Projekt okładki Anna Slotorsz
Redakcja Anna Seweryn
Zdjęcia na okładce
© Gelpi, Elvira Gr, tinta, David Franklin, tomertu | shutterstock.com © kjpargeter | Freepik
Ilustracje w książce
Dariia Baranova, nata_danilenko, tomertu | shutterstock.com Designed by rawpixel.com | Freepik
Typografia
© Crimson Text – Sebastian Kosch | fonts.google.com (Open Font License)
© Just Awsome Typeface – Graphic Box | designcuts.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie Grzegorz Bociek
Korekta Anna Jeziorska Anna Seweryn Anna Żochowska Wydanie I, Gdańsk 2022
tekst © Magdalena Witkiewicz, 2022 © Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-67402-04-0 Wydawnictwo FLOW biuro@wydawnictwoflow.pl tel. 530 922 361
Druk i oprawa: Abedik SA
Dagmarze Pietruszewskiej – dzięki za wszystko!
To akurat ten moment, kiedy jeszcze się lubimy, nie zdążyłyśmy się znielubić, ale na razie nie możemy się zaprzyjaźniać...
To skomplikowane, ale my wiemy, o co chodzi.
POCZA,TEK
Często ciekawe życiowe historie zaczynają się od tego, że ktoś do kogoś dzwoni. Czasem nawet przypadkowo, i mówi na przykład: „Dzień dobry, zastałem Jolkę?”. Chwilę potem się okazuje, że to pomyłka i po drugiej stronie słuchawki nie ma żadnej Jolki, tylko pani Marianna, która jak co dzień popija przy kuchennym stole herbatkę rumiankową i oddaje się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli podglądaniu sąsiadów. Albo słuchawkę podnosi bardzo sympatyczny Tomek, który właśnie się rozstał z dziewczyną i zastanawia się gorączkowo, co zrobić, by nie czuć się samotnym…
Ale mimo tej telefonicznej pomyłki zawiązuje się rozmowa, z reguły bardzo interesująca, następnie jest spotkanie, kawa, wspólny obiad, spacer w parku, potem zaproszenie na drinka i w efekcie tego wszystkiego miłość do grobowej deski. Bo przecież mogłoby tak być, prawda?
Ta historia zacznie się zgoła inaczej, bo właśnie od tego, że telefon nie dzwonił od wielu lat, i w związku z tym, co z przykrością muszę stwierdzić, na znalezienie miłości do grobowej deski było już coraz mniej czasu.
Jednak trzeba również przyznać, że jednej z bohaterek do grobowej deski zostało tego czasu już niewiele, zatem szansa wytrwania „na dobre i na złe, aż do śmierci” cechowała się wielce wysokim prawdopodobieństwem, o ile, oczywiście, znalazłaby odpowiedniego kandydata. Jednak, jak już wspomniałam, ta historia jest zupełnie o czymś innym. I zacznie się zupełnie inaczej, aczkolwiek telefon dzwoniący w zupełnie nieprzewidzianych sytuacjach również będzie w niej odgrywał znaczącą rolę.
Wincentyna Radziewicz wpatrywała się w stary czerwony telefon. Nie był to najnowszy model smartfona, nie była to też wysłużona nokia z lat dziewięćdziesiątych, czemu w sumie nie należało się dziwić, gdyż kilka dni temu Wincentyna sama skończyła lat dziewięćdziesiąt pięć i, najogólniej mówiąc, wszelakich zdobyczy techniki unikała, a mówiąc w szczegółach – wszelką technologię miała w głębokim poważaniu.
Musicie wiedzieć, że Wincentyna pochodziła z dobrej rodziny i od zawsze była damą, więc zazwyczaj unikała sfor-
mułowań związanych z częściami ciała. Gdy była młodsza, wydawało się jej, że zdecydowanie lepiej brzmi „mieć coś w głębokim poważaniu” niż po prostu „mieć w dupie”. Niestety z wiekiem, ku swojemu zaskoczeniu, powoli zmieniała zdanie i teraz skrycie uważała, że pewne rzeczy należy wyrażać bardziej dosadnie, aczkolwiek jeszcze nie miała śmiałości, by wyrażać to zarówno dosadnie, jak i głośno. Jednak coraz częściej budziła się ze świadomością, że ma coś po prostu w dupie, a nie w głębokim poważaniu.
Staruszka wpatrywała się w klasyczny model telefonu CB-740 Jaskier z roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego, wyprodukowany nie gdzie indziej jak w Radomskiej Wytwórni Telefonów.
Wincentyna dokładnie znała model, bo to sprawdziła, gdy chciała go naprawiać, gdyż od zawsze zacinała się tarcza i aparat wybierał cyfrę siedem zamiast osiem. Kilka, a w zasadzie kilkanaście lat temu osobiście wybrała się do Radomia w poszukiwaniu producenta uciążliwego telefonu, jednak na miejscu się okazało, że firma jest o krok od ogłoszenia upadłości i nikt nie tyle nie był w stanie jej pomóc, co zupełnie nie miał do tego głowy.
Kobieta była nad wyraz uparta i wielokrotnie, aczkolwiek bezskutecznie próbowała rozwiązać swój pro-
blem. W związku z tym metodycznie przeczesywała bliższą i dalszą okolicę w poszukiwaniu dobrej duszyczki, która zaradzi na jej kłopoty z niesfornym urządzeniem. Utwierdziła się przy tym w przekonaniu, że nadeszły dziwne czasy, kiedy sprzęty są niemal jednorazowego użytku i nikt ich nie naprawia, tylko wyrzuca i kupuje nowe. Dla wychowanej w duchu oszczędności Wincentyny było nie do pomyślenia, że ma wyrzucić piękny i niemal nowy, bo przecież dopiero kilkudziesięcioletni telefon do śmieci (bo czym jest przecież takie trzydzieści lat przy wieczności?). I to tylko dlatego, że dostał jakiegoś cyfrowego alzheimera i myliło mu się to siedem z osiem. Te wyprawy nie były jednak całkiem straconym czasem, bo dzięki nim poznała na przykład przesympatycznego pana Mańka, który – choć całkiem jeszcze młody, bo nieco po sześćdziesiątce – wyraźnie podszedł do tematu w sposób profesjonalny. I kiedy delikatnie pogłaskał jaskra swoimi wielkimi jak bochny chleba dłońmi, Wincentyna przez moment poczuła, że misja może się zakończyć sukcesem. Okazało się jednak, że nawet taki specjalista nie jest w stanie dostać jakiejś części o dziwnie brzmiącej nazwie, bo producent, choć przetrwał zawirowania dziejowe, przestawił się obecnie na asortyment nieco bardziej nowoczesny i handlował antenami satelitarnymi. Wtedy Wincentyna stwierdziła, że musi się poddać, bo nawet ona nie wygra z kosmicznymi technologiami. Wbrew pozorom w tej powieści nie będziemy się jednak zajmować naprawą cyferblatów telefonów z radom-
skiej fabryki ani nawet nie będziemy się zajmować naprawą wyświetlaczy najnowszego modelu smartfona, który upadł niespodziewanie i niekoniecznie z własnej woli (technika tak poszła do przodu, że należy podejrzewać, iż smartfon ma swój rozum) na podłogę w damskiej toalecie pewnego gdańskiego liceum i potłukł się tak, że wprawdzie można było z niego korzystać, ale z ograniczonym (i to wielce) zaufaniem. Nie zawsze człowiek (ogólnie), a właściwie Pola (szczególnie), czyli właścicielka owego telefonu, mogła się dodzwonić dokładnie tam, gdzie chciała. I właśnie o tym jest ta historia, aczkolwiek zanim dojdziemy do owego dnia, w którym telefon Poli błędnie wybrał numer, musi się wydarzyć kilka rzeczy, zarówno istotnych, jak i mniej istotnych.
