7 minute read
ZBIGNIEW BIAŁAS
from ArtPost 4/2020
by Artpost
FELIETON
Kilka słów o porządnych sąsiadach
Advertisement
ZBIGNIEW BIAŁAS
Zacznę od tego, że z Niemcami mam do czynienia bardzo często, od wielu lat, ale i tak nie przestają mnie zadziwiać.
1.
Kilkadziesiąt kilometrów od polskiej granicy, nieopodal Raduša znajduje się nietypowa atrakcja Szprewaldu, czyli rekonstrukcja starosłowiańskiego grodu. Coś w stylu Biskupina, tylko na mniejszą skalę. Warownia zbudowana jest na planie koła. Wokół płasko, więc ze zwieńczeń grodu otoczonego fosą widać całą okolicę. Kiedyś, w czasach NRD, była tu kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego i to właśnie podczas wykopywania węgla natrafiono na resztki grodu Wenedów. Wewnątrz wystawa. Zaciekawił mnie film pokazujący, jak Wenedowie budują warownię i krzyczą do siebie w zdecydowanie znajomym języku, np.: „Więcej w lewo!” – Tu trzeba przyjechać w nocy – stwierdziłem po wyjściu. Mój syn uznał to za dobry pomysł. Tak też zrobiliśmy. Przyjechaliśmy na to pustkowie w nocy, w przekonaniu, że nikogo nie będzie. Tyle że na ostatnich stu metrach sunął za nami samochód policyjny. Nie mam pojęcia, skąd się wziął. Zatrzymałem się na łączce, która ma być parkingiem. Policja też się zatrzymała. Westchnąłem ciężko i wyszliśmy z samochodu. Policjanci nie wyszli, tylko otworzyli okno. – Dobry wieczór – mówię grzecznie. – Dobry wieczór. A czego tu szukacie w nocy? – Przyjechaliśmy na spacer, zrobić kilka zdjęć. – O tej porze? – A dlaczego nie? Nie wolno? Byliśmy po południu, spodobało nam się, jest pełnia, Slawenburg oświetlony... – A gdzie mieszkacie? – Tam się pali! – zawołał nagle mój syn chyba po to, żeby odwrócić uwagę policji. Patrzę i oczom nie wierzę. Rzeczywiście w oddali kilku kilometrów widać płomień na równinie. – Feuer! – krzyknąłem gromko w nadziei, że to nas uwolni od policjantów. Tymczasem policjant za kierownicą wzruszył tylko ramionami. – Taka tradycja. Cała wieś zbiera się przy ognisku, ludzie pieką kiełbaski, piją piwo i się cieszą. No tak, pomyślałem sobie: typowo niemiecki sposób świętowania. Kiełbasa, piwo i miotacz ognia. Wypisz wymaluj koncert Rammsteina. Ci też więcej używają miotaczy ognia niż instrumentów. Zrozumiałem też, że pożar we wsi nie odciągnie uwagi policji od naszej podejrzanej obecności przy Slawenburgu. Problem policjantów jest jednak taki, że spacerowanie wokół osady nie jest zabronione. A w Niemczech jeśli coś nie jest zabronione, to jest dozwolone. Co z tego, że nikt dotychczas nie wpadł na pomysł robienia zdjęć rekonstrukcjom wenedyjskich osad na pustkowiu, w nocy, przy pełni księżyca i ognisku prawdopodobnie niweczącym okoliczne wsie? Czy to moja wina, że Niemcy nie mają za grosz fantazji? No więc policjanci wiercą się niespokojnie, a my im życzymy dobrej nocy i odchodzimy w stronę Slawenburga. Policjanci odjechali, ale nie na długo. Kwadrans później widzimy z oddali, że podjeżdżają ponownie. Włączają w naszą stronę długie światła, co ma oznaczać: „Widzimy was, a–cha” i odjeżdżają. Pół godziny później to samo. Podjeżdża samochód, błysk długich świateł. „Widzimy was, a–cha”. Odjazd. – Co to za naród – zdenerwowałem się. A w dodatku nie mamy statywu i zdjęcia wychodzą marnie. A to płomień się porusza, a to księżyc się rozmazuje, a to rozświetlony Slawenburg również się jakoś rozmazuje. Ani z mojego ramienia („Nie ruszaj się” „No przecież się nie ruszam!” „Właśnie, że się ruszasz” „To tobie się ręka rusza”, itd.), ani ze
