Rozdział pierwszy
KIM JESTEŚMY i DLACZEGO WCISNĘLIŚMY PRZYCISK PAUSE Kocham technologię, choć to nic przy Tobie. Ale kocham technologię, teraz i na zawsze. – piosenka weselna kipa, Napoleon wybuchowiec (2004)
K
iedy po raz pierwszy wyraziłam zamiar odłączenia naszej rodziny od całego arsenału elektronicznego, poczynając od najmniejszego iPoda shuffle, a na mocno podrasowanym pececie do gier mojego syna (komputerowym odpowiedniku potężnego pickupa w rodzaju dodge’a Ram) kończąc – moich troje dzieci nawet nie mrugnęło okiem. Z perspektywy czasu rozumiem dlaczego. W ogóle mnie nie usłyszeli. No cóż, w końcu to nastolatki. I byli zajęci. Trwało właśnie wgrywanie fotek z ostatniej imprezy, stalkowanie facebookowych znajomych eksdziewczyny potencjalnego nowego chłopaka, wyświetlanie filmiku o gadającym mopsie Odie z YouTube’a („Aj raaw juuu” – zawył pod adresem gospodarza talk-show Davida Lettermana). – Słyszycie, co do was mówię? – upierałam się. – Mamo, nie widzisz, że odrabiamy lekcje? – odparł syn z irytacją w głosie. Szczerze mówiąc, była to jedna z tych rzeczy, które wciąż im tylko oznajmiam. Jak na przykład: „Koniec – macie szlaban do końca życia!” albo „Poczekaj, aż ojciec wróci do domu, młoda damo!” (a od czternastu lat jestem rozwódką). Prawdopodobnie w ich uszach zabrzmiało to po prostu jak kolejna z długiej serii czczych pogróżek. Prawdę mówiąc, w moich też. Potrzeba odbycia pełnego detoksu cyfrowego narastała we mnie od lat, ale było to raczej coś w stylu tęsknego, choć w gruncie rzeczy niepoważnego marzenia – jak gorący romans z dalajlamą czy opanowanie czterech sposobów wiązania apaszki. 17
Wtedy po raz kolejny przeczytałam Walden. (Zapamiętać na przyszłość: każda ponowna lektura Thoreau w warunkach obniżonego poziomu estrogenów zagraża twojemu życiu lub zdrowiu). Walden – opowieść o najsłynniejszej kuracji odwykowej w historii literatury – to dla mnie najukochańsza książka na świecie, staram się ją czytać co najmniej tak często, jak robię sobie cytologię. Kocham ją z wielu powodów, ale przede wszystkim za jej oszczędność – za sposób, w jaki z życia i języka destyluje najbardziej upajające składniki podstawowe. Jak wiadomo, napisał ją Henry David Thoreau, który w 1844 roku opuścił swój dom w Concord w stanie Massachusetts, by w lasach otaczających staw Walden przeprowadzić eksperyment polegający na „bezpośrednim doświadczaniu życia”. Mieszkał tam przez dwa lata we własnoręcznie zbudowanej chacie z drewna, utrzymując mnisią dietę, na którą składały się placki z mąki pszennej i ryby złowione w stawie. Bez sąsiadów. Bez bieżącej wody. No i, nie trzeba nawet dodawać, bez dzieci. Szczerze mówiąc, pod koniec 2008 roku sama sporo myślałam o tym, żeby uciec do lasu. Borykałam się wówczas nie tylko z trójką nastolatków – Anni, która właśnie skończyła osiemnaście lat (w stanie Australia Zachodnia, gdzie mieszkamy, jest to minimalny wiek, w którym dopuszczalne jest spożywanie alkoholu – przerażający fakt), Billem, lat piętnaście, panem domu (przynajmniej we własnym przekonaniu), oraz Sussy, naszym beniaminkiem, lat czternaście („Mamo, Julia w tym wieku wyszła już za mąż” – stale mi przypominała). Byli w trudnym wieku, nie ma co do tego wątpliwości, ale ja sama, wówczas pięćdziesięcioletnia, również. W ramach pracy dziennikarskiej zajmowałam się w tym czasie świeżo uruchomioną platformą podcastingową stacji radiowej ABC. Spłodzenie cotygodniowego programu to spore wyzwanie, ale ja to uwielbiałam – zwłaszcza zgłębianie tajników technologii cyfrowych wykorzystywanych w nowoczesnej radiofonii. Nie przepadałam natomiast za ogromną presją czasu. Nie było mnie w domu dłużej niż kiedykolwiek, odkąd urodziłam 18
pierwsze dziecko, i ogarniało mnie złowieszcze przeczucie, że tracę kontrolę nad domem i tym, co go tworzy, czyli własnymi dziećmi. Jednocześnie nasze nawyki dotyczące używania mediów osiągnęły przerażające apogeum. Nie chodziło już wyłącznie o to, że dziewczynki powoli stawały się jedynie dodatkiem do własnego profilu na portalu społecznościowym, tak jakby prawdziwe życie było tylko próbą kostiumową (a raczej photo opem – okazją do zrobienia dobrego zdjęcia) przed kolejną aktualizacją statusu, ani o to, że w czasie spędzanym w domu mój syn przestawiał się na domyślny tryb „nielegalne pobieranie danych”, a jego zadania domowe (do których, jak twierdził, niezbędny był mu czterordzeniowy komputer do gier i szybkie łącze szerokopasmowe na dokładkę) przepadały gdzieś podczas transmisji – ale o to wszystko także mi chodziło. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że nie było jednego punktu krytycznego, jednego objawienia, jednego momentu pójścia po rozum do głowy, ale raczej cała seria takich momentów: to sceny i klatki, które mogę przewijać bez narzuconego z góry porządku istotności, jak przegląd cyfrowych slajdów odtwarzanych losowo. Weźmy na przykład dobrze mi znany widok tyłu głowy Billa usadowionego za pecetem w pomieszczeniu, które dawniej zwykło się nazywać „pokojem rodzinnym”. Albo odtwórzmy ścieżkę dźwiękową rozmów, które toczyliśmy przez kilkanaście miesięcy, zagajanych w jakiś banalny sposób przeze mnie („Odrobiłeś już lekcje?”, „Czy ty wciąż chodzisz do szkoły?”, „Czy mogę prosić o odłożenie broni i wciśnięcie pause? Zaraz będzie obiad”) i kończących się jego odpowiedzią: „Taa. Co?”. Być może poszło o ten wieczór, kiedy z filmiku odtwarzanego w rogu pulpitu komputera Sussy niespodziewanie ktoś zamachał, wykrzykując radośnie: „Cześć, Susan!”. Okazało się, że to koleżanka szkolna transmitująca swój obraz na żywo z kamery internetowej za pośrednictwem programu Skype. Kiedy moje funkcje życiowe powróciły już do normy, zwykły strach błyskawicznie przeobraził 19
się w głęboką panikę. Jacyż jeszcze goście mogą się logować do jej pokoju w czasie rzeczywistym, w pełnym kolorze i stereo, kiedy ja sama już śpię? To Anni jest na ogół tą osobą, która jako pierwsza wyłapuje i najbardziej zaciekle wdraża nowe trendy. Zawsze nad wiek rozwinięta, to ona jako pierwsza z całej szkoły zadebiutowała w serwisie MySpace, jeszcze w X klasie1. (Niezadowolona z własnego profilu, szybko utworzyła jeszcze konto „Jezus Chrystus” [Status znajomości: To skomplikowane] i kolejne – „Rupert”, dla naszego mopsa [Ulubiony film: Faceci w czerni]). W wieku lat osiemnastu wciąż myszkowała łapczywie po portalach społecznościowych – ulubiona używka: Facebook – zdradzając jednocześnie skłonność do doraźnych libacji w strefie gier. Ostatnio była to internetowa gra słowna typu multiplayer o nazwie TextTwist. Patrzyłam, jak napinając ramiona, dźgała klawisze z wściekłością zarezerwowaną zazwyczaj na użytek rozmów o godzinie policyjnej dla małoletnich. A kiedy zaczęła się zbliżać do upragnionego celu, zdobycia mistrzostwa świata, jej oznaki radości miały w sobie (jak dla mnie) coś niepokojącego. Obserwując jej rozemocjonowane i oświetlone blaskiem monitora oczy, chcąc nie chcąc, myślałam o Neronie zajętym aktualizacją statusu, podczas gdy wokół płonie Rzym. Moje nawyki też stały się nieco dziwaczne. Nigdy bym nie przypuściła, że dołączę do grona tych samotnych matek, które oficjalnie sypiają z iPhone’em, ale... no tak. (Tłumaczyłam sobie, że przecież to niczym się nie różni od czytania w łóżku książki – co, gdybym nie oglądała w tym czasie pełnometrażowych filmów i nie kupowała bielizny w sieci, mogłoby nawet odpowiadać prawdzie). W rzeczywistości jednak jeśli nie obłożyłam się w łóżku laptopem, parą głośników, cyfrowym dyktafonem i kamerą, czasami czułam się odrobinę samotna. 1 W australijskim systemie szkolnictwa klasa X oznacza 10. rok obowiązkowej edukacji szkolnej, w stanie Australia Zachodnia chodzą do niej dzieci, które ukończyły 15 lat – przyp. tłum.