Z tych mniej ważnych jedna była taka, że działka przy ulicy Wodnej w Radomiu, gdzie według wiedzy Wincentyny jeszcze nie tak dawno stała siedziba Radomskiej Fabryki Telefonów, została wystawiona na sprzedaż, później budynek wyburzono, a Urząd Miejski w Radomiu wydał decyzję o warunkach zabudowy dla tej nieruchomości na budynek mieszkalny wielorodzinny o dziewięciu kondygnacjach, z garażem naziemnym i parkingiem.
Wincentyna na szczęście o tym nie wiedziała, bo zapewne gdyby wiedziała, pojechałaby na plac budowy w celu znalezienia gdzieś w głębokich wykopach części niezbędnych do naprawy cyferblatu. A może i całego telefonu, bo przecież to było niemożliwe, by nie dzwonił.
Niemożliwe, by nie dzwonił…
Od lat…
Dokładnie od lat siedemdziesięciu siedmiu, kiedy to narzeczony wyszedł z jej domu, a ona wyglądała za nim przez okno.
– Skontaktuję się z tobą!
– Ale jak? Zadzwonisz? – Roześmiała się.
– Pewnie. Niedługo wojna się skończy! Gdziekolwiek będę, zadzwonię! Obiecuję!
Najważniejszy mężczyzna w jej ówczesnym życiu zawsze dotrzymywał słowa. A więc czekała.
Oczywiście wtedy, kiedy narzeczony składał Wincentynie tę obietnicę, wojna, niestety, jeszcze trwała, Wincentyna nie miała telefonu, a co gorsza, nie miała nawet swojego własnego mieszkania, w którym mogłaby ten telefon mieć.
Dopiero w latach siedemdziesiątych, kiedy to zamieszkała ze swoim mężem w przepięknej leśniczówce na Kaszubach, tuż nad Słupią, na stoliku w salonie stanął czerwony telefon CB-740 Jaskier, który to najpierw dzwonił jak szalony (żadne z tych połączeń nie było tym właściwym), a później tylko z rzadka. Ale ukochany nigdy się do niej nie odezwał.
Lata mijały. Człowiek się starzał, głowa i ciało robiły mu różne psikusy, więc nie można było wymagać od starego cyferblatu, by się nie dopasował do zmieniającego się otoczenia i również nie zaczął się mylić, i złośliwie zamieniać ósemki z siódemką, a od telefonu nie można było wymagać, by dzwonił tak często jak kiedyś. W przeciwieństwie do równie starego radia, marki Grundig, które to bez zarzutu działało od lat i umilało Wincentynie bezsenne noce.
ROZDZIAL ~ 1
15 grudnia, środa 1.
Dobry wieczór, a raczej życzę wam dobrej nocy! Zupełnie nie wiem, dlaczego słowo „dobranoc” kojarzy nam się zwykle z tym, że się rozstajemy. Przecież my się witamy, a ja życzę wam na wstępie, by ta noc była dobra, bo właśnie zaczynamy naszą Księżycową audycję. Jak codziennie o północy mówi do was Klemens Wiśniowiecki.
Dzisiaj środa, 15 grudnia 2021 roku. Jest to 349 dzień oraz 50 tydzień roku. Do zerwania ostatniej kartki w tegorocznym kalendarzu pozostało 16 dni, a święta Bożego Narodzenia już za chwilę!
Cieszę się niezmiernie, że znów jesteście ze mną razem i miło spędzimy czas na rozmowach o życiu i przy dobrej muzyce. Księżyc świeci nam dziś już od 13.30, a zajdzie o 3.36. I wtedy właśnie skończy się nasza audycja.
Wiecie, że zawsze zachęcam do wpatrywania się w okno, by spojrzeć na Księżyc. Dla mnie to jedno z najbardziej fascynujących ciał niebieskich, stąd nazwa naszej audycji. Mówiłem wam już, że ma zbliżoną powierzchnię do kontynentu afrykańskiego? Niby niewielki, a jednak sami przyznacie, że jest w nim coś magicznego. Zerknijcie więc przez okno i zobaczcie, jaki jest piękny… Dziś jest w fazie następującej po pierwszej kwadrze. Oświetlona jest już większa część tarczy i niedługo znajdzie się w pełni. Tę fazę nazywamy „Księżycem Garbatym”. Dzisiejszej nocy księżycowym znakiem zodiaku jest Byk. Ale jak zawsze zaczynamy od Wodników. Mam słabość do tego znaku! Może wam kiedyś powiem dlaczego… Drogi Wodniku, od dzisiaj powinieneś narzucić sobie jakąś dyscyplinę. Może zastanów się nad ćwiczeniami fizycznymi? Ale koniecznie rób to systematycznie. Tak, wiem, wspaniale jest poleniuchować, ale teraz jest dobry czas, by się za siebie zabrać. Kontroluj to, co robisz i na czym skupiasz swoją uwagę. Pewne kłopoty mogą ci sprawić członkowie rodziny bądź starsze osoby z twojego otoczenia, które będą się starały namówić cię na zmianę przyzwyczajeń. Może warto to przemyśleć? I pamiętaj, że być może nie masz wpływu na zachowanie innych, ale jesteś odpowiedzialny za to, co robisz ty sam. A teraz uwaga! Wieczorem spodziewaj się nieoczekiwanego gościa! Tylko pamiętaj, pożegnaj się z nim przed północą, by być gotowym na naszą kolejną audycję!
