Kapitan. Na służbie_Richard Phillips, Stephan Talty

Page 1



RICHARD PHILlIPS STEPHAN TALTY

KAPITAN NA SŁUŻBIE TŁUMACZENIE

PIOTR GRZEGORZEWSKI I MARCIN WRÓBEL

KRAKÓW 2O13


Tytuł oryginału: A Captain’s Duty: Somali Pirates, Navy SEALs, and Dangerous Days at Sea Copyright © 2010 by Richard Phillips Copyright © for the translation by Piotr Grzegorzewski and Marcin Wróbel Motion Picture Artwork and Photography © 2013 Columbia Pictures Industries, Inc. All rights reserved Modyfikacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Eliza Luty Fotografia na s. 4 okładki: © iStockphoto.com / jasony00 Opieka redakcyjna: Joanna Stryjczyk Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak Adiustacja: Anna Kopeć-Śledzikowska / Wydawnictwo JAK. Korekta: Maria Armata / Wydawnictwo JAK, Joanna Hołdys / Wydawnictwo JAK. Łamanie: Marcin Burek / Wydawnictwo JAK ISBN 978-83-7515-277-7

www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl


Wszystkim tym, którzy służą na morzu: członkom marynarki wojennej, handlowej i oddziałów Navy SEALs. Jestem dumny, mogąc być jednym z was. Mojej rodzinie: żonie Andrei i dzieciom Danielowi i Mariah, którzy nauczyli mnie cierpliwości. I wreszcie moim rodzicom, którzy wychowali mnie w wierze.



Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Podziękowania 9 Wstęp 13 Dziesięć dni 19 Osiem dni 41 Siedem dni 61 Sześć dni 79 Trzy dni 89 Dwa dni 99 Jeden dzień 113 Dzień pierwszy, godzina 6.00 121 Dzień pierwszy, godzina 7.35 131 Dzień pierwszy, godzina 9.00 143 Dzień pierwszy, godzina 11.00 163 Dzień pierwszy, godzina 15.30 177 Dzień pierwszy, godzina 19.00 185 Dzień trzeci, godzina 2.00 219 Dzień trzeci, godzina 18.00 237 Dzień trzeci, godzina 19.00 251 Dzień piąty, godzina 15.00 271 Dzień piąty, godzina 19.45 287

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19  297



Podziękowania

Pragnę wyrazić wdzięczność Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych oraz Navy SEALs, bez nich ta historia musiałaby zostać opowiedziana przez kogoś innego i miałaby inne zakończenie. Mojej załodze  – za to, że trzymała się razem, szybko reagowała i robiła co w jej mocy, by zachować się godnie, jak przystało na marynarzy Marynarki Handlowej Stanów Zjednoczonych. Firmom, dla których pracowaliśmy: LMS Ship Management of Mobile z Alabamy i Maersk Line Limited z Norfolk w stanie Wirginia, za wsparcie, które okazały członkom załogi i ich rodzinom w trakcie tych wydarzeń, a także potem. Mojej rodzinie, przyjaciołom i sąsiadom – za pomoc, a szczególnie Paige i Emmetowi, Susan i Michaelowi, Lei, Alison oraz Amber. I wreszcie wielu anonimowym osobom, które się za nas modliły. Było to dla Andrei i dla mnie bardzo ważne.



„Jeśli pielęgnuje się strach, staje się on coraz silniejszy. Jeśli pielęgnuje się wiarę, to ona zaczyna zwyciężać”. John Paul Jones, żeglarz i bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych



Wstęp

Upał panujący w łodzi ratunkowej stał się nie do zniesienia. Ostatnie krople chłodnej oceanicznej wody pozostałe na mojej skórze po próbie ucieczki wyparowały już wiele godzin temu. Chociaż była druga w nocy, żar bijący z rozgrzanego kadłuba wyciskał ze mnie siódme poty. Zdjąłem spodnie i skarpetki, ale nie mogłem nawet postawić stopy na pokładzie, taki był rozgrzany. Żebra i ręce bolały mnie po pobiciu przez piratów, którzy wpadli w furię, gdy ich amerykański zakładnik wart milion dolarów o mało nie uciekł. Przez właz widziałem światła okrętu kołyszącego się na falach jakieś pół mili dalej. Prawie mi się udało. Gdyby księżyc nie świecił tak jasno, piraci w życiu by mnie nie zauważyli. Popijałbym właśnie zimne piwo w kabinie kapitana, opowiadał załodze o swoich przygodach i czekał na telefon do domu. Okręt sprawiał wrażenie ogromnego. Unosił się na wodzie tak blisko, że wydawał się nierealny. Wyglądał na niszczyciel, co oznaczało, że dysponował siłą ognia 13


wystarczającą do tego, by wysadzić w powietrze tysiąc pirackich łodzi. Dlaczego więc nikt nic nie zrobił? Twardy plastik wyprofilowanego krzesełka wbijał mi się w plecy. Zdrętwiały mi nogi. Uniosłem głowę, próbując rozruszać szyję. Stałem związany na środku łodzi ratunkowej. Somalijczycy przymocowali mi ręce do pionowego pręta podtrzymującego zadaszenie i związali stopy razem. Nie czułem palców. Chudy pirat o imieniu Musso zawiązał liny tak mocno, że na dłuższą chwilę straciłem czucie. Dłonie zaczynały mi puchnąć, coraz bardziej przypominając rękawice klauna. Bywało lepiej. Stałem tam, ciężko dysząc i licząc mijające minuty. Słyszałem skrzypienie łodzi i plusk fal uderzających o kadłub z włókna szklanego. Nagle atmosfera na łodzi się zmieniła, chociaż nikt nie wypowiedział słowa ani nikt się nie poruszył. W sumie i tak za dużo nie widziałem, tylko oczy Somalijczyków i ich zęby, kiedy uśmiechali się albo mówili. Niewiele księżycowego światła wpadało przez włazy na dziobie i rufie, ale wyczułem, że raptownie coś się zmieniło. Zupełnie jakby ktoś nacisnął jakiś przełącznik. Kiedy bandzior trzyma naładowanego kałasznikowa wycelowanego w twoją twarz, bardzo dobrze wyczuwasz jego nastrój, wierzcie mi. Czy jest radosny, czy zdenerwowany, czy swędzi go nos, czy myśli o zerwaniu z dziewczyną. Ty po prostu to wiesz. Wyczułem zmianę w powietrzu  – zupełnie jakby coś niebezpiecznego wślizgnęło się na łódź i usiadło tuż obok mnie. Widziałem tylko przebłyski tego, co się działo, dużo natomiast słyszałem. Najpierw trzask. Dobiegł z kokpitu, w którym siedział Szef. Trzask. Cisza. Trzask. Cisza. Trzask, trzask. Pociągał za spust pistoletu. W ciemności 14