śmietnika, ani z palików do przywiązywania rowerów nie da się zrobić porządnego zdjęcia, więc zajmuje nam to grubo ponad godzinę. Policjanci nie mogą zrozumieć, że chcemy zrobić jedno fajne zdjęcie, na którym będzie i oświetlony Slawenburg i odbicie w fosie i księżyc tuż nad blankami i ognisko we wsi. Nie da się? Pewnie się nie da, ale spróbować można. Wreszcie jednak jest już po północy i wracamy z tego pustkowia. I co? Przy pierwszym zakręcie, z wyłączonymi światłami stoi policyjny samochód, a policjanci cierpliwie czekają w jakiejś bruździe, czy my wreszcie odjedziemy do piwa i kiełbasek, jak normalni ludzie, czy raczej planujemy puścić Slawenburg z dymem. Zachichotałem tylko. Ciekawe, czy dużo policjantów postawiono na nogi w Szprewaldzie w związku z naszym nocnym wypadem.
2.
Wyjazd po wakacjach oznacza, że trzeba trochę posprzątać dom i oddać klucze właścicielce. Mamy całą reklamówkę śmieci i zastanawiamy się, co z nimi zrobić. – Spakujmy porządnie i zostawmy przy wejściu – to wersja mojego syna, dość rozsądna. Ale ja mam lepszy pomysł. Widzę, że przed domami wystawiono wielkie kosze. To znaczy, że zaraz przyjedzie śmieciarka i to wszystko pozabiera. Po co więc mamy zostawiać siatkę ze śmieciami właścicielce, skoro możemy zrobić ze śmieci kukułcze jajo i podrzucić je do któregoś pojemnika, zostawiając za sobą porządek. To jest moja propozycja. – Ale to są prywatne pojemniki – mój syn nie jest przekonany. – Nie szkodzi. Zaraz przy wyjeździe z naszej drogi jest przedszkole. Co to komu przeszkadza, jeśli dorzucimy naszą siatkę do innych przedszkolnych śmieci? Mój syn zabrał więc siatkę na kolana i podjechaliśmy pod przedszkole. Raz dwa i śmieci wylądowały w pojemniku. – No i w czym problem? – zapytałem. – Nie ma problemu. Jest tylko taki, że nie ma jak nawrócić, więc muszę przejechać sto metrów jeszcze i dopiero tam wykręcić. Wykręciłem i widzę, że więcej mieszkańców wioski wpadło na taki sam pomysł jak my, bo przy pojemniku stoi jakaś kobieta z siatką na śmieci. – Widzisz? Nie tylko my korzystamy z tego pojemnika – powiedziałem. – To jest nasza siatka – powiedział mój syn ponurym tonem. – Ona wyciągnęła naszą torbę. – Niemożliwe. Po co? – zaniepokoiłem się. – Bo to ich pojemnik na śmieci. Rzeczywiście, kobieta z naszymi śmieciami wyszła na drogę, zastawiła ją własnym ciałem i wymachuje siatką w ewidentnie nieprzyjaznych zamiarach. Przez głowę przeleciało mi kilka soczystych epitetów, z których nie mogę przytoczyć żadnego, żeby nie zostać niesłusznie oskarżony o szowinizm i nacjonalizm. – Nie zatrzymuj się – pisnął mój syn i jakoś zmalał w fotelu. – No co, mam ją przejechać? Zatrzymałem się grzecznie i odsunąłem