W Y DA NIE IN T E R NE TO W E 15 maja 2020
W Y D A N I E
I N T E R N E T O W E
15 maja 2020
| BIK
|
25
K
iedy czytacie Państwo te słowa, jest już 15 maja, czyli dzień tuż po tak zwanych zimnych ogrodnikach – Pankracym, Serwacym i Bonifacym – i po zimnej Zośce, to jest po zjawisku klimatycznym, kiedy to, po okresie utrzymywania się wyżu barycznego nad Europą Środkową, praktycznie rokrocznie następuje zmiana cyrkulacji atmosferycznej i przy słabnącym wyżu, wraz z niżem barycznym, zaczyna napływać do nas zimne powietrze z obszarów polarnych – co zawsze oznacza niechybną śmierć dla dyniowatych oraz nieopatrznie posadzonych w ogrodzie pomidorów. Lecz od dziś są one już bezpieczne – analiza długoterminowej prognozy pogody pozwala wierzyć, że mróz ich warzywnym życiom już nie zagrozi. Chciałabym móc napisać, że nam też już nic nie grozi, chociaż wcale nie o mróz tu idzie, a o coś, z czym póki co nie mamy narzędzi walczyć. Ale wiecie Państwo co? Podskórnie czuję, że już wkrótce będziemy mogli rzec: od dziś jesteśmy już bezpieczni. Na razie pozostańmy jednak w domach i czytajmy – na przykład „BIK”! Zastępczyni Redaktora Naczelnego Redaktorka wydania
n a n a s t ę p nyc h s t ron a c h Marek Żelkowski zwiastuje burzę Tadeusz Krajewski
Dwa jasne źródła Szymon Andrzejewski
Krystyna Grzybek „Dwa światy” Galeria Wspólna
Zawód: dyrektor Michał Tabaczyński
Wiosna Wirtuali 2020!
wydawca: Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy redaktor naczelny: Michał Tabaczyński, michal.tabaczynski@mck-bydgoszcz.pl zastępczyni redaktora naczelnego, redaktorka wydania: Emilia Walczak, emilia.walczak@mck-bydgoszcz.pl kontakt z redakcją: bik@mck-bydgoszcz.pl BIK w sieci: www.facebook.com/bik.bydgoszcz, www.issuu.com/bik_ na okładce: Bydgoszcz, fontanna „Potop”, fot. ok. 1930, www.Polona.pl
100
Bydgo s z c z w m at r i k s i e (5) Tadeusz Krajewski
Marek Żelkowski zwiastuje burzę Łukasz to piękny chłopiec o subtelnych rysach twarzy, znamionujących filigranową precyzję, błękitnych oczach, których niewinność jest jedynie groźnym pozorem, ozdobiony nadto blond czupryną z loczkami, zostawiającymi u każdego, kto choć raz ujrzał tę uosobioną rewelację, ślad w pamięci nie do wymazania. Dziecko trochę przypomina idola nazistowskiego, trochę siewcę komsomolskiej doktryny, ale najczęściej bywa kojarzone z powszechnym wyobrażeniem zwykłego aniołka, najlepiej takiego z zastępu kolędników. A może postać z billboardu – idealnie skrojoną,
niecnie pożądaną, niepodlegającą rozkładowi i prawom ciążenia. Łukasz wyłonił się z odmętu kiczu, bo kultura najbardziej sprostytuowana najszybszy oddźwięk u swych konsumentów znajduje, oderwać się od niej nad wyraz trudno, choć wbrew serwowanej przez nią słodyczy – gorycz na zawsze pozostawia… Bohaterowie zbioru opowiadań Marka Żelkowskiego Nadciąga burza nieustannie z tym pozawymiarowym chłopcem się stykają, bezskutecznie ten kontakt próbując ze swego życiorysu wymazać. Dlaczego ten swoisty zabieg ewapora-
Marek Żelkowski, fot. Dariusz Gackowski
| BIK | 15 maja 2020
w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
100