Na dobry początek wspaniały Frank Sinatra i jego Fly Me to the Moon. Czy wiecie, że to cover, bo piosenka powstała już w 1954 roku? Jednak to wykonanie Sinatry zapewniło jej nieśmiertelność. No ale dosyć gadania, wybierzmy się teraz z Frankiem w podróż do gwiazd…
2.
Wincentyna Radziewicz z uśmiechem rozsiadła się w swoim fotelu. Od lat nie mogła spać w nocy, za to w dzień, ku ogromnemu oburzeniu swoich córek, spała do czternastej. A czasem nawet do piętnastej… No dobrze, jeżeli mam być szczera, to kiedyś córka obudziła ją o siedemnastej i Wincentyna musiała się bardzo namęczyć, żeby córka uwierzyła, że to, co właśnie robiła matka, było niczym innym jak drzemką poobiednią. Bo czy ktoś do poobiedniej drzemki zakłada piżamę? Nieważne, że staruszka wtedy nie zjadła nawet jeszcze śniadania. Jej córka Katarzyna, lat siedemdziesiąt, przyniosła świeże rogaliki „na kolację” – jak sama stwierdziła. Wincentyna, która nigdy nie przyczepiała się zbytnio do nomenklatury, uznała jednak, że zje te croissanty jako posiłek, który w duchu (i tylko w duchu, gdyż na głos bała się przy córce to powiedzieć) nazywała śniadaniem. Ostatecznie przecież czy na śniadanie, czy na kolację smakowały dokładnie tak samo dobrze.
Z radia, którego słuchała co noc, Klemens Wiśniowiecki pieścił ją swoim głosem. Nie pamiętała, kiedy pierwszy raz usłyszała tę audycję. Od zawsze wolała radio niż telewizję. Jej wojenny narzeczony, Mikołaj, był telegrafistą w czasie okupacji i do radia miała ogromny sentyment. Od kiedy zmarł jej mąż i zaczęła cierpieć na bezsenność, zawsze w nocy włączała swojego grundiga. Polityka ją mierziła, muzyki współczesnej nie rozumiała, ale wciąż liczyła na to, że ktoś wreszcie jej to wytłumaczy, więc szukała stacji, która zaspokoiłaby ją intelektualnie. I tak przez przypadek, gdy któregoś dnia łapała fale w swoim starym radioodbiorniku, natknęła się na Księżycową audycję Klemensa Wiśniowieckiego. Od tamtej pory nie opuściła żadnego odcinka. Od dawna się zbierała, by zadzwonić do tego mężczyzny i porozmawiać z nim na antenie. Nurtowało ją wiele spraw i uważała, że pan Klemens zapewne byłby w stanie wyjaśnić jej wątpliwości natury wszelakiej. Tym bardziej że aby zadzwonić do radia, nie musiała wykręcać ani siódemki, ani ósemki, więc była duża szansa, iż się dodzwoni i będą mogli porozmawiać. Był tylko jeden problem –wciąż nie miała śmiałości. Bała się, że gdy porozmawia z tym frapującym i dystyngowanym mężczyzną, to czar pryśnie. I co ona wtedy będzie robiła nocami?
Wyjrzała przez okno. Od lat nie uznawała zasłon i firan. Lubiła widzieć wszystko, co działo się na jej podwórku. Jej mąż Eugeniusz zawsze szczelnie zasłaniał okna, tak by nikt ich nie widział. Miało to ten mankament, że wtedy
oni, niestety, też nic nie widzieli. Jakby świat za grubą kotarą zupełnie dla nich nie istniał. Było to o tyle dziwne, że przez lata mieszkali w kaszubskiej leśniczówce, a przecież tam mogły ich co najwyżej podglądać wiewiórki.
Tak czy inaczej, kiedy Gienia definitywnie odgrodziła od świata pokrywa trumny (jego żona, uświadamiając to sobie, nawet zachichotała w czasie pogrzebu, zastanawiając się, czy w końcu nie spełniło się jego największe marzenie), Wincentyna postanowiła natychmiast pozbyć się z domu wszelkich firan i zasłon, których zapasami mogłaby chyba obdzielić pół miasta (tak, to trzeba oddać Eugeniuszowi, że potrafił być konsekwentny, gdy mu na czymś zależało).
Niczego się nie wstydziła. Stara już była, więc podglądać mógłby ją wyłącznie jakiś desperat. A nawet gdyby na jej widok ktoś miał się ucieszyć, to sprawiłby jej tym olbrzymią przyjemność.
Od lat dwudziestu mieszkała w niewielkiej, ale wiekowej i niezwykle urokliwej kamienicy. Na wysokim parterze, w samym centrum Wrzeszcza. Kiedy tylko się tam przeprowadzili z Gieniem, ten zaczął zasłaniać okna. Jakby się wstydził. A co oni niby złego robili za tymi zasłoniętymi oknami?
A świat taki piękny!
I Księżyc taki cudny!
Wcale nie wydawał się jej garbaty. O, gdyby się odważyła zadzwonić do Klemensa Wiśniowieckiego, powiedziałaby mu, że to tak nieładnie zwracać uwagę na nie-
doskonałości. Trzeba się zawsze skupiać na pozytywach. Księżyc nie był garbaty, był pięknie zaokrąglony, podobnie jak jej plecy, szczególnie ostatnio. A w życiu nie powiedziałaby o sobie, że jest garbata. To takie brzydkie słowo.
W radiowym horoskopie Klemens powiedział, że trzeba sobie narzucić dyscyplinę. Wincentyna nienawidziła ćwiczyć, uważała, że to wymachiwanie rękami i nogami czy kręcenie biodrami jest zupełnie nikomu niepotrzebne, ale ku swojemu zdziwieniu, od kiedy Klemens w Księżycowej audycji namawiał ją do ruchu, wydawała się bardziej sprawna. Plecy nie bolały, mogła z łatwością wstać ze swojego fotela i była całkiem szczupła. Och, jak on ją motywował! Nie wiedziała, ile czasu jej jeszcze pozostało na tym ziemskim padole, ale odkąd słuchała nocnej audycji swojego ulubieńca, wiedziała, że nieważne, ile pozostało, ważne, by ten czas był jak najcudowniejszy.
