paul auster Dziennik zimowy Autobiografia Przekład
Maria Makuch
Wydawnictwo Znak Kraków 2014
Jesteś przekonany, że to nie może cię spotkać, że to nie ma prawa cię spotkać, że jesteś jedyny na świecie, którego to nigdy nie spotka, a potem wszystko po kolei spotyka właśnie ciebie, w ten sam sposób, w jaki spotyka wszystkich dookoła. Pod bosymi stopami czujesz zimną podłogę, gdy gramolisz się z łóżka i podchodzisz do okna. Masz sześć lat. Na zewnątrz pada śnieg. Gałęzie drzew na tyłach domu zaczynają pokrywać się bielą. Zacznij mówić teraz, zanim będzie za późno, i umocnij się nadzieją, że będziesz mówił do chwili, kiedy już nic nie zostanie ci do powiedzenia. Jakkolwiek by było, czas się kończy. Może lepiej zaniechać mówienia i zastanowić się, jakie to uczucie – żyć w danym ciele od pierwszego zapamiętanego dnia aż po moment teraźniejszy. Spis rzeczy odczuwanych. Albo, innymi słowy, f e n o m e n o l o g i a o d d y c h a n i a. 5
Masz dziesięć lat, jest pełnia lata i panuje upał, nieznośny upał, wilgotne powietrze jest nieprzyjemne i mimo że siedzisz w cieniu w ogrodzie na tyłach domu, na twoim czole pojawiają się krople potu. Nie jesteś już młody, to niepodważalna prawda. Od dziś za miesiąc zaczniesz sześćdziesiąty czwarty rok życia, co nie zalicza się do późnej starości, co nie jest postrzegane jako wiek zaawansowany, a jednak nie zwalnia cię od myślenia o tych, którym nie udało się zajść tak daleko. To tylko jeden przykład, jedna z wielu rzeczy, która nie miała prawa się zdarzyć, lecz właśnie się dokonała. Wiatr chłostający cię po twarzy podczas zeszłotygodniowej zamieci. Odczuwasz przenikliwe ukłucia zimna, ale idziesz opustoszałą ulicą i dziwisz się, co cię wygnało na tę szalejącą wichurę, i mimo że walczysz, by utrzymać równowagę, z uderzeń wiatru czerpiesz euforię, odczuwasz radość na widok znajomych ulic rozmywających się w bieli wirującego śniegu. Fizyczna rozkosz i fizyczny ból. Nade wszystko rozkosz płynąca z seksu, ale także rozkosz jedzenia i picia, leżenia nago w ciepłej kąpieli, drapania się tam, gdzie cię swędzi, kichania i pierdzenia, wylegiwania się w łóżku o godzinę dłużej, wystawiania twarzy do słońca w łagodne późnowiosenne popołudnie i odczuwanie ciepła rozlewającego się po skórze. Niezliczone incydenty, nie ma dnia pozbawionego chwili lub chwil fizycznej przyjemności, a równocześnie pojawiające się bóle stają się bez wątpienia coraz bardziej uporczywe 6
i nieustępliwe i przychodzi czas, że każda niemal część twojego ciała poddaje się jakiejś dolegliwości. Oczy i uszy, głowa i kark, ramiona i plecy, ręce i nogi, gardło i brzuch, kostki i stopy, nie pomijając potwornego czyraka, który kiedyś zakwitł na twoim lewym półdupku, a przez lekarza został określony jako t o r b i e l, co dla twoich uszu zabrzmiało jak jakaś średniowieczna zaraza i na tydzień pozbawiło cię możliwości siedzenia na krześle. Bliskość twojego niepokaźnego ciała i ziemi, ciała, które należało do ciebie, gdy miałeś trzy, cztery lata, innymi słowy, niewielka odległość głowy od stóp, i świat, którego teraz w ogóle nie zauważasz, a który stale był w twoim polu widzenia i pochłaniał twoją uwagę: maleńki świat wędrujących mrówek i zgubionych monet, połamanych gałązek i zgniecionych kapsli, mleczy i koniczyny. Nade wszystko jednak mrówki. Te najlepiej pamiętasz. Armie mrówek maszerujące z kruchych kopczyków i sunące z powrotem do nich. Masz pięć lat, kucasz przy mrowisku w ogrodzie, bacznie rejestrując przyjścia i wyjścia twoich maleńkich sześcionogich przyjaciół. Nie widzisz ani nie słyszysz, jak twój trzyletni sąsiad skrada się za tobą i wali cię w głowę grabkami do piasku. Grabki wbijają ci się w czaszkę, krew spływa po włosach i na kark, biegniesz z krzykiem do domu, gdzie babka opatruje ci rany. Słowa babki do matki: „Twój ojciec byłby cudownym człowiekiem, gdyby tylko był inny”. 7
