6 minute read
Q Z wizytą u Mistrzów Agroligi str
|Gospodarstwo Państwa Jeromińskich widziane z lotu ptaka, a raczej drona (uśmiech)
Advertisement
NIE TYLKO MLEKO: katarzyna i robert jeromińscy z chobotek (pow. moniecki) – z wizytą u mistrzów agroligi `2021 nasi najlepsi
17 ha otrzymanych od rodziców powiększyli do 200.
Z pięciu macior „zrobili” sto. Potem zaczęli hodować trzodę w cyklu otwartym osiągając roczną sprzedaż na poziomie 8 tys. tuczników. Nowoczesne i w pełni zautomatyzowane gospodarstwo zauważyła i doceniła komisja Agroligi. Bo i jest co podziwiać.
Mieszkają na kolonii. Ostatnia prosta wiedzie tunelem pomiędzy polami wysokiej lipcowej kukurydzy. Na koniec niespodzianka, którą zasłaniały zboża – piękne, wyjątkowo zadbane gospodarstwo. Czuć mistrzów, oj czuć...
A oni sami mówią skromnie: – Cieszymy się, że komuś możemy pokazać gospodarstwo, na które pracowaliśmy 20 lat, aby osiągnęło poziom Agroligi – mówi Robert Jeromiński. – To ciężka praca. – Skala hodowli jest duża, a jak ciągle pracuje się w polu i przy trzodzie, to nie ma czasu na dopieszczanie reszty, czyli domu i ogrodu – dodaje pani Katarzyna. – A to też ważne. Jesteśmy dumni, że doceniono to, co robimy.
Dziś jest pięknie, są dobre wyniki ekonomiczne i nawet trochę spokoju oraz wolnego czasu. Nie od razu tak było. Wypadałoby więc napisać jak to powstawało. A więc przenosimy się 20 lat wstecz, kiedy to rodzice pana Roberta przepisali gospodarstwo na jednego z czterech synów. Kandydatami było dwóch z nich. Początkowo pan Robert nie miał zamiaru gospodarzyć, ale brat wyjechał za granicę, więc „szef” w Chobotkach pojawił się jakby trochę z przypadku. – Rodzice przekazali nam (bo państwo Jeromińscy są małżeństwem od 1997 r.) 17 ha, parę krów i świnek, stare budynki, jak to dawniej bywało – wspomina Robert Jeromiński. – Przejęliśmy gospodarstwo i od razu zapadła decyzja o produkcji trzody chlewnej. To bardziej mi pasowało, nigdy nie lubiłem dojenia i pracy przy krowach – to po pierwsze. Po drugie, u nas nie ma warunków do zwiększenia produkcji mleka. Ziemie są słabe, nie ma miejsca na zakładanie łąk. Czasy były i są takie, że trzeba wszystko zwiększać, wszystko idzie z postępem. Nam na rozwój stada bydła nie pozwalał areał upraw, więc zdecydowaliśmy się na trzodę, z którą jest łatwiej, a zboże można dokupić.
No i tak to poszło. Zaraz Polska weszła do Unii Europejskiej, pojawiły się pierwsze programy wspierające rolnictwo. Państwo Jeromińscy zaczęli rewolucję. Oczywiście to Robert stał z wnioskiem w Agencji: ja pierwszy, ja pierwszy – z czego pozwala sobie zażartować żona. Wszystkie budynki zostały albo wyburzone, albo gruntownie przebudowane. Pierwsza inwestycja, budowa nowej chlewni zaczęła się w 2005 r. – budynek o powierzchni 700 m² na 60 loch. Wtedy jeszcze produkcja była prowadzona w systemie zamkniętym. – Wykorzystaliśmy SPO – wspomina gospodarz. – Była to inwestycja na tamte czasy trochę szalona. Sąsiedzi śmiali się, bo musiałem zainwestować pół miliona, a to były duże pieniądze. Nikt nie wierzył w to, że Unia coś da, bo to były pierwsze, niesprawdzone przez nikogo, projekty. Wszyscy mówili, że jeszcze nikt za darmo nic nikomu nie dał. Nazywano mnie świrem. Tymczasem dofinansowanie było kuszące, bo aż 60%. Przeszliśmy na VAT. Po rozliczeniu budowy wyszło nam, że mamy spłacić tylko 100 tys. zł. Z takim kredytem uporaliśmy się w rok i chlewnia została. Można było nam wtedy wręczyć puchar za odwagę.
Potem na posesji w Chobotkach pojawiały się kolejne pomysły inwestycyjne,
|Decyzja o zmianie hodowli na cykl otwarty, dała gospodarzom więcej czasu na pracę w polu, bo i ziemię dokupowali i powiększali dzierżawy.
C.D. ZE STR. 28
wchodziły nowe dofinansowania i Jeromińscy już z tym pucharem (uśmiech) śmiało korzystali z wszystkich programów, do których się kwalifikowali.
Z pięciu macior po rodzicach stado urosło do stu loch. Zrezygnowali z chowu zamkniętego i przeszli na cykl otwarty, czyli zakup warchlaków i sprzedaż tuczników.