Wieczory, a w zasadzie noce, należały do tych jej najbardziej cudownych chwil. Wstawała wtedy, kiedy jej córki były już po kompocie, który zawsze podawały do obiadu, a ona właśnie dojadała śniadanie. Pyszne pszenne tosty, które zapiekała w starym tosterze. Toster miał pewnie tyle lat, ile stary telefon z radomskiej fabryki. Lubiła ten dźwięk, gdy tost był gotowy i wystrzeliwał na sam środek kuchni. Od czego zależała trajektoria tego lotu, tego Wincentyna nie wiedziała. Czasem wyskakiwał wysoko i daleko, a czasem nawet nie wydostawał się z tostera. Ale dźwięk był niezmiennie ten sam – miły dla ucha, niemal tak bardzo jak głos Franka Sinatry.
Swoje wnioski zapisywała w zeszycie od polskiego, który kiedyś zostawiła u niej wnuczka. Moniczka już dawno wyjechała za granicę, urodziła dwoje dzieci i o zeszycie zapomniała, ale on niezmiennie od lat służył Wincentynie. Wspominałam wam już przecież, że wychowana była w duchu oszczędności, czyli właściwie według idei zero waste, jeszcze zanim ktokolwiek pomyślał, żeby tak to nazwać. W ogóle była królową wszelakiego recyklingu i jeśli nie pisała w zeszyciku, wykorzystywała do notatek kartoniki wycięte z opakowania po herbacie. Przecież lasy trzeba chronić, a papier coraz droższy… Tego dnia zapisała enigmatycznie:
15 grudnia 2021. Mało opalony, wolę, gdy jest ciemniejszy. Przeleciał mocno. Jakaś energia musi być dzisiaj w powietrzu. Smakował wybornie.
Po śniadaniu szła na spacer. Zimą był on bardzo krótki, bo szybko robiło się ciemno. Zawsze ubierała się starannie, malowała, czyściła paznokcie. Potem długo się zastanawiała, które nakrycie na siebie przyodziać i jaka czapka pasuje do płaszcza. No i owijała się szydełkowym szalem. Miała ich wiele, gdyż co roku od swoich córek dostawała kolejny na Gwiazdkę. Każdy był w innym kolorze i miał inny wzór. Robiły go na zmianę – raz jedna, a raz druga. Katarzyna robiła nieco ciaśniej. Oczka, które dziergała, były zawsze dokładne i równe. Była księgową i od
zawsze w swoich zeszycikach miała równe tabelki i rzędy cyfr. Zawsze uczciwa, zawsze prawdomówna i lojalna. Czasem aż za bardzo. Bolała ją wszelka niesprawiedliwość świata. A, jak wiemy, niesprawiedliwości na świecie jest aż nadto, więc Kasia miała ciągle powody do zmartwień. Na szczęście, a może niestety, męża miała jeszcze bardziej lojalnego i uczciwego i tak sobie żyli razem od ostatniej klasy szkoły podstawowej. Nie dorobili się specjalnego majątku, za to dorobili się dzieci, które były nieco bardziej ogarnięte – nie mylić z nieuczciwością – i zarabiały godziwe pieniądze. A Katarzyna te pieniądze im liczyła, za co była sowicie nagradzana, bo przecież wzięcie czegokolwiek od dzieci za darmo w ogóle nie wchodziło w grę. Szydełkowe rzędy Eweliny były znacznie luźniejsze. Zdarzały się też pomyłki, które umiejętnie tuszowała. Jak w życiu. Bo młodszej córce Wincentyny pomyłki zdarzały się nie tylko przy dzierganiu… Szybki ślub, potem jeszcze szybszy rozwód. Później ciąża z jakimś facetem, o którym nie chciała nic mówić. A kiedy skończyła pięćdziesiąt lat, zakochała się w czterdziestolatku! Na dodatek z wzajemnością!
Oj, Wincentyna nie była przychylna temu związkowi.
– Zobaczysz, wykorzysta cię i porzuci – mawiała do córki. – W lata cię wpędzi i nic z tego nie będzie.
– Mamo, ja już się sama w lata wpędziłam. – Ewelina z niezadowoleniem kręciła głową.
– W jakie lata?
– No w stare!
– Czy ty mi coś insynuujesz?
– Mamo, skończyłam właśnie pięćdziesiąt lat.
– No, a Radosław czterdzieści! Czterdziestoletni facet to jeszcze młody jest! Karwowskiego nie oglądałaś? – piekliła się Wincentyna. – A później ci powie: „Jakbym chciał pomieścić całą twoją rodzinę, tobym musiał zamieszkać w Belwederze”. Ja to od razu czułam, że on nas nie lubi…
– Co ty wygadujesz? Radosław was uwielbia. I nie rozumiem, dlaczego przeszkadza ci jego wiek. Z Karwowskim nie można się przecież nudzić. – Zachichotała jak niesforna dziewczynka, a Wincentyna pomyślała, że już coś złego dzieje się z jej córką, a przecież „chorować trzeba umieć”. – Ale nie miałabym nic przeciwko, by się z nim zestarzeć – dodała zaraz Ewelina. Wincentyna chciała powiedzieć, że jej zdaniem pięćdziesiąt lat to już jest taki wiek, że nie można mówić o młodości, ale po chwili sobie przypomniała, że jest matką tejże tu pyskatej istoty, w związku z czym musi być jeszcze starsza. Milczała więc i tylko westchnęła rozdzierająco. Ewelina z Radosławem żyli razem szczęśliwie już od kilkunastu lat. Na domiar złego mieszkali ze sobą na kocią łapę, a Radosław o Ewelinie mówił z dumą „moja konkubina”.
Według Wincentyny w swojej brzydocie słowu „konkubina” mogły dorównywać tylko słowa: „patologia”, „konsumpcja”, „pacha” albo „kontener”. Kiedyś grała z przyjaciółką w scrabble i rozmawiały o tych wyrazach, które brzmią nieładnie. „Konkubina” była na podium, aczkolwiek
u jej koleżanki medalową pozycję zajmowały ex aequo: „serducho”, „macocha”, „szlauch”, „rynsztok” i „szponder”. „Konkubent macochy miał wielkie serducho i przyniósł jej pod pachą szponder do konsumpcji, który wyjął z kontenera w rynsztoku” – najbrzydsze zdanie świata. Takie patologiczne, można by powiedzieć. Prosto z serducha.
Wróćmy jednak do rytuałów Wincentyny… Kiedy już się ciepło ubrała w to grudniowe popołudnie i otuliła się chustą, zawsze wychodziła na spacer. Od końca listopada przechadzała się wyłącznie po balkonie. Był nieduży, bo trasa nie mierzyła więcej niż trzy metry, ale to jej zupełnie wystarczało. Pięć drobnych kroków w jedną stronę, dziarski obrót, a potem pięć kroków w drugą. I znowu… Chodziła tak przez piętnaście minut. Z zegarkiem w ręku. Czasem sobie podśpiewywała do marszu, a czasem się modliła. Nie była specjalnie religijna, ale te wszystkie modlitwy były tak cudownie rytmiczne, że doskonale jej się przy nich chodziło.