Dziś rano budzisz się w szarości kolejnego styczniowego świtu, blade światło sączy się do sypialni, na poduszce obok twarz żony zwrócona ku tobie, jej oczy nadal zamknięte, jest wciąż pogrążona we śnie, przykryta po szyję, głowa jest jedyną widoczną częścią jej ciała, patrzysz z zachwytem, jaka jest piękna, jak młodo wygląda, nawet teraz, gdy minęło trzydzieści lat, odkąd po raz pierwszy z nią spałeś, trzydzieści lat wspólnego życia pod jednym dachem i dzielenia jednego łóżka. Dalej pada śnieg i kiedy wychodzisz z łóżka i stajesz przy oknie, gałęzie drzew na tyłach domu są już prawie białe. Masz sześćdziesiąt trzy lata. Uświadamiasz sobie, że w czasie długiej drogi przebytej od dzieciństwa do teraz prawie nie zdarzały ci się dni bez miłości. Tak, masz za sobą trzydzieści lat małżeństwa, lecz w ciągu poprzedzających je trzydziestu lat ileż było zauroczeń i zadurzeń, ile namiętności i pasji, ile stanów równych delirium i ogarniających cię szalonych fal pożądania? Odkąd świadomie rejestrujesz swoje czyny, zawsze wiernie i ochoczo służyłeś Erosowi. Dziewczyny, które kochałeś w młodości, kobiety kochane przez ciebie, gdy stałeś się mężczyzną, wszystkie bardzo różne, niektóre okrągłe, niektóre szczupłe, wysokie i niskie, pilne uczennice i typy sportowe, zamknięte w sobie i emocjonalne, białe, czarne i Azjatki, jej wygląd nigdy nie był dla ciebie istotny, bo zawsze chodziło o wewnętrzne światło, którego w niej poszukiwałeś, tę wyjątkową iskrę, płomień objawionego ja, światło, które właśnie ją czyniło dla ciebie piękną, nawet gdy inni tego piękna nie dostrzegali, i wtedy cały płonąłeś, aby tylko być z nią, w jej bliskości, bo kobiece piękno jest czymś, czemu nigdy nie potrafiłeś się oprzeć. Sięgasz pamięcią 8
do pierwszych dni w szkole, do zerówki, kiedy zakochałeś się w jasnowłosej dziewczynce z końskim ogonem i wymykałeś się z lekcji ze swoją ukochaną, ty i dziewczynka skorzy do psot w jakimś kącie, za co pani Sandquist wlepiała ci kary, lecz owe kary w ogóle cię nie obchodziły, bo przecież byłeś zakochany, kompletnie zgłupiałeś z miłości, tak jak do tej pory głupiejesz z jej powodu. Lista twoich blizn, szczególnie tych na twarzy, tych, które widzisz codziennie, patrząc w łazienkowe lustro, gdy się czeszesz lub golisz. Rzadko o nich myślisz, ale gdy to robisz, pojmujesz, że są to ślady pozostawione przez życie, że te bardzo różne, poszarpane kreski wyryte w skórze twojej twarzy są znakami tajemnego alfabetu, który kryje historię tego, kim jesteś, bo każda blizna to ślad po wyleczonej ranie, a każda rana powstała w nieoczekiwanej kolizji ze światem, czyli innymi słowy, wskutek wypadku, czyli czegoś, co nie powinno się stać, bo wypadek z definicji nie jest czymś, co ma ci się przytrafić. Przypadkowe fakty jako przeciwieństwo faktów nieuniknionych i kiedy patrzysz tego ranka w lustro, nabierasz świadomości, że całe życie jest przypadkowe oprócz jednego nieuniknionego faktu – wcześniej czy później nastąpi jego koniec. Masz trzy i pół roku, twoja dwudziestopięcioletnia ciężarna matka zabrała cię na zakupy do centrum handlowego w Newarku. Towarzyszy jej przyjaciółka, matka z chłopcem w identycznym wieku co ty. W którymś momencie obaj się im wyrywacie i rozpoczynacie bieg przez sklepowe hale. To potężna otwarta przestrzeń, z pewnością największa, jaka 9
