„Żyliście w PRL-u? Znacie? To poczytajcie. Jesteście zbyt młodzi, by znać PRL? Tym bardziej poczytajcie. To, co z dzisiejszej perspektywy może wydawać się śmieszne i nieprawdopodobne, w tamtych czasach nie zawsze było zabawne, czasem było przerażające, czasem okrutne albo niewiarygodne, ale istniało naprawdę. Powszechny brak towarów, załatwianie po znajomości wszystkiego – od chleba i masła po mieszkania i samochody. Co by było w Polsce, gdyby nie było PRL? Wszystko. (…)
Kobiety w PRL-u
Zacznijmy od tego, że, inaczej niż w Związku Radzieckim, w Polsce Ludowej Dzień Kobiet (zwany w PRL-u „Międzynarodowym”) nigdy nie należał do najważniejszych świąt w kalendarzu. Daleko mu było do takich hucznie obchodzonych świąt jak 22 lipca, 1 Maja czy kolejne rocznice Rewolucji Październikowej. To były święta gloryfikujące reżim, przypominające najważniejsze punkty jego uniwersum ideologicznego i akty założycielskie. Pomimo że współcześnie większości święto to kojarzy się z komunizmem, Dzień Kobiet bynajmniej nie ma socjalistycznego rodowodu. Wręcz przeciwnie, historycy szukają jego korzeni w starożytności, w rzymskich Matronaliach – święcie obchodzonym przez zamężne damy, zwane wówczas matronami, w dniu 1 marca. Wówczas kobiety udawały się do świątyni Junony, by prosić żonę najważniejszego z bogów w rzymskim panteonie o szczęście w życiu rodzinnym. Ich mężowie obdarowywali je z tej okazji nie tylko prezentami, ale też spełniali ich pragnienia i marzenia. Później, w dobie średniowiecza, potępiającego w czambuł starożytność, tradycja ta uległa zapomnieniu. Święto przywróciły do łask amerykańskie robotnice i sufrażystki i to właśnie w USA obchodzono Dzień Kobiet po raz pierwszy – 28 lutego 1909 roku. Rok później Międzynarodówka Socjalistyczna w Kopenhadze ustanowiła Dzień Kobiet, który miał być obchodzony na całym świecie, nie ustalając konkretnej daty tego święta. Obchody Dnia Kobiet jednak w niczym nie 173
przypominały wówczas hucznych uroczystości doby PRL-u. Wręcz przeciwnie – święto to miało jedynie przypominać o prawach kobiet i propagować ideę przyznania im praw wyborczych. Rok później, 1 marca Międzynarodowy Dzień Kobiet obchodziło kilka europejskich krajów: Austria, Dania, Niemcy i Szwajcaria, wykorzystując go do walki o prawa kobiet, które domagały się nie tylko prawa do głosowania, ale też zaprzestania dyskryminacji, zwłaszcza w miejscu pracy. Tuż przed wybuchem wojny, w Dzień Kobiet organizowano głównie manifestacje antywojenne. Co ciekawe, bolszewicy początkowo nie zajmowali się wcale kwestią równouprawnienia kobiet, koncentrując się na walce klas, ale, ku niemałemu zaskoczeniu ideologów komunizmu, kobiety same udowodniły, że mogą im się bardzo przydać. Wszak to właśnie ich wystąpienie, w którym domagały się „chleba i pokoju”, stało się bezpośrednim asumptem do rewolucji lutowej. Nawiasem mówiąc, najbardziej spektakularne demonstracje pań miały miejsce właśnie 8 marca (wg kalendarza gregoriańskiego). Pomimo wszystko bolszewicy długo nie widzieli w przedstawicielkach płci pięknej równorzędnego partnera, choć dostrzegli drzemiącą w nich siłę społeczną. Wciąż jednak uważali, że kobiety są „ideowo zacofane”, dlatego stosowali wobec nich specjalną formę agitacji i propagandy. W ZSRR Dzień Kobiet stał się ważnym narzędziem propagandowym dopiero w latach trzydziestych, ale dniem wolnym od pracy 8 marca stał się znacznie później, w 1965 roku, na mocy dekretu Prezydium ZSRR z 8 maja. Dekret ów głosił, że święto ustanowiono w „celu upamiętnienia zasług kobiet sowieckich w budowie komunizmu, w obronie ojczyzny podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ich heroizm i bezinteresowność na froncie i na tyłach, a także zaznaczyć duży wkład kobiet w umacnianie przyjaźni między narodami i walk”1. W Polsce nigdy nie stał się 174
świętem państwowym. Nie byłoby to zresztą chyba możliwe, bo zakładowe celebrowanie Dnia Kobiet było bardzo istotnym elementem oficjalnego rytuału. Kobiety znalazły się w centrum zainteresowania PPR już w połowie lat czterdziestych, kiedy partia próbowała zyskać ich poparcie, głównie dlatego, że, na skutek demograficznej katastrofy wojennej, panie stanowiły większość społeczeństwa ówczesnej Polski i warto było walczyć o ich głosy w zbliżających się wyborach. Dało to asumpt do stworzenia pierwszych wydziałów kobiecych, które w partii pojawiły się już w 1946 roku. Starano się też zwerbować do partii jak najwięcej pań, ale najważniejszą kwestią stała się walka z bezrobociem wśród kobiet, które w dobie powojennej znacznie bardziej dotknęło płeć piękną niż mężczyzn. Komuniści przypisywali sobie pierwszeństwo w równouprawnieniu kobiet, polegającym na włączeniu ich do pracy w przemyśle, a przecież zniszczenia wojenne i straty w populacji mężczyzn, jak również industrializacja kraju niejako same wymusiły ten proces. Panie trafiłyby do zakładów pracy niezależnie od tego, kto stałby u steru władzy, choć być może proces ten przebiegałby wolniej i spokojniej, a z całą pewnością bez owego propagandowego zadęcia. Ówczesna propaganda z lubością podkreślała, iż nowy ustrój wprowadził wreszcie tak oczekiwaną równość płci, eksponując jednocześnie panie pracujące w zawodach, które dotąd uważane były za typowo męskie. Nie bez powodu bohaterką pierwszego kolorowego filmu doby powojennej, wspomnianej wcześnie Przygody na Mariensztacie, była Hanka Ruczajówna, która z wiejskiej dziewoi, członkini ludowego zespołu, zmienia się w murarkę pracującą wraz z innymi kobietami na budowie nowego osiedla. Ale propaganda potrzebowała też żywych przykładów tej niezwykłej emancypacji, stąd też Kronika Filmowa, jak również ówczesna 175
prasa wręcz epatowały obrazami kobiet pracujących na typowo męskich stanowiskach: jako traktorzystki, murarki, a nawet hutniczki i górniczki. Sztandarowymi postaciami, których wizerunki pojawiały się na plakatach, filmach dokumentalnych czy w gazetach były: traktorzystka Magdalena Figur oraz stołeczna milicjantka Leokadia Kubanowska, zwana poufale Lodzią. Pierwsza z wymienionych pań została nawet unieśmiertelniona na plakacie, na którym pod wizerunkiem dziewczyny w mundurku ZSMP kierującej traktorem, widnienie napis: „Młodzieży – naprzód do walki o szczęśliwą, socjalistyczną wieś!”. Panna Magdalena nie była jednak wytworem propagandy, bowiem młoda dziewczyna wykazywała, zupełnie niezwykłe w owych czasach u dziewcząt, zainteresowanie techniką i motoryzacją, co więcej, była nie tylko świetnym mechanikiem, ale też miewała racjonalizatorskie pomysły, które wzbudzały podziw nawet u pracujących z nią mężczyzn. Jej „miłość” do traktorów nie była udawana i kiedy tylko była taka okazja – skorzystała z możliwości ukończenia kursu samodzielnego kierowcy traktora, zostając w 1949 roku pierwszą kobietą, która takie szkolenie ukończyła, co oczywiście odnotowała prasa. Później panna Magdalena stanęła na czele pierwszej brygady traktorzystek i została przodownikiem pracy, osiągając znacznie lepsze wyniki niż niejeden mężczyzna. Niestety historia milczy, czy jej koleżanki podzielały jej pasję, czy zostały traktorzystkami z przymusu. W ślady pierwszej traktorzystki PRL-u poszło wiele kobiet, a „Przyjaciółka” z 1950 roku informowała z niekłamaną dumą: „A więc nie święci garnki lepią i nie tylko mężczyźni potrafią prowadzić traktor. Fachowcy twierdzą, że kobiety są doskonałymi traktorzystkami. I to był chyba jeden z powodów, iż wiele instytucji szkoliło traktorzystki. Gorzej, że każdy robił to na własną rękę. Obecnie sprawa uregulowana została w ten sposób, że całość szkolenia trakto176