nie mogłem dojrzeć, czy wycelowany jest we mnie, ale czułem chłód rozchodzący się po mojej piersi. Ten drań nie miał magazynka, w innym wypadku moja głowa zamieniłaby się już w krwawą miazgę rozbryźniętą na kadłubie. Albo nie miał w magazynku naboi. Na razie. A potem w ciemności usłyszałem zawodzący śpiew. Szef zaintonował z kokpitu swoim buczącym głosem, a pozostała trójka  – Wysoki, Musso i Młody  – odpowiedziała. Pochyliłem się, próbując zrozumieć słowa. Najwyraźniej był to jakiś rodzaj religijnego obrzędu, zupełnie jak katolickie msze w Massachusetts, gdzie się wychowałem. Jeszcze kilka godzin temu ci ludzie się śmiali, opowiadali dowcipy i przechwalali się, że są „prawdziwymi somalijskimi marynarzami”. Można było niemal zapomnieć, że w rzeczywistości to piraci, a ja jestem ich więźniem. Teraz wszystko się zmieniło. Zupełnie jakby cofnęli się w czasie o dziesięć wieków i prosili, by Allach pobłogosławił to, co zamierzają zrobić. Wiedziałem, co zaraz nastąpi. Jednak nie zamierzałem siedzieć cicho i pokornie na to czekać.  – Co chcecie zrobić? Zabić mnie?  – krzyknąłem do Szefa. W ciemności usłyszałem jego śmiech i ujrzałem błysk zębów. Odkaszlnął i splunął. A potem cała czwórka wróciła do zawodzenia. Próbowałem poruszyć rękami i poluzować więzy, lecz Musso okazał się prawdziwym mistrzem krępowania. Zawiązał to cholerstwo strasznie mocno. Modły dobiegły końca. Zapadła cisza i znów słyszałem plusk fal. Wpatrzyłem się w mrok, szukając lufy kałasznikowa wymierzonej we mnie. Bez skutku.  – Masz rodzinę? Głos był kpiący, pewny siebie. Należał do Szefa, bez dwóch zdań. 15


– Tak, mam rodzinę  – odparłem. Ogarnęła mnie panika na myśl, że się z nią nie pożegnałem. Zagryzłem usta.  – Córkę? Syna?  – Syna, córkę i żonę. Cisza. Tylko szelest w pobliżu kokpitu. A potem Szef odezwał się znowu.  – To niedobrze  – powiedział. Usiłował mnie wyprowadzić z równowagi. I muszę przyznać, że mu się udało.  – Tak, to niedobrze!  – krzyknąłem. Niezależnie od tego, co robili lub mówili, nie mogłem im pokazać, że się załamałem. Podszedł do mnie Musso. Oddarł kawałek białej koszuli i obwiązał nim moje ręce. Nie zacisnął mocno, po prostu owinął nim liny. Potem wyjął dwie liny podobne do spadochronowych, białą i czerwoną, i zaczął je związywać. Wolno. Twarz miał może jakieś trzydzieści centymetrów ode mnie i widziałem, że bardzo się koncentruje na tym, co robi. Liny zostały splecione z sobą, tworząc skomplikowany wzór. Człowiek dziwnie się czuje, obserwując przygotowania do własnej śmierci. Miałem wrażenie, że piraci oczekują, iż zgodzę się na to, by mnie zamordowali, będę dobrą ofiarą i nie pisnę ani słowa. Poczułem, że ogarnia mnie wściekłość. Ci goście nie pozbawią mnie życia i widoku rodziny, którą kocham. Nie ma mowy. Kiedy Musso skończył to, co miał zrobić, odszedł do kokpitu. Somalijczycy znów zaczęli rozmawiać  – tym razem była to zwykła pogawędka  – i wydawało się, że coś uzgodnili. Zobaczyłem, że przywódca podał pistolet Wysokiemu, który ruszył w moim kierunku. Więc to on został wybrany do wykonania mokrej roboty. Wysoki usiadł za mną na pomarańczowym kombinezonie ratunkowym. Z jakiegoś powodu podczas tego rytuału 16


musieli stać albo siedzieć na czymś pomarańczowym lub czerwonym. Sprawdził magazynek, wsunął go i zaczął bawić się bronią. Zupełnie jakby toczył ze mną jakąś grę. Ten, którego nazywałem Młodym i który gapił się na mnie przez dwa dni, uśmiechając się jak szaleniec, podszedł i zaczął wkładać mi nogi w kombinezon ochronny. W tym samym czasie Musso szarpał mnie za ręce. Usiłowali mnie ustawić w odpowiedniej pozycji, żeby nie było za dużo krwi.  – Ciągnij!  – krzyknął Szef do Mussa, a potem dodał:  – Do góry! Musso szarpnął linę, którą miałem związane ręce, próbując unieść mi je nad głowę. Postanowiłem, że nie dam z siebie zrobić cielaka przygotowywanego do uboju rytualnego. Zdołałem umieścić pięści pod brodą.  – Nie uda ci się  – wycedziłem przez zęby do Mussa.  – Jesteś za słaby. Myślałem, że jeśli zdołam zakłócić ten obrządek, będę żył trochę dłużej. Musso zaczynał się wściekać. Nozdrza mu się rozszerzyły i był coraz bardziej wkurzony. Pot spływał mu po twarzy, a mnie zaczęło to sprawiać przyjemność. Cieszyłem się, że ten pieprzony somalijski pirat nie może sobie ze mną poradzić.  – Nigdy ci się nie uda  – wyszeptałem. Musso w końcu puścił moje ręce i uderzył mnie w twarz. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. Szef również był wściekły, mieszał somalijski z angielskim, rugając załogę.  – Pociągnij mocniej!  – krzyknął. Musso wpatrzył się we mnie, a potem się uśmiechnął. Położył ręce na moich ramionach, jakby chciał powiedzieć: „Uspokój się, kolego”. Skinąłem głową, ale dalej trzymałem pięści pod brodą. 17


