Karim Miské (ur. w 1964 r. w Abidżanie) – syn mauretańskiego dyplomaty i Francuzki. Dorastał w Paryżu. Studiował dziennikarstwo w Dakarze. Po powrocie do Francji przez ponad 20 lat zajmował się filmem dokumentalnym, poruszając takie zagadnienia, jak bioetyka, głuchota (nauczył się języka migowego) oraz fundamentalizm w islamie, judaizmie i chrześcijaństwie. W 2013 r. zrealizował serię dokumentalną o relacjach między Żydami i muzułmanami. Za swoją debiutancką książkę Arab Jazz otrzymał najważniejszą francuską nagrodę literacką w gatunku kryminału (Grand prix de littérature policière).
Karim Miské
Arab Jazz Z języka francuskiego przełożyła Gabriela Hałat
Tytuł oryginału: Arab Jazz © Editions Viviane Hamy, mars 2012 Copyright © for the Polish edition by Claroscuro sp. z o.o., Warszawa 2017 Copyright © for the Polish translation by Claroscuro sp. z o.o., Warszawa 2017 Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français. Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Institut Français w ramach programów wsparcia wydawniczego. Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication BOY-ŻELEŃSKI, a bénéficié du soutien du Service de Coopération et d’Action Culturelle de l’Ambassade de France en Pologne. Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI. Ouvrage publié avec le concours du Centre national du livre. Książkę wydano dzięki wsparciu Centre national du livre. Wydanie I ISBN: 978-83-62498-22-2 Tłumaczenie z języka francuskiego Gabriela Hałat Redakcja Aleksandra Marczuk Korekta Aldona Ibek Projekt okładki, redakcja techniczna Claroscuro Skład Studio Grafpa, www.grafpa.pl Printed in Poland Wydawnictwo Claroscuro sp. z o.o., 2017 office@claroscuro.pl, www.claroscuro.pl
m1M
Ahmed wpatruje się w chmury na niebie, obłoki, które płyną, tam wysoko, cudowne obłoki 1. Ahmed lubi poezję, ale pamięta już tylko jej strzępki, powracające przelotnie jak pęcherzyki powietrza na powierzchni duszy. Często wersy pojawiają się same, bez autora i tytułu. Teraz przychodzi mu na myśl Baudelaire, opowieść o obcym, o wolności, ten angielski fragment 2. Kiedyś Baudelaire był jego ulubionym twórcą, on, Van Gogh i Artaud. Potem ich miejsce zajął Debord. A potem Ahmed przestał czytać. No, prawie. Dziś, o ile wychodzi rano, kupuje „Le Parisien”. I mnóstwo produkowanych taśmowo angloamerykańskich kryminałów: Connely’ego, Cornwella, Cobaina 3. Poza nielicznymi wyjątkami 1
2 3
Nawiązanie do Paryskiego splinu (I. Obcy) Ch. Baudelaire’a (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). Paryski splin, XLVIII. Anywhere out of the world. Pisownia oryginalna autora.
P8p wszystkie imiona mieszają mu się, potęgując wrażenie, że czyta nieustannie tę samą książkę. I o to mu chodzi. Żeby zapomnieć o sobie, przenosząc cały świat w nieprzerwaną opowieść pisaną przez innych. Zaopatruje się w antykwariacie przy rue Petit. Maleńki sklepik z dawnych czasów, który dziwnym trafem przetrwał w sąsiedztwie kompleksu szkolnego Lubawicz 4, salafickiej sali modlitw i kościoła ewangelickiego. Może dlatego, że pan Paul, stary armeński anarchista, nie daje się zakwalifikować do żadnej kategorii nawiedzonych, którzy obecnie dzielą między siebie dzielnicę. Poza tym swoją świecką literaturę sprzedaje na wagę, przez co bliżej mu do sklepu spożywczego niż do handlarza szatańskimi książkami. Od czasu do czasu, nie mówiąc nic, księgarz dorzuca od siebie jakiś egzemplarz. Ellroya, Toschesa czy niepublikowane teksty Manchette’a. Ahmed delikatne mruży oczy. Jest wdzięczny swojemu dostawcy, że nie pozwala mu całkowicie zejść na dno. Tych autorów pamięta. Dziś nie wychodził. Ma jeszcze bagietkę w zamrażalniku, paczkę tortellini z szynką, quiche ze szpinakiem i łososiem, masło na jakieś trzy kanapki, resztkę konfitur truskawkowych, zrobionych przez sąsiadkę z góry, Laurę, 4
Chabad Lubawicz – ortodoksyjny ruch chasydzki, powstały pod koniec XVIII w. Jego nazwa pochodzi od białoruskiej miejscowości Lubawicze, w której się rozwijał.