rzystów i traktorzystek przejął Centralny Zarząd Przemysłu Motoryzacyjnego, Warszawa, ul. Senatorska 6”2. Na łamach tego tygodnika drukowano też listy kobiet, które pracowały właśnie na stanowisku kierowcy traktora, znajdując niekłamaną satysfakcję zawodową. Jedna z nich dzieliła się swoim szczęściem z redakcją i czytelniczkami: „Tak długo pragnęłam mieć jakąś «męską» pracę. Zawsze mnie to interesowało. Tatuś mój jest stolarzem i w czasie okupacji pomagałam mu w warsztacie. Po wyzwoleniu pracowałam w różnych zawodach, lecz w żadnym nie znalazłam zadowolenia, bo przecież pracować trzeba z chęcią. Nareszcie też znalazłam to, czego tak dawno szukałam, a znalazłam to przy pracy w P.G.R. Jestem traktorzystką! Wierzę w to, że tu najlepiej mogę się przydać i być pożyteczną, a przecież świadomość, że jest się pożytecznym daje najlepsze zadowolenie i ja czuję się szczęśliwą, że jestem pożyteczną”3. Oficjalna propaganda z uporem godnym lepszej sprawy epatowała więc wizerunkami traktorzystek, udowadniając całemu światu, że polskie kobiety, oczywiście dzięki socjalizmowi, są silne i odważne, a tymczasem, jak wiadomo, kilkugodzinna codzienna jazda na traktorze ma bardzo zły wpływ na zdrowie kobiety i może wywołać poważne problemy z zajściem w ciążę. Inną pracującą kobietą, chętnie wykorzystywaną do celów propagandowych była wspomniana już warszawska milicjantka Lodzia. Pochodząca z Wirowa koło Sokołowa Podlaskiego, panna Leokadia trafiła w szeregi Milicji Obywatelskiej już w kwietniu 1945 roku, po przeczytaniu prasowego ogłoszenia o naborze. Praca w mundurze nie była marzeniem młodej dziewczyny, zmusiły ją do tego okoliczności życiowe. „To były ciężkie czasy – wspominała po latach – byłam sama w Warszawie. Mama moja znajdowała się w obozie koncentracyjnym, a siostra została wywieziona na roboty do Niemiec. Jeszcze podczas wojny pracowałam u szewca na ulicy Chmielnej. Jak przyszło 177
wyzwolenie Warszawy trafiłam do Czerwonego Krzyża na Pradze. Miałam siedemnaście lat, kiedy mój sąsiad, który wstąpił do milicji, powiedział «Jesteś wysoka, robią nabór kobiet do milicji, idź, a zobaczysz, przyjmą Cię». Poszłam i przyjęli. Wieku wtedy nikt nie sprawdzał”4. Przebywszy krótkie przeszkolenie, znalazła się na ulicach stolicy, ubrana w wojskowy szynel i uzbrojona w karabin, by strzec ruchu na miejscowych skrzyżowaniach. Można było ją zobaczyć na najbardziej wówczas ruchliwych arteriach dźwigającego się z ruin miasta, na: placu Trzech Krzyży, placu Teatralnym, przy skrzyżowaniu ulicy Bednarskiej, przy Krakowskim Przedmieściu, ulicy Żelaznej, jak również na placu Bankowym. Młoda, ładna dziewczyna, o wyjątkowo uroczym uśmiechu, wkrótce stała się słynna nie tylko wśród warszawiaków, ale za sprawą prasy, także w całym kraju. Oczywiście, oficjalna propaganda traktowała ją jako symbol emancypacji kobiet możliwej jedynie za sprawą socjalizmu. Zupełnie nieświadomie ta młoda, skromna dziewczyna z prowincji stała się niekwestionowaną gwiazdą ówczesnych mediów, kimś na kształt dzisiejszych celebrytek. Kierowcy przejeżdżając koło jej stanowiska rzucali jej kwiaty pod nogi, niczym jakiejś diwie operowej, dostała nawet zaproszenie na bal sylwestrowy w 1948 roku, gdzie zatańczył z nią nawet premier Cyrankiewicz, a liczba jej wielbicieli rosła z dnia na dzień. „Pomimo że wystawiałam mandaty, ludzie mnie lubili. Zawsze robiłam to z uśmiechem. Miałam nawet kilku adoratorów. Jeden chciał zostać lekarzem. Przejeżdżał codziennie przez skrzyżowanie, na którym stałam i kierowałam ruchem. W końcu się odkochał. Następny studiował lotnictwo. Przychodził codziennie. Też się odkochał. Oj, kochało się we mnie wielu mężczyzn”5 – wspominała z rozrzewnieniem po latach w jednym z wywiadów. Pannie Lodzi najwyraźniej status „gwiazdy” nie odpowiadał lub szybko ją znudził, bowiem jej 178
królowanie na warszawskich skrzyżowaniach trwało do 1950 roku, kiedy postanowiła wyjść za mąż, ku niekłamanej rozpaczy swoich wielbicieli. Wybrankiem nadobnej funkcjonariuszki został inny milicjant, z którym do dziś tworzy szczęśliwy związek. Choć Leokadia po wyjściu za mąż zniknęła z warszawskich ulic, nadal pracowała w milicji, w Inspektoracie Szkolenia MO. Na emeryturę odeszła w 1973 roku. Historycy, którzy pochylili się nad tematem pracy kobiet w pierwszych latach PRL-u, zwracają uwagę na fakt, iż pomimo że kobiety zachęcano do podejmowania pracy i to nawet w typowo męskich zawodach, próżno szukać śladu jakiejkolwiek akcji, w której namawiano by ówczesnych mężczyzn do wyręczania swych żon, sióstr i matek w pracach domowych czy też pomocy w wychowaniu dzieci. Co gorsza, panie pracujące jako robotnice, czy też murarki na budowach, narażone były na wyjątkowo niewybredne komentarze albo uwagi pod swoim adresem ze strony kolegów po fachu. I jeszcze jeden paradoks tych czasów: choć kobiety zachęcano do pracy w typowo męskich zawodach, próżno szukać jakichkolwiek artykułów czy też akcji propagandowych nawołujących mężczyzn do pracy w charakterze pielęgniarki, szwaczki czy nawet sekretarki, które w owych czasach uchodziły za typowo kobiece. Ciekawych spostrzeżeń dostarcza też sposób, w jaki przedstawiano kobietę w nowej, socrealistycznej sztuce. Otóż wszystkie kobiece postaci pojawiające się na socrealistycznych obrazach czy rzeźbach wyglądają tak samo: są pozbawione kobiecych kształtów, wręcz androgeniczne oraz muskularne niczym Arnold Schwarzenegger w swoim najlepszym okresie. Jakby na skutek równouprawnienia przekształciły się w istoty podobne do mężczyzn. Podobnie wygląda to w literaturze z epoki. W powieściach socrealistycznych pozytywne bohaterki to istoty bezpłciowe, a autorzy utworów przy opisie ich wyglądu skupiają 179