Musso chwycił linę, która obwiązywała moje nadgarstki, i mocno pociągnął. Byłem na to przygotowany. Moje ręce uniosły się nieco, kiedy lina się zacisnęła, ale to wszystko. Teraz dopiero Somalijczycy wpadli w prawdziwy szał. Stękali z wysiłku, bili mnie wszystkim, co mieli pod ręką. Musso próbował unieść moje ręce, ja się zapierałem. Drugi pirat włożył mi nogi w kombinezon, ale zdołałem się wyswobodzić. Trzeci stanął za mną z bronią. Oddychałem ciężko, wciągałem gorące, duszne powietrze, lecz jakoś się trzymałem. Zastanawiałem się, jak długo jeszcze. Pewnie niezbyt długo. Czas się pożegnać. Nagle przy moim lewym uchu rozległ się huk wystrzału. Zobaczyłem gwiazdy i zwiesiłem głowę. Moje ciało stało się bezwładne. Spomiędzy palców trysnęła krew. Cholera, on naprawdę to zrobił. Strzelił do mnie. Oczy zaszły mi mgłą, mimo to spojrzałem na zielone wsporniki krzyżujące się na ścianie. Przedtem samo spoglądanie na ten krzyż rozpraszało moje lęki. Kiedy teraz na niego spojrzałem, do głowy przyszła mi przedziwna myśl:  „Wreszcie zobaczę się z Frannie”. Frannie była suką, którą wziąłem ze schroniska dla zwierząt w Vermoncie. Nigdy mnie nie słuchała. Wpadła pod samochód zaledwie miesiąc przed moim wypłynięciem w rejs. I oto miałem się z nią spotkać. A potem usłyszałem Mussa.  – Nie rób tego!  – krzyknął.  – Nie, nie! Uniosłem wzrok. Krew z mojej głowy kapała na białą linę. Musso naprawdę się wkurzył. Zaczerpnąłem tchu. Nie miałem pojęcia, co się właściwie stało. Podejrzewałem, że uchyliłem się przed kulą. Zdaje się, że powinienem był uprzedzić piratów: jestem zbyt twardy, żeby tak łatwo stracić życie. Muszą się trochę bardziej postarać.


ROZDZIAŁ 1

DziESIĘĆ DNI

W pierwszym kwartale 2009 roku incydenty z udziałem piratów wzrosły o 20 procent: dokonano wtargnięcia na 36 jednostek, a jedna została porwana. Wzięto trzynastu zakładników, trzech członków załogi zabito, a jeden zaginął i został uznany za zmarłego. W większości wypadków atakujący byli uzbrojeni w broń palną lub noże. Ryzyko użycia ich przeciwko członkom załóg pozostaje niezwykle wysokie [...]. Wody przybrzeżne Somalii w dalszym ciągu mają złą sławę ze względu na porwania jednostek pływających i przetrzymywanie członków załogi dla okupu. Raport Międzynarodowego Biura Morskiego dotyczący piractwa, pierwszy kwartał 2009

Dziesięć dni wcześniej delektowałem się ostatnim posiłkiem ze swoją żoną Andreą w jednym z najpiękniejszych miast w Vermoncie. Z okien mojego wiejskiego domu roztacza się widok na zielone wzgórza i pasące się krowy. Underhill jest miastem, w którym młodzi 19


farmerzy oświadczają się miejscowym ślicznotkom, malując sprayem napis „RACHEL, WYJDZIESZ ZA MNIE?” na belach siana. To miasto, w którym po trzech minutach spaceru człowiek znajduje się nagle w lesie tak gęstym i cichym, że odnosi wrażenie, jakby wyruszył na traperską wyprawę z Danielem Boone’em. Mamy tu dwa sklepy wielobranżowe, katolicki kościół pod wezwaniem świętego Tomasza, a od czasu do czasu turystów z Manhattanu. Trudno sobie wyobrazić region, który bardziej różniłby się od oceanu. Nie mam nic przeciwko temu. Pozwala mi to wieść dwa całkiem odmienne życia. Jako oficer marynarki handlowej często pracuję w systemie trzy na trzy: trzy miesiące na morzu, trzy miesiące wolnego. Gdy wracam do domu, zapominam o pływaniu. Staję się oddanym ojcem i mężem. Kiedy nasze dzieci Dan i Mariah były małe, opiekowałem się nimi od świtu do nocy. Sąsiedzi i znajomi podrzucali mi czasami również swoje pociechy, więc zdarzało się, że zajmowałem się piątką albo szóstką. Na obiad podawałem swoją specjalność  – tosty przy świecach. Odrabiałem też z dziećmi lekcje i jeździłem na wycieczki klasowe. Cokolwiek robię, w pracy czy w domu, wkładam w to serce. Kiedy już opuszczałem rodzinę, to na długi czas. Musisz zrobić dla niej coś wyjątkowego, zanim twój statek wypłynie, ponieważ możesz ją widzieć ostatni raz. Gdy mój syn Dan dorósł, stwierdził z przekąsem:  – Ja nie mam taty. Nigdy nie ma go w domu. Chyba mnie nie kocha. Śmiejemy się z tego  – Dan jest dokładnie taki sam jak ja, gdy miałem dziewiętnaście lat: mądrala, który znajduje twoje słabości i wytyka ci je, aż wreszcie się poddajesz i zaczynasz śmiać. Jednak jego słowa nie dają mi spokoju. 20


Jest w nich bowiem ziarenko prawdy. Moja córka Mariah i syn Dan widywali mnie codziennie przez trzy miesiące, a potem płynąłem w jakiś odległy zakątek świata. Nic ich nie obchodziło, że inni marynarze pozostawali poza domem dłużej niż ja i że znałem pewnego radiooperatora, który nie ruszał się z pokładu statku przez dwa lata. Przed wypłynięciem w morze musisz odłożyć swoje prawdziwe życie na półkę. W tym zawodzie nie możesz sobie pozwolić na życie osobiste. Jesteś na służbie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby robić to, co do ciebie należy. Jesz, śpisz, pracujesz  – i tyle. To tak, jakbyś umarł i dopiero po śmierci wyruszył w rejs. Kiedy wracasz, zabierasz z półki prawdziwe życie i znów zaczynasz nim żyć. Istnieją pewne rytuały pozwalające na płynne przejście z jednego życia w drugie. Marynarze używają zwrotu „pokonać pas mielizn”, który oznacza pozostawienie portu za sobą i powitanie tego, co nieznane na oceanie (może to również oznaczać śmierć marynarza). Musisz psychicznie przygotować się do tego przejścia. W tych pełnych napięcia chwilach zaczynasz obawiać się o swoich najbliższych. To właśnie niebezpieczeństwo związane z moją pracą miała na myśli Andrea, kiedy dzieliła się ze mną swoimi obawami tego chłodnego marcowego dnia  – piraci, wysokie fale, gotowi na wszystko ludzie w portach krajów Trzeciego Świata. Kiedyś cały czas myślałem jak kapitan, odhaczając kolejne punkty na liście z tysiącem rzeczy do sprawdzenia. Jakich napraw wymaga statek? Czy członkowie mojej załogi są godni zaufania? Zaczynałem to robić już miesiąc przed wypłynięciem w morze, czym doprowadzałem Andreę do szału. Obecnie, po trzydziestu latach na morzu, robię to dopiero po znalezieniu się na pokładzie. 21


Mamy z Andreą pewne rytuały związane z moimi przygotowaniami do rejsu. Po pierwsze, zawsze się kłócimy. Z błahych powodów. Tygodnie poprzedzające moje wypłynięcie w morze zawsze wypełniają nam sprzeczki o drobiazgi: samochód, pogodę albo o to, że przywaliła głową w dzwon ze starego statku, który wisi obok sznura na bieliznę na naszym podwórku. Zawsze musi o niego walnąć trzy albo cztery razy, kiedy wywiesza pranie, i zawsze przychodzi do mnie i krzyczy, żebym go wreszcie zdjął. (Nie robię tego ze względów sentymentalnych). W tygodniach poprzedzających moje wypłynięcie w rejs doprowadzamy się wzajemnie do szału. Wynika to oczywiście z jej niepokoju o mnie i tego, że zostawiam ją samą.

