Barcelona Noir Pod redakcj Adriany V. López i Carmen Ospiny
S 9
T
Wstęp. Mroczna włóczęga
CZĘŚĆ I. PODĄŻAJ ZA MNĄ, JEŚLI POTRAFISZ
Andreu Martín Prawo ucieczki Antonia Cortijos Cienie Brawnera Santiago Roncagliolo Drapieżca Isabel Franc Zagadka jej głosu Lolita Bosch Na tym świecie i w tamtym czasie, gdy umarła Mercedes
Villa Olímpica El Born Barri Gòtic Poblenou
Sant Gervasi
CZĘŚĆ II. ŻYCIA POD KLOSZEM, TAJEMNICZE ŚMIERCI
David Barba Płynne krokieciki
El Carmel
Teresa Solana Ofiara
Sant Antoni
Jordi Sierra i Fabra Wyższe sfery
Turó Parc
Imma Monsó Klient ma zawsze rację
L’Eixample
CZĘŚĆ III. DNI WINA BIAŁYCH ŚCIEŻEK I RÓŻ
Eric Taylor-Aragón Pożegnanie Luki
Barceloneta
Cristina Fallarás Historia pewnej blizny
Nou Barris
Valerie Miles Zerwać księżyc Raúl Argemí Chudy urok Chinki
Gràcia Montjuic
Francisco „Paco” González Ledesma O policjancie, który kochał książki El Raval
266
O autorach
PŁYNNE KROKIECIKI David Barba El Carmel
K
iedy dowiedziałem się o zaginięciu szwajcarskiego smakosza, Pascala Henry’ego, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jego ciało powiększyło zasoby spiżarni, w której przechowywano składniki potrzebne do przygotowania płynnych krokiecików oferowanych w menu degustacyjnym restauracji El Bulli. Stało się to 12 czerwca 2008 roku, kiedy to wyszedł po wizytówki i nigdy nie wrócił, aby dokończyć deser; zostawił jedynie kapelusz, kajecik pełen kulinarnych zapisków i rachunek do zapłacenia. Od tamtej pory nikt go nie widział. Postanowiłem zbadać tę sprawę w tym samym momencie, w którym przeczytałem o niej w dzienniku „La Vanguardia”, pijąc śniadaniową kawę i paląc chestera w barze Las Delicias znajdującym się dokładnie naprzeciwko wzniesienia Montaña Pelada. Następnie wybrałem się spacerem na sam jego szczyt, aby ułożyć w myślach puzzle składające się na tę zagadkę, ponieważ nie mogłem przestać myśleć o tym cholernym smakoszu. Tam na górze zazwyczaj siadam i kontem-
112 // Barcelona Noir
pluję zgniłe niebo nad miastem oraz rozkoszuję się widokiem butelek kościoła Sagrada Familia, wieżyczek szpitala św. Pawła, igieł katedry i metalowych struktur portowej kolejki linowej, do których należy dołączyć łańcuch wież wyglądających jak szklano-żelazne fallusy, które w ostatnich latach zeszpeciły przyjemny dla oka rys Barcelony z czasów mojego dzieciństwa. Pascal Henry też miał przyjemne rysy. Pamiętam jedno z jego zdjęć, na którym stoi obok swojego mentora, szefa kuchni Paula Bocuse’a; obaj uśmiechnięci z zaróżowionymi od wina policzkami, tak pełnymi, że wystarczyłoby kilka sprawnych cięć poniżej podbródka, aby móc przygotować bankietowe danie z soczystych policzków wieprzowych. Koniec końców mięso to mięso, a antropologia udowodniła, że jeśli odeszliśmy od kanibalizmu, to tylko z powodu kulturowego tabu. Moim zdaniem my, istoty ludzkie, prędzej czy później skończymy, jedząc się nawzajem, a filety będziemy doprawiać świeżymi ziołami. Wszyscy jesteśmy smakoszami. Z Ferranem Adrią łączy mnie to, że obaj przyszliśmy na świat w ubogich dzielnicach na obrzeżach Barcelony. Jako dziecko też bawiłem się w małego chemika i w kuchnię, używałem kuchenek moich sióstr. Tak więc przy odrobinie szczęścia również mógłbym stać się kucharzem gwiazdorem. Los chciał, na moje nieszczęście, obdarzyć mnie także podniebieniem wrażliwym na smaki egzotycznych mięs. I mówię, że na nieszczęście, gdyż zamiast urodzić się w mieszczańskiej paryskiej rodzinie Guy Savoya, Pierre’a Gagnaire’a czy Alaina Passarda, na loterii życia trafiło mi się być męskim potomkiem familii Reyes Robledo, dostojnego rodu dniówkarzy o dużych głowach i krótkich nogach, którzy wyemigrowali z gór Cazorla do Barcelony wraz z hordami taniej siły robo-
