Łowca larw
A m i r Ta d ż a s - S i r r
Łowca larw Z języka arabskiego przełożyła Agnieszka Piotrowska
Tytuł oryginału: ﺓﻱﺍﻭﺭ/ Saʼid al-Jarakat © 2010 by Amir Tag Elsir Copyright © for the Polish edition by Claroscuro sp. z o.o., Warszawa Copyright © for the Polish translation by Claroscuro sp. z o.o., Warszawa Wydanie I ISBN: 978-83-62498-16-1 Tłumaczenie z języka arabskiego Agnieszka Piotrowska Redakcja i korekta Joanna Wojewodzic Projekt okładki Zespół Claroscuro Grafika David Pearson Redakcja techniczna i skład Studio Grafiki i DTP Grafpa, www.grafpa.pl Printed in Poland Wydawnictwo Claroscuro sp. z o.o. office@claroscuro.pl www.claroscuro.pl
Dla Fajsala Tadż as-Sirra – jego baśni i kolorowych światów
Nawet jeśli zapragnąłbyś zapytać swoje odbicie ciepłą nocą, z zamglonymi oczyma, a pytanie miałbyś na ustach, nie szukaj siebie w lustrze: to głucha rozmowa, niczego się z niej nie dowiesz. Zamiast tego wyjdź wolno na ulicę i poszukaj siebie pomiędzy innymi; znajdziesz tam wielu, a ty będziesz wśród nich. (z hiszpańskiego)
m1M
Napiszę powieść. Tak zrobię. To z pewnością dziwny pomysł, jak na emerytowanego człowieka służb, jakim jestem ja – Abdallah Harfasz albo Abdallah Farfar, jak od małego nazywano mnie w dzielnicy, z której pochodzę, i z tym przezwiskiem dorosłem. Ale nie znowu aż taki dziwny, gdyż czytałem ostatnio w kilku gazetach i czasopismach, które wpadły mi w ręce i których niespieszną lekturę podjąłem, o bengalskim sprzedawcy róż we francuskiej Nicei, który napisał powieść o różach. Jej bohaterką była jedna z afrykańskich emigrantek, która przez dwadzieścia lat kupowała róże w jego sklepie, zawsze w tym samym kolorze. Kwiaciarz wyobrażał sobie, że wysyłała je swemu ukochanemu, którego straciła w okropnej wojnie. A ubogi szewc z Ruandy snuł swoją historię w powieści o ludobójczej wojnie domowej w tym biednym afrykańskim kraju, jakiej nie byli w stanie napisać nawet sami jej sprawcy. Zaś pewna skruszona prostytutka z Sajgonu napisała dwie znakomite powieści: o jej poprzednim życiu, gdy była „nikim” z ciemnego zaułka, i o nowym, gdy założyła
P8p małą fabrykę cukierków miętowych. Obecnie tłumaczy się je na wszystkie języki, a ich czytelnicy są zachwyceni. Ale w jaki sposób wpadłem na ten dziwaczny pomysł, skoro w ciągu całego swojego życia nigdy nie byłem czytelnikiem, moja wyobraźnia nie wykraczała poza zakres mojej pracy, a przed księgarnią zdarzało mi się stać tylko wówczas, gdy wchodził do niej podejrzany, którego śledził nasz aparat, lub gdy otrzymywałem raporty o zakazanych, dystrybuowanych spod lady książkach, które potajemnie docierały do kraju za pośrednictwem zawodowych przemytników. Chrześcijanin R.M., właściciel księgarni Karma – jednej z tych starych, znanych w stolicy księgarń – i mój przyjaciel, z racji tego, że kiedyś go długo inwigilowałem, podarował mi przetłumaczoną z francuskiego książkę o magii i czarodziejskich sztuczkach. Kartkowałem ją przez kilka dni i nie sprawiała mi prawdziwej przyjemności. Nawet gdy przeczytałem o hinduskim magiku, Radżendrze, który wszedł pewnego razu do klatki dla kurczaków i wyszedł jako rycząca zebra, żydowskiej dziewczynie, Nirze Azamond, która wypiła sto funtów oleju rycynowego i nie dostała rozwolnienia, nie zwymiotowała ani nie pękła, czy o sławnym magiku nigeryjskim, Hadżdżim Boko, który podczas pokazu odbywającego się na jednej z ulic Kano zdematerializował się na kilka minut przed tłumem widzów i w tym samym czasie widziany był przez wielu pielgrzymów, jak
