M A R E K
R AC Z KO WS K I
DOB RZ E ODZYWIONY NA RCYZ T EK S T: AGA KOZ A K Z DJ ĘC I A : SŁ AWO M I R B E L I N A
Marek Raczkowski – zielonkawy na twarzy, z osobliwym frankensteinowskim przeszyciem przy skroni, w sztuczkowej kamizelce, kaszmirowej marynarce, zjadliwie cytrynowej koszuli i krawacie po ojcu oraz sztybletach z fioletową gumą od Gianfranco Ferré (takie miękkie, jakbym na bosaka chodził) – podjeżdża pod nas zdumiewająco ciasnym, za to przepisowo poprawnym samochodem. Ładujemy się w piątkę, wraz z opiekującą się rysownikiem rodziną, tworząc z tyłu niezwykłą ośmiornicę jogiczną – próbującą nie wepchnąć się bezceremonialnie na sąsiada i nie położyć na zakrętach. Jedziemy do jego rodzinnego domu w Komorowie, gdzie po chorobie spędza większość rekonwalescencji. Zanim jednak osiągniemy pachnącą latem podwarszawską miejscowość z paroma włoskimi knajpkami i uroczą stacją kolejową jak z Tuwima, Raczkowski opowie nam historię pól mijanych po drodze (gdzie była powódź i zgniła kapusta, tak że śmierdziało niemożebnie), zakładu psychiatrycznego, w którym spędził chwilę, oraz miast ogrodów. Wyrecytuje też część poematu Witkacego Do przyjaciół gówniarzy: Gdy człowiek gębą sra, A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale, Gdy mu muzyczka skądiś gra, A on gdzieś przy powale wydusza miliony pluskwich gniazd, Gdy beznadziejność dusi jak ohyda i śmierdząca zmora, Gdy człowiek sobie siebie widzi jako cuchnącego własnym sosem, ach, potwora – Może to wszystko przejdzie, ach, a może nie, W każdym razie to jest wszystko bardzo fe.
Co się stało? Wywaliłeś się na rowerku? Wywaliłem. I dzięki temu trafiłem do szpitala, co być może uratowało mi życie. Ale wszystko zaczęło się chyba od wyborów. Kiedy ujawniono wyniki, to wpadłem w tak ciężki szok, że aż się porzygałem – naprawdę, ledwo dobiegłem do łazienki! Od tego momentu się czułem bardzo dziwnie. Tydzień później miałem w domu, na strychu, próbę cudownych muzyków, siedmiorga. Grali m.in na lirze korbowej, była austriacka saksofonistka i perkusista, który wyglądał jak kanar… Byłem ich jedynym słuchaczem przez dwa dni, a grali tak genialnie, że postanowiłem – właśnie rowerem – pojechać na ich koncert na placu Grzybowskim. Poza tym jeden z muzyków kupił ode mnie rysunek, więc postanowiłem tam dotrzeć również dlatego, żeby pobrać kasę – bo, proszę sobie wyobrazić, artyści mają nadal płacone po koncertach… Wszystkie Mazurki Świata to się nazywało. Spotkałem tam zresztą Andrzeja Chyrę, z którym przetańczyłem cały koncert. Cudnie było: chodziliśmy z Chyrą między ludźmi i mówiliśmy gwarą… Wracając do faktów istotnych: wypierdoliłem się w drodze na koncert na ścieżce rowerowej,
w takim miejscu, że gdy jest zmierzch, to nie widać krawężnika, słabo to jest oznaczone. Zamierzam o tym donieść odpowiednim władzom. Byłeś trzeźwy? A czy ja kiedykolwiek bywam trzeźwy? No, teraz tak… Chodzi o to, że wywaliłem się, jadąc 40 kilometrów na godzinę na elektrycznym rowerze. Nie mogłem ruszać ręką, palcami, gazu w rowerku podkręcać… Uderzyłeś się w głowę? A gdzie tam! Miałem kask, a poza tym ja doskonale umiem upadać, bo w młodości ćwiczyłem sztuki walki, a dokładniej judo. Kiedy dojechałem do domu, zaczęło mnie to jednak napierdalać przepotwornie i tak to trwało dwa dni. Aż trzeciego dnia gdy wstałem, to zemdlałem. Zabrali mnie do szpitala, choć opierałem się bardzo. A tam, kiedy zrobili mi badania, powiedzieli, że muszą mnie zatrzymać, że tętniak pęknięty. Chciałem uciekać. Spełniał się bowiem mój największy koszmar: najbardziej na świecie boję się więzień i szpitali. Tymczasem bardzo się miło tym szpitalem rozczarowałem. Było tam niesłychanie
L A V I E
6 5