PASCAL GARNIER
Teoria pandy Dzięki swojemu talentowi kulinarnemu i niewymuszonemu luzowi Gabriel, pojawiwszy się nie wiadomo skąd, buduje silne więzi z mieszkańcami małego miasteczka w Bretanii: z recepcjonistką hotelową, z dwoma ćpunami bez grosza, a przede wszystkim z José, właścicielem baru Faro. Niczym pluszowa panda wylegująca się na kontuarze Faro, Gabriel poświęca swój czas tym, którzy do niego przychodzą, wiedzeni ciekawością, bardziej zauroczeni niż nieufni. A jednak, gdyby tylko wiedzieli… Kolejny raz Pascal Garnier roztacza przed nami swój wyjątkowy czar.
PASCAL GARNIER
Te o r i a p a n d y © Raphaël Gaillarde
Teoria pandy
Olśniewająca książka o człowieczeństwie. Lire Garnier mierzy się z tematem kruchości życia w oryginalny i odświeżający sposób. The Sunday Times Pascal Garnier tworzy swoją narrację jak kot poruszający się bez hałasu i z gracją. Tka swoim powieściom szaty w odcieniu noir, nadając im jednocześnie olśniewający urok. Jego „Teoria pandy” działa porażająco na zmysły, prześladuje i niepokoi. Telerama
Pascal Garnier
33 zł (cena z VAT)
Pascal Garnier (1949–2010) – pisarz i malarz, jeden z najważniejszych przedstawicieli współczesnej literatury francuskiej. Karierę pisarską rozpoczął w wieku trzydziestu pięciu lat, kiedy po długich latach wędrówek w poszukiwaniu własnej drogi życiowej opublikował pierwszy zbiór opowiadań Contes gouttes. W wieku piętnastu lat Garnier porzucił szkołę i wyruszył w podróż po krajach Bliskiego Wschodu, Azji i Afryki Północnej. Imając się różnych zajęć, w drodze spędził ponad dziesięć lat. Pascal Garnier jest cenionym autorem powieści noir, opowiadań, a także książek dla młodzieży. Jego proza bywa klasyfikowana jako roman gris, w której ponure spojrzenie noir rozświetlają pojedyncze promienie światła. W swoim dorobku Garnier ma ponad pięćdziesiąt pozycji; jego twórczość przetłumaczono na kilkanaście języków.
PASCAL GARNIER
TEORIA PANDY Z JĘZYKA FRANCUSKIEGO PRZEŁOŻYŁA GABRIELA HAŁAT
Śladów stóp można szukać na śniegu, na piasku, ale w mieście?… Chodniki całe są nimi pokryte, asfalt jest od nich napuchnięty, obrzmiały, zdeformowany. Idą, przychodzą, odchodzą, wracają, drepczą, szurają, wloką się. A potem, po chwili wahania zrywają się i znikają gdzieś na zawsze, wysoko w górze… — Musimy go znaleźć, Gabrielu, musimy go znaleźć! — Rito, jest za wcześnie, nie możemy budzić notariusza o tej porze. — Dlaczego? Notariusz musi wstawać rano, żeby nie przegapić okazji na interes. — Znajdziemy Marco, ale nie w ten sposób, nie chodząc i szukając go. Muszę zajrzeć do José. — José, José! A ja? — Wszystko w swoim czasie. Proszę, wracaj do Madeleine, nie spałaś całą noc. — Może przestałbyś do mnie mówić jak do wariatki? Obiecałeś… — Rita, powiedziałem, że pomogę ci odnaleźć Marco, i zrobię to, ale nie teraz. Później. — Z ciebie to taki fałszywy święty, nic poza tym! Odrywasz nas z ziemi, a potem puszczasz w dół!