– Zdrowaś Maryjo! – huknęła na cały głos i zawróciła. – Łaskiś pełna! Pan z tobą!
– Pochwalony, pani Wincentyno! – Usłyszała z dołu.
– Ja się prawie nie modliłam! – zastrzegła szybko. – Ja tak tylko sobie animuszu dodawałam!
– Modlitwy są też po to, by dodawać animuszu!
Pod balkonem stał ksiądz Dionizy, który przychodził czasem do staruszki z naprzeciwka. Tak po prawdzie to „staruszka” była od Wincentyny sporo młodsza, ale z charakteru taka jakaś… bardziej staruszkowata.
– Potrzebuje pani czegoś, pani Wincentyno? – zapytał Dionizy, jak co tydzień.
– A przez przypadek mam listę! – Ucieszyła się, jak co tydzień, udając zaskoczoną.
– To zrzuci pani tę listę, pani Wiciu.
Wicia… Ostatni raz mówił tak na nią jej narzeczony. Ten, który obiecał zadzwonić i który zawsze spełniał swoje obietnice. Nikomu innemu na to później nie pozwalała, aż spotkała tego księdza. Ewidentnie miała do niego słabość. Oczywiście nie w sensie romantycznym. Zrzuciła listę w pudełku po zapałkach. W środku były też złożone w drobną kostkę banknoty. Jak co tydzień. Dionizy zawsze robił jej zakupy. Nieduże, bo ona niewiele potrzebowała. Nie wyobrażała sobie jednak życia bez popcornu i małych, takich dwustumililitrowych puszeczek coli zero. Siedem sztuk, jedna na każdy wieczór. Zawsze robiła sobie popcorn do wieczornej audycji Klemensa, do szklanki z napisem „whisky” (którą to kupiła kiedyś mężowi w prezencie razem ze stosowną butelką) wrzucała kilka kostek lodu i ostrożnie, wręcz z nabożną czcią, nalewała colę, by się zanadto nie spieniła. Z tym popcornem i colą pitą przez słomkę czuła się niczym celebrytka z pierwszych stron kolorowych plotkarskich gazet,
które ksiądz jej kupował w kiosku nieopodal. Była na bieżąco ze światem sławy i blichtru, a także z modą i plotkami. Prawdę mówiąc, była na bieżąco ze wszystkim.
Kiedy Dionizy przytargał już zakupy, szedł do sąsiadki, która widocznie grzeszyła tyle, że potrzebowała się co tydzień spowiadać, a Wincentyna przygotowywała obiad, na który to zawsze zapraszała księdza. Zwykle zjadali go w porze późnej kolacji, ale – jak już wspominałam – nie o nomenklaturę w życiu staruszki chodziło.
– Ta Klementyna z naprzeciwka musi być bardzo złym człowiekiem – powiedziała Dionizemu któregoś dnia.
– Klementyna? Złym człowiekiem? – Ksiądz aż się zakrztusił. – Nie lubi jej pani, pani Wiciu?
– Ależ skąd! Ja ją lubię, ale ksiądz do niej tak często przychodzi!
– Sakramentów udzielam, spowiadam…
– No właśnie! – zawołała Wincentyna. – Z czego ona się tak spowiada, jak ona tylko leży? Za każdym razem, kiedy ksiądz do niej przychodzi, to się nad tym zastanawiam. I proszę nie myśleć o mnie źle, ale na leżąco to w niewielu kwestiach można grzeszyć…
– Ależ pani Wiciu!
– No co? Ksiądz wprawdzie żony nie ma, ale pewnie niejedno słyszał w konfesjonale.
Dionizy mocno poczerwieniał i zabrał się za pałaszowanie wybornego kurczaka. Sam miał ochotę schować głowę w piasek jak struś, tak go zawstydzały dociekania pani Wici. I kontynuując ten „drobiowy” dzień, pomyślał,
że jeśli starsza pani nadal będzie go nagabywać w kwestii „grzesznicy” z naprzeciwka, to wykpi się, że chodzi spać z kurami i czmychnie na plebanię, bo już teraz nie mógł się pozbyć gęsiej skórki.
Wincentyna lubiła te ich wspólne rozmowy. Pilnowała jednak, by zawsze, ale to zawsze Dionizy wychodził przed dwudziestą drugą.
– To po prostu nie uchodzi… – mówiła, pospieszając go, gdy się zagadali. – Nie uchodzi, by mężczyzna stanu wolnego siedział tak długo u panienki. – Zmarszczyła czoło. – No dobra, u wdowy.
– Nie jestem stanu wolnego, pani Wiciu.
– A tam, żony nie masz. – Machnęła ręką.
– No ale… – zaczynał, ale Wincentyna już go nie słuchała.
Niemalże wystawiała go za drzwi, dokładnie je za nim zamykając. Potem spoglądała na zegarek i oddychała z ulgą. Chyba że było kilka minut po dwudziestej drugiej, to czuła lekki niepokój i zawstydzenie.
– Źle się prowadzasz, Wiciu – mówiła wtedy do siebie.
Potem niezmiennie myła naczynia po kolacji, to znaczy po obiedzie. Kiedyś wnuczka kupiła jej zmywarkę. Zamieszania z nią było co niemiara, ale Wicia ani razu jeszcze jej nie uruchomiła. Bo przecież dla dwóch talerzy i dwóch widelców nie będzie hałasu robić.
– To trzeba włożyć, czekać, aż umyje, patrzeć na te światełka i się denerwować, kiedy zabrzęczy i mnie za-
woła. Ciągle w gotowości! – gderała. – Diabli nadali takie ustrojstwo.
Potem kładła się na tapczanie. Wydawało jej się, że nie śpi, ale czasem budziło ją głośne chrapanie. A że mieszkała sama, tych odgłosów nie mógł wydawać nikt inny, tylko ona. Wstawała, cicho rechocząc, i robiła sobie popcorn. Druga wnuczka kupiła jej taką specjalną maszynkę, która stała przez cały czas na stole w kuchni, gotowa do użycia.
Ten popcorn to była taka jej sekretna przyjemność. No i cola zero. O tym to prawie nikt nie wiedział, oczywiście prócz Dionizego. Córkom wolała nie mówić, bo od razu posypałyby się słowa prawie tak brzydkie jak „pacha” czy „rynsztok” – „cukrzyca”, „zbilansowana dieta” i „kardiolog”. I po co to komu było? Co z oczu, to z serca, a przecież każdy musi mieć jakieś tajemnice.
