąşył tramwaj wycieczkowy. Poza tym moşna było zwiedzać kościół, Schron Kultury, podziemia IPN-u. Dzięki temu odwiedziły nas setki osób spoza dzielnicy – relacjonuje Hubert. Kiedy opowiada o Wildzie jest pełen pasji, zaangaşowania. Nie idzie mu przerwać, ale nawet nie chce się przerywać.
30 ‌prawdziwy GODny chleb‌
Na zegarze kilka minut przed godziną 14:00. Jedyny magiel w dzielnicy otwarty do 14:00. Na św. Czesława obojętnie mijają się ludzie, powoli przejeşdşają samochody. Słychać tramwaj. Nad niskimi drzwiami napis: Magiel elektryczny. Za ogromnym urządzeniem do magla siedzi sympatyczna blondynka w fartuszku. Pachnie praniem. W tle stare meble, po prawej stronie kotara i przejście na zaplecze. Przeglądając gazetę mówi, şe ludzie wciąş korzystają z jej usług. Nie chcę przeszkadzać‌ Idąc w dół ulicą św. Czesława i przechodząc przez przejście dla pieszych, na skrzyşowaniu z Wierzbięcicami wyrasta szachulcowa kamienica. Przed drzwiami potykacz, a na nim napis: Pracownia GODny. Wchodzę. Od progu pachnie świeşo wypieczonym chlebem. Na ścianach zdjęcia artystów. W rogu stoją worki po mące. Na wprost lada, a za nią wystawa chleba: GODny, Czesław i Luj. Z zaplecza wychodzi Gosia. – Podobno macie najlepszy chleb w Poznaniu – mówię. – A to juş wiem, o co pani chodzi – rzuca i pakuje mi do papierowej torby GODnego. Chleb jest idealnie wypieczony, z przyrumienioną skórką, cięşki. Od razu odrywam kawałek. Mokry w środku, pachnie obłędnie. Wypiekają chleb we dwoje,
đ&#x;Ą
Gosia i Maciej z Pracowni GODny
đ&#x;ĄŻ
Hubert KoĹźuchowski
z pasji. Ona – nauczycielka języka angielskiego, on – miłośnik dobrego jedzenia. ŝywią się zdrowo i taki chleb serwują poznaniakom. Zaczęli od wypiekania w Irlandii, dla siebie. – Piekliśmy, bo chcieliśmy coś jeść – mówi Gosia. – A dlaczego tutaj jesteśmy? Wilda jest ciekawa, poza tym budynek, w którym się znajdujemy jest piękny. Sami kładli płytki, remontowali. Klienci wchodzą jeden za drugim. Wszyscy się witają, uśmiechają do siebie. Zakwas, z którego robią chleb przeszedł szereg badań na Uniwersytecie Przyrodniczym. U nich nie liczy się masówka, a rzemiosło. W kaşdy bochenek włoşone jest serce. – Wpadaj częściej – şegna mnie Gosia, poprawiając fartuch ubrudzony mąką.
‌pizza z sercem zamiast mozzarelli‌
Na rogu św. Czesława i Poplińskich przechodnie zaglądają przez okna, machają. Szara fasada z napisem Suszone pomidory zachęca do wejścia. – Zastałam właściciela? – pytam. Kolejny lokal w podpiwniczeniu, kolejne uwaşaj na głowę. – Proszę usiąść, właścicielka zaraz przyjdzie. Kawy? – proponuje kelnerka. Siadam z tyłu. Surowe wnętrze, kolorystyka szarości i cegły nadają niesamowity klimat. Otwierają się drzwi i wpada 28-letnia Jagoda Kalisz. Prowadzi to
31 
– W ogóle przychodzili do nas sąsiedzi, zaglądali, kibicowali. Wspierali, gdy robiliśmy ogródek. Do dziś są naszymi klientami. Hitem lokalu jest pizza z karmelizowaną gruszką, miodem, mozzarellą, mascarpone, parmezanem i szynką parmeńską. – Moşe chcesz spróbować? – rzuca Jagoda wciąş opowiadając o jedzeniu. Spróbowałam. Jest genialna i inna niş wszystkie.
‌a na Poplińskich ceramiczny szał‌
miejsce wspólnie ze swoim partnerem Leszkiem. Stworzyli knajpę z miłości do jedzenia. Nie są kucharzami z zawodu, ale swoją pasją i talentem dzielą się z gośćmi, którzy wymusili na nich dowóz jedzenia na telefon. – Trzeba iść z duchem czasu – śmieje się Jagoda. Energię moşna od niej czerpać garściami. Szczupła blondynka o niebieskich oczach rozgląda się po lokalu. Widać, şe jest dumna z tego, co udało im się stworzyć. – Otworzyliśmy miejsce, do jakiego sami chcielibyśmy pójść i zjeść. Pamiętam dokładnie jak to było. Wszyscy mówili, ze oszaleliśmy, şe lokal, şe Wilda, şe takie wyzwanie. A ja od razu zakochałam się w tym miejscu. Wzięliśmy kredyt, skorzystaliśmy z dofinansowania i jesteśmy – mówi Jagoda. – Niektóre składniki ściągamy z Włoch, rukolę mamy od mojego dziadka z gospodarstwa, wędzimy swoje szynki, mamy swój szpinak, mama Leszka zajmuje się sadzeniem warzyw, wszystko ekologiczne. Na początku Jagoda otwierała drzwi, witała klientów, przyjmowała zamówienia, a na końcu zmywała naczynia. Z czasem trzeba było zatrudnić ludzi, bo restauracja się rozrosła i mimo chęci nie była w stanie juş dalej tego robić. – Bardzo nad tym ubolewam, bo uwielbiam naszych klientów i brakuje mi rozmów z nimi – dodaje Jagoda.
đ&#x;ĄŹ
Magdalena Kucharska w pracowni Hadaki
đ&#x;ĄŽ
Wyjątkowa ulica Poplińskich
Z pewnością inna jest ulica Poplińskich. Przy kamienicach ogródki, równo przystrzyşone krzewy, wysokie tuje. W kącikach stoją miseczki z jedzeniem dla kotów. Pomiędzy bramami wejścia do lokali: jest studio stylizacji paznokci, adwokaci i‌ Hadaki. Wchodzę. Na półkach stoją ceramiczne misy, wazony, kubki, filişanki. Kaşdy inny, unikatowy. Za biurkiem siedzi szczupła brunetka, Magdalena Kucharska. Nie lubi występować na zdjęciach, ale kocha swoją pracę. Wchodzimy na zaplecze. Kilka plastikowych pojemników z gliną, piec, odlane juş formy. – To tu wyşywam się artystycznie – mówi. Chwyta jeden z wazonów i tłumaczy, şe jeszcze musi wyschnąć. W pracowni cisza. Czasem dzwoni telefon. Magda latem wychodzi do ogródka z kawą i wymyśla kolejne projekty. – Na Wildzie jest czysto – opowiada.
Na zewnątrz kilka stopni ponişej zera, w środku ciepło. Skarpetki, spodnie, bluzki, kurtki, buty – jest tam wszystko. Obok, poza pawilonem, straszą podarte plandeki straganów. Tylko na dwóch coś się dzieje. Obok puste wieszaki po kurtkach, gdzieś tam szale i rękawiczki. A jeszcze kilka lat temu moşna było tu kupić maturę, prawo jazdy, nielegalne płyty, kasety, alkohol, zjeść frytki z ketchupem i ciepłą zupę‌ Dziś śmierdzi starym olejem z blaszaka i hula wiatr. Wyglądam za targowisko. Na górze, przy Niedziałkowskiego jest park. Wchodzę. Kiedyś był tutaj cmentarz, dziś na placu zabaw bawią się dzieci. – A tam jest mural – pokazuje mi Tomek i prowadzi na ulicę Przemysłową. Wilda ma pięć murali, niektóre pisane wierszem. Jeden na Sikorskiego, przy ulicy Roboczej. Razem ze mną zatrzymują się tutaj jeszcze dwie osoby. Czytamy. 23-letnia Kasia z westchnieniem ruszyła dalej. – To ładne – rzuciła. – Wie pani, ja mieszkam na Kosińskiego, tam są ładne kamienice. Moşe chce pani zrobić zdjęcie?
32
– Ale głównie zaskoczyli mnie tutaj ludzie, w tym pozytywnym znaczeniu oczywiście. Przykładem jest pani Krysia, która wpada do nas z newsami. Raz przyszła z winem i powiedziała, şe nie zniesie, jeśli dłuşej będziemy do niej mówić „pani Krysiu�. No i nie mieliśmy wyjścia‌
‌i wszyscy są na STARCIE‌
Idąc dalej w kierunku Górnej Wildy skręcam w ulicę Róşaną. To tu niebawem wprowadzą się kolejni lokatorzy. Nowe budynki powstają w połowie ulicy. Odwracam się. Na rogu napis: START. Podchodzę blişej. Otwiera mi sympatyczny pan w okularach. Szyby oblepione papierem. – Remontujemy kuchnię – mówi. Restaurację załoşyli Fafik (psiak Rafała) Anna Orendorz, Rafał Grabowski i Grzegorz Gąsior. – Prowadzimy to razem od samego początku – mówi Anna Ofrendorz. – A nazwa START to w duşej mierze przypadek, który z czasem zyskał coraz więcej sensu, po pierwsze to nasz pierwszy wspólny projekt (moşliwe, şe nie ostatni), po drugie to był dla nas (kolejny) nowy początek, po trzecie – lokalizacja, która pozwala nam powiedzieć „zacznijcie u nas, potem juş macie blisko do centrum�. Chcieliśmy prostą nazwę. Od razu nam się spodobała i tak zostało. Ania z Grzegorzem mieszkają na Wildzie. Mówią, şe tutaj są fajni ludzie, a dzielnica zmienia się z miesiąca na miesiąc. – Na Wildzie się wspaniale şyje. Witamy się z sąsiadami, znamy swoje psy i pomagamy sobie wzajemnie – mówi Ania. – Mamy teş zabawne sytuacje. Kiedyś zaskoczył mnie pewien pan, który zjadł kawałek sernika, po czym zapytał, czy moşe dostać więcej na wynos. Powiedziałam, şe jasne, poprosił mnie, şebym odkroiła kawałek sernika i gdy zaczęłam go pakować, on oznajmił – „nie, nie! ten kawałek zostawiam pani, ja zabieram całą resztę�.
‌na zakupy – na Bema‌
Dochodzi godzina 15:00. Reszta kupców na niegdyś popularnym targowisku na Bema zwija rzeczy ze straganów. Pawilon handlowy świeci pustkami, raz po raz ktoś wchodzi do środka. Na froncie napis: Targowiska.
đ&#x;ĄŽ
Mural u zbiegu ulic Sikorskiego i Roboczej
‌i do zajezdni na Madalińskiego‌
Kilka wyremontowanych budynków, kilka rozwalonych chodników. Pusto, jakbym nie była na Wildzie. Czasem przejedzie jakiś samochód.
33 
Ludzie juş jakby mniej uprzejmi. Nikt się nie uśmiecha, nie zagaduje. Na końcu, zza winkla wynurza się stara zajezdnia tramwajowa. Pusto. Czasem ktoś zerknie nieśmiało za płot i odchodzi. Wokół walają się rozbite butelki i rozdeptane puszki po piwie. Drzwi do zajezdni zamknięte na cztery spusty. Obok budynku myjnia tramwajowa. – Madalina miała być sprzedana pod deweloperkę – wyjaśnia Hubert Koşuchowski z Wildeckiej Inicjatywy Lokalnej. – Na szczęście udało się ją uratować i dziś jest to miejsce, gdzie latem odbywają się imprezy, pikniki. Miasto nawet planuje tam zrobić muzeum pojazdów szynowych. Tory tramwajowe wychodzące z zajezdni prowadzą z powrotem na ulicę 28 Czerwca 1956 r. Właśnie tutaj znajduje się jeden z najlepszych szpitali ortopedycznych w Polsce. W poczekalni Ortopedyczno-Rehabilitacyjnego Szpitala Klinicznego im. Wiktora Degi Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu kolejka do rejestracji. Głównie starsze osoby. W rogu przy stoliku z kolorowankami dla dzieci siedzi dziewczyna i mi się przygląda. – Ja chyba panią skądś znam – mówi, a w jej głosie pojawia się pewność. – Chyba widziałam panią tu wczoraj. – Raczej nie, ale co pani tu robi? – pytam. – A siedzę tak juş kilka godzin i czekam aş mnie wreszcie przyjmą. Wie pani, kolejka. Obok niej sterta gazet, na jednej leşy nadgryziona droşdşówka. Pokazuje mi palec, na którym wyrósł jej guz.
đ&#x;ĄŹ
Szpital ortopedyczny
Boli nawet przy najprostszych czynnościach. Ma na imię Monika. Około 30 lat, brunetka, szczupła. Na jej twarzy maluje się smutek, chociaş to jeszcze nie wyrok: – Niech pani ze mną chwilę posiedzi, nie będę sama. Przed nami dwie starsze panie machają skierowaniami na zabieg. Z boku męşczyzna na wózku ze złamaną nogą. – Przyjęcia na chirurgię ręki – krzyczy kobieta w białym fartuchu. – Idę, miłego dnia – rzuca Monika i znika za drzwiami Izby Przyjęć.
‌kończąc w „Las Vildas�, gdzie za chwilę nie będzie niczego‌
Powoli wychodzę, obijając się o kolejkę oczekujących. Wracając na Rynek Wildecki mijam skwer na skrzyşowaniu 28 Czerwca 1956 r i Sikorskiego. Okropne, blaszane budy straszą z daleka. Mówi się na to miejsce „Las Vildas�. Zresztą właśnie taki szyld widnieje na jednym ze stojących tam punktów handlowych. Na szczęście niedługo w tym miejscu powstanie nowoczesna kamienica. Tramwaj linii numer dziesięć powoli dojeşdşa na mój przystanek. Raz jeszcze spojrzałam na bramę z napisem: Kino Wilda, która jeszcze trochę przypominała kinowe kotary i panią bileterkę. Tydzień po tym, gdy byłam na Wildzie, Monika napisała SMS-a: mam nowotwór, na szczęście łagodny. I chyba tylko dlatego, şe pani ze mną w tej poczekalni posiedziała. Dziękuję. 
đ&#x;ĄŽ
Jakub Gerber. Rajd Hiszpanii 2016
34
moto
/
Rajdy to moje şycie Jakub Gerber mieszka na poznańskiej Wildzie. W ubiegłym roku wspólnie z Jakubem Brzezińskim zdobył tytuł wicemistrza kraju w Rajdowych Samochodowych Mistrzostwach Polski. Startował teş w mistrzostwach świata. Pilotem rajdowym jest juş trzynaście lat. Jeździł m.in. z Robertem Kubicą, Leszkiem Kuzajem i Tomkiem Kucharem. tekst: Joanna Małecka-Synoradzka
powoduje, Ĺźe otwierajÄ… siÄ™ kolejne, rajdowe drzwi, poza PolskÄ….
W ubiegłym roku pracowałeś z Jakubem Brzezińskim, z którym udało się zakończyć sezon rajdowy z tytułem wicemistrza Polski. Wystartowaliście takşe w kilku rundach mistrzostw świata. Jak oceniasz tę współpracę? JAKUB GERBER: To dla mnie kolejne doświadczenie zarówno w Polsce, jak i za granicą. W kraju miałem okazję startować samochodem klasy R5, czyli najszybszym, jakim w tej chwili moşna jeździć. No i teş miałem okazję uczestniczyć w największej imprezie z cyklu mistrzostw świata, startując w Pucharze Dmack Fiesta Trophy. Dla mnie był to pozytywny rok pod kątem doświadczeń. Jeśli chodzi o współpracę z zespołem, nie chcę tego oceniać w tej chwili.
Jaka jest róşnica pomiędzy startami w kraju a za granicą? Na pewno rajdy zagraniczne są dłuşsze i wymagają lepszego przygotowania merytorycznego i fizycznego. Po cięşkim zapoznaniu z trasą, które bardzo długo trwa, mamy przed sobą kolejne trzy dni rajdu. Oesy są bardzo trudne, a to powoduje, şe trzeba być maksymalnie skoncentrowanym do samego końca, bo o błąd nietrudno.
Jesteś zadowolony ze startów w mistrzostwach świata? Tak. I chociaş początkowo wydawało mi się, şe to będzie cięşka praca, bo starty za granicą są bardziej wymagające, to jakoś łatwo mi to przychodziło. Uwaşam, şe przy nakładzie pracy, który włoşyłem w tę pracę, efekt był zadowalający. Co Ci dały te starty? Na pewno więcej kontaktów z ludźmi, których chciałem poznać, ale teş kolejny rok w moim rajdowym CV, który moşe zaprocentować w przyszłości. Zdobyte doświadczenie
Chciałbyś nadal jeździć na zagranicznych imprezach? Oczywiście, ale chciałbym pojawić się teş na polskich odcinkach specjalnych. Kaşdy, kto kocha ten sport, chce jeździć jak najwięcej.
Niektórym wydaje się, şe sport samochodowy to nic trudnego, wystarczy wsiąść do auta i jechać przed siebie. Jak wyglądają przygotowania do rajdu? Kaşdy liczący się zawodnik, który ma zamiar walczyć o najwyşsze lokaty, musi myśleć o kondycji. Starty są wyczerpujące. Spędzamy godziny w rajdówce, w jednej pozycji, do tego maksymalna koncentracja. Kiedy za oknem jest 30 st. C, w rajdówce jest 60 st. C. Tu nie ma klimatyzacji. Przy tego typu pracy najwaşniejsza jest wytrzymałość.
FOT. COLINTEAM
C
ieszy się z sukcesu kaşdego zawodnika, z którym wsiada na prawy fotel. Kiedy zaczyna opowiadać o rajdach, świecą mu się oczy, choć wiele przeszedł. Na co dzień moşna go zobaczyć za kierownicą sportowego białego auta marki Kia, którym przemierza Poznań lub na szkoleniach z bezpiecznej jazdy. Mimo swoich osiągnięć naleşy do jednych z najskromniejszych osób, z jakimi rozmawiałam. Uwaşa, şe uczyć trzeba się całe şycie, bo tylko w ten sposób dąşy się do doskonałości.
35 
36
Jak często trzeba ćwiczyć, şeby mieć dobrą formę? To jest kwestia indywidualna. Moşna ćwiczyć codziennie, moşna raz w tygodniu. Myślę, şe najlepiej jeśli postawimy sobie cel i określimy do czego dąşymy. W okresie zimowym, kiedy nie ma startów, treningi powinny być bardziej zintensyfikowane, najlepiej pod okiem trenera. W sezonie, kiedy nie ma juş na to tyle czasu, trzeba ćwiczyć samemu. Widzę po sobie, şe częste treningi przynoszą rezultaty. Juş nie męczę się w trakcie rajdu. Oczywiście, oprócz ćwiczeń waşna jest dieta i sposób şycia. Jeśli ktoś ma aspiracje i chce zajść naprawdę daleko, to musi podporządkować rajdom całe swoje şycie. Nie da się grać w piłkę, a przy okazji palić paczek papierosów i imprezować.