W 2018 r. wybudowali dwie kolejne chlewnie z przeznaczeniem na tuczarnie – obie na łącznie 1.200 sztuk. Również ta wcześniejsza została przerobiona na tuczarnię z 800 stanowiskami. Jednocześnie hodują więc 2 tys. tuczników. Poszczególne budynki zasiedlają co miesiąc. – Kupujemy prosięta 30-kilogramowe, tuczymy je do 130 kg (przyrost dzienny ok. 1.200 g). Trwa to 80-90 dni, sprzedajemy, pomieszczenia myjemy i dezynfekujemy i wstawiamy kolejne – wyjaśnia pan Robert. – W ten sposób uzyskujemy cztery cykle w roku, co pozwala nam na sprzedaż 8 tys. szt. tuczników w skali roku. Każda chlewnia „schodzi” w danym miesiącu, jest lżej pracować i – przede wszystkim – stabilniej cenowo.
Współpracują z kilkoma rzeźniami w kraju, ale na szczególne wyróżnienie w artykule zasłużyli ci najbliżsi regionalni – państwo Dziękońscy i Jakimowie.
Budynki są na rusztach, bezściołowe. Brak słomy jest ważny, bo eliminuje ryzyko ASF. Słoma zbierana z pola może zawierać odchody dzików. Na wejściu są śluzy dezynfekcyjne, wchodzą tylko osoby z obsługi. Chlewnie wyposażone są na najwyższym poziomie, wszystko jest zautomatyzowane: zadawanie paszy, woda, wentylacja, agregat prądotwórczy – zabezpieczone alarmami z powiadomieniami na telefon. Obiekty bezobsługowe. – Nie mamy ciężkiej fizycznej pracy – mówią. – Wystarczy przejść rano i wieczorem, ocenić zdrowotność zwierząt. – Pasze mieszamy sami, zadawane są automatycznie.
Oprócz chlewni, wybudowali magazyny do paszy, silosy i suszarnię zboża. – W tej chwili obrabiamy 200 ha – mówi pan Robert. – Połowa to grunty własne. Siejemy głównie kukurydzę na ziarno, w tym roku mamy jej 150 ha, reszta to rzepak. Wszystko zbieramy i suszymy, część na pasze, część na sprzedaż. Dodatkowo skupujemy jeszcze kukurydzę od rolników i też suszymy na sprzedaż. Tak dla zobrazowania – suszarnia przerabia 9 tys. t kukurydzy w sezonie.
Mistrzowie mistrzom – tak mogłabym zacząć kolejny akapit artykułu, bo tu czas na maszyny pracujące w gospodarstwie. A te głównie przyjeżdżają z firmy Argrotechnik Tafiły ze Stawisk. – Trzymamy się jednej profesjonalnej marki Fendt – mówi pan Robert. – W 2018 r. model 826 o mocy 260 kM, pełnym wyposażeniu i nawigacji, a teraz, w grudniu ubiegłego roku model 718 też z pełnym wyposażeniem. Mamy jeszcze ciągnik z 2010 r. Fendt 714.
Do współpracy jest jeszcze przyczepa, wóz asenizacyjny, opryskiwacz i cała „drobniejsza” reszta. Rzecz jasna, że kombajn oczywiście też – Class.
Oprócz wspaniale prosperującej produkcji państwo Jeromińscy mają jeszcze, choć z pewnością je stawialiby jako pierwsze, trzy śliczne córki. Najstarsza, Wiktoria, pracuje jako menedżer w jednym z białostockich hoteli i uwielbia zajmować się makijażami. Licealistka Laura pasjonuje się matematyką i marzy o jej studiowaniu w Gdańsku. Ale tata natychmiast zauważa, jak ona świetnie radzi sobie w ciągniku i jak na ładowarkę wsiada i „grzeje”. Uważaj Laura, bo coś czujemy, że tata ma pomysł na następcę (uśmiech). No i jest jeszcze 7-letnia Lena z zupełnie inną teorią na temat rodziny. Czas by rodzice sprzedali wreszcie te świnie i zajęli się normalną pracą, np. w Biedronce. Rodzice jednak nie korzystają z jej pomysłu, ale tylko jak na razie. – Mamy jednego pracownika zatrudnionego na stałe – trzyma się swego pan Robert. – W sezonie, jak są żniwa, zatrudniamy traktorzystów i dwie osoby do obsługi suszarni. Pozwala nam to wygospodarować zawsze krótszy lub dłuższy czas na wspólne wyjazdy. Jak nie możemy wszyscy, to wysyłamy dziewczyny. Mamy skuter wodny, skuter śnieżny, kłada. Siadamy i śmigamy sobie. Co weekend teraz jeździmy na jeziora do Augustowa. – Uwielbiam mój ogród – mówi pani Katarzyna. – Lubię róże kaskadowe, uprawiam warzywa, truskawki, borówki i poziomki.
I taka ciekawostka na koniec. Czy komuś z czytelników twarz pana Roberta nie brzmi czasem znajomo? Tak, to on, dobrze kojarzycie – lider zespołu Diadem. A więc śpiewająco żegnamy Chobotki, życzymy mistrzom dobrego sezonu, bo czas żniw, żadnych chorób w stadzie, no i trzymamy kciuki, by za rok gratulować tego tytułu, ale na szczeblu krajowym.