do tej pory trafiła się wam do biegania, i obaj odczuwacie wielki dreszcz emocji, gdy możecie puścić się dzikim pędem przez tę gigantyczną zadaszoną arenę. W końcu razem z chłopcem rzucacie się na ziemię i ślizgacie na brzuchach po gładkiej posadzce, jedziecie na sankach bez sanek i zabawa jest tak porywająca, tak ekstatyczna w swoim efekcie, że nie zważając na nic dookoła, jesteście coraz bardziej rozzuchwaleni w swojej brawurze. Dojeżdżasz do tej części hali, gdzie prowadzone są jakieś prace naprawcze, i nie bacząc na możliwe przeszkody, dalej rzucasz się na brzuch i żeglujesz po gładkiej jak szkło powierzchni, aż nagle zdajesz sobie sprawę, że lecisz prosto na drewniany stół. Myślisz, że wystarczy nieznaczny skręt szczupłego ciała, by nie wpaść na nogę stołu, która wyrasta przed tobą, lecz w tym ułamku sekundy, w którym masz zmienić kurs, umyka ci, że z nogi wystaje gwóźdź, długi gwóźdź sterczący niefortunnie akurat na wysokości twojej twarzy i gdy chcesz prześliznąć się obok, by się w końcu zatrzymać, nadziewasz się na gwóźdź, który haracze twój lewy policzek. Masz rozerwaną połowę twarzy. Sześćdziesiąt lat później nie pamiętasz całego wypadku. Pamiętasz biegi i ślizganie się na brzuchu, ale wyparłeś ból, krew, pośpiech, z jakim wieźli cię do szpitala, i lekarza zszywającego ci policzek. Doktor naprawdę się spisał, mawiała matka, a ponieważ na zawsze pozostał w niej uraz związany z widokiem pierworodnego syna z rozerwaną połową twarzy, często mówiła o misternej metodzie podwójnego szycia, dzięki której udało się zminimalizować bliznę i uchronić cię od zeszpecenia na całe życie. „Mogłeś stracić oko”, mówiła albo rzucała bardziej dramatycznie: „mogłeś się zabić”. Na pewno miała 10
rację. Z upływem lat blizna coraz bardziej przygasała, ale jest na miejscu, gdy chcesz ją namierzyć, i będziesz nosił tę odznakę szczęścia (całe oko! żyje!) aż po grób. Blizny po pękniętych łukach brwiowych, lewym i prawym, niemal idealna symetria, pierwsza nabyta na wuefie w liceum, gdy podczas gry w dwa ognie pełnym biegiem wpadłeś na ceglany mur (na potwornie spuchniętym oku czarny siniak, z którym paradowałeś potem przez wiele dni, przypominający ci zdjęcie boksera Gene’a Fullmera niemal w tym samym czasie pokonanego w walce o mistrzostwo przez Sugara Ray Robinsona), druga natomiast przybyła ci w wieku dwudziestu paru lat podczas meczu koszykówki, gdy przymierzałeś się do layupa, a wtedy ktoś sfaulował cię od tyłu i z całej siły poleciałeś na metalowy słup podtrzymujący kosz. Następna blizna, na brodzie, pochodzenie nieznane. Najprawdopodobniej jakiś upadek w dzieciństwie, zderzenie z chodnikiem lub kamieniem, który rozciął tkankę i pozostawił znak, który zawsze masz przed oczami podczas porannego golenia. Z tą blizną nie wiąże się żadna opowieść, matka nigdy nic o niej nie wspominała (przynajmniej tego nie pamiętasz), dla ciebie jest dziwna, a nawet budzi twój szczery niepokój, że tę stałą linię musiała wyryć na twojej brodzie jakaś n i e w i d z i a l n a r ę k a, a twoje ciało jest mapą wydarzeń wymazanych z historii. Jest czerwiec 1959. Masz dwanaście lat i za tydzień ty i twoi koledzy z szóstej klasy skończycie szkołę podstawową, do której chodziliście od piątego roku życia. Dzień jest przepiękny, 11