Jak wygląda praca pilota rajdowego? Przygotowanie do rajdu zaczyna się od zaplanowania samego wyjazdu. Rajdy w Polsce trwają zazwyczaj cztery dni, za granicą do tygodnia. Jeśli zespół nie ma koordynatora, logistyką najczęściej zajmuje się pilot. Przede wszystkim trzeba zorientować się, gdzie znajduje się biuro rajdu i strefa serwisowa, şeby jak najblişej szukać noclegu. Trzeba załatwić transport zespołu, bo nie wiadomo, czy przyjedzie, przyleci, czy przypłynie. Następnie organizujemy wszystkim pracę. A na końcu skupiamy się na zadaniach pilota – trzeba zorientować się, jak przebiega trasa rajdu, gdzie znajdują się odcinki specjalne i zaplanować kiedy, i jak się z nią zapoznać. Mamy tu określony czas, więc trzeba to zrobić z głową. Pilot dodatkowo musi przygotować się z wydarzeń przed rajdem i wiedzieć kiedy jest badanie kontrolne, uroczysty start, konferencja prasowa.
đ&#x;ĄŹ
Jakub Gerber (po lewej) z Jakubem Brzezińskim. Rajd Nadwiślański 2016 r. – I miejsce w klasyfikacji generalnej
FOT. ARCHIWUM
Zmęczony pilot czy kierowca nie powinien wsiadać do rajdówki.
Spędzamy godziny w rajdówce, w jednej pozycji, do tego maksymalna koncentracja. Kiedy za oknem jest 30 st. C, w rajdówce jest 60 st. C. Tu nie ma klimatyzacji. Przy tego typu pracy najważniejsza jest wytrzymałość. Zmęczony pilot czy kierowca nie powinien wsiadać do rajdówki
Zanim wyjedziemy na oesy, jesteśmy taką sekretarką, która musi pilnować wszystkiego: czasu, kolejnych wydarzeń i obowiązków związanych ze startem. Wszystko po to, żeby kierowca nie musiał się o nic martwić. Jak wygląda opisywanie trasy rajdu? Notatki opowiadają drogę, po której jedziemy. I jeśli kierowca i pilot wiedzą jak opisywać trasę, to jest połowa sukcesu. To, co napiszemy, ma za zadanie powiedzieć kierowcy, co wydarzy się za chwilę. Przy ogromnej prędkości z jaką jedziemy, kierowca nie widzi, co czeka na niego za kolejnym zakrętem. Pilot musi tak wszystko przedyktować, żeby nie wypaść z trasy i dojechać na metę. Drogę opisujemy przy pomocy cyfr, które mają powiedzieć, jak szybko pokonać kolejny odcinek trasy, czy zakręt jest w lewo, czy w prawo. Kierowca opisuje też kąt zakrętu. Opis oczywiście musi być dopasowany do własnych umiejętności, co daje gwarancję dobrego przejazdu. Jeśli kierowca nie do końca ufa temu, co sam napisał i zaczyna kombinować, to nic z tego nie wychodzi. Notatki powstają podczas zapoznania z trasą. Wygląda to tak, że przed rajdem przejeżdżamy cywilnym samochodem wszystkie odcinki, kierowca dyktuje pilotowi poszczególne elementy drogi, a ten notuje wszystko w zeszycie. „Lewy sześć szczytem śmiało” – co to oznacza? Określa to bardzo szybki zakręt w lewo, sześć, czyli możemy jechać na szóstym biegu i pełnym gazem. Szczytem to wiadomo, że jedziemy przez jakiś szczyt, górkę. A śmiało to oznacza, żeby się nie bać, bo po drugiej stronie wzniesienia nic nie ma. Zawsze chciałeś bić pilotem rajdowym? Zawsze chciałem być pilotem, ale czy rajdowym, to wyszło dopiero później. Jak miałem trzynaście lat to chciałem pilotować myśliwce, a potem zakochałem się w śmigłowcach. Chyba wpłynął na to serial „Airwolf”,
37
który namiętnie oglądałem. W wieku piętnastu lat trafiłem na lądowisko na Półwyspie Helskim, gdzie odbywały się loty widokowe. Całe wakacje kręciłem się wokół śmigłowców. Przy okazji oczywiście latałem, co sprawiało mi ogromną radość. Trwało to dopóki nie zrobiłem prawa jazdy. Wtedy polubiłem jazdę samochodem i trochę odpuściłem latanie. Niestety licencja pilota była bardzo kosztowna, a droga do aeroklubu daleka, więc przesiadłem się do samochodu. Pamiętasz swój pierwszy start w rajdzie? Tego się nie zapomina. Zaczynałem od amatorskich imprez, startując Oplem Kadetem 1300, który należał do mojej mamy. Potem stwierdziłem, że to auto nie ma na tyle mocy, żeby nim rywalizować i przesiadłem się do Kadeta GSI, z dwulitrowym silnikiem. Próbowałem swoich sił w różnych imprezach, m.in. na Torze Poznań. Goniłem najlepszych. Zdarzały mi się miejsca na podium, ale też dalsze lokaty. Miałem wtedy osiemnaście lat i o rajdach nie wiedziałem nic. Pamiętam, że pewnego dnia kolega, z którym rywalizowałem – Jacek Witucki, którego serdecznie pozdrawiam, zaproponował, żebyśmy pojechali do okręgu bydgoskiego i tam spróbowali swoich sił. Powiedziałem, że nie mam pieniędzy na takie starty, a Jacek zaproponował mi jazdę na prawym fotelu. I tak zostałem pilotem. Jeździliśmy razem w okręgu bydgoskim i wielkopolskim – i wygrywaliśmy. I trochę spełniło to moje oczekiwania związane z wygrywaniem. Pewnego dnia doszliśmy do wniosku, że trzeba iść dalej i stare Polo, które mieliśmy, przygotowaliśmy do profesjonalnych rajdów: zbudowaliśmy klatkę, wstawiliśmy specjalne fotele i ruszyliśmy na podbój pucharu Polskiego Związku Motorowego. I wtedy po raz pierwszy założyłem profesjonalny kombinezon, wziąłem zeszyt i poczułem się zawodnikiem, takim prawdziwym. Zaczynaliśmy od zera. Uczyliśmy się opisu, techniki jazdy, przygotowania
38
Przygoda z Jackiem jednak się skończyła. Dlaczego? Kończąc sezon i wygrywając w klasyfikacji samochodów z napędem na przednie koła w kategorii N3, jednocześnie zajmując trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej, podjęliśmy decyzję, şe puchar PZM to dla nas ciągle za mało. Pojawiła się zapowiedź Pucharu Peugeota 206 w Mistrzostwach Polski. Stwierdziliśmy, şe trzeba spróbować i zaczęliśmy się szykować. Niestety nasze plany przerwał powaşny wypadek Jacka – nie z jego winy. Długo dochodził do siebie, potem starał się wrócić do rajdów, ale zdecydował się tylko na imprezy amatorskie. Co było dalej? Po kilku latach przerwy spotkałem na swojej drodze Tomka Kuchara, któremu sprzedawałem części do samochodu. Po jakimś czasie otrzymałem od niego zaproszenie na prawy fotel, co było dla mnie wielkim wyróşnieniem. Jechaliśmy rundę Mistrzostw Świata na Korsyce, więc zostałem rzucony na głęboką wodę. Pierwszy raz siedziałem w profesjonalnej rajdówce. Udało się przejechać rajd sprawnie, chyba skończyliśmy na szóstym miejscu w klasie, a więc bardzo dobry wynik. Był to dla Ciebie trudny start? I tak, i nie. Z jednej strony łatwy, bo kompletnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie
czeka. Z drugiej, kiedy zorientowałem się, şe trasa jest bardzo trudna, ma mnóstwo zakrętów i długi opis, byłem juş zmęczony. To było dopiero zapoznanie, a przed nami kolejne trzy dni zmagań. Było cięşko. Po powrocie do domu czułem ogromną satysfakcję, şe udało mi się zadowolić Tomka Kuchara. I tak, po tym rajdzie współpracowaliśmy ze sobą kolejne trzy lata. Kończyliśmy z tytułem wicemistrza Polski w klasyfikacji generalnej i mistrza Polski w grupie. Tomek nauczył mnie wszystkiego, bo zwyczajnie chciał mnie nauczyć.
đ&#x;ĄŹ
Z Robertem KubicÄ…
đ&#x;ĄŠ
I miejsce CitroĂŤn Racing Trophy 2014
đ&#x;Ą
Testy przed Rajdem Rzeszowskim
Na czym polega współpraca pomiędzy kierowcą a pilotem, poza robieniem notatek? Zaleşy na jakiej stopie. Na stopie profesjonalnej kierowca wymaga, a pilot musi robić – tak to wygląda. Na przyjacielskiej to zaleşy, kto czego oczekuje. Są kierowcy, którzy w pilocie chcą mieć przyjaciela, a więc oparcie, bo rajdy są stresujące. Są teş tacy, şe traktują się jak znajomi na rajdzie, a po wszystkim postanawiają od siebie odpocząć. I jak w kaşdym związku dochodzi do konfliktów. Sztuką jest te nieporozumienia wyjaśniać i precyzować, kto co źle zrobił, şeby następnym razem nie popełniać błędu, bo na samej górze tej piramidy jest wynik. Jeśli nie uczymy się na błędach i nie przyjmujemy konstruktywnej krytyki, to nie ma sensu współpracować. Najgorsze, co moşe być w pracy zespołowej i dotyczy to wszystkich zawodów, to okłamywanie siebie nawzajem. Bez zaufania nie ma współpracy. Po Tomku Kucharze przyszły kolejne starty. Jakie? Miałem jeździć z Leszkiem Kuzajem, którego wtedy wszyscy uwaşali za najlepszego
FOT. ARCHIWUM (3)
do rajdu. Wtedy nie było Internetu, więc pracowaliśmy na mapie. Duşo się nauczyłem. Czerpałem wiedzę od lepszych od siebie, np. od Maćka Szczepaniaka, Jarka Barana, no i Macieja Wisławskiego, którego znają chyba wszyscy.
39
Dopiero w chwili uderzenia zobaczyłem, że Robert trzyma się za rękę, a po chwili traci przytomność. Miałem wiele wypadków, ale konsekwencje tego były wyjątkowe. Mnie, na szczęście, nic się nie stało, ale to zdarzenie na pewno pozostawiło rysę na mojej psychice kierowcę w Polsce. Trochę się pozmieniało i podjąłem współpracę z innymi kierowcami, dla których rajdy były formą nauki, a ja mogłem im pomóc. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, bo poznałem wielu ciekawych ludzi. W końcu trafiłem do Janka Chmielewskiego, który był u szczytu kariery. Dwukrotnie zdobyliśmy tytuł mistrza Polski. W międzyczasie jeździłem też z Robertem Kubicą, który starty w rajdach traktował bardziej treningowo, bo jeździł w Formule 1. Pracując z nim obserwowałem, jak ciężko trzeba pracować, żeby osiągnąć sukces. Dużo nauczyłeś się od Kubicy? Bardzo. Przekazał mi wiele wspaniałych rzeczy, wskazówek. Wszyscy wiedzą, że Robert jest duszą towarzystwa i ma wiele do powiedzenia, więc samo spędzanie z nim czasu było ogromną przyjemnością. Mogę chyba powiedzieć, że się przyjaźniliśmy, bo przez najbliższe otoczenie Roberta czułem się traktowany niemal jak członek rodziny. Podczas rajdu Ronde di Andora mieliście poważny wypadek, który obserwowali chyba wszyscy Polacy, nawet niezwiązani z motorsportem. W zderzeniu z barierą mocno ucierpiał Robert Kubica. Siedziałeś wtedy na prawym fotelu. Co czułeś? Pokonaliśmy cztery kilometry pierwszego odcinka specjalnego. Patrzyłem na notatki i nie zauważyłem momentu, w którym zarzuciło samochodem. Dopiero w chwili uderzenia zobaczyłem,
że Robert trzyma się za rękę, a po chwili traci przytomność. Miałem wiele wypadków, ale konsekwencje tego były wyjątkowe. Mnie, na szczęście, nic się nie stało, ale to zdarzenie na pewno pozostawiło rysę na mojej psychice. Jakie emocje Ci towarzyszą, kiedy wsiadasz do rajdówki? Na pewno związane z rywalizacją. Lubię prędkość, adrenalinę, przeciążenia i czekam na zwycięstwa. Jak rodzina reaguje na Twoje wyjazdy na rajdy? Chyba już się przyzwyczaili. Nikt nigdy nie dał mi do zrozumienia, że jest to zły kierunek i zawsze miałem ogromne wsparcie zarówno ze strony moich rodziców, jak i najbliższej rodziny. Na pewno się denerwują, ale wiedzą, że zrobię wszystko, by wrócić do domu. Jak się jeździ po Poznaniu? Wbrew pozorom dobrze, bo poznaniacy jeżdżą poprawnie. Może trochę zbyt mało płynnie. No i jest bardzo mało agresji na poznańskich ulicach, co w innych miastach jest na porządku dziennym.
40
pres ti żowa roz mowa
/
41
Patryk Boro: spowiedź Pracuje z największymi gwiazdami polskiego show-biznesu i z gwiazdami światowego formatu. Karierę zaczynał u boku m.in.: Natalii Lesz, Ilony Felicjańskiej, Bohdana Smolenia, Beaty Kozidrak, Grażyny Szapołowskiej, później zajął się produkcją sesji zdjęciowych chociażby Justyny Steczkowskiej, Izy Miko, Sorry Boys czy też zespołu Coma rozmawia: Joanna Małecka-Synoradzka
N
ie lubi być nazywany reżyserem ani scenarzystą, bo dla niego wzorem w tej dziedzinie jest Roman Polański. Jest przede wszystkim publicystą, autorem trzech książek i bloga, menedżerem gwiazd, organizatorem eventów w Polsce i zagranicą, producentem sesji zdjęciowych. Do Poznania ściąga najbarwniejsze postacie show-biznesu, aktorów, modelki i biznesmenów z całej Polski. W tym roku jego kolekcję zobaczymy na Fashion Week’u w Mediolanie, a dzięki jego staraniom na przełomie listopada i grudnia do Poznania przyjedzie jeden z najsłynniejszych baletów na świecie, Państwowy Teatr Baletu Moscow Ballet La Classique! Nazywa się Patryk Boro, ma 25 lat. Doba jest dla niego za krótka. Kocha swoje życie i jeszcze bardziej swoją pracę. Spotykamy się na sesji zdjęciowej w Whiskey Bar 88 – lokalu znajdującym się na terenie poznańskiego City Parku. Na początku naszego spotkania otwiera butelkę szampana i wszystkich częstuje. Ma około 190 cm wzrostu, lekki zarost, starannie przyczesane włosy, powalający uśmiech i ten błysk w oku.