Bydgo s z c z w m at r i k s i e (5) cji w przypadku Łukasza nigdy nie odnosi skutku? Przede wszystkim dlatego, że postać dziecka ze szmirowatej Nibylandii została doskonale przez autora skonstruowana. Często jest do bólu epizodyczna (bez niej fabuła mogłaby się spokojnie rozwijać), a jej marginalność dałoby się bez kłopotów zecerskich wymazać zwykłą gumką. Ale kiczowaty chłopiec wciąż pozostaje, nawet wtedy, gdy zamkniemy oczy… Co tu dużo mówić – wtedy szczególnie daje się we znaki, szczypiąc mocno od spodu w powieki! Czasami tylko patrzy, niekiedy wykonuje niedbały gest, niezwykle rzadko mówi, nieraz stanowi zaledwie martwą część tła – bywa postacią z fresku lub fotografii. Jego stricte dygresyjne istnienie jednak bardzo boli. Ta fenomenalna zagrywka pisarza przypomina pomysł Krzysztofa Kieślowskiego z Dekalogu – wprowadzenie Artura Barcisia jako (wyłaniającego się na chwilę ze ślepowidzenia) ucieleśnionego Boga – Najwyższego Strażnika Przykazań. Łukasz aż tak ważnej funkcji tu nie pełni. Występuje w roli intuicyjnego podszeptu, przestrogi, wyrzutu wreszcie… Marek Żelkowski – obdarzony darem wnikliwej obserwacji, pozbawiony złudzeń fantasta przekazuje czytelnikom ważne spostrzeżenie: Sumienie od wielu dekad traktowane jest jako balast, wyraz bezsensownego samobiczowania wyrosłego z jakichś zatęchłych doktryn katolickich, niechciane dziecko, przeszkoda stojąca w sprzeczności z nowoczesnym postrzeganiem świata, rzecz nikomu tak naprawdę do niczego niepotrzebna, przeszkadzająca w SAMOREALIZACJI – naczelnym haśle nowej epoki. Można w końcu uznać sumienie za kicz rodem z telenoweli i dzięki temu spojrzeć nań z właściwego dystansu – moralny osąd poddać osądowi konformizmu. Dlatego Łukasz przypomina postać z plakatu, dlatego jest nierzeczywisty, dlatego kłuje w oczy, by dzięki niemu trudniej było zapomnieć o ohydzie naszych czynów, najczęściej czynów w beznadziei spłodzonych. Bohaterowie Żelkowskiego żyją w świecie polskiej prowincji, karmią się sloganami małej stabilizacji, zapominają o marzeniach, odrzucają swoje dzieciństwo – jedyny czas, w którym fantazja była nie do odróżnienia od rzeczywistości. w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
Sumienie zagłuszają alkoholem, przypadkowym seksem, nierzadko udziałem w wyścigu szczurów w miejscowych filiach znanych banków lub agend reklamowych. Gdy na ich wąskie, za to starannie wydeptane ścieżki Coś rzuca kłody z innego wymiaru, reagują całą gamą odruchów obronnych – negowaniem zjawiska (Długa przerwa w podróży), racjonalizowaniem zdarzenia (Kapłanka), ucieczką do realizmu (Handlarz), brakiem akceptacji (Tarat), wyparciem z pamięci (Coś się kończy i coś się zaczyna). Powierzchowna logika każe im traktować wszelką odmienność jako rodzaj szkodliwej mutacji, skarlenie umysłu niezdolnego czasowo do racjonalnej interpretacji świata wokół nich. Przychodzi im za to płacić wysoką cenę. Najwyższą okazuje się jednak powrót do banału i rytuałów, których pierwotnego sensu już nikt nie potrafi sobie przypomnieć. Na jednym ze spotkań autorskich Marek Żelkowski został zapytany wprost o to, czy ma coś do powiedzenia, czy tylko chce opowiadać? Bohater wieczoru wywołany w ten sposób do tablicy wił się niczym piskorz. Nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć. Dlaczego? Może dlatego, że to, co najbardziej oczywiste, wyjaśnić idzie najtrudniej. Prawidłowa odpowiedź bowiem brzmi: Marek Żelkowski nie rości sobie najmniejszych pretensji do bycia literatem „z górnej półki”, pisarzem wyrachowanym w każdym nadętym chrząknięciu. Jest twórcą bezpretensjonalnym. Konstruuje fabuły, czerpiąc garściami z (nieraz