Copyright © by Bogumiła Ziembla-Ziembicka
Projekt okładki, stron tytułowych i ozdobników: Barbara Widłak Redakcja: Maria Kula, Adriana Celińska Opracowanie typograficzne książki: Andrzej Choczewski Adiustacja: Joanna Hołdys Korekta: Anastazja Oleśkiewicz, Joanna Hołdys, Maria Armata, Lidia Klin Łamanie: Andrzej Choczewski
ISBN 978-83-64506-39-0 (całość, tomy 1–5) ISBN 978-83-64506-40-6 (cz. I, tomy 1–2) ISBN 978-83-64506-41-3 (cz. II, tomy 3–5)
www.wydawnictwojak.pl
Hedwig (Jadwiga) Józef zu Lobenstein + von Chojnovsky Lauda Maria + Kazimierz von Chojnovsky Hulewicz
Justyna Hulewicz
Aleksander Zuzanna Jan PomianBarbara + + + Bach Hulewicz ‑Lackowski Szeliga
Piotr Pomian‑ -Lackowski
+
Marta Francesca Fiorino
Zofia Borucka
Jakub + Chawa Milejko Kluger
Sara Milejko
Leszek Pomian‑Lackowski
Zofia + Anthony + Milena Rejewska Fiorino Fabris
Piotr + Hanna Borucki Mielke Stanisław Borucki
Paweł Pomian‑Lackowski
Edmund + Elżbieta + John Milejko Czerwińska Hartman Marianna (Maryann) Milejko Hartman
Rozdział 1 „Jak by się tu czuła? – Eryk rozejrzał się po salonie. – Na pewno by doceniła te thonetowskie meble. Towarzystwo mamy i Agnes. A moje?” Miał już trzydzieści siedem lat i znał wiele kobiet. Młodszych, ładniejszych i o niebo lepiej wykształconych od Zosi. Co go w niej urzekło? Turkusowe oczy, kontrastujące ze smagłą cerą i czarnymi włosami? Cień niespełnienia? Staroświecki wdzięk? Kiedyś nachyliła się nad jakimś kwiatkiem, zerwała go i podniosła ręce, by wpiąć go we włosy. Harmonia jej ruchów ścisnęła go za gardło. Tak naprawdę jeszcze mu się nie udało namalować tej sceny, choć za Carmen dostał medal na biennale w Amsterdamie. Trzeba przyspieszyć tutejsze sprawy i wracać, wracać.
„Teraz albo nigdy. Teraz albo nigdy”. Słowa Kamila dudniły Krzysz tofowi w głowie. Pewnie, że chciałby być bogaty. Każdy by chciał. Tak, to interes życia. I akurat teraz nie ma gotówki. Może upomnieć się o stary dług? Tylko co powie Zosia, co zrobi jej ojciec, gdy przyjedzie do Różan i zażąda zwrotu pożyczki? Zegar w witrynie Płonki wskazywał wpół do jedenastej. Za późno, by iść do Judyty. Czy kiedyś da mu klucze? On dał jej swoje. Nigdy z nich nie skorzystała. Willa taka jak jej? Co jeszcze mógłby sobie kupić? Nic nie przychodziło mu do głowy. Tak naprawdę niczego mu nie brakowało. Lubił swoje mieszkanie. Lubił swoje życie. Lubił pracować. Lubił zarabiać. Ale jest jeszcze firma. I przede wszystkim Kamil. Kamil, który kiedyś bez wahania dał mu wszystko, co miał. Pewnie, że mu się opłaciło, ale wtedy nie mógł tego wiedzieć. Czy jeśli teraz odmówi, Kamil odejdzie z firmy? „Teraz albo nigdy”. Ulica była pusta. W świetle latarni asfalt błyszczał od deszczu.
9
Rozdział 2 Słowik śpiewał całą noc. Nad ranem dołączyła do niego pokrzewka. Cichy szczebiot i flecik w rytmie oberka. A może kujawiaka? Gdy Zosia chodziła do podstawówki, niania dwa razy w tygodniu prowadziła ją na zajęcia ogniska tanecznego. „A teraz nie odróżniam oberka od kujawiaka”, pomyślała. Ptaki nagle ucichły, potem odzywała się już tylko pokrzewka. Marianna zapytała ją kiedyś, dlaczego ptaki milkną, gdy wschodzi słońce. I sama sobie odpowiedziała: „Nie są takie pewne siebie jak my. Czekają z zapartym tchem, czy cud wschodu powtórzy się i tego ranka”. W pokoju robiło się coraz jaśniej. Firanki lekko falowały, z ogrodu dochodził zapach bzu i wczesnych jaśminów. Niedługo zakwitnie stara lipa. Tilia platyphyllos. Królestwo: rośliny, podkrólestwo: naczyniowe, nadgromada: nasienne, gromada: okrytonasienne, klasa: Rosopsida, rząd: ślazowce, rodzina: lipowate, rodzaj: lipa, gatunek: lipa szerokolistna. Dlaczego przyszła jej do głowy klasyfikacja Reveala? Profesor Garbarz, którego była ulubienicą, w grobie się przewraca. „Czy ktoś na ochotnika przedstawi nam klasyfikację Tilia platyphyllos? No tak, las rąk”. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Species plantarum. Nieśmiertelne dzieło Linneusza, prywatna biblia profesora przezywanego Grabarzem. Pogrzebał nadzieję niejednego adepta ogrodnictwa na to, że można skończyć studia, nie liznąwszy łaciny. Zadzwonił budzik. Zosia jednym ruchem odrzuciła kołdrę i wstała. Zdjęła nocną koszulkę w kolorowe misie, prezent od niani, w sam raz dla wyrośniętego przedszkolaka. Nago stanęła przy oknie. Na tle grabowego żywopłotu urządziła w zeszłym roku imitację łąki. W wysokiej niekoszonej trawie kwitły kępy niebieskich dzwonków i bladoróżowe maki o szarozielonych liściach. Bliżej, wśród nitkowatej kostrzewy, różowiły się drobne Lady Leitrim przypominające stokrotki. Tak, o taki efekt jej chodziło: subtelny róż rozjaśnił ten poważny zakątek. Staw w dole ogrodu błyszczał w słońcu. Pod wieczór woda robiła się ciepła i Zosia codziennie chodziła popływać. Wśród paproci, kosaćców, sitowia i lilii wodnych czuła się czasem jak nimfa wodna. Zapowiadał się piękny dzień. Przypomniał się jej wiersz Osieckiej i zanuciła na własną melodię: 10
Jak pięknie jest rano, jeszcze nie wszystko się stało i wszystko może się stać, tylko brać, tylko brać. Jak pięknie jest wiosną, jeszcze nie wszystko wyrosło i wszystko może się stać, tylko brać, tylko brać.