P9p której pożądałby, gdyby potrafił jeszcze pożądać, zgrzewkę Éviana, tabliczkę Ivorii – gorzkiej czekolady z orzechami, pięć piw Tsingtao 660 mililitrów, pół butelki Williama Lawsona o pojemności trzy czwarte litra, trzy butelki wina – czerwone, różowe i monbazillac – oraz sześć puszek bezalkoholowego piwa Almaza, które pół roku temu tchórzliwie porzucił przed swoim powrotem do Bordeaux jego kuzyn Mohamed. Do tego paczka krakersów Tuc, pół suszonej kiełbaski, dwie trzecie sera Valençay, siedem kromek pieczywa chrupkiego, pół litra odtłuszczonego mleka i odrobina musli marki Leader Price. I oczywiście pudełko zielonej herbaty Gunpowder oraz puszka kawy Malongo do ekspresu. To wystarczy, by przetrwać do czasu, aż pochłonie trzy kilo siedemdziesiąt deka książek kupionych wczoraj u pana Paula. W tej chwili Ahmed śni na jawie. Wpatruje się w cudowne popołudniowe obłoki i śni. Jego umysł opuszcza dzielnicę, w której pięć lat temu wycofał się z życia. Stan oderwania, do którego wtedy dążył, jest już blisko. Chce tylko patrzeć na chmury, czytać, a z nadejściem wieczoru – spać i pić. Z czasem odłączył się od telewizji, ekranów. Książki kolonizują jego umysł, wie o tym, ale wciąż jeszcze ich potrzebuje. Jest za wcześnie, by stanąć oko w oko ze swoimi demonami. Cudze okropieństwa, chora wyobraźnia innych pozwalają Ahmedowi trzymać w ryzach potwory przyczajone z tyłu głowy.
P 10 p Powoli jego umysł ulatuje w kierunku odległych obozowisk przodków. Nieosiągalne źródło. Podróż „tam” odbywa się prosto do celu, bez przeszkód. Na wysokości dziesięciu kilometrów prawie nie zwraca uwagi na pola, góry, wodę, kamienie czy wreszcie piasek. Przekracza granicę pustyni, mija mnóstwo wydm, i w końcu nad wielkim niebieskim ergiem 5 zaczyna obniżać lot. Nagle wyłaniają się namioty z wielbłądziej sierści, ludzie, zwierzęta, niewolnicy. Ten biblijny rodzaj ludzki, pożądany i przerażająco okrutny. Ten oszalały świat, który jest jednocześnie nim samym i jego przeciwieństwem. Aporia 6. Ahmed przezornie zachowuje dystans i, jak podczas każdej wizyty, utrzymując rozsądną wysokość, jedynie przelatuje nad obozowiskiem dalekich kuzynów. Unosi się incognito wraz z cerberami pustyni, sępami o ciężkich skrzydłach, które zawsze traktują go, jakby był jednym z nich. Człowiek-sęp krąży po bezchmurnym niebie i przygląda się zmianom, jakie zaszły od jego ostatniej wizyty. Panuje tu inna atmosfera, bardziej napięta. W tym niestabilnym, pełnym rebeliantów rejonie, na pograniczach państw, tam gdzie można spotkać ludzi, spotyka się też uzbrojone dżipy, 5 6
Pustynia, w której piaski pokryte są skorupą solną lub wapienną. Z gr. aporía: bezdroże, trudność, bezradność. Filoz.: trudność w rozumowaniu, pozornie nie dająca się przezwyciężyć.