późna wiosna w swoim najbardziej olśniewającym wcieleniu, światło słoneczne leje się z bezchmurnego nieba, jest ciepło, lecz nie za ciepło, wilgotność umiarkowana, delikatny wiatr porusza powietrzem i czujesz jego leciutki powiew na twarzy, szyi i nagich ramionach. Wreszcie kończą się lekcje i pędzisz z kolegami do Grove Park, by zagrać w baseball. Grove Park nie jest typowym parkiem, raczej czymś w rodzaju wiejskiej łąki, sporym prostokątem dobrze utrzymanego trawnika, z każdego boku otoczonym domami, przyjemnym miejscem, jedną z najmilszych publicznych przestrzeni w twoim małym mieście w stanie New Jersey, i ty, i twoi koledzy często tam biegniecie, żeby zagrać po szkole w baseball, bo wszyscy uwielbiacie baseball i możecie grać w niego całymi godzinami, i nigdy się wam to nie znudzi. Żadnych dorosłych. Sami ustanawiacie własne reguły na polu i sami załatwiacie wszystkie wasze nieporozumienia – najczęściej słownie, sporadycznie za pomocą pięści. Po pięćdziesięciu latach z meczu rozegranego tamtego popołudnia nic już nie pozostało ci w głowie, pamiętasz tylko to: gra się skończyła, stoisz w samym środku wewnętrznego pola, ćwiczysz łapanie piłki, czyli wyrzucasz ją wysoko w powietrze, obserwujesz, jak wznosi się i opada, aż ląduje w twojej rękawicy, a ty w mgnieniu oka znów podbijasz ją w powietrze i za każdym nowym wyrzutem piłka szybuje coraz wyżej, i już po kilku razach osiągasz niebotyczne wysokości, biała piłka na parę sekund zawisa w powietrzu, unosi się na tle czystego, błękitnego nieba, biała piłka wpada do rękawicy i cała twoja istota bez reszty jednoczy się z tą mechaniczną czynnością, jesteś skupiony całkowicie na niej, nic nie istnieje z wyjątkiem piłki, nieba i rękawicy, co oznacza, że 12
twarz trzymasz nieprzerwanie zwróconą do góry, że patrzysz w niebo, obserwując trajektorię piłki, tracąc zupełnie kontrolę nad tym, co się dzieje na ziemi, a to, co się tam dzieje, kiedy patrzysz w niebo, nieoczekiwanie daje znać o sobie, bo nagle coś lub ktoś z ogromną siłą wpada na ciebie, uderzenie jest tak niespodziewane, tak gwałtowne, tak obezwładniające swoją siłą, że natychmiast padasz na ziemię z uczuciem, że przejechał po tobie czołg. Cały impet ciosu miał spaść na twoją głowę, ściśle mówiąc, na czoło, ale twój korpus też nieźle oberwał i kiedy leżysz na ziemi, nie mogąc złapać tchu, ogłuszony i prawie nieprzytomny, widzisz, że z czoła spływa ci krew, nie, ona nie spływa, tylko tryska, więc ściągasz biały podkoszulek i przyciskasz tam, skąd wali strumień, i w ciągu kilku sekund biały podkoszulek jest już cały czerwony. Pozostali chłopcy są w panice. Pędzą do ciebie, bo chcą zrobić wszystko, żeby ci pomóc, i dopiero wtedy pojmujesz, co się stało. Prawdopodobnie jeden z twoich kumpli, ten niezdarny chudzielec, niezbyt rozgarnięty, ale dobroduszny B.T. (pamiętasz, jak się nazywa, lecz nie chcesz teraz tego ujawniać, bo zakładasz, że żyje, i mógłbyś wprawić go w zakłopotanie), był pod tak silnym wrażeniem twoich niesamowitych podniebnych wyczynów, że wpadł na pomysł, by się do ciebie przyłączyć i także wyłapywać twoje rzuty, i nie zadając sobie trudu, żeby ci o tym powiedzieć, rozpoczął bieg w kierunku spadającej piłki, głowa naturalnie zwrócona w górę, usta otwarte w ten jego charakterystyczny głupkowaty sposób (któż biega z rozdziawionymi szczękami?), i kiedy chwilę potem w pełnym galopie z całej siły zderzył się z tobą, jego wysunięte do przodu i wystające z otwartych ust zęby wbiły 13