Tanecznym krokiem weszła do łazienki. Płytki były zimne. Szybko się umyła, zaplotła włosy i owinęła warkocz wokół głowy. Zbliżyła do lustra twarz, trochę zbyt trójkątną. Może gdyby była blondynką... miała jaśniejszą cerę... większy biust... Stanęła bokiem i wypięła pierś. Nie na wiele się to zdało. Nawet niania, kucharka czarodziejka, nie zrobiłaby melonów z dwóch jabłuszek. Wzruszyła ramionami i weszła do garderoby. Na jej strój roboczy składały się bawełniane podkolanówki, nieco wyciągnięty podkoszulek i stare sztruksy. Wiążąc chustkę na głowie, cicho zeszła po schodach. Wszyscy jeszcze spali. W kuchni stał przygotowany dla niej mały termos i garnuszek do kakao malowany w różyczki. Lubiła tę starą sewrską porcelanę, a do różyczek miała szczególną słabość. Odkręciła termos i marszcząc nos z obrzydzenia, zdjęła kożuch. Wolno piła gorące kakao, studiując leżącą na kuchennym stole listę zamówień. Opłukała termos i garnuszek, wzięła listę, w ogrodowej sieni wyjęła z szafy gumowe buty i starą wiatrówkę. Troj na jej widok zamachał ogonem. Wstał powoli z legowiska, wyciągnął przednie łapy, wypinając kudłaty zadek, i popatrzył na nią wyczekująco. Punkt piąta wyszła przed dom. Na starej ławce czekały już na nią trzy kobiety, czwarta szybkim krokiem nadchodziła ścieżką. – Dzień dobry! – Dzień dobry – odpowiedziały chórem. Otworzyła psu furtkę do ogrodzonego specjalnie dla niego kawałka ogrodu. – Załatw tu swoje sprawy. Poklepała Troja po siwiejącym grzbiecie, zamknęła furtkę na haczyk i podeszła do czekających kobiet. 11
– Piękny dzień, prawda? Mamy dziś zamówienie na trzydzieści pęczków botwiny, czterdzieści wiązek rzodkiewek... – Zosia przerwała czytanie listy. – Nie wiem, czy z ostatnio posianych uda się już tyle zebrać. Pani Kornelio, może pani wybierze coś z tych wyrośniętych. Resztę trzeba wyrwać. Zielony groszek w strączkach... sałata Królowa majowych... – wróciła do czytania listy. Gdy o wpół do siódmej pod dwór podjechał wysłużony ford transit, owoce i jarzyny, starannie umyte, zważone lub policzone, zapakowane do kartonowych pudełek lub związane rafią, czekały w drewnianych skrzynkach. Kierowca przywitał się z Zosią i wręczył jej listę na następny dzień. Kończył ładować skrzynki, gdy z domu wyszła pani Zuzanna, niania Zosi, z filiżanką kawy. – Czym byłby dzień bez pani kawy? – powiedział kierowca, ze staroświecką galanterią całując ją w rękę. Samochód odjechał, Zosia wróciła do ogrodu. W warzywniku nie miała już nic do roboty. Podlewanie załatwił za nią nocny deszcz, a jej pomocnice na pewno same sobie poradzą z pieleniem. Przystanęła przy klombach z kwiatami do cięcia. Niektóre ostróżki, szałwie i lwie paszcze już przekwitły. Trzeba je przyciąć, by zakwitły jeszcze raz. Musi też zajrzeć do ogródka skalnego. Rojniki, macierzanka, rozchodniki i barwinek wymagają już przesadzenia. Poprawiła chustkę na głowie, włożyła rękawiczki i sięgnęła po sekator. Gdy sadząc kłącza Purple Sensation, przypadkiem spojrzała na zegarek, od razu zerwała się na równe nogi. Otrzepała spodnie, zdjęła rękawiczki i szybkim krokiem ruszyła w stronę domu. – Dobrze, że jesteś, skarbie – przywitała ją niania. – Śniadanie gotowe. Agatko, tu masz obrus. Zosia wzięła jedną tacę, Agata drugą. Nakryły obrusem ogrodowy stół i układały talerze, sztućce, garnuszki, koszyk z chlebem, półmisek z szynką i drugi z ciastem, miskę z sałatą. Pochylone nad grządkami kobiety prostowały plecy, myły ręce pod pompą, zdejmowały chustki, poprawiały włosy. Zosia lubiła je, choć nie wszystkie jednakowo. Największą sympatią darzyła najstarszą z nich, panią Kornelię. Trzymała w ryzach pozostałe, przychodzące od czasu do czasu, gdy pracy było więcej. – Pani Kornelio, jak tam pielenie? – zapytała Zosia, gdy już wszystkie usiadły przy stole. – Chwasty zawsze najlepiej rosną... Potrzebujemy jeszcze jakiejś godziny. 12