Popcorn soliła obficie, zawsze w duchu mówiąc sobie, że uzupełnia właśnie elektrolity w organizmie, które z pewnością wypłukiwała jej cola, i czuła się rozgrzeszona bardziej, niż gdyby się wyspowiadała księdzu Dionizemu, czego, oczywiście, nie miała zamiaru robić zbyt często. Dwa razy w roku wystarczy.
Włączała potem radio, siadała w fotelu, tuż obok kładła inną chustę (przecież jak ma ich tyle, nie będzie używać tych samych i na spacery, i po domu), przymykała oczy i wsłuchiwała się w aksamitny głos pana Klemensa Wiśniowieckiego.
Najpierw z uwagą słuchała swojego horoskopu, potem energicznie otwierała okno i przed tym oknem wyma-
chiwała tym, czym akurat mogła. W sensie tym, co ją nie bolało. A bywało różnie i czasem bolało ją wszystko. Ale Klemens mówił o dyscyplinie i systematyczności w ćwiczeniach, więc gdy była obolała, to stawała sobie przed oknem i wpatrywała się w księżyc. Czasem wymachiwała rękami, tak by to, co robiła, można było nazwać gimnastyką. Wielkie okno było niczym lustro w sali baletowej. Wincentyna nigdy nie była w sali baletowej, niespecjalnie też umiała tańczyć, ale wieki temu chciała się nauczyć. Zawsze wydawała się sobie jakaś taka za duża i niezbyt zgrabna i nie lubiła patrzeć na swoje odbicie. Ale gdy lata mijały i zdmuchnęła ogromną gromnicę, którą córki postawiły na jej torcie urodzinowym, bo świeczki w liczbie jej lat już by się po prostu na nim nie zmieściły, to powiedziała sobie, że wygląd ma głęboko gdzieś, najważniejsze, że żyje, a jej świętej pamięci mąż już nie.
Może ta osłonka cielesna dawała jej nieco miękkości, by twarde życie zbytnio jej nie poturbowało? Zawsze się porównywała do przyjaciółek, które były szczuplejsze, ładniejsze i mądrzejsze. Jednak teraz miała nad nimi niebywałą przewagę – ona jeszcze żyła, a one w większości już nie.
Właściwie z przyjaciółek pozostała jej Helenka. Tylko jej ufała i nikomu innemu. Nawet córkom. Tak więc kiedy Helenka zadzwoniła któregoś listopadowego dnia i powiedziała Wincentynie, że ta jest już stara i nie powinna mieszkać sama, nawet w to uwierzyła i niechętnie, ale postanowiła przedsięwziąć odpowiednie kroki, by to
zmienić. Helenka rekomendowała jej Dom Seniora Happy End. Rozmowę zakończyły tym, że Wincentyna rozważy ten pomysł. Dni mijały, a nasza bohaterka wciąż ten, jak jej się wydawało, absurdalny pomysł rozważała.
3.
Dorota Kuc poprawiła okulary. Kątem oka spojrzała na swoje odbicie w witrynie, za którą stało kilkanaście butelek ledwo zaczętych alkoholi. Kiedyś myślała, że tak właśnie wygląda w domu alkoholików, ale małżonek Mieczysław uzmysłowił jej, że u alkoholików byłoby w tym barku zupełnie pusto. Pewnie miał rację. Mietek często miał rację. Również w tym, że już dawno kazał jej „rzucić tę robotę w cholerę” i zająć się czymś innym. Czymś, z czego będą pieniądze, zadowolenie, szacunek i inne takie. Brzmiało nieźle. Aczkolwiek mimo braku tego wszystkiego, o czym mówił Mietek, lubiła swoją pracę. Lubiła dzieciaki i ten moment, kiedy te z lekka przymulone niewiedzą i niezrozumieniem nastoletnie oczy nagle się roziskrzały i zaczynały rozumieć wszystko. Nawet to, że tangens nie jest tym samym, co cotangens i że choć najprawdopodobniej ta wiedza im się w życiu do niczego nie przyda, to jednak nie zrobią kłopotu swej nauczycielce i opanują program zalecany przez ministerstwo oświaty, choćby w stopniu dopuszczającym.
Jeszcze raz spojrzała na swoje odbicie w witrynie. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że wyglądała dokładnie tak, jak sobie obiecała, że nigdy nie będzie wyglądać… Jak swoja własna nauczycielka, która w latach osiemdziesiątych uczyła ją w klasach jeden–trzy. Nie pamiętała już pani „Pipsztyckiej” – jak ją nazywali. Ani tego, jak wyglądała, ani tego, jaka była. Nawet nie pamiętała jej imienia. Jedyny jej obraz, który miała przed oczami, to był ten ze zdjęcia z klasy pierwszej. Kiedy to ona, mała Dorotka, siedziała w trzeciej ławce, a obok niej stała właśnie pani „Pipsztycka” i się uśmiechała. Dorotka też się uśmiechała, jednak tylko ona zdawała sobie sprawę, nawet po trzydziestu latach, że ten zatrzymany na zdjęciu grymas na twarzy to nie był uśmiech, a reakcja obronna na kościste palce nauczycielki, która wbijała je w ramię siedmioletniej Dorotki.