20
Tłumaczyłam sobie, że taką mam pracę. Bywało jednak, że mniej przypominałam dziennikarkę, a bardziej jakiegoś obłąkanego informatyka w koszuli nocnej. To były czasy! Dopiero jednak kiedy zaczęłam surfować po sieci, odpisywać na SMS-y, słuchać podcastów oraz, przy jednej pamiętnej okazji, przeprowadzać wywiady radiowe na żywo – a wszystko to w toalecie w czasie „innych czynności” – przyznałam sama przed sobą, że mam problem. Czy korzystałam z mediów (aż mnie skręca) na zasadzie samolecznictwa, w szybkim tempie stając się starszą wersją Lindsay Lohan od App Store? Czy nie nadszedł czas, żeby zgłosić się na odwyk? Doskwierało mi coś jeszcze. Coraz rzadziej jadaliśmy rodzinne posiłki. Ściśle rzecz biorąc, wcale. Dziewczynki na przemian opychały się przegryzkami albo eksperymentowały z jakimiś dziwacznymi dietami. Daję głowę, że Sussy całymi dniami nie jadła niczego prócz przypraw. Bill, znany również jako Płatkojad, utrzymywał się przy życiu chyba tylko dzięki pszenicznym płatkom śniadaniowym i zupkom błyskawicznym z makaronem – produktom spożywczym w niepokojący sposób przypominającym materiał do izolacji dachu. Dzieci wciąż jeszcze zapraszały koleżanki i kolegów, ale ich życie towarzyskie coraz częściej przybierało formę małych grupek widzów skupionych wokół wesoło buzującego YouTube’a – albo jeszcze gorzej, rozproszonych po kątach, każde z własnym urządzeniem. Ucierpiał też ich tryb snu, co niespecjalnie dziwi, biorąc pod uwagę, że alarmy ustawione w trzech telefonach dzwoniły z przerwami przez całą noc, świergocąc niczym stado złowrogich świerszczy. Były jeszcze inne dziedziny, w których moje dzieci wcisnęły przycisk pause. Muzyka – teraz już nie grana i nawet nie słuchana przez nie, chyba że jako tło dźwiękowe podczas wymiany wiadomości na komunikatorze internetowym. Książki. Aktywność fizyczna. Rozmowy. No i jeszcze tamto. Jak to się nazywało? A, no tak: życie. Choć moje ówczesne nawyki dotyczące używania mediów trudno byłoby uznać za niewinne, to pamiętałam przynajmniej czasy, kiedy 21
wszystko było inne. Prostsze. Bardziej bezpośrednie. Nie tak zaplątane w piekielnym gąszczu kabli USB. W pewnym momencie zaczęłam snuć mrzonki, jak wyglądałoby życie w naszym domu, gdybym raz na zawsze odłączyła elektronikę, aplikując nam wszystkim z dnia na dzień całkowitą abstynencję od bezprzewodowego internetu – ze mną samą i moją nieustającą kroplówką informacyjną włącznie. Na tym etapie były to faktycznie tylko mrzonki. Jestem dziennikarką i pisarką, dzięki technologii zarabiam na życie. Ludzie rozrzewniający się z nostalgii za jakimś minionym złotym wiekiem, czy to w sferze technologii, czy polityki, czy kultury, zawsze doprowadzali mnie do ciężkiej irytacji. Jakbym słyszała moją matkę opowiadającą o tym, jak na bilet do kina dostawało się dwadzieścia pięć centów, a i tak zostawała reszta na hamburgera, colę i pewnie jeszcze opcje na zakup akcji wytwórni MGM. Trudno dziś chyba nie znać kogoś, kto nie próbowałby naciągnąć nas na wspominki o jakiejś przeidealizowanej pseudoutopii w kolorze sepii, zazwyczaj w trzech czwartych składającej się z La vie en rose, a w jednej czwartej z zespołu jelita drażliwego. Od zawsze uważam, że każdy mityczny „złoty wiek” był właśnie taki – mityczny. Dorastałam w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a choć mile wspominam serial Kocham Lucy, purée ziemniaczane z paczki i mszę odprawianą po łacinie (kolejność dowolna), NIE UWAŻAM, żeby moje dzieciństwo miało być lepsze od dzieciństwa moich dzieci. W tamtych czasach rodzice i dzieci żyli w dwóch odrębnych światach. Jasne, miało to swoje plusy – na przykład wskakiwało się na rower i jeździło do domu kolegi, gdzie spędzało się czas na zabawie aż do osiągnięcia dojrzałości płciowej, nie wzbudzając niczyjej paniki. Miało to jednak także swoje minusy. Jak niemal całe moje pokolenie, zdecydowanie za dużo oglądałam głupawej czarno-białej telewizji, objadałam się jakimiś dziwacznymi przegryzkami – olaboga, ser w sprayu? – i przez myśl by mi nie przyszło, że można zwierzać się dorosłym z tego, co się naprawdę czuło. 22
Nostalgia w rodzaju „tacy byliśmy” nie należy więc do moich słabostek. Nie wierzę, by można było uciec od własnej rzeczywistości, i nie wierzę w uzdrawiającą moc niedostatku. Pokusa naprawienia braków naszego życia rodzinnego poprzez wyrwanie modemu z gniazdka nosiła znamiona obydwu tych błędnych założeń. Na dokładkę przechodziłam właśnie menopauzę. Ciężko byłoby mnie posądzić o działanie zdroworozsądkowe. Gdyby nie Thoreau – a ściśle rzecz biorąc, gdyby nie Sherman Paul, który napisał wstęp do mojego zaczytanego egzemplarza edycji Riverside – prawdopodobnie porzuciłabym cały zamysł, tak jak inne postrzelone matczyne projekty 2. Punktem krytycznym było właśnie zwięzłe wytłumaczenie Paula, dlaczego właściwie Thoreau zaszył się w lesie. „Nie po to ograniczył swoje środki do życia, by udowodnić, że potrafi się bez nich obejść, czy po to, by odmówić im możliwości wzbogacenia ludzkiego życia – pisał Paul – ale dlatego, że zazwyczaj były one czymś pozornym – okradały człowieka z życia właśnie”. Innymi słowy, w przypadku Thoreau natchnione i maniakalne dążenie do uproszczenia własnego życia przypomina dar, który pozwalał Michałowi Aniołowi na „uproszczenie” bryły kamienia: „Dostrzegłszy w marmurze anioła, rzeźbiłem dopóty, dopóki nie udało mi się go wyswobodzić”. Był to akt kreacji i odwagi – nie zaś destrukcji czy strachu. Wybierając izolację nad brzegiem Waldenu, Thoreau nie uciekał od życia. Uciekał d o życia. Czemuż byśmy nie mieli porzucić naszego życia, upływającego w cichej, cyfrowej desperacji, i zrobić tego samego? Skoro już dokonałam przeramowania – nie chodzi o to, żeby zrobić coś własnej rodzinie, tylko żeby zrobić coś d l a niej! – nie mogłam się doczekać, kiedy wszystko się zacznie. Powstrzymywała mnie tylko jedna rzecz. No dobrze. Trzy rzeczy. 2
Rodzinny mundurek z elementami wykonanymi z brązowego filcu i zapięciami na rzepy; jedzenie śniadania na obiad, a obiadu na śniadanie itp.