kiczowatego) świata fantasy, horroru i SF. Kłania się jednak również Mistrzom – Lovecraftowi, Kingowi i Bradbury’emu. Czyni to z wielką gracją, nie tracąc przy tym w najmniejszym stopniu na oryginalności. I dzięki temu mówi o czymś ważnym, o czym mainstream często zapomina – o marzeniach, z których NIGDY nie warto rezygnować. Łukasz w ostatnim opowiadaniu wypowiada dwa profetyczne słowa: „Nadciąga burza”. I nadeszła – Marek Żelkowski wydał potem osiemnaście książek, a napisana pod pseudonimem Moonkey pierwsza część trylogii Wojna cieni dała światu nowego pisarza, pisarza, któremu niebieska pigułka do niczego już nie jest potrzebna, bo już od dawna nie ma go w matriksie. Ale to temat na zupełnie inną opowieść… 15 maja 2020 | BIK |
re c e n z je p ł y t Szymon Andrzejewski
Dwa jasne źródła Druga połówka maja nadeszła w miarę o czasie. Dwutygodniowy „BIK” też. Staram się za tymi wydarzeniami nadążać i przedstawiam Państwu dwa debiuty żeńskie i niezwykłe. Nie tylko w warstwie artystycznej, ale i fiskalnej, gdyż obydwa wydane własnym sumptem. Obydwa też absolutnie autorskie. Proponuję więc Wam, szanowni Czytelnicy, narodziny diwy oraz melancholijnie agresywną dziewczynę z gitarą. Smacznego!
Adela Konop – Źródło (wyd. własne, luty 2020)
Adela Konop, fot. Michał Mielewczyk
Ja mam zasadniczo problem ze śpiewaniem i graniem nie odautorskim. Znaczy takim, że ktoś komuś coś napisze (nawet jeśli napisze genialnie) i ten drugi ktoś to potem przeobraża | BIK | 15 maja 2020
w wykon. Najczęściej niestety dość odtwórczy i „plastikowy”. No, tak już mam i to się przez lata tylko pogłębia i ma coraz to silniejsze podstawy merytoryczne. Podejście to sprawdza mi się w szczególności jeśli chodzi o wokalistki jazzowe i popowe, a już najbardziej to w Polsce, która to z muzycznym popem na wysokim poziomie to się nadal spotyka raczej nieczęsto. Jeśli o śpiewające w tym anturażu panie chodzi, to zawsze mam wrażenie, że nie do końca one rozumieją, o czym śpiewają, albo rozumieją, ale w związku z brakiem doświadczeń na „ośpiewywanym” właśnie polu nie bardzo ów muzyczny zagon, mówiąc kolokwialnie, czują. Na świecie są chlubne wyjątki. Eva Cassidy – nieżyjąca już niestety hippisko-harcerka wokalistyki – dziewczyna o anielskim głosie i upartej, autonomicznej bardzo osobowości, która do dziś robi mi kisiel z serca. Czy kowbojka i pankówa w podejściu do bycia diwą, czyli Beth Hart, która powoduje, że zapominam o jedzeniu. A nie powinienem, bo mam uszkodzony żołądek. W naszym kraju nad Wisłą i nie tylko taki efekt wywołuje u mnie tylko jeden żeński wokal. Wokal pani Grażyny Łobaszewskiej. No i właśnie… „Chciałam mieć już coś nagranego. Taką, wiesz, wizytówkę” – tak o swoim debiutanckim mini albumie Źródło powiedziała w radiowej rozmowie bydgoska piosenkarka Adela Konop. Podejście rozumiem. Takie samo miały przy swoim pierwszym wydawnictwie panie z nadbrdzianego duetu Pinky Loops. Pięć utworów zawartych na Źródle to faktycznie bardzo przekrojowy pokaz możliwości wokalnych dziewczyny, którą rynek muzyczny poznał już trochę czasu temu, a doceniać odpowiednio zaczął, gdy przewodziła jeszcze formacji Adelibanda. Jest tutaj i wielki pewnie w przyszłości (jeśli pani Adela odpowiednio zadba o promocję, bo to zawsze była podstawa – nawet w czasach, które idealizujemy jako te pozbawione księgowych i marketingowców) hicior Wiem, jest też klasycznie „piosenkarski” kawałek Finally catch the lightning. Jest przezmysłowa Łagodność do słów Moniki Wirżajtys i jest, skomponowany i wylansowany przez Brendę Russell, przecudoww y d a n i e