się głównie na dłoniach: spracowanych, zniszczonych, a przede wszystkim bez żadnych ozdób. Przekaz jest prosty: kobieta pracująca doby socjalizmu nie ma prawa epatować płciowością. Ich przeciwieństwem są ociekające seksem kokietki, istoty niosące zgorszenie i będące emanacją samego zła, deprawujące męskich bohaterów takich utworów. Jednym słowem – mizoginizm w czystej postaci. A tymczasem prasa pokazywała zupełnie inny wizerunek robotnicy. Na zdjęciach przedstawiających przodownice pracy widać młode, zadbane dziewczęta, ubrane co prawda w kombinezony robocze, ale za to starannie umalowane i z modnymi fryzurami na głowach. W 1947 roku obserwujemy odwrót od nawoływania kobiet do podejmowania pracy zawodowej. Wówczas wielu mężczyzn wróciło już do domu z wojennej tułaczki, a tymczasem ich stanowiska pracy były już zajęte przez panie. Ówczesna propaganda namawiała więc płeć piękną, by opuściły swoje stanowiska na rzecz mężczyzn i zajęły się tym, do czego predestynowała je Matka Natura: opieką nad ogniskiem domowym i wychowywaniem dzieci. Prasa prowadziła akcję „kobiety do domów”. Tymczasem wiele kobiet było jedynymi żywicielami rodziny, utrata pracy oznaczała dla nich nie tylko bezrobocie, ale i nędzę dla ich bliskich. Wówczas do akcji wkraczały organizacje kobiece w rodzaju Społeczno-Obywatelskiej Ligi Kobiet, powołujące do życia kobiece spółdzielnie rzemieślnicze, w których mogły liczyć co prawda na stosunkowo niewielki, ale za to stały dochód. Ten trend, zniechęcający kobiety do pracy trwał nader krótko i w latach 1951–1956 obserwujemy ponowny zwrot ku nachalnej propagandzie namawiającej kobiety do pracy w typowo męskich zawodach. W tym okresie w górnictwie dopuszczono panie do pracy pod ziemią, co znalazło pozytywny oddźwięk, głównie ze względów finansowych: przy wydobyciu węgla zarabiało się 180
po prostu więcej. Dla kobiet oznaczało to awans społeczny – pracując pod ziemią miały wszak pensję równą wynagrodzeniu inżyniera. Poza tym, wbrew pozorom praca w kopalni nie była wcale dużo cięższa niż na powierzchni, gdzie robotnice pracowały niezwykle ciężko przy sortowaniu węgla: wszak musiały zdejmować urobek z wagoników, wyjmować kamienie i rozbijać duże bryły węgla ciężkimi kilofami. Jak podkreślają znawcy tematu, praca ta nie tylko wymagała dużej siły fizycznej, ale też koncentracji. Poza tym zatrudnione przy sortowaniu panie pracowały na świeżym powietrzu, często w deszczu, śniegu i mrozie, bez odzieży ochronnej, o której w tamtych czasach nikt nawet nie słyszał. Zdarzało się, że pracowały w zwykłych kapciach. Na domiar złego, za tę ciężką pracę otrzymywały żałosne wynagrodzenie. Nic więc dziwnego, że gdy pojawiła się możliwość równie ciężkiej, a czasem nieco lżejszej, ale za to o niebo lepiej opłacanej pracy pod ziemią, chętnych nie brakowało. W latach pięćdziesiątych w kopalni soli w Wieliczce pracowało 19 pań, nazywanych przez kolegów górników „babkami”. Pamiętajmy, że kobiet nie zatrudniano w kopalni np. na stanowisku rębacza, wykuwającego węgiel ze ścian. Panie pracowały na stanowiskach zmechanizowanych, np. przy taśmie, pracach ciesielskich czy spinaniu wagonów transportujących urobek, a w przypadku kopalni soli były zatrudniane przy budowie rurociągów, czyszczeniu szyn, zajmowały się też wbijaniem kołków z iłu do komór ługowniczych. W Wieliczce kobiety, oczywiście po ukończeniu odpowiedniego kursu, zajmowały się też obsługą pomp odwadniających, co było nie tylko trudną, ale i odpowiedzialną pracą. Praca kobiet pod ziemią skończyła się w 1958 roku, kiedy pracownica jednej ze śląskich kopalń uległa wypadkowi, w którym straciła rękę. Wówczas wydano zakaz zatrudniania kobiet pod ziemią na stanowiskach fizycznych. Kiedy, już w czasach 181
współczesnych, historycy i zainteresowani tematem dziennikarze dotarli do niektórych z pań pracujących wówczas pod ziemią, ze zdumieniem odkryli, że żadna z nich nie uważała tego za niewolniczą pracę, niezgodną z naturą kobiety. Wręcz przeciwnie – bardzo mile to wspominały. „Gdybym teraz miała, powiedzmy, 30 lat, a kobiety mogłyby pracować pod ziemią nie wahałabym się ani przez chwilę”6 – stwierdziła jedna z nich. Odwilż po śmierci Stalina przyniosła zmiany w podejściu władz do pracy kobiet. Od 1956 roku zaczęto zwracać uwagę, by przedstawicielki płci pięknej pracowały wyłącznie na stanowiskach „kobiecych”, czyli tych niezmechanizowanych i tym samym – gorzej płatnych. Oczywiście na stanowiskach kierowniczych zatrudniano wyłącznie mężczyzn. Wówczas powrócono też do zarzuconego wcześniej stereotypu dotyczącego roli kobiety w społeczeństwie. Panie, zdaniem decydentów, miały realizować się w domu, praca zawodowa miała być jedynie dodatkiem, a czasem tylko smutną koniecznością. W końcu w Polsce prawnie zabroniono kobietom prowadzić traktory, ciężarówki, a nawet autobusy. Wbrew pierwotnym założeniom wyartykułowanym przez samego Marksa i jego epigona – Lenina, emancypacja kobiet miała polegać nie tyle na odciągnięciu ich od zajęć domowych, ile na ułatwieniu w postaci mechanizacji tych prac. Co więcej, w ówczesnej prasie jak grzyby po deszczu pojawiały się artykuły przekonujące, jak ważna dla społeczeństwa socjalistycznego jest rola kobiet jako matek i strażniczek ogniska domowego. W numerze 6. „Przeglądu Zagadnień Socjalnych” z 1956 roku, można znaleźć artykuł autorstwa Marii Strasburger O kształceniu dziewcząt polskich w zakresie prowadzenia gospodarstwa domowego i zbiorowego, którego autorka przekonywała: „Kobieta nieprzygotowana do swoich zadań nie umie zorganizować życia swojej rodziny, marnotrawi czas, pieniądze, zdrowie swoje 182
i rodziny. […] Źle prowadzone gospodarstwo rodzinne stanowi teren, na którym bujnie krzewi się alkoholizm i z którego wywodzi się chuligaństwo”7. „Czy Polska powiększy liczbę krajów zacofanych, które nie kształcą kobiety do jej obowiązków rodzinnych?”8 – pytał retorycznie autor innej publikacji. Krótko mówiąc, ówczesnym kobietom postawiono wyjątkowo wysoko poprzeczkę: musiały być nie tylko profesjonalistkami w życiu zawodowym, ale i prywatnym. Historycy, którzy pochylają się nad problemem historii kobiet w PRL-u zgodnie przyznają, że im się to udało. Wszak większa niezależność finansowa przekładała się nie tylko na swobodniejszy stosunek płci pięknej do tradycyjnych ról w społeczeństwie jej przypisanej – żony i matki, ale też zrodziła większe wymagania wobec partnera, a to z kolei wymusiło bardziej partnerski model związku. Jednakże trzeba przyznać, że tak naprawdę sytuacja kobiet na rynku pracy uległa znaczącej poprawie dopiero w latach siedemdziesiątych, wraz z pojawieniem się kobiet urodzonych i wykształconych już po wojnie. To właśnie wówczas Polki odważnie sięgnęły po najwyższe stanowiska w zakładach pracy i na uczelniach, zdarzało się nawet, że awans zawdzięczały wyłącznie własnym umiejętnościom, a nie przynależności partyjnej, choć członkostwo w PZPR bywało nader przydatne. Mało tego, kobiety odegrały niemałą rolę w walce o lepsze warunki pracy, którą wywalczyły za pomocą strajku i to w czasach, gdy o „Solidarności” nikomu się nawet nie śniło. Co więcej, według popularnej plotki, jedna ze strajkujących robotnic, niejaka Kubiakowa, miała nawet pokazać, jakby tu delikatnie powiedzieć, miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, samemu Piotrowi Jaroszewiczowi, piastującemu urząd premiera. Wszystko to działo się w Łodzi w lutym 1971 roku, podczas strajku miejscowych włókniarek. Przemysł włókienniczy, w przeważającej większości zatrudniający kobiety, ze względu 183