23
Anni, Bill i Sussy, jak większość nastolatków, żyją we wszechświecie przedkopernikańskim. Są przekonani, że Słońce krąży wokół nich. Jako ich matka zrobiłam niewiele, by podważyć ten pogląd. Kiedy więc wreszcie zdobyłam się na odwagę, żeby na serio wyskoczyć z Eksperymentem, moment wybrałam starannie. Wskazane było, ażeby zainteresowane strony miały dobry nastrój. Potrzebna była cała masa elementów rozpraszających uwagę – takich jak oświetlenie, muzyka, cukier rafinowany i wszelkie inne niezbędne środki. Wreszcie konieczna była obecność świadków. Gracetown w stanie Australia Zachodnia – proszę sobie sprawdzić w Google’u – jest oddaloną od cywilizacji i śmiesznie małą miejscowością nadmorską na południowo-zachodnim wybrzeżu Australii. Słynie z oszałamiających plaż nad Oceanem Indyjskim, groźnie łamiących się fal i zadziwiającego braku normalnych mediów. Gracetown jest wprawdzie „zelektryfikowane”, ale nie ma komunalnej sieci wodociągowej ani gazowej – każdy dom wyposażony jest we własny zbiornik na deszczówkę i butle z gazem; nie ma tam również zasięgu sieci komórkowych ani internetu. Uparty nastolatek, który wgramoli się na najwyższe wzniesienie w tej usianej klifami okolicy, może złapać zasięg na minutę czy dwie – oczywiście wszystkie nastolatki są na tyle uparte – ale poza tym to wypisz, wymaluj staw Walden na modłę australijską. Nie było więc przypadkiem, że święta Bożego Narodzenia spędziliśmy wspólnie z Revellami, naszą „zet-er” (zaprzyjaźnioną rodzinką), właśnie w Gracetown. Przyjechaliśmy kilka dni wcześniej, żeby się zaaklimatyzować. Zapowiedziałam, że wszyscy mają spakować tylko to, co niezbędne – dziewczynki również. Oznajmiłam im surowo, że to oznacza tylko jedną walizę akcesoriów do pielęgnacji włosów na osobę – żadnych wyjątków. A kiedy Bill zapytał, czy nie widziałam jego Nintendo DS, pomyślałam sobie: „OK, to już”. Wzięłam głęboki oddech, spojrzałam mu prosto w oczy... i skłamałam. Powiedziałam, że nie mam pojęcia, 24
gdzie się podziała. W rzeczywistości sama schowałam tę konsolę ubiegłego wieczoru na dnie pudełka ze starym oprogramowaniem do drukarek, niech mi Bóg wybaczy. „Kochanie, a może sobie poczytamy w drodze?” – zaproponowałam promiennie. W odpowiedzi wymamrotał coś pod nosem. Zabrzmiało to jak „kręci mi się w głowie” albo „książki są chujowe”, ale domyśliłam się, o które z dwojga chodziło. Koniec końców, wyjęłam przekaźnik iTrip i przez całe trzy i pół godziny jazdy na południe słuchaliśmy podcastów – This American Life (moja ulubiona audycja radiowa na każdej półkuli), The Hamish and Andy Show, The Moth. Już sam fakt wspólnego przebywania w niewielkiej przestrzeni i słuchania tego samego medium sprawił, że poczułam się jak na rodzinnym wyjeździe w starym stylu. W jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Nawet jeśli historia z Nintendo stanęła mi kością w gardle, to wspólna jazda samochodem sprawiła, że odzyskałam siły. Gracetown, „Miasto Łaski”, było idealną scenerią dla realizacji mojego zamiaru, na co wskazywała nawet sama nazwa, o lekko fundamentalistycznym / elvisowskim podtekście. Chodziło tylko o wybór właściwego momentu. „Gwiazdka już za parę dni” – pomyślałam jak stworek Grinch, złodziej świąt. – Dlaczego by nie uderzyć z grubej rury właśnie wtedy?” Niecne myśli o rozpoczęciu życia poza siecią energetyczną zaczęłam snuć po raz pierwszy w czasach, kiedy czteroletnia Anni przeżywała fiksację na punkcie filmu pod tytułem Królewna Złoty Loczek, w którym roiło się od postaci o imionach w rodzaju „Blask Chwały” i „Futrzak” oraz zaciekłych nawiązań do wątku owłosienia. Z drugiej strony, jak każda inna matka berbecia, byłam też wdzięczna za te pół godzinki przerwy. (Pierwszym zdaniem Billa, które z namaszczeniem wykrzykiwał codziennie o godzinie 5.15 rano, było „Odlądać Nieśkę!” – tę od „Naziwam się Nieśka, Klólewna Nieśka”). Mijały jednak lata, zmieniały się technologie, a mnie nigdy nie udawało się wyjść poza etap gderania. Od czasu do czasu zapowiadałam szumnie, że „wszystko odłączę”, żebyśmy wreszcie mogli sobie poczytać, 25
pograć w coś czy choćby podrzeć koty, jak Pan Bóg przykazał: twarzą w twarz. Czasami nawet udawało mi się dotrzymać słowa. „Ale ja odrabiam lekcje!” – wybuchały dzieci, kiedy niespodziewanie urywał się filmik anime na YouTubie albo rozmowa na komunikatorze MSN, jak gdyby jakaś zła wróżka machnęła różdżką przeznaczenia. Dobrze było móc udać, że wciąż jeszcze mam trochę władzy nad własnym domem. Jednak w głębi duszy nawet ja – kobieta do tego stopnia nie na czasie, że wciąż mówiąca o nagrywaniu programów z TV „na taśmę”, jakby ta nie trafiła dawno do lamusa – wiedziałam, że wyrywanie modemu z gniazdka co trzy czy cztery tygodnie jest tak naprawdę pluciem pod wiatr historii. Któż to wie na pewno, co ostatecznie popycha daną osobę do decyzji, która zmienia jej życie raz na zawsze? W moim własnym przypadku, jak podejrzewam, Eksperyment miał korzenie równie długie i poplątane jak moje czternastoletnie pasemka do przedłużania włosów. Sięgają one zapewne okresu moich studiów doktoranckich z ekologii medialnej na Uniwersytecie Nowojorskim, czasów mojej fascynacji transcendentalistami w rodzaju Thoreau i Emersona oraz wyprowadzki do Australii pod koniec lat osiemdziesiątych. Były również bardziej bezpośrednie przyczyny. Jedną z nich był wywiad, jaki przeprowadzałam dla swojego podcastu z pewną rodziną, której sześcioro dzieci, w wieku od dwóch do dwunastu lat, wychowywało się całkowicie bez elektroniki. Oczywiście przyszło mi do głowy, że w grę wchodziły względy religijne czy choćby to, że któreś z rodziców zajmowało się wyłącznie dziećmi. Otóż nie. Obydwoje rodzice pracowali w pośrednictwie handlu nieruchomościami. Żadnych widocznych związków ze światem pozaziemskim. A dzieci były niesamowite – tryskające energią i pomysłami, pochłonięte zbieractwem szpargałów i ręcznymi robótkami. I nie były to jakieś wydumane gotowe zestawy zaprojektowane przez dorosłych, ale własnoręczne prace, wykonane z zeschłych liści, makaronu i pustych rolek papieru toaletowego. Dzieci miały własną warownię w lesie, huśtawkę na drzewie i pudło pełne 26