i n t e r n e t o w e
re c e n z je p ł y t nej urody utwór Piano in the dark. Jest i tytułowe Źródło do muzyki Marcina Cholewy, które idealną klamrą spina ten niewielki objętościowo krążek. Ale niewielki tylko tą objętością właśnie. Bo tutaj moi, drodzy Państwo, na scenę wkraczają dwie kwestie, jakie z pani Adeli robią artystkę, na której dokonania będzie się czekać, a właściwie czeka się już teraz. Głos. Trochę banał, no bo trudno, żeby wokalistka nie posiadała. Z tym że pani Konop ma taki, że ciary normalnie. I faktycznie, porównanie do mistrzyni Łobaszewskiej musi się pojawić, bo ta lekka chrypka i ten delikatnie nosowy przydźwięk są nie do niezauważenia i nadają brzmieniu Adeli cech charakterystycznych. To nie jest głos „jeden z wielu”. To nie jest ukształtowany na akademiach muzycznych i w salach prób krystaliczny organ, który, jak to niestety bardzo często bywa, przez owo kształtowanie stracił jakikolwiek indywidualizm. To jest GŁOS. On siedzi czasami przy barze i sączy czerwone wytrawne, dyskutując o smaku cygara maczanego w Southern Comfort. On krzyczy czasami przez okno, że cięcie drewna na pile tarczowej o ósmej rano w sobotę to zbrodnia. On czasami przez zęby ciśnie siarczystym przekleństwem. To jest głos, który nie boi się przejść samotnie przez Szwederowo. On wie, kim jest, i nie zawaha się przed tej wiedzy użyciem. Osobowość. Pamiętacie, jak na początku pisałem o tym, że mam problem z odbiorem wokalistek i z tym, że nie bardzo zazwyczaj są w stanie mnie przekonać do tego, że wierzą i czują? Adela Konop na swoim debiucie, a już szczególnie na scenie przekonuje mnie w stu procentach. Mówiąc krótko, ta dziewczyna po prostu wie, o czym śpiewa. Po części pewnie dlatego, że większość wykonywanych przez siebie piosenek sama napisała, ale głównie dlatego, że kiedy śpiewa, właśnie to staje się tym, co w danej chwili głosem opisuje. A tego się nie da nauczyć. To trzeba mieć. To trzeba wydrzeć z doświadczeń, blizn i uśmiechów. Adela Konop, Źródło – najpiękniejsza wizytówka, jaką trzymałem w uszach.
Monika Fortuniak – Za jasno (wyd. własne, luty 2020)
„Jak to nie ma tego w fizyku?! To jak my to rozdamy w konkursie?!” – taka była moja jedyna reakcja (poza tymi czysto artystycznej natury) w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
po odsłuchaniu Za jasno w czasie przygotowań do poniedziałkowej audycji porannej, która od ponad dwóch już lat poświęcona jest nowościom wydawniczym. Nie było pytania, „czy” będziemy to grać jako płytę tygodnia, bo oczywiste było, że będziemy. Jednak jako że owa płyta właśnie idzie zawsze w piątek do ludzi w konkursie, to brak fizycznego nośnika jawił się jako nie lada problem. Kilka pomysłów dalej problem zniknął, a my spokojnie mogliśmy debiut Moniki Fortuniak dopisać do listy krążków prezentowanych przez pięć dni na naszej antenie. Spokojnie i z wielką przyjemnością, bo to naprawdę ŚWIETNA (żart hermetyczny dla wtajemniczonych i niech takim pozostanie) płyta. Ale po kolei. Twierdzi, że nie mieszka w Niemczu i mentalnie jest jej do niego daleko. Pomimo tego jest szczęśliwą posiadaczką dwóch gitar firmy Fender (Jaguara i Stratocastera), które są