Przed Państwem Krzysztof Materna (dla przyjaciół siostra Irena). Przygody z życia wzięte_Krzysztof

Page 1



Przed Państwem Krzysztof Materna (dla przyjaciół Siostra Irena)

Przygody z życia wzięte

Opracowanie redakcyjne Marta Szarejko

Wydawnictwo Znak Kraków 2013



Szkoła podstawowa nr 19 w Sosnowcu, klasa I. Rozpoznaję Barczyka, który mnie pobił, Hankę Grudzień, w której się kochałem. Nie wiem, który to jestem ja


WSTĘP / 10 Wstęp nie jest rozdziałem, tylko wstępem. Autor i bohater późniejszych przygód, konsekwentnie nazywany K.M., próbuje wytłumaczyć Czytelnikowi, skąd wziął zapał do pisania. Jest to też próba wytłumaczenia się Czytelnikowi z pisarskiej nieudolności.

ROZDZIAŁ I ROZRYWKA TO NIE ZABAWA, TO PRACA / 14 K.M. sam nie wie, dlaczego zostaje recytatorem. Świat poezji nie jest jednak jedynym światem, który go pochłania. Obok – polska młodzież w bigbitowych rytmach śpiewa polskie piosenki. Niemen sam się miksuje, a konferansjerzy są wielkimi gwiazdami.

JERZY GRUZA / 38 ROZDZIAŁ II ZA DOWCIPY W KAMASZE / 48 K.M. zastanawia się, czy aktor może być dobrym żołnierzem, a śmiech lekarstwem na wojskową logikę. Udowadnia, że ma silną wolę, i po raz pierwszy na szkoleniu otrzymuje najwyższą ocenę. Po raz pierwszy i ostatni. K.M. zwiedza także Lidzbark Warmiński, szkoli się ogniowo i doprowadza swoim postępowaniem do zakończenia studenckiej edukacji, co ma wpływ na całe jego późniejsze życie.

MAGDA UMER / 72

6


Cofamy się do lat młodzieńczych K.M., kiedy przyjeżdża on do dużego miasta Krakowa. Najpierw zwiedza je z rodzicami, po latach korzysta w Krakowie ze studenckiej swobody. Ta swoboda nie wychodzi mu na dobre i długo będzie musiał ją odpracowywać, ponieważ na rzecz swobody K.M. zarzuca edukację.

MAREK PACUŁA / 92 ROZDZIAŁ IV NA CAŁE ŻYCIE / 98 K.M. wspomina wydarzenia artystyczne, które szczególnie zapadły mu w pamięć. Mimo że niektóre z nich trącą zamierzchłą przeszłością, dla niego są projekcją wydarzeń, które go kształtowały.

JEREMI PRZYBORA / 118 ROZDZIAŁ V NOWOŚĆ, CZYLI TECZKI OBIEKTÓW / 124 K.M. dzięki przyjaźni z Januszem Kondratiukiem zostaje drugim reżyserem w filmie fabularnym. Pobiera kolejne lekcje produkcji filmowej, uczy się, co to jest przekraczanie osi i jak produkować rzeczy skomplikowane organizacyjnie, nie używając telefonu.

ANDRZEJ PRZERADZKI / 134

7

Spis treści

ROZDZIAŁ III JAK DŁUGO NA WAWELU / 76


ROZDZIAŁ VI Z MIKROFONEM I KAMERĄ NA TY / 138 K.M. przypadkowo spotyka się z telewizyjną kamerą. Nie wie jeszcze, jak to spotkanie wpłynie na jego późniejsze życie i obecność w publicznych mediach. Wie, że telewizja ma ogromną siłę, ale nie wie, że siła ta może szybko zmienić życie z niebiańskiego w piekielne.

TAJEMNICZA PRZYGODA Z DAVIDEM COPPERFIELDEM / 148 ROZDZIAŁ VII / 158 NIE JESTEM SPECJALISTĄ, TYLKO MIŁOŚNIKIEM K.M. opowiada, jak to się stało, że pokochał piłkę. Zwierza się też po raz pierwszy ze swojego snu, którego wstydzi się na jawie, i prosi, żeby go nikomu więcej nie opowiadać.

