J.M. Coetzee Lata szkolne Jezusa przekład Mieczysław Godyń
Wydawnictwo Znak Kraków 2018
Tytuł oryginału The Schooldays of Jesus Copyright © by J.M. Coetzee, 2016 By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc. 350 Fifth Avenue, Suite 5300 New York, NY 10118 USA Projekt okładki Wojtek Kwiecień-Janikowski Fotografia na okładce Free Nature Stock/Pexels Opieka redakcyjna Dorota Gruszka Adiustacja Urszula Horecka Korekta Małgorzata Biernacka Magdalena Granosik Łamanie Dariusz Ziach Copyright © for the translation by Mieczysław Godyń © Copyright for this edition © by SIW Znak sp. z o.o., 2018 ISBN 978-83-240-5332-2
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2018. Printed in EU
1
Spodziewał się, że Estrella będzie większa. Na mapie oznaczono ją kropką tej samej wielkości co Novillę. Ale Novilla była prawdziwym miastem, a Estrella to po prostu prowincjonalna mieścina szeroko rozciągnięta wśród wzgórz, pól i ogrodów, z leniwie wijącą się między nimi rzeką. Czy w Estrelli będzie możliwe nowe życie? W Novilli mógł liczyć, że Ośrodek dla Przesiedleńców załatwi mu zakwaterowanie. A tutaj? Czy on, Inés i chłopiec zdołają znaleźć jakiś dom? Ośrodek dla Przesiedleńców jest wielkoduszny; to istne wcielenie bezosobowej wielkoduszności. Ale czy ta wielkoduszność obejmie również uciekających przed prawem? Juan – autostopowicz, który przyłączył się do nich po drodze do Estrelli – radzi, by poszukali roboty w jakimś gospodarstwie. „Rolnicy zawsze potrzebują rąk do pracy” – mówi. Większe plantacje mają nawet refugio dla pracowników sezonowych. Jeśli akurat nie zbiera się pomarańczy, zbiera się jabłka; jak nie jabłka, to winogrona. Estrella i okolice to prawdziwy róg obfitości. Gdyby chcieli, on im da namiary na farmę, gdzie kiedyś pracowali jego znajomi. 7
Simón wymienia spojrzenia z Inés. Czy powinni pójść za radą Juana? Pieniądze nie są problemem, ma w kie szeni pełno pieniędzy; stać ich na hotel. Ale jeśli władze Novilli naprawdę ich ścigają, wtedy lepiej byłoby się wmieszać w gromadę bezimiennych sezonowców. – Tak – postanawia Inés. – Jedźmy na tę farmę. Za długo już gnieciemy się w samochodzie. Bolívar musi pobiegać. – Też tak uważam – mówi Simón. – Ale farma to nie ośrodek wczasowy. Czy jesteś gotowa, Inés, przez cały dzień zrywać w upale owoce? – Będę wykonywać swój przydział – odpowiada Inés. – Ani mniej, ani więcej. – A ja też będę mógł zrywać? – pyta chłopiec. – Niestety nie, ty nie – ucina Juan. – Prawo nie pozwala na pracę nieletnich. – A letnich? Co pracują tylko w lecie? – nie ustępuje mały. – Jestem pewien, że gospodarz pozwoli ci zrywać owoce – uspokaja Simón. – Ale nie za dużo. Nie tyle, żeby się to zmieniło w pracę. Jadą przez Estrellę, trzymając się głównej drogi. Juan pokazuje im plac targowy, budynki administracyjne, skromne muzeum i galerię sztuki. Przejeżdżają przez most, zostawiając miasto za sobą, i posuwają się wzdłuż rzeki aż do chwili, gdy ich oczom ukazuje się imponujących rozmiarów dom na wzgórzu. – To jest ta farma, którą miałem na myśli – mówi Juan. – To tutaj moi znajomi znaleźli pracę. Refugio jest za domem. Wygląda okropnie, ale w środku jest całkiem wygodnie. 8