Jak to możliwe, że w tym wieku masz już taki dorobek? PATRYK BORO: Ja po prostu kocham pracować, ale do jednego już nigdy bym nie wrócił – do pracy z gwiazdami. Spotkało mnie tyle ciekawych, dziwnych i złych rzeczy przy okazji tej pracy, że uwierz mi, nie chciałbym już nigdy więcej tego robić. Mógłbym napisać o tym powieść, która składałaby się z kilku tomów. Policja, narkotyki, uprowadzenia, włamania, imprezy, dziwne kontakty, rozprawy sądowe, zbieranie klientów z imprez nad ranem albo chronienie ich przed wyrzucaniem z klubów. To była dla mnie norma – czy to w Polsce, czy też poza jej granicami… Byłem jednocześnie agentem, managerem, prawnikiem, stylistą, opiekunem, psychologiem, ochroniarzem, a niekiedy i robiłem za ojca… Chyba najcięższa praca w moim życiu. Jak to się stało, że wszedłeś w świat show-biznesu? Prowadząc swoją firmę kieruję się tym, co daje nam rynek amerykański. Zawodowo zajmuję się kilkoma rzeczami, ale najważniejszym dla mnie
42
„Więzy Krwi” napisałem, jak miałem szesnaście lat. To był thriller o kobiecie z Poznania, która po rozwodzie zamieszkała z córką w nowym domu otrzymanym w spadku. I nagle dowiedziała się, że jej dziadek był Draculą (śmiech)
w życiu jest public relations oraz management, a ten mój jest kompletnie inny niż ten stosowany w naszym kraju. Widzę przede wszystkim możliwości kompleksowego rozwoju tam, gdzie nasi rodacy ich nie widzą. U nas managerami zazwyczaj są dziennikarze albo ludzie, którzy chcą się wylansować na gwiazdach i szczerze powiedziawszy nie znają się na tym, bo nie jest sztuką odbieranie telefonów oraz umawianie spotkań i wywiadów. Sztuką jest tworzenie nowego produktu, pozyskiwanie kontrahentów, pozyskiwanie kontaktów w mediach, współpraca naszego klienta z projektantami, blogerami, gwiazdami, stylistami, sferą biznesu, klinikami, pozyskiwanie partnerów, udział w eventach w Polsce, i co najważniejsze, próba zaistnienia poza granicami naszego kraju. Obserwowałem, jak to się robi w Stanach Zjednoczonych. Tam publicysta stoi w cieniu, jak na przykład Liz Rosenberg u boku Madonny, a jeżeli nie stoi w cieniu to naprawdę potrafi sprzedać swój produkt, jak chociażby Kris Jenner, która według mnie jest naprawdę bardzo dobrym managerem. Od czego zaczęła się Twoja droga? W tym roku obchodzę swego rodzaju dziesięciolecie swojej działalności artystycznej, więc chyba czas na benefis w Teatrze Stu! (śmiech) Kiedy miałem piętnaście lat, postanowiłem zrobić imprezę w szkole. Mało tego, uznałem, że trzeba zaprosić gwiazdy, media, by szkole przynieść jak najwięcej splendoru. Moja wychowawczyni powiedziała mi: tak, rób, na pewno coś z tego wyjdzie... Po kilku dniach przyszedłem do niej z nazwiskami gwiazd, które zgodziły się wystąpić na imprezie i oznajmiłem, że wystarczy tylko podpisać kontrakty. Wezwała dyrektora, żeby przywołać mnie do porządku, bo w Polsce młodych ludzi się tępi. Mimo tego impreza się odbyła i połączyliśmy ją z aukcją charytatywną „Bombka od serca”, którą poprowadziłem razem z Natalką Lesz. Specjalnie dla nas śpiewała i tańczyła Iza Trojanowska, przy której przebojach nasz dyrektor bawił się jakby płonął świat. Na imprezie pojawiło się w sumie trochę gwiazd, a jeszcze więcej wzięło udział
w aukcji. Nagrywały dla nas filmiki, przekazywały na licytację swoje osobiste przedmioty i zebraliśmy kilka tysięcy złotych. Od tego momentu nazywano mnie w szkole celebrytą i oczywiście nie spotkało się to z dobrym przyjęciem. Naraziłem się dyrektorowi, wręcz mnie szykanowano, ludzie wyśmiewali mnie za marzenia, a teraz – jak widać – nadal je spełniam, a przecież to dopiero początek… Jeżeli miałbym być bardziej dokładny, pierwszą imprezę zorganizowałem jeszcze wcześniej, bo w gimnazjum, zapraszając na nią Minister Edukacji Narodowej, Krystynę Łybacką, cudowną osobę, która zaszczyciła swoją obecnością Dzień Europejczyka. Był tylko jeden szkopuł: obecność jej i mediów załatwiłem poza wiedzą pani dyrektor i jak to się skończyło? Wiadomo, na dywaniku. Wtedy stwierdziłeś, że będziesz organizował imprezy? Tak, to chyba był ten moment. Natalia Lesz mi powiedziała, że mam to robić, a ja wtedy myślałem sobie, kto zatrudni takiego gówniarza? W ciągu następnego roku zrobiłem kolejną imprezę – najpierw był Empire Festival, znowu w ramach projektu szkolnego. I znowu posypały się grzmoty, ale dzięki takim osobom jak Halina Benedyk – swoją drogą do dzisiaj często spotykamy się Tesco, bo mieszkamy blisko siebie – Magdzie Modrej i przekochanej Oldze Kalickiej, która debiutowała u mnie w roli prowadzącej, a dzisiaj robi karierę w show-biznesie, impreza się udała. Musiałbym tutaj dodać, że specjalnie dla mnie firma, która zajmuje się nagłaśnianiem m.in. festiwalu w Opolu, całkowicie za darmo zajęła się tym festiwalem. Chwilę później był Dzień Kupiecki na Bema. Największą furorę wtedy zrobił nieżyjący już niestety Bohdan Smoleń, potem zaprosiło nas TVP na jedną czy drugą imprezę. Organizowałeś imprezy, na które przychodziły tłumy. Do tego świetny PR. Nie wystarczyło Ci to? Nie, skąd. Mnie nigdy nic nie wystarcza, ja wciąż chcę coś robić. Dla mnie świat to za mało (śmiech). Miałem marzenie, żeby
43
zostać reżyserem i był odpowiedni czas, by je spełnić. Nie wiem czy wiesz, ale większość reżyserów światowej sławy nie ma wykształcenia filmowego. Taki Fellini wręcz twierdził, że tego typu edukacja zabija to, co masz w sobie najlepszego. Wystarczy mieć pasję, miłość w tym przypadku do kina, którą ja mam, bo wychowałem się na kinie lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Nie wyobrażam sobie życia bez włoskiego i francuskiego kina. W moim ulubionym filmie „La Dolce Vita” czuć wręcz magię, a w „La Piscine” erotyzm i iskrzenie pomiędzy Romy Schneider i Alainem Delonem. Też chciałem czuć tę magię i tak bez żadnego budżetu poszedłem do kilku znajomych i stwierdziliśmy, że zrobimy sobie film krótkometrażowy. A że kochałem zawsze kontrowersyjne i ciężkie filmy, to tematem był Poznań z lat 80. i prostytutka, która kiedyś była primadonną. Miałem wtedy 19 lat i przygotowywałem się do matury. Każdy z ekipy wniósł coś do tego
filmu i nasza krótka produkcja zaczęła się wydłużać. Potem stwierdziłem, żebyśmy spróbowali do tego projektu zaangażować gwiazdy. I nagle ze scenariusza na dwunastominutową etiudę zrobiło się materiału na półtorej godzinny. Za namową Renaty, z którą robiłem ten film, ryzykowałem, chociaż nic nie miałem do stracenia. Napisałem do Ilony Felicjańskiej, czy nie zechciałaby w nim zagrać. Nie dość, że chciała, to jeszcze jej ówczesny facet Yossarian Malewski skomponował muzykę z Michałem Marcem Remiszewskim oraz napisał razem ze mną kolejny scenariusz do tego filmu. Teraz, po tak długim czasie, film jest gotowy. Podjąłem również decyzję, by film zacząć wysyłać na festiwale filmowe, bo czas, żeby „Primadonna” wyszła z szafy. Poza Iloną Felicjańską w filmie pojawiła się też Małgosia Szczepańska-Stankiewicz, Magda Godlewska, Piotr Paweł Wyrwas, który grał w wielu zagranicznych produkcjach i znana z kaliskiego teatru Agnieszka Rataj. Chyba powstało mocne kino, które na pewno spotka się z wieloma złymi i dobrymi opiniami, ale co mi tam, ważne, że spełniam
44
swoje marzenia. Inne moje krótkometrażówki spotkały się z raczej przychylnymi opiniami, więc czas ryzykować… Ale na filmie nie poprzestałeś. Potem były sesje zdjęciowe. I gdybym miał wypowiadać się na temat gwiazd, to lepiej by mi się opowiadało o tych, z którymi mi się źle pracowało, bo ich było znacznie mniej. Najlepszą modelką na moich sesjach zdjęciowych była Justyna Steczkowska. Justyna jest cudowną osobą. Przykładowo, potrafi przyjechać o 4 rano, przywieźć na plan swoją menedżerkę, zaproponować wszystkim kawę, zadbać o to, by każdy był zadowolony. Pamiętam to jak dziś. Rezydencja Naruszewicza, Warszawa wcześnie rano, wchodzi Justyna i mówi: „W czym mogę wam pomóc, może coś mogę zrobić w międzyczasie”? To była najszybsza sesja w moim życiu. A najdłuższa? Najdłuższą była ta z Izą Miko. Rozpoczęliśmy o 4 rano, skończyliśmy o 22:00. Iza jest cudowną dziewczyną i tak piękną… Rozmarzyłem się (śmiech). Muszę dodać, że sesje zdjęciowe pojawiły się w moim życiu na chwilę przed tym,
jak poznałem niemiecką fotografkę Jil la Monaca, która robiła zdjęcia do wielu zagranicznych magazynów. Polubiliśmy się i pracowaliśmy razem 3 lata. W tym roku zamierzam wydać album z wybranymi zdjęciami z tych sesji. Kocham pracować na planie, czy to zdjęciowym, czy też filmowym. Potrafię przyjść z butelką szampana lub innego napoju wyskokowego, i cieszyć się z tej pracy. Najbardziej lubię pracować na planie z zaufanymi ludźmi, czy to z Sarą Zalewską, czy moją ukochaną wariatką Anią Szubert, która z każdej dziewczyny wyciąga sam seksapil, albo Sławkiem Brandtem, który ma do mnie anielską cierpliwość (śmiech)! Taka praca zazwyczaj kończy się imprezą lub bankietem, ładnie to ujmując. Budzimy się następnego dnia i znów wracamy do pracy, oczywiście ja w pełni żywy i wypoczęty wstaję najwcześniej, i wszyscy dziwią się skąd ja czerpię te siły. Wiesz, James Dean powiedział kiedyś: „Snuj marzenia tak, jakbyś miał żyć wiecznie, żyj tak, jakbyś miał umrzeć dziś”. I ja tak robię. Tak przy okazji, ostatnio często słucham koncertowego albumu Varius Manx i mam nowy cel: zrealizować sesję z Kasią Stankiewicz, chociaż chyba bardziej marzę, by mi zaśpiewała „Zabij Mnie”, oraz „Oszukam Czas”. Kasiu, jak to czytasz, zdzwońmy się (śmiech)…
Robimy światową premierę najnowszego spektaklu Państwowego Moskiewskiego Teatru Baletu „La Classique”. Obędzie się ona na przełomie listopada i grudnia w poznańskiej operze. Na widowni znajdzie się plejada polskich gwiazd... Jesteś też PR-owcem. Nie cierpię tego określenia. W Stanach Zjednoczonych specjalistę od public relations nazywa się publicystą – ja nim jestem. Lubię pomagać ludziom, chyba stąd wziął się ten cały PR. Lubię rozmawiać z ludźmi i, co ważne, potrafię z nimi rozmawiać. O public relations wiem wszystko, zresztą długo się tego uczyłem. I jestem pewien, że robię to najlepiej. Czasem patrzę na człowieka i wiem, że zajdzie bardzo daleko, ale bywa i tak, że nic z tego nie będzie. Potrafię rozmawiać w szczególny sposób z ludźmi mediów, biznesu, kreować wizerunek, potrafię czasami, o czym wie bardzo wielu, z niczego albo nikogo zrobić coś lub kogoś naprawdę wielkiego. Czasami odbija mi się to czkawką, bo osoba lub produkt nie jest tego wart, ale cóż, nikt nie jest idealny… We wszystko, co robię, wkładam całe swoje serce, jeżeli to jest tego warte. W tym roku szykuje się m.in. Fashion Week w Mediolanie. Jaka będzie Twoja rola na tej imprezie? Zacznijmy od tego, że w tym roku szykuje mi się bardzo dużo. Mam premierę jednego filmu, książki, kilku programów w TV. No i teraz wyjdzie kolejny temat, bo do Mediolanu jadę jako właściciel marki Boro&Marc i publicysta francuskiej marki Agnès Wuyam. Robię ciuchy, których w ogóle nie sprzedaję w Polsce, o czym opowiadałem w Dzień Dobry TVN. Ubrania sprzedajemy we Francji, Los Angeles, Maroku i jeszcze kilku innych zakątkach świata. Uważam, że tutaj nie ma rynku na taką odzież. Są to przede wszystkim kreacje na czerwony dywan. Projektant to osoba, która bierze udział w całym procesie powstawania rzeczy, czyli rysuje, potrafi to uszyć, sama zrobić konstrukcję, a nie jak ja iść po materiał, narysować sobie coś i iść do krawcowej. Historia naszej marki jest krótka. Zaczęliśmy od t-shirtów, które robiliśmy dla siebie. Jestem fanem mocnych tekstów, więc zaproponowałem na koszulkach hasło Sex, Drugs & Lana. Skąd Lana? Dużo słuchałem wtedy Lany Del Rey. Okazało się, że koszulki sprzedały się w kilku tysiącach egzemplarzy. I wtedy na wywiad zaprosił nas TVN. Później mieliśmy pokaz w pałacu festiwalowym w Cannes, na którym było ok. 14 tysięcy ludzi.
45
A ja wtedy nie byłem projektantem. Wymyśliłem sobie ciuch, narysowałem go, poszedłem do krawcowej, kupiłem materiał i powiedziałem: Pani Alicjo, proszę to zrobić! Oczywiście wciąż wymyślałem, jak co ma wyglądać, guziki itd., i ta historia trwa do dzisiaj. Jak sama widzisz, nie mogę nazywać się projektantem, bo ja wymyślam i rysuję, a resztę robi krawcowa. Co robisz w wolnych chwilach? Szczerze chciałbym spędzać ten czas inaczej, ale chyba z tym charakterem się nie da. Oprócz oglądania filmów non stop, kocham słuchać muzyki i pisać. Piszę bloga, włączając sobie do tego B3 Beatę Kozidrak albo Gwen Stefani i piję wino. O czym jest blog? O związkach, o seksie, ale bez cenzury. Uważam, że pisanie działa jak terapia. Ciężko mi się czasami do tego przyznać, ale przeszedłem poważną depresję. Nie wychodziłem z domu. Nie chcę mówić o powodach, bo krzywdziłbym się nadal tym, ale napiszę o tym w kolejnej książce i nie będzie to wcale sprzedawanie swojej prywatności, bo nadal jestem dla wielu tajemnicą. Ale przyznam, że było mi bardzo ciężko, do dzisiaj na moim ciele pozostały blizny. Myślałem, że to mój koniec, w sumie byłem tego pewien, że kiedyś uda się zniknąć z tego świata. Aż w końcu wpadłem na pomysł, że czas wszystko spisać. Dzięki temu powstanie trzecia książka. Wtedy nikt nie potrafił mi pomóc. Bo człowiekowi w depresji nikt nie pomoże. Najlepszą terapią dla mnie było to, że zapytałem się byłej ówcześnie kobiety, co chciałaby abym w sobie zmienił. Potem skrupulatnie zacząłem działać. Ściąłem swoje blond włosy, zmieniłem swoje stosunki z rodzicami, którzy obecnie są dla mnie przyjaciółmi i z moją siostrą, za którą wskoczyłbym w ogień, bo to moja księżniczka kochana. Następnie pełen wstydu zapisałem się na siłownię. Pierwsza wizyta to był dramat. Poszedłem tam z zaklejonymi nadgarstkami, bo było mi wstyd pokazać pocięte ręce. Dzisiaj dbam o siebie i mam inne spojrzenie na świat. Po drodze zrozumiałem, że ja idę do przodu, podnoszę się nie dla kogoś, tylko
46
sam dla siebie. Odwaliło mi kompletnie. Moja samoocena wzrosła, pokochałem sam siebie i dzięki pomocy jednej wyjątkowej osoby stwierdziłem, że jestem wart więcej niż milion gwiazd na niebie. Uwierzyłem w siebie. No i zrobiłem kurs na trenera personalnego, ale i tak pewnie nigdy nie będę lepszy niż mój trener Mikołaj. Napisałeś trzy książki. Kiedy powstała pierwsza? Jak miałem szesnaście lat. „Więzy Krwi” to był thriller o kobiecie z Poznania, która po rozwodzie zamieszkała z córką w nowym domu otrzymanym w spadku. I nagle dowiedziała się, że jej dziadek był Draculą (śmiech). Książka rozeszła się w nakładzie 8 tysięcy egzemplarzy, ale najważniejsze jest to, że dostałem za nią nagrodę Polskiego Stowarzyszenia Literackiego, gdzie w jury zasiadała Wisława Szymborska. Drugą książkę napisałem jakiś czas temu, wydałem ją dopiero w zeszłym roku, sam dla siebie. O Twojej ostatniej książce mówi się, że to męska wersja popularnego „Seksu w wielkim mieście”. Zgadzasz się z tym? Nie ma tam przyjaciółek, tylko jeden facet i dużo kobiet. Różni się wszystkim, może tylko nie seksualnym humorem. Książka sprzedała się w 9 tysiącach egzemplarzy jeszcze przed premierą. Wydawnictwo od razu zaproponowało mi kontynuację i dodruk. Nie chciałem dodruku. Będzie kontynuacja być może, ale po tej książce, którą teraz wydam. O czym będzie ta najnowsza? Zabrzmi infantylnie, ale o miłości, ale o tej prawdziwej, której doświadczyłem. Jeszcze myślę nad zakończeniem. Zostały mi do napisania trzy kartki, nad którymi zastanawiam się od października. A może by w tym momencie urwać i pozwolić, żeby zakończenie napisało się samo? Jest epilog, który dzieje się kilka lat później, ale ja mimo wszystko chcę wiedzieć jak skończy się ta książka w danym momencie, bo to historia,
która wciąż trwa. Myślę, że to wkrótce się wyklaruje. Książka pojawi się w sprzedaży późną wiosną lub na początku lata i będzie nosić tytuł „318$”, jak mój tatuaż. Okładkę zrobi Ania Szubert. Przy okazji polecam książkę Ani „Jak pokonałam swojego raka”. Miałem okazję ją czytać jako jeden z pierwszych, co było dla mnie dużym wyróżnieniem. A przede mną jeszcze jeden projekt książkowy na najbliższy czas w kompletnie innej formie, z moją wyjątkową znajomą, ale to już wielka tajemnica. W Poznaniu mówią o Tobie celebryta, ale wiem, że tego nie lubisz. Nie cierpię, ale to przez to, że w Polsce używa się tego słowa jako określenie piętnujące. W USA jak mówią celebrity to ma jakieś znaczenie, bo wiemy, że mówimy o gwieździe. W Polsce mamy bardzo mało gwiazd, wymieniłbym je na palcach dwóch rąk, bo bycie gwiazdą to klasa i przede wszystkim ten błysk w oku. Ja jestem raczej królem życia – ale nie dlatego, że jestem próżny. Po prostu kocham życie i lubię z niego korzystać, i brać całymi garściami, kto wie, ile jeszcze pożyję… Jak oceniasz życie towarzyskie Poznania? Rozwija się. I muszę powiedzieć, że robię więcej dla tego miasta, niż to miasto robi dla mnie. Z Urzędem Miasta Poznania i z władzami nie da się współpracować. Ilekroć próbowałem otrzymać patronat prezydenta miasta na jakąś imprezę, zawsze mi odmawiano. Niestety w urzędzie nie może być konfliktu interesów. Zobacz, co w ostatnich latach otrzymało patronaty honorowe. Wszystko to, gdzie prezydent czy władze miasta miały swój biznes. Niestety. Przykład? Światowe wybory Miss Supertalent Of The World. W imprezie brało udział 159 krajów. Organizowałem polski finał. Zrobiłem go w Poznaniu. Wszyscy mówili wybierz stolicę, będziesz miał wszystko gotowe, ale ja się uparłem. Miasto oczywiście odrzuciło mój wniosek o patronat. Jestem związany z Poznaniem i dlatego chciałem, żeby impreza odbyła się tutaj. Kolejny finał pewnie zrobię w stolicy. Poza tym w naszym mieście bardzo mało się dzieje.