David Barba // 113
czej, które zapełniły fabryki przemysłowej Katalonii lat 60. Tutaj, w dzielnicy El Carmel, moi rodzice otworzyli sklep mięsny przy ulicy Santuari, w zdegradowanej okolicy unieśmiertelnionej przez Juana Marségo w Ostatnich popołudniach z Teresą, tej słynnej odzie do dzielnicy, która od zawsze była moją małą ojczyzną, albo właściwie banalnym tyglem, gdzie zachodzi proces mojego wykorzenienia; nie jestem ani stąd ani stamtąd; jestem anonimowym pospolitym xarnego, przyjezdnym, uosobieniem przedmiotu tradycyjnej pogardy, jaką odczuwali względem nas, potomków Andaluzyjczyków, rodowici Katalończycy, przynajmniej do momentu przybycia całej zgrai czarnych, Arabów, Chińczyków i Latynosów, którzy dzisiaj tworzą najniższą warstwę naszego rozgorączkowanego wielokulturowego społeczeństwa. Tak, jestem rasistą. Ale niech nikt mi nie przypisuje typowego profilu socjologicznego syna imigrantów bez wykształcenia, głoszącego poglądy ksenofobiczne. Studiowałem filologię hiszpańską na Uniwersytecie Barcelońskim. Przy odrobinie szczęścia mógłbym oszczędzić sobie spędzenia życia wśród kotletów, ale nikt nie otworzył przede mną innych drzwi. Gdybym odważył się ożenić bogato, z którąś ze studiujących ze mną spadkobierczyń, mógłbym zapewnić sobie przyszłość rentiera. Ale zbyt wysokie to były progi na moje nogi i wolałem pewne małżeństwo z Marują, moją narzeczoną, z którą byłem od zawsze. Kiedy miała 28 lat, jej piersi, z których każda ważyła kilogram, sterczały nieugięcie – to w nich się zakochałem – a tyłek, jak krowie kopyto, wyszlachetniał dzięki tkance tłuszczowej, która z czasem pokryła tę włóknistą niegdyś strukturę. Na dodatek moja piękna krzepka Andaluzyjka przygotowywała wspaniałe salmorejo. Szkoda, że pewnego dnia zaczęła chcieć od życia czegoś więcej.
114 // Barcelona Noir
Wszystko się zmieniło, kiedy kilka kroków od domu otworzyli Bibliotekę im. Juana Marségo. Maruja zapisała się do klubu czytelników, w którym, co było nie do uniknięcia, odkryła dzieła tego autora i pochłonęła wszystkie jego powieści. Zakładam, że to tamten świat zawadiackich xarnegos i napływowych bohaterów sprawił, że zaczęła patrzeć innymi oczami na naszą szarzyznę. I nagle poczuła niepohamowaną ciekawość poznania innej twarzy Barcelony; szukała jej w powieściach typu Miasto cudów Eduardo Mendozy, Plaża w Pekinie Juana Miñany czy Dzień Watusi Francisca Casavelli, które miały ten sam wpływ co romanse rycerskie na Don Kichota: oddaliły ją od rzeczywistości, od naszego skromnego biznesu gastronomicznego. Nie przejmowałem się aż do pewnej niedzieli, kiedy przestała obsługiwać maszynę do pieczenia kurczaków, aby leżeć na kanapie i czytać. Wprawdzie był to nasz trzeci tydzień pracy bez żadnego dnia przerwy, ale kiedy oznajmiła mi, malując sobie paznokcie u stóp na intensywny czerwony kolor i nie odrywając przy tym oczu od kartek tomu wierszy Davida Castillo, żebym nie liczył na nią więcej w biznesie, stwierdziłem, że to gruba przesada. Jakież brednie wzniosłości intelektualnej chodziły jej po głowie? Wydawało jej się, że książki nas wyżywią? Też tak myślałem przed obroną licencjatu, kiedy nie rozumiałem jeszcze, że spóźniłem się na decydujące rozdanie, że całe ciasto zostało już podzielone i że w Katalonii bez nazwiska albo krewnego nie zajdzie się daleko. Nie ma nic gorszego niż kulturalna osoba ze społecznych nizin, niż bycie świadomym wiszącego nad głową szklanego sufitu uniemożliwiającego całemu pokoleniu jakikolwiek rozwój zawodowy. Na początku obszedłem wszystkie wydawnictwa, księgarnie i biznesy związane z kulturą w mieście. Rozniosłem z dwieście CV, ale na nic się to nie zdało. Poddałem się po półtora roku głównie dzięki