starych ubrań do urządzania maskarad. „Nigdy się nie nudzicie?” – spytałam pod koniec wywiadu, niemal desperacko szukając czegoś, co doda pieprzu całej historii. Wiedziałam już jednak, jaką usłyszę odpowiedź: głośne „Nieeee!”. Te dzieci wiedziały, że są trochę nietypowe, ale nie czuły się poszkodowane, jeśli w ogóle się nad tym zastanawiały – i zdaje się, że właśnie nie, dopóki nie pojawiła się pani z mikrofonem. No cóż, ich nagrodą za życie pozbawione mediów było – posłużę się tu cytatem z Shermana Paula – ni mniej, ni więcej tylko „samo życie”. Kiedy dokładniej się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że tłem mojej decyzji były wszystkie te elementy. Ograniczmy je jednak do jednego krótkiego sloganu: martwiłam się o swoje dzieci. O to, jak wykorzystują własny czas, przestrzeń, intelekt. To właśnie było środkiem ciężkości, wokół którego wszystko się skupiało... i być może właśnie w tym punkcie moja nieco ekscentryczna i pokrętna historia życia spotyka się z waszą historią. Kiedy więc rankiem pierwszego dnia świąt, pośród błogiego rozgardiaszu normalnego australijskiego Bożego Narodzenia (zamiast kasztanów pieczonych na ogniu – jajka na bekonie z grilla i odurzający zapach kremu do opalania z filtrem 30+), wreszcie wypaliłam z grubej rury, nie było w tym nic impulsywnego. Miałam pełną świadomość powodów takiej właśnie decyzji. I kompletny mętlik w głowie, jeśli chodzi o to, jak uzyskać jej akceptację. Bajerować, owszem, potrafię całkiem nieźle. W innym, bardziej lukratywnym życiu byłabym pierwszorzędnym sprzedawcą używanych samochodów. Moje napady entuzjazmu – a miewam je często – są równie zaraźliwe jak świńska grypa. Moje dzieci pamiętają wiele takich historii. Jak wtedy, kiedy wróciłam do domu, otwierając z impetem drzwi, i oznajmiłam radośnie: „Hej, dzieciaki, zgadnijcie co?! Zabrali mi prawko na całe trzy miesiące! Super, nie? Będzie okazja, żebyśmy sobie poznali komunikację publiczną od podszewki, zobaczycie, jakie to fajne!”. (Dostałam tylko kilka mandatów za prędkość. Nawet niedużych, dopóki się ich nie zsumowało. „Tam gdzie się uczyłam prowadzić – na autostradzie 27
Long Island – każdy, kto n i e jeździ dziesięć mil powyżej ograniczenia, uchodzi za mięczaka” – próbowałam wyjaśnić policjantowi. Nie uznał tego za LOL). Kiedy rozpadło się moje małżeństwo, dałam taki pokaz ściemniania, że moja najstarsza córka, która miała wówczas cztery lata, dosłownie niczego nie zauważyła. – A gdzie jest tata? – zapytała wreszcie kilka tygodni później. – O, nie mówiłam ci? Ma taki fajny nowy dom i będziesz mogła tam czasem mieszkać, zupełnie jak Karen Brewer! (Ech, gdzie te czasy, kiedy jedna umiejętnie wtrącona aluzja do Klubu baby-sitters mogła uratować nieszczęsny matczyny tyłek!). Nie kłamię – przenigdy. Ani trochę. Ja sprzedaję. („To nie są »warzywa«, Bill. To jest smakowita przystawka z delikatnej, mięciutkiej, młodej fasolki!”). Ale bądźmy szczerzy: wcisnąć berbeciowi lekko przejrzałego banana to jedno – owszem, zdarzało mi się śpiewać piosenkę banana Chiquity i nieudolnie stepować na dokładkę, jeśli zaszła taka potrzeba. Jednak sprzedać nastolatkom pomysł odcięcia na pół roku arterii dostarczającej im informacji i rozrywki – to już całkiem inna historia. Szczerze mówiąc, przy tym zadaniu poród w betlejemskiej stajence wydawał się jak przejście pierwszego poziomu Tetrisa. Moja strategia opierała się częściowo na obecności przyjaznych świadków: Mary i Granta oraz ich nastoletnich córek Ches i Torrie. Nasi towarzysze na wyjeździe świątecznym, a jednocześnie najdawniejsi znajomi rodziny, mieli zapewnić mi wsparcie, zaś ich obecność uniemożliwiłaby wszelkie próby rejterady. To właśnie Mary nieoczekiwanie dała owego ranka sygnał do rozpoczęcia akcji, kiedy przyglądała się, jak dziewczynki odpakowują swoje główne prezenty – urządzenia szumnie nazwane „rolls-royce’ami wśród prostownic do włosów”, o bezwstydnie zawyżonych cenach (Królewno Złoty Loczek, niech cię piekło pochłonie). – Ale, Suse – palnęła Mary. – Czy im wolno będzie tego używać, kiedy już zacznie się Eksperyment? 28
Rzuciłam jej spojrzenie, którym można było wydepilować nogi, ale było już za późno. Wszyscy usłyszeli. – Dzieci, mam wam coś do zakomunikowania – zaczęłam. Ustał szelest papieru pakunkowego i odgłosy obgryzania cukrowych laseczek. Dziewczynki odłożyły prostownice. Bill zakręcił swój specyfik o nazwie „Sex Wax” (środek do pielęgnacji włosów, właściwie przeznaczony do woskowania desek surfingowych). Nawet Rupert łypnął z mieszaniną lęku i niepewności. Ale w końcu to mops. Zawsze tak patrzy. Wzięłam głęboki oddech i wyłożyłam kawę na ławę. Nie powiedziałam im, że martwię się o ich dobrostan, wyniki w nauce, tryb snu ani że boję się zahamowania ich rozwoju społecznego, intelektualnego lub duchowego. To by zbyt przypominało zrzędzenie. Skłoniłoby ich to do zajęcia pozycji obronnej. Wdałabym się z nimi w dyskusję, a dyskusja, szczerze mówiąc, była ostatnią rzeczą, której mi było trzeba. Przede wszystkim chciałam im to zakomunikować – nie chciałam niczego „proponować”, a Boże broń „omawiać”. Skończyłam swój komunikat z oczami rozpalonymi misjonarskim zapałem (z domieszką strachu): – To jest eksperyment polegający na bezpośrednim doświadczaniu życia. Zrobimy to razem, jako rodzina. I nasze życie się zmieni. Zapadła martwa cisza. Jeśli życie to MacBook, to właśnie wyświetlił się tęczowy symbol zawieszenia systemu. Milczenie przerwała Sussy. – To znaczy... jak w Zamianie żon? – spytała. – TAK! – ryknęłam. Niech Bóg pobłogosławi tę małą za rzucenie matce tratwy ratunkowej. – Dokładnie jak w reality show! Dokładnie jak w telewizji! Z tym że, oczywiście, nie będziemy mieli telewizji... – umilkłam. Dostrzegłam, jak Bill i Anni wymieniają spojrzenia. – A co z odrabianiem lekcji? – spytał przebiegle Bill. – Lekcje możecie odrabiać w bibliotece, u znajomych albo w domu, do tego wystarczy... 29
– Co? Tabliczka i rylec? – warknęła Anni. – Jeśli tylko chcesz – odparłam spokojnie (udając, że nie wiem, jakie to genialne posunięcie rodzicielskie). – Problem polega na tym, że nie mogę kontrolować losów wszechświata. Niestety. Elektroniki nie będzie więc tylko u nas w d o m u. O tym ostatnim aspekcie sporo myślałam. W idealnym świecie – czyli w takim, w którym istotnie kontrolowałabym losy wszechświata – Eksperyment miałby postać c a ł k o w i t e j e-migracji: żadnych mediów elektronicznych, absolutnie żadnych, nigdzie, koniec i kropka. Z bólem przyjęłam do wiadomości fakt, że nawet ja nie mogłabym zorganizować czegoś takiego. Wyjąwszy przeprowadzkę do Dżibuti lub uwięzienie wszystkich w przydomowym schronie przeciwlotniczym, taki projekt nie miałby szans na realizację. Jak każdy inny rodzic we wszechświecie musiałam po prostu znaleźć w sobie dość pogody ducha, by zaakceptować rzeczy, których nie mogę zmienić, dość odwagi, by zmienić rzeczy, które mogę zmienić, i odpowiednią przepustowość łączy, by móc orzec, gdzie leży różnica. Kiedy obecni przetrawiali jeszcze kęs dobrej nowiny, który im rzuciłam, dodałam, że o naszej przygodzie napiszę książkę. – Chwila, chwila! – przerwała Anni. – Książkę? Znaczy za kasę? – Być może. W perspektywie – przytaknęłam. – No a co m y z tego będziemy mieli? Wzdrygnęłam się. Pytanie było paskudne, ale byłam na nie przygotowana. Wiedziałam, że prędzej czy później przejdziemy do konkretów. Jako najstarsza i najbardziej wygadana, pani mecenas Anni miała już bogate doświadczenie w negocjowaniu odszkodowań dla swoich klientów. Mogłam zacytować Thoreau. Mogłam im opowiedzieć historię o Michale Aniele albo przedstawić listę zalecanych lektur na temat mediów, procesów poznawczych i przyswajania wiedzy. Zamiast tego, Drodzy Czytelnicy, zastosowałam motywację pieniężną. – Jeśli włączycie się do gry i będziecie grać czysto – wymamrotałam – to owszem, każdemu coś skapnie. 30