Prestiżowy kwestionariusz: Imię i nazwisko: Patryk Boro Wiek: 25 lat
47
Lubię Poznań, bo: jestem obecnie chyba najlepszą
partią w tym mieście. Ja nie lubię Poznania, ja kocham Poznań, bo to moje specyficzne miasto z samymi pięknymi kobietami i wyjątkowymi ludźmi Moje ulubione miejsca w Poznaniu: jak lunch,
to w Le Targu, jak obiad, to City Park, jak impreza, to SQ lub Czekolada
Poznańskość jest dla mnie: czymś tak specyficznym,
że rozpoznam mojego krajana na drugim końcu świata
Do poznańskich celebrytów zaliczyć można: na pewno oprócz Piotrka Reissa, lokalnymi gwiazdami są Instagramowe sławy jak: nasza playmate Paulina
Mikołajczak (z którą znam się od przedszkola), Local Pirate (robi najlepsze dziary w mieście), zajrzyjcie też na Instagrama mojej koleżanki Pauliny – @pauli331, jedna z najzdolniejszych polskich projektantek Marta Boligłowa, Piotr Sierpiński, Ania Szubert, Szymon Brodziak, Sara Zalewska oraz bywalec każdej możliwej imprezy Martino Timati Lopez, no i kto nie zna Agaty Handke Poza tym ludzie dużo mówią o lokalnych gwiazdach Instagrama, takich jak: Julita Lewicka @julkalewicka,
Maciej Paczkowski @paczkovsky, Bogusia Lewińska @bogusia.el , Dawid Kownacki @dkownacki24, Jakub Kucner @jakub_kucner Poznań jest prestiżowy, bo: jest wyjątkowy i posiada
niezwykle przedsiębiorczych mieszkańców Poznaniowi potrzeba: kogoś w strukturach
lokalnych, kto zajmie się naprawdę kulturą… Za 10 lat chciałbym: mieszkać w Los Angeles
i mieć minimum jedno 10-letnie dziecko i spełniać swoje marzenia, a do Poznania wracać z nowymi projektami
fotograf: BONDER.ORG produkcja sesji: Patryk Boro | Celebration Productions stylizacja: Patryk Boro & Agnès Wuyam make up: Instytut Beauty Line w sesji wykorzystano ubrania marek: Boro&Marc, Agnès Wuyam PARIS, Armani, Zara, Valentovitch dodatki: Cartier Specjalne podziękowania za udostępnienie miejsca sesji kierujemy do „City Park & Hotel & Residence Whisky Bar 88”
Jakie imprezy zorganizujesz w tym roku w Poznaniu? Robimy światową premierę najnowszego spektaklu Państwowego Moskiewskiego Teatru Baletu „La Classique”. Obędzie się ona na przełomie listopada i grudnia w poznańskiej operze. Na widowni znajdzie się plejada polskich gwiazd z pierwszych stron gazet i ogólnopolskie media. I to będzie ogromna reklama dla naszego miasta. Ale nie spodziewam się, żebyśmy dostali patronat. Poza tym, na pewno zorganizuję kolejną już edycję Celebration Rooftop Party, która odbędzie się 6 maja na dachu Galerii MM. Będzie wybudowana specjalna scena, gdzie zagra jeden z najlepszych DJ-ów i zaśpiewa ktoś bardzo popularny, co jest tajemnicą, tak samo jak pokaz mody i wiele innych atrakcji. Trochę się tego będzie dziać, zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami. Jaki jest Patryk Boro? Ej, to za trudne pytanie. Prywatnie facetem, który bardzo potrzebuje miłości i uwagi, który kocha gotować, śpiewać, tańczyć, wychodzić na imprezy, szaleć jak tylko się da. Najważniejsza jest dla mnie rodzina, dlatego chciałbym mieć dziecko, dzieci. Mam już nawet imiona: Marcello dla chłopca, Victoria dla dziewczynki i jeszcze kilka w zanadrzu (śmiech). Marzy mi się wielkie wesele rodem z amerykańskiego lub włoskiego filmu, w ogrodzie, z orkiestrą, trwające minimum dwa dni. Jeśli chodzi o życie zawodowe, to jestem perfekcjonistą, który za wszelką cenę będzie walczył do końca. Chciałbym organizować imprezy w Stanach Zjednoczonych, ale to jeszcze chwila, bo przecież będę to robił. A tak w ogóle to kocham swoje życie. Kiedy wszyscy narzekali na ostatni rok, ja się z niego cieszyłem. Boję się niedołężności i nie chcę się zestarzeć. Chciałbym zatrzymać czas i zawsze mieć dwadzieścia lat i zawsze chciałbym kochać, a jeszcze bardziej chciałbym być szaleńczo kochany… Bo życie i miłość to magia, a ja od niej jestem uzależniony…
48
moda
/
Ewa Mróz Collection Poznanianka z wyboru. Przez wiele lat mieszkała na Wildzie i to tutaj znajduje się jej atelier. Projektuje ubrana dla kobiet wcześniej testując je na sobie. Uważa, że każdy ma swój indywidualny zestaw kolorów i każdy co innego chce wyeksponować lub ukryć. W jej zestawie barw nie ma fioletu. Rozpoznać ją można po charakterystycznym, turkusowym turbanie i kolekcjach, które gdy tylko trafią do butiku, schodzą na pniu. rozmawia: Joanna Małecka-Synoradzka
A
telier Ewy Mróz znajduje się na ostatnim piętrze w bloku niedaleko Rynku Wildeckiego. Na trzydziestu metrach stoją dwa ogromne stoły, maszyny do szycia, komputer i wieszaki z ubraniami. Zwracają uwagę od razu, gdy się wchodzi. Wszystko czarne i białe. O co chodzi z tą kolorystyką? Czy to oznacza, że mamy sezon na czerń i biel? EWA MRÓZ: Połączenie czerni i bieli zawsze będzie dystyngowane i eleganckie. Kolekcja ID Kropki inspirowana była butami w kropki. Musiałam je kupić, lecz moja szafa nie była w stanie dopełnić stylizacji. Punkt, kropka, otwór. Kolekcja jest konstrukcyjną grą otworu i warstw. Umiejscowienie detalu wynika z budowania formy i funkcji łączenia płaszczyzn. Pierwszą bluzką, którą zaprojektowałam, jest forma kimonowa z otworami z boku, które pełnią funkcje łączenia przodu i tyłu.
Na wiosnę będę w niej chodzić, gdzie dopełnieniem będzie wspomniana inspiracja. Czyli projektując ubrania myśli Pani też o sobie? Tak, projektuję dla siebie, co może być punktem wyjścia do całej kolekcji. Czasem powstają realizacje tylko dla mojego użytku. Stanowi też to dla mnie pewnego rodzaju badanie opinii odbiorcy lub określania jego potrzeb. Bywa, że czegoś szukam i nie mogę znaleźć. W końcu postanawiam to sama zaprojektować. Może również zaistnieć sytuacja, że nie ma czegoś na rynku, więc mogę to zaprojektować. Tak
49 
đ&#x;Ą
Ewa MrĂłz w swoim atelier i jej najnowsza kolekcja ID Kropki
powstały kolekcje ID Kropki i Ozon. Uwaşam, şe projektanci tworzą przez pryzmat własnej osoby, realizacje są toşsame z osobowością, zainteresowaniami czy doświadczeniem na wielu płaszczyznach. Co oznacza Ewa Mróz na polskim rynku mody? Projektowanie to inspirowanie się, analizowanie, poszukiwanie, badanie. Tworzyć znaczy mieć problem projektowy – w konsekwencji jesteś odkrywcą czegoś nowego, wyjątkowego, jedynego. Posiadając wypracowany proces twórczy mam wraşenie, şe wszystko moşe
być inspiracją. Skupiam się nad formą. Szukając nowych rozwiązań myślę o innej interpretacji juş istniejących form. Przykładowo, jeśli mówimy o koszuli, to zadaję sobie pytanie, czy ona zawsze musi mieć kołnierzyk? Na to pytanie odpowiedzią jest kolekcja Geometrik. Staram się odpowiedzieć na potrzeby klientek. Czy koszula zawsze musi się kojarzyć z bielą? Absolutnie nie! Mimo şe w kolekcji Geometrik króluje biel i szarość, w butiku Sztuka na Winklu zainteresowaniem cieszą się modele w szerszej gamie kolorystycznej. Kaşdy nosi w sobie
50
đ&#x;Ą¨đ&#x;ĄŹđ&#x;ĄŠ
HARMONIA ZMYSŠÓW foto: Sylwia Kościelska, Aneta Gawrych modelka: Angela Jurkowianiec make-up, włosy: Inka Owsianna
i na sobie inne kolory. Mają teş róşny wpływ na nasze emocje. Przykładowo, ja nie noszę zieleni i fioletu, a inna osoba właśnie w tych barwach będzie czuła się świetnie. Oczywiście dochodzi jeszcze kwestia trendów i indywidualnych wizji co się będzie nosić. Co zamiast kołnierzyka? Zostawiłam stójkę i guzik jako detal, natomiast kołnierzyk przeszedł metamorfozę. Jest prostokątem, złoşonym trójkątem czy wycinkiem koła, gdzie po spięciu powstaje pagon czy forma geometrycznego şabotu. Moim problemem projektowym był kołnierzyk. Rozwiązaniem jest Geometrik. Co było potem? Zaprojektowałam płaszcze przeciwdeszczowe. To była kolekcja Ozon. Pamiętam, şe jak poszłam do sklepu i szukałam czegoś przeciwdeszczowego, okazało się, şe wszystko jest monotonne albo w stylu sportowym. Uznałam, şe moşe warto zaproponować coś innego na tę porę roku. Brałam pod uwagę róşne warianty zapięcia, zadałam sobie pytanie, czy kaptur musi być
taki obcisły, bo cóş zrobić z fryzurą. Poddałam analizie konstrukcję kaptura. Finalnie płaszcze są do kolan, mają prostą, rozszerzaną ku dołowi formę, kieszeń boczną, ciekawy kaptur i róşne warianty zapięcia przodu. Jeśli chodzi o kolory to zastosowałam błękit, amarant, beş, zielony oraz cementowy. Nie uwaşa Pani, şe nasze ulice są szare i smutne? Pamiętam, jak zaczynałam studiować i rozbudzono we mnie wyobraźnię twórczą. Stałam na przystanku i większość ludzi wokół była ubrana na czarno, a reszta na szaro. Zaczęłam się zastanawiać z czego to wynika. Dziś mamy więcej kolorów na ulicach. Myślę, şe za te ciemne barwy odpowiada nasz klimat: długa jesień, zima, a wysyp barw mamy dopiero na wiosnę. Sądzę, şe jest to równieş kwestia praktyczności. Zagadka tkwi jeszcze
w dodatkach typu obuwie, torebka. Jeśli są czarne, to sądzi się, şe będą do „wszystkiego� pasować, czyli do czarnego, szarego, grafitowego. Są osoby, które ubierają się tylko na czarno i uwaşam, şe inaczej być nie moşe w ich przypadku, na przykład Joanna Czarnota, fotografka, z którą współpracuję. Jednak biorąc pod uwagę kilka ostatnich lat myślę, şe dziś jesteśmy bardziej otwarci na kolory.
51 
Zawsze chciała Pani projektować? Po szkole średniej wiedziałam, şe chcę tworzyć, po prostu wewnętrzna potrzeba. Ale co to ma być, do końca nie umiałam sprecyzować. Kończyłam technikum odzieşowe, co dało mi bazę i w pewnym stopniu nakierowało. Idąc na studia zdecydowałam, şe będzie to projektowanie ubioru, chociaş długo się wahałam, bo rozwaşałam jeszcze edukację artystyczną. W rodzinie jestem artystycznym samograjem. Moşe to kumulacja z wielu pokoleń albo dar.
đ&#x;Ą
GEOMETRIK fotograf: Joanna Czarnota Photography modelka: Olga Głowacka make-up: Agnieszka Olczyk włosy: Rolandhair
đ&#x;ĄŠđ&#x;Ąđ&#x;ĄŞ
OZON foto: Joanna Czarnota Photography modelka: Jagoda Wolska make-up, włosy: Agnieszka Olczyk
Oczywiście, mogę zaproponować klientce kolor, ale nie mogę nic narzucać. Nie tupię nogą, bo jestem projektantką, wspólnie z klientką wybieramy najlepszy wariant.
52
Jak wyglądał Pani pierwszy projekt? Pierwsze próby projektowania ubioru miały miejsce na studiach. Natomiast pierwszym poważnym projektem po studiach jest kolekcja Harmonia zmysłów, która powstała jeszcze pod dużym wpływem uczelni, czyli czynnik artystyczny odgrywa równorzędną rolę wobec użyteczności. Użyłam dzianiny tworząc struktury. W trakcie realizacji mamy wrażenie, że realizujemy rzeźbę, a dłutem jest maszyna. Są to suknie wieczorowe oraz biżuteria. A jakie podejście do kolorów mają klientki? Zawsze pytam, jakie kolory są ich ulubionymi, czy np. żółty to kaprys, wówczas podejmujemy decyzję, że eksperymentujemy. Możemy spojrzeć na tkaninę w danym kolorze i początkowo się podoba. Jednak zakładając ubranie okazuje się, że do nas nie pasuje.
Z czym najczęściej przychodzą panie? Różnie. Zdarza się że chcą odkryć siebie na nowo pod względem ubioru. Czasem jest to kwestia ważnego wydarzenia, które wymaga zaprojektowania czegoś ciekawego i odpowiedniego do sylwetki. Ile kosztuje projekt i uszycie sukienki? Propozycje z kolekcji są dostępne od 250 do ok. 800 zł. Koszt indywidualnych projektów i realizacji jest wypadkową wielu czynników. Trudno jest to jednoznacznie określić. Jak długo trwa przygotowanie jednego projektu? Trudno powiedzieć, bo jest to rozłożone w czasie. Dlaczego? Ponieważ oprócz projektowania w ramach Ewa Mróz Collection pracuję na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Zajmuję się również tkaniną artystyczną. Jak dziś przebić się z kolekcją? To nie jest takie proste. Ważne są niestety finanse, do tego trzeba zainwestować czas i energię. Trzeba uczestniczyć w eventach modowych, wydarzeniach, promując swoją markę. Ważna jest też pasja, energia wewnętrzna i wiedza.
53 
đ&#x;ĄŻđ&#x;Ąđ&#x;Ą
ID KROPKI fotograf: Joanna Czarnota Photography, modelka: Olga Głowacka make-up: Agnieszka Olczyk, włosy: Zaczarowane warkocze buty, bişuteria, spodnie: Top Secret & Friends, buty Carinii: Sztuka na Winklu
Ale Ewie Mróz się udało‌ No udało się. To teş ogromna zasługa moich profesorów z Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, którzy duşo mnie nauczyli. Niezaleşnie, czy mówię tu o ubiorze, scenografii, czy tkaninie artystycznej. Podstawę techniczną wyniosłam z technikum, a reszty nauczyłam się na studiach. Oczywiście wspomnieć naleşy o współpracy z butikiem Sztuka na Winklu, gdzie są dostępne moje kolekcje. Kiedy kupiła Pani pierwszą maszynę do szycia? A to jest trochę inna historia. Moja mama miała maszynę – Šucznik. Bardzo chciała szyć, jednak ciągle z nią było coś nie tak. Po latach wydało się dlaczego. Wspólnie z siostrą w dzieciństwie uwielbiałyśmy się nią bawić – guziki, pokrętła. Ciągle przy niej coś majstrowałyśmy. Ale los jej to wynagrodził, bo dał dwie córki, które szycie mają w małym palcu. Dziś stary sprzęt mamy jest sprawny i wreszcie moşe swobodnie szyć. Maszyna do szycia zawsze była w moim şyciu, a z biegiem czasu przeobraziła się w specjalistyczny sprzęt przemysłowy. Czyli jednak coś Panią do tej maszyny ciągnęło. Jak widać, od dziecka, a dziś mamy odpowiedź jak bardzo.
Co Pani robi poza swoją pracownią? Od niedawna mieszkamy z partnerem we własnym domu, więc po pracy jadę tam i się delektuję tym miejscem. W kuchni trochę eksperymentujemy, trochę jeszcze urządzamy. Dom to bardzo waşne miejsce w naszym şyciu. Wracamy tam po cięşkim dniu, şeby odetchnąć i nabrać sił. Jakie ma Pani marzenia? Jedno się właśnie spełniło, czyli dom. Moim marzeniem jest, by marka Ewa Mróz Collection była rozpoznawalna w Polsce. I chciałabym mieć więcej czasu, bo doba jest dla mnie za krótka. A dlaczego? Bo mam za duşo pomysłów. Czym zaskoczy nas Ewa Mróz w tym roku? To, czym będę się zajmować, juş mi się wyklarowało. Myślę, şe mogę zaskoczyć kolorami, do których juş dojrzałam. Musiałam zweryfikować przyszłego klienta w tym temacie, przy okazji sprecyzować markę Ewa Mróz Collection.  GDZIE MOŝNA KUPIĆ UBRANIA EWY MRÓZ? Sztuka na winklu, Atelier Ewa Mróz ul. Zwierzyniecka 41, Poznań www.ewamroz.pl
54
na
zdrowie
/
Chudnij z Gacą Przez 12 lat pracy odchudził ponad 40 tysięcy Polaków. Jego pacjenci zredukowali od 10 do 170 kg. Ma siedem centrów walki z nadwagą w całym kraju, w tym jedno w Poznaniu. Konrad Gaca – ekspert ds. leczenia otyłości, specjalista żywieniowy radzi co zrobić, żeby skutecznie stracić zbędne kilogramy
K
onrad Gaca jest prezesem Stowarzyszenia Zapobiegania Otyłości „Fatkillers”, specjalistą żywieniowym CNS (Certified Nutrition Specialist) oraz konsultantem żywieniowym CNC (Certified Nutrition Consultant) amerykańskiej Federacji PROPTA. Jest autorem cyklu „Odchudzanie na śniadanie” w Pytaniu na śniadanie TVP i autorem książek o zdrowym życiu, odchudzaniu i motywacji: „Moje odchudzanie”, „Kuchnia Fit” i „Kuchnia Fit 2” oraz „Obudź w sobie wojownika. Siła motywacji”.
Jak skutecznie zrzucić kilogramy? Konrad Gaca nie jest zwolennikiem głodówek, bo jak twierdzi, one do niczego nie prowadzą. Trzeba przede wszystkim jeść regularnie. – Trudno jest powstrzymać się od jedzenia ponad miarę, jeśli organizm domaga się dostarczenia energii po długiej przerwie – wyjaśnia ekspert. Regularne posiłki są receptą na stabilny poziom glukozy we krwi i regulację metabolizmu. Drugim ważnym krokiem jest rozsądne planowanie posiłków. Od tego, co zjemy zależy jakie hormony będą produkowane w naszym organizmie, a te bezpośrednio wpływają na regulację metabolizmu.
Najważniejsze jest śniadanie Według Konrada Gacy śniadanie jest pierwszym i najważniejszym posiłkiem dnia, musi dostarczyć odpowiednią ilość energii, byśmy mogli zacząć aktywnie dzień. – W dobrym śniadaniu musi znaleźć się porcja węglowodanów i to najlepiej złożonych, o niskim indeksie glikemicznym – wyjaśnia Gaca. – Nie zapominaj też o dobrym źródle białka. Na kolację z kolei warto wybrać białko, które nie spowoduje wzrostu cukru we krwi i pozwoli na spokojny sen. Usprawni też metabolizm, który w czasie odpoczynku nie będzie musiał pracować nad trawieniem ciężkostrawnej kolacji.
Mniej soli i cukru, więcej wody W skutecznym odchudzaniu ważne jest ograniczenie soli, które spowoduje, że nadmiar wody nie będzie się zatrzymywał
w organizmie. Cukier natomiast dostarcza wyłącznie pustych kalorii, więc warto z niego zrezygnować. Nie można też zapominać o wodzie, która oczyszcza organizm, przyspiesza trawienie i chroni przed przejedzeniem. Poza tym powinniśmy zjadać tłuszcze nienasycone, które budują naszą odporność. Znajdziesz je w tłustych rybach morskich, orzechach lub oleju rzepakowym i lnianym.
Bądź aktywny i znajdź motywację Obok rozsądnego odżywiania trzeba pamiętać o aktywności fizycznej. – Sport przyniesie same korzyści – przyspieszy metabolizm, wesprze produkcję endorfin i zwielokrotni efekty odchudzania – tłumaczy Konrad Gaca. – Przy odrobinie konsekwencji regularne treningi wejdą w krew i staną się źródłem wspaniałej satysfakcji. Skuteczne odchudzanie to również – obok diety i ruchu – nieustanna motywacja do działania.
MAGAZYN NOWOCZESNEGO POZNANIAK A
Chcesz być zawsze na bieżąco? Dołącz do nas na facebooku Fb/poznański prestiż Magazyn dostępny także na www.poznanskiprestiz.pl
56
prestiżowy
lokal
/
Drukarnia pełna smaku ul. Podgórna 6, 61-829 Poznań
U
trzymana w industrialnym stylu restauracja to idealne miejsce spotkań, które w szczególności przypadnie do gustu koneserom wina. Drukarnia Skład Wina i Chleba to miejsce, które warto odwiedzić będąc w Poznaniu. Każdego dnia od rana gości wita zapach świeżego pieczywa wypiekanego na miejscu. W tygodniu śniadania wydawane są już od 7.00 rano. Menu opracowane przez szefa kuchni Błażeja Gruszyńskiego opiera się na świeżych produktach sezonowych, co jest wielkim atutem tego miejsca. W dni powszednie od 13.00 serwowany jest lunch oparty na autorskich pomysłach kucharzy. W bogatej ofercie dań oraz szerokiej karcie win znaleźć można również propozycje dla wegan i wegetarian. Na Podgórną 6 chce się wracać. Wszystko dzięki wspanialej atmosferze panującej w lokalu, na którą wpływ mają zaangażowani pracownicy, dla których zadowolenie gości jest najważniejsze. Warto odwiedzić to klimatyczne miejsce, w szczególności 14 lutego, kiedy restauracja obchodzić będzie swoje drugie urodziny.