P 11 p wojskowe mundury, kałasznikowy. Nic nowego. To, co jest nowe, to długość brody niektórych mężczyzn, kazanie po zbiorowej modlitwie w kierunku na wschód, spojrzenia, w których niepokojąco następują po sobie gorączka, pewność, niepokój, uniesienie i niezgłębione cierpienie. Tragiczna ironia wojowników pustyni ustąpiła miejsca egzystencjalnej trwodze, ciężkiej jak smoła, która scala ich w uczuciu wstrętu do samych siebie, mrocznym lub oświeconym, zależnie od temperamentu. Tym jest teraz ich powietrze. Ahmed już wdycha ten bezwonny, niebezpieczny gaz, zaczyna odczuwać jego działanie. Nie chce jednak zrezygnować, rozstawać się ze swoim tajemniczym ogrodem, swoim własnym zagonkiem wydm, swoją wewnętrzną niewinnością. Zwleka, ociąga się, błąka. Wtedy, za jednym z namiotów, jego oczom ukazuje się widok ostateczny, karykatura tego, na co patrzeć nie chce. Przycupnięta, czarna osobliwa postać. Bezkształtna. Jakby duch. Przypominający człowieka, kobietę, która odwraca głowę i kieruje ku niebu ukryte za ciemnym woalem spojrzenie. Kobieta-szata wbija w jego oczy swój niewidzialny wzrok i posyła mu salwę czystego przerażenia i absolutnej rozpaczy. Człowiek-sęp zaczyna się chwiać. Ogarnia go bezwład, z dużą prędkością zbliża się ku ziemi, niezdolny wyrazić nawet chęci, by nie runąć. Skrzydlaci towarzysze obserwują go. Wiedzą, że ukryte za woalem spojrzenie roztrzaskało delikatną odporność wędrowca. Podniebni padlinożercy, przywróceni
P 12 p do roli strażników granicy między światami, gromadzą się wokół niego, zmuszają, by ponownie wzbił się w górę. WYŻEJ! WYŻEJ! WYŻEJ! DO PRZODU! DO PRZODU! DO PRZODU! NIE ODWRACAJ SIĘ! Odprowadzony w pośpiechu przez swoich byłych pobratymców do granicy ich przestrzeni powietrznej Ahmed wie, że właśnie został wygnańcem. Jeśli zechce, może się zapuszczać na Syberię czy do Patagonii. Tutaj nie jest już mile widziany. Al-Aghwat, Ain Ben Tili, Meroe, Tiris Zammur, Tasili Wan Ahdżar. Kulmim, Cyrenajka, Sycylia, Ibiza, Olbia, Bonifacio, Valletta. Powrót to zawsze droga naokoło. Tym razem w stopniu większym niż kiedykolwiek. Ahmed musi to przetrawić, rozciągnąć czas między tamtym oszalałym światem a nim samym tutaj. Tuż nad Vallettą incydent na trasie przelotu powoduje brutalne wtargnięcie rzeczywistości. To mógłby być wiersz w stylu Desnosa: „Tuż nad Vallettą poddany próbie templariusz padł pokonany”. Zapomnij i leć dalej… W każdym razie nie powiedziałby o tym podczas zeznania. Bo nie byłoby żadnego zeznania. Poza tym, komu miałby to wyjaśnić? Tak więc nad Vallettą, Paryż, kod pocztowy siedemdziesiąt pięć zero dziewiętnaście, Ahmed, zwrócony
P 13 p półprzymkniętymi oczami ku niebu, czuje na twarzy pierwszą kroplę. Druga rozpryskuje się na śnieżnobiałym rękawie galabii, podarowanej mu przez kuzyna Mohameda. Opuszcza głowę, ogląda szkarłatną plamę, która rozlewa się po białej bawełnie. To nie deszcz. Trzecia łza trafia go w czubek nosa. Próbuje jej: krew. Unosi wzrok, jakby już wiedział, co odkryje. Dwa metry nad nim zwisa nieruchomo stopa, tworząc z ozdobioną geometrycznym tatuażem z henny kostką zaskakująco rozwarty kąt. Na końcu dużego palca powstaje kolejna kropla, gotowa spaść mu na czoło. Ahmed odsuwa się, pozwala, by się rozbiła na