ERYK LIPIŃSKI / 172 ROZDZIAŁ VIII WALKA O PAPIER / 176 K.M. postanawia, że zdobędzie zawód. Wskazówką jest zdarzenie w klubie Pod Jaszczurami. Jest to początek trudnej i długiej drogi, która kończy się pomyślnie zdanym… ale nie zdradzajmy szczegółów.

QUINCY JONES / 184

8


W tym rozdziale K.M. realizuje marzenia o pracy w teatrze, ucząc się jednocześnie od wszystkich, których spotyka. Spotyka nie byle kogo, bo wielu aktorów tak znanych publiczności z fantastycznych dokonań, że K.M. uczy się od nich bez przerwy. Być może dlatego wszystkie przedstawienia, które zrealizował do tej pory, nie mają przerw.

KRYSTYNA JANDA / 202 ROZDZIAŁ X MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ / 208 K.M. opisuje, jak warto być cierpliwym i powoli, wbrew wszystkim przeszkodom, dążyć do realizacji swoich marzeń. Marzenia się spełniają. Do cierpliwości trzeba dodać pokorę, dobrą energię, świadomość swojego miejsca w szeregu i ciężką pracę. Trzeba mieć poczucie własnej wartości, choć oczywiście nie należy z nim przesadzać.

WOJCIECH MANN / 216 ŹRÓDŁA FOTOGRAFII ZAMIESZCZONYCH W KSIĄŻCE / 221

Spis treści

ROZDZIAŁ IX JĘZYK TEATRALNY / 192


Wstęp


Nigdy w życiu nie myślałem, że zostanę pisarzem. I nadal tak nie myślę, ponieważ odróżniam rodzaj książki, którą napisałem, od prawdziwego pisarstwa. W związku z tym nie będę jej zgłaszał do literackiego konkursu Nike ani do Nagrody Literackiej Gdynia. Nie liczę też na to, że wszyscy ludzie w Polsce, którzy czytają książki, zainteresują się tym, co mam do powiedzenia. Impulsem do tego, co Państwo przeczytacie, była książka poprzednia, która stanowiła rodzaj wspomnień z podróży i została podzielona na pół między mnie i mojego kompana wielu przygód krajowych i zagranicznych – Wojciecha Manna. I oczywiście pewna zazdrość o to, że Wojciech Mann, oprócz naszej wspólnej, wydał już dwie swoje książki. Pomyślałem więc, że byłoby dobrze, gdybym miał chociaż jedną. Poza tym, w przeciwieństwie do autora Raczkowskiego, którego książkę z uwagą przeczytałem i która to książka bardzo mi się podobała, nie jestem ekshibicjonistą, więc nie znajdą tu Państwo opowieści dotyczących spraw seksu małżeńskiego, pozamałżeńskiego i narkotyków, ale pozostaje jeszcze część druga, a mianowicie chęć zysku. Zysk dla pisarza zaczyna się wtedy, kiedy cała Polska czyta dzieciom, na co nie liczę. W związku z tym proszę mnie nie posądzać o to, że za pomocą książki chciałem się wzbogacić.

11

Wstęp

Wstęp nie jest rozdziałem, tylko wstępem. Autor i bohater późniejszych przygód, konsekwentnie nazywany K.M., próbuje wytłumaczyć Czytelnikowi, skąd wziął zapał do pisania. Jest to też próba wytłumaczenia się Czytelnikowi z pisarskiej nieudolności.


Następna sprawa, którą rozważam, jest taka, że książka napisana z Wojtkiem sprzedała się w zadziwiająco dużej liczbie egzemplarzy. Pomyślałem więc, że jeśli ktoś kolekcjonuje książki i kupił tamtą, to będzie ciekaw, co jest w tej. Nie wiem, czy jestem w stanie zaspokoić ciekawość takiego kolekcjonera, ale mam nadzieję, że z rozpędu ją kupi. Liczę na to zwłaszcza dlatego, że nie jestem taką lokomotywą promocyjną jak Wojtek, który do dziś nie schodzi z ekranów telewizyjnych i odbiorników radiowych, więc siłą rzeczy ma większe szanse na rozpoznawalność. Występując z nim przez wiele lat w duecie, byłem w cieniu, no bo Wojtek daje cień dość duży. I jeszcze jedna rzecz, o której w tym wstępie muszę powiedzieć. Krzyś z Sosnowca

Z jednej strony jest to książka, która może Państwu uzmysłowić, jak barwne może być życie i jak bardzo

może być skomplikowane. Zestaw opowieści, które tu zamieszczam, jest świadectwem zarówno tej barwy, jak i wielu różnych życiowych zakrętów, w które wpadałem.