Jedzenie ul. Masztalarska 7A, 60-101 Poznań
T
o niebanalne slowfoodowe miejsce dla każdego. Panująca tu domowa atmosfera idealnie łączy ze sobą ludzi i naturalne menu. Dania przygotowywane są z myślą o wszystkich gościach, tych mięsożernych, tych bezglutenowych czy tych bezmlecznych. Starają sie tu zadowolić nawet najbardziej wymagające podniebienia. Propagowana jest kuchnia zdrowa, a przede wszystkim zespół dąży, by przedstawić ją w najbardziej interesujący i smaczny sposób. Smażą na oleju kokosowym, marynują w cytrusach, pieką na słodko bez cukru. To tylko namiastka tego, co Jedzenie ma do zaoferowania. Pamiętajcie, zdrowe nie znaczy nudne i monotonne. Możecie wziąć danie na wynos do biura, zarezerwować stolik lub wynająć dla siebie cały lokal. Catering? Fingerfood? Słodkie słodkości? Pełne półmiski? Każda oferta opracowywana jest indywidualnie pod zamówienie. Jedzenie to nie tylko smakowita kuchnia, ale również swobodna, niecodzienna atmosfera. Przybywajcie i Jedzcie Jedzenie!
Szarlotta Bistro ul. Świętosławska 12, Poznań
B
istro Szarlotta to lokal prowadzony przez ludzi z pasją, którzy pragną stworzyć miejsce łączące miejski szyk z atmosferą pełną ciepła. Kombinacja smacznej kuchni, świetnie wyposażonego baru i zapachu kawy buduje obraz miejsca, w którym goście mogą czuć się komfortowo i przede wszystkim dokąd chcą wracać, bez względu na to, czy wpadają na szybką przekąskę w ciągu dnia, raczą się lampką wina wieczorem, czy jedzą obiad wybrany ze skomponowanej z dużą pomysłowością karty dań. www.szarlotta.pl
Dom Pięciu Smaków ul. Taczaka 23/1, Poznań potrawy w Domu Pięciu W szystkie Smaków są przygotowywane
zgodnie ze starożytną wiedzą pięciu żywiołów i przede wszystkim z wielką pasją i sercem. Pięciu żywiołom odpowiada pięć smaków. Posiłki przyrządzone według idei kuchni pięciu przemian poprawiają przemianę materii, nie wymagają liczenia kalorii ani sprawdzania indeksu glikemicznego. Pyszne, zdrowe i godne polecenia. www.dompieciusmakow.pl
58
pres ti żowa rol a
/
Czas na kobiety! W tym roku po raz pierwszy w historii Kongres Kobiet odbędzie się poza Warszawą, późnym latem w Poznaniu. Formuła Kongresu ulegnie modyfikacji, ale Park Kobiet pozostanie. Wśród prelegentek i prowadzących warsztaty spotkamy ekspertki z całej Polski. O parytetach, roli kobiet w XXI wieku i poznańskości rozmawiamy z Violettą Ratajczak, pełnomocniczką Kongresu Kobiet w Poznaniu rozmawia: Joanna Małecka-Synoradzka
Jaką formułę ma Kongres Kobiet? VIOLETTA RATAJCZAK: Kongres podzielony jest na panele dyskusyjne dotyczące najważniejszych bieżących tematów, a potem, w mniejszych grupach rozmawia się szczegółowo o konkretnych zagadnieniach. I to nie są tylko tematy kobiece, chociaż kobiety stanowią ponad połowę tego kraju. Obecnie zbieramy propozycje tematów na wrześniowy Kongres, konsultujemy je ze stowarzyszeniami, organizacjami pozarządowymi. Będziemy mówić o tym, co jest ważne i ma przełożenie na ludzi, a dotyczy bezpośrednio kobiet. Kto uczestniczy w kongresie? Wśród pań, które przyjeżdżają na kongres są specjalistki różnych dziedzin nauki, zawodów, bizneswoman, polityczki, społeczniczki, a także gospodynie domowe. Łączy je to, że wszystkie są aktywne w życiu zawodowym, społecznym, prywatnym. Zresztą nasze pełnomocniczki na co dzień działają na wsiach aktywizując panie poprzez szkolenia, warsztaty czy wspólne inicjatywy. Niektórzy myślą, że te spotkania to swego rodzaju sabat czarownic. Zgodzi się Pani z tym? Absolutnie nie. Na kongresy przyjeżdżają także mężczyźni, zresztą jeden pan jest nawet pełnomocnikiem stowarzyszenia i działa w Rzeszowie. I nie trzeba być feministą czy feministką, żeby wspierać nasze działania. Trzeba po prostu być otwartym człowiekiem. Ilu macie pełnomocniczek? Dwadzieścia siedem osób w Polsce, ale mamy swoje kongresy w Wiedniu i aktywność w innych krajach europejskich. Jesteśmy największym stowarzyszeniem w kraju. Wzór z nas biorą kobiety na całym świecie.
Może wystartujecie w najbliższych wyborach parlamentarnych? Nie chciałabym wypowiadać się na ten temat. My mamy swój Gabinet Cieni. W swoich strukturach skupiamy kobiety, które nie są przypadkowe. Przykładowo, naszą premierką jest Danuta Hubner, ministrą edukacji, nauki i sportu – Magdalena Środa, wiceministrą zdrowia Wanda Nowicka, ministrą infrastruktury Solange Olszewska, a ministrą kultury Kazimiera Szczuka. Czy głos kobiet jest słyszalny? Był i do tej pory w wielu przypadkach udawało się doprowadzić np. do zmian w zapisach ustaw. Dziś pokazujemy swoje niezadowolenie także w inny sposób – przykładem może być udział w „czarnym proteście”. W naszej aktywności nie chodzi o dominację, ale o równość perspektyw i należnego nam, zgodnie z konstytucją prawa. Ponadto bierzemy udział w licznych inicjatywach lokalnych, które wzmacniają pozycję i rolę kobiety. Dobrym przykładem jest Poznań, gdzie w lipcu ubiegłego roku została powołana pełnomocniczka ds. przeciwdziałania wykluczeniom, członkini Kongresu Kobiet. Czy Pani zdaniem w Polsce wciąż traktuje się kobiety przedmiotowo? Dziś w Polsce kobiety wciąż są gorzej wynagradzane mimo tego, że wykonują równie
odpowiedzialną i ciężką pracę. W świecie biznesu dominuje „szklany sufit”. I ciągle mało jest pań w zarządach dużych i średnich spółek, bo tylko 13 proc. Ustawa o parytetach spowodowała, że coraz więcej kobiet zaczęło pojawiać się na listach wyborczych i dobrze, że coś zyskujemy. Pytanie tylko dlaczego ciągle musimy o to walczyć? Co w Poznaniu robi Kongres Kobiet? W listopadzie ubiegłego roku odbyła się konferencja „Czas na kobiety” w Collegium da Vinci. Przybyło na nią ponad 100 pań, które wzięły aktywny udział w panelach dyskusyjnych i warsztatach. Rozmawiałyśmy o tym, gdzie możemy rozwijać swoją karierę, jak założyć własną firmę czy jak się motywować. Ponadto prowadzimy przy Centrum Bukowska różnego typu warsztaty, szkolenia, które są bezpłatne. Wspieramy w różnych obszarach – od umiejętności jak napisać dobre CV, poprzez zapoznanie z prawem pracy czy jak motywować się do działania. Współpracujemy z Martą Mazurek, pełnomocniczką ds. przeciwdziałania wykluczeniom w Urzędzie Miasta Poznania. Wszystkie informacje o aktywnościach umieszczamy na Facebooku, zapraszam do polubienia FB #wielkopolskikongreskobiet. Z jakimi problemami zmagają się poznanianki? Według statystyk z żadnymi. Kobiety w Poznaniu są bardzo przedsiębiorcze i świetnie radzą sobie w pracy. Biorąc pod uwagę wskaźnik bezrobocia nie mają problemu ze znalezieniem zajęcia. Zauważyłam jednak, że mają kłopot z przebiciem się i wiarą we własne siły, np. panie na uczelniach. Często blokuje się je w rozwoju, karierze, żeby nie były lepsze od swoich kolegów. I to jest kłopot dużych miast. Drugi problem to kwestia zatrudnienia. Są kobiety, które chciałyby pracować, ale np. na pół etatu, żeby mieć czas na zajmowanie się dzieckiem. I to jest dobre rozwiązanie, bo pracodawcy zyskują wydajnego pracownika, a dodatkowo można wtedy zatrudnić dwie osoby na pół etatu, co daje nam dwóch pracowników na jednym etacie. I w razie gdyby ktoś zachorował, mamy asekurację. To prawda, że kobieta jest lepszym pracownikiem niż mężczyzna? Coś w tym jest. Kobiety są bardziej zmotywowane, lojalne, szybko dostosowują się do sytuacji i lubią się dokształcać. Proszę zobaczyć, ile jest pań na kursach, studiach podyplomowych. W Polsce ponad 65 proc.
59
Z inicjatywy Kongresu Kobiet powstał w 2009 roku obywatelski projekt ustawy zwiększającej udział kobiet na listach wyborczych, zakładający zmianę ordynacji wyborczej – do Sejmu RP, Parlamentu Europejskiego oraz rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich. Pod projektem ustawy przedstawicielkom Kongresu Kobiet udało się zebrać ponad 150 tys. podpisów. Akcję zbierania podpisów wsparło wiele środowisk i grup społecznych, a także znane i cenione osoby jak: Barbara Labuda, Krystyna Janda, Andrzej Wajda, prof. Wiktor Osiatyński, Kora Jackowska, Henryk Wujec, Radosław Sikorski, Michał Boni, prof. Lena Kolarska-Bobińska, Maciej Płażyński, Tomasz Lis, Dorota Warakomska, Urszula Dudziak, Zbigniew Hołdys. Ustawa gwarantująca 35-procentowy udział kobiet na listach wyborczych została podpisana przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w styczniu 2011 roku. Kontakt: wielkopolska@kongreskobiet.pl
kobiet ma ukończone studia wyższe. To świadczy o tym, że my chcemy się rozwijać i dla nas przebranżowienie się nie stanowi żadnego problemu. Co trzeba zrobić, żeby wziąć udział we wrześniowym Kongresie? Na stronie ogólnopolskiego Kongresu Kobiet www.kongres kobiet.pl będzie informacja o tym wydarzeniu i będzie można się zarejestrować. I tylko osoby, które dokonają rejestracji będą mogły wziąć udział w spotkaniu. Udział jest bezpłatny. Impreza potrwa dwa dni, a w harmonogramie będzie mnóstwo spotkań, paneli i warsztatów, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Będą wybitne ekspertki i zwykłe kobiety, które będą chciały podzielić się swoimi doświadczeniami z Polski i też z zagranicy. Zapraszamy! Czy pojawi się coś nowego, czego dotąd nie było? Tak, jednak program jest w trakcie przygotowania i dopiero za 3 miesiące będzie można o tym szerzej powiedzieć. Jak co roku konferencję wzbogacą występy artystów, wspólny taniec. Największą nowością jest fakt, że kongres będzie poza Warszawą. To pozwoli nabrać dystansu do tego, co aktualnie dzieje się w stolicy oraz bardziej skupić się na naszych ważnych sprawach, jakie pojawiają się w regionach.
60
pres ti Ĺźowa rol a
/
61
Pani kominiarz W całej Polsce jest ich dziewięć. Jedną z nich możemy spotkać na dachach poznańskich kamienic. Początki – jak sama mówi – były trudne, ale dziś męskie grono kominiarzy traktuje ją jak równą sobie. Angelina Jakubowska ma 43 lata i 158 cm wzrostu. Jest zastępcą wielkopolskiego oddziału Krajowej Izby Kominiarzy i ma pod sobą 25 mężczyzn. Nie wyobraża sobie, że mogłaby robić coś innego, choć czasem bywa niebezpiecznie rozmawia: Joanna Małecka-Synoradzka zdjęcia: bonder.org
62
N
a Kramarskiej 1, pod drzwiami jednej z kamienic, stoi drobna blondynka. Ma na sobie piękny, czarny mundur z wyhaftowanym napisem „Usługi kominiarskie”. Pracuje w zakładzie kominiarskim u Krzysztofa Krzyżoka. Przechodnie widząc czarny kapelusz chwytają się za guziki i nerwowo szukają kogoś w okularach. Otwiera drzwi i powoli wchodzimy na ostatnie piętro. Tutaj jest płaski dach i można bezpiecznie wejść. Po wąskiej drabinie wychodzimy na samą górę. Bierze głęboki oddech, a na jej twarzy maluje się uśmiech, bo jest w domu… Jak to jest być panią kominiarz? Fajnie, chociaż nie ma damskich mundurów. Dlaczego wybrała Pani akurat ten zawód? Zupełnie przypadkowo. Z wykształcenia jestem przedszkolanką. Pracowałam w przedszkolu i nie do końca mi to odpowiadało. Szukałam dalej. Byłam kierowcą międzynarodowym, później jeździłam holownikami w pomocy drogowej. Któregoś dnia kolega z Gorzowa Wielkopolskiego otworzył zakład kominiarski i chciał, żeby mu pomóc prowadzić firmę. Potem znajomy kominiarz stracił prawo jazdy, więc mówię – dajcie mi mundur i będę to robić. Usłyszałam, że nie dam rady, że to ciężki zawód. A ja na to: jak nie dam rady, pewnie że to zrobię. Pamiętam, jak pierwszy raz weszłam na komin. Już wtedy wiedziałam, że to jest to. Nie chciałam zejść. Zakochałam się w tym zawodzie. I tak już siedem lat. Co Pani najbardziej lubi w tej pracy? Kontakt z klientem, wysokość, niebezpieczeństwo, a może raczej adrenalinę. Jest to zawód, w którym cały czas człowiek się rozwija. Co trzeba zrobić, żeby zostać kominiarzem? Najpierw trzeba zdobyć tytuł czeladnika. Polega to na tym, że przez trzy albo dwa lata,
jeśli mamy średnie lub wyższe wykształcenie, uczymy się od mistrza. Jak ja to mówię, są to lata noszenia szczotek za swoim nauczycielem. Potem zdaje się egzamin czeladniczy. Następnie, jeśli mamy średnie lub wyższe wykształcenie, stajemy do egzaminu mistrzowskiego. Są to egzaminy państwowe. Pamiętam, że wychodziłam z niego z płaczem. Było kilku panów, którzy za wszelką cenę chcieli mnie oblać tylko dlatego, że jestem kobietą. Ale nie udało im się. Bycie kominiarzem nie jest łatwe. To bardzo ciężka praca. Niektórzy myślą, że każdy może pracować w tym zawodzie, a to nieprawda. To ogromna odpowiedzialność. No i mamy niestety kominiarzy oszustów. Pukają do domów, sprzedają kalendarze. Je się na szczęście daje, a nie sprzedaje. My nie chodzimy po domach, a jeśli już, to zwyczajnie wręczamy ludziom kalendarz. Co było dla Pani najtrudniejsze przez te lata? Mój mistrz, od którego uczyłam się zawodu. Już na początku wyraźnie zaznaczyłam, że mimo tego, że jestem kobietą, ma mnie traktować równo, bez taryfy ulgowej. I dostałam w kość, chyba bardziej niż inni. Wiele razy płakałam. Z wielu powodów. To jest zawód, który przechodzi z pokolenia na pokolenie, czyli ciężko jest wejść w to środowisko z zewnątrz. Mój mistrz, Krzysztof Krzyżok, był jedynym człowiekiem, który mi pomógł i dał szansę na naukę tego zawodu. I za to mu dziękuję. Tak naprawdę kobiecie jest o wiele trudniej niż mężczyźnie, bo musimy otwierać ciężkie wyłazy, nosić drabiny. A my, mimo wszystko, świetnie sobie z tym radzimy. Lubi Pani się wspinać? Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Kocham piękne widoki, a z dachu są one niesamowite. Wszystkie problemy zostawia się na dole. U góry człowiek jest gdzie indziej, w innej przestrzeni.
63
Jak sobie Pani radzi na co dzień? Początki były trudne, bo nikt nie chciał ze mną jeździć. Mówili, że kobieta nic nie potrafi. A ja pracuję jak każdy inny. Jak trzeba wykuć dziurę, to biorę młot i to robię. Montujemy wkłady, murujemy. Zawsze pracujemy we dwójkę i musimy mieć do siebie pełne zaufanie. Jedno z nas jest na dachu, drugie w budynku i każdy musi wiedzieć, co robić w danym momencie. Tu nie ma miejsca na pomyłkę. Dziś nikt nie ma problemu z tym, żeby jeździć ze mną. Czasem mam takie śmieszne sytuacje, że dzwoni ktoś do biura i chce rozmawiać z kominiarzem. Odbieram telefon i mówię: słucham, kominiarz. A w słuchawce odzywa się pan i mówi: ale ja chciałem z kominiarzem. No więc mówię: słucham pana. Na co mężczyzna odpowiada: ale ja chciałem z panem kominiarzem. A czym różni się pan od pani – pytam? Jest trochę śmiechu. Lubi Pani swoich klientów? Jasne. Często jak przyjeżdżam do starszych osób pijemy razem herbatę, rozmawiamy. Czasem moje babunie częstują mnie świeżo upieczonym plackiem. To bardzo miłe. Niestety fałszywi kominiarze, chodzący z kalendarzami, robią nam złą robotę. Potem mieszkańcy myślą, że też jesteśmy oszustami i zdarzają się pytania o to, czy mamy uprawnienia.
„
Jak wygląda Pani dzień? Wstaję rano, ubieram robocze ciuszki i biegnę na dachy. Po ósmej wyjeżdżamy, wracamy około 16:00.
Kiedy jest najwięcej pracy? Od września do marca. Robimy przeglądy, czyścimy kominy, przewody. Tłumaczymy, że każdy piec jest inny, wyjaśniamy w jaki sposób i czym palić w tych piecach. Są ludzie, którzy stwierdzają, że kominiarz jest im niepotrzebny, bo sami zrobią przegląd. Nic bardziej mylnego. Nieumiejętne wyczyszczenie komina może prowadzić do tragedii. Trafiałam na pożary kominów, które trzeba było gasić.
Pamiętam, jak pierwszy raz weszłam na komin. Już wtedy wiedziałam, że to jest to. Nie chciałam zejść. Zakochałam się w tym zawodzie. I tak już siedem lat
64
Nie boi się Pani? Pewnie, że się boję, bo tylko głupcy się nie boją. A jeśli przestanę się bać, to znaczy, że jakaś rutyna wkradła się w mój zawód i może dojść do tragedii. Przykładowo, można zjechać z dachu. Raz zjechałam ze stromego dachu i zatrzymałam się na obwodnikach od śniegu. Zeszłam po linie. To było w poprzedniej pracy, w Gorzowie. W Poznaniu nigdy mi się nie zdarzyło.