Zabrzmiało to, jakby przemówił szef jakiejś mafii. Ale przecież, Madre di Dio, jestem matką trojga nastolatków. Więc jak miało to zabrzmieć? Jak to mówią, wszystko wychodzi w praniu. A jeśli czegoś się nauczyłam w ciągu czternastu lat samotnego rodzicielstwa, to tego, że atak znienacka – czyli, można rzec, szybka przepierka – bywa najlepszą strategią ofensywną. Wiem, że brzmi to tak, jakbyśmy byli po przeciwnej stronie barykady niż nasze dzieci, ale... czy tak właśnie nie jest? Wytyczanie granic może być bardzo trudne, zwłaszcza jeśli, tak jak ja, jest się osobą, która w skrytości ducha czuje się onieśmielona przez osoby silniejsze, lepiej wyglądające i zamożniejsze. Pewnie, to są nasze dzieci i my je kochamy. Ale mimo wszystko potrafią być straszne. Być może trochę przejaskrawiam problem. Jednak z tego, co sama dostrzegam, większość rodziców z mojego pokolenia – lokującego się między końcówką wyżu powojennego a pierwocinami generacji X – de facto utraciła ster władzy. Pętamy się jeszcze po mostku kapitańskim w przepraszającej postawie, szukając konsensu. Kiepsko wychodzi nam wydawanie poleceń, ale świetnie przedstawiamy dostępne warianty – to nawyk, który towarzyszy nam od pierwszych chwil. „Mleczka, kochanie? – czarujemy, jak jakiś przymilny sommelier. – Dziś polecamy mleko krowie, sojowe, kobiece i kozie”. Zapraszamy dziecko do współpracy. Nie każemy mu niczego robić. A kiedy pojawia się sprzeciw, negocjujemy. Mam koleżankę, która przez wiele lat płaciła swoim dzieciom za mycie zębów. Ja sama wcisnęłam kiedyś swojej siedmioletniej pociesze dwudziestaka za zgodę na pójście do fryzjera. Dziś, kiedy o tym myślę, aż mnie skręca. Na pewno udałoby się i za dychę. Nic dziwnego zatem, że dzisiejsze dzieci mają mocne poczucie, iż coś im się należy. Oraz że, w przenośni i dosłownie, zajmują więcej miejsca. Kiedy ja sama dorastałam, w dawnych, „czarno-białych czasach”, życie rodzinne i sposób podziału rodzinnej przestrzeni wyglądały inaczej. Do wieku kilkunastu lat mieszkałam we wspólnym pokoju 31
z siostrą, podobnie było w przypadku większości dzieci, które znałyśmy. W domu był zapasowy pokój, który matka nazywała „pokojem do szycia”. Stała w nim kozetka, której nikt nigdy nie używał, i singer pamiętający prezydenturę Eisenhowera. Ostatnią sztuką garderoby, którą faktycznie uszyła moja matka, była prawdopodobnie halka pod kieckę z motywem pudla w stylu lat pięćdziesiątych, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że przestrzeń nie zajmowana przez nikogo należała do dorosłych, „wierzycieli hipotecznych” na mocy boskiego prawa. W dzisiejszych czasach większość wykształconych rodziców należących do klasy średniej przedefiniowała te priorytety. Dzieci nie są już mieszkańcami marginesu życia rodzinnego, ale roszczą sobie prawo do zasiadania przy stole dla VIP-ów, nawet jeśli nie wyrosły jeszcze z fotelika dziecięcego. Zasoby domowe – takie jak umeblowanie, urządzenia AGD, artykuły spożywcze, dorośli czy inne standardowe udogodnienia – postrzegają jako swoją własność. Mam teorię, że zdarza się tak szczególnie w rodzinach niepełnych, gdzie życie miewa charakter bardziej egalitarny, a mniej ustrukturyzowany i zhierarchizowany. No dobrze: bardziej chaotyczny. Przeanalizujmy bliżej kwestię posiadania własnego pokoju. Nasze dzieci uważają, że takowy nie tylko im się należy, ale że mają również prawo utrzymywać go w takim stanie, jaki uznają za stosowny. Moje dzieci sepleniły „Ale to jeś m ó j pokój!” od chwili, kiedy udało im się przerzucić gadającego pluszaka Elma ponad górną krawędzią kojca. Dzisiaj każdą ścianę i powierzchnię prywatnej kryjówki mojego syna pokrywają rysunki wykonane sprayem – w tym, to wcale nie żart, wielką pajęczynę w rogu – a on sam swój pokój nazywa pieszczotliwie „meliną”. Pozwoliłam na to wszystko głównie dlatego, że jestem chora umysłowo, ale także dlatego że przyswoiłam sobie jego mantrę. W końcu to przecież jego pokój. Dla odróżnienia, ja sama dorastałam w ogóle bez poczucia, żeby „mój” pokój był „mój” na tych samych zasadach. Dawniej – a mam na myśli baaaardzo dawne czasy, kiedy rodzicielstwo było jeszcze 32
w powijakach – „twój” pokój należał do rodziców i dla wszystkich było to jasne. To rodzice kontrolowali dostęp do pokoju. To oni wybierali meble i wystrój. (Miałyśmy z siostrą białe toaletki w stylu królowej Anny, narzuty na łóżka à la Marta Waszyngton i kopię portretu olejnego Marii Antoniny – pełne spektrum opcji politycznych. Nic dziwnego, że odesłanie nas do pokoju bywało skuteczną karą). To również rodzice mówili nam, kiedy i jak pokój należało posprzątać. Odkurzałyśmy podłogę, ścierałyśmy kurze i zmieniałyśmy pościel raz w tygodniu. Raz w miesiącu – do dziś nie mogę się otrząsnąć – s z o r o w a ł y ś m y l i s t w y p r z y p o d ł o g o w e. Kiedy niedawno opowiedziałam o tym swoim dzieciom, oczy zrobiły im się okrągłe jak płyty CD. „Łaał – zadumała się Sussy. – A co to są listwy przypodłogowe?” Nie tracąc zimnej krwi, wskazałam pomalowane profile pomiędzy podłogą a ścianą w jej pokoju. „Super – powiedziała uprzejmie. – Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam”. Mogłam się założyć, że już nigdy więcej nie zauważy. Częściowo obwiniam za to samą siebie. Kiedy dzieci były mniejsze, miałam gosposię, jak wielu pracujących rodziców. Cały urok takiego rozwiązania polegał na tym, że nie trzeba było tyle świrować na punkcie prac domowych. Tragiczne było natomiast to, że sprzyjało ono mentalności rodem z bajki o szewcu i krasnoludkach: sprzątaniem i pucowaniem zajmowały się pod osłoną nocy życzliwe skrzaty. Mój żelazny nawyk perfekcyjnego słania łóżka – poczynając od narożników kopertowych, a kończąc na poduszce ułożonej z wystudiowaną niedbałością – budził u dzieci autentyczne zdumienie. Kiedyś przyprowadzały kolegów i koleżanki, żeby rzucili na to okiem, zupełnie jak gdyby moja sypialnia była wybiegiem jakiegoś egzotycznego zwierzaka. Znam wielu innych rodziców, którzy ż a d n e j przestrzeni w domu nie traktują jako terytorium dorosłych – i którzy dają do zrozumienia, że podobne usiłowania uważają za formę faszyzmu. Jak moi sąsiedzi, których dwupoziomowy zabytkowy dom przez wiele lat zdobiła drewniana tabliczka z ręcznie namalowanym napisem „DOM CAMPBELLA” – owym Campbellem był ich czteroletni synek. (Zapewne 33