Krótko mówiąc, był to grymas bólu, który wywoływały te palce. Pani „Pipsztycka” tym sposobem chciała przyprowadzić Dorotkę, jeszcze wtedy Wasilewską, do porządku. Dorotka była niesubordynowana, gdyż się śmiała. Głośno i radośnie. Czyli robiła dokładnie to, czego właściwie chwilę później oczekiwała od niej pani nauczycielka, wbijając w nią palce i każąc jej się ładnie uśmiechać do zdjęcia. Zupełnie bez sensu… Nawet po latach nie potrafiła zrozumieć absurdu tej sytuacji. Najpierw ją strofowała, by się nie śmiała, a potem wręcz przeciwnie. Dorotka obiecała sobie wtedy, że nigdy nie będzie taka jak pani „Pipsztyc-
ka”. I do tej pory całkiem nieźle jej to wychodziło, aż się coś popsuło. „Nie pykło” – powiedziałyby jej dzieci. Na zdjęciu nauczycielka miała bujne kręcone włosy ułożone w pokaźny natapirowany kok, ogromne okulary i zmęczone oczy. Dorota Kuc nie miała pokaźnego, a tym bardziej natapirowanego koka, kolor włosów też miała zupełnie inny od „Pipsztyckiej”, ale oczy wyglądały tak samo. Były zmęczone… Zmęczone i z lekka pozbawione blasku i nadziei. Kiedy zaczynała pracę w szkole, pierwsze, co sobie obiecała, to że nie będzie nigdy wbijać palców w ramiona małych Dorotek, i do tej pory udawało jej się dotrzymać słowa, chociaż bywały chwile, gdy miała na to ogromną ochotę i z trudem się przed tym powstrzymywała. Może nie tyle powstrzymywała się przed wbijaniem paznokci w ramiona małych dziewczynek, ale w ramiona ich matek i ojców – jak najbardziej. A ministrów oświaty i cały system polskiej edukacji to już rozszarpałaby pazurami, jak zrobiły to za karę Orfeuszowi menady, czcicielki Dionizosa. Tylko one jego szczątki wrzuciły do rzeki, a ona najchętniej poukładałaby je tuż przed drzwiami, na progu, niczym trofea myśliwskie zdobyte po długiej i intensywnej walce. Długiej, wieloletniej walce z systemem, roszczeniowymi rodzicami i beznadziejnym życiem nauczycielki, której coraz częściej kaganek oświaty wydawał się raczej gromnicą zapaloną na katafalku jej edukacyjnego powołania. Dziwnie by wyglądały te szczątki ministrów ułożone na jej wycieraczce z napisem: „Gość w dom, Bóg w dom”
(prezent od bardzo bogobojnej sąsiadki z naprzeciwka), przed jej trzypokojowym mieszkaniem w niewielkim i całkiem nowym bloku. Wyobrażając sobie ten widok, niespodziewanie dla samej siebie uśmiechnęła się szeroko.
Zupełnie, ale to zupełnie świątobliwy napis na wycieraczce nie kolidował z jej złymi zamiarami wobec kilkorga rodziców uczniów klasy drugiej „b”, której to była wychowawczynią, oraz wobec przedstawicieli władzy ustawodawczej. I wobec wykonawczej też, przecież nie będzie się ograniczać w swoich zamiarach.
Dorota zwykle była rannym ptaszkiem. Jednak babcia zawsze jej mówiła, że ranne ptaszki koty zjadają. Może właśnie dlatego Dorota odczuwała sporą ulgę, gdy siedziała do późnej nocy i pracowała. Tego dnia też tak było. Właśnie kończyła sprawdzać klasówki. Uśmiechnęła się, gdy uczennica, która zwykle zbierała jedynki, dostała tróję. Nawet tróję plus! Ależ była z niej dumna!
Fajnie. Ta trója była tak samo wartościowa, jak te szóstki, które postawiła przed chwilą. Nie każdy mógł być we wszystkim dobry. Ona na przykład nigdy nie była dobra w gimnastyce. Nigdy nie stanęła na rękach, nigdy nie przeskoczyła przez kozła czy skrzynię. Ba, nawet fikołki to była dla niej jakaś wyższa akrobatyka. I co? I nic. Cho-
ciaż to skakanie może bardziej by się jej w życiu przydało niż trygonometria.
– Darmozjady i nieroby! – Usłyszała nagle w telewizorze, na który zerkała co chwilę. Aż podskoczyła. – Darmozjady i nieroby! – powtórzyła skrzeczącym głosem kobieta z krwistoczerwonymi ustami, nieudolnie chowając za sobą papierosa.
– I taki roszczeniowy stosunek mają! – dodała druga. Jej usta były pomalowane dokładnie na taki sam kolor. Jakby przed przyjazdem do telewizji obie poprawiały makijaż w tej samej toalecie. A może była promocja w drogerii? – Nachapać się chcą! Naszym kosztem!
– Kosztem naszych dzieci! – krzyknęła ta skrzecząca z papierosem. Już nie chowała go za sobą, tylko gwałtownie nim gestykulowała. Szary dym zasłaniał jej twarz.
– A nic nie uczą! Nic a nic! Tylko pieniądze chcą! Pracują sobie w cieple i marudzą.
– No właśnie! – wtrącił mężczyzna, któremu udało się wreszcie odepchnąć dwie wymalowane kobiety i stanąć przed kamerą. Kaszlnął, bo najwyraźniej do jego gardła wdarł się dym z papierosa skrzeczącej. – Dwadzieścia godzin na magazynie to ja się narobię, a nie piję kawkę i gawędzę sobie z dziećmi czy tam rysuję!
– To przyjemność, nie praca. – Zza jego pleców wychyliła się jedna z kobiet.
– I potem do domku i fajrant! – dodał.
– Każdy mógłby być nauczycielem! Oni nic nie potrafią – stwierdził ktoś, kogo kamera wcale nie obejmowała.
– Nic…
–
Kompletnie nic! Dwumiesięczne wakacje, wolne weekendy i tylko krzyczą ciągle o wyższe pensje. Skandal! Dorota westchnęła. Nie mogła zlokalizować pilota, więc wstała i wyłączyła telewizor, wyrywając wtyczkę z kontaktu. Od razu zrobiło się przyjemniej. Podniosła z podłogi zapisaną kartkę z zadaniami: Wykaż, że prawdziwa jest tożsamość: Sin(x–y) × sin(x+y)=(sin x–sin y) × (sin x+sin y)
Faktycznie łatwizna. Każdy by to potrafił. Pewnie pani wrzeszcząca w telewizorze też. Włączyła radio. Lubiła go słuchać nocą. Kiedyś przez przypadek natrafiła na Księżycową audycję i tak jej się spodobała, że często, gdy pracowała do późna, jednym uchem była z Klemensem Wiśniowieckim. Zero hejtu, same miłe wiadomości. Zero niezadowolonych rodziców. W ogóle zero niezadowolenia. Trochę muzyki, horoskop i opowieści z życia wzięte. Zawsze ze szczęśliwym zakończeniem. Szkoda, że nadawali to w środku nocy. Powinna już spać, bo przecież następnego dnia znowu trzeba iść do pracy. I znowu będzie ziewała ukradkiem, schowana za planszą z wzorami na pola figur płaskich.
Właściwie już dawno powinna spać. Jeszcze tylko trzy sprawdziany…
Może powinna być wdzięczna za swoją pracę, bo gdyby nie ona, gdyby nie długie sprawdzanie klasówek i przy-
gotowywanie się do lekcji, gdyby nie wielogodzinne wypełnianie różnorakich sprawozdań i planów, toby nigdy nie miała okazji usłyszeć Księżycowej audycji ? A z pewnością byłaby to niepowetowana strata. Kochała ten kojący głos prowadzącego.