Czy zdarzyło się, że ktoś nie wpuścił Pani na przegląd? Rzadko się zdarza, zwłaszcza w przypadku budynków szkolnych czy kamienic. Zresztą, jeśli zarządca budynku nie wykona przeglądu, może dostać karę. Przeglądy są obowiązkowe i eliminują zagrożenie życia.
„
Jeśli przestanę się bać, to znaczy, że jakaś rutyna wkradła się w mój zawód i może dojść do tragedii. 65 Przykładowo, można zjechać z dachu. Raz zjechałam ze stromego dachu i zatrzymałam się na obwodnikach od śniegu. Zeszłam po linie. To było w poprzedniej pracy, w Gorzowie. W Poznaniu nigdy mi się nie zdarzyło
Jak odbiera Panią rodzina? Moja wnuczka, która ma sześć lat, mówi: moja babcia jest kominiarzką i ma zaczarowane klucze do kominów. Będę jak babcia. Moje dzieci są już dorosłe, ale ostrzegały mnie, że to ciężka praca. Dziś chyba są ze mnie dumne. No i mam nadzieję, że ktoś w rodzinie będzie kontynuował pracę w tym zawodzie. Może syn? Zobaczymy.
Czy bycie kominiarzem to spełnienie Pani marzeń? To jest to, co zawsze chciałam robić. I dopóki będę miała siły, będę to robić. Każdy z nas w życiu czegoś szuka, a największym sukcesem jest pracować w zawodzie, który sprawia przyjemność i jednocześnie pozwala zarobić. Ten zawód trzeba kochać i ja go kocham. I codziennie się go uczę. Na dachu.
66
familijnie
/
67
FOT. AMADEK/FOTOLIA, JOANNA MAŁECKA-SYNORADZKA
Niesforne koziołki z ratuszowej wieży To jedyny tego typu mechanizm na wieży zegarowej w Polsce. Ma ponad 450 lat. Pracownicy muzeum w poznańskim Ratuszu mówią o nich, że bywają niesforne i czasem żyją własnym życiem. Koziołki – bo o nich mowa – są nieodzownym symbolem Poznania. Mają nawet swoją szafę z ubraniami. A jak wyglądają od środka i skąd się wzięły? tekst: Joanna Małecka-Synoradzka
68
Pan od koziołków
Do 1993 roku to ten stary sterował koziołkami. Potem, kiedy na wieży pojawiły się nowe koziołki zaprojektowane przez Stefana Krajewskiego, systemem steruje komputer. Zegar oczywiście chodzi normalnie. – I tu mamy nasze kochane koziołki, tam do góry – mówi Henryk. Spoglądam w górę. Do ciasnego pomieszczenia, około metr na metr trzeba wspiąć się po metalowych schodach. – Proszę ostrożnie i podać mi aparat, ja pomogę – mówi Henryk. Koziołki znajdują się na samym końcu metalowej konstrukcji, na którą składają się m.in.: łańcuchy, obciążniki, liny, metalowe belki. Patrzą na metalowe drzwi, również sterowane automatycznie. Dzwoni dzwon, godzina 13:30. – Możemy zaimitować konserwację, i proszę popatrzeć – rzuca pan Henryk. – Proszę stanąć sobie na tym stojaku. Wchodzę. Koziołki są tak blisko, że można je pogłaskać, tyle, że zimne, bo aluminiowe. Henryk wdusza guzik i rusza mechanizm. Dźwięk jak przy odpalaniu diesla. Rusza mechanizm. Cały cykl trwa 3 minuty. W tym czasie koziołki trykają się dwanaście razy. Dziś nietypowo, bo na wieży pojawiły się
o 13:35. Poznaniacy przechodzący przez Stary Rynek chwytali za zegarki kompletnie zdezorientowani. Z dołu nie słychać mechanizmu, nie widać jak pracują łańcuchy. Każdy świeżo naoliwiony. Dba o nie konserwator – Andrzej Krajewski. Trykają się nieregularnie, jakby jeden kłaniał się drugiemu. Po dwunastu tryknięciach chowają się z powrotem. Obciążniki zamykają drzwi. Aluminiowe koziołki z pozłacanymi rogami wracają na miejsce, by znów poczekać na godzinę 12:00. – I to by było na tyle – dodaje kierownik administracyjny. – Zejdziemy na dół i pokażę coś jeszcze. Kilka pięter niżej, w pokoju ochrony, świecą się trzy diody. Zapalają się na godzinę przed południem. Zielona dioda oznacza, że są gotowe do wyjścia, żółta, że koziołki wyszły, a czerwona, że coś się popsuło. – I wtedy trzeba wejść do góry, zobaczyć, co się stało i zresetować system – mówi Henryk Sieg. To właśnie on – nazwany przeze mnie żartobliwie „panem od koziołków” – biegnie do góry, by koziołki mogły wyjść z wieży. A jak nie wyjdą? – Muszą, w końcu po to przyjeżdżają turyści, żeby je zobaczyć. Więc szybko wchodzę na górę, żeby wszystko działało jak należy. Ale koziołki bywają kapryśne. Kilka lat temu, 3 maja, kiedy przemawiał prezydent Poznania Ryszard Grobelny, koziołki wyszły punktualnie o godzinie 12:00, złożyły się i nie chciały się schować. Widocznie chciały posłuchać, co prezydent mówi – śmieje się Henryk Sieg.
Skąd wzięły się koziołki?
Najlepiej je same byłoby o to zapytać, ale pewnie nie odpowiedzą. Legenda mówi, że kiedy po wielkim pożarze miasta odbudowano ratusz, postanowiono zamówić u mistrza Bartłomieja z Gubina specjalny zegar na ratuszową wieżę. Nie każde miasto było stać na taki wydatek, a że Poznań był wtedy jednym z najbogatszych, rada miejska postanowiła hucznie uczcić to ważne wydarzenie. Zaplanowano wydać wielką ucztę, na którą miały zjechać najważniejsze osobistości. Kucharz miał mnóstwo pracy,
FOT. JOANNA MAŁECKA-SYNORADZKA
O
koło 130 schodów dzieli nas od symbolu Poznania – koziołków. Po pokonaniu dwóch pięter Muzeum Historii Miasta Poznania, gdzie prowadzą drewniane schody, pojawia się czerwona linka. – Dalej wstęp tylko dla specjalnych gości – tłumaczy Henryk Sieg, kierownik sekcji administracyjnej muzeum. Pracuje tu już 30 lat. Wchodzimy jeszcze wyżej. Nad głową pojawia się wielka, czarna krata blokująca wejście na samą górę. Specjalnym kluczem pan Henryk odblokowuje kłódkę i otwiera drzwi. – Pani pozwoli, że pójdę przodem – dodaje. Posłusznie się zgadzam i pokonuję kolejną partię schodów. Przechodzimy przez jadalnię i dochodzimy do ostatnich drzwi. Za nimi tyka zegar. Ogromny mechanizm zegarowy wybija kolejne sekundy. – Mamy tu dwa mechanizmy – ten stary i nowy, całkiem skomputeryzowany.
69 
a na główne danie miał podać pieczeń z sarniego udźca. Niestety obiad się spalił, a przeraşony chłopak nie wiedział, co dalej. Pobiegł więc na pobliską łąkę, gdzie mieszkańcy wypasali swoje zwierzęta i porwał dwa koziołki. Siłą zaciągnął je do ratusza, a te uciekły na wieşę i juş tam zostały‌
Mechanizm sponsorowany
Historia jest jednak nieco inna. 21 marca 1551 roku rada miejska podpisała kontrakt z Bartłomiejem Wolfem z Gubina na wykonanie mechanizmu zegarowego z błazeńskim
đ&#x;ĄŻ
Henryk Sieg – „Pan od koziołków�
urządzeniem. – Jak wyglądał pierwszy zegar i czy to błazeńskie urządzenie miało koziołki, my tego oczywiście nie wiemy – wyjaśnia dr Magdalena Mrugalska-Banaszak, kustosz Muzeum Historii Miasta Poznania. – Nie wiemy teş, jak długo działało urządzenie. Dopiero w połowie XIX wieku, kiedy pruscy konserwatorzy przystępowali do generalnego remontu bardzo juş zniszczonego ratusza, postanowili odtworzyć zegar i ten, który dziś widzimy, to jest ich wizja. Mechanizm zamontowano na wieşy w 1913 roku. Koziołki wychodziły punktualnie o godzinie 12:00 do 1945 roku, kiedy w trakcie walki o Cytadelę runęła wieşa. Mechanizm został jednak szybko odtworzony. – Koziołki psuły się. Były po prostu niesforne i jak my to mówimy, şyły swoim şyciem – dodaje dr Magdalena Mrugalska-Banaszak. – Dopiero w 1991 roku Marian Marcinkowski, poznański przedsiębiorca, ufundował nam nowe koziołki z całym mechanizmem. Koziołki są wierną kopią tych pruskich. Dziś są niezawodne i nie mamy z nimi wielkich problemów. Czasami oczywiście coś przeskrobią, ale liczymy się z tym. Te z 1913 roku moşna oglądać na stałej ekspozycji w Ratuszu. Śmiejemy się, şe to jedyny eksponat, którego moşna dotknąć i się nim pobawić. Koziołki mają nawet swoją szafę, gdzie chowane są ich świąteczne ubranka i szaliki, w których trykały się podczas Euro 2012. Są główną atrakcją Poznania. Z płyty Starego Rynku wyglądają tak samo jak u góry – białe ze złotymi rogami, które kłaniają się turystom i poznaniakom codziennie biegnącym do swoich zajęć. I to się nigdy nie zmieni. 
MUZEUM HISTORII MIASTA POZNANIA Stary Rynek 1, 61-768 Poznań Bilety: normalny – 7 zł, ulgowy – 5 zł, uczniowie i studenci w wieku od 7 do 26 lat – 1 zł, w sobotę wstęp bezpłatny!
70
nie tylko na
ferie
/
Termy Uniejów – na zdrowie! Wizyta w Termach w Uniejowie to doskonały pomysł na spędzenie wolnego czasu. Uniejów to niewielkie, ale malownicze miasteczko w województwie łódzkim. Od 5 lat ma status uzdrowiska, a znajdujące się nad samą Wartą wyjątkowe Termy Uniejów dzielą od Poznania niecałe 2 godziny jazdy samochodem. tekst: Anna Skoczek
Zacznijmy od wody
Niesamowitym bogactwem Uniejowa są gorące solanki. To dzięki nim w mieście powstały Termy. Woda wydobywana jest z głębokości ponad 2 tys. m i ma temperaturę 68 st, C. Lecznicza woda potrafi zdziałać cuda. Szczególnie polecana jest przy schorzeniach reumatoidalnych czy też ortopedyczno-urazowych. Oprócz tego solanka sprzyja
urodzie, bo dobrze działa na skórę. Do jej zdrowotnych właściwości trzeba jeszcze dodać wspomaganie leczenia chorób nosa, gardła i krtani. Ale lecznicze właściwości to nie wszystko. Wyjazd do Term w Uniejowie na pewno wywoła uśmiech. – Dajemy na to swego rodzaju gwarancję, bo zabawa w gorącej wodzie sprawia, że znika stres, oznaki zmęczenia i napięcie emocjonalne. Humor poprawia się natychmiast, ponieważ kąpiel termalna wzmaga wydzielanie hormonów szczęścia – tłumaczy prezes Term Marcin Pamfil.
Atrakcje dla każdego
Na Termach nie brakuje zajęć na cały dzień. Szczególnie zimą i nie tylko podczas ferii warto skorzystać z naturalnego ciepła. Woda we wszystkich basenach, oprócz
FOT. JANUSZ TATARKIEWICZ
P
o niedługiej podróży można znaleźć się dosłownie w innym świecie. Nowoczesny obiekt leży w wyjątkowym sąsiedztwie. Tuż obok jest XIV-wieczny, gotycki Zamek Arcybiskupów Gnieźnieńskich, otoczony XIX-wiecznym parkiem. Okolice można zwiedzić nawet w pół godziny – szczególnie zimą. Przy niskich temperaturach warto skorzystać z tego, co ma nam do zaoferowania obiekt.
71 
basenu sportowego, ma 35 st. C. – Kaşdy znajdzie u nas miejsce dla siebie. Poza basenami do dyspozycji gości jest wiele atrakcji – mówi prezes Term – Warto sprawdzić na przykład działanie komory lodowej, saun, zjeşdşalni, dysz, biczy, czy teş jacuzzi – dodaje. A wszyscy, których atrakcje juş trochę zmęczą mogą skorzystać z masaşu albo połoşyć się na słonecznej łące. To z kolei wyjątkowe miejsce dla amatorów zdrowego opalania. A jeśli w czasie korzystania z tych wszystkich atrakcji goście poczują apetyt, Termy
zapraszają do restauracji z jedynym w Polsce niepłatnym czasem.
ZimÄ… nie tylko Termy
Na amatorów zimowego szaleństwa czeka równieş kryte lodowisko, usytuowane w bliskim sąsiedztwie Term. Na 750 m kw. jednocześnie moşe przebywać 120 osób. Na miejscu jest równieş wypoşyczalnia łyşew. Po skorzystaniu z atrakcji moşna się rozgrzać i zjeść coś pysznego w pobliskim Smak Parku. 
đ&#x;ĄŹ
XIV-wieczny, gotycki Zamek Arcybiskupów Gnieźnieńskich otoczony XIX-wiecznym parkiem połoşony jest w bliskim sąsiedztwie uniejowskich term
REKLAMA
72
podróże
/
NA SZAGE przez świat! Ta historia tkwi we mnie od kilku lat, bo naprawdę miałam niezłego pietra, a nikt nam nie powiedział, że nie można zabierać jedzenia do namiotów, zwłaszcza w Tanzanii – opowiada Katarzyna Siekierzyńska. Jest jedną z kilku poznaniaków, znajomych, których połączyła pasja poznawania i podróżowania. Wspólnie postanowili organizować w stolicy Wielkopolski Festiwal NA SZAGE i opowiadać o podróżach. W ubiegłym roku wzięło w nim udział ponad 1500 osób tekst: Małgorzata Rybczyńska
73
P
odczas podróży przez Tanzanię wraz z przyjaciółmi spaliśmy w namiotach nad kraterem Ngorongoro – opowiada Katarzyna Siekierzyńska. – W środku nocy obudziło mnie sapanie. Czułam, że ktoś lub coś napiera na ściany namiotu. To było przerażające! Poczułam uderzenie w łopatkę. Na szczęście mój wrzask spłoszył napastnika. Ucierpiały okulary i telefon oraz ściana namiotu. Rano po śladach okazało się, że był to guziec! Chciał, w dość brutalny sposób, poczęstować się jabłkiem, nieopatrznie zabranym przeze mnie do namiotu. Wszystko skończyło się dobrze, ale nauczka pozostała – zero jedzenia w namiotach!
Jerzego rozmowy z mnichem na migi Jerzy Pawleta to kolejny znany poznański podróżnik zamieszany w festiwal. Najczęściej wybiera Indonezję, a na pytanie jakie kraje preferuje, odpowiada „zawsze nowe”. W 2002 roku był jeszcze biznesmenem, który wyruszył w trasę Nepal, Tybet – południowo/zachodnie Chiny – Hongkong. Najważniejszym spotkaniem w tej podróży była dla niego rozmowa z mnichem w jednym z największych klasztorów na świecie, klasztorze Drepung koło Lhasy. – Choć trudno to nazwać rozmową – opowiada. – Praktycznie zderzyłem się z mnichem na rogu ulicy. Zaprosił mnie do rozmowy. Ale on mówił po tybetańsku, więc mój polski i angielski na nic się nie przydały. Jak to Europejczyk, nie mając o czym mówić, chciałem uciec. Ale mnich zatrzymywał mnie i mówił – siedź, porozmawiajmy, pooglądajmy krajobrazy. Siedzieliśmy na schodach około godziny i rozmawialiśmy…
na migi. I w czasie tej rozmowy, właściwie zupełnie błahej, czułem jak ze mnie spływa cały ten parszywy, europejski stres, tak jakby ktoś przejeżdżał mnie skanerem. Czułem jak jego pozytywna energia płynie do mnie. To było niesamowite przeżycie, które wpłynęło na moje decyzje o dalszych podróżach.
Festiwal dla tych, co nie zdążyli podróżować Pomysł na festiwal podróżników zrodził się w 2007 roku. Okazało się, że wszystkie większe miasta w Polsce mają już taką imprezę, a stolica Wielkopolski nie. To była taka biała plama na mapie podróżniczej kraju. Po wielu rozmowach ustalono, że najlepszym terminem jest początek lutego i w ten sposób poznański festiwal stał się pierwszym w roku spotkaniem obieżyświatów, którzy około Bożego Narodzenia zjeżdżają ze swoich wypraw. Podczas festiwalowych dni poznać można przygody przeważnie młodych stażem podróżników biorących udział w konkursie na najciekawszą opowieść oraz tych, którzy zdobyli już rozgłos. Chętnie dzielą się doświadczeniem i opowiadają o swoich przeżyciach. Byli tu już prawie wszyscy, od polarnika Ryszarda Czajkowskiego po Aleksandra Dobę.
74
Charakterystyczne dla poznańskiego festiwalu jest to, że odwiedza go sporo osób starszych, te, które nie zdążyły zwiedzić świata, bo kiedy były młode, nie miały paszportu w szufladach. – Nie boją się zadawać pytań, czasami polemizują z prelegentami – uśmiecha się Jakub Nowysz, prowadzący festiwal. Zapytany o podróże wspomina wyprawę z Jurkiem Arsobą, Olkiem Dobą i liczną grupą na zaćmienie słońca do Ałtaju. Przez kilka dni jechali autokarem. – Było nas dużo, a w małych, ałtajskich wioskach mogło nie być jedzenia dla tak dużej grupy. Dlatego podróżował z nami uzbecki kucharz i trzy żywe barany. Początkowo trzy, bo co kilka dni jeden był zarzynany. Jedzenie „biednych owieczek, które tak smutnie patrzą” okazało się dla niektórych nie do przeskoczenia. Odmawiali jedzenia z tekstem „przecież ja ją przez cztery dni karmiłam”…
„
Podróżowanie kiedyś, podróżowanie dziś Jednym z celów festiwalu jest nauczenie opowiadania o przyrodzie, kulturze, ludziach i o tym, co się przeżyło. Nie tylko zobaczyło, ale właśnie przeżyło. – Bo podróżowanie stało się
łatwiejsze – mówi Filip Kierzek i wspomina, że kiedy piętnaście lat temu leciał do Nepalu, to w Katmandu nie liczył na znalezienie bankomatu. Teraz jest ich pełno, Internet jest w każdym hotelu, a noclegi można rezerwować przy pomocy aplikacji. Są też programy, które tłumaczą teksty, „znają języki” i łatwiej zdobyć informacje, że tam, gdzie się wybieramy „nie kradną i nie mordują”. Nadal największym kosztem podróży jest przelot, ale tu też pomaga Internet – wyszukiwarki tanich połączeń pozwalają niekiedy za kilkaset złotych polecieć na drugi koniec świata. – Młodzi podróżnicy często nie zdają sobie sprawy, jak się kiedyś podróżowało – mówi Jakub Nowysz. I to kolejny cel festiwalu – pokazać ile wyrzeczeń i wysiłku kosztowało podróżników jeszcze nie tak dawno zwiedzanie świata. Ile trzeba było załatwić zezwoleń, dokumentów, jak drogi był wówczas
Zderzyłem się z mnichem na rogu ulicy. Zaprosił mnie do rozmowy. Ale on mówił po tybetańsku, więc mój polski i angielski na nic się nie przydały. Jak to Europejczyk, nie mając o czym mówić, chciałem uciec. Ale mnich zatrzymywał mnie i mówił – siedź, porozmawiajmy, pooglądajmy krajobrazy. Siedzieliśmy na schodach około godziny i rozmawialiśmy… na migi. I w czasie tej rozmowy, właściwie zupełnie błahej, czułem jak ze mnie spływa cały ten parszywy, europejski stres, tak jakby ktoś przejeżdżał mnie skanerem
„
Małpa darła się na mnie, szczerzyła zęby, byłem nieźle przestraszony. W końcu puściła ucho od plecaka, więc szybko chwyciłem 75 co mogłem – i w nogi. A małpa za mną! I cały czas sięga do tego plecaka. „Czego ty małpo chcesz???” – myślę. W bocznej kieszonce tego małego plecaka miałem jakieś cukierki, wyciągałem więc je w biegu i rzucałem. Okazało się, że właśnie o to jej chodziło i to ją zatrzymało
sprzęt. – Podczas zimowych wypraw goretexu nie było – śmieje się. Dlatego na festiwal ze zdjęciami i pokazami przyjeżdżają też właśnie starsi stażem podróżnicy.