się prosto w twoje czoło. Stąd fontanna krwi, stąd głębokie rozcięcie nad lewym okiem. Na szczęście gabinet lekarza rodzinnego jest niemal naprzeciw boiska, w jednym z domów okalających Grove Park. Chłopcy postanawiają natychmiast cię tam zaprowadzić, więc przecinasz park, przyciskając do głowy zakrwawiony podkoszulek, koledzy idą z tobą, jest ich czterech, a może sześciu, tego już nie pamiętasz, i wszyscy razem ładujecie się do gabinetu doktora Kohna. (Nie zapomniałeś jego nazwiska, tak jak nie zapomniałeś nazwiska swojej nauczycielki z pierwszej klasy, pani Sandquist, ani jak nazywali się twoi pozostali nauczyciele z czasów, gdy byłeś chłopcem). Rejestratorka mówi wam, że doktor Kohn właśnie ma pacjenta, lecz zanim udaje jej się wstać, by poinformować lekarza, że jest nagły wypadek, ty i twoi koledzy bez pukania wpadacie do gabinetu. Zastajecie doktora Kohna rozmawiającego z pulchną kobietą w średnim wieku, która siedzi na taborecie i ma na sobie tylko stanik i halkę. Kobieta wydaje z siebie okrzyk zdziwienia, lecz kiedy doktor Kohn widzi krew płynącą z rozcięcia na twoim czole, prosi ją, by się ubrała i wyszła, prosi także, aby większa część kolegów również się ulotniła, po czym szybko przystępuje do zszywania rany. Jest to bolesna procedura, nie ma czasu, by ci dać znieczulenie, lecz ty robisz, co możesz, by nie wyć, gdy doktor przewleka nić przez twoją skórę. Robota nie jest może tak perfekcyjna, jak ta wykonana przez lekarza w 1950, za to efekt widoczny jest od razu, bo już nie wykrwawiasz się na śmierć i nie masz dziury w głowie. Kilka dni później razem z kolegami jesteście na uroczystości zakończenia nauki w szkole podstawowej. Zostałeś wybrany, by nieść sztandar, co oznacza, że musisz przejść 14
środkiem auli z amerykańską flagą i zatknąć ją w specjalnym stojaku na scenie. Głowę masz obwiązaną białym bandażem, a ponieważ od czasu do czasu świeżo zszyta rana jeszcze trochę krwawi, na białym opatrunku widoczna jest duża czerwona plama. Po uroczystości matka mówi ci, że kiedy szedłeś środkiem sali, niosąc flagę, przypominałeś jej postać z obrazu Willarda. Wiesz, mówi, byłeś żywcem jak rewolucjonista z Ducha roku siedemdziesiątego szóstego. To, co cię osacza, co cię zawsze osaczało: wszystko, co na zewnątrz ciebie, czyli powietrze albo ściśle mówiąc, twoje ciało istniejące w powietrzu wokół ciebie. Stopami tkwisz zakotwiczony w ziemi, ale cała reszta jest wystawiona na powietrze, początek wszystkiego jest tu, w twoim ciele, i wszystko w twoim ciele się zakończy. Na razie myślisz o wietrze. Potem, jeśli czas pozwoli, przyjdzie kolej na upał i chłód, nieskończone odmiany deszczu, mgły, przez które przedzierałeś się jak ślepiec, wściekłe, przypominające serie z karabinu maszynowego walenie gradu o dachówki domu w Var. Teraz jednak najistotniejszy jest wiatr, bo powietrze rzadko pozostaje nieruchome i poza prawie nieodczuwalnym oddechem nicości, który czasem czai się za plecami, wciąż doświadczasz lekkiej bryzy i śpiewnych podmuchów, nagłych porywów i szkwału, trzydniowych mistrali, które musiałeś przetrwać w domu krytym dachówką, i wiatru północno-wschodniego wiejącego wzdłuż Atlantyku, a także wichur, huraganów i trąb powietrznych. Dwadzieścia jeden lat temu jesteś tam, idziesz ulicami Amsterdamu na spotkanie, o którym nie wiesz, że zostało odwołane, posłusznie starając się wypełnić zobowiązanie, jakiego się podjąłeś, poruszasz 15