was nie zdziwi, że tata i mama Campbella zdążyli od tego czasu podzielić jego substancję majątkową i udać się każde w swoją stronę). Sądzę, że obłęd można stopniować, i zwykłam uważać, że nasza rodzina plasuje się gdzieś w przytulnym punkcie skali w połowie drogi pomiędzy Domem Campbella a serialem Obóz dla łobuzów. Co oczywiste, dzieci nie ingerują wyłącznie w przestrzeń dorosłych. Ingerują również w ich czas. A tego dobra nie da się tak łatwo odseparować za pomocą drzwi harmonijkowych. Weźmy na przykład porę snu. Kiedy byłam dzieckiem, nie było niczym nadzwyczajnym, jeżeli ci oznajmiono, że „iść trzeba pod ciepłą kołderkę / choć na dworze ptaszek wciąż ćwierka”, jak nieco cierpko zauważył Robert Louis Stevenson. Nieważne, czy obowiązywał akurat czas letni, czy zimowy – pakowano nas do łóżka o wpół do siódmej. A jeśli pora sprzyjała raczej okularom przeciwsłonecznym i kremowi z filtrem UV, to trudno. Dzisiaj „czas dla dorosłych” stał się czymś, co w trudzie i znoju trzeba wykuwać ze skały macierzystej życia rodzinnego – a raczej pośpiesznie wykopywać na jego linii brzegowej, zanim nadejdzie przypływ. Kiedy moje dzieci były małe, surowo pilnowałam przestrzegania pory snu. (Dla samotnej matki sen jest tym, czym hel dla balonu na ogrzane powietrze). Z biegiem lat złagodziłam jednak ten rygor, ulegając presji ich rówieśników i własnej. Żadna kobieta nie chce być postrzegana jako maniaczka kontroli, zwłaszcza te z nas, które do słania łóżka używają kątomierza i poziomicy. Podobnie jak wielu innych rodziców z mojego pokolenia niechętnie przyjęłam w końcu dominujący pogląd, zgodnie z którym „czas dla mnie” jest zachcianką – czasowym odpowiednikiem dużego kawałka ciasta czekoladowego czy zakazanego papierosa, grzesznym wyjątkiem od zasady, która rodzicom, zwłaszcza matkom, a samotnym matkom przede wszystkim, przypomina: „Wasz czas nie należy do was”. W epoce rodzicielstwa helikopterowego oczekuje się od nas takiej, a nie innej postawy. Niczym śmigłowce krążymy nad głowami naszych dzieci, śledząc każdy ich ruch, jakby były zbiegłymi przestępcami czy 34
uczestnikami wypadków komunikacyjnych. Co więcej, przywilej taki ma być źródłem radości napędzającym wirowy ruch naszych rotorów. Bo posiadanie dzieci polega dziś właśnie na tym, żeby przez okrągłą dobę trwać w gotowości na wezwanie – nawet jeśli nasze dzieci przewyższają nas wzrostem i poziomem aktywności seksualnej (co akurat w moim przypadku nie musi być miarodajne). Są różne opinie na temat tego, czy tendencja zmierzająca do rodzicielstwa na żądanie jest zmianą w pożądanym kierunku. W raporcie na temat wychowania dzieci w wieku studenckim dziennikarka „New York Timesa” Tamar Lewin opisała rozmowę ze studentką drugiego roku, która w ciągu miesiąca wykorzystywała ponad trzy tysiące minut na połączenia z telefonu komórkowego, dzwoniąc głównie do rodziców, ciotki i dziadków. „Mogę zadzwonić do taty i spytać »Hej, co tam słychać u Kurdów?«. To dużo łatwiejsze niż szukanie informacji samodzielnie” – podkreśliła dziewczyna. Jej ojciec nie miał nic przeciwko temu. „Nieważne, czy chodzi o sweterek, czy o zajęcia – super jest mieć kogo poprosić o radę. Czemu nie właśnie któreś z rodziców?” – spytała ujmująco3. Hm, może chodzi o to, że dorosłość wiąże się z osiągnięciem samodzielności? O to, że dojrzałość w znacznym stopniu polega na pewności siebie i umiejętności podejmowania własnych decyzji? „Koncepcja, że dzieci powinny dorosnąć, wyprowadzić się i uzyskać niezależność, pojawiła się dopiero po rewolucji przemysłowej” – zaprotestował ojciec dziewczyny. Owszem, to prawda. Ale jego córka nie żyje w społeczeństwie agrarnym. Mieszka w akademiku w Georgetown. Cokolwiek by sądzić o zaletach zjawiska rodziców helikopterów jako pewnej filozofii wychowania, nie ulega wątpliwości, że są oni nieślubnymi dziećmi ery informacyjnej. Bez złożonej aparatury do kontroli lotów oraz skomplikowanej i utrzymywanej w ciągłej gotowości 3
T. Lewin, Parents’ Role Is Narrowing Generation Gap on Campus, „The New York Times”, 6 stycznia 2003.
35
sieci komunikacyjnej poziom inwigilacji, który dziś uważamy za normalny – ba, niezbędny – byłby nie do pomyślenia. (Więcej na ten temat piszę przy okazji szczegółowej analizy komunikatów podtrzymujących więź, które wysyłamy z naszych telefonów komórkowych – i nie chodzi mi tu o SMS-y – w rozdziale czwartym). Tymczasem niech wystarczy nam stwierdzenie, że dzieci w każdym wieku wkraczają obecnie na terytorium dorosłych w stopniu dotychczas nie spotykanym, i to zachęcone, w sposób świadomy bądź nie, przez własnych rodziców. Jako matka, której zdarzyło się niegdyś prowadzić seminarium magisterskie w trakcie karmienia piersią pięciomiesięcznego dziecka – wyrażenie „w t r a k c i e karmienia piersią” należy tu potraktować dosłownie – sama jestem pełnoetatowym członkiem tego właśnie pokolenia rodziców. Wśród zakusów naszych dzieci na czas lub przestrzeń dorosłych najbardziej jednak wywrotowy charakter, jak sądzę, ma ich wzmożone poczucie prawa do i n f o r m a c j i – propagowane i chronione przez cyfrową kartę praw, z mocy której życie rodzinne ulega radykalnemu przezwojeniu. – Ale to naprawdę nie w porządku. No bo co z ich znajomymi? Czy po tym wszystkim w ogóle zostaną im jacyś znajomi? – Na pewno będą się nudzić. – Nuda jak nuda, ale jak będą odrabiać lekcje? – Biedne dzieci! Nieczęsto zdarza nam się podsłuchać rozmowę, która w całości poświęcona jest naszym błędnym decyzjom. Prawdę mówiąc, nie licząc cotygodniowego telefonu do mojej matki w Karolinie Północnej, mnie samej też nigdy się to nie przytrafiło. Wciąż nie jestem pewna, jak to się właściwie stało. Oto w jednej chwili żegnałam się z ojcem pewnej koleżanki Sussy – dogadywaliśmy plany dotyczące zbliżającej się imprezy towarzyskiej – a już w następnej słuchałam prywatnej rozmowy transmitowanej na żywo prosto z jego salonu. Kiedy zakończyliśmy połączenie, jego telefon jakimś sposobem, być może 36