na mniejsze znaczenie strategiczne niż jakiekolwiek gałęzie przemysłu ciężkiego, był przez władze polski ludowej traktowany po macoszemu. Zakłady przemysłu lekkiego, w tym także włókiennicze, były znacznie rzadziej modernizowane, a pracownicy znacznie gorzej opłacani. Łódzkie tkaczki nie przyłączyły się do strajku zorganizowanego po ogłoszeniu drastycznych podwyżek w grudniu 1970 roku przez ówczesnego I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę. W efekcie wydarzeń grudniowych na początku 1971 roku Gomułkę zastąpił jowialny Gierek, obiecał robotnikom na wybrzeżu poprawę sytuacji i zyskał potężny kredyt zaufania. Jak na złość, wkrótce po zmianie na szczytach władzy, 10 lutego 1971 roku w Łodzi włókniarki pracujące w fabryce im. Juliana Marchlewskiego ogłosiły strajk. Kobiety były najwyraźniej zmęczone pracą ponad siły, w zakładzie obowiązywał trójzmianowy system pracy, nie wolno było im odchodzić nawet na chwilę od maszyn, bowiem wymagało to ich wyłączenia, co zdaniem kierownictwa zakładu ujemnie odbiłoby się na wydajności, więc o przerwach śniadaniowych nie było nawet mowy. Poza tym przełożonymi włókniarek, mistrzami i brygadzistami byli wyłącznie mężczyźni, a robotnice często narzekały na ich nieokrzesanie i złe traktowanie podwładnych. „Często notowane [są] chamskie i chuligańskie zachowania mistrzów – stwierdzano później w sprawozdaniu ze strajków. – W sposób arogancki odnoszą się do robotników, a szczególnie w sposób drastyczny mistrzowie do kobiet”9. Niestety, skargi włókniarek były niczym wołanie na puszczy. Poza tym, o czym często zapominają rozmaici gloryfikatorzy socjalizmu, w fabrykach włókienniczych Łodzi panowały zwyczaje, których nie powstydziłby się żaden „kapitalistyczny krwiopijca” rodem z Ziemi obiecanej Reymonta: pod pozorem szkolenia zawodowego zatrudniano tam nieletnie dziewczyny, często nawet trzynastoletnie. A praca w zakładach włókienni184
czych do łatwych i przyjemnych nie należała, z pewnością miała ujemny wpływ na drogi oddechowe pracownic, w halach unosił się bowiem bawełniany pył. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych podkręcano współzawodnictwo, zmuszając kobiety do wyjątkowo ciężkiej pracy. Problemem był także przestarzały park maszynowy, rodem z XIX stulecia: „Były u nas dwie samoprząśnice z 1800 któregoś roku. Każda miała tabliczkę z dokładną datą. Dziwił się każdy, kto przyjeżdżał z ministerstwa. Dlatego tabliczki wyszlifowano na gładko, aby nikt nie wiedział, ile maszyny mają lat”10 – wspomina po latach jeden z byłych pracowników zakładów, Wojciech Lityński. A pracować trzeba było. No i oczywiście wyrabiać normy. W pewnym momencie pojawił się pomysł, by pracownice jeździły po hali fabrycznej na wrotkach, co wpłynęłoby korzystniej na szybkość ich przemieszczania pomiędzy poszczególnymi stanowiskami. Na szczęście, ktoś poszedł po rozum do głowy i wskazał, że w ten sposób zwiększyłaby się znacznie ilość wypadków i pomysł ostatecznie zarzucono. Na domiar złego, włókniarki były bardzo źle opłacane, ich pensje ledwo starczały na utrzymanie rodziny. Codziennym pożywieniem był tzw. chleb z żeberkami, czyli kromka chleba z cebulą, która pękała podczas krojenia. Zapijano to herbatą ze słoika, bo termosy były oczywiście towarem deficytowym, nie do dostania w sklepach. Na wszelkiego rodzaju udogodnienia socjalne, jak chociażby wczasy zakładowe, pracownice zakładów włókniarskich, podobnie zresztą jak pracownicy pozostałych branż przemysłu lekkiego, też nie miały co liczyć. Historyk Małgorzata Mazurek zwraca uwagę, iż: „Włókniarka mogła liczyć na wczasy zakładowe raz na 10 lat. Niskie wskaźniki dotyczyły również innych spraw socjalno-bytowych mających szczególne znaczenie dla kobiet – opieki zdrowotnej, dostępności żłobków i przedszkoli, czy środków bhp”11. 185
Jak już wspomniano, łódzkie włókniarki nie wzięły udziału w strajkach z grudnia 1970 roku, ale doskonale wiedziały, że oddziały MO spacyfikowały robotników w Gdyni. Utrzymanie rodziny było dla nich sprawą ważniejszą niż walka o prawa socjalne. Zbuntowały się jednak, kiedy po zmianach na najwyższych szczeblach władzy dotarła do nich informacja, że płace za styczeń będą o około 200–250 złotych niższe niż za grudzień. Tego było stanowczo za dużo. Oburzone, postanowiły upomnieć się o swoje. Jako pierwsze strajk ogłosiły pracownice przędzalni odpadkowej we wspomnianej fabryce im. Marchlewskiego. Później strajkowały już całe zakłady, wkrótce do strajku przyłączył się „Stomil”, a 12 i 13 lutego sześć kolejnych zakładów bawełnianych. W sumie strajkowało dwanaście tysięcy osób, z czego 80% stanowiły kobiety. Wszyscy pamiętający ówczesne wydarzenia podkreślają fakt, że w czasie łódzkiego strajku panował wręcz zbiorowy porządek: strajkujące robotnice dbały, by na terenie zakładu nie dochodziło do żadnych gorszących zajść, nie dopuszczały do żadnych prowokacji, a przede wszystkim pilnowały, by nikt ze strajkujących nie spożywał alkoholu. Sytuacja wyglądała poważnie i trzeba było powziąć jakieś zdecydowane kroki. Pantoflarz Edward Gierek, który doskonale wiedział, czym grozi kobiecy gniew, nie miał cywilnej odwagi, by stanąć twarzą w twarz ze strajkującymi robotnicami. Zresztą ówczesna władza określała strajki kobiece jako „trudne” i nic dziwnego, w grę wchodziły silne emocje, a wobec argumentacji związanej z utrzymaniem małoletnich dzieci, niejeden wytrawny partyjny aparatczyk był zupełnie bezradny. Gierek wysłał więc do Łodzi ówczesnego premiera, Piotra Jaroszewicza, który przyjechał tam już 14 lutego 1971 roku. Zanim jednak zdecydował się porozmawiać z włókniarkami, spotkał się z miejscowym aktywem partyjnym w gmachu opery łódzkiej. Na wygłoszonym wówczas przemówieniu powiedział: „Czy my nie widzimy i nie 186