* Andrea pracuje jako pielęgniarka w izbie przyjęć szpitala w Burlington i jest wybuchową, nieznoszącą sprzeciwu, pełną miłości Włoszką z Vermontu. Kocham ją na zabój. Poznaliśmy się w bostońskim pubie „Cask ’n Flagon”, nieopodal Kenmore Square. Ona chodziła jeszcze wówczas do szkoły pielęgniarskiej, a ja jako młody marynarz zdążyłem już kilka razy opłynąć świat. Od razu zwróciłem uwagę na ładną dziewczynę z kręconymi włosami siedzącą przy barze i po prostu musiałem do niej zagadać. Andrea rozmawiała z barmanem, ponieważ właśnie odkryli, że mają wspólnych znajomych. I nagle pojawił się wysoki facet z brodą i usiadł przy niej.  – Masz problem  – zagaiłem. Doszła do wniosku, że wyglądam na miłego gościa. Przez grzeczność nie przeczę.  – Jaki problem?  – zapytała. 22


– Jesteś najładniejszą dziewczyną w każdym barze, do którego wejdziesz.  – Dzięki  – odparła.  – Tutaj akurat są tylko trzy kobiety. Taki sobie komplement. Roześmiałem się i wyciągnąłem do niej rękę.  – Rich  – przedstawiłem się.  – Ale wcale nie ryczę.  – We wczesnych latach osiemdziesiątych był to jeden z moich lepszych tekstów. Andrea wybuchnęła śmiechem. A potem pozwoliła, bym postawił jej drinka. Po latach, kiedy byliśmy już małżeństwem, przyznała, że wydałem się jej zabawny i bezpośredni. Podobnie jak większość ludzi całą wiedzę na temat marynarki handlowej czerpała z filmów z Humphreyem Bogartem. To chyba dlatego dostałem szansę opowiedzenia jej tylu historii.  – Zaintrygowałeś mnie  – powiedziała. Po naszym poznaniu wypłynąłem w morze. Andrea nie miała ode mnie żadnych wieści przez kilka miesięcy. Po pierwszym roku szkoły pielęgniarskiej przeprowadziła się do nowego mieszkania. Nagle, o pierwszej w nocy, usłyszała pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyła, ujrzała mnie. Uśmiechałem się, jakbym właśnie wygrał na loterii. Była zbita z tropu. Doszła do wniosku, że musiałem przeszukać cały Boston, aby ją znaleźć. Wcale się aż tak bardzo nie myliła. Andrea miała dwadzieścia pięć lat i była bardzo skupiona na nauce. Pielęgniarstwo miało być przygodą jej życia. Znajdowałem się na jej radarze, ale tylko pod postacią małej pikającej kropki na samym skraju ekranu. Znów wypłynąłem i przysyłałem jej kartki, a potem listy, z portów całego świata. Wróciłem do Bostonu i zabrałem ją na kolację i do kina, a nazajutrz o siódmej rano podrzuciłem ją i jej 23


przyjaciółki na zajęcia. Cały czas raczyłem ją historyjkami o sztormach w okolicach przylądka Hatteras, tajfunach oraz dobrych i złych marynarzach. Dla mnie było to po prostu moje życie. Dla niej  – fascynująca przygoda. Poza tym uwielbiała widokówki z odleg­ łych miejsc i niespodziewane spotkania.  – To było takie romantyczne  – powtarza po dziś dzień.  – Naprawdę.

* Dzień przed moim rejsem na Maersk Alabamie wskoczyliśmy z Andreą do samochodu i pojechaliśmy do naszej ulubionej restauracji „Euro”, niedaleko miasta o nazwie Essex. Moja żona zamówiła krewetki, a ja mieszankę owoców morza. Do tego wypiliśmy butelkę wina, którą przywieźliśmy z sobą. Dzięki temu zaoszczędziliśmy. W trzech czwartych jestem Irlandczykiem, a tylko w jednej czwartej Jankesem, ale to ta ćwiartka odpowiada za wydawanie pieniędzy. Liczę się z każdym dolarem i nie wstydzę się do tego przyznać. Nazajutrz, 28 marca, Andrea tak jak zawsze zawiozła mnie na lotnisko. Podczas tych naszych ostatnich wspólnych godzin nie zaszło nic niezwykłego.  – Wszystko będzie dobrze  – uspokoiłem ją.  – Jestem pewien, że zaraz po moim wyjeździe będziesz tu miała śnieżycę. Pomyśl o mnie wylegującym się na pokładzie w gorących promieniach słońca. Uwielbiam śnieg. Nie ma niczego, co lubiłbym bardziej od patrzenia przez okno na pola i drzewa pokryte bielą. Andrea roześmiała się.  – Do zobaczenia w czerwcu  – powiedziała i pocałowała mnie na pożegnanie. Zwykle zostawała do startu 24


samolotu, to była tradycja, którą kultywowaliśmy od czasów, gdy Mariah i Dan byli jeszcze dziećmi. Stawali przy oknie, patrząc, jak samolot wzbija się w powietrze, i machali tatusiowi, wykorzystując do końca ostatnie wspólne chwile. Jednak teraz dzieci wyjechały do college’u, a Andrea spieszyła się do pracy, więc tym razem nie czekała. Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, że zdarzyło się to po raz pierwszy.