się w czymś, co potem zostanie nazwane b u r z ą s t u l e c i a, i jest to huragan o tak druzgoczącej sile, że w ciągu jednej godziny, jaka upłynęła od nierozważnej decyzji, by pozostać na zewnątrz, niemal w każdym zakątku miasta powalone zostaną olbrzymie drzewa, rozwalone kominy runą na ziemię, a parkujące samochody pofruną w powietrzu. Idziesz z twarzą wystawioną na wiatr, usiłujesz poruszać się po chodniku, lecz pomimo wysiłków, by dojść do celu, nie możesz zrobić kroku. Wiatr wali w ciebie i przez następne półtorej minuty jesteś całkowicie unieruchomiony. Minęło trzynaście miesięcy o nazwie styczeń, trzymasz ręce na żelaznej poręczy mostu Ha’penny w Dublinie, jest wieczór następnego dnia po huraganie wiejącym z prędkością stu mil na godzinę, finałowa scena filmu, który reżyserujesz od dwóch miesięcy, ostatnie ujęcie, ostatni kadr, prosta operacja najazdu kamery na ubraną w rękawiczkę rękę głównej aktorki, gdy przekręca nadgarstek i wypuszcza mały kamyk, który wpadnie do wód rzeki Liffey. Nic wielkiego, w całym filmie nie było łatwiejszego czy też wymagającego mniejszej pomysłowości ujęcia, a ty tkwisz w przenikliwie wilgotnej ciemności tamtego wieczora, wyczerpany tak, jak można być wyczerpanym po dziewięciu tygodniach morderczej pracy nad realizacją filmu, najeżonej niekończącą się listą problemów (z budżetem, ze związkami, z plenerami, z pogodą), o piętnaście funtów lżejszy niż na początku produkcji, i po wielogodzinnym staniu na moście wraz z twoją załogą oblepiające cię lodowate irlandzkie powietrze przenika cię do kości, i tuż przed finałowym ujęciem nagle zdajesz sobie sprawę, że obie 16
ręce masz zamarznięte, nie możesz poruszać palcami, a dłonie stały się dwiema bryłami lodu. Dlaczego nie masz rękawiczek?, zadajesz sobie pytanie, ale nie potrafisz na nie odpowiedzieć, bo kiedy wychodziłeś z hotelu, by dojść na most, myśl o rękawiczkach nie przyszła ci do głowy. Filmujesz ostatnią scenę jeszcze raz, a potem razem z producentem, razem z twoją aktorką, chłopakiem twojej aktorki i pozostałymi członkami załogi idziecie do pobliskiego pubu, aby odtajać i uczcić zakończenie zdjęć. Miejsce jest wypełnione do granic, szczelnie napakowane, akustyczna sala dudni hałasem wydawanym przez ludzi kiwających się w przód i w tył w transie apokaliptycznej wesołości, ale dla ciebie i twoich przyjaciół zarezerwowano stolik, więc siadasz przy nim i w chwili gdy twoje ciało łapie kontakt z krzesłem, uświadamiasz sobie, że jesteś wyczerpany, nie ma w tobie grama fizycznej i psychicznej energii, jesteś doprowadzony do stanu, którego nigdy przedtem nawet nie potrafiłbyś sobie wyobrazić, jesteś tak rozbity, że jeszcze moment, a wybuchniesz płaczem. Zamawiasz whisky i kiedy bierzesz szklankę do ręki i podnosisz ją do ust, doznajesz ulgi, czując, że znów możesz poruszać palcami. Zamawiasz drugą whisky, potem trzecią i czwartą i nagle zapadasz w sen. Pomimo wrzawy wokół ciebie udaje ci się spać, aż dobry człowiek, jakim jest twój producent, stawia cię na nogi i na wpół niosąc, a na wpół wlokąc, odstawia cię do hotelu. Tak, za dużo pijesz i za dużo palisz, potraciłeś zęby i nie zaprzątasz sobie głowy, by je wstawić, twoja dieta odbiega od dzisiejszych zasad zdrowego żywienia, stronisz od wszelkich warzyw, bo ich po prostu nie lubisz, a jedzenie czegoś, czego 17