szybę. Kobieta zaczęła tłumaczyć tonem stanowczym i uwielbiającym porządek, że ten pojemnik na śmieci jest ich, ona jest przedszkolanką, ona zauważyła, że perfidnie podrzuciliśmy im śmieci, ona wybiegła przed przedszkole i przepisowo grzebnęła w śmietniku, jej podejrzenia się boleśnie sprawdziły, co więcej, ona nawet sprawdziła, że w naszej torbie są różne śmieci, a ten pojemnik jest tylko na makulaturę, zaś w naszej nielegalnej torbie są na przykład puszki po piwie i to nie jest makulatura i... – Proszę cię, weź od niej tę torbę, bo nie mogę słuchać tego skrzeczenia – zgrzytnąłem. Zabraliśmy śmieci, które nie chciały się z nami rozstać i odjechaliśmy, a przedszkolanka stała jeszcze na chodniku na baczność i sprawdzała, czy komuś innemu nie podrzucamy tych cholernych śmieci. – O ty… taka, jedna – mruknąłem sobie, żeby mi się zrobiło lepiej. – Mówiłem ci, żebyśmy zostawili śmieci przed domem. – Nie denerwuj mnie. Przecież nie wywaliłem ich do lasu, tylko do pojemnika. – Ale to był ich pojemnik. – Ale czy ty sobie wyobrażasz, jaki to naród, że zaraz ktoś cię wypatrzy z okna i sprawdzi łapami, co jest w twoich śmieciach? I jeszcze ci zrobi Rejtana na drodze i wymachuje tą torbą? Może rzeczywiście trzeba ją było przejechać. – Ale przynajmniej mają porządek. – Gdzieś mam taki porządek. No co za baba, ja nie mogę. I przeklinałem jeszcze z kwadrans. No więc, z powodu nadgorliwej przedszkolanki sytuacja przedstawia się tak, że mój syn siedzi z przodu z torbą śmieci na kolanach, a ja klnę w żywe kamienie. O, jak ja pięknie potrafię kląć. Zawsze mnie to od nowa zadziwia. – Mogłeś się nie zatrzymywać – słyszę zduszony głos spod śmieci. – Po co się zatrzymałeś? – A co ją miałem rozjechać? Przecież widziałeś, że wyleciała na środek ulicy. – I co? Mam z tą torbą jechać do Polski? – Nie. Zatrzymamy się przy biurze turystycznym. Tam widziałem wielkie kontenery. – Ale sam będziesz wrzucał. – Dobrze. – Zgodziłem się, bo czułem, że trzeba jednak było zostawić te śmieci przed domem gospodarzy. Zaparkowałem z piskiem przy biurze turystycznym zbudowanym przy wyjeździe ze wsi, zabrałem torbę z kolan mojego syna i podszedłem do kontenerów na tyłach budynku krokiem człowieka przestrzegającego przepisów. Odsuwam... otóż nic nie odsuwam, bo klapa ani drgnie. Wszystko pozamykano przy pomocy kłódek i łańcuchów. Stojąc przez chwilę nad pozamykanymi kontenerami zastanawiałem się, czy nie wysypać śmieci na ziemię w ramach anarchistycznego protestu. Ale bałem się, że policjanci gdzieś nam już depczą po piętach, jeszcze od czasu pamiętnego nocnego wypadu pod Slawenburg, więc przyniosłem śmieci z powrotem. Żeby było choć trochę mniej, wyrzuciłem dużą butelkę po coca–coli do zwykłego kosza, który o dziwo nie był zamknięty na kłódkę. – Ja nie będę tych śmieci trzymał na kolanach – zaprotestował mój syn. – No oczywiście. Wsadziłem więc torbę do bagażnika i przywiozłem ją do Polski. n
Zbigniew Białas
– literaturoznawca-anglista, profesor nauk humanistycznych, prozaik i tłumacz. Autor powieści „Korzeniec”, „Puder i Pył”, „Tal”, reportaży „Nebraska”.