– Trzeba posiać kabaczki i patisony. I rzodkiewkę. No i marchew, i cykorię na jesienny zbiór... – wyliczała Zosia. – Kocanki już prawie do zrywania. Krokosz też. – No właśnie. Jeśli noc będzie ciepła, bez deszczu i mgły, to jutro będziemy ścinać kwiaty do suszenia. Aha, żebym nie zapomniała. Pani Jagoda pyta, czy mogłaby pani przyjść jutro po południu na trzy, cztery godziny. Ma zamiar sprzątać pokoje gościnne i potrzebuje pomocy. – Przyjdę, pewnie, że przyjdę. O trzeciej? – Świetnie! – Słyszała pani, że Anka Krawczyk wychodzi za mąż? Będzie pani ubierać kościół? – zapytała Zosię Wanda Żurawska. Miała dziewiętnaście lat i najbardziej interesowały ją randki i śluby. – Będę. Obiecałam jej to, gdy jeszcze chodziłyśmy do liceum. – To już wtedy pani wiedziała, że będzie ubierać kościoły? Zosia uśmiechnęła się w duchu. Gdy powiedziała wychowawczyni, że chce zdawać na Akademię Rolniczą, zobaczyła w jej oczach błysk zawodu, a potem wielu znajomych traktowało jej studia jak wstydliwą tajemnicę. – Gdy byłam mała, chciałam pracować w cukierni albo w kwiaciarni. No i poszłam na ogrodnictwo. Wszystkie, jedna przez drugą, zaczęły opowiadać, kim w dzieciństwie chciały zostać. Tylko drobniutka Ewa Wolska milczała. Zosia nieraz się zastanawiała, dlaczego ta dziewczyna tak często tu przychodzi. Nie dlatego, żeby jej nie lubiła. Jej rodzice byli najbogatsi w Różanach, pan Wolski świata nie widział poza swoją córeczką, mnóstwo czasu pochłaniały Ewie studia w Krakowie, a jednak każdą wolną chwilę poświęcała na pracę u Zosi. Pewnego dnia w ogrodzie pojawił się Eryk. Zosia spojrzała wtedy przypadkiem na Ewę i wszystko stało się jasne. Po śniadaniu Zosia wróciła do sadzenia irysów. O trzeciej umyła gumowce pod pompą, boso wbiegła na górę, wrzuciła przepocone ubranie do kosza z brudami i weszła pod prysznic. Teraz nie musiała się spieszyć. Umyła głowę, a potem jeszcze chwilę stała pod coraz zimniejszą wodą. Nasmarowała balsamem całe ciało. Wykręciła się przed lustrem i uważnie obejrzała uda i pośladki. Ścisnęła palcami lewy pośladek. Ani śladu cellulitu. Trzeba się cieszyć z małych cudów. Wysuszyła włosy. Po chwili namysłu sięgnęła po kredkę i lekko podkreś liła oczy. Jeszcze trochę tuszu na rzęsy. Do tej odświętnej twarzy nie pasowały stare dżinsy, które sobie przygotowała. Przejechała ręką po rzeczach wiszących na wieszakach. Tak, to będzie najlepsze. Szeroka zielona spódnica w niebieskie róże i turkusowy podkoszulek na ramiączkach. Obróciła się 13
na pięcie. Spódnica miękko zafalowała. Nucąc pod nosem, Zosia zbiegła do jadalni. Gdy nie mieli gości, obiad jadali we troje przy małym bocznym stole. Trzy lata temu, w swe osiemdziesiąte urodziny, pani Zuzanna dała się przekonać, by przyjąć kogoś do pomocy w domu. Pani Jagoda Radłowska, która przyszła z ogłoszenia i z dwunastoletnią córką Agatą, okazała się prawdziwym skarbem. Znakomita kucharka, świetna organizatorka i dyplomatka. Zosia nieraz myślała sobie w duchu, że gdyby Ministerstwo Spraw Zagranicznych szukało ambasadora do jakiegoś wyjątkowo trudnego kraju, pani Jagoda byłaby wymarzoną kandydatką. Na szczęście ministerstwo szukało w innych kręgach i Zosia mogła spać spokojnie. No i delektować się takimi obiadami jak dzisiejszy: barszcz ukraiński był czystą poezją, a kurczę ze szparagami – kulinarnym poematem. – Pani Jagodo, przeszła pani samą siebie – pochwalił pan Borucki. – Pyszne – westchnęła Zosia. – Szparagi, szczególnie te pierwsze, to samograj. – Pani Zuzanna była nastawiona najmniej entuzjastycznie. – Ale barszcz rzeczywiście wyśmienity. Lepszy od mojego. – Co to, to nie – stanowczo odrzekła pani Jagoda. – Pani barszcz jest najlepszy na świecie i ani mi w głowie z panią konkurować. – Pani Jagodo, nie będę dziś pił kawy, muszę jechać do miasta. I tak jak mówiłem, nie będę na kolacji – powiedział pan Borucki. – A ja się napiję. W biurze. Mam masę papierkowej roboty – westchnęła Zosia. – I tak jak mówiłam, nie będę na kolacji. – Jak mnie będziesz przedrzeźniać, zamknę cię w klatce. To dobre miejsce dla papug. – Córki zwykle zamykało się w wieży. – Na wieżę nas nie stać. Musi ci wystarczyć klatka. – Mrugnął do niej. – Ładnie wyglądasz. Idziesz na kolację do Eryka? – Marianna mnie zaprosiła. Eryk jest w Monachium. Mówiłam ci. – Prawda. No, na mnie już pora. Nie mogę pozwolić, by pan Krawczyński za długo czekał. – Jesteś z nim umówiony? Masz dla niego jakieś faktury? Nic mi nie mówiłeś. Pan Borucki zmieszał się lekko. – Wiesz, jak to jest z księgowymi. Zawsze mnożą problemy. Muszę mu wyjaśnić kilka spraw. – I nie dając córce dojść do głosu, szybko cmoknął ją w policzek i wyszedł. – Nianiu, o co chodzi? 14