12


dowych. Pamiętam takie spotkanie – było to chyba pierwsze spotkanie, na którym byłem w moim rodzinnym mieście Sosnowcu – z panem Szklarskim, autorem wielu przygodowych książek dotyczących jednego bohatera, słynnego Tomka. Oczywiście nie jestem Tomkiem, mam na imię Krzysiek i nie spotkałem się z Indianami do tego stopnia, żeby poświęcać temu osobny tom, nie byłem także na wojennej ścieżce ani w kraju kangurów, ale za to wielokrotnie opowiadałem swoje życiowe przygody w przeróżnych kołach towarzyskich i zawsze odnosiłem sukces. W związku z tym mam nadzieję, że przynajmniej niektóre przygody wprowadzą Państwa w stan zaciekawienia, wesołości, a może refleksji. Dodatkowo, ponieważ nie czuję się teraz osobą szczególnie rozpoznawalną, będzie to również rodzaj przygodowego rebusu, który rozwikła tajemnicę: dlaczego w tej chwili jestem osobą, która śmie pisać o swoim życiu. Na zakończenie powiem, że tak wiele osób, znacznie młodszych ode mnie, decyduje się na pisanie o swoim życiu w sposób dość bezwstydny, że z pewną dozą nieśmiałości próbuję opisać rzeczy, które znacznie bardziej rozpoznawalnych ludzi ode mnie jednak nie spotkały. Stąd ten rodzaj odwagi, ale także przyrzeczenia, że jest to chyba ostatnia książka z gatunku przygodowych, na którą się decyduję. Być może, będę miał jeszcze jakiś pomysł, żeby Państwa denerwować swoim pisarstwem, ale na pewno nie będą to już przygody z mojego życia. Krzysztof Materna

Wstęp

Chciałbym jednak, żeby to była książka z gatunku przygo-


ROZDZIAĹ I Rozrywka to nie zabawa, to praca


Rozrywka to nie zabawa, to praca

K.M. sam nie wie, dlaczego zostaje recytatorem. Świat poezji nie jest jednak jedynym światem, który go pochłania. Obok – polska młodzież w bigbitowych rytmach śpiewa polskie piosenki. Niemen sam się miksuje, a konferansjerzy są wielkimi gwiazdami.

1 Kiedy zaczynam opowiadać o różnych marzeniach z dzieciństwa, które przekształciły się w moją drogę zawodową, dochodzę do momentu, w którym staje się jasne, skąd ja się właściwie wziąłem. Zawsze chciałem być sprawozdawcą sportowym – stąd moje czynne i bierne uczestnictwo w różnego rodzaju wydarzeniach sportowych do dziś. Ale moment, w którym – nie z własnej woli, tylko z woli mojej polonistki – wykułem na pamięć wiersz Mały koncert skrzypcowy Gałczyńskiego i wystąpiłem na eliminacjach szkolnych konkursu recytatorskiego, a potem eliminacjach sosnowieckich, następnie wojewódzkich i ostatecznie ogólnopolskich, doprowadził mnie do pierwszego miejsca. W tym konkursie brał też udział (i został laureatem w kategorii amatorów) pracownik domu kultury w Rzeszowie – Stanisław Guzek, czyli późniejszy Stan Borys. Spotkałem go niedawno w Stanach Zjednoczonych – jest w bardzo dobrej formie i rewelacyjnie, jak na swój wiek, gra w tenisa. Najważniejsze w tej wygranej jednak było to,

