Marcel Pagnol
nej rzeki, ze ściany wyłaniał się powoli wielki figowiec z owczarni Baptiste’a. Powyżej masy lśniących liści wystawała wysoko sucha gałąź, a na końcu, na samym końcu, siedziała biało-czarna sroka.
Chwała mojego ojca Wtedy słodka boleść ogarniała moje dziecięce serce, gdzieś w tle odległy głos recytował listę dopływów, a ja próbowałem zmierzyć tę wieczność, która oddzielała mnie od Gwiazdki. Liczyłem dni, potem godziny, potem odejmowałem czas przeznaczony na sen i przez okno, poprzez lekką mgiełkę zimowego poranka, spoglądałem na szkolny zegar. Jego wielka wskazówka posuwała się do przodu podskokami, widziałem jak minutki spadają niczym mrówki, którym ścięto głowy.
Zamek mojej matki Wieczorem przy lampie w milczeniu „odrabiałem lekcje”. Nie miałem zbyt wiele czasu, żeby zajmować się Pawłem. Tymczasem stawał się on bardzo interesujący, bo miał w klasie kolegę, który był kopalnią wiedzy – prawie co wieczór przynosił nam jakiś wulgarny żarcik lub też grę słów w rodzaju „Jak się macie, stare gacie?”, która śmieszyła go do rozpuku. Już wcale nie mieliśmy czasu, żeby porozmawiać, pozostawała nam jedynie chwilka podczas rodzinnej powinności, za którą obaj byliśmy odpowiedzialni dwa razy dziennie, a która nazywała się nakrywaniem do stołu. Moja kochana mama była przerażona, widząc mnie pochylającego się tak długo nad zeszytami, a zajęcia w czwartkowe poranki wydawały się jej barbarzyńskim wynalazkiem. Kurowała mnie jak rekonwalescenta i przygotowywała dla mnie pyszne potrawy, które niestety zawsze poprzedzała wielka łycha tranu.
301 © Sempé / Editions de Fallois