rozumiemy tych postulatów, które zgłaszają załogi przemysłu bawełnianego w Łodzi? My to wszystko widzimy i rozumiemy. My widzimy znacznie więcej problemów”12. Towarzysze zebrani na widowni opery łódzkiej ze zrozumieniem kiwali głowami, nagradzając słowa premiera rzęsistymi brawami. Pokrzepiony na duchu Jaroszewicz pojechał do fabryki im. Juliana Marchlewskiego, gdzie czekały na niego zbuntowane robotnice. Premier próbował naśladować zachowanie Gierka podczas jego spotkania z robotnikami na wybrzeżu, ale ta strategia okazała się w przypadku robotnic łódzkich zupełnie nietrafiona. Jaroszewicz czuł się nieswojo już po wstąpieniu do hali, gdzie czekały na niego włókniarki. Cóż miał odpowiedzieć na argumenty w rodzaju: „[…] drżę ze strachu, chcę wrócić spokojnie do domu, do dzieci. Jest jednak wiele spraw do załatwienia. […] Wezmę 100 zł do rzeźnika, kupię pół kilo mięsa, kaszanki i pieniędzy nie ma. […] Kiedy już nie mam sił, idę do naszego lekarza, ale tam wcześniej dzwoni kierownik, żeby nie dać zwolnienia, bo nie ma kto obsługiwać maszyn”13. Kompletnie zbity z pantałyku dygnitarz nie wiedział, jak zareagować na wyznanie innej robotnicy, która oświadczyła mu: „Zapłaciłam ratę, komorne, przedszkole i nie mam pieniędzy, nawet żeby dziecku kupić cukierek”14. Jeszcze inna kobieta, doprowadzona do ostateczności, zarzuciła mu, że podczas gdy małżonka premiera i jego dzieci zajadają się kanapkami z pyszną wędliną, jej dzieci jedzą czarny chleb z masłem. W takiej sytuacji należało wykazać się empatią i zrozumieniem, ale Jaroszewicz uparcie chciał naśladować Gierka. Tłumaczył zdesperowanym kobietom, że właśnie nastąpiła zmiana rządu, że nowi ludzie wszystko naprawią, ale na pytanie: „Pomożecie?” nie usłyszał upragnionej przez siebie twierdzącej odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, wściekłe włókniarki krzyknęły: „My wam, nie wierzymy! Odsunęliście Gomułkę, objęliście władzę i będziecie robić to samo!”15. 187
Wówczas też miało dojść do bulwersującego zdarzenia: oburzona łódzka włókniarka zadarła spódnicę i pokazała zbulwersowanemu premierowi swój tyłeczek, a Jaroszewicz czmychnął z zakładu jak niepyszny. Według ówczesnego dziennikarza „Polityki”, Władysława Rakowskiego, zaszczytu oglądania zgrabnych pośladków robotnicy dostąpił nie Jaroszewicz, a Władysław Kruczek, stojący wówczas na czele partyjnych związków zawodowych: „Podczas spotkania Kruczka z włókniarkami jedna z nich zadarła spódnicę i pokazała mu goły tyłek. Tyle miała do powiedzenia szefowi związków zawodowych”16. Tak przynajmniej głosi legenda, opowiadana z lubością przez członków „Solidarności” w Łodzi w latach osiemdziesiątych. Tyle tylko, że nie wiadomo, czy ten bulwersujący incydent w ogóle miał miejsce. Już w XXI wieku całą sprawą zainteresował się publicysta Michał Matys, który kwestii „łódzkich pośladków” poświęcił nawet dziennikarskie śledztwo. Niestety, nic konkretnego nie ustalił. Co prawda, miejscowy dziennikarz i opozycjonista z czasów PRL-u Wojciech Słodkowski twierdził uparcie, iż: „tkaczka, pani Kubiakowa, pokazała pupę i pan premier musiał czmychać stąd jak niepyszny”17, ale sam nie był świadkiem owej sceny, a owa Kubiakowa (imienia której nie udało się ustalić) niestety, opuściła już świat doczesny. I tak tajemnicę wywrotowej pupy łódzkiej włókniarki zabrali do grobu bohaterowie tej afery: premier Jaroszewicz oraz pani Kubiakowa. Niezależnie jednak od tego, czy włókniarka pokazała dygnitarzowi miejsce, gdzie słońce nie dochodzi, czy jest to tylko miejska legenda, ze starcia z władzą łódzkie robotnice wyszły z tarczą. Uzyskały bowiem nie tylko poprawę warunków pracy, w tym upragnioną przerwę śniadaniową, ale też ich zakład został zmodernizowany. Na terenie fabryki powstały też niewielkie sklepiki, w których pracujące w niej kobiety mogły zaopatrzyć 188
się w podstawowe produkty spożywcze. Co ciekawe, dziś nikt o tym sukcesie łódzkich robotnic nie pamięta. Artykuł 66., punkt 1. Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z 1952 roku głosił: „Kobieta w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej ma równe z mężczyzną prawa we wszystkich dziedzinach życia państwowego, politycznego, gospodarczego, społecznego i kulturalnego”18, natomiast zgodnie punktem 2. przywołanej ustawy gwarancję równouprawnienia kobiety stanowiły m.in.: „równe z mężczyzną prawo do pracy i wynagrodzenia według zasady «równa płaca za równą pracę», prawo do wypoczynku, do ubezpieczenia społecznego, do nauki, do godności i odznaczeń, do zajmowania stanowisk publicznych”19. W praktyce jednak o pełnej równości kobiet i mężczyzn w czasach PRL-u nie możemy mówić. Wiele zawodów, jak również dobrze płatnych stanowisk, nadal było niedostępnych dla kobiet. Z analizy ówczesnych danych statystycznych wynika, że pracownicy branż sfeminizowanych, czyli szkolnictwa, handlu, ochrony zdrowia i opieki społecznej, administracji publicznej, wymiaru sprawiedliwości oraz instytucji finansowych i ubezpieczeniowych, byli znacznie gorzej uposażeni niż pracownicy innych gałęzi gospodarki. Mężczyźni pracujący w zawodach niedostępnych dla kobiet ze względów zdrowotnych zarabiali znacznie więcej, co jest zrozumiałe. Nagminną praktyką było, że kobieta zarabiała znacznie mniej niż zatrudniony na tym samym stanowisku mężczyzna, co gorsza pomijano ją przy awansach i utrudniano podnoszenie kwalifikacji. Dotyczyło to głównie stanowisk robotniczych w zakładach przemysłowych. Choć nikt nie powiedział tego głośno, panowało przekonanie, że panie są po prostu mniej wydajne. Tymczasem w 1968 roku przeprowadzono badanie wydajności pracy w zawodach montera, frezera, galwanizatora, linotypisty, monotypisty, wulkanizatora, tokarza i lakiernika, które wykazały, że pod tym względem różnice 189
występujące między kobietami a mężczyznami są niewielkie, a w wielu przypadkach to pracownice były bardziej wydajne. Niestety, wyniki te nie zmieniły sytuacji robotnic. Zgodnie z przywołaną wcześniej ustawą zasadniczą z 1952 roku gwarancją równouprawnienia kobiet miała być także: „opieka nad matką i dzieckiem, ochrona kobiety ciężarnej, płatny urlop w okresie przed porodem i po porodzie, rozbudowa sieci zakładów położniczych, żłobków i przedszkoli, rozwój sieci zakładów usługowych i żywienia zbiorowego”20. W praktyce bywało z tym różnie i pracujące mamy miały poważne problemy z umieszczeniem swoich pociech w żłobku czy w przedszkolu. Mimo szumnych zapowiedzi wciąż brakowało miejsc w tych placówkach, było ich za mało lub na skutek błędnego planowania, żłobki i przedszkola budowano z dala od osiedli mieszkaniowych i zakładów pracy, wskutek czego czas poświęcany na odwożenie do tych placówek dzieci znacznie wydłużał dojazd do pracy, jak również powrót do domu. Kwestia urlopów macierzyńskich również nie wyglądała tak różowo jak obecnie przedstawiają to „piewcy dawnego ustroju”, co więcej aż do 1972 roku w tym zakresie obowiązywały wciąż przedwojenne przepisy, nieco znowelizowane. Co gorsza, w 1952 roku wprowadzono w życie wręcz uwłaczającą kobietom instrukcję ministra zdrowia o obowiązkowych badaniach ginekologicznych przed przyjęciem kobiet do pracy. Prawo do bezpłatnego urlopu wychowawczego wprowadzono w 1968 roku. Wymiar urlopu wynosił dwanaście miesięcy. W 1972 roku urlop macierzyński przedłużono do 16 tygodni po urodzeniu pierwszego dziecka, a przy każdym następnym do 18 tygodni, natomiast wymiar bezpłatnego urlopu wychowawczego został przedłużony do trzech lat. Jednocześnie nałożono na pracodawcę obowiązek zatrudnienia pracownicy wracającej do pracy po urlopie bezpłatnym „na stanowisku równorzędnym lub na innym stanowisku odpowia190