15


że poznałem panią Danutę Michałowską – ówczesną prorektor szkoły teatralnej w Krakowie. Pomyślałem sobie wtedy, w tym moim Sosnowcu, że może jednak nie będę sprawozdawcą sportowym tylko aktorem. Zacząłem występować w teatrzyku szkolnym i na przeróżnych akademiach. Pamiętam dokładnie fragment recenzji, poświęcony mojej osobie, po tym jak zagrałem w szkolnym przedstawieniu najpierw Romea, a potem Wokulskiego, i jednocześnie prowadziłem całe przedstawienie jako konferansjer. Recenzja ukazała się w „Wiadomościach Zagłębia” i brzmiała tak: „Krzysztof Materna, który w roli Romea był świeży i wzruszający, nie był taki niestety w roli Wokulskiego, być może dlatego, że w konferansjerce trochę siebie celebrował”. Była to opinia zastanawiająca. Niestety nie wiedziałem, czy cieszyć się z tego, że jestem świeży i wzruszający, czy też trochę mniej siebie celebrować w konferansjerce, w każdym razie i tak nie znałem odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie byłem świeży w roli Wokulskiego. Mimo tej recenzji stałem się osobą publiczną. Po powrocie z konkursu na apelu dostałem w nagrodę miniaturowe radio Koliber. Bardzo je lubiłem. To radio było niebieskie i pozwalało mi na słuchanie rockandrollowych piosenek i różnych audycji w Radiu Luksemburg albo w Radiu Wolna Europa. Przeżyłem wszystko, co może przeżyć uczeń Liceum imienia Emilii Plater w Sosnowcu. W naszej klasie była wojna na dwie grupy – ja byłem w grupie Rolling Stonesów, w przeciwieństwie do paru moich kolegów i koleżanek, którzy zdecydowanie byli za Beatlesami. Podział ten zaowocował modą. Część klasy miała czapki beatlesówki, zwłaszcza że ojciec jednego z naszych kolegów zajmował się wyrobem czapek. Mieliśmy bardzo dla mnie niewygodne (ze względu na moje… no, może nie płaskostopie, ale ze względu na ten właśnie kierunek, do którego zmierzała

16


17

Rozrywka to nie zabawa, to praca

medycznie moja stopa) buty rollingstonówki – wąskie w podbiciu, z guziczkiem na boku i takim czubem, który przypominał mi trochę żółtą ciżemkę. Na szczęście buty były czarne. Ważne były kołnierzyki, które lubię zresztą do dziś – krótkie i zaokrąglone do połowy. Wszystko to przeżyłem, ale prawdziwa fascynacja rozpoczęła się, kiedy udałem się za trzydzieści pięć złotych odłożonych z kieszonkowego na koncert Niebiesko-Czarnych do domu kultury Górnik – jednej z najlepszych sal widowiskowych w Sosnowcu. To, jak Wojciech Korda, Ada Rusowicz, Zbigniew Podgajny i inni muzycy fantastycznie grali pod hasłem „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, zostało we mnie do dziś. Kręciłem marynarką w momentach ekstazy i grubym głosem piszczałem razem ze swoimi koleżankami, zwłaszcza kiedy usłyszałem ludowy utwór Hej tam w dolinie w aranżacji bigbitowej. Jednak największą zazdrość wzbudził we mnie Piotr Janczerski, który był konferansjerem zespołu. Wtedy pierwszy raz pomyślałem o tym, że właśnie tym chciałbym się zajmować. Drugim momentem, w którym poważnie zacząłem myśleć, że być może konferansjerka jest moim przeznaczeniem, był koncert Skaldów w hali kina Koziołek w Lublinie (gdzie mieszkali moi dziadkowie). Koncert ten prowadził specjalista od jazzu, znany dziennikarz radiowy Andrzej Jaroszewski. Dwa lata później Andrzej Jaroszewski się rozchorował i zaproponowano mi prowadzenie koncertu Skaldów. Pomyślałem wtedy, że jestem nieprawdopodobnym szczęściarzem. Zanim jednak do tego doszło, zdałem do szkoły teatralnej (o tym będzie jeszcze później) – właśnie ona dawała mi możliwość działania w ruchu studenckim. Ruch studencki i wszystkie jego okolice tak mnie wciągnęły, że bardzo szybko wzbiłem się na wyżyny i stałem się osobą popularną w Krakowie. Pamiętam z tamtych czasów aurę spontanicznego