Refugio tworzą dwie długie szopy z galwanizowanej blachy, połączone krytym przejściem. Do jednej ze ścian przylegają toalety i umywalnia. Simón parkuje samochód. Nikt nie wychodzi im na powitanie prócz siwego psa o sztywnych łapach, który warczy na nich ograniczony długością łańcucha, odsłaniając pożółkłe kły. Bolívar, zwinięty dotąd w kłębek, rozprostowuje się i wysuwa z samochodu. Przygląda się z daleka obcemu psu, po czym postanawia go zignorować. Chłopiec wpada pędem do schroniska, po chwili wyłania się drugim wyjściem. – Mają piętrowe łóżka! – krzyczy. – Mogę spać na górze? Proszę! Z tylnych drzwi głównego domu wychodzi tęga kobieta w czerwonym fartuchu nałożonym na luźną wełnianą sukienkę i drepcze ścieżką w ich stronę. – Dzień dobry, dzień dobry! – woła. Przygląda się wyła dowanemu po brzegi samochodowi. – Z daleka jedziecie? – Tak, z daleka. Pomyśleliśmy, że może przydałoby wam się kilka dodatkowych rąk do roboty. – Jeszcze jak! Gdzie dużo rąk, tam praca lżejsza, czy nie tak piszą w książkach? – Chodzi tylko o nas dwoje, moją żonę i mnie. Nasz obecny tutaj przyjaciel ma własne zobowiązania. To jest nasz chłopiec, ma na imię Davíd. A to Bolívar. Znajdzie się jakiś kąt dla Bolívara? Należy do rodziny. Nigdzie się bez niego nie ruszamy. – On się naprawdę nazywa Bolívar – mówi chłopiec. – Jest alzatczykiem. – Bolívar. Ładne imię – mówi kobieta. – Niezwykłe. Jestem pewna, że znajdzie się miejsce dla niego, jeśli tylko 9
będzie się zachowywał jak należy, zadowoli się jedzeniem resztek i nie będzie wszczynał bójek ani gonił kur. Robotnicy są teraz w ogrodach, ale pokażę wam, gdzie będziecie spać. Po lewej stronie panie, po prawej panowie. Pokojów rodzinnych niestety nie ma. – Ja będę spał po stronie panów – oznajmia chłopiec. – Simón mówi, że mogę dostać górne łóżko. On nie jest moim ojcem. – Rób, jak uważasz, młody człowieku. Miejsca jest dość. Tamci wrócą… – Simón nie jest moim prawdziwym ojcem, a Davíd to nie jest moje prawdziwe imię. Chcesz wiedzieć, jak się naprawdę nazywam? Kobieta posyła Inés zdziwione spojrzenie; ta udaje, że go nie widzi. – Bawiliśmy się w samochodzie w taką grę – ratuje sytuację Simón. – Żeby czas szybciej minął. Próbowa liśmy sobie wymyślać nowe imiona. Kobieta wzrusza ramionami. – Tamci wrócą niedługo na obiad, to się poznacie. Opłata wynosi dwadzieścia reales za dzień, tyle samo dla mężczyzn i dla kobiet. Dzień roboczy trwa od wschodu do zachodu słońca, z dwugodzinną przerwą w południe na obiad. Siódmego dnia odpoczywamy. To naturalny porządek, którego się trzymamy. Co do posiłków: my dostarczamy produkty, a gotujecie sobie sami. Odpowiadają wam warunki? Uważacie, że sobie poradzicie? Zrywaliście już wcześniej owoce? Nie? Szybko się nauczycie, to żadna filozofia. Macie kapelusze? Będą potrzebne, bo słońce potrafi nieźle dopiec. Co jeszcze wam 10