automatycznie, wybrał ponownie mój numer... no cóż, wiem tylko tyle, że wyraźnie słyszałam głos Philipa, choć to nie ze mną rozmawiał. (Czasami technologia n a p r a w d ę jest nam przyjazna). Rzecz jasna, zareagowałam tak, jak każda inna inteligentna i odpowiedzialna osoba dorosła zareagowałaby w podobnej sytuacji. Zasłoniłam prawe ucho i z całych sił przycisnęłam telefon do lewego. Usłyszałam głos Philipa, który wyjaśniał jakimś swoim gościom, na czym z grubsza polega nasz eksperyment, a potem rozległo się coś, co brzmiało jak szydercze parsknięcia. Nikt wprawdzie nie posunął się do stwierdzenia, że mi odbiło (choć najlepszy czas antenowy uzyskało hasło „za dużo stresu w pracy”), ale przesłanie było jasne. Eksperyment był przegięciem i nie miał szans na realizację. Ucierpieć miały dzieci, a ja sama, oszalały mózg całego przedsięwzięcia, byłam kandydatką na dręczycielkę, skrzyżowaniem superniani ze strażniczką z więzienia Abu Ghraib. Nie byłam zaskoczona. Odkąd odkryłam karty, spotkałam się z wieloma podobnymi reakcjami. Nawet moja agentka Susan wydała się nieco zaniepokojona, kiedy po raz pierwszy wspomniałam jej o pomyśle napisania niniejszej książki. „Pomysł jest świetny – napisała mi w e-mailu – ale czy na pewno chcesz to zrobić swoim dzieciom?” Jak gdyby prawo dziecka do dostępu do internetu i telefonu komórkowego było czymś zbliżonym do jej prawa do jedzenia, ubrania, dachu nad głową i serum wygładzającego włosy. Morzenie dzieci głodem informacji, jak sugerowało powszechne przekonanie, stanowiło już formę maltretowania – i było to dokładnie to, co moje własne dzieci przez cały czas usiłowały mi powiedzieć. Były również osoby, które z miejsca zaczęły mi kibicować, w tej liczbie moja trzydziestosiedmioletnia pasierbica Naomi, w owym czasie próbująca zarobić na życie wynajmem nieruchomości w wirtualnym świecie Second Life. Nawet jednak wśród potakiwaczy panował szeroko rozpowszechniony pogląd, że czeka nas „powrót do lat siedemdziesiątych”, czy wręcz do XIX wieku. 37
O co im właściwie chodziło? Większość technologii, które rządzą dziś naszym życiem – podobnie jak dzieci, które rządzą dziś naszym życiem – pojawiła się de facto w latach dziewięćdziesiątych XX wieku i pierwszych latach wieku XXI. Oznacza to, że wiele spośród naszych mediów również jest nastolatkami. Niektóre z nich, o najbardziej hipnotyzującym wpływie – jak iPod, Nintendo Wii, Facebook – to zaledwie szkraby. Nic dziwnego, że tak cholernie chcą na siebie zwrócić uwagę. Pewnego dnia we wczesnej fazie Eksperymentu jechaliśmy właśnie samochodem do szkoły, kiedy moja czternastoletnia córka przypomniała, że mam się pilnie skontaktować z sekretarką szkolną w związku ze zmianą numerów telefonów. – Jak jej powiedziałam, że nie masz już komórki, to naprawdę się wściekła – oznajmiła Sussy. – Powiedziała: „A jeśli zdarzy się jakaś nagła sytuacja?”. Poczucie winy przeszyło mnie jak ustawiony na pełną głośność dzwonek telefonu. – A co robili rodzice w nagłej sytuacji dziesięć lat temu? – zapytałam z udawanym spokojem. – Dziesięć lat temu – odparła zimno Sussy – matki siedziały w domu. Kiedy później poszłam porozmawiać z sekretarką, ta roześmiała się. – Ja też nie mam komórki – przyznała. – O rany, to co państwo robią w nagłej sytuacji? – zapytałam mimo woli. – To, co wszyscy dziesięć lat temu. Jeśli naprawdę będziemy mieć nagłą sytuację, proszę się nie martwić, znajdziemy panią. Założenie, iż nieograniczony dostęp do elektronicznej informacji i rozrywki jest prawem każdego dziecka – i zapewnienie go jest obowiązkiem każdego opiekuna – przyjęło się na bardzo głębokim poziomie. Stało się to jednak – jak mówią – w mgnieniu oka. 38
Nasze pierwsze rodzinne konto dial-up połączyło nas z siecią w roku 1996 – jak na Australię, był to dość wczesny debiut. Według badań firmy Nielsen / Net Ratings z 2010 roku w Stanach Zjednoczonych dostępu do internetu n i e m a dziś jedynie 25% gospodarstw domowych. W roku 1996 rodziny dopiero odkrywały pocztę elektroniczną, a co śmielsze dzieci odbywały jazdy próbne na nowych wyszukiwarkach, wyłuskując darmowe strony z grami. Dziś przeciętne dziecko amerykańskie poświęca na surfowanie w sieci niemal tyle samo czasu co na s e n. Choć pierwszy IBM PC trafił na rynek w 1981 roku – czytaj: przebój Bette Davis Eyes i ślub Karola z Dianą – większość rodzin kupiła swój pierwszy komputer domowy dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych. Były to ogromne, toporne urządzenia z upiornie zielonym ekranem, których zasoby pamięci były mniejsze niż u osoby z zaawansowanym alzheimerem. Pierwszy komputer „dla dzieci”, jaki nabyliśmy, pracował w systemie Windows 98, a jak każdy dorosły wie, rok 1998 był na dobrą sprawę pięć minut temu. Kiedy koleżanka mojej ośmioletniej córki pokazała nam, jak skonfigurować pulpit i kolor czcionek, staliśmy wokół niej oszołomieni. „Ona jest genialna!” – przyznaliśmy zgodnie. Nasz pierwszy telefon komórkowy kupiłam w 2001 roku – dla dziesięcioletniej wówczas Anni, którą koleżanki z klasy otoczyły przepełnione podziwem, błagając o pokaz możliwości urządzenia. Według badania Kaiser Foundation z 2010 roku dzisiejszy przeciętny uczeń szkoły średniej spędza codziennie półtorej godziny na wysyłaniu SMS-ów. Własny telefon kupiłam dopiero po jakimś roku, a pierwszy wysłany SMS uznałam za triumf technologiczny o randze, której ustępowało jedynie otwarcie załącznika do e-maila. Również w roku 2001 zadebiutował na rynku odtwarzacz multimedialny iTunes – choć naszej rodzinie odkrycie tego faktu zajęło pięć długich lat – natomiast w roku 2002 pojawił się smartfon BlackBerry, wciąż jeszcze wyposażony w dość nudny wyświetlacz monochromatyczny. Do roku 2008, kiedy miała miejsce 39
australijska premiera iPhone’a, zdążyłam ewoluować od stadium umiarkowanej technofobki do stadium pełnokrwistej maniaczki. Własnego iPhone’a miałam w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętają państwo konsolę Game Boy? Być może nie zmieniła ona oblicza świata, ale z pewnością zrewolucjonizowała wczasy rodzinne. Pierwszy Game Boy trafił na rynek w roku 1989. Konsola Nintendo 64, co nieco mylące, pojawiła się w roku 1996, dziesięć lat przed premierą Wii. Urządzenia GameCube, Xbox, PlayStation oraz ich rozliczne klony przenośne – wraz z innymi wielkimi markami, które dały światu dżojstik – są również dziećmi obecnego milenium. Pierwsze gry typu MMO4 w rodzaju World of Warcraft czy Second Life, polegające, ogólnie mówiąc, na symulacji i wcielaniu się w określone role, zaczęły pojawiać się mniej więcej w tym samym czasie co moje rozstępy – na początku lat dziewięćdziesiątych. Szerokopasmowy internet – ten szybki i wściekły, dzięki któremu możemy ż y ć w sieci – jest dostępny dla użytkowników domowych od nieco ponad dziesięciu lat, natomiast w samej Australii znacznie krócej. We wrześniu 2008 roku liczba australijskich abonentów łączy szerokopasmowych wynosiła 5,7 miliona, co oznaczało wzrost o 90% w ciągu pół roku5. W Stanach Zjednoczonych, pomimo zaledwie nikłych oznak ożywienia gospodarczego, w 2010 roku abonament na łącze szerokopasmowe posiadało około 73 milionów gospodarstw domowych, czyli około 60% ogółu6. Cyfrowa nagrywarka TiVo (z roku 2000), czy nawet płyta DVD (z roku 1995) – same skrótowce, jak upierają się twórcy, nie mają żadnego rozwinięcia – wydają się już dziś starymi technologiami, choć bynajmniej nie są jeszcze przestarzałe. Jednak wytropić ma-
4
Massively multiplayer online games – gry rozgrywane w Internecie z wieloma przeciwnikami jednocześnie – przyp. tłum. 5 Australian Bureau of Statistics, ABS 8153.0, Internet Activity Australia, 2008. 6 gigaom.com/2010/05/12/us-broadband-demand-bounces-back/.