K.M. w chórku towarzyszy Zbigniewowi Wodeckiemu w piosence Wojciecha Manna i Piotra Figla Poszukaj muszli nad brzegiem morza

działania, która mnie i moich kolegów, całą naszą czeredkę, dźwigała do rangi artystów (niektórzy nas tak nazywali, co oczywiście sprawiało nam ogromną przyjemność). To był wspaniały okres także dlatego, że studencki ruch – nie tylko kabaretowy, ale i teatralny oraz muzyczny – był zdecydowaną awangardą. Na nasze działania zwracała uwagę cała Polska, ponieważ w organizację imprez studenckich angażowały się autorytety, które przyjeżdżały do nas odświeżyć swoje myślenie zawodowe, a my występowaliśmy w awangardzie i niepisanym, ale zdecydowanym sprzeciwie wobec władzy – stąd zresztą nasze kłopoty z cenzurą. Nie można uznać, że to, co robiliśmy, było szkodliwe dla ustroju, ale na pewno dawało znać, że jest potężna grupa młodych ludzi, którzy nie myślą systemowo.

18


19

Rozrywka to nie zabawa, to praca

Ruchy studenckie trudno było nazwać profesjonalnymi, ale muszę powiedzieć, że ich reprezentanci zawsze pojawiali się na imprezach profesjonalnych. Czyli na przykład jeśli odbywały się Międzynarodowe Spotkania Teatralne, to obecność teatrów studenckich, takich jak Teatr STU z Krakowa czy Teatr Ósmego Dnia, z legendarnymi już w tej chwili spektaklami była właściwie obowiązkowa. Podobnie było z Festiwalem Piosenki Studenckiej, który wcale nie był kuźnią kadr z akademików, gdzie kwitła piosenka turystyczna i ten mniej zdolny, nieśpiewający kolega na marakasach zrobionych z flaszki po wódce towarzyszył temu, który coś słyszał i nucił obozowe piosenki. Ten festiwal to była prawdziwa wylęgarnia talentów. Największe polskie gwiazdy tu właśnie rozpoczynały karierę. Najbardziej nowatorskie zespoły rockowe, które wyprzedzały polski ruch bigbitowy estetyką i sposobem grania czy myślenia o muzyce, wspaniałe zespoły jazzowe, które później rozwijały się w Hybrydach, Stodole czy Jaszczurach, mają rodowód studencki. Krótko mówiąc – najbardziej szanowani zawodowcy i najlepsi krytycy w kraju dostrzegali awangardę studencką na imprezach stuprocentowo zawodowych. Ruch studencki był alternatywą dla komercji i ja się z tego ruchu wziąłem. Najpierw działałem w Krakowie, gdzie poznałem między innymi Marka Grechutę, Ewę Demarczyk, Zbigniewa Wodeckiego, Krzysztofa Jasińskiego i Jerzego Stuhra. A potem w Warszawie, w kabaretach Medyk i Stodoła. Moja znajomość najbardziej popularnych twórców, takich jak Maciek Wojtyszko, Jacek Kleyff, Michał Tarkowski, Janusz Weiss, Zbyszek Hołdys dała mi poczucie przynależności do niezależnego obiegu. Do tego kręgu należeli również: Maryla Rodowicz, Janek Tadeusz Stanisławski, Agnieszka Osiecka, Jonasz Kofta, Wojtek Młynarski – wszystko to byli ludzie, którzy zaczynali w Hybrydach albo w Stodole, a ich przejście z ruchu studenckiego do profesjonalizmu było oczywistą drogą.