mogę powiedzieć? Zawsze mnie znajdziecie w tym dużym domu. Mam na imię Roberta. – Miło cię poznać, Roberto. Ja jestem Simón, to jest Inés, a to Juan, nasz przewodnik, którego zaraz muszę odwieźć do miasta. – Witajcie na farmie. Jestem pewna, że się dogadamy. Świetnie, że macie własny pojazd. – Przebył z nami długą drogę. To wierny samochód. Wierność… czegóż więcej można pragnąć od auta? Kiedy kończą rozładowywać wóz, z ogrodów zaczynają się schodzić robotnicy. Następuje powitalna wymiana imion; nowo przybyli, łącznie z Juanem, zostają poczęstowani posiłkiem złożonym z domowego chleba, sera, oliwek i wielkich mis owoców. Tamtych jest około dwadzieściorga, w tym rodzina z piątką dzieci, na które Davíd popatruje ostrożnie ze swojego miejsca przy stole. Przed odwiezieniem Juana do Estrelli Simónowi udaje się przez chwilę porozmawiać z Inés na osobności. – No i co myślisz? – pyta półszeptem. – Zostajemy? – Trafiliśmy chyba w dobre miejsce. Jestem gotowa zostać tutaj, aż się rozglądniemy. Ale musimy mieć plan. Nie po to przejechałam taki kawał drogi, żeby wieść życie zwykłej robotnicy. On i Inés roztrząsali już tę sprawę wcześniej. Jeśli są ścigani przez prawo, to powinni postępować roztropnie. Ale czy rzeczywiście są ścigani? Czy mają powód, żeby obawiać się pościgu? Czy prawo dysponuje aż tyloma środkami, żeby w pogoni za sześcioletnim wagarowiczem rozsyłać funkcjonariuszy do najdalszych zakątków kraju? Czy władze w Novilli naprawdę przejmują się tym, że 11
jakieś dziecko chodzi albo nie chodzi do szkoły – o ile nie rośnie na analfabetę? On, Simón, mocno w to wątpi. Co jednak, jeśli celem pogoni nie jest wagarujące dziecko, lecz dwoje ludzi, którzy – fałszywie utrzymując, że są jego rodzicami – nie puszczają go do szkoły? A skoro poszukiwania nie dotyczą dziecka, lecz jego i Inés, to czy nie powinni się gdzieś przyczaić do czasu, aż ich prześladowcy, zmęczeni, zaniechają pościgu? – Tydzień – proponuje. – Przez tydzień bądźmy zwyk łymi robotnikami. A potem zobaczymy. Jedzie do Estrelli i wysadza Juana przed domem jego znajomych, którzy prowadzą małą drukarnię. Po powrocie na farmę przyłącza się do Inés i chłopca zwiedzających nowe otoczenie. Zachodzą do ogrodu i zostają wprowadzeni w tajniki posługiwania się sekatorem i nożem sierpakiem. Davíd, zwabiony, odłącza się od doros łych i znika gdzieś – kto wie gdzie – z innymi dziećmi. Wraca w porze kolacji z podrapanymi rękoma i nogami. „Właziliśmy na drzewa” – mówi. Inés chce mu zajodynować zadrapania, ale jej nie pozwala. Podobnie jak wszyscy inni wcześnie kładą się spać – Davíd na swoim uprag nionym górnym łóżku. Gdy następnego ranka podjeżdża ciężarówka, Simón i Inés są już po zjedzonym naprędce śniadaniu. Zaspany Davíd nie wybiera się z nimi. Wraz ze swoimi nowymi towarzyszami wdrapują się na pakę samochodu, który zawozi ich do winnicy. Wzorem innych przymocowują na plecach kosze i biorą się do roboty. Podczas gdy oni pracują, dzieci mogą robić, co chcą. Pod wodzą Bengiego – najstarszego z klanu pięciorga, wysokiego, chudego chłopaka z grzywą czarnych kręconych 12