P9p w stanie rytualnej czystości i z ogoloną głową okrążał Al-Kabę w Mekce. Pewnego dnia zarekwirowałem z księgarni tego samego chrześcijanina R.M. pięćdziesiąt egzemplarzy przeszmuglowanej książki, która nie wiem jakim sposobem dotarła w tej ilości do kraju. Opowiadała o obyczajach małżeńskich na świecie i nie zaprzeczę, że nieco mnie poruszyła. Spodobało mi się wiele przytoczonych w niej historii, a zwłaszcza zwyczaj oświadczyn poprzez nagłe uniesienie sukienki dziewczyny nad jej kolana, rozpowszechniony u jednego z plemion afrykańskich. Szedłem drogą i wyobrażałem sobie zadarte sukienki u idących przede mną dziewcząt, unoszone przeze mnie z prośbą o rękę. Bez wątpienia miało to jakiś związek z tym drastycznym wypadkiem, w którym straciłem prawą nogę i poczciwe, w moim odczuciu, zajęcie. Oraz często przyjemne. Na kilka miesięcy stałem się zakładnikiem w swoim własnym domu, który opuszczałem tylko wtedy, gdy było to konieczne. Przeprowadzaliśmy akcję inwigilacyjną – tak to się nazywało, gdy dostawaliśmy rozkaz. Jedno z tych zadań, przyjemnych dla mnie i moich współpracujących z aparatem bezpieczeństwa kolegów, kiedy to nie trzeba poruszać się i gonić po ulicach ani prowadzić przesłuchań, lecz siedzi się po prostu w ciemnym kącie pojazdu z otwartym nadwoziem i obserwuje ulicę. Wywiad otrzymał informację o podejrzanych spotkaniach, które odbywały się na położonej na południowych przedmieściach stolicy farmie, będącej
P 10 p własnością przedsiębiorcy S.Dż. – jednego z czołowych handlarzy żelazem. Nie wiedzieliśmy, co naprawdę tam się działo i czy to podejrzenie rzeczywiście stanowiło zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, czy było to po prostu zwyczajne naruszenie zasad moralności, dokonane przez zwykłych mężczyzn i kobiety, i niedające podstaw do ingerencji służb. Wczesną nocą zaparkowaliśmy nasz wóz u stóp wzgórza, na początku ulicy prowadzącej na farmę. Towarzyszyło mi dwóch innych funkcjonariuszy, z których jeden siedział w milczeniu za kierownicą, a drugi ze mną, na wozie. Nasze wyprodukowane w Chinach krótkofalówki były włączone i słyszeliśmy przez nie jazgot z centrali. Mogliśmy korzystać z nich w celu przekazywania informacji dotyczących rozwoju wypadków oraz odbierania rozkazów, gdy jakieś wydawano. Utkwiłem spojrzenie w ulicy, kontemplując jej pustkę. Mój kolega A.B. zajęty był zabawianiem się telefonem komórkowym, przeglądaniem wiadomości i zaśmiewaniem się po raz dziesiąty z żartu, który dostał w jednej z nich. Dotyczył on Irakijki, której męża nie było przez cały dzień w domu, a ponieważ nie dał jej znać, bezustannie płakała, sądząc, że zostawił ją i odszedł do innej kobiety. Jej matka mówiła: „Bądź dobrej myśli, dziewczyno, być może miał miejsce wypadek na bazarze albo w pracy i zginął”. Nagle od strony farmy dojrzeliśmy migające światła pojazdu kierującego się z dużą prędkością w naszą stronę.