David Barba // 115
naleganiom ojca, który nigdy nie przestał myśleć o mnie jako o nierobie, ani przypominać mi o poczuciu bezpieczeństwa, które da mi przejęcie po nim firmy. W dniu, w którym założyłem fartuch, przyrzekłem sobie nigdy więcej nie przeczytać żadnej książki. Życie upływało mi spokojnie na krojeniu filetów aż do tamtej haniebnej jesieni, której moja głupia żona zaczęła nosić arafatkę, oglądać wiadomości Lorenza Mili i popierać prawo do małżeństw dla osób tej samej płci, zapewne pod wpływem swoich nowych przyjaźni zawartych w dyskusyjnym klubie książki. Od czytania dzieł Manuela Vázqueza Montalbána dzielił ją mały krok, który szybko postawiła. – O co ci chodzi? – zapytałem ją oskarżającym tonem, gdy pewnego wieczoru wszedłem do domu w zakrwawionym fartuchu i zobaczyłem jej wykręcone w chińskie osiem plecy – ćwicząc jogę w absurdalnej pozycji, czytała przygody detektywa Pepe Carvalho. – O kulturę – odpowiedziała. – Nie robię niczego oprócz wchodzenia i schodzenia po schodach z mięsnego do domu. Maruja zawsze czytała, ale tylko książki podarowane przez kasę oszczędnościową, które plątały się po domu jej rodziców, kordobańskich imigrantów, do tego ewentualnie jakiś bestseller Dominika Lapierre’a, dzieła zebrane Jorge Bucaya i, oczywiście, Kod Leonarda da Vinci, którego lektura wywołała u niej symptomy pewnego stopnia kichotyzmu – przestała odpowiadać na pozdrowienia Victorina, księdza z parafii Mare de Déu del Coll, który udzielił nam ślubu. – Maruja, chodziło mi o twoje plecy – załagodziłem. – Masz skoliozę. Wtedy zmieniła pozycję, odwróciła wzrok od Mórz Południa i niczym femme fatale od siedmiu boleści wycedziła: – Manolo, będę studiować nauki humanistyczne.
116 // Barcelona Noir
Nasze małżeństwo zaczęło tonąć podczas ostatniej Gwiazdki, którą spędziliśmy w rodzinnym gronie. Moi rodzice prawie się nie odzywali – nigdy nie mieli do powiedzenia więcej niż „ukrój dwieście gramów wędzonki” czy „wytrybuj mi kilka policzków wieprzowych”. Ale Maruja, która zawsze była duszą rodziny, nie odezwała się ani słowem, a podczas deseru była na tyle bezczelna, że odeszła od stołu i kiedy my wpatrywaliśmy się w świąteczne wydanie specjalne programu Televisión Española, w którym występował duet komików „Cruz y Raya”, ona położyła się na kanapie i czytała jakąś kolejną powieść. Od czasu do czasu słysząc nasze śmiechy na całe gardło robiła pogardliwe miny. Ale największej zniewagi dopuściła się przy odpakowywaniu prezentów, gdy dostałem książkę z przepisami Ferrana Adrii. – Może wreszcie się weźmiesz za robotę i doprowadzisz swoją firmę do porządku – powiedziała złośliwie. – Teraz przyczepisz się do mojej kuchni? – Oj, bo te twoje krokieciki z szynką są takie nudne. – Co nie tak jest z moimi krokiecikami? – Są takie suche. Odważ się spróbować robić płynne krokieciki z Bulliego. Tego już było za wiele, to była prowokacja na całego. Ku niezadowoleniu mojej mamy poszedłem obrażony do swojego pokoju. Najpierw porzuciłem książkę kucharską Adrii gdzieś na stoliku nocnym, ale po chwili ciekawość okazała się silniejsza i złamałem przysięgę nietknięcia książki, żeby zobaczyć, na czym, do stu diabłów, polegał sekret płynnych krokiecików. Ta książka z przepisami okazała się moją Nemezis! Jej lektura odebrała mi rozum. Niczego nie pojmowałem. Nagle mój świat wołowych ogonów, pasztetówek katalońskich i antrykotów z cielęciny girońskiej zapadł się pod ciężarem kuchni techno-emocjonalnej, sferyfikacji alginianami, ostryg