białej lilii, jedynej ozdobie jego balkonu. Krew Laury zostawia ślad na dziewiczej bieli kwiatu. Wtedy Ahmed wraca na ziemię. Rzut oka na zegar ścienny. Zielona tarcza z metalową obwódką zawiera wyłącznie cyfrę cztery. Dwudziesta pierwsza piętnaście. To była długa podróż. Przeczytane książki zapełniają ściany jego kawalerki. Nie ma regałów, więc układa je w stosy. Jego przestrzeń życiowa kurczy się z każdą kolejną lekturą. Przelicza: dwie i pół tony kryminałów, wszystkie kupione u pana Paula. Kiedy dojdzie do pięciu, kończy z tym. Jak przewiduje, będzie miał już tylko tyle miejsca, by przemieszczać się między materacem a wejściem do mieszkania. Tego dnia Ahmed zatrzaśnie za sobą drzwi, wrzuci klucz do skrzynki na listy i odejdzie, nie oglądając się za siebie.
P 14 p Po osobliwym rozwarciu kąta stopy natychmiast orientuje się, że Laura nie żyje. Kryminały nauczyły go paru zasad, których należy się trzymać w takich przypadkach. Nie rzucać się w oczy, nie zostawiać odcisków i tak dalej. Staje się też dla niego oczywiste, że ktoś chce go obciążyć winą za to morderstwo. Jego pewność sięga zakamarków świadomości, która nagromadziła szereg drobnych, niemal niedostrzegalnych znaków: strzępki usłyszanych w przelocie, nie wiadomo czyich słów. Uśmiech Sama, fryzjera, zaczynający parzyć w kark, gdy tylko Ahmed odwróci się plecami. Uchwycone na granicy pola widzenia porozumiewawcze spojrzenie dwóch osób, które uchodzą za zażartych wrogów. Ot, irytujące drobiazgi. Ale teraz rozumie, że śmierć Laury nadaje im nowe znaczenie. Tylko jakie? Nie ma ochoty zostać głównym podejrzanym, dlatego nie zniknie, ale musi się dowiedzieć czegoś więcej, ustalić, co to za historia i dlaczego ktoś chce go w nią wplątać. Laura nadal krwawi – morderstwa dokonano dopiero co. To jasne, że zabójca zamierza obarczyć winą sąsiada swojej ofiary, zanim jednak zawiadomi policję czy prasę, z pewnością wycofa się na bezpieczną odległość. Ahmed ma klucz do dwupokojowego mieszkania młodej kobiety. Idzie na górę. Uchylone drzwi skrzypią, poruszane wiatrem. Wchodzi do środka, pomagając sobie ramieniem, by nie dotykać niczego gołą skórą. Musi to zobaczyć na własne oczy. Poczuć. Do przedpokoju przez szeroko otwarte
P 15 p szklane balkonowe drzwi wpada złowrogi podmuch. Niebo gwałtownie się zachmurzyło, poszarzało. Znad parku de la Villette nadciągają czarne chmury. Rozlega się głuchy grzmot. Działać, i to szybko. Na środku dużego pokoju stoi nakryty starannie dla dwóch osób stół. Otwarta butelka bordeaux, kieliszki napełnione w dwóch trzecich objętości. Na białym porcelanowym półmisku, w czerwonej cieczy pływa pieczeń wieprzowa, z wbitym w sam środek nożem kuchennym z czarną rączką. To chyba jakaś farsa. Nierzeczywistość miesza się z rzeczywistością. Mężczyzna chwieje się, szuka oparcia. Ręka podąża w kierunku krzesła, ale jakiś cichy głos przywołuje go do porządku: „Żadnych odcisków, człowieku, żadnych odcisków!”. Cofa się, odwraca głowę i nagle staje twarzą w twarz z własnym odbiciem w owalnym lustrze wiszącym na ścianie po lewej stronie. Dawno siebie nie widział. Jest zaskoczony zapadniętymi policzkami, cerą w kolorze bliższym ziemi niż brązu, dziesięciodniowym zarostem. Ale uderza go coś innego, czego niemal nie byłby w stanie nazwać: jego uroda. A przecież te nieliczne kobiety, z którymi zaznał odrobiny przyjemności, często mówiły mu: „jesteś piękny” albo: „ależ ty jesteś piękny, Ahmedzie”. Nagle te nieistotne, zasłyszane w poprzednim życiu słowa nabierają znaczenia. Lekko skręcone włosy, pełne usta, łagodne spojrzenie tworzą harmonijną całość. Podobnie jak inne szczegóły, których nie ma ochoty wymieniać. Jest poruszony.