dającym jej kwalifikacjom, za wynagrodzeniem nie mniejszym od pobieranego przed urlopem”21. W latach siedemdziesiątych znowelizowano też przepisy dotyczące dodatkowych dni wolnych na opiekę nad dzieckiem. Prawo do takich dni wolnych otrzymały pracownice fizyczne, podczas gdy wcześniej dwa dni wolne z przeznaczeniem na ten cel przysługiwały jedynie pracownicom umysłowym. W 1974 roku zasiłek porodowy mogły otrzymywać nie tylko pracujące mamy, ale też niepracujące żony pracowników, a urlop macierzyński przedłużono do 26 tygodni. Osobną kwestią jest obecność pań w strukturach władzy PRL-u. Stosunkowo duża reprezentacja kobiet w ówczesnym sejmie nie miała praktycznie żadnego znaczenia, wszak parlament Polski Ludowej był jedynie atrapą legitymizującą decyzje KC PZPR. Zresztą kandydatki na posłanki były wybierane według ściśle określonych kryteriów: musiały być wykształcone (lepiej niż ich koledzy posłowie) i reprezentować dziedziny gospodarki o mniejszym strategicznym znaczeniu, np. przemysł lekki czy oświatę. Posłanki brały aktywny udział we wszystkich sprawach dotyczących kobiet. W latach pięćdziesiątych aktywnie uczestniczyły w debatach nad dopuszczalnością przerywania ciąży i to właśnie dzięki nim w 1956 roku w naszym kraju zalegalizowano aborcję z powodów społecznych. Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja we władzach kierowniczej siły narodu, czyli partii. Do 1952 roku w ramach PPR, a później PZPR, działały partyjne Wydziały Kobiece, zarówno na centralnym szczeblu, jak i w organizacjach lokalnych, odpowiadające za pracę partyjną wśród kobiet. Zlikwidowano je w 1952 roku, uznając, iż na skutek wprowadzenia przez konstytucję równouprawnienia kobiet, ich dalsza działalność jest bezcelowa. Do końca lat pięćdziesiątych w elitach partyjnych kobiet nie brakowało. Aktywnie działały wówczas działaczki 191
przedwojennego ruchu komunistycznego, a szczególnym autorytetem cieszyły się te panie, które w II Rzeczypospolitej były więzione za przynależność do organizacji robotniczych czy komunistycznych. Co więcej, niektóre z nich kierowały nawet wojewódzkimi strukturami PPR-u, jak choćby Edwarda Orłowska w Białymstoku. Na czele ważnych szkół partyjnych też stały kobiety: Romana Granas, kierująca, działającą w latach 1950–1957, Szkołą Partyjną przy KC PZPR i Celina Budzyńska, dyrektorka Centralnej Szkoły Partyjnej PZPR im. Juliana Marchlewskiego w Łodzi. Sytuacja zmieniła się wraz z odejściem starych, zasłużonych działaczek urodzonych między 1900 a 1910 rokiem, bowiem ich miejsc nie zajęły młodsze koleżanki. Władze na szczytach partii zdominowali mężczyźni. Pierwsza kobieta-minister w rządzie PRL pojawiła się w 1956 roku. Była nią Zofia Wasilkowska, pierwsza kobieta dzierżąca tekę ministra w całej historii naszego państwa. Wasilkowska, która wykształcenie prawnicze zdobyła jeszcze przed wojną i w latach 1933–1939 pracowała jako referendarka w Prokuraturze Generalnej, w 1948 roku została sędzią Sądu Najwyższego. W okresie 1948–1953 zajmowała się też sprawami kobiet, pracując jako zastępca kierownika Wydziału Kobiecego KC PZPR. Od kwietnia 1956 do lutego 1957 roku sprawowała urząd ministra sprawiedliwości w rządzie Józefa Cyrankiewicza. Po odejściu ze stanowiska, wróciła do zawodu sędziego. W latach siedemdziesiątych Wasilkowska związała się z opozycją, by później wstąpić do „Solidarności” i działać w obronie praw człowieka. Kiedy w 1989 roku strona rządowa postanowiła usiąść do rozmów z opozycją w ramach tzw. Okrągłego Stołu, Wasilkowska reprezentowała właśnie opozycję. Na kolejną kobietę minister trzeba było czekać niemal 20 lat, do czasów rządu premiera Piotra Jaroszewicza, kiedy 2 grudnia 1976 roku tekę ministra administracji gospodarki terenowej 192
i ochrony środowiska objęła Maria Milczarek. Druga w historii naszego kraju pani minister wywodziła się oczywiście z PZPR, do której wstąpiła już w 1949 roku. Od 1968 do 1981 roku była członkiem Komitetu Centralnego, a w latach 1975–1976 była również I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach. Jej ministerialna kariera nie zakończyła się jednak w 1979, bowiem od 21 listopada 1980 roku piastowała urząd ministra pracy i płac socjalnych w rządach Edwarda Babicha i Józefa Pińkowskiego. W przeciwieństwie do Wasilkowskiej, Maria Milczarek nigdy nie związała się z opozycją. Z kolei pierwszą kobietą, która dostąpiła zaszczytu wejścia do męskiego dotąd grona członków Biura Politycznego KC PZPR była Zofia Grzyb. Swoją karierę zawodową, działaczka legitymująca się wykształceniem podstawowym, zaczęła w 1947 roku na stanowisku robotnicy Radomskich Zakładów Tytoniowych. Do PZPR wstąpiła już w następnym roku i była jej członkiem aż do końca istnienia partii, czyli do 1990 roku. W 1981 roku została członkinią Biura Politycznego, ale nie wykazywała się wówczas zbytnią aktywnością. Ponoć jej głównym zajęciem było robienie kanapek dla pozostałych towarzyszy. Nic dziwnego, że opowiadano dowcipy o „Grzybowej z kanapkami”. Jej kariera polityczna zakończyła się w 1986 roku, kiedy przestała być członkiem Biura Politycznego. W dobie PRL-u istniały organizacje kobiece, ale zdaniem współczesnych historyków, pełniły one wyłącznie funkcje fasadowe. Zdecydowanie największą z nich była Społeczno-Obywatelska Liga Kobiet, w 1948 roku przemianowana na Ligę Kobiet. Z założenia miała to być organizacja zrzeszająca w swoich szeregach kobiety, niezależnie od ich światopoglądów czy też pochodzenia. Partia chciała wykorzystać tę organizację do aktywizacji Polek na polu polityki i aktywności społecznej, dlatego sporo miejsca w działalności organizacji, 193