W Krakowie zaczynałem od konferansjerek na wieczorkach tanecznych w klubie Zaścianek na osiedlu przy ulicy Piastowskiej. Zespołem, który tam grał, był kwintet Tomasza Stańki, grający free jazz kompletnie nie nadający się do tańca. W związku z tym musiałem improwizować i organizować dla studentów, którzy przyszli jednak potańczyć, wiele różnych konkursów i zabaw, żeby zająć im czas. Tydzień później reprezentowałem zespół bliski klimatowi disco polo, którego gwiazdą był Jacek Mastykarz – człowiek, który stworzył studio i przestrzeń dźwiękową w Teatrze STU. Był niesamowitym dźwiękowcem, ale najbardziej zapamiętałem to, że woził mnie na skuterze Osa do mojego akademika, oraz to, że śpiewał piosenkę Ej, ty głupi chłopie, baba ci dokopie. Pamiętam ją, bo śpiewałem w chórku. Wszyscy tańczyli. Muszę dodać, że to również były wydarzenia, które rozwijały moją wyobraźnię i kształtowały mój gust. Właśnie tam zostałem odkryty przez Eugeniusza Mielcarka – dzięki jego opinii zaproponowano mi prowadzenie Festiwalu Piosenki Studenckiej (robił to wcześniej Lucjan Kydryński). To był nieprawdopodobny skok i nobilitacja. Kiedy prowadziłem ten pierwszy festiwal, jurorem był Kazimierz Rudzki, od którego dostałem książkę o nim, z jego dedykacją, jako prywatną nagrodę za konferansjerkę. Czułem wtedy, że jestem pasowany na zawodowca, ponieważ to była nagroda od legendy polskiego teatru, kabaretu, konferansjerki. Z tym pasowaniem kojarzy mi się jeszcze jedna, niezwykle obrazowa sytuacja, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że idę dobrą drogą. W szkole teatralnej jednym z moich profesorów był Jerzy Jarocki, który właściwie nie rozmawiał prywatnie ze studentami. Pewnego dnia wziął mnie na bok i zapytał, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Sosnowca. Dowiedziałem się, że profesor, oceniwszy moje możliwości aktorskie, uważa, że spokojnie mogę w swoim

20


21

Rozrywka to nie zabawa, to praca

Sosnowcu grać Hamleta, ale – nie obrażając teatru w Sosnowcu, który od tamtego czasu chyba się rozwinął – wyżej tego nie podskoczę. Powiedział też, że jestem – dokładnie to pamiętam – w miarę amancki i w miarę charakterystyczny, więc mogę od biedy grać Hamleta, ale jak mi się trafi rola trombonisty, to z nią w Sosnowcu też sobie dam radę. Dodał, że u niego mam trójkę, ale że widział mnie w kilku wydarzeniach ruchu studenckiego, w kabarecie, i uważa, że tam mam znacznie większe szanse. Była to dla mnie recenzja, która dodała mi skrzydeł – wynikało z niej, że jeśli nie w teatrze, to w kabarecie miałem jednak szansę. Dlatego też ten ruch był dla mnie kuźnią, w której postanowiłem trwać i niespecjalnie się przejmować, że nie mam żadnego etatu, że jestem bon vivantem, chodzącym ze swoim partnerem Pacułą po Rynku, przyjmującym uśmiechy i rozdającym kwiaty, które wcześniej dostał od krakowskich kwiaciarek. Atmosfera w Krakowie była wtedy wspaniała. Jednak najbardziej znaczącym wydarzeniem w ruchu studenckim i jednocześnie najwspanialszymi warsztatami na świecie była dla mnie Fama – festiwal wymyślony przez Ryśka Woźniaka i zaakceptowany przez Eugeniusza Mielcarka, dwie osoby, które w Zrzeszeniu Studentów Polskich decydowały o losach kultury studenckiej. Pamiętam również, że to właśnie oni bronili nas przed wszystkimi zarzutami, które padały pod adresem kultury studenckiej z komitetów wojewódzkich i Komitetu Centralnego, czyli tych wszystkich ośrodków partyjnych, które niespecjalnie ruch studencki lubiły i szanowały. Na tym festiwalu spotykali się wszyscy: kabareciarze, muzycy, aktorzy i plastycy – tu wspomnę nieżyjącego już wspaniałego scenografa Maksymiliana Szoca i Wojtka Millera, późniejszego rektora Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, który wtedy był artystą awangardowym zajmującym się happeningami. Spotykaliśmy się wszyscy i pod kierunkiem reżyserów takich jak Krzysiek Jasiński czy Jurek Marczyński