warte góry monet. Czego jej zazdroszczę na poziomie lekko nienawistnym. Posiada uścisk dłoni godny zapaśnika, a to dlatego, że na te instrumenty tyrała ciężko i niejednokrotnie fizycznie (gdzieś tam pojawił się nawet warsztat lakierniczy po 12 godzin dziennie). Muzycznie kocha (tak samo jak ja) Johna Frusciante – artystę totalnego i awangardowego, najbardziej znanego z tego, że bywa gitarzystą Red Hot Chili Peppers. Jest sympatyczna, ale nikomu niczego nigdzie nie trzyma i donikąd nie wchodzi. Brzmieniowo („nie chciałam być kojarzona z Warpaint, bo uwielbiam, i to pewnie słychać”) jest bliska wielu wykonawcom, ale jednocześnie tak bardzo „swoja”, że mnie zaskoczyła. A to niełatwe. 15 maja 2020 | BIK |
re c e n z je p ł y t Kiedy Za jasno wylądowało w moim odtwarzaczu, to pierwszą myślą było „Będzie pluskane…”. – bo faktycznie jest delikatnie na początku i te tytuły takie „dziewczyńskie”, i ta okładka, i w ogóle projekt graficzny, i człowiek się rozsiada, i nalewa sobie człowiek, bo będzie przecież sączyć powoli i bezpiecznie… A potem trzeba iść po papierowe ręczniki i powycierać podłogę i fotel, zmienić ciuchy, usiąść jeszcze raz i zastanowić się, co się stało i dlaczego boli szczęka. A to dlatego, że „plumkane” jest, ale tylko przez jakieś cztery minuty, a potem następuje gitarowy cios prawym prostym w podbródek i Tash Sultana (zguglajcie sobie i napawajcie uszy) zastanawia się, kto jej zajumał gitkę. „Wycisza”, czyli drugi po intrze utwór na debiucie Fortuniak ustawia słuchacza w pozycji lekko niepewnej, bo jak stylistyka potrafi się tak diametralnie, a jednocześnie spójnie zmienić na przestrzeni sekundy, to nie wiadomo, czego się spodziewać już do końca. W przypadku tej płyty najlepiej się nie spodziewać, tylko „zawsze patrzeć prosto w słońce”, żeby sparafrazować tekst do Nieba. Które zresztą w przebiegu harmonicznym dość przypomina najlepsze dokonania formacji Coma. I to nie jest zarzut. Nawiązań na tym krążku jest zresztą dość sporo. To w przypadku tak młodej artystki naturalne i absolutnie nie deprecjonuje wartości całej płyty. Słychać tu wspo-
mnianą już wcześnie grupę Warpaint, jest trochę The Kills, a brzmienie gitary i jej partia w utworze Czerwień to już Frusciante i „Redhoci” pełną gębą. I to nadal nie jest nic złego, bo Fortuniak tak bardzo pokrywa to swoją arcysilną osobowością (wszystkie kompozycje i teksty są wyłącznie jej autorstwa), że te stylistyczne smaczki tylko dodają całości swego rodzaju kolorytu. To trochę takie „jajeczka wielkanocne” w filmach, których odnalezienie zawsze sprawia przyjemność i wywołuje zadowolenie. Monika Fortuniak to jednak głównie połączenia niesamowitej delikatności i wrażliwości z prawdziwie rockowo-songwriterskim kopem. To teksty nieepatujące wymęczonymi metaforami, a jednocześnie nie też absolutnie na wprost. Teksty o wszystkim właściwie, co człowiecze, więc nie będę się tutaj o nich rozpisywać. Piękne są i trafiają. Na Za jasno właściwie wszystko „siedzi”. Brutalna delikatność, czysty i dosadny głos i niezwykle lekkie, a zarazem melancholijne kompozycje tworzą razem album, który jednocześnie szybko „się słucha” i można się w nim absolutnie zatopić. Przemyślany i niezwykle emocjonalny w tym samym czasie. Słychać, że grany na stojąco z gitarą na… no, z nisko zawieszoną gitarą grany. Monika Fortuniak, Za jasno – zerwało mi nie tylko pagony.