włosów – biegną na wzgórze do zbiornika za tamą ziemną, z którego pozyskuje się wodę do winnic. Spłoszone kaczki, które tam wcześniej pływały, wzbijają się w powietrze – wszystkie z wyjątkiem pary z nie umiejącymi jeszcze latać młodymi: w odruchu ucieczki ptaki próbują pchnąć swoje potomstwo w stronę dalszego brzegu. Dzieje się to zbyt wolno: rozkrzyczane kaczęta blokują rodzicom drogę, zmuszając ich do zawrócenia na środek stawu. Bengi zaczyna rzucać kamieniami; młodsi go naśladują. Nie mogąc uciec, ptaki pływają w koło, głośno kwacząc. Kamień dosięga barwniej upierzonego samca. Ten podrywa się do lotu, opada jednak z powrotem i szamocze się w wodzie, wlokąc za sobą strzaskane skrzydło. Bengi wydaje okrzyk tryumfu. Grad kamieni i bryłek ziemi spada na kaczki ze zdwojoną siłą. Simón i Inés niepewnie przysłuchują się hałasom; inni zbieracze nie zwracają na nie uwagi. – Co się tam dzieje? – pyta Inés. – Myślisz, że Davíd jest bezpieczny? Simón rzuca na ziemię kosz i wdrapuje się na wzgórze. Dociera nad tamę w chwili, gdy Davíd popycha starszego chłopaka z taką furią, że tamten traci równowagę i niemal się przewraca. „Przestań!” – słyszy krzyk małego. Duży chłopak patrzy w zdumieniu na napastnika, potem odwraca się i ciska kolejny kamień w ptaki. Davíd, w butach i ubraniu, wskakuje do stawu i rozbryzgując wodę, brnie w stronę kaczek. – Davíd! – woła Simón. Dziecko nie reaguje. Poniżej, w winnicy, Inés rzuca kosz i zaczyna biec. Od czasu gdy rok temu widział ją grającą w tenisa, nie 13
pamięta sytuacji wymagającej od niej fizycznego wysiłku. Jest powolna; przytyła. Raptem pojawia się skądś wielki pies i mija ją pędem jak strzała. W kilku susach dopada do wody i po chwili jest już przy Davídzie. Chwyta go zębami za koszulę i ciągnie wierzgające, opierające się dziecko do brzegu. Nadbiega Inés. Pies przypada do ziemi, nastawia uszu, czekając na sygnał, a Davíd, w przemoczonym ubraniu, wyje i okłada go pięściami. – Nienawidzę cię, Bolívar! – krzyczy. – Inés, ten chłopak rzucał kamieniami! Chciał zabić kaczkę! Simón podnosi i przytula walczącego dzieciaka. – No, już cicho, cicho – mówi. – Ten kaczor żyje, zobacz, ma tylko guza. Niedługo wydobrzeje. Myślę – zwraca się do dzieci – że powinniście stąd teraz wszyscy odejść i pozwolić ptakom, żeby się uspokoiły, doszły do siebie. A ty nie mów, że nienawidzisz Bolívara. Kochasz go, wszyscy to wiemy, a on kocha ciebie. Myślał, że się topisz. Próbował cię ratować. Rozzłoszczony Davíd wyślizguje się z jego ramion. – To ja próbowałem ratować kaczkę – protestuje. – Nie prosiłem Bolívara o pomoc. Bolívar jest głupi. Durny pies. Teraz t y ją musisz uratować. No, dalej, ratuj ją! Simón ściąga buty i koszulę. – Spróbuję, skoro nalegasz. Ale pozwól sobie powiedzieć, że może dla kaczki ratunek oznacza coś innego niż dla ciebie. Na przykład, że ludzie powinni dać jej spokój. Tymczasem nadchodzą inni robotnicy. – Czekaj, ja pójdę – ofiaruje się jeden z młodszych mężczyzn. 14
– Nie, dzięki. Miło z twojej strony, ale to sprawa mojego dziecka. Simón zdejmuje spodnie i w samej bieliźnie wchodzi do brunatnej wody. Niemal bez plusku pojawia się przy jego boku pies. – Odejdź, Bolívar – mruczy Simón. – Mnie nie trzeba ratować. Stłoczeni na brzegu zbieracze winogron patrzą, jak niemłody już jegomość o budowie ciała nie tak mocnej jak wówczas, gdy pracował w dokach, szykuje się, by speł nić polecenie swojego dziecka. Woda nie jest głęboka. Nawet w najgłębszym miejscu