P 11 p Ogarnęła nas konsternacja – mnie i mojego kolegę, który naraz urwał swój jedenasty wybuch śmiechu. Krzyczałem do krótkofalówki, żeby poinformować centralę i spytać, co mamy robić. Przerywany rozkaz obwieścił, abyśmy natychmiast ruszyli w ślad za pojazdem. Popędziliśmy na szczyt wzgórza. Reflektory oświetlały nam drogę, odsłaniając kamyki, piasek i dwie wychudłe, potykające się w ciemności kozy. Nie wiem, co dokładnie się wydarzyło, ale ten drugi pojazd – a była to czerwona limuzyna – gwałtownie zawrócił i skierował się w stronę, z której nadjechał. Nasz samochód zachybotał się, rozrzucając swoją zawartość – mnie, mojego kolegę A.B. i kierowcę – po ostrych kamieniach na zboczu. I straciłem przytomność. Kierowca zginął w tym drastycznym wypadku. Mój kolega A.B. zapadł na parkinsona i stracił pamięć, której nigdy nie odzyskał. Natomiast ja straciłem prawą stopę, którą amputowano mi w szpitalu wojskowym z powodu gangreny. Kolejne nadchodzące raporty potwierdziły, że przybyła od strony farmy czerwona limuzyna należała do innej agencji bezpieczeństwa, której praca nie była skoordynowana z naszą. Ich zadania miały wyższą rangę, ponieważ ich kierowca przewyższał stopniem naszego i brał udział w tajnej misji, usiłując zdusić spisek od wewnątrz. Nic o nim nie wiedząc, udaremniliśmy zadanie, które było o krok od zakończenia się sukcesem.
P 12 p Nie byłem żonaty i nigdy nie myślałem o małżeństwie mimo dziesiątek dziewcząt, z którymi spotykałem się w życiu i które mogłyby wypełnić kilka domów swoim szczebiotem i dziećmi. Nie miałem braci ani sióstr. Moja jedyna ciotka T., mieszkająca w pobliżu mojego domu ze swoim mężem, masażystą jednej z drużyn sportowych, przychodziła w pierwszych dniach mojego kalectwa, zanim otrzymałem zapasową nogę. Ciotka pomagała mi się poruszać, karmiła mnie oraz prała i prasowała moje ubrania. Przez jej ciało przebiegał dreszcz za każdym razem, gdy dostrzegała kurzącą się na stole broń, słyszała odgłos krótkofalówki trajkoczącej w niezrozumiałym języku lub widziała moje brzydkie pismo na jednej z żółtych kartek, na których z lubością spisywałem raporty. A kiedy wreszcie byłem w stanie poruszać się samodzielnie i prowadzić moje nowe życie bez niczyjej pomocy, ciotka T. zniknęła pod pretekstem bólu w dolnej części pleców, z którego już raz się wyleczyła, ale który powrócił od nadmiernego pochylania się. Pozostawiła mnie na pastwę kontemplowania ogromnej pustki, która rysowała się wokół mnie. Bez końca rozmyślałem i przychodziły mi do głowy różne dziwne pomysły, których bez tej pustki bym nie miał. Napiszę powieść. Myśl ta obsesyjnie mnie nachodziła i nie potrafiłem jej zwalczyć. Stawała się coraz silniejsza, a ja wciąż nie potrafiłem. Bez wątpienia napiszę tę powieść i będę się starał
P 13 p dowiedzieć, jak pisze się powieści. Nie jestem gorszy od bengalskiego sprzedawcy róż z Nicei czy ubogiego szewca z Ruandy. I niewykluczone, że moje grzechy równe są grzechom tamtej skruszonej prostytutki. Napiszę dwie powieści: o moim dawnym życiu, w którym miałem dwie zdrowe nogi, i o nowym, z jedną drewnianą . Nie będę wspominać o grzechach, żeby nie psuć sobie humoru, ale o „doświadczeniach”. Tak, o wielu różnorodnych doświadczeniach. Jak powinienem zacząć? Drapałem się nerwowo po głowie i po głębszym namyśle znalazłem odpowiedź. Tak, już wiem, gdzie zacznę.