organizowaliśmy wydarzenia w ramach wspólnej burzy mózgów pod egidą największych autorytetów zawodowych: Olgi Lipińskiej, Jonasza Kofty czy Wojciecha Młynarskiego. Wszystko, co tam robiłem, było fantastycznym warsztatem przybliżającym mnie do tego, że wkrótce miałem czelność nazywać siebie artystą zawodowym. Pamiętam jeszcze jedną, bardzo znaczącą przygodę z tych czasów. Swoistym stypendium, które dostałem i które miało złagodzić mój ból po powrocie z wojska, było powierzenie mi tytułu dyrektora artystycznego Famy. Pierwszy raz przeszedłem przez okres całkowitej odpowiedzialności – coś ode mnie zależało, za coś odpowiadałem. Musiałem stworzyć komisję, która kwalifikowała do finału w Krakowie, musiałem stworzyć regulamin i znaleźć sponsorów, którzy dali pieniądze na nagrody. I w pewnym momencie – jakiś tydzień albo dwa przed finałem – przydarzyła mi się bardzo dziwna przygoda. Miałem w klubie Pod Jaszczurami, który był wtedy moim drugim, a właściwie pierwszym domem i jednocześnie biurem festiwalu, kolegę. I ten kolega pewnego dnia powiedział mi, że jego szef chce się ze mną zobaczyć. Nigdy wcześniej nie pytałem go, gdzie pracuje, ponieważ on był takim zwykłym, codziennym bywalcem Jaszczurów – siedzieliśmy, graliśmy w szachy, karty, jedliśmy jajecznicę i nawet do głowy mi nie przyszło, żeby się zastanowić, skąd on jest. I nagle on mówi, że jego szef czeka w samochodzie, więc żebym na chwileczkę wyszedł przed Jaszczury. No to wyszedłem, a tam stała nowa warszawa. Wsiadłem do tej warszawy, a kolega ze mną. Z przodu obok kierowcy siedział ktoś, kto miał podniesiony kołnierz, jak jakiś Bond w angielskiej mgle, i był bardzo gruby. Ruszyliśmy. Facet z przodu powiedział do mnie: „Panie Krzyśku, ja jestem szefem służby bezpieczeństwa w Krakowie i chciałem z panem porozmawiać, jak tam przygotowania do festiwalu”. Pojechaliśmy – dokładnie to pamiętam – na spacer na Kopiec Kościuszki. Odpowie-

22


23

Rozrywka to nie zabawa, to praca

działem, że wszystko dobrze, że jesteśmy po kwalifikacjach i że mamy pełną listę uczestników. On na to: „No właśnie, właśnie, bo my tak obserwujemy te wasze przygotowania i oczywiście się cieszymy, że wam się tak wszystko układa, bo to ważna impreza dla Krakowa. Ja mam do pana właściwie tylko jedną prośbę. Wie pan, nam by bardzo zależało, żeby ten, no, jak on się tam nazywa... – tu mój kolega podpowiedział swojemu szefowi – Kleyff! Żeby ten Kleyff, wie pan, nie wystąpił. Bo on takie robi kłopoty, takie śpiewa piosenki...”. Ja mówię: „Proszę pana, to jest niemożliwe, bo myśmy go zakwalifikowali i to jest oficjalny protokół naszej komisji”. A on na to: „A ileż to roboty zmienić taki protokół, no?!”. Upierałem się, że nie da się tego zmienić, na co szef kolegi powiedział: „Panie Krzyśku, pan sobie zrobi, jak pan chce, bo pan jest dyrektorem. Ale musi pan wiedzieć, że taka jest nasza prośba i jeśli pan ją uwzględni, to będzie nam się lepiej w przyszłości rozmawiało”. Tu próbował określić moją przyszłość, więc już naprawdę strasznie się zdenerwowałem. Była to pierwsza rozmowa tego typu w moim życiu i niespecjalnie wiedziałem, jak się zachować. Teraz jestem dumny z tego, co powiedziałem, bo był to dowód cywilnej odwagi. Po powrocie do Jaszczurów opowiedziałem wszystko dyrektorowi festiwalu i uzgodniliśmy, że nie ma mowy o żadnych zmianach. Jacek Kleyff nie tylko wystąpił, ale i zdobył główną nagrodę. Okazało się jednak, że jego utwór jest tak niepokojący dla towarzyszy, że część jury z grupy trzymającej władzę spowodowała, że ta piosenka dostała nagrodę ex aequo z inną, która nie miała żadnej wartości, nazywała się Chwytaj w dłonie deszcz i śpiewał ją Wacław Masłyk. Pierwszą część koncertu kończył Jacek Kleyff, a drugą część – telewizyjną – rozpoczynał Masłyk. Taki znaleźli fortel.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.