Rozdział 1 – Cześć, Eryk. – Zosia! Jaka miła niespodzianka! – Nie przeszkadzam? Mogę ci zająć chwilę? „Choćby całą wieczność”, pomyślał, lecz nie odważył się powiedzieć tego głośno, nawet żartem. Była teraz z Krzysztofem, miała mu urodzić dziecko. Serce mu się ścisnęło, choć życzył Zosi jak najlepiej. – Oczywiście. – Dzwonię, żeby ci podziękować za róże. Przepiękne! – Cieszę się, że ci się podobały. Konwencjonalne formułki były wygodnym parawanem. Same się nasuwały i gładko przechodziły przez gardło. Zosia milczała chwilę. Kiedyś Eryk proponował, że do niej oddzwoni, by mogli dłużej rozmawiać, nie narażając jej firmy na koszty. Tymczasem teraz powiedział: – Marianna mówiła, że impreza była udana i że byliście w Różanach. Bardzo się cieszę, że tam wracasz. – Rozmawiałeś z nią? – Gadamy czasem na Skypie. Dzwonił do Marianny, a do niej nie! – Teraz dzwonisz do niej – powiedziała. Nutka zazdrości w jej głosie ucieszyła Eryka. – Do Marianny mogę zadzwonić w ciągu dnia, a ty do wieczora jesteś w pracy. Siedem godzin różnicy między Polską a Japonią utrudnia kontakty. Naturalnie, nie był to najważniejszy powód. Ale przecież nie będzie się łasił i skomlał, próbując ją przekonać, że jest dla niej lepszym facetem niż Krzysztof! Zosia była rozczarowana. Ucieszył się, że ją słyszy, a teraz mówił tak, jakby czytał z kartki. W bileciku dołączonym do róż napisał: „Die ganze Welt. Wystarczy jedno słowo. Nic się nie zmieniło”. Tymczasem zmieniło się wszystko. – Jak... jak się czujesz? Przez tysiące dzielących ich kilometrów wyczuła, że jest skrępowany, pytając ją o to. – Dzięki, bardzo dobrze. 313
Znów zapadła niezręczna cisza. Nigdy tak nie było, kiedy z nim rozmawiała. – Muszę kończyć – westchnęła. – Wyrzucą mnie z pracy, jak zobaczą rachunek za tę rozmowę... – Zawiesiła głos, dając mu szansę, żeby powiedział, że oddzwoni. Eryk milczał. – To do widzenia. – Pa, Zosiu. Zosia się rozłączyła. Czuła się okropnie. Za chwilę musiała wyjść do pracy, tymczasem marzyła tylko o tym, żeby wrócić do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę. Zrobiło się jej niedobrze. Zerwała się z kanapy, pobiegła do łazienki i zwróciła śniadanie, które przed chwilą zjadła. Twarz miała pokrytą zimnym, lepkim potem. Było jej słabo. Usiadła na podłodze i się rozpłakała. Ktoś delikatnie zapukał do drzwi. – Zosiu? Wszystko w porządku? Podniosła się z trudem i ze sztuczną wesołością powiedziała: – Nic mi nie jest, nianiusiu. Zaraz wychodzę. Umyła zęby, poprawiła makijaż. Wyglądała okropnie, z lekko obrzękniętą twarzą i czerwonymi oczami. A czuła się jeszcze gorzej. Powoli doszła do parku Krakowskiego. Był jasny majowy poranek. Mijający ją ludzie wyglądali na zdrowych i szczęśliwych. Jakaś starsza pani uśmiechnęła się do niej. Zosia ledwie się zdobyła na sztuczne rozciągnięcie warg. Było jej zimno, znów wracały mdłości... Czuła się tak, jakby miała sto lat i ważyła sto kilo. Marianna w Różanach pewnie jeszcze słodko spała, Krzysztof pojechał służbowo do Londynu, a Eryk... Eryk był tak daleko! Bzy ciągle jeszcze kwitły. Przy kiosku Ruchu naprzeciwko kina Mikro rosła ich wielka zdziczała kępa. Syringa vulgaris. Zosia przypomniała sobie przekrój rurki kwiatowej z puchatymi pylnikami i subtelnym dwudzielnym słupkiem. Choć obudzona o północy potrafiłaby bez zająknienia wyrecytować klasyfikację tego gatunku, gdy go widziała, nigdy nie myślała o nim poprawnie „lilak”. „Bez – bzowate, lilak – oliwkowate. Poza tym, choć tradycyjnie mówi się lilak turecki, bo sprowadzono go z Turcji, naprawdę pochodzi z Bałkanów”, usłyszała w głowie głos profesora Garbarza. Turcja... Bałkany... Oliwkowate... Nigdy nie była na południu i nie widziała rosnącego na wolności drzewa oliwnego. I znów poczuła się okropnie nieszczęśliwa. 314
Zielone światło na Alejach paliło się tak krótko. Zdążyła przejść tylko jedną jezdnię. Potem stała na skwerze i czekała na zmianę świateł. Musi wstawać wcześniej albo jeździć autem, choć to niecałe dwa przystanki. W tym tygodniu już raz się spóźniła. Przeszła przez Aleje i znów czekała przy pasach na Karmelickiej. Chciała iść słoneczną stroną ulicy. Miała dreszcze, choć ranek był ciepły i słońce coraz mocniej grzało. Zabrzęczała komórka. Nie chciało się jej nawet sprawdzić, kto przysłał SMS. Dopiero gdy dowlokła się do biura i wchodziła po schodach, sięgnęła do kieszeni. Eryk! „Tak naprawdę nie ma godziny, żebym o tobie nie myślał. Pamiętaj, że jeśli tylko zechcesz, rzucę ci pod nogi cały świat. Die ganze Welt”.