P 16 p Przypominają mu się spojrzenia Laury i jego zamknięte serce. Odwraca się od lustra i idzie na balkon. Żeby zobaczyć ten koszmar. Wie, że musi stawić mu czoła. Dziewczyna znajduje się w pozycji pionowej, solidnie przymocowana białym kablem elektrycznym do zewnętrznej strony balustrady. Ahmed zbliża się do jej wielkich niebieskich oczu, wpatrzonych w nicość. Ma wrażenie, jakby nigdy wcześniej jej nie widział, jakby tylko śmierć mogła sprawić, że dostrzegł jej łagodną, dobrotliwą twarz florenckiej madonny. Przypomina sobie jej dyskretne próby uzmysłowienia mu, co do niego czuje. Ból i cierpienie ściskają mu serce: dopiero w konfrontacji z jej definitywnym odejściem pojmuje jej miłość, a co gorsza – również swoje uczucie. Słabość, którą do niej miał i którą Laura zauważyła, mimo jego własnej ślepoty. Była piękna. Mieli szansę się pokochać. Serce mu pęka i budzi się jednocześnie. Wyciąga dłoń do jej policzka, ale kilka milimetrów przed nim zatrzymuje ją. Odzyskuje przytomność umysłu, znów jest ostrożny. I wtedy pojawia się myśl, banalna, ale w tym momencie czyni ją bez reszty osobistą: pomszczę cię, Lauro. Przysuwa się o pół kroku, żeby zobaczyć najgorsze. Kobieta ma na sobie tylko karminowy T-shirt. Zakneblowane usta, klatka piersiowa prawdopodobnie nietknięta. Podbrzusze jest jedną wielką raną, z której ostatnie krople krwi spłynęły na balkon Ahmeda.
P 17 p Wiatr wyszeptuje swoje pogróżki, gdy tymczasem na ulicy pojawia się samochód policyjny. Mordercy nie próżnowali. Kiedy wychodzi, wstrząśnięty, zauważa, że wszystkie trzy orchidee, którymi tak pieczołowicie opiekował się podczas podróży Laury, pozbawiono kwiatów. W porzuconych na blacie kuchennym hydroponicznych doniczkach sterczą tylko łodygi. Szuka wzrokiem kwiatów, ale nie znajduje ich. Mozolnie wydostaje się z mieszkania, po cichu schodzi i zamyka drzwi swojej kawalerki dokładnie w chwili, kiedy ktoś przywołuje windę. Nie zostawił ani jednego odcisku. Rozlega się trzask pioruna. Pierwsze ciężkie krople deszczu obmywają lilię. Ahmed zamyka okna i opuszcza żaluzję, zdejmuje poplamioną galabiję, odwraca ją na lewą stronę i zwija w kłębek, rękawami do środka, a następnie pakuje w białą plastikową siatkę, jedną z tych, które jeszcze dają w pobliskim Franprixie. Jutro trzeba będzie się jej pozbyć, zanim gliny zdobędą nakaz rewizji. Zakłada wytartą piżamę Brooks Brothers, ostatni prezent od ostatniej ukochanej – mistycznej Catariny – po czym kładzie się, zamyka oczy i zasypia. Sen. Tego teraz potrzebuje. Laura nie żyje, on musi. Nie ma już wyboru. Sny wskażą mu drogę. Dzwonek do drzwi. Dobijanie się. „Policja! Proszę otworzyć!” Nie słyszy. Gliny, gliniarze. Ich drogi od dawna się przecinają. Teraz już nie uniknie spotkania z nimi. Po raz pierwszy od lat Ahmed nie musiał pić, żeby zasnąć.