40
gnetowid na kasety w systemie VCR, żeby obejrzeć stare filmy z domowej kolekcji, jest dziś równie trudno, jak znaleźć telefon bakelitowy w Apple Store. No dobrze, a co z e-mailem? Dyskusja o tym, co stało się niezbędne, wszechobecne i wszystkożerne, siłą rzeczy musi zahaczyć o e-mail. Doskonale pamiętam pierwszą w życiu wiadomość otrzymaną pocztą elektroniczną. Przysłała ją moja koleżanka Pat z Princeton, a dostarczył mi ją w formie papierowej (wiem, brzmi absurdalnie) wydziałowy informatyk z uczelni, na której wówczas pracowałam. Był rok 1994. Do tego czasu miałam jedynie bardzo mętne wyobrażenie na temat tego, czym w ogóle j e s t e-mail; oczywiście nie wiedziałam, że przydzielono mi konto pocztowe. Byłam zachwycona. Mocno zdezorientowana, ale zachwycona. Choć pierwszy e-mail zaprezentowano w Massachusetts Institute of Technology (MIT) w roku 1961, to szeregi użytkowników biznesowych, a następnie domowych zaczęły się mnożyć de facto dopiero w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych – szczególnie po uruchomieniu serwisu Hotmail w 1996 roku. Wszystko to wiem, rzecz jasna, dzięki Wikipedii (oficjalnie uruchomionej w roku 2001 – gdyby ktoś chciał wiedzieć, a był akurat offline). Skoro mowa o monolitach, to wyszukiwarka internetowa (i nie tylko) Google – która w chwili gdy piszę te słowa, zatrudnia w skali globalnej 20 222 pełnoetatowych pracowników i jest uznawana za najsilniejszą markę na świecie – została zarejestrowana jako domena w roku 1997. Wszędobylski czasownik „to google” trafił do słowników Merriam-Webster i Oxford English Dictionary 7 jednocześnie w roku 20068. 7
Czyli do czołowych wydawnictw leksykograficznych angielszczyzny, odpowiednio: amerykańskiej i brytyjskiej – przyp. tłum. 8 W leksykografii polskiej termin „googlować” pojawia się jako wyraz obcy (zapożyczenie), zob. np.: Słownik wyrazów obcych PWN z przykładami i poradami, red. L. Drabik, Warszawa 2009, a także Słownik zapożyczeń angielskich w polszczyźnie, red. E. Mańczak-Wohlfeld, M. Bańko, L. Wiśniakowska, Warszawa 2010 – przyp. tłum.
41
(W celu uzyskania dostępu do 1 490 000 innych źródeł informacji na ten temat wystarczy wygooglować „history of Google”). Jakby powyższe statystki nie były wystarczająco przeraźliwe, weźmy pod uwagę, że Facebook, który teraz, kiedy to piszę, ma 400 milionów aktywnych użytkowników – mogłabym przysiąc, że połowę z nich moja osiemnastolatka dodała sobie do „znajomych” – został uruchomiony w roku 2004. W 2004 – ludzie! Gdyby Facebook był dzieckiem, wciąż jeszcze chodziłby do pierwszej klasy. Dzisiejsi Australijczycy przeznaczają na Facebooka niemal jedną trzecią całego swojego czasu spędzanego w sieci. Trzeba przyznać, że to rekord świata. (Może ma to coś wspólnego z warstwą ozonową?) Reszta globalnej wioski nie zostaje daleko z tyłu. Jak wynika z analizy opublikowanej przez firmę Nielsen w styczniu 2010 roku, aktywność na portalach społecznościowych wzrosła na całym świecie o 82% w stosunku do roku poprzedniego9. Światowy kryzys społecznościowy chyba nam nie grozi. Taka nowość, a tak się już postarzała, co? A skoro rok 1996 wydaje się erą kamienia łupanego nawet mnie – która pamiętam, jak szczytem techniki było, za przeproszeniem, radyjko tranzystorowe – to jak tu się dziwić, że nasze dzieci nie umieją sobie wyobrazić życia bez mediów? Albo że w hierarchii potrzeb Maslowa (wersja dla nastolatków) dostęp do przeglądarki internetowej, konta e-mail, Facebooka, iTunes, Nintendo czy komórki plasuje się gdzieś między poziomami „bezpieczeństwo” i „miłość / przynależność”? Jeżeli jednak życie rodzinne faktycznie w coraz większym stopniu regulowane jest przez cyfrową kartę praw – a ja uważam, że tak właśnie jest – to przede wszystkim należałoby ustalić, kto ją ratyfikował. Prawdę mówiąc... ciężko to przyznać, ale... my sami to zrobiliśmy. Zwłaszcza ci spośród nas, dla których era informacyjna zbiegła się z osiągnięciem pełnoletności rodzicielskiej, przynoszącej ekscytację, dezorientację i dziwaczne poczucie zejścia na drugi plan. Porwał nas 9
Nielsen Wire, 22 stycznia 2010.
42
monsun zmiany technologicznej, doświadczenie, którego intensywność zwala z nóg równie silnie jak... hm, przede wszystkim, jak samo posiadanie dzieci. Nie wspominam o tym, żeby wzbudzić poczucie winy – jeśli sami jesteście rodzicami, to nie muszę wam tłumaczyć, co to takiego – ale żeby zwrócić uwagę na sam fakt. Debatę publiczną na temat ekologii medialnej życia rodzinnego cechuje bezsilność – przypisuje ona rodzicom, nie całkiem bez racji, rolę holenderskiego chłopczyka zatykającego palcem dziurę w cyfrowej tamie10. Proszę mi wierzyć, po półrocznych wysiłkach zmierzających do utrzymania jednego tylko gospodarstwa domowego w abstynencji od elektroniki gorąco solidaryzuję się z takim poglądem. To prawda: nie mamy na podorędziu modlitwy, która mogłaby zażegnać całkowicie groźbę powodzi, nawet gdybyśmy chcieli. Ale czemu mielibyśmy chcieć? Informacja, tak jak woda, to dobra rzecz... we właściwym sobie miejscu. Jak głosi stara maksyma, człowiekowi z młotkiem cały świat przypomina gwóźdź. Czy wynika z tego, że dziewczynce z kontem na serwisie Photobucket cały świat przypomina fotografię mody? Albo że chłopcu z dżojstikiem i kartą graficzną cały świat jawi się jako psychotyczny karzeł uzbrojony w topór? W istotnym stopniu – z pewnością większym, niż bylibyśmy skłonni przyznać – tak właśnie jest, w pewnym sensie. Ostatecznie rozwiązanie nie polega na tym, żeby człowiekowi odebrać młotek, ale żeby dopilnować, by nie był on używany wyłącznie do demolki. Zadbać o to, żeby nasze dzieci miały swobodne ręce – i głowy – do korzystania również z innych narzędzi. Nie wiadomo, kto odkrył wodę, ale jak ktoś mądrze zauważył, na pewno nie była to ryba. Już wkrótce nasz Eksperyment miał wyrwać nas na dobre, osłupiałych i ciężko dyszących, z naszego akwarium; czy uda mu się sprawić coś więcej, czy też nie – miało się dopiero okazać. 10 Tę popularną w kulturze amerykańskiej historię małego Holendra opisała Mary Mapes Dodge w książce pt. Hans Brinker; or, The Silver Skates z 1865 roku – przyp. tłum.
Spis treści Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
Rozdział pierwszy
Kim jesteśmy i dlaczego wcisnęliśmy przycisk pause. . . . . . 15 Rozdział drugi
Bez prądu i pod prąd: nastają ciemności . . . . . . . . . . . . . . . 45 Rozdział trzeci
Nuda dla początkujących . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81 Rozdział czwarty
MÓJ iPHONE CZY JA: zapiski cyfrowej dezerterki . . . . . . . . . 127 Rozdział piąty
DŹWIĘK JEDNEJ RĘKI ODRABIAJĄCEJ LEKCJE . . . . . . . . . . . . . . . 173 Rozdział szósty
ZAMIAST FACEBOOKA – TRADYCYJNE PRZYJAŹNIE . . . . . . . . . . . . 223 Rozdział siódmy
JEDZ, BAW SIĘ, ŚPIJ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 267 Rozdział ósmy
POWRÓT CYFROWEGO TUBYLCA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 309 Posłowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 329 Zalecana literatura . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 331