Rozdział 2 Marianna po raz setny odsunęła kosmyk, który uparcie wchodził jej do oczu. Westchnęła, zdjęła okulary, łyknęła kawy, wstała od komputera i poszła do sieni. W komodzie widziała kiedyś spinkę do włosów. Otworzyła górną szufladę i zaczęła w niej grzebać. Od razu natrafiła na guzik od wiosennej kurtki, którego miesiąc temu szukała przynajmniej godzinę. Teraz nie był jej już do niczego potrzebny. Klimat powoli zaczynał przypominać tropiki: po chłodnej i mokrej porze zimowej niemal od razu przychodziły upały. Kupowanie ubrań przejściowych było kompletnie bez sensu. Marianna przypomniała sobie srebrzyste przedwiośnia dzieciństwa, z płatami śniegu długo topniejącymi w cienistych miejscach, z pierwszymi cieplejszymi promieniami słońca wywabiającymi spod ziemi kosmate podbiały. Skowronka ostro dzwoniącego na kryształowym niebie... Coś błysnęło w rogu szuflady. Jest! Chwyciła spinkę i wyprostowała się przed lustrem. Nie wiedziała, czy to wina jaskrawego popołudniowego słońca, czy starego lustra, w każdym razie wyglądała wyjątkowo niekorzystnie. Nad lewym uchem w gęstwie rudych włosów przeświecały siwe nitki. Okulary do komputera zrobiły jej brzydki ślad na nosie. Pomarańczowe piegi schodziły z nosa na niemal pucołowate policzki. Pod brodą czaił się tłusty cień drugiego podbródka. Ramiączka starego podkoszulka eksponowały pulchne ramiona. Zgroza. Odwróciła wzrok, by nie zobaczyć odbicia z profilu, i wróciła do pracy. Nie mogła się jednak skupić. Przedtem przeszkadzały jej włosy, teraz obraz, który zobaczyła w lustrze. Wstała i pomacała się po brzuchu. Przypominał brzuch Zosi, która była w czwartym miesiącu ciąży. Sapnęła zniecierpliwiona. Potem wciągnęła brzuch. Zosia takiej sztuczki nie zrobi! Spojrzała na papiery rozłożone na biurku. No to już po robocie! Wróciła do komputera i zaczęła otwierać kolejne strony z opisami diet odchudzających. Sałata, pomarańcze, jajka na twardo... Ryby, winogrona, zupa z brokułów... Same dobre rzeczy! Poczuła, że jest okropnie głodna. Skoro od jutra ma się odchudzać, to dziś może zjeść coś pysznego. Ostatni raz. Poza tym chrupiący chleb będzie zakazany, więc trzeba go zjeść dziś, żeby się nie zmarnował. 316
Od razu poweselała. Poszła do kuchni. Lubiła swoją kuchnię. Stary kredens, który pomalowała na wrzosowo, ciąg jasnych szafek pod lśniącym blatem, marmurowa płyta do robienia ciasta, duży, wygodny zlew, lodówka... Co my tu mamy? Gdy dawno temu odchudzała się po raz pierwszy, marzyła o diecie bez wyrzeczeń. A gdyby tak jeszcze istniały potrawy, które same odchudzają: zupa pomidorowa, po której chudnie się pół kilo, albo sałatka ze szpinaku odchudzająca o kilogram... Sałatka ze szpinaku! Dobry pomysł! Poszła do salonu i nastawiła płytę Gordona Haskella. Potem odruchowo wyjęła z kredensu butelkę whisky. Nie, whisky ma za dużo pustych kalorii. Nalała sobie kieliszek białego wina. Jest dobre na trawienie. W koszyku leżała ćwiartka chleba prądnickiego. Fantastycznie wypieczona, z porowatą ośródką i grubą chrupiącą skórką. Marianna beztrosko ukroiła piętkę, posmarowała masłem od Wolskich i lekko posoliła. Sól morska jest bardzo zdrowa. Stanęła przy oknie i patrzyła na rzadki brzozowy zagajnik, w którym wśród białych pni zaczynały kwitnąć niebieskie dzwonki. Sprężysta piętka trzeszczała jej w zębach. Mmm... Smaku świeżego majowego masła nie da się z niczym porównać. Haskell śpiewał jej o tym, jaka jest cudowna, a Marianna zgadzała się z każdym słowem. Ugotowała jajko na twardo i zrobiła sos z octu balsamicznego, oliwy, czerwonej cebuli i czosnku. Potem na klarowanym maśle udusiła kilka pieczarek. Do dużej miski włożyła liście szpinaku, dodała grzyby, jajko, fetę, polała sosem i posypała siekanym koperkiem. Wciągnęła zapach. Niebiańska woń! Jeszcze jeden kieliszek wina i kromeczka z masłem... Tak... Wyszła na ganek. Jedzenie z widokiem na ogród, z How Wonderful You Are Haskella w tle, tego jej było trzeba!