* Kocham morze i tę pracę, lecz na statkach można spotkać mnóstwo dziwaków. Myślę, że w większości wypadków ludzie stają się nimi z powodu samotności. Małżeństwa się rozpadają. Dziewczyny znajdują sobie nowych chłopaków. Marynarze dostają maile z wiadomością o zerwaniu w środku nocy wiele mil od lądu. Czasami członek załogi znika, po prostu wyskakuje za burtę na środku oceanu, i nigdy się go nie znajduje. Mnóstwo takich wypadków wynika z tego, że ktoś nie wytrzymał napięcia związanego z oddaleniem od ukochanych. Marynarze na statkach handlowych mają swojego chłopca do bicia o imieniu Jodie. Jodie to gość, który posuwa twoją żonę, kiedy jesteś na morzu. Opróżnia ci lodówkę, jeździ twoim samochodem, pije twoje piwo. Jodie to ten facet, który siedzi na twojej kanapie, kiedy wracasz do domu i pytasz: „Kim ty jesteś, do cholery?”. Gdy marynarz dzwoni do żony, a ona nie podnosi słuchawki, pocieszamy go obłudnie, że pewnie akurat pieprzy się z Jodiem. Żartujemy sobie z tego, ale Jodie jest realnym zagrożeniem. Ludzie wracają z rejsu, a ich mieszkanie okazuje się puste, na koncie nie ma ani centa, a narzeczone zniknęły, nie zostawiwszy nawet pożegnalnego listu. To się 25


ciągle zdarza. Za każdym razem kiedy o tym słyszę, czuję ulgę, że Andrea wciąż jest w domu i że Jodie nigdy nie złożył jej wizyty. Jednak nie będę kłamał, niektórym marynarzom zaczyna odbijać, zwłaszcza kucharzom. Moim zdaniem w całej amerykańskiej marynarce handlowej zaledwie kilku jest przy zdrowych zmysłach. W tym mój szwagier Dave. Ekscentryków nie brakuje też wśród innych członków załogi. Służyłem kiedyś pod starym wilkiem morskim kapitanem „Bakburta-Sterburta” Petersonem, który nawet we mgle gęstej jak grochówka odmawiał użycia radaru, „bo może cię zahipnotyzować i sprawić, że zderzysz się z innym statkiem”. Radar był dla niego złem wcielonym. Znałem też gościa, który przez cały trzymiesięczny rejs nosił tylko poło­wę wąsa. Inny, kiedy płynęliśmy w kierunku bieguna południowego, domagał się, by nazywano go niedźwiedziem polarnym. A w każdym porcie kupował tyle T-shirtów, że w końcu ledwo można było wejść do jego kabiny. Znałem też marynarza, który wszedł na pokład, mając na sobie skórę wilka, i to z łbem. Marynarze to odmienny gatunek, jestem tego pewien. Zaczęło się dawno temu. Marynarka handlowa to pierwsza z instytucji służących narodowi. Powstała w 1775 roku, przed wojskiem i marynarką wojenną. We wszystkich naszych wojnach, włączając w to drugą wojnę światową, marynarze, którzy nie mogli znieść drylu obowiązującego w marynarce wojennej, lądowali na pokładach towarowców. Nie chciało im się prasować w kancik spodni ani salutować każdemu oficerowi na pokładzie. To nie przypadek, że tak wielu bitników, łącznie z Jackiem Kerouakiem i Allenem Ginsbergiem, było marynarzami. Włóczęgostwo i bunt idą w parze. Jesteśmy zbieraniną odmieńców, wichrzycieli i cholernie dobrych żeglarzy. 26


Kiedy płynę z jednego portu do drugiego, na koi zawsze mam stosik książek o historii marynarki handlowej albo o drugiej wojnie światowej. Staliśmy się pierwszymi amerykańskimi ofiarami wojny  – siedemnaście minut przed atakiem na Pearl Harbor japońska łódź podwodna zbombardowała statek handlowy SS Cynthia Olson i zatopiła go ponad tysiąc mil od Honolulu. Trzydziestu trzem marynarzom udało się dostać do łodzi ratunkowych, ale słuch po nich zaginął, ponieważ wszyscy skupili się na okrętach zaatakowanych tysiące mil dalej. Marynarka handlowa miała więcej ofiar niż jakakolwiek inna służba podczas drugiej wojny światowej. Jeden na dwudziestu sześciu marynarzy zginął na służbie. Członkowie załóg storpedowani na wybrzeżu Atlantyku topili się w oleju silnikowym, podczas gdy plażowicze przyglądali się temu z brzegu. Na północnym Atlantyku ludzie przymarzali do szalup, kiedy ich tankowce szły na dno. Ogromne statki przewożące amunicję i dynamit na front torpedowano, wysadzano w eksplozjach tak gwałtownych, że nigdy nie znajdowano ani kawałka metalu, nie mówiąc już o setkach członków załogi. Po prostu rozpływali się w powietrzu. To nawet pasuje. Marynarze handlowi zawsze byli niewidoczni, dostarczali czołgi do Normandii i amunicję na Okinawę, ale nikt o nich nie pamiętał. To, co powiedział generał Douglas MacArthur, odpowiada prawdzie: „Chronili nasze życie, płacąc za to własnym”. Kiedy jednak chłopcy ze statków towarowych wrócili do domu, nie witały ich pochody z serpentynami i konfetti ani korzystne ustawy w rodzaju G.I. Bill, nic z tych rzeczy. Mimo to usiłowali żyć z godnością. W Kongresie złożono projekt ustawy gwarantującej im status weteranów wojennych i wypłatę niewielkiego uposażenia, ale prace nad nią 27


trwały tak długo, że większość zainteresowanych zmarła, zanim ustawa weszła w życie. Wielka szkoda. Na początku swojej pracy spotykałem jeszcze ludzi, którzy służyli na statkach handlowych podczas drugiej wojny światowej. Pamiętam, co jeden z nich mi powiedział: „Pracowałem w marynarce handlowej, kiedy wybuchła wojna, i widziałem statki idące na dno. Byłem tak przerażony, że wstąpiłem do marynarki wojennej”. Po prostu zminimalizował ryzyko. Praca w marynarce handlowej była w tamtych czasach najlepszym sposobem na rychłe spotkanie ze Stwórcą. Wielu z nas jest przewrażliwionych na tym punkcie. Jesteśmy patriotami. Spadkobiercami chlubnej tradycji. Twardymi indywidualistami, do których dla pikanterii dodano paru dziwaków. Ale nigdy nie trafiamy na czołówki gazet.

* Zapakowałem do bagażu podręcznego książkę historyczną, lecz w samolocie, zamiast czytać, zająłem się rozmyślaniami o tym, co muszę zrobić po dotarciu na pokład Maersk Alabamy. Wylatywałem o piętnastej i kierowałem się do Salali w Omanie, na wschodnim wybrzeżu Półwyspu Arabskiego. Podróż trwała czterdzieści dwie godziny i nie była niczym niezwykłym: najpierw poleciałem z Burlington do Waszyngtonu, stamtąd do Zurychu, z Zurychu do Maskatu w Omanie, gdzie spędziłem dziesięć godzin w hotelu. Nazajutrz rano wróciłem na lotnisko i poleciałem do Salali. Opuściłem Vermont 28 marca, a 30 dotarłem do celu podróży. W tym zawodzie lecisz tam, gdzie masz pracę. W podróży towarzyszył mi Shane, starszy oficer, który również leciał na Maersk Alabamę. 28