Małpa w Chinach Na pytanie, czy podobnie jak turyści „all inclusive”, także podróżnicy mają swoje modne kierunki, słyszę odpowiedź: są kierunki, które są po prostu fajne, bo są tanie, ciekawe i dobrze tam karmią. Takim miejscem jest Tajlandia czy Indie. Wiadomo, że koszty odgrywają dużą rolę, więc jeśli np. jakieś linie lotnicze wprowadzają tanie loty do Norwegii czy Gruzji, to nagle rusza tam wiele osób. Oczywiście, ważne jest też bezpieczeństwo – w ubiegłym roku o wiele mniej ludzi pojechało np. do Syrii czy Turcji. Festiwale podróżnicze to tak naprawdę polski fenomen. Może to świadczyć o tym, że odrabiamy zaległości życia za żelazną kurtyną, a także, że Polacy są globtroterami. Pewnie nie bez przyczyny całe pokolenia zaczytywały się w książkach Szklarskiego czy Fiedlera. Jakub Nowysz przypomina zasłyszaną gdzieś opowieść samej Elżbiety Dzikowskiej. Opowiadała, że studiowała sinologię ze świadomością, że nigdy nie pojedzie do Chin. Tymczasem właśnie tam wybrała się w swoją pierwszą podróż zagraniczną. Jerzy Pawleta też miał chińską przygodę. – Wchodziłem na jedną z czterech świętych gór buddyzmu, Emei Shan – opowiada. – Miałem dwa plecaki, w mniejszym dokumenty i rzeczy. Zatrzymałem się na mostku, by porobić zdjęcia. Zajęty fotografowaniem nagle słyszę za sobą szelest. Oglądam się i widzę wielką małpę, sięga mi do brody, z takim przeoranym pyskiem, szeroką klatą, taką w rodzaju tych walecznych. Zauważam, że zamierza porwać mi ten mały plecak z dokumentami. Nie było rady, trzeba było walczyć. Do drugiego plecaka miałem przytroczone kijki, wyszarpnąłem jeden i zacząłem okładać małpę po łapach. Najpierw lekko, bez skutku. Darła się na mnie, szczerzyła
zęby, byłem nieźle przestraszony. W końcu puściła ucho od plecaka, więc szybko chwyciłem co mogłem – i w nogi. A małpa za mną! I cały czas sięga do tego plecaka. „Czego ty małpo chcesz???” – myślę. W bocznej kieszonce tego małego plecaka miałem jakieś cukierki, wyciągałem więc je w biegu i rzucałem. Okazało się, że właśnie o to jej chodziło i to ją zatrzymało. Finał był taki, że co prawda siebie i plecak z dokumentami uratowałem, ale wyszarpując kijek straciłem cenne stare malowidło tanka kupione jeszcze w Nepalu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wrócić, ale nie miałem ochoty na kolejne spotkanie z małpą. Dużym atutem poznańskiego festiwalu podróżników jest rodzinna atmosfera. Wszyscy są otwarci, przyjacielscy, jest czas na bezpośrednie rozmowy. Zarówno goście, jak i uczestnicy podkreślają też pracę wolontariuszy, którzy służą radą i informacją, bez których nie byłby to „prawdziwy festiwal”.
đ&#x;Ą
Widok na plac św. Piotra
podróşe
/
FOT. Ĺ UKASZ BUDZYĹƒSKI
76
Wszystkie loty prowadzą do Rzymu Jeśli zimowa aura stanie się za bardzo męcząca, pora zmienić otoczenie. Wystarczy spakować kilka rzeczy i lecieć do Rzymu. Między Ławicą a lotniskiem Ciampino kursują rejsowe samoloty linii Ryanair. Nie trzeba się też szykować na ogromne wydatki. Bilety w dwie strony można kupić już za 116 zł. A czy warto? Szkoda czasu na takie rozmyślania, trzeba to sprawdzić osobiście tekst: Anna Skoczek
77
78
O
Centrum przesiadek Jeśli wsiądziecie w transfer z lotniska, całkiem możliwe, że wysiądziecie w okolicach stacji Roma Termini (na Piazza dei Cinquecento). To główny punkt przesiadkowy, bo na stacji zatrzymują się pociągi, metro i autobusy. Ważne, żeby nie zniechęcać się pierwszym widokiem. Wokół stacji nie brakuje śpiących
na chodnikach bezdomnych. Część z nich nawet „zabudowała” plac prowizorycznymi namiotami. Przechodząc przez te okolice lepiej nie wdawać się również w niepotrzebne dyskusje z handlarzami, którzy chcą sprzedać turystom wszystko – od podrabianych torebek, kurtek i butów przez zegarki, biżuterię, parasole, po kwiaty.
Watykan Nawet przedłużony weekend w Rzymie na pewno nie wystarczy na przejście całego miasta i odwiedzenie wszystkich zabytków, dlatego warto przygotować sobie dokładny
FOT. ŁUKASZ BUDZYŃSKI (3)
czywiście znajdą się tacy, którzy powiedzą, że ceny biletów lotniczych to dopiero początek, a prawdziwe koszty zaczną się później. Z jednej strony to prawda, ale zimą ceny noclegów w Rzymie są niższe i wystarczy tylko trochę poszukać, żeby się o tym przekonać. Poza sezonem za dwuosobowy pokój w hotelu blisko centrum można zapłacić tylko 30 euro. Koszty wydadzą się jeszcze bardziej przystępne, jeśli zaznaczyć, że to opcja ze śniadaniem. Cena biletów za przejazdy z lotniska do centrum czy też za jazdę metrem po mieście też nie przyprawi poznaniaków o zawrót głowy (4 euro transfer z lotniska i 1,50 euro jednorazowy bilet). Reszta wydatków zależy już od fantazji turystów.
79 
đ&#x;ĄŹ
Bazylika św. Piotra
đ&#x;Ą¨
Figury świętych na dachu bazyliki
đ&#x;Ą
Kopuły bazyliki moşna oglądać spacerując po dachu
W lutym średnia temperatura w Rzymie waha się w okolicach 13 st. C Poza sezonem za dwuosobowy pokój w hotelu blisko centrum moşna zapłacić juş około 30 euro. Ceny wydadzą się jeszcze bardziej przystępne, jeśli zaznaczyć, şe to opcja ze śniadaniem plan zwiedzania. Nie moşe w nim zabraknąć Watykanu – najmniejszego państwa świata, które ma swoją własną armię i swoje własne znaczki. Papieş jest dzisiaj władcą 44,5 hektarowego państwa. W obrębie murów oddzielających Watykan od Rzymu mieszczą się biura, rezydencje i przede wszystkim bogate zbiory sztuki. W Muzeach Watykańskich znajdziemy między innymi freski Michała Anioła. Do Watykanu najlepiej pojechać z samego rana, tak şeby przed wejściem do Bazyliki św. Piotra być około godziny 8 rano. Tylko w ten sposób oszczędzimy czas, bo nawet
poza sezonem do wejścia ustawia się bardzo długa kolejka. Wejście na plac świętego Piotra i do świątyni jest bezpłatne, płaci się jedynie za wizytę na dachu bazyliki. Ceny róşnią się w zaleşności, czy drogę na szczyt chcemy częściowo pokonać windą, czy w całości piechotą. Osobiście radzę skorzystanie z windy, bo na samym końcu i tak sporą część drogi trzeba przejść. Ze względu na wraşenia wizualne naprawdę warto. Z punktu widokowego rozpościera się panorama Rzymu i przede wszystkim widok na wybudowany w XVII wieku plac świętego Piotra. Wraşenie robi piękna kolumnada Berniniego (autorem projektu był Gian Lorenzo Bernini) i ustawione nad nią posągi 140 świętych. Na placu znajduje się równieş egipski obelisk ustawiony tam w XVI wieku przez papieşa Sykstusa V. Bazylika w obecnym kształcie powstała w 1612 roku, na miejscu poprzedniej, która groziła zawaleniem. Znajduje się w symbolicznym miejscu, gdzie około 67 roku ukrzyşowano i pochowano świętego Piotra. Koniecznie trzeba wejść do środka, şeby zobaczyć Piętę Michała Anioła czy teş kopułę zaprojektowaną przez tego samego wybitnego artystę. W bazylice znajduje się równieş grób papieşa Polaka, świętego Jana Pawła II.
80
Koloseum: wizytówka Kto nie kojarzy tej charakterystycznej, nadszarpniętej zębem czasu budowli? Kolejki do wejścia do Koloseum ciągną się w nieskończoność nawet zimą. ŝeby skrócić czas oczekiwania warto kupić bilet przez Internet
đ&#x;ĄŹ
Widok na rzekÄ™ Tybr
đ&#x;Ąđ&#x;ĄŽ
Koloseum
đ&#x;ĄŻ
Zamek św. Anioła
FOT. Ĺ UKASZ BUDZYĹƒSKI (4)
Wychodząc z Watykanu warto przejść się brzegiem Tybru w kierunku Zamku świętego Anioła, wyjątkowej fortecy znanej równieş z ksiąşki i filmu pt. „Anioły i Demony� Dana Browna. Przed wyjazdem do Rzymu warto obejrzeć film chociaşby ze względu na widoki.
81
To niesamowite, że na widowni Koloseum mogło zasiąść ponad dwa razy tyle osób, co na Stadionie Miejskim w Poznaniu. Egzekucje, walki gladiatorów i pokazy dzikich zwierząt oglądało tam jednorazowo ponad 85 tysięcy osób
(www.coopculture.it). Przed wejściem do obiektu trzeba przejść kontrolę bezpieczeństwa, która nie dopuszcza wchodzenia z plecakami. Problemu nie mają za to właściciele dużych toreb na ramię. Po wejściu do Koloseum można już podziwiać i dosłownie oddychać historią. Rzymianie korzystali z amfiteatru już od końcówki 1 w. n.e., a jego budowa trwała tylko 8 lat. To niesamowite, że na widowni mogło zasiąść ponad dwa razy tyle osób, co na Stadionie Miejskim w Poznaniu. Egzekucje, walki gladiatorów, pokazy dzikich zwierząt oglądało tam jednorazowo ponad 85 tysięcy osób. Widowiska w Koloseum były biletowane, a ze względów organizacyjnych miejsca i sektory były oznaczone. Po upadku Cesarstwa Rzymskiego, czyli po 450 latach Koloseum popadało w ruinę, a stan obiektu dodatkowo pogarszały trzęsienia ziemi.
82
Panteon
Plac Hiszpański‌ I oczywiście słynne Hiszpańskie Schody, którym moşna się przyjrzeć nie wychodząc z domu. To na nich Audrey Hepburn poznaje Gregory’ego Pecka w filmie „Rzymskie wakacje�. Na nich odbywają się pokazy mody, słuşą teş za tło wielu prestişowych sesji fotograficznych do najlepszych modowych magazynów świata. Schody powstały w XVIII wieku, przed nimi znajduje się urocza fontanna La Barcaciccia,
Nawet jeśli ktoś był w Rzymie wiele razy, będzie miał problem, by opowiedzieć o nim w kilku krótkich zdaniach Trzeba widzieć Koloseum, Šuk Konstantyna czy rozsiane po mieście egipskie obeliski, şeby powiedzieć coś o wielkości i władzy. Trzeba zobaczyć Panteon, şeby dostrzec geniusz i obejrzeć na przykład fontannę Di Trevi, şeby po prostu się zachwycić
đ&#x;ĄŹ
Panteon
đ&#x;Ą
Schody Hiszpańskie
đ&#x;Ą
Ruiny Teatru Pompejusza. Miejsce śmierci Juliusza Cezara
FOT. Ĺ UKASZ BUDZYĹƒSKI (4)
Podczas pierwszej wizyty w Rzymie koniecznie trzeba zobaczyć Panteon. To najlepiej zachowana staroşytna budowla, która do dziś uwaşana jest za jedną z najwaşniejszych konstrukcji w historii architektury. Prace przy Panteonie w obecnym kształcie ukończono około 127 roku, a konstrukcja budynku została wykonana z betonu. Podobnie jak potęşna, niezbrojona kopuła z otworem w środku, przez który w słoneczny dzień wpadają promienie, a w trakcie deszczu woda. Wstęp do Panteonu równieş jest bezpłatny. Sama budowla znajduje się na Piazza della Rotonda, a monumentalny budynek wyłania się dosłownie po wyjściu zza budynków, co trochę utrudnia robienie zdjęć‌
83
czyli tzw. łódeczka. Plac Hiszpański swoją nazwę zawdzięcza istniejącej tam kiedyś ambasadzie. Tuż przy schodach znajduje się jedna z najsłynniejszych na świecie i najstarszych we Włoszech kawiarni. To Antico Caffe Greco z imponującym i zabytkowym wnętrzem. Kawiarnia ma bogatą historię, a kawę pijali w niej między innymi Hans Christian Andersen, Goethe, a z Polaków Mickiewicz, Słowacki czy też Sienkiewicz.
I ty Brutusie
Lista obowiązkowych zabytków i miejsc do obejrzenia w Rzymie to niekończąca się historia. Dopiero posklejanie kilku jej kawałków buduje jego obraz jako bastionu cesarzy, zalążka cywilizacji, Wiecznego Miasta, do którego prowadzą wszystkie drogi i miasta, którego historia toczy się już ponad 2,5 tysiąca lat
Poza opisanymi wcześniej atrakcjami jest jeszcze długa lista obowiązkowych do zobaczenia miejsc. Bo jak tu wyjechać z Rzymu nie widząc fontanny Di Trevi, Forum Romanum czy Ust Prawdy? Ale będąc w Wiecznym Mieście warto odwiedzić również trochę mniej uczęszczane przez turystów miejsca. Jakie? Na przykład ruiny Teatru Pompejusza. To tam w 44 roku zabito Juliusza Cezara i to właśnie tam miały paść słynne słowa „I ty Brutusie przeciwko mnie”, które Cezar wypowiedział do swojego przyjaciela zadającego śmiertelny cios. Ruiny tego miejsca znajdują się przy ulicy Corso Vittorino Emanuele II i3 są doskonale widoczne z położonej wyżej ulicy.
84
k u lt u r a l n a r o z m owa
/
85 
Wizyta w teatrze to nie świąteczny występ! Teatr Nowy przy ulicy Dąbrowskiego to szczególne miejsce na kulturalnej mapie Poznania. Znajduje się w secesyjnej kamienicy wzniesionej na początku XX wieku, wieczorami pięknie oświetlonej. To tu Izabela Cywińska zrealizowała w 1981 roku rozliczeniowe widowisko Oskarşony: czerwiec pięćdziesiąt sześć na podstawie zeznań świadków poznańskich wydarzeń czerwcowych. To właśnie na deskach tego teatru podczas prób do sztuki Król Lear, w 1991 roku zmarł Tadeusz Šomnicki, późniejszy patron sceny. O poznańskiej publiczności, mitach i stereotypach rozmawiamy z dyrektorem Teatru Nowego Piotrem Kruszczyńskim rozmawia: Małgorzata Rybczyńska
FOT. BARTĹ OMIEJ SOWA / TEATR NOWY W POZNANIU
Zajrzał Pan wczoraj wieczorem na przedstawienie w swoim teatrze? Oczywiście!
đ&#x;ĄŹ
Piotr Kruszczyński dyrektor Teatru Nowego im. Tadeusza Šomnickiego w Poznaniu
Tak jest codziennie? To nawyk, który wyrobiłem sobie, będąc dyrektorem teatru w Wałbrzychu, gdzie przez kilka lat mieszkałem w budynku teatru. Mogłem wtedy o kaşdej porze dnia i nocy zejść na scenę w kapciach albo jakbyśmy powiedzieli w Poznaniu – w laczkach, i z balkonu podglądnąć spektakl lub choćby pooddychać powietrzem pustej sceny. Pracę w Nowym teş rozpocząłem od mieszkania w teatrze i przywykłem do takiej sytuacji, şe na ogół jestem obecny na wieczornym spektaklu. Czasem oglądam jednocześnie fragmenty dwóch, a nawet trzech przedstawień, przechodząc ze sceny na scenę.
Częściej patrzy Pan na scenę, czy na widownię? Przez widownię na scenę. Jest takie zaciszne miejsce, to kabina elektroakustyczna, znajdująca się za plecami widzów i oddzielona od nich szybą. Stamtąd mam najlepszy widok. Nauczyłem się oceniać siłę oddziaływania spektaklu obserwując, jak widzowie poruszają się w fotelach. To wczorajsze przedstawienie było „premierą z legitymacją�. Właścicieli jakich legitymacji było więcej: uczniowskich, studenckich czy emeryckich? W rozmowie, która tradycyjnie odbywa się po takim przedstawieniu, mieliśmy proporcje wiekowe idealnie rozłoşone. A zazwyczaj jest tak, şe w dni powszednie częściej przychodzą licealiści i studenci, bo bilety są wtedy nieco tańsze. Piątek i sobota to w większości
86
ustabilizowani şyciowo widzowie w średnim wieku, a niedziela – spotkania familijne i publiczność nieco starsza. Jest Pan w Nowym od 2011 roku. Trafił Pan do uznanej sceny z pomnikowym patronem w bogatym, mieszczańskim Poznaniu – czy publiczność zmieniła się przez te lata? Przede wszystkim trudno mi diagnozować Poznań będąc rodowitym poznaniakiem.