Rozdział 3 Marianna przejechała przez rondo Grunwaldzkie i wjechała na most. Widok z tego miejsca na Wawel nieodmiennie ją zachwycał. Miała ochotę się zatrzymać, oprzeć o balustradę i gapić to na Wawel, to na Mangghę pod falistym dachem naśladującym ruch szarej Wisły. Spojrzała na zegar. Gimnastyka zaczynała się za piętnaście minut. Nie ma czasu na głupstwa. Obowiązek wzywa. Wjechała w Dietla. Zawsze jej się podobała ta ulica. Miała w sobie rozmach i elegancję. Może nie paryskie, ale jednak. Tory tramwajowe były ukryte w pasie zieleni. Pani Zuzanna, niania Zosi, niemal całe życie mieszkająca na pobliskim Stradomiu, opowiadała jej kiedyś, że zanim zbudowano most Grunwaldzki i puszczono tędy tramwaj, chłopi przyjeżdżający z mlekiem do Krakowa zostawiali tu furmanki. Odpoczywające w cieniu konie, leniwie chrupiące siano albo owies, zostawiały po sobie pamiątki, a okoliczni mieszkańcy mogli potem zbierać dzikie pieczarki, które pięknie rosły na końskim nawozie. Niektórzy co sprytniejsi chłopcy sprzedawali je nawet na targu, na pobliskim placu Nowym. Z górnych pięter kamienic na pewno jak na dłoni widać Wawel. Chyba miło byłoby tu mieszkać. Na przykład w tej perłowoszarej albo lepiej w tej pomalowanej na przydymiony indyjski róż. Zjechała na prawy pas. Akurat zapaliło się zielone światło i bez zatrzymywania przejechała przez skrzyżowanie z Krakowską. Znalezienie miejsca do parkowania w tej okolicy i o tej porze graniczyło z cudem. To był jednak szczęśliwy dzień. Marianna skręciła w Miodową i zobaczyła, że z chodnika zjeżdża furgonetka UPS. Natychmiast wjechała na jej miejsce, ubiegając blondynkę mniej więcej w jej wieku, która o sekundę później zauważyła okazję. Pomachała jej z uśmiechem, chwyciła torbę z rzeczami i niemal biegiem puściła się chodnikiem. Miodowa nie jest najweselszą ulicą w Krakowie. I nie chodzi nawet o usytuowane przy niej dwa żydowskie cmentarze. Wąska i zabudowana wysokimi kamienicami, miejscami tworzy niemal tunel. Są tu kawiarnie, jak na całym Kazimierzu, są także stare, ciemne sklepiki, w których można kupić chleb, kiszone ogórki i przewiązaną powrósłem wiązkę drewna na podpałkę. Marianna truchtem minęła synagogę Tempel. Po raz tysięczny, jak zawsze kiedy była w tej okolicy, obiecała sobie, że w tym roku już na pewno nie przegapi Festiwalu Kultury Żydowskiej. 318
Zdyszana wpadła na schody starej kamienicy, gdzie na pierwszym piętrze mieścił się fitness club. Właściwie mogłaby spokojnie wrócić do domu. Dzięki temu biegowi na pewno spaliła milion kalorii. W każdym razie była wykończona i czuła, że za chwilę złapie ją kolka. W szatni nikogo już nie było. Marianna błyskawicznie się przebrała i weszła do dużej sali ze ścianą luster. Na drugim jej końcu w rytm dyskotekowej muzyki fikała nogami szczuplutka dwudziestolatka uczesana w koński ogon, w czarnym kostiumie do ćwiczeń i czerwonej opasce na jasnych włosach. Wszystkie kobiety w sali, oprócz instruktorki, były po czterdziestce. Marianna obdzwoniła kilkanaście fitness clubów, szukając zajęć, po których nie będą musieli wynosić jej na noszach. Kilka razy, gdy zapytała o gimnastykę dla czterdziestolatek, usłyszała: „A! Chodzi pani o gimnastykę geriatryczną?”. Natychmiast odkładała wtedy słuchawkę. Nie dość, że teraz stale była głodna, to jeszcze ktoś śmiał jej insynuować, że jest stara! Skupiła się, bo naśladowanie sekwencji ćwiczeń wcale nie było takie łatwe. Maszerując w miejscu, wyciągnąć ręce przed siebie, skierować dłonie do góry, potem w dół, dwa razy klasnąć, położyć na ramionach, wyprostować w bok, opuścić. Bieg w miejscu, skłony, przysiady, podskoki. Po dwudziestu minutach zaczęło ją kłuć w boku i musiała usiąść na podłodze. Gdy przytrafiło się jej to na pierwszych zajęciach, zacisnęła zęby i ćwiczyła dalej. A kiedy kolka stała się nie do wytrzymania, po prostu wyszła, ubrała się i pojechała na umówioną wizytę do kosmetyczki. Następnym razem instruktorka podeszła do niej przed zajęciami i poprosiła, by nie wychodziła wcześniej, tylko ćwiczyła we własnym tempie albo po prostu usiadła i chwilę odpoczęła. Teraz skwapliwie skorzystała z tej rady. I tak widziała postępy: kolka po dwudziestu minutach, nie po pięciu. Mimo wszystko te czterdzieści pięć minut gimnastyki dwa razy w tygodniu traktowała jak smutny obowiązek. Fajnie było pójść do sklepu i kupić sobie szałowy fiołkowy kostium do ćwiczeń, do tego ciemnoróżową matę, adidasy i opaskę na włosy w tym samym odcieniu różu. Gdyby na tym można było poprzestać! Może powinna biegać albo zapisać się na basen? Rozważała te możliwości w szatni, wyobrażając sobie, jaką sensację wywołałaby we wsi, gdyby codziennie z rozwianym włosem pędziła na przełaj przez pola. Zebrała rzeczy i wyszła do holu. Rzuciła okiem na tablicę ogłoszeń. Zajęcia o nazwie Cellulit Killer. Chyba ze skalpelem w roli głównej? Trening obwodowy. Nie miała pojęcia, na czym to może polegać. Zajęcia na stepie. Ciekawe, czy także na pustyni i w puszczy. Fizjoterapia prowadzona przez 319