30 marca, z głową bolącą od długiej podróży samolotem, zwlokłem się z łóżka, po czym wsiadłem do samochodu, który zawiózł mnie do portu. Maersk Alabama stał przy nabrzeżu, a z dwóch dźwigów opuszczano na jego pokład kontenery. Wszedłem po trapie na pokład i udałem się do gabinetu na spotkanie ze schodzącym ze statku kapitanem, który zdał mi relację z tego, co się wydarzyło. Po jego wyjściu wniosłem bagaż do swojej kabiny, która przylegała do gabinetu i znajdowała się pod mostkiem na prawej burcie. Żeby dostać się na mostek, musiałem przejść korytarzem do głównych drzwi. Po ich otwarciu byłem przy głównych schodach, którymi wchodziłem na mostek, centrum dowodzenia całym statkiem. Siedmiopoziomową nadbudówkę na rufie statku nazywaliśmy „domem”. W skład części mieszkalnej wchodziły kabiny członków załogi, mesa i gabinet lekarski. Górny poziom zajmował mostek. Wielkie okna biegły tam aż do sufitu. Na mostku pełniono wachty, podczas których oficer i starszy marynarz cały czas obserwowali horyzont, pozostając w ciągłej gotowości. Wyglądał trochę jak szklarnia, zapewniając bardzo dobry widok w każdym kierunku. Pośrodku mostku znajdowało się stanowisko dowodzenia, skąd sterowaliśmy statkiem, i płaski elektroniczny pulpit z przyrządami nawigacyjnymi. To właśnie tam znajdziecie radar. Nie wygląda on jak jedno z tych prymitywnych urządzeń, które widzieliście w filmach z Humphreyem Bogartem. Obecnie bardziej przypomina telewizor, statki w dalszym ciągu pojawiają się na ekranie pod postacią małych punkcików, ale oprócz tego po prawej stronie ekranu wyświetlają się różne dane: prędkość rozwijana przez statki, CPA (najmniejsza odległość mijania) i TCPA (czyli czas pozostały do wystąpienia tej odległości). Na lewej burcie znajdowało się stanowisko drugiego oficera z dostępem 29


do GMDSS, czyli ogólnoświatowego systemu bezpieczeństwa i alarmowania, który przekazywał nam informacje o zmianach pogody, radiostacja i komputer. Na prawej burcie natomiast znajdował się najważniejszy sprzęt na mostku: dzbanek z kawą, mój pierwszy przystanek każdego ranka. Drzwi na prawej i lewej burcie prowadziły na skrzydła mostku, pomost o długości pięciu i pół metra, którego używaliśmy podczas manewrowania lub wprowadzania statku do portu. Skrzydła pozwalały widzieć obie burty i uniknąć uderzenia w pirs albo w inny statek. Nad mostkiem znajduje się pomost  – jeden z najwyższych punktów statku. Każdy pokład poniżej mostka był oznaczony literą. Moja kabina znajdowała się na pokładzie E. Kabina starszego mechanika również. Kabiny mechaników i oficerów były na pokładzie D. Pokład C przeznaczony był dla marynarzy, a na B mieściły się kabiny starszych marynarzy oraz świetlica. Na pokładzie A położone były mesa, gdzie jedliśmy posiłki, i ambulatorium. Na głównym pokładzie znajdowało się biuro pokładowe, bezpośrednio pod nadbudówką  – maszynownia. Przed nią  – zbiorniki balastowe oraz zbiorniki z paliwem i wodą. Za maszynownią, pod głównym pokładem  – pomieszczenie maszyny sterowej. Następnych kilka godzin spędziłem na przyglądaniu się Maersk Alabamie kapitańskim okiem. Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem, było to, że na statku nie przestrzegano do końca procedur bezpieczeństwa. Wszystkie drzwi pozostawały otwarte. A przecież dawało to intruzom możliwość wejścia do środka. Chociaż staliśmy w porcie, drzwi powinny być zamknięte. Otwarte były również klatki na piratów. Są to stalowe kraty nad drabinkami prowadzącymi 30


z głównego pokładu do nadbudówki na zewnątrz statku. Kiedy już wejdziesz po drabince, musisz opuścić za sobą kraty i zatrzasnąć je. Nie pozwalają obcym dotrzeć na mostek. Dowodziłem już kiedyś Maersk Alabamą i znałem go bardzo dobrze. To kontenerowiec, jeden z wołów roboczych przewożących dla was toyoty, którymi jeździcie, plazmy, na których oglądacie telewizję, czy reeboki, w których chodzicie (bez floty handlowej nie byłoby sklepów Walmart). Nie pływamy na najpiękniejszych statkach świata, jachtach czy slupach. Nie stoimy przy sterze z ginem z tonikiem w dłoni. Pracujemy na traulerach, barkach, masowcach i tankowcach. Maersk Alabama został zbudowany w Chinach dziesięć lat temu. Miał 155 metrów długości, 25 metrów szerokości całkowitej, niebieski kadłub i beżową nadbudówkę, tak jak wszystkie jednostki firmy Maersk Line. Dwa dwunastometrowe dźwigi, każdy o wysokości sześciu pięter, były położone na dziobie i na rufie, co umożliwiało szybki załadunek i rozładunek kontenerów. Maksymalna prędkość, którą rozwijał statek, to 18 węzłów, zapewnianych przez pojedynczy silnik Diesla, a jego ładowność wynosiła 1092 TEU, co oznaczało, że mógł zabrać około 1092 kontenerów, które widzicie w portach lub na drogach. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale przez najbliższe trzy miesiące miał być moim domem, zakładem pracy i czymś, za co odpowiadałem.

* Kurs statku prowadził z Salali w Omanie do Dżibuti w Republice Dżibuti i Mombasy w Kenii, przez Ocean Indyjski. Czasami zawijaliśmy też do Dar es Salaam, lecz tym razem mieliśmy tylko trzy przystanki. Zawsze uważałem tę 31


trasę za spokojną, wręcz relaksującą w porównaniu z przewożeniem samochodów z Jokohamy do Stanów Zjednoczonych przy napiętym harmonogramie. Ten rejs zapowiadał się naprawdę nieźle. Słoneczna pogoda, ciekawe porty i solidny statek. Cieszyłem się, że udało mi się na coś takiego załapać. Przewoziliśmy siedemnaście ton ładunku, w tym pięć ton zapasów Światowego Programu Żywnościowego: zboże, pszenicę, groch, produkty najniezbędniejsze do przetrwania. Po dostarczeniu na ląd ta żywność miała pokonać jeszcze setki kilometrów do takich śródlądowych krajów, jak Rwanda, Kongo i Uganda, do których w żaden inny sposób nie można ich było dowieźć. Wszystkie towary  – każda żarówka, para butów i beczka benzyny  – które lądowały w tych krajach, przechodziły przez dwa porty: Mombasę lub Dar es Salaam. Później dowiedziałem się od pracownika katolickiej organizacji humanitarnej, że mieliśmy na pokładzie Maersk Alabamy dwadzieścia trzy kontenery przeznaczone dla Rwandy. Podobno były to półroczne zapasy dla uchodźców. Gdyby zostały skradzione, wiele z tych biednych kobiet, mężczyzn i dzieci umarłoby z głodu.