Z tym mam zawsze kłopot, więc proszę o opinię reşyserów, którzy do nas przyjeşdşają i w ten sposób odświeşam sobie wizerunek miasta. Wydaje mi się, şe na początku widownia nam się odmłodziła. Moşe dlatego, şe przychodząc do Nowego, miałem opinię tego, który wykreował swego czasu młodych, awangardowych reşyserów: Klatę i Kleczewską. Na pewno róşnorodność repertuarowa jest kluczem do zapraszania wszystkich widzów, niezaleşnie
đ&#x;ĄŹ
PrĂłba Ambony
87
a naszym najbardziej spektakularnym osiągnięciem w tej dziedzinie był cykl spektakli „Jeżyce Story”. W dwie niedziele przenieśliśmy się nawet z teatru na Rynek Jeżycki, gdzie aktorzy stanęli przy straganach i opowiadali spisane wcześniej biografie swoich bohaterów. Część widzów uwierzyła, że są to autentyczne opowieści z życia aktorów, więc doszło do szczerych rozmów. To są najcenniejsze teatralne doświadczenia, kiedy nie znając magii teatru, nagle zaczynamy w niego wierzyć, wzruszamy się jak dzieci wierzące w bajkę, którą opowiadają rodzice. To najpiękniejsza teatralna inicjacja. Mam wrażenie, że wtedy – na rynku – parę zamkniętych dusz udało się teatralnie otworzyć, odkryć ich skrywaną dotąd wrażliwość.
FOT. JAKUB WITTCHEN / TEATR NOWY W POZNANIU
Zna Pan wiele scen w Polsce, w mniejszych i większych miastach. Jest coś charakterystycznego w poznańskiej publiczności, coś, co nas odróżnia? Zacznijmy od pozytywów… Ale ja w ogóle nie myślę negatywnie o poznaniakach! Owszem, sam słyszałem wielokrotnie zarzuty, że jestem zbyt konkretny, pragmatyczny, z nikłą dozą romantyzmu. Jednym słowem – nudziarz z miasta biznesu i handlu (śmiech). Poznań jest takim samym miastem jak każde inne, bardzo zróżnicowanym, pełnym barw. A wszelkie stereotypy i mity o nim sami chętnie powielamy, bo dzięki temu miasto ma swoją prostą definicję.
od ich stopnia teatralnego wtajemniczenia. Mamy spektakle trudniejsze i łatwiejsze w odbiorze. Zasada jest prosta: każdy z nich musi zawierać ważne przesłanie, bez tego nie ma mowy o jakości. Chciał Pan ściągnąć do Nowego wiarę z fyrtla, nie tylko jeżyckiego… Trzy lata temu, w roku jubileuszu 90-lecia teatru zaczęliśmy opowiadać lokalne historie,
A czy widzowie w tym teatrze lubią być zaskakiwani, lubią konfrontacje z niewygodnymi faktami? Myślę, że najfajniejsze jest to, że my, poznaniacy, zaczęliśmy się jawić światu jako ludzie otwarci. Mam wrażenie, że takiemu wizerunkowi mieszkańców bardzo przysłużył się prezydent Jacek Jaśkowiak. Potrafimy być dumni z tego, że Poznań jest miastem wyzwolonym od złych polskich stereotypów, że jesteśmy blisko Europy. Dlatego łatwiej nam dziś konfrontować się z trudnymi czy niepopularnymi sytuacjami, które ukazuje scena. Jeszcze parę lat temu tak nie było.
W tej chwili jest wiele nurtów w teatrze, jeśli ma Pan, jako dyrektor teatru, wybierać pomiędzy sztuką traktującą o naszych współczesnych problemach a klasycznym tekstem dramatycznym Szekspira, Moliera, Ibsena, Strindberga, co Pan wybierze? Kryterium jest jedno: o czym zamierzamy zrobić przedstawienie. Jeśli reżyser chce pracować nad tekstem klasycznym, zawsze pytam, co aktualnego w nim znalazł. Przecież każdy z klasycznych tekstów pisany był w określonych realiach społecznych, politycznych i odnosił się do określonej rzeczywistości, zazwyczaj krytycznie. W związku z tym dziś trzeba znajdować w klasyce to, co nas uwiera, dotyka i boli – tu i teraz. Nowe interpretacje to – moim zdaniem – jedyna rozsądna forma prezentowania klasycznej literatury. Zdaję sobie sprawę, że część widzów uwielbia kostium historyczny na scenie, ale jeżeli już opakowujemy Szekspira w stary kostium, to starajmy się przynajmniej nadać mu współczesną myśl. Powiedział Pan, że „teatr nie cierpi dystansu, to bliskie spotkanie żywych ludzi”, ale niektórzy chcą usiąść wygodnie w fotelu i po prostu obejrzeć spektakl, czy to źle? Widz zawsze jest uczestnikiem spektaklu. Nawet kiedy zamyka się na wydarzenia sceniczne. Teatr to nieustanna wymiana: myśli, emocji, energii. Przecież aktor bezustannie czuje energię płynącą z widowni i na nią reaguje. Przedstawienie tej samej sztuki może być jednego wieczoru gorące, a drugiego – zimne. Tym różni się teatr od kina. Widz teatralny ma zawsze wpływ na to, jak aktor zagra. To nas fascynuje od tysiącleci i jest ogromną siłą teatru. Dla wielu teatr to miejsce gdzie przychodzi się odświętnie ubranym i należy celebrować sztukę przez wielkie S – zgadza się Pan z takim widzeniem teatru? Wychowywałem się na teatrze Izabelli Cywińskiej, który kojarzył mi się raczej ze swetrem peerelowskiego inteligenta
niż modnym garniturem. Potem, mniej więcej od połowy lat 90., poznaniacy zaczęli traktować Nowy bardzo elitarnie i zamiast przychodzić do teatru, często wręcz „wstępowali w jego progi”. W ciągu pięciu lat mojej dyrekcji starałem się to zmienić. Dziś czuję satysfakcję, że dla wielu naszych widzów przyjście do teatru jest normalną czynnością wynikającą z potrzeby duszy i nie wymaga obowiązkowego przystrojenia się w niedzielny garnitur. Wizyta w teatrze ma nie być świątecznym występem. To kiedy Pan tak obserwuje widzów z kabiny, co Pan widzi? (śmiech) Widz „wbity w fotel” – o tak! To jest najpiękniejsze! Czasem zdarza się też lekkie pochylenie do przodu, co znaczy, że scena intryguje i wciąga. Są różne pozycje boczne, takie trochę „spoczynkowo-zmęczeniowe". Dzięki nim wiem, w których momentach spektaklu mamy jakąś mieliznę, nad którą jeszcze trzeba popracować. Najgorsza jest pozycja „telefoniczna”. Niestety często charakteryzująca najmłodsze pokolenie. Wtedy głowa skierowana jest do dołu, a z foteli bije charakterystyczna łuna. Cóż, pozostaje tylko mieć nadzieję, że te wszystkie informacje wysyłane z widowni na modnym messengerze czy przestarzałym SMS-em, dotyczą spektaklu.
FOT. JAKUB WITTCHEN / TEATR NOWY W POZNANIU
88
Myślę, że najfajniejsze jest to, że my, poznaniacy, zaczęliśmy się jawić światu jako ludzie otwarci. Potrafimy być dumni z tego, że Poznań jest miastem wyzwolonym od złych polskich stereotypów, że jesteśmy blisko Europy. Dlatego łatwiej nam dziś konfrontować się z trudnymi czy niepopularnymi sytuacjami, które ukazuje scena
89 
90
będzie się działo wydarzenia
/
/
Szkółka teatralna i warsztaty plastyczne dla dzieci Zajęcia teatralne, pierwsza i trzecia sobota miesiąca aż do maja, Stary Browar, godz. 9.30-12, wstęp wolny
Rozbijamy szklane sufity
Zapisy w Punktach Informacyjnych, liczba miejsc ograniczona
18 marca, Hotel Blow Up Hall w Starym Browarze, godz. 9-18, opłata rejestracyjna: 20 zł
W Starym Browarze w lutym rozpocznie się kilkumiesięczny cykl warsztatów teatralnych dla dzieci z aktorami Teatru Dziecięcego w Poznaniu, a także warsztaty plastyczne „ARTy”, prowadzone przez twórców z Młodego Uniwersytetu Artystycznego, na których dzieci będą przygotowywać m.in. dekoracje teatralne. Zajęcia dedykowane są dzieciom w wieku 7-12 lat, odbywają się w przestrzeniach Słodowni +1 Starego Browaru, a zwieńczy je spektakl przygotowany przez uczestników wszystkich warsztatów.
Jak przełamać stereotypy, zwiększyć pewność siebie, przekroczyć własne ograniczenia i w ten sposób osiągnąć małe i wielkie cele? M.in. na te pytania można znaleźć odpowiedź na Konferencji dla Kobiet, która już po raz drugi odbędzie się w Starym Browarze. „Rozbijalnia szklanych sufitów” Fundacji POMIĘDZY to projekt dla kobiet, które chcą bardziej zadbać o swój osobisty i zawodowy potencjał, rozwijać przedsiębiorczość i znajdować dla siebie nowe rozwiązania – wychodzące poza utarte schematy i ograniczające przekonania.
FOT. MATERIAŁY PRASOWE (4)
Zajęcia plastyczne, druga i czwarta sobota miesiąca aż do czerwca, Stary Browar, godz. 12.30 i 14, wstęp wolny
91
na
scenie
/
Trentemøller 6 lutego, CK Zamek (Sala Wielka), godz. 19, bilety: 105-120 zł Miłośnikom muzyki klubowej tego pana na pewno nie trzeba przedstawiać. Kopenhaski muzyk Anders Trentemøller z powodzeniem łączy Indie rock i elektronikę, a w Poznaniu będzie promował swój najnowszy album „Fixion”, nagrany pod szyldem własnej wytwórni In My Room. Już pierwsza płyta Trentemøllera – „The Last Resort” z 2006 roku przyniosła mu międzynarodowe uznanie. W ostatnich latach artysta współpracował także m.in. z Depeche Mode, Mobym czy Röyksopp. To niepowtarzalne brzmienia i taneczne basy w najlepszym wydaniu, które warto usłyszeć na żywo. Otwarcie drzwi Sali Wielkiej nastąpi o godz. 19, godzinę później na scenę wejdzie TOM And His Computer, koncert gwiazdy wieczoru rozpocznie się o godz. 21.
Dagadana 17 lutego, Klub Dragon, godz. 20, bilety: 50 zł Koncert w malutkiej, kameralnej sali zwanej Małym Domem Kultury w Klubie Dragon uświetni reedycję pierwszego albumu Dagadany. Polsko-ukraiński zespół zagra w całości płytę „Maleńka” w kwartecie, ale nie zabraknie także innych utworów. Zapowiada się niezwykły koncert, w którym współuczestniczyć będą także widzowie – dobrze, żeby zabrali ze sobą grające zabawki lub instrumenty dziecięce – na pewno się przydadzą.
92
na
scenie
/
Skunk Anansie To już ikona współczesnej muzyki. Frontwomanka brytyjskiego Skunk Anansie zawsze grała jednak w swojej kategorii – bo jej zaangażowana, emocjonalna i osobna muzyka była trudna do zaszufladkowania. Założony w Londynie kwartet znany jest przede wszystkim z jej niepodrabialnego falsetu i ekscentrycznej powierzchowności. Jeśli dodamy do tego elektryzujące brzmienia, polityczną niepoprawność grupy i szalone koncerty – będziemy pewni, że tego wydarzenia nie można przegapić. Zespół będzie promował w Poznaniu swój najnowszy album z ubiegłego roku – „Anarchytecture”.
Porozumienie płci 8 marca, Scena Na Piętrze, godz. 19, bilety: 40, 60 i 75 zł W Dniu Kobiet w Scenie Na Piętrze wystąpi Agnieszka Chrzanowska. Koncert jest próbą opisania wzajemnych relacji kobiet i mężczyzn, odmienności ich natury oraz stereotypów, które znikają w chwili prawdziwego wzajemnego poznania. W ramach eksperymentu artystka stworzyła specjalny dokument na podstawie wiersza Michała Zabłockiego „Nie taka jak Ty” i podczas koncertu próbuje doprowadzić do podpisania Aktu Porozumienia Płci. Agnieszce Chrzanowskiej towarzyszyć będą Jarosław Meus na gitarze akustycznej, gitarze elektrycznej i bouzouki, Szymon Frankowski na kontrabasie oraz Dominik Klimczak na perkusji, a ona sama zasiądzie przy fortepianie.
FOT. MATERIAŁY PRASOWE (2)
24 lutego, CK Zamek (Sala Wielka), godz. 19, bilety: 149-159 zł
đ&#x;ĄŻ
„Extravaganza o miłości� w Teatr Polskim
93 
Kogut w rosole 24 lutego, godz. 19, 25 lutego, godz. 18, Aula ARTIS, bilety: 60-140 zł Teatr STU z Krakowa pokaşe w Poznaniu komedię o grupie bezrobotnych męşczyzn, którzy postanawiają załoşyć zespół chippendale. Na scenie zobaczymy kolejne etapy powstawania artystyczno-erotycznej formacji tanecznej. Będzie na luzie, ale bez przekraczania granic dobrego smaku. Pokraczni, ale ambitni i przyjacielscy faceci staną ramię w ramię i podejmą się karkołomnego zadania, aby udowodnić sobie i innym, şe są coś warci. 
w te atr z e
/
Extravaganza o miłości 3,4, lutego, godz. 22.30, 17,18 lutego, godz. 22, Teatr Polski (Piwnica pod Sceną), bilety: 130 zł Teatralna jazda bez trzymanki. Orkiestra na şywo, bufet z wyszynkiem, a na scenie podróş w głąb skrywanych fantazji, lęków i ukrytych emocji. Rozwibrowane zmysły, taniec, burleska i klasycy literatury. Nie wszystkie şarty w tym przedstawieniu są moşe śmieszne, ale na pewno warto zobaczyć, şe tak teş moşe wyglądać teatr. Spektakl wyłącznie dla widzów dorosłych. 
Urszula Lidwin na Walentynki 14 lutego, Scena na Piętrze, godz. 19, bilety: 40, 55, 65 zł
Spektakl muzyczny – pieśń pochwalana na cześć miłości. Na scenie zobaczymy znaną poznańskiej publiczności Urszulę Lidwin, której partnerują Romuald Grząślewicz oraz muzycy. Urszula Lidwin to wokalistka z bogatym doświadczeniem estradowym, śpiewała m.in. z Krzysztofem Krawczykiem czy Ireną Jarocką. Po spektaklu spotkanie z wykonawcami przy lampce wina.
Na obraz i podobieństwo swoje 25 lutego, Teatr Nowy (Scena Nowa), godz. 19.30, bilety: 55 zł Lutowa premiera Teatru Nowego, w reş. Piotra Trojana to wariacja na temat rzeczywistego projektu. Holenderski przedsiębiorca Bas Lansdorp postanowił na stałe umieścić ludzi na Marsie. Choć eksperci od razu wyliczyli, şe będą tam w stanie przeşyć zaledwie 2 miesiące – projekt Mars One stał się inspiracją do powstania spektaklu. Na scenie trwają castingi mające wyłonić najlepszych kandydatów do kosmicznej podróşy. Ich uczestnicy, coraz wyraźniej dostrzegając ułomność i brzydotę własnego ciała, podejmują walkę. Jak daleko są w stanie uciec przed własnymi kompleksami? 
94
w kinie
/
Moonlight
Sztuka kochania Opowieść o powstaniu książki „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej to historia zmagań tej słynnej ginekolog z konserwatywną obyczajowością, realiami PRL-u i własnymi problemami, także tymi natury uczuciowej. Wisłocka, nazywana „guru od seksu”, napisała książkę, która na zawsze zmieniła polską obyczajowość. – Ta historia rewolucji seksualnej w PRL-u na pewno ma wielki potencjał filmowy, ale to, co wydaje mi się ważne, co podkreślała także reżyserka Maria Sadowska, to fakt, że jest to film, w którym dużą rolę odgrywała praca zespołowa, zrobiony głównie przez kobiety – mówi Małgorzata Kuzdra.
FOT. MATERIAŁY PRASOWE (2), PIOTR BEDLIŃSKI
Luty w kinie jest czasem oczekiwania na oskarowe werdykty, ale nie zabraknie także ciekawych nowości. Już 17 lutego oficjalną premierę w Polsce ma film „Moonlight” w reż. Barry’ego Jenkinsa. To opowieść o dorastaniu Chirona, ubogiego, czarnego chłopca w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic Miami, który trafia pod skrzydła Juana, handlarza narkotyków – w tej roli zobaczymy Mahershala Aliego, dobrze znanego z serialu „House of Cards”. – To film niezależny, jak na amerykańskie standardy. Historia dorastania chłopaka z Florydy, który – uciekając przed matką narkomanką – trafia pod opiekę bossa narkotykowego gangu. Wydaje się, że to początek opowieści, która musi skończyć się tragedią. Tymczasem bohater znajduje w gangu prawdziwy dom, a to odwrócenie schematu sprawia, że sympatia widzów jest po stronie gangsterów. „Moonlight” to jednak przede wszystkim ciekawy film o dorastaniu i definiowaniu własnej tożsamości, także seksualnej – mówi Małgorzata Kuzdra, kierowniczka Kina Muza, koordynatorka Nowych Horyzontów Edukacji Filmowej.
95
To tylko koniec świata Jakich jeszcze premier nie można przegapić w poznańskich kinach w lutym? – Z niecierpliwością czekamy na kolejne dzieło Xaviera Dolana „To tylko koniec świata”. Krytycy w Cannes wypowiadali się o tym filmie w samych superlatywach, zdobył Grand Prix oraz Nagrodę Jury Ekumenicznego. Dolan od pierwszego swojego filmu „Zabiłem moją matkę” uważany jest za genialne dziecko kina. Ma dopiero 27 lat, a na koncie już sześć filmów, w większości bardzo pozytywnie
przyjętych przez krytyków – mówi Małgorzata Kuzdra. „To tylko koniec świata” to historia pisarza Louisa, który wraca do domu po 12 latach nieobecności, żeby oznajmić rodzinie, że umiera. Ten powrót syna marnotrawnego przebiega jednak zupełnie inaczej niż założył sobie Louis, a zamiast pojednania obserwujemy erupcję oskarżeń i niezabliźnionych krzywd. Przedpremiera w Kinie Muza już w piątek 3 lutego o godz. 19.30.
REKLAMA
96
po
godzinach
/
Kosmiczne urodziny Kilkadziesiąt osób wzięło udział w imprezie urodzinowej Patryka Boro. Wśród gości znaleźli się aktorzy, tancerze, biznesmeni, ludzie ze świata kultury i sztuki. W klubie Kosmos zlokalizowanym w Galerii MM w Poznaniu, nie zabrakło też „Poznańskiego prestiżu” zdjęcia: bonder.org
asiak, współautorka
Patryk Boro i Monika Ban i” książki „Królowa mafi
Damon Hodges, tancerz, Poznan Bootcamp Academy
Monika Mytko, Międzynarodowa Mistrzyni w Makijażu Permanentnym i Joann a Małecka – Synoradzka, redaktor prowa dząca „Poznański prestiż”
Mateusz Gąsiewski, aktor z „Na Wspólnej” i Wiktoria Gąsiewska – gra w „Barwach Szczęścia”
Monika Banasiak i Vadim Sobol, manager rosyjskiego baletu La Classique
Sara Zalewska, poznańska projek
tantka mody