David Barba // 117
o wyglądzie marchewki, fałszywego kawioru z melona, ostryg z pianką marchewkową, gorącej galaretki w wodzie z agarem w proszku… Po zetknięciu się z palnikami Mesjasza płynnej współczesności po kiego diabła popełniać przestępstwo codziennej herezji przygotowywania suchych krokiecików? Pierwsze symptomy depresji pojawiły się punktualnie na wiosnę. W dniu, w którym wracałem od lekarza z receptą na Trankimazin i zwolnieniem z pracy w kieszeni, natknąłem się na Maruję siedzącą w oknie. Plecy oparte o ścianę, bose stopy i uda obscenicznie uciekające spod sukienki. Była tak pochłonięta lekturą, że nawet nie zapytała mnie, czemu nie jestem o tej porze w sklepie. – Co czytasz? – zapytałem bez zainteresowania, tak tylko, żeby przełamać lody. – Nazywa się Czytelniczka – odpowiedziała rozentuzjazmowana. – To książka kolegi z klubu dyskusyjnego. On jest geniuszem! Dostał nawet nagrodę podczas Semana Negra w Gijón. Opowiada o studentce z Bogoty, która zostaje porwana przez drobnych przestępców, żeby czytać im książki. Bo oni sami nie potrafią czytać. I najlepsze jest to, że w tym momencie zaczyna się inna opowieść! Zamurowało mnie. Co ta kurwa mi opowiadała? Nie zdawała sobie sprawy, że spierdoliła mi życie? Nie zauważyła, że ponosząc porażkę za porażką przy palnikach, nadaremnie próbując kopiować przepis jebanych postmodernistycznych krokiecików, kończę jako desperat? Dlaczego nagle, po miesiącach ignorowania mnie, zwróciła na mnie uwagę, żeby opowiedzieć mi fabułę kryminału zrodzonego w jakimś baraku w samym sercu trzeciego świata w umyśle jakiegoś spaczonego latynoskiego złoczyńcy?
118 // Barcelona Noir
Kuchnia techno-emocjonalna była ucieczką przed postępującą degeneracją mojego małżeństwa. Po pewnym czasie zacząłem po kryjomu rezerwować stoliki w restauracjach najlepszych imitatorów kucharza gwiazdora – i odkryłem, że były ich dziesiątki, a nawet setki, i większość z nich zdolna spieprzyć płynne krokieciki tak jak ja albo jeszcze lepiej. Wszyscy mieli ze mną coś wspólnego: marzyli o tym, by przekroczyć któregoś dnia próg ekskluzywnej restauracji El Bulli w Cala Montjoi, która żywi zaledwie osiem tysięcy gości w sezonie. Moje próby zarezerwowania stolika spaliły na panewce: „Bardzo nam przykro, proszę zadzwonić za rok” – mówili mi za każdym razem. Przede mną wznosił się mur nie do przekroczenia, mur setek gastronomów i plutokratów z całego świata z grubszym niż mój portfelem. Moja frustracja rosła w zawrotnym tempie i Trankimazin już prawie na mnie nie działał. Dosyć szybko oddałem się piciu i niejedną noc przespałem na barze, wypłakawszy się w ramię jakiegoś otyłego sfrustrowanego absolwenta szkoły hotelarskiej. Któregoś popołudnia sprawa nabrała tempa. Wracałem właśnie z przechadzki po Cala Monjoi, gdzie miałem w zwyczaju chodzić w tamtych dniach na zwolnieniu, żeby taplać się w zazdrości, oglądając klientów opuszczających El Bulli w swoich samochodach o wielu cylindrach z blondynką wiszącą na ramieniu i brzuchem pełnym zdekonstruowanej tortilli z ziemniaków. Spędziłem popołudnie, planując zakup strzelby z celownikiem optycznym, żeby móc do nich strzelać; potem pomyślałem, że lepszy byłby AK-47 i szybkie wejście, à la weteran z Wietnamu; tak się rozentuzjazmowałem tym pomysłem, że prawie się zabiłem na autostradzie, rozpędzając mojego starego seata pandę do limitu jego prędkości. Wjeżdżając szosą do El Carmel i skręcając w stronę domu,