Od razu zrobiło jej się jakoś tak błogo, choć przed chwilą w telewizji usłyszała, że jest darmozjadem i nierobem i chciałaby dostawać pieniądze za nic. No, prawdę mówiąc, może i by chciała, ale uważała, że pracuje na sto procent, a może nawet na więcej, i te pieniądze, które dostaje, po prostu jej się należą. Należało jej się dużo więcej, ale niestety nie miała na to wpływu. Miała natomiast wpływ na to, by ci, których nauczy tej cholernej trygonometrii, zarabiali dziesięć razy więcej od niej. Bo przecież kiedy już będzie stara, jej emerytura będzie w ich rękach. A więc w jej interesie jest wykształcić ich jak najlepiej. Choćby po to, by dom, który zaprojektują przyszli architekci, się nie zawalił, by wymyślono lekarstwo na raka i nie wycięto na przykład jakiegoś zdrowego organu zamiast chorego. Ogromna odpowiedzialność! No, wszystko było w jej rękach.
Anna po raz kolejny uświadomiła sobie z ogromnym zaskoczeniem, że jej życie nie spoczywa wyłącznie w jej
rękach. Obudziła się rano i spoczywała w czyichś ramionach. Kilka chwil leżała zupełnie nieruchomo, by nie obudzić tulącego ją Roberta.
To, co się teraz w jej życiu działo, było zupełnie niewiarygodne. Jeszcze do niedawna nie miała nic. A nawet gorzej, bo całkiem niedawno wszystko, co udało jej się zdobyć, było jej każdego dnia brutalnie zabierane. Pieniądze, biżuteria, jedzenie z lodówki… Ale najgorsze było to, że ojciec jej córki odbierał jej godność. Minęły już dwa lata od czasu, gdy Artur trafił do więzienia. Powinien niedługo wychodzić na wolność, ale dołożono mu kilka miesięcy. Anna nie wnikała dlaczego. Znając życie, awanturował się zanadto. Jak zawsze. Chciałaby całkowicie zerwać z nim kontakt. Mieli córkę, podświadomie czuła, że Zosia powinna mieć relację z ojcem, ale czego właściwie mógłby ją nauczyć taki człowiek? Lepiej było to wszystko uciąć, zanim tak naprawdę rozwinęło się na dobre.
Na szczęście Artur nie zabiegał o kontakty z dzieckiem. Nie podejrzewała go o jakąkolwiek mądrość życiową, ale kiedyś do niej zadzwonił i powiedział, że to miejsce, w którym jest, nie jest odpowiednie dla Zosi. Nalegał, by Anna nigdy jej tam nie przyprowadzała. Jego głos brzmiał na tyle smutno, że nawet nie powiedziała mu, iż więzienie było ostatnim miejscem, do którego miała zamiar chodzić z córką. Nawet wtedy, gdy w tym więzieniu był jej ojciec. Tyle się zmieniło od tamtej Wigilii, kiedy wyrzucona z domu przez Artura, a właściwie jego – jak się okazało –
żonę i współwłaścicielkę mieszkania, Anna szukała schronienia. Udało się jej wszystko poukładać. Znalazła pracę w domu seniora, znalazła też miłość, przyjaciół, a może nawet rodzinę, i szczęście. Wszystko zdawało się iść ku dobremu. A od czasu, gdy obie z Zosią wprowadziły się do Roberta, jej życie stało się piękne niczym bajka. Z początku nie wierzyła, że może być tak normalnie. Myślała, że życie tak wygląda tylko w kolorowych czasopismach i na ekranach telewizorów. Czasem zrywała się z łóżka z krzykiem, ale zaraz potem znajdowała się w ciepłych i czułych ramionach Roberta. – Wszystko dobrze – mówił uspokajającym tonem, gładząc ją po plecach. – To był tylko zły sen. Miała wrażenie, że wszystko sprzed tamtej Wigilii było snem. Złym snem, koszmarem. Potem powoli jakby budziła się z letargu. Krok po kroku szerzej otwierała oczy, by chłonąć szczęście. By cieszyć się każdym dniem. Można by powiedzieć, że dopiero się uczyła życia. Życia, do którego nie była przyzwyczajona. Bez strachu i codziennego lęku o przyszłość.
Rano nieśpiesznie jedli śniadanie, potem pili kawę, którą zwykle parzył Robert. Czasem Zosia przychodziła do nich do łóżka i wtedy wylegiwali się wspólnie do południa, rozmawiali i śmiechom nie było końca. Nie lubiła tylko, gdy Robert chodził na nocki, a czasem się tak zdarzało. Wtedy ona i Zosia spały razem. Jak dawniej. Przytulały się mocno do siebie, jednak Annie mimo wszystko brakowało tego otulającego ją męskie -
go ramienia. To prawda, że do dobrego można się szybko przyzwyczaić… Każda taka samotna noc była bezsenna. Jakby Anna nie chciała zasnąć, bo mogłaby wtedy zapomnieć, że Robert jest tylko w pracy. I że kiedy ona wróci z Happy Endu, będzie na nią czekał z gorącą herbatą. A to, co działo się w ostatnim czasie, nie było wyłącznie snem. Teraz już wiedziała, że to, co wiązało ją z Arturem, to nie była miłość. Dopiero teraz kochała całym sercem. Pielęgnowała to uczucie każdego dnia i każdego dnia zastanawiała się, czym sobie zasłużyła na takie szczęście. Jednak nawet w tych najpiękniejszych bajkach wielce istotną rolę odgrywa zła wiedźma. Tym razem również taka istniała. Nazywała się Aldona, była żoną Artura i mieszkała w jego, a w zasadzie w ich wspólnym mieszkaniu. I choć Anna najchętniej wyrzuciłaby ją ze swojej świadomości, ta wiedźma ciągle z buciorami wkraczała w jej życie. Z prostego powodu – Robert wciąż na tym osiedlu pełnił funkcję dzielnicowego, a zła czarownica Aldona wykorzystywała każdy pretekst, by tenże dzielnicowy rozwiązywał jej najrozmaitsze problemy. Mniej lub bardziej wydumane. Często inicjowała spotkania z policjantem, a Robert w poczuciu obowiązku nie potrafił odmówić.
– Widać mamy podobny gust – powiedziała Annie któregoś dnia, gdy przypadkowo spotkały się na mieście. – Artur siedzi w kiciu, więc nie mam z niego pożytku, a ten twój policjant jest niczego sobie i przede wszystkim
jest na miejscu. Nie podzielisz się nim ze mną? Przecież ci od tego nie ubędzie – mówiła, żując gumę. – To by było sprawiedliwe. Ja się z tobą dzieliłam moim mężem przez długie lata. Teraz czas na ciebie.