P 122 p — Nigdy nie twierdziłem, że jestem święty!… Jestem zwykłym facetem… — Gorzej niż facetem, jesteś jak anioł, nie masz jaj! Rita wymierza kopniaka w kosz na śmieci. Torebka z jaszczurzej skóry kołysze się na jej ramieniu jak młotek. Idzie, niemal wbijając stopy w asfalt, w oczach rosną jej dwie wielkie łzy, usta zaciskają się na słowach, nie pozwalając im wyjść. Wygląda jak balon, który zaraz eksploduje. — A może by tak jakiś cud, do jasnej cholery, to chyba nie takie trudne, co? Gwałtownie odwraca się na pięcie i pędzi przed siebie bulwarem jak kula do kręgli. Na szczęście nie ma zbyt wielu przechodniów. — Przepraszam pana… — Tak? — Muszę otworzyć sklep… Opiera się pan o moją bramę. — Przepraszam. Niski mężczyzna w kolorze sepii od stóp do głów, który pewnie zawsze wyglądał na ten sam nieokreślony wiek. Człowiek mgła. Tym samym tysiąc razy powtarzanym gestem otwiera wielką kłódkę, podnosi kratę do połowy wysokości i wślizguje się do sklepu. Zaraz potem wychodzi z długim drągiem zakończonym hakiem, który pozwala podnieść metalową bramę do samej góry. Warsztat szewski Cachoudas. Witryna jest wymyślnie udekorowana wkładkami z korka i baraniej skóry, słoiczkami z kremem, puszkami
P 123 p z pastą do butów, wkładkami pod pięty we wszystkich rozmiarach, krótko mówiąc wszystkim, co dotyczy stopy. Zza uchylonych drzwi dobiega intensywny zapach kleju, skóry i gumy. Szewc, zapinając fartuch, wraca jeszcze do drzwi, by zaczerpnąć ostatni łyk świeżego powietrza, i wtedy zauważa, że Gabriel wciąż stoi przed jego zakładem. — Czekał pan, aż otworzę?… Potrzebuje pan czegoś? — Tak, sznurowadeł. — Sznurowadeł… Proszę wejść. Pomieszczenie jest tak ciasne, że człowiek ma ochotę zwinąć się w sobie, odurzony oparami kleju neoprenowego, zapachem potu i zużytej skóry butów. Ściany zabudowano półkami, na których rzędem stoi niezliczona ilość kozaków, botków, mokasynów, czółenek, półbutów sznurowanych, balerin, sandałów, w lepszym lub gorszym stanie, w najróżniejszych rozmiarach. Przywodzą na myśl rozgromione wojsko. Podest schowany za ladą musi być bardzo wysoki, bo teraz mały człowiek przewyższa Gabriela o dobrą głowę. To znaczy nie taką dobrą. W blasku lampki na ruchomym wysięgniku twarz szewca przypomina surowego sędziego wpatrującego się uważnie w klienta, nie ulegając emocjom. — Sznurowadła, doskonale, ale jakie?… Są sznurowadła i sznurowadła! Krótkie, długie, okrągłe, płaskie, czarne, brązowe, czerwone… Dobrze by było najpierw ustalić, jakich sznurowadeł pan szuka. — Oczywiście. Długie, okrągłe i czerwone. — Do butów górskich?
P 124 p — Zgadza się, do butów górskich. Twarz szewca jaśnieje. Otwiera ramiona, przez co fartuch rozszerza się na zapięciu, tworząc szpary między guzikami. Pod nim ma brązowy sweter, z całą pewnością robiony na drutach. — O to właśnie chodzi! Trzeba było tak od razu… Mam model włoski, prawie nie-znisz-czal-ny!… Chwileczkę, niech ja je znajdę… Znika na moment za ladą, a Gabriel myśli sobie, że to, co zawsze najbardziej lubił w marionetkach, to sami lalkarze. Po długim gderaniu pod nosem szewc pojawia się znowu, rozpromieniony i ożywiony znaleziskiem, parą czerwonych splecionych sznurowadeł w torebce plastikowej, którą trzyma dwoma palcami jak wędkarz swoje trofeum. — Najwyższa jakość. Pstre, ale dominuje czerwień, pięćdziesiąt procent bawełny, pięćdziesiąt procent jedwabiu. Wytrzymałość pięćset kilogramów, długość siedemdziesiąt centymetrów. Ile pan chce? — No, dwie… To znaczy parę. — Ja wziąłbym dwie pary. — Hmm… Mówił pan, że są niezniszczalne… — Nigdy nic nie wiadomo. Wada fabryczna, błąd ludzki… I trach!… Niech pan sobie wyobrazi, jest pan uczepiony stromego zbocza w Alpach, a tu but spada w przepaść, a na dnie przepaści huczy porywisty górski strumień… Zapada noc, jest pan sam… Żałowałby pan. — Dlaczego pan sądzi, że będę na ścianie stromej góry w Alpach, kiedy zapada noc?