David Barba // 119
poczułem zapach spalonego rogu, co skłoniło mnie do zatrzymania się w warsztacie samochodowym przy ulicy Santuari, żeby sprawdzili, co się dzieje z wozem. A przy okazji postanowiłem uspokoić nerwy w pobliskim barze El Pibe. Obsłużył mnie Indianin o wargach grubych jak sobrasada z Majorki. Z jego wyglądu młodocianego przestępcy i męczacej salsy dobiegającej z głośników wywnioskowałem, że był Kolumbijczykiem. – Co się zadziało, chłopaczyno? Prawie spaliłeś świece zapłonowe! – stwierdził, rzuciwszy okiem na silnik. – Za pół godziny będzie gotowe. Kierowałem się w stronę wyjścia, kiedy zerkając na nadajnik tej natarczywej tortury muzycznej, zobaczyłem na ścianie oprawiony w ramkę dyplom absolwenta Wydziału Filozofii i Literatury Uniwersytetu w Cartagenie de Indias. „Kolejny południowoamerykański intelektualny żółtodziób pracujący jako niewykwalifikowany robotnik w Barcelonie” – pomyślałem, ogarniając wzrokiem bałagan panujący w lokalu, aż zobaczyłem nagle walającą się wśród papierów książkę, która wydała mi się w jakiś sposób znajoma. Był to egzemplarz Czytelniczki. Zrozumiałem, że zapach spalonego rogu nie wydobywał się z silnika, a buchał z mojego czoła. – Lubisz czytać, bracie? – zapytał mnie mechanik, zauważając, że wbiłem wzrok w okładkę. Podaruję ci egzemplarz mojej powieści. Pracuję w warsztacie, żeby wyżywić moich ośmioro dzieci, ale moim prawdziwym powołaniem jest literatura. Wyszedłem stamtąd tak szybko, jak mogłem, ze skręconym żołądkiem i książką w ręku. Moja żona przyprawiała mi rogi z latynoskim mechanikiem o intelektualnych zapędach! To jest właśnie Hiszpania: wystarczy, że podniesiesz kamień, a wychodzi spod niego pisarz: jesteśmy krajem Don Kicho-
120 // Barcelona Noir
tów wypaczonych przez literaturę. Zaczyna się od nadużywania pisarstwa i na gotowaniu ciekłym azotem się kończy. Po tym ciosie poczułem, że nadszedł moment działania, ale powstrzymałem się: zemsta to potrawa, która najlepiej smakuje, jak się ją podaje zimną jak frappé z gazpacho. Tej samej nocy uknułem plan: następnego dnia pojadę moim seatem pandą aż do tego oddalonego zakrętu na drogę szybkiego ruchu Aigües. Zejdę na piechotę do budki telefonicznej przy alei Vallvidrera i zadzwonię do warsztatu po lawetę. – Halo? – Sergio, samochód mi znowu nawalił. – Nie przejmuj się, bracie, zaraz do ciebie przyjadę. Wszystko poszło gładko. Zabiłem czas oczekiwania, paląc chestera za chesterem i kontemplując nowy, wstrętny pejzaż miasta, aż po czterdziestu pięciu minutach pojawił się cholerny rdzenny Amerykanin, trąbiąc żywiołowo klaksonem swojej rozklekotanej lawety. – Dobra, bratku, zobaczmy, co tym razem zrobiłeś temu gruchotowi. Zmierzchało, kiedy wsadził ryj pod maskę. Przejechał samochód. I jeszcze jeden. Aż w końcu zapanowała śmiertelna cisza. Wyjąłem z samochodu nóż do cięcia szynki, ukryłem go za plecami i ostrożnie zacząłem się zbliżać się od tyłu do jego przełyku. Już podnosiłem rękę w kierunku jego szyi, gdy znowu przejechał jakiś samochód na pełnym gazie i oświetlił mnie reflektorami. Nie mogłem się powstrzymać i wydałem z siebie histeryczny pisk. Serce stanęło mi w gardle i przez te nerwy nóż mi wypadł na ziemię. Kolumbijczyk podniósł zaniepokojony głowę, uderzając się przy tym w maskę. – Ja pierdolę, co się dzieje? Dlaczego krzyczysz? Muszę przyznać, że w tym momencie straciłem panowanie nad sobą. Powinienem był schylić się po nóż i zrobić wszyst-