zwłaszcza w początkowym okresie jej istnienia, zajmowała agitacja. Oczywiście, Liga nie zajmowała się wyłącznie zachęcaniem kobiet do wstąpienia do partii, wręcz przeciwnie prowadziła też kursy zawodowe, w tym podnoszące kwalifikacje kobiet i poprawiające ich pozycję na ówczesnym rynku pracy, jak również świadczyła darmowe porady z dziedziny prawa, medycyny czy edukacji. Z inicjatywy Ligi powołano do życia Komitet Gospodarstwa Domowego, którego najważniejszym zadaniem było badanie użyteczności w gospodarstwie domowym wszelkiego rodzaju urządzeń technicznych. Zasługą Ligi było też zainicjowanie badań socjologicznych poświęconych roli i pozycji kobiet we współczesnym świecie. Organizacja ta istnieje do dzisiaj, ale w 1981 roku zmieniła nazwę na Liga Kobiet Polskich. Inną dość prężnie działającą organizacją kobiecą były Koła Gospodyń Wiejskich, powołane do życia w 1966 roku w celu upowszechnienia wśród kobiet wiedzy rolniczej, jak również unowocześnienia gospodarstw rolnych w sposób ułatwiający prace kobietom mieszkającym na wsi. Historycy zgodnie przyznają, że miały one znacznie większy wpływ na kształtowanie świadomości mieszkanek wsi niż działająca w miastach Liga Kobiet. Nic w tym dziwnego, bowiem to właśnie Koła Gospodyń Wiejskich wypełniały lukę towarzyską, kulturalną i edukacyjną. Działające w nich panie organizowały kursy higieny, włączały się w akcję walki z alkoholizmem na wsi czy też organizowały punkty opieki nad dziećmi w okresach prac polowych. Organizacją, która nigdy nie wyszła poza wyznaczone jej przez władze zadania upolityczniania kobiet, co w praktyce oznaczało „urabianie” obywatelek do oczekiwań władz, była założona w 1966 roku Rada Kobiet Polskich. Organizacja ta miała też reprezentować polski ruch kobiecy na obradach organizacji międzynarodowych, jak UNESCO czy ONZ. 194
A co z Dniem Kobiet, od którego zaczęliśmy nasze rozważania o kobietach w PRL-u? Otóż miał się dobrze, a jego obchody ewoluowały wraz z systemem. W mrocznej epoce stalinizmu święto wykorzystywano do mobilizacji pań politycznie, ale przede wszystkim – do włączenia pracujących kobiet w proces wykonania planu sześcioletniego. Krótko mówiąc stało się jednym z trybików machiny propagandowej. Przedstawicielki płci pięknej we wszystkich zakładach pracy podejmowały zobowiązania produkcyjne, kobiety były też ostentacyjnie awansowane w hierarchii zawodowej. Z okazji tego święta w 1954 roku Bolesław Bierut wygłosił okolicznościowe przemówienie, w którym oświadczył, iż w: „dotychczasowych osiągnięciach w przemyśle i budownictwie, w rolnictwie i kulturze, a także patriotycznym wychowaniu młodzieży, zasługi kobiet polskich są ogromne”22. W prasie ogólnopolskiej pojawiły się artykuły o przodownicach pracy. Na łamach „Trybuny Opolskiej” z 8 marca 1952 roku znajdujemy informację, że Komitet Centralny pozdrawia wszystkie „przodownice pracy i racjonalizatorki”, jak również „przodujące chłopki pracujące”, ale, żeby owym pracującym chłopkom, przodownicom i racjonalizatorkom nie poprzewracało się w głowach, autor artykułu nie omieszkał wspomnieć komu zawdzięczają ów dobrobyt, w którym obecnie żyją: „ustrój demokracji ludowej zapewnił kobiecie pełne równouprawnienie we wszystkich dziedzinach życia zawodowego, stworzył warunki do rozwoju jej zdolności i zdobycia kwalifikacji w różnych zawodach, otacza opieką ją i jej dziecko, podkreśla uroczyście rolę kobiet jako pełnoprawnych współgospodarzy kraju”23. Przy okazji nadmienił, z kogo Polki mają brać przykład: „Wzorem i natchnieniem kobiet polskich stały się kobiety radzieckie – bohaterskie córki wielkiego kraju budującego komunizm”24. Na koniec dziennikarz złożył życzenia wszystkim czytelniczkom, życząc im: „szczęścia w życiu rodzinnym i jak najlepszych 195
rezultatów w wychowaniu dzieci na prawych i oddanych obywateli socjalistycznej Ojczyzny”25. Z kolei w „Expressie Wieczornym” z 8 marca 1954 roku czytamy: „nieustannie wzrasta liczba kobiet przodownic i racjonalizatorek, a w całej Polsce w ruchu socjalistycznego współzawodnictwa uczestniczy 600 tysięcy kobiet”26. Gdyby owe „przodownice i racjonalizatorki” chciały się wybrać na zakupy, to najlepiej do Warszawy, bo stołeczna prasa poinformowała w tym dniu, że w Miejskim Handlu Detalicznym (MHD) zaopatrzenie w warzywa uległo znaczącej poprawie, obiecując jednocześnie, że pod koniec maja do sklepów trafią cieplarniane pomidory i ogórki. A jak już przodownica zaopatrzy się w zapas ogórków i pomidorów dla całej rodziny (oczywiście pod warunkiem, że ona sama i jej krewni nie nabawią się przy tej okazji rozstroju żołądka), będzie mogła nabyć piękne i wygodne buty, gdyż, jak informowała w tym dniu prasa, pojawiły się nadzieje na poprawę zaopatrzenia sklepów obuwniczych. Wszystko za sprawą nowatorskiego zastosowania wręcz rewelacyjnych mas plastycznych w produkującej obuwie Centrali Spółdzielni Inwalidów. „Dzięki łączeniu mas z różnymi gatunkami skór buty będą o wiele tańsze”27 – informował z niekłamaną radością autor artykułu w „Expressie Wieczornym”. No, żyć nie umierać. Po okresie stalinowskim święto jednak przestało być wielką machiną propagandową, ale przybrało zrytualizowane formy, o których co roku niewiele dyskutowano. W zakładach pracy organizowano uroczyste akademie, choć już z mniejszym propagandowym zadęciem, a pracownicom wręczano kwiaty, czekoladki, a nawet zaproszenia do teatru. Natomiast w latach sześćdziesiątych władza chętnie spotykała się z przedstawicielkami środowisk kobiecych, wówczas też rozpoczęła się zupełnie bezprecedensowa kariera goździka, o której wspomniano w jednym z poprzednich rozdziałów. Panie były nagradzane nie tylko 196
za swe osiągnięcia zawodowe, ale także społeczne, a nawet… macierzyńskie, matki kilkorga dzieci otrzymywały też odznaczenia. Zmienił się też ton okazjonalnych artykułów prasowych. Miejsce uśmiechających się na zdjęciach przodownic pracy zajęły równie promiennie uśmiechnięte „kobiety niezwykłe”, posiadające jakieś niepospolite dla płci niewieściej talenty czy umiejętności. W „Expressie Wieczornym” pojawił się na przykład wywiad z kobietą płetwonurkiem, pierwszą Polką, która nurkowała pod lodem, Teresą Wierzbicką, czy też treserką lwów, panią Krystyną Terlikowską. Poza tym zamieszczono wywiad z ówczesną celebrytką, niekłamaną gwiazdą telewizji, Elżbietą Sommer, popularną „Chmurką”. Znalazło się też miejsce na pochwałę ekspedientek warszawskich sklepów i uspołecznionych zakładów gastronomicznych: „Pogodna, życzliwa dla wszystkich jest kierowniczka sklepu MHD 704 z warzywami – p. Wanda Kubiak, a także kierowniczka sklepu nabiałowego przy Odyńca 69 – Stefania Parys. Również za serce chwyta obsługa jedynego sklepu mięsnego na Służewcu Przemysłowym przy ul. Gotarda. Miła, szybka, dla wszystkich jednakowo uprzejma jest Franciszka Skowronek, bufetowa w barze Lotos na Chełmskiej”28. Młodych ludzi, nie pamiętających tych czasów, uświadamiam, że uprzejmość personelu sklepów i ówczesnych lokali gastronomicznych bynajmniej normą nie była. W latach siedemdziesiątych, na fali gierkowskiej propagandy sukcesu, Dzień Kobiet wykorzystywano na ogłaszanie w artykułach prasowych o ile wzrosła produkcja pralek czy też ilość sklepów w danym mieście. A ponieważ na rynku pojawiały się też importowane towary, w tym również ubrania, prasa zachęcała: „8 marca, praktycznym upominkiem bluzki importowane z Egiptu do nabycia w sklepach WSS Społem”29. Zapewne ów praktyczny upominek można było nabyć zaledwie w ciągu godziny od otwarcia sklepu, o ile oczywiście miało się szczęście 197