Ożannę Dylewską. No proszę, kto by pomyślał, że w tym katolickim kraju to rzadkie hebrajskie imię jest takie popularne. W Wadowicach chodziła do szkoły z Ożanną Kapustą i była pewna, że to jedyna polska Ożanna. Do wizyty u kosmetyczki miała półtorej godziny. Przyszło jej do głowy, by zadzwonić do Zosi i wyciągnąć ją na lunch. Wprawdzie dochodziła dopiero jedenasta, ale może w firmie nie odmówią ciężarnej. Boże, co za okropne słowo! Gdy sięgnęła po telefon, poczuła, że ktoś się na nią gapi. Odwróciła głowę. No tak, blondynka, która celowała w to samo miejsce na chodniku. Wlepiała w nią oczy, a teraz szła w jej stronę. Chyba nie chce się bić. Marianna wyprostowała plecy i uśmiechnęła się szeroko. To podobno działa na ludzi tak jak demonstracja ostrych zębów na dzikie zwierzęta. – Wiedziałam, że to ty! – zawołała blondynka i chwyciła Mariannę za ręce. Zrobiła taki ruch, jakby chciała przegryźć jej gardło, skończyło się jednak na pocałunku gdzieś w okolicy najpierw prawego, potem lewego ucha. Marianna stała jak słup soli. Nic z tego nie rozumiała. – Marianna, prawda? Marianna Milejko? Marianna niepewnie kiwnęła głową. Pierwszy raz widziała tę kobietę na oczy. A właściwie drugi. – Nie poznajesz mnie? Ożanna. Oszka Kapusta. Pamiętasz? – Oszka? Marianna w panice usiłowała w tej szczupłej niebieskookiej blondynce w białym lekarskim fartuchu zobaczyć grubą Oszkę o szarej cerze, szarych włosach i szarych oczach ledwie widocznych zza grubych szkieł brzydkich okularów. Niemożliwe. – Niemożliwe! – powtórzyła na głos. Kobieta się roześmiała. – Nic się nie zmieniłaś. Bezpośrednia jak zawsze! Pamiętasz, jak na polskim w trzeciej klasie zagięłaś naszą wychowawczynię, bo okazało się, że przeczytałaś wszystkie tomy Ani z Zielonego Wzgórza, a Starą baśń znasz lepiej niż ona? Powiedziała ci wtedy: „Tylko sobie nie wyobrażaj, że jesteś jakimś geniuszem”, a ty jej na to: „Nigdy nic nie wiadomo”. Podziwiałam twoją pewność siebie. Marianna nagle przypomniała sobie tę scenę i uwagę na dwie strony w dzienniczku. Wcale nie czuła się pewnie. W trzeciej klasie paznokcie miała obgryzione do żywego mięsa. – Oszka! Wyglądasz fantastycznie! Co tu robisz? 320
– Pracuję. – Oszka wskazała drzwi na końcu korytarza. – Jestem fizykoterapeutką. – Spojrzała na zegarek. – Za kilka minut mam pacjenta. Spieszysz się? Może skoczymy na kawę? Za piętnaście minut? – Tak szybko ci to pójdzie? – Dziś ma ostatni zabieg. Laser. Potem mam pół godziny przerwy. To co, znajdziesz czas? Marianna zastanowiła się chwilę. Nigdy specjalnie nie przyjaźniła się z Oszką. Jednak... czemu nie. – Okej, poczekam. – Super. Jestem za kwadrans – rozpromieniła się Oszka. Pobiegła korytarzem i znikła w swoim gabinecie. Marianna poszła do łazienki trochę się ogarnąć. Nie chciała wypaść blado na tle cudownie odmienionej dawnej koleżanki. Potem usiadła pod oknem na końcu korytarza i zaczęła przeglądać rozłożone na parapecie kolorowe pisma. Z sali gimnastycznej dobiegały dźwięki muzyki i głośnych komend. Z drugiej strony Marianna słyszała delikatne dźwięki sitara. Może powinna zapisać się na jogę? Chudnięcie wysiłkiem mentalnym na pewno jest łatwiejsze i przyjemniejsze niż oblewanie się potem przy muzyce disco. Zaburczało jej w brzuchu. Jogurt na śniadanie, nawet zrobiony w domu, nawet z łyżeczką płatków i mandarynką, to boleśnie mało. Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Na drugim końcu korytarza Oszka żegnała się z pacjentem i towarzyszącą mu dziewczyną. Marianna wstała, odłożyła czasopismo na parapet i sięgnęła po torbę. Słyszała, jak para idzie do wyjścia, cicho rozmawiając. Odwróciła się od okna i zobaczyła, jak ciemnowłosa dziewczyna troskliwie bierze pod ramię lekko utykającego mężczyznę: wysokiego, chudego pięćdziesięciolatka z krótko ostrzyżonymi, siwiejącymi na skroniach włosami. Natychmiast go poznała, choć widziała go tylko raz: zagadnął ją w barze, gdzie spotkała się z Zosią, a później posłaniec przyniósł od niego bukiet anemonów... Potem czasem o nim myślała, a nawet zajrzała do tego baru raz i drugi. Była rozczarowana, że go nie spotkała, choć sama przed sobą udawała, że jej na tym nie zależy. Mężczyzna nachylił się do dziewczyny, mówiąc coś cicho, a potem objął ją czułym gestem, przepuszczając przez drzwi. Tak był nią zajęty, że w ogóle nie zauważył stojącej nieruchomo Marianny.