P 125 p — Bo prędzej czy później każdy się tam w końcu znajdzie, proszę mi wierzyć, znam życie! To jak, dwie pary? Poza tym to ostatnie sztuki. Zamykają zakłady w Modane. — Ach tak? — Tak, wszystko przez nylon i plastik. To smutne, ale prawdziwe. Nikt nie będzie już produkował sznurówek tej jakości. — W takim razie wezmę dwie pary. — Słusznie. To na prezent? — Nie… — Mimo wszystko zapakuję je panu, są tego warte. W czasie, kiedy szewc z wielką ostrożnością zawija sznurowadła w jedwabny papier, Gabriel oddaje się kontemplacji dziesiątków par butów z wiszącą etykietką. Daleko jeszcze? Wracamy z każdego końca świata. Ostatni na drogę. Trzy kroki w przód, jeden w tył. Raz, dwa, raz, dwa… Cztery kilometry na piechotę… Dokąd idą? Gdzie były?… Skąd się wzięły? — Szuka pan kogoś? — Tak, kogoś, kto jest tu przejazdem. — Jaki rozmiar buta? — Nie wiem. Mężczyzna około czterdziestki… — Zadbany? — Niezbyt. Jak wspomniałem, jest przejazdem. — To zjawi się i tutaj. Prędzej czy później wszyscy w końcu trafiają do mnie. I ci, którzy mają wygodne buty, i te, które koślawią sobie duży palec w modnych szpilkach, wszyscy, nawet zakonnicy przeżywający męki w nowych sandałach.
P 126 p Znam ich wszystkich. To miejsce jest jak biuro zagubionych kroków, które czekają na swoich nieprzytomnych właścicieli. Jak on się nazywa? — Marco. — Marco?… Nic mi to nie mówi… Znam jednego Marcusa, Marcusa Malte’a*. Każe mi łatać swoje adidasy, rozumie pan, artysta! Ale Marco, nie, jeszcze go tu nie było. Płaci pan dwadzieścia cztery euro, czterdzieści. Gabriel przeszukuje kieszenie i wyjmuje odliczoną kwotę. — Doskonale, doskonale… Wie pan, szewc jest jak ostatnia baza przed pustynią. Jeśli znajdę tego Marco, dam panu znać. Życzę miłego dnia. Dzwonek w wejściu wydaje dwa dźwięki, fa i sol. Nie, José nie powiesił się tej nocy. Pucuje ladę, serwuje espresso ze ścierką przerzuconą przez ramię, w obłoku pary z ekspresu. Jest ogolony, uczesany, czysty jak mieszkanie pokazowe, oczy suche, zbyt suche. — Cześć Gabrielu. Chyba nie piwo o tej porze? — Nie, kawa. Każdy jego ruch jest precyzyjny, mechaniczny. Ten mężczyzna działa na autopilocie. Nie ma pewności, że on sam jest w kabinie tego samolotu. — W porządku, José? *
Pisarz, autor powieści kryminalnych, twórca literatury dziecięcej i młodzieżowej.
P 127 p — Taa, w porządku. Spałem osiemnaście godzin, nie miałem żadnego snu, żadnego koszmaru, samo życie. A ty? — W porządku. — No to do przodu. Nad kasą swoją niepodważalną obecnością panda potwierdza zdolność bycia równie dobrze wszędzie, jak i gdziekolwiek. — Myślę, że ją tu przywiozę. — Marie? — Tak. Przynajmniej będzie spała we własnym łóżku. A ja będę miał zajęcie. Muszę się czymś zająć, czuję się pusty w środku. Słychać tam tylko echo, jak w grocie. Muszę się czymś wypełnić. Tak, muszę się czymś wypełnić… — A dzieci? — Też je przywiozę. Na początku będzie ich dziwiło, że mają matkę, która cały czas śpi, ale z czasem się przyzwyczają. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, zwłaszcza dzieciaki to potrafią. Po prostu będzie spokojniej. — Spokój jest dobry. — Tak. Pozwala odetchnąć… Acha, wyobraź sobie, że facet, który ci sprzedał saksofon, był tu dziś rano. Szuka cię. Chce się tu z tobą spotkać w południe. — Ach… No to będę. Do zobaczenia później.