* Kiedy człowiek jest już na statku, chce jak najszybciej wypłynąć. Nic z tego. Najpierw trzeba ustalić tysiące rzeczy, poczynając od najprostszych. A więc o jakich godzinach będą posiłki? Czy dźwigi działają? Czy nie przecieka któraś z rur? A także czy trzeci oficer nie siedzi w swojej kabinie i nie powtarza w kółko: „redrum, redrum, redrum...”? Zwykłem mawiać, że statki są różne, ale praca na nich zawsze taka sama. Najpierw musisz poznać statek 32


i wychwycić, kto się przygotowuje do odejścia. Chociaż wszyscy nie mogą się doczekać, kiedy zejdą z pokładu i polecą do swoich rodzin, dzieci albo dziewczyn i trzymiesięcznego zapasu piwa, musisz się dowiedzieć, kto naprawdę ma taki zamiar. Spotkałem się z załogą. Pracowałem już przedtem ze starszym oficerem Shane’em Murphym. Był młody, wysportowany i bardzo bezpośredni. Wyglądał jak skaut, a myślał jak kapitan. Poznaliśmy się w dziwnych okolicznościach. Przed naszym pierwszym wspólnym rejsem podczas odprawy na lotnisku w Omanie celnicy postanowili „tymczasowo skonfiskować” jego płyty CD. Takie wypadki nie należały do rzadkości, płyty zwykle lądowały w kolekcjach celników. Shane się wściekł i został aresztowany za „znieważenie funkcjonariusza publicznego”. Spędził trzy dni w dusznej, gorącej celi, zanim udało się nam go stamtąd wydostać i zabrać na statek. Był dobrym marynarzem i wiedziałem, że w razie czego mogę na niego liczyć. Mike Perry był starszym mechanikiem, pięćdziesięciokilkuletnim nowo narodzonym chrześcijaninem, który wyglądał jak piosenkarz country i żelazną ręką rządził maszynownią. Pracowałem z nim blisko trzy miesiące na tej samej trasie. Kiedyś służył w marynarce wojennej i nie bał się kłócić ze mną, kiedy uważał, że ma rację. Szanowałem to, a nawet zachęcałem do tego członków załogi. Na statku wszystko dzieje się tak szybko, że musisz wykonywać obowiązki automatycznie. Gdy zagraża ci tajfun lub błyskawicznie zbliżają się piraci, wtedy albo coś robisz, albo giniesz. Dlatego dla nas obu tak ważne było odpowiednie wyszkolenie. Była między nami jedna różnica: Mike wierzył, że każdego da się wyćwiczyć do poziomu osiągalnego w marynarce wojennej. Ja natomiast uważałem, że 33


niektórzy są w stanie pojąć tylko podstawy i nic więcej, nigdy nie będą doskonali. Cieszyłem się, że mam z sobą na pokładzie Mike’a i Shane’a. Obaj byli urodzonymi przywódcami. Zależało im na dobrym przygotowaniu załogi i na tym, by wszystko zostało wykonane jak należy. To rzadka zaleta u dzisiejszych marynarzy. Poznałem resztę załogi. Trzeci oficer Colin Wright był tęgim południowcem. Jednym ze starszych marynarzy był sześćdziesięciokilkulatek, który, mówiąc szczerze, powinien zajmować się pielęgnowaniem kwiatków w domu spokojnej starości. Najlepsze dni na morzu miał już za sobą. Często trzeba było mu tłumaczyć najprostsze rzeczy, a czasami nawet ich nie rozumiał. Poznałem też drugiego starszego marynarza, który przedstawił się jako A.T.M. Zażądałem, żeby pokazał mi paszport i udowodnił, że sobie ze mnie nie żartuje. Było w nim napisane: „A.T.M. Mohammed”. Był Pakistańczykiem, któremu poszczęściło się w loterii wizowej i wylądował w Ameryce. Ten młody człowiek o jasnym spojrzeniu sprawiał wrażenie kompetentnego. Z resztą załogi postanowiłem przywitać się później. Z przygotowaniem statku do opuszczenia portu jest tak dużo pracy, że na razie nie było na to czasu. Większość kapitanów wstępnie ocenia załogę. Ta wydawała się dobra, z wyjątkiem jednego ze starszych marynarzy. Porządek dowodzenia na statku handlowym przypomina ten na okręcie. Kapitan odpowiada za załogę, statek i wszystko, co się na nim znajduje. Koniec i kropka. Pod nim znajdują się trzy jednostki organizacyjne: dział pokładowy, za który odpowiada starszy oficer (zwany również pierwszym), dział maszynowy, zawiadywany przez starszego mechanika, i dział hotelowy, na którego czele stoi ochmistrz (zwany również starszym stewardem). 34


Starszy oficer dba o ładunek, ochronę, leczenie, konserwację, zaopatrzenie, załadunek i bezpieczeństwo. Pod sobą ma drugiego oficera, który odpowiada za nawigację i monitorowanie wskazań sprzętu elektronicznego na mostku. To on wyznacza kurs, sporządza listę latarni morskich mijanych podczas rejsu i dba o to, by na statku były zawsze najnowsze „Wiadomości Żeglarskie”. Trzeci oficer ma pod opieką sprzęt przeciwpożarowy i ratowniczy i robi wszystko, co każe mu starszy oficer. Pod trzecim jest bosman, dowódca marynarzy i zarazem brygadzista, który przydziela im zadania. Starszy mechanik i jego ludzie (drugi, trzeci i czwarty mechanik) skupiają się na tym wszystkim, dzięki czemu statek płynie: zasilaniu, pompach i silnikach, a także na konserwowaniu całego sprzętu na statku. Mark Twain powiedział kiedyś, że pływanie po morzu jest jak siedzenie w więzieniu z możliwością utonięcia. Miał trochę racji. Kiedy wchodzisz na pokład, musisz porzucić myśl o normalnym, wygodnym życiu. Marynarze na statkach handlowych nie są weekendowymi wojownikami, pracujemy dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Na morzu każdy dzień jest jak poniedziałek  – pierwszy dzień pracy, po którym czeka nas jeszcze wiele innych.