Galeria Wspólna 4.06.2020, czwartek – otwarcie wystawy
Krystyna Grzybek „Dwa światy” – tkanina artystyczna
Krystyna Grzybek urodziła się w Bydgoszczy, studia rozpoczęła w Wyższej Szkole Sztuki Stosowanej – licencjat w 2007 r., aneks z malarstwa u prof. Wojciecha Sadleya. Ukończyła Wyższą Szkołę Umiejętności Społecznych w Poznaniu, na Wydziale Artystycznym, specjalność: architektura wnętrz. Dyplom z wyróżnieniem w 2010 r., aneks z rysunku i malarstwa u prof. Bogdana Wegnera. Zajmuje się projektowaniem, działaniami w przestrzeni malarskiej, kolażem oraz tkaniną artystyczną. W miniaturze tkackiej i kolażach ważne jest dla artystki poszukiwanie w sferze
| BIK | 15 maja 2020
artystycznej także nowych form wyrazu, nowych rozwiązań technicznych i materiałowych. Przedstawione na wystawie tego typu realizacje i zestawienie ich z abstrakcjami na tkaninie w dużych formatach powoduje, że prezentowane jedwabie stają się jeszcze mocniejszym akcentem kolorystycznym ekspozycji. Tworząc swoje prace, artystka czerpie inspiracje z szeroko rozumianego życia, a jest to przemijający czas i jego ślady, są to ludzie, natura i emocje z nimi związane. Brała udział w wielu wystawach zbiorowych i indywidualnych w kraju i za granicą, prace jej znajdują się w muzeach i kolekcjach prywatnych. Jest członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków.
w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
w yd a r z e ni a Krystyna Grzybek
Z cyklu Diagramy, 2011, 38×50 cm
Z cyklu Metamorfozy, II, 2017, 210×140 cm
Z cyklu Żywioły, II, 2019, 180×255 cm
w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
Deszcz, 2019, 20×20 cm
15 maja 2020 | BIK |
D z i e nni k podró ż y w mi e js c u (13) Michał Tabaczyński
Zawód: dyrektor Łukasz Gajdzis mnie zawiódł dwa razy (a jeżeli liczyć rozczarowanie działalnością teatru, to nawet więcej). Pierwszy zawód był związany z jego startem w konkursie na dyrektora Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Dał wówczas komisji możliwość nieprzedłużenia kadencji poprzedniej dyrekcji. Nie żeby był kandydatem lepszym niż Paweł Wodziński (w tandemie z Bartkiem Frąckowiakiem): ani pod względem dokonań reżyserskich, ani pozycji w teatralnym świecie, ani działalności publicystycznej, ani wreszcie doświadczenia dyrektorskiego Łukasz Gajdzis nie wydawał się groźnym konkurentem dla Wodzińskiego. Ale był kandydatem akceptowalnym (także dla urzędników ministerstwa, które w tym samym czasie zasłynęło z demolki urządzonej w wielu instytucjach kultury, a szczególnie w teatrach, które do dziś się z tego stanu nie mogą podźwignąć). Był też kandydatem poznanym (ze względu na swoją wcześniejszą bydgoską historię), przewidywalnym i bezpiecznym. Przewidywalność i bezpieczeństwo w sztuce to nie są największe zalety, niestety. Przewidywalność i bezpieczeństwo często kończą się nijakością i miałkością, zachowawczym dryfem, stagnacją. To się raczej sprawdziło. Owszem, przez te trzy sezony teatr rozwinął się i ustabilizował formę, jednak zrobił to z brawurowo niskiego poziomu, który na początku sobie wyznaczył: w pierwszym sezonie przeważały artystyczne katastrofy, a i w drugim sezonie miał przecież premierę niesławny Wampir. Najważniejsze jest jednak to, że Łukasz Gajdzis, stając do konkursu, a następnie obejmując stanowisko, zniszczył dorobek wcześniejszej dyrekcji i zahamował rozwój teatru, który wtedy – po trzech sezonach – zaczynał się rozpędzać, a zespół uzyskiwał spoistość. Był wyrazisty, konsekwentny, odważny. Miał też inną ważną – z punktu widzenia naszego miasta – zaletę: był głośny i miał dobrą prasę – o tych spektaklach pisało się w Polsce dużo, te spektakle wygrywały konkursy. Może się komuś wydawać, że to mało istotne, ale się nie zgodzę: Bydgoszczy potrzeba szerszej perspektywy, potrzeba ogólnopolskiej reklamy jej instytucji kultury. Czy nie za to także hołubiliśmy Pawła Łysaka, który to zapewniał? Tak, teatr za Wodzińskiego był kontrowersyjny, ale jednak głównie dla tych, którzy używają kompulsywnie sformułowania „