Kruche ciasto Kruche ciasto robię z 1,5 szklanki mąki, 3/4 kostki masła, jednego żółtka, szczypty soli i odrobiny zimnej wody. Jeśli wiem, że to będzie ciasto ze słodkim nadzieniem, dodaję płaską łyżkę cukru. Zimne masło wykładamy na stolnicę, siekamy dużym nożem, dodajemy przesianą mąkę z solą (i ewentualnie z cukrem), siekamy na drobną kaszkę. Potem dodajemy żółtko i ewentualnie troszkę zimnej wody – ile zabierze. Wyrabiamy minutę, nie dłużej, bo będzie twarde. Potem zawijamy szczelnie w folię i odkładamy do lodówki przynajmniej na godzinę. Można je przechowywać przez kilka dni, także zamrozić. Zawsze mam pod ręką kruche ciasto, bo błyskawicznie można z niego wyczarować gorące danie. Wystarczy rozwałkować ciasto i przełożyć na wysmarowaną klarowanym masłem blachę, nakłuć widelcem i upiec w gorącym piekarniku. Gdy lekko przestygnie, dać na wierzch podsmażone plastry boczku albo uduszone grzyby czy jarzyny (szpinak!) i zalać 2 ubitymi jajkami ze startym serem lub połową szklanki śmietany, albo jakiś krem z mleka i żółtek oraz owoce, albo dobry dżem i owoce – praktycznie wszystko – i zapiec. Jeśli ktoś nie umie wałkować, może kulę ciasta pokroić na cienkie plastry i wykleić nimi blachę. Ciasto z porzeczkami (przepis pani Joli) 5 białek ubić na sztywną pianę z łyżeczką cukru, a potem, ciągle ubijając, dodawać po trochu szklankę cukru. Delikatnie domieszać 30 dkg czerwonych porzeczek (naturalnie bez łodyżek). Wyłożyć na upieczone kruche ciasto i zapiekać przez 30 minut w 150º. Czerwone porzeczki pięknie wyglądają w białej bezie.
W Tivoli jest Villa d’Este, rajskie ogrody z setkami fontann. Jest też stara willa rodziny Carli, z cienistym ogrodem i winnicą. Na skraju tej winnicy rosną figowce chroniące ją przed wiatrem. A na tych figowcach – najlepsze figi na świecie. Smak świeżej czarnej figi jest po prostu boski. Można je jeść prosto z drzewa albo w sałatkach i deserach. Pasuje do nich ser (na przykład mozzarella lub kozi), rukola, orzeszki pinii, szynka parmeńska. Ludzie jedli je od zawsze. Podobno były głównym składnikiem jadłospisu zawodników przygotowujących się do greckich olimpiad. Grecy i Rzymianie uważali 598
figi za afrodyzjak. Włoskie fico jest frywolne – łatwo się domyślić, co znaczy męski okrzyk: bella fica! Crostata con fichi, czyli kruche ciasto z figami Dwie trzecie porcji kruchego ciasta wyłożyć na spód i boki tortownicy i podpiec. 10 dojrzałych fig pokroić na ćwiartki i ułożyć na cieście. Posypać 2 łyżkami cukru. Resztę ciasta rozwałkować, pokroić na paski i ułożyć kratkę na figach. Piec 30–40 minut w gorącym piekarniku. Najlepsze jeszcze ciepłe. Brownie Marianny Rozpuścić na parze 2 gorzkie czekolady i kostkę masła. 6 jajek ubić, stopniowo dodając ¾ szklanki mąki i 1¼ szklanki cukru. Do ubitych jajek dodać przestudzoną czekoladę i masło, jeszcze chwilę miksować na wysokich obrotach. Wlać ciasto na prostokątną blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Wstawić do nagrzanego piekarnika i piec około 20–30 minut w 180º. Sprawdzić patyczkiem, czy upieczone. Chrust (przepis Basi Doliwy) Basia robi najlepszy chrust na świecie. Z ½ kg mąki, 6–7 żółtek, 5 dkg masła, kilku łyżek gęstej kwaśnej śmietany (ile zabierze ciasto) i łyżki spirytusu zarobić ciasto jak na makaron. Partiami bardzo cienko rozwałkować. Pokroić na paski, w każdym zrobić podłużne nacięcie i przepleść przez nie koniec paska. Od razu smażyć na bardzo gorącym smalcu. Gdy zrobią się złote, odwracać widelcem i smażyć z drugiej strony. Układać na białej bibule i odsączyć. Potem posypać cukrem pudrem. Ciasto przed smażeniem nie może wyschnąć, bo chrust będzie twardy, a ma być tak kruchy, jak szczęście. Dlatego chrust najlepiej robi się we dwoje – jedna osoba zajmuje się ciastem, druga gotowe od razu smaży. Bezy Zbywające białka można wykorzystać do zrobienia drobnych bez, bezowych blatów do tortu albo pieguska. Ubić białka na sztywną pianę z dodatkiem łyżeczki cukru. Potem dalej ubijać, dodając stopniowo cukier (25 dkg na 10 białek). Z tej masy uformować na wyłożonej pergaminem blasze małe bezy. Bezy piecze się w niezbyt gorącym piekarniku – drobne 15–20, blat 35– 40 minut. Masa białkowa rośnie w piecu. Na blat wystarczy 4–5 białek. Bezy można podać z bitą śmietaną, owocami i lodami. 599