nie sięga Simónowi wyżej niż do piersi. Ale nogi grzęzną mu w miękkim mule dna. Nie da rady schwytać kaczora ze złamanym skrzydłem, zataczającego na powierzchni wody nierówne, spazmatyczne kręgi, nie mówiąc już o kaczej matce, która do tej pory zdążyła dotrzeć do przeciwległego brzegu i zaszyć się w zaroślach razem z pisklętami. W sukurs przychodzi mu Bolívar. Przepływa obok jak duch, wystawiając nad wodę samą tylko głowę, dociera do zranionego ptaka, zaciska szczęki jak imadło na bezwładnym skrzydle i holuje kaczora do brzegu. Z początku jest trzepotliwy opór, szamotanina i plusk; potem w jednej chwili ptak jakby wiotczeje i godzi się ze swoim losem. Kiedy Simón wynurza się z wody, kaczor jest już w rękach młodego mężczyzny, który oferował wcześniej pomoc; dzieci z zaciekawieniem oglądają ptaka. Słońce, choć jeszcze wysoko nad horyzontem, ledwo ogrzewa Simóna, który dygocze, wkładając prędko ubranie. 15
Bengi – ten, który rzucił fatalny kamień – głaszcze po głowie całkowicie biernego ptaka. – Powiedz mu, że żałujesz tego, co zrobiłeś – podpowiada młody mężczyzna. – Żałuję – mruczy Bengi. – Da się naprawić to skrzyd ło? Może włożymy je w łubki? Młody mężczyzna kręci przecząco głową. – To dzikie stworzenie – mówi. – Nie zgodzi się na żadne łubki. Wszystko w porządku. Ptak jest gotowy na śmierć. Przyjął ją. Spójrz. Spójrz na jego oczy. On już nie żyje. – Może zamieszkać u mnie w łóżku – proponuje Bengi. – Będę go karmił, aż wyzdrowieje. – Odwróć się – poleca młody mężczyzna. Bengi nie rozumie. – Odwróć się – powtarza tamten. Simón szepcze do Inés, która tymczasem wyciera Davída do sucha: – Nie pozwól mu patrzeć. Kobieta przyciska głowę chłopca do spódnicy. Mały się opiera, ale uścisk jest mocny. Młody mężczyzna bierze ptaka między kolana. Szybki ruch – i jest po wszystkim. Głowa kaczora zwisa bezwładnie, oczy zachodzą mgłą. Mężczyzna wręcza upierzone zwłoki Bengiemu. – Idź go pochowaj – nakazuje. – Już. Inés puszcza chłopca. – Idź razem ze swoim przyjacielem – mówi do niego Simón. – Pomóż mu pochować ptaka. Dopilnuj, żeby zrobił to jak należy. 16
Jakiś czas później chłopiec odnajduje jego i Inés tam, gdzie zrywają winogrona. – No i co, pochowaliście biednego kaczora? – pyta Simón. Chłopiec kręci głową. – Nie mogliśmy wykopać dla niego dziury. Nie mieliśmy łopaty, Bengi ukrył go w krzakach. – To nieładnie. Jak skończę pracę, pójdę i go pochowam. Pokażesz mi gdzie. – Czemu on to zrobił? – Czemu ten młody mężczyzna skrócił mu cierpienia? Mówiłem ci. Bo byłby bezradny ze złamanym skrzydłem. Nie chciałby jeść. Zmarniałby ze smutku. – Nie, chodzi mi o to, dlaczego Bengi to zrobił? – Jestem pewien, że nie miał złych zamiarów. Po prostu rzucał kamieniami i tak wyszło. – Czy małe też umrą? – Oczywiście, że nie. Mają przecież matkę, która będzie się nimi opiekować. – Ale kto im da mleko? – Ptaki nie są takie jak my. Nie piją mleka. Zresztą to matki dają mleko, a nie ojcowie. – Będą miały padrino? – Nie sądzę. Myślę, że wśród ptaków nie ma padrinos, tak jak i nie ma mleka. Padrinos to ludzka instytucja. – On wcale nie żałuje. Ten Bengi. Tylko tak mówi. – Czemu tak uważasz? – Bo on chciał zabić tego ptaka. – Nie zgadzam się z tobą, mój chłopcze. Nie wierzę, że wiedział, co robi, nie całkiem. Rzucał kamieniami, 17