nie cierpisz, jest dla ciebie trudne, jeśli nie niemożliwe. Zdajesz sobie sprawę, że żona martwi się o ciebie, szczególnie o twoje palenie i picie, lecz na szczęście do dziś żadne prześwietlenie nie wykazało zmian w twoich płucach, a badanie krwi nie wskazuje na uszkodzenie wątroby, więc utwierdzasz się w swoich złych nawykach, doskonale zdając sobie sprawę, że ostatecznie dokonają kiedyś poważnego spustoszenia w twoim organizmie, lecz im jesteś starszy, tym mniej wydaje się prawdopodobne, że kiedykolwiek będziesz miał na tyle odwagi czy silnej woli, aby zrezygnować ze swoich ulubionych cygaretek i częstych szklaneczek wina, które od lat są dla ciebie źródłem ogromnej przyjemności, i czasami myślisz, że gdybyś teraz miał wyeliminować je ze swojego życia, twoje ciało po prostu by się rozpadło, a organizm przestałby funkcjonować. Bez wątpienia nosisz w sobie jakąś skazę, jesteś człowiekiem zranionym od samego początku swego istnienia (z jakiegoż innego powodu przez całe swoje dorosłe życie krwawiłbyś słowami po papierze?), a dobroczynne skutki używania alkoholu i tytoniu polegają na tym, że zostajesz wyposażony w kule, które podtrzymują twoje kalekie ja w pozycji pionowej i pchają cię przez świat. S a m o l e c z e n i e, jak mówi twoja żona. W przeciwieństwie do matki twojej matki twoja żona, co dobrze o niej świadczy, wcale nie chce, abyś był inny. Toleruje twoje słabości i nie krzyczy ani cię nie gani, a jeśli się martwi, to tylko dlatego, że chciałaby, abyś nigdy nie przestał żyć. Usiłujesz policzyć przyczyny, dla których od tylu lat ciągle przyciągasz ją do siebie, i na pewno ta jedna jest wśród nich, jedna z jasnych gwiazd w ogromnej konstelacji, jaką jest nieprzemijająca miłość. 18
Wiadomo, że kaszlesz, szczególnie w nocy, gdy twoje ciało przyjmuje najbardziej podatną ku temu pozycję, i w te noce, kiedy drogi oddechowe masz szczególnie zapchane, wyłazisz z łóżka, idziesz do drugiego pokoju i kaszlesz jak oszalały, aż pozbędziesz się całej wydzieliny. Twój przyjaciel Spiegelman (najbardziej namiętny palacz, jakiego znasz) kiedykolwiek zagadnięty o to, dlaczego pali, niezmiennie odpowiada: „Bo lubię kaszleć”. 1952. Masz pięć lat, leżysz nagi w kąpieli, sam, na tyle duży, że pozwalają ci samemu się myć, i kiedy unosisz się na plecach w ciepłej wodzie, nagle twoją uwagę przykuwa twój penis, który wystaje znad linii wody. Aż do tego momentu widziałeś swojego penisa tylko z góry, stojąc na nogach i patrząc w dół, ale gdy patrzysz z tej nowej korzystnej perspektywy, okazuje się, że czubek twojego obrzezanego męskiego organu jest niesamowicie podobny do hełmu. Starodawnego hełmu noszonego w zeszłym stuleciu przez strażaków. To odkrycie cieszy cię, bo na tamtym etapie życia twoją największą ambicją jest dorosnąć tylko po to, by zostać strażakiem, a według ciebie ten zawód należał wtedy do najbardziej heroicznych na całej kuli ziemskiej (i bez wątpienia należy), i myślisz, jak dobrze się złożyło, że miniaturowy hełm strażacki jest tak ściśle tobie przypisany, twojej części ciała, która w dodatku wygląda i służy jako sikawka. Niezliczone, nie do wytrzymania momenty parcia, jakich doświadczyłeś w całym swoim dotychczasowym życiu, straszne chwile, gdy odczuwałeś natychmiastową, obezwładniającą 19