i dostało się bluzeczkę w odpowiednim rozmiarze. Zresztą nabycie modnych, dobrej jakości ubrań często graniczyło z cudem. Ówczesne elegantki szyły sobie ubrania, w tym płaszcze i kostiumy kąpielowe, u krawcowych ze zdobytych pokątnie materiałów, zazwyczaj kupowanych u bazarowych przemytników. Wzory i wykroje czerpano z pism francuskich i niemieckich, przywożonych przez znajomych lub przysyłanych przez krewnych mieszkających na Zachodzie. A jeżeli jakimś cudem zdobyło się wymarzony ciuch w sklepie, można było przeżyć niemiłą niespodziankę, jak pewna pani, której udało się kupić strój kąpielowy dobrej firmy, a na metce przeczytała, że kostiumu nie należy moczyć w wodzie ani wystawiać na słońce. Gazety z okazji 1 marca 1974 roku obszernie informowały o tradycyjnym spotkaniu władz z delegacją kobiet, w skład której „[…] wchodziły przedstawicielki różnych pokoleń i zawodów. Robotnice i rolniczki, pracownice nauki i handlu, działaczki społeczne, matki wychowujące dzieci. […] W toku rzeczowej, bezpośredniej i serdecznej rozmowy poruszano problemy związane z niezwykle ważną rolą kobiet w życiu społecznym i gospodarczym kraju, w wychowaniu nowego pokolenia. […] Piotr Jaroszewicz podkreślił, że przyjęty na XII Plenum KC PZPR i uchwalony przez Sejm program przyśpieszonej poprawy sytuacji materialnej społeczeństwa jest w znacznej części adresowany do rodziny”30. Wszystkie polskie rodziny po przeczytaniu tej informacji oczywiście szalały ze szczęścia. Ale Dzień Kobiet to nie tylko spotkania z rządzącymi, to także czas na zupełnie nadzwyczajne przyjemności, fundowane przez władze lub kierownictwa zakładów pracy. Niewątpliwie do takich niecodziennych wydarzeń należał pokaz Polleny Urody, prezentujący najmodniejsze fryzury i makijaż dla żeńskiego personelu FSO. „Około 400 kobiet dowiedziało się, że Pollena lansuje twarz w bardzo subtelnych, prześwietlonych odcieniach. 198
[…] Głównym akcentem są oczy i usta. Na powieki kładziemy dwa, trzy, a nawet cztery kolory pudru zharmonizowane ze sobą, a także z kolorem oczu lub sukni”31. A potem gromada pań o zaakcentowanych oczach i ustach oraz upudrowanych twarzach (w czterech kolorach pudru!), mogła spokojnie stać godzinami w kolejce po mięso (ewentualnie po cukier – niepotrzebne skreślić). Z kolei „Trybuna Opolska” pokusiła się z okazji Dnia Kobiet o sporządzenie portretu typowej polskiej kobiety, którą była, jakżeby inaczej „zarobkująca żona robotnika”, a jej dzień trwał 14 godzin, w tym co najmniej pięć w domu, gdzie „kobieta polska anno 1970 monopolizuje 13 z 15 domowych zajęć”32. Nie obyło się bez łyżki dziegciu, dziennikarz zauważył bowiem, iż u niektórych pań „[…] odzywa się niekiedy stara mentalność pasożytnicza – więcej wymagać od mężczyzny niż od siebie samej. Jest to jednak zjawisko zanikające”33. Wolę sobie nie wyobrażać reakcji współczesnych feministek, gdyby którykolwiek z dzisiejszych dziennikarzy poważył się napisać o kobiecej „mentalności pasożytniczej”. Co roku partia wystosowywała „list do kobiet”, jednak treść tego listu przestała podlegać dyskusji i w gruncie rzeczy niewiele się zmieniała, może za wyjątkiem kryzysów polityczno-społecznych. I pomyśleć, że teraz przy okazji tego święta przypomina się paniom o okresowej cytologii i mammografii.
Przypisy: 1
Za: Tysiące kobiet stają w szeregach przodowników pracy!, na: Kobieta klasyczna [online], dostępne w internecie: http://www.kobietaklasyczna. pl/2014/03/tysiace-kobiet-staja-w-szeregach.html. 2 Za: Kobiety na traktory!, na: Nieznana historia [online], dostępne w internecie: http://www.nieznanahistoria.pl/kobiety-na-traktory/. 3 Za: tamże.
199
4
Za: Lodzia Milicjantka. Rozmowa z najsłynniejszą polską funkcjonariuszką, na: Warszawa.pl [online], dostępne w internecie: http://www.warszawa.pl/ramka/?l=Bezpieczenstwo/1178,9835,2,1,0,0-Lodzia_Milicjantka. html. 5 Za: tamże. 6 Za: M. Fidelis, Szukając traktorzystki, na stronie internetowej miesięcznika „Znak” [online], dostępne w internecie: http://www.miesiecznik.znak. com.pl/8171/calosc/malgorzata-fidelis-kobiety-i-komunizm. 7 Za tamże. 8 Za: tamże. 9 Za: N. Jarska, Bunt miasta kobiet, w: „Tygodnik Powszechny”, nr 16 (3233) z 17 kwietnia 2011 r. [online], dostępne w internecie: http://tygodnik. onet.pl/historia/bunt-miasta-kobiet/4zbfn. 10 Za: M. Matys, Łódź wygrywa z komuną, na: Wyborcza.pl [online], dostępne w internecie: http://wyborcza.pl/alehistoria/1,130903,13407611,Lodz_ wygrywa_z_komuna.html. 11 Za: N. Jarska, Bunt miasta kobiet, op.cit. 12 Za: P. Lipiński, M. Matys, Absurdy PRL-u, Warszawa 2014, s. 34. 13 Za: N. Jarska, Bunt miasta kobiet, op.cit. 14 Za: tamże. 15 Za: P. Lipiński, M. Matys, Absurdy PRL-u, op.cit., s. 35. 16 Za: tamże, s. 38. 17 Za: tamże, s. 28. 18 Konstytucja Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej uchwalona przez Sejm Ustawodawczy w dniu 22 lipca 1952 r., Dziennik Ustaw z 1952 r., nr 33, poz. 232, w: Internetowy System Aktów Prawnych [online], dostępne w internecie: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19520330232. 19 Tamże. 20 Tamże. 21 Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 29 listopada 1975 r. w sprawie bezpłatnych urlopów dla matek pracujących, opiekujących się małymi dziećmi, Dziennik Ustaw nr 43, poz. 219, w: Internetowy System Aktów Prawnych [online], dostępne w internecie: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19750430219. 22 Za: J. S. Majewski, Tak prasa w PRL-u relacjonowała Dzień Kobiet, „Ja tu stałam”, na: Gazeta.pl Warszawa [online], dostępne w internecie: http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34889,15581480,Tak_prasa_w_ PRL_u_relacjonowala_Dzien_Kobiet___Ja.html.
200
23
Za: I. Kłopocka, Historia Dnia Kobiet na łamach Trybuny Opolskiej, na: regiopedia.pl opolskie [online], dostępne w internecie: http://opolskie. regiopedia.pl/wiki/historia-dnia-kobiet-na-lamach-trybuny-opolskiej. 24 Za: tamże. 25 Za: tamże. 26 Za: J. S. Majewski, Tak prasa w PRL-u relacjonowała Dzień Kobiet, „Ja tu stałam”, op.cit. 27 Za: tamże. 28 Za: tamże. 29 Za: tamże. 30 Za: tamże. 31 Za: tamże. 32 Za: I. Kłopocka, Historia Dnia Kobiet na łamach Trybuny Opolskiej, op.cit. 33 Za: tamże.