P 18 p Lecz nie jest to spokojny sen. Śmierć, ta stara harpia, łasi się do niego. On nie ulega, nie chce się jej oddać. Wtedy ona ustępuje miejsca innej postaci, diabolicznej piękności, uwodzicielskiej tajnej agentce, częstej bywalczyni jego snów. Nigdy nie dochodzi do penetracji. Nie ma nawet nagości. Tylko mimowolny wytrysk. Ale tej nocy nie ustępuje, zachowuje nasienie, swoją siłę. Rozwścieczone mary wycofują się, zapowiadając najgorsze. Lodowaty cień, wiatr, deszcz uderzający o żaluzję dudni mu w głowie. Błysk pioruna. Wykrzywiona twarz! Iblis 7 pojawia się, potem niknie. Śpiący zaczyna warczeć, trze językiem o siekacze i zęby trzonowe. Wierci się, ale nie wybudza. Shazam 8. Przyćmiona, blada twarz zabójcy rozbłyska światłem. Ahmed otwiera oczy. Osłupiały. Z nieprzyjemnym uczuciem déjà vu. Zapomnieć. Obraz znika, by zaszyć się w zakamarku głowy. Ahmed wie o tym. Ten obraz go poprowadzi. Odgłos kroków nad głową. Kręci się tam cała ekipa policyjna. Śledczy i technicy. – O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego pieczeń wieprzowa? W tej dzielnicy są sami Żydzi i Arabowie, a jedni bardziej ześwirowani od drugich. Ledwo wyjdziesz 7
8
W islamie jedno z imion Szajtana (Szatana), przywódcy zbuntowanych dżinnów. Magiczne zaklęcie z serii komiksów Kapitan Marvel (później: Shazam!), które przemienia głównego bohatera, nastoletniego chłopca, w tytułowego herosa o nadzwyczajnej sile i umiejętnościach.
P 19 p z Bunkra, słyszysz: „Salam alejkum, panie poruczniku”. „Szalom, panie komisarzu”. Kurwa, niech mnie wreszcie przeniosą do Roscoff. Nie wiem, jak ty, Rachel, ale ja dostaję od tego kręćka. Dosłownie. A tej pieczeni nie rozumiem. Gruba przesada. Jak mówił Goebbels… – „Im większa, tym łatwiej przechodzi” 9 – przerywa mu Rachel. – Uwielbiam, kiedy cytujesz Goebbelsa. To jedna z tych drobnych rzeczy, które pozwalają jakoś znosić tę egzystencję. Dobra, spadamy. Trzeba sporządzić raport. Ahmed słyszy i nie słyszy. Wie. Widzi rudą Rachel i ciemnowłosego Jeana. Zrobią, co mogą – czyli niewiele. Czyli dużo. Jutro przed szóstą musi się pozbyć galabii. A tymczasem, cóż, dobranoc, poruczniku. Layla as-sayida 10…
9
10
W rzeczywistości słowa Goebbelsa odnosiły się do kłamstwa: „Im większe kłamstwo, tym łatwiej ludzie w nie uwierzą”. Z arab.: dobranoc.