potrzebę opróżnienia pęcherza, a nigdzie w pobliżu nie było toalety, ów czas, gdy tkwiłeś uwięziony w korku czy też zamknięty w metrze pomiędzy stacjami, i graniczące z agonią zmuszanie się, by jednak w y t r z y m a ć. To nasz wspólny, uniwersalny dylemat, o którym nikt nie wspomina, lecz niemal każdy kiedyś musiał się z nim zmagać i mimo że nie ma bardziej komicznego ludzkiego cierpienia niż pękający pęcherz moczowy, raczej nie śmiejesz się z tych przypadłości, póki nie uda ci się oddać moczu – któż bowiem w wieku powyżej trzech lat chciałby publicznie zmoczyć się we własne spodnie? Dlatego nigdy nie zapomnisz ostatnich słów, jakie jeden z twoich przyjaciół usłyszał od umierającego ojca: „Pamiętaj, Charlie”, powiedział, „nigdy nie przegap żadnej okazji, kiedy możesz się wysikać”. Tak oto odwieczna mądrość jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Znowu jest 1952, siedzisz z tyłu w waszym rodzinnym samochodzie, niebieskim de soto z 1950, którym ojciec przyjechał do domu w dniu narodzin twojej siostry. Prowadzi matka, od jakiegoś czasu jesteście w drodze, nie pamiętasz, skąd ani dokąd jechaliście, ale teraz wracacie, jesteście o jakieś dziesięć lub piętnaście minut od domu i od bardzo niedawna czujesz, że musisz zrobić siku, ciśnienie w twoim pęcherzu powoli narastało, a teraz wiercisz się na tylnym siedzeniu, nogi masz skrzyżowane, ręką przytrzymujesz krocze, niepewny, czy wytrzymasz jeszcze chwilę dłużej. Mówisz matce o swojej potrzebie, a ona pyta, czy wytrzymasz jeszcze dziesięć minut. Nie, mówisz, nie sądzisz, że dasz radę. W takim razie, mówi, ponieważ po drodze z tego miejsca aż do 20
samego domu nie ma się gdzie zatrzymać, po prostu zrób siku w spodnie. Dla ciebie jest to tak rewolucyjny pomysł, tak absolutna zdrada wszystkiego, co uważasz za ciężko zdobytą męską niezależność, że nie możesz uwierzyć w to, co powiedziała. Mam sikać w spodnie?, pytasz ją. Tak właśnie, sikaj w spodnie, mówi. Co za różnica? Jak tylko wejdziemy do domu, wrzucimy rzeczy do pralki. I tak się dzieje, że za całkowitym i jednoznacznym przyzwoleniem matki po raz ostatni w życiu lejesz w spodnie. Pięćdziesiąt lat później jesteś w innym samochodzie, tym razem wynajętym, bo własnego nie posiadasz, w nowiutkiej toyocie corolli, którą od trzech godzin prowadzisz z Connecticut do swojego domu na Brooklynie. Jest sierpień 2002. Masz pięćdziesiąt pięć lat i jeździsz samochodem od siedemnastego roku życia, zawsze poprawnie i budząc zaufanie, i każdy, kogo wiozłeś, uważa cię za d o b r e g o k i e r o w c ę, po niemal czterdziestu latach za kierownicą poza jednym zarysowanym błotnikiem nie masz na koncie żadnego wypadku. Żona siedzi obok ciebie na przednim siedzeniu, z tyłu wasza piętnastoletnia córka (która właśnie skończyła letni kurs aktorski w szkole w Connecticut) śpi rozłożona wśród kołder i poduszek używanych przez nią w ciągu ostatniego miesiąca. Z tyłu śpi również wasz pies, kiedyś bezdomny, sponiewierany kundel, którego osiem lat temu ty i twoja córka wzięliście z ulicy i nazwaliście Jack (na cześć Jacka Wiltona, bohatera poematu Nashe’a), i obdarzyliście wielką miłością, mimo że był dość pokręconym członkiem waszej rodziny. Twoja żona, która przejmuje się wieloma rzeczami, nigdy nie 21