* Mam opinię surowego szefa. To prawda, jestem wymagający. Od każdego marynarza zależy życie innych członków załogi. Nie mogę go narażać tylko dlatego, że ktoś nie jest dobrze przygotowany. Brat Andrei, który również jest marynarzem, powiedział jej kiedyś: „Na morzu Rich zupełnie nie przypomina tego zabawnego gościa, który jest 35


twoim mężem. W ogóle byś go nie poznała”. Bawię się, ale nigdy kosztem zaniedbywania obowiązków. To mi się nie zdarza. Na samym początku jasno powiedziałem załodze, że musimy zwiększyć bezpieczeństwo statku. Z Somalii napływały niepokojące wieści. Wszyscy wiedzieli, że piraci dokonują spustoszenia na szlakach żeglugowych. Trasa wokół Przylądka Somalijskiego biegnie dwadzieścia mil od wybrzeży Somalii, ale od 2005 roku, kiedy piraci zaczęli porywać statki handlowe, kapitanowie trzymają się pięćdziesiąt, sto, a nawet dwieście mil od brzegu, żeby tylko nie napatoczyć się na tych bandytów. Rejs, który dawniej trwał pięć dni, teraz zajmuje dziesięć. Jednak niezależnie od tego, jak daleko od brzegu się płynie, piraci i tak dopadają statki i je porywają. Kiedy już się rozlokowałem na pokładzie Maersk Alabamy, zacząłem przeglądać mailowe biuletyny Biura Wywiadu Marynarki Wojennej poświęcone piractwu. Tajemnicze pikania na radarze, pościgi, strzelaniny. Ataki na statki, łodzie rybackie i jachty. Mnóstwo takich akcji zdarzyło się przy brzegach Somalii i w Zatoce Adeńskiej, na obszarze wodnym o powierzchni 259 kilometrów kwadratowych, który leży na Oceanie Indyjskim pomiędzy Jemenem a Somalią. Około 10 procent światowych zapasów ropy naftowej transportuje się właśnie tamtędy, tankowce przewożą ją z portów Arabii Saudyjskiej przez Morze Czerwone do Zatoki Adeńskiej, a potem na Morze Arabskie i do Europy oraz Ameryki. Co roku przy brzegu Somalii przepływają dobra warte miliardy dolarów. Można zaryzykować twierdzenie, że marynarze przewożą najniezbędniejsze bogactwa naturalne przez najniebezpieczniejszy region świata, zamieniając Zatokę Adeńską i wybrzeża Somalii w ogromną strzelnicę. Każdy, kto tędy płynie, wystawia 36


się na groźbę ataku piratów, którzy z każdym miesiącem są sprytniejsi i brutalniejsi. Wysokość płaconych okupów sięga dziesiątek milionów dolarów rocznie  – nic dziwnego, że zdesperowani młodzi ludzie ciągną do zatoki jak muchy do miodu. I właśnie tam płynęliśmy. Naszym kolejnym przystankiem było Dżibuti, miasto portowe w zachodniej części Zatoki Adeńskiej. Mieliśmy tam dopłynąć, rozładować transport i wrócić, zanim te łotry wezmą nas na muszkę. Wysłałem Andrei krótkiego maila o tym, że dotarłem bezpiecznie na statek i przygotowujemy się do załadunku. Nie przepadałem za rozmowami przez telefon. Były cholernie drogie. Ale dałem jej znać, że jestem na pokładzie i myślę o niej. Andrea tęskniła za czasami, kiedy wysyłałem jej długie listy i kartki pocztowe. Kiedyś pisałem do niej co najmniej jeden długi list tygodniowo, opowiadając jej o oceanie, który przemierzałem, o pogodzie i o zabawnych zdarzeniach, które przytrafiały się członkom załogi. Początkowo podpisywałem kartki „Rich”. Było to wtedy, kiedy jeszcze tylko „bardzo się lubiliśmy”, a nie „kochaliśmy”. Minęło trochę czasu, zanim przeszliśmy od jednego do drugiego. Andrea dotąd pamięta list, który dostała, zanim jeszcze się pobraliśmy, w którym na końcu napisałem: „Kocham, R.”. To wyznanie ją zszokowało. To chyba wtedy po raz pierwszy pomyślała, że nie żartuję. Przechowuje wszystkie moje listy. Kilka razy dzwoniłem z różnych zakątków świata. Wyrywałem Andreę ze snu, a kiedy podnosiła słuchawkę, mówiłem niskim głosem à la Barry White:  – Czy twój mąż jest w domu? Na co ona odpowiadała:  – Nie, nie ma go. 37


A ja:  – To dobrze. Zaraz będę. Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło, ale stało się naszym stałym żarcikiem. Jednak to listy lubiła najbardziej, zwłaszcza te, w których uderzałem w romantyczny ton. W jednym z nich napisałem: „Tęsknię za Twoimi ramionami”. Czy mogła się czemuś takiemu oprzeć? W innym: „Widzę Cię, ilekroć spojrzę na księżyc w pełni”. Wyjaśniłem, że księżyc w pełni to dobra wróżba dla żeglarzy i że kiedy na niego patrzę, wyobrażam sobie, że Andrea śpi pod nim tysiące kilometrów ode mnie. Tak więc zaanektowaliśmy księżyc w pełni, stał się naszym sposobem na nawiązanie kontaktu duchowego. Kiedy nasze dzieci były małe, patrzyły na czyste nocne niebo nad Vermontem i krzyczały: „Patrz, mamusiu, to księżyc tatusia!”. Andrea odpowiadała: „Zgadza się”, a Mariah i Dan spoglądali na księżyc i mówili: „Dobranoc, tatusiu, gdziekolwiek jesteś”. Moja żona robiła co w jej mocy, by dzieci włączały mnie do swojego codziennego życia. Zawsze kochałem dzieci. Przed wstąpieniem do marynarki handlowej pracowałem z dziećmi chorymi na schizofrenię i naprawdę to lubiłem.  – Opieka nad dziećmi to dobre przygotowanie do radzenia sobie z załogą  – powiedziałem kiedyś Andrei. To prawda. Na swoich statkach stworzyłem nawet specjalny pokój płaczu, gdzie ludzie, którzy się z sobą pożarli, mogli spróbować oczyścić sytuację. Opisywałem Andrei każdą sesję, na przykład to, jak kiedyś jeden z marynarzy wszedł do pokoju płaczu z krzykiem: „On zamierzył się na mnie nożem!”, a drugi na to: „Bo on zaczął wymachiwać przede mną kluczem francuskim!”. Wysłuchałem obydwu cierpliwie, kiwając głową i pozwalając im wyrzucić z siebie frustrację. Po wszystkim powiedziałem: „Podajcie sobie ręce 38


i wracajcie do roboty”. Nie każdy kapitan coś takiego robi, ale czułem, że dzięki temu lepiej się pracuje. Kiedy wyjeżdżałem, Andrea zawsze przyczepiała do lodówki rysunek ze mną i zdjęcie „statku tatusia”. Obok poja­ wiała się lista pytań, na które miałem odpowiedzieć po powrocie. Przede wszystkim jednak mieliśmy wspólny księżyc. Andrea pielęgnowała ten zwyczaj, ponieważ dzięki niemu byłem zawsze blisko niej.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.