David Barba // 121
ko jak należy, ale zamiast ryzykować utratę elementu zaskoczenia, wolałem z całych sił zatrzasnąć mu maskę na głowie. Pierwszym uderzeniem wbiłem mu twarz w silnik, ale to nie wystarczyło. Trzasnąłem jeszcze piętnaście czy dwadzieścia razy, aż przestał wreszcie krzyczeć i się ruszać. Hałas, którego narobiłem, mógłby obudzić całe miasto. Jednak gdy skończyłem robotę, wokół nas nie było nawet muchy. Od tamtego momentu pamiętam tylko urywki obrazów, aż do chwili, gdy położyłem tego cholernego Indianina, nagiego, już na blacie w mięsnym. Miał rozharataną twarz, całą we krwi i się nie ruszał. Obróciłem się, żeby naostrzyć maczetę, a kiedy z powrotem odwróciłem się, żeby go poćwiartować, ujrzałem go siedzącego, zdezorientowanego i rozglądającego się. – Co ja tu robię? – zabełkotał. Nie można było zwlekać z odpowiedzią, która polegała na pewnym ciosie maczetą w czaszkę, po którym narzędzie utkwiło na wysokości jego uszu. Umarł natychmiast, ze zdumioną twarzą, ale bez niepotrzebnego cierpienia. Jestem dobrym człowiekiem i nie gustuję w przedłużaniu czyjejkolwiek agonii. Jak zwierzęta cierpią więcej niż potrzeba, wydzielana adrenalina zatruwa mięso i tracą cały smak. Tamtego ranka w barze Las Delicias, czytając wiadomość o zaginięciu Pascala Henry’ego, postanowiłem dać Marusze jeszcze jedną szansę i aby uczcić koniec nieuczciwej konkurencji z Kolumbijczykiem, pozwoliłem sobie na luksus zaproszenia jej do Can Fabes, słynnej restauracji Santiego Santamarii, o wiele bardziej dostępnej niż El Bulli. Na ostatniej stronie dziennika „La Vanguardia” przeczytałem wywiad reporterki Imy Machín z jedną z osób, które przeżyły katastrofę samolotową w Andach, był to facet, który zaczął swoje ży-
122 // Barcelona Noir
cie od początku, otwierając hodowlę strusi w Pampie. Kiedy go spytano, czemu hodował strusie, a nie krowy, w przypływie szczerości odpowiedział, że mięso strusia jest zdumiewająco podobne do ludzkiego. Obydwa rodzaje mają lekko słodkawy smak, podobny trochę do wieprzowiny, i są bardzo delikatne. Tej samej nocy, siedząc przy stoliku w restauracji Can Fabes, chciałem spróbować strusiego mięsa. Kelner dosyć się zdziwił moim zamówieniem, ale powiedział, że sprawdzi w kuchni, czy jest możliwe zaspokojenie mojego kaprysu. Po kilku minutach wszyscy kelnerzy patrzyli na nas, jak byśmy kogoś zamordowali. Maruja się zestresowała i poprosiła, żebyśmy wyszli, ale było już za późno: na nasz stolik padł pulchny cień Santiego Santamarii z nożem do ćwiartowania w ręku. – Powiedziano mi, że chciałby pan danie z egzotycznego mięsa – wyszeptał ochrypłym głosem, pochylając się kilka centymetrów nad moim zmarszczonym nosem. – Ach, lepiej proszę przynieść nam menu degustacyjne – wycofałem się. – Proszę spróbować mojego râble z zająca cuit moment w sosie z kakao. Jeśli panu nie zasmakuje, może mi pan spokojnie o tym powiedzieć… – Tyle tylko, że… niestety, mam uczulenie na kakao. Kucharz podniósł nóż w kompulsywnym geście, mamrocząc pod nosem po katalońsku potworne, niezrozumiałe groźby, jakby był czarownikiem jakiegoś plemienia afrykańskiego, zdolnym do wsadzenia do gara nieostrożnego eksploratora. W końcu ryknął: – Wynocha z mojej restauracji! Idź pan do domu, odkrój sobie nogę i zrób pan sobie nóżki w galarecie!