jak to chłopak, i tyle. W głębi serca nie chciał nikogo zabić. Potem, kiedy zobaczył, jak pięknym stworzeniem był ten ptak, kiedy zrozumiał, jak straszną rzecz zrobił, poczuł skruchę i żal. – To nie był prawdziwy żal. Sam mi powiedział. – Jeśli nawet nie żałuje teraz, to pożałuje niedługo. Sumienie nie da mu spokoju. My, ludzie, tacy właśnie jesteśmy. Kiedy zrobimy coś złego, odbiera nam to radość. Nasze sumienie nad tym czuwa. – Ale on się świecił! Widziałem to! Cały się świecił i rzucał kamienie z całej siły! Chciał zabić wszystkie kaczki! – Nie wiem, co masz na myśli, mówiąc, że się świecił, ale jeśli nawet tak było i jeśli nawet rzucał kamieniami, to nie dowodzi, że w głębi duszy próbował zabić ptaki. Nie zawsze umiemy przewidzieć skutki swoich czynów, zwłaszcza gdy jesteśmy młodzi. Nie zapominaj, że Bengi chciał się zaopiekować tym ptakiem ze złamanym skrzydłem, dać mu schronienie we własnym łóżku. Cóż więcej mógł zrobić? Cofnąć kamień, którym rzucił? Tak się nie da. Nie można odwrócić przeszłości. Co się stało, to się nie odstanie. – Nie pochował ptaka. Cisnął go po prostu w krzaki. – Przykro mi z tego powodu, ale kaczor umarł. Nie przywrócimy mu życia. Ty i ja pójdziemy go pochować, jak tylko skończy się dzień pracy. – Chciałem go pocałować, ale Bengi mi nie pozwolił. Powiedział, że kaczor jest brudny. Ale i tak go pocałowałem. Wlazłem w krzaki i pocałowałem go. – To dobrze, cieszę się. Będzie wiele dla niego znaczyć, kiedy się dowie, że ktoś go kochał i pocałował jego 18
ciało. Wiele też będzie dla niego znaczyć, że miał przyzwoity pogrzeb. – Możesz go sam pochować. Ja nie chcę. – Bardzo dobrze, tak właśnie zrobię. I jeśli wrócimy tam jutro rano, a grób będzie pusty i cała kacza rodzina będzie pływać za tamą, ojciec, matka i małe, i nikogo nie będzie brakować, będziemy wiedzieć, że całowanie działa, że pocałunkiem można wskrzeszać z martwych. Ale jeśli go nie zobaczymy, jeśli nie zobaczymy rodziny kaczek… – Nie chcę, żeby one wróciły. Jak wrócą, to Bengi znów będzie rzucać w nie kamieniami. On nie żałuje tego, co zrobił. Tylko tak udaje. W i e m, że udaje, ale ty mi nie uwierzysz. Nigdy mi nie wierzysz. Simón nie może nigdzie znaleźć łopaty ani kilofa, więc pożycza sobie z ciężarówki łyżkę do opon. Chłopiec prowadzi go do miejsca, gdzie w krzakach leży martwe ciało ptaka. Pióra straciły już blask, do oczu dostały się mrówki. Mężczyzna wykopuje łyżką do opon dołek w kamienistym gruncie. Zagłębienie nie jest wystarczająco głębokie, trudno udawać, że to przyzwoity pogrzeb, ale w końcu ptak zostaje złożony w dołku i zasypany. Spod ziemi sterczy tylko błoniasta łapa. Simón zbiera kamienie i układa je na grobie. – No – mówi do chłopca. – Zrobiłem, co mogłem. Kiedy nazajutrz odwiedzają miejsce pochówku, kamienie są porozrzucane, a ptaka nie ma. Wszędzie pióra. Szukają, lecz nie znajdują nic prócz głowy z pustym oczodołem i jednej nogi. – Przykro mi – mówi Simón i odchodzi ciężkim krokiem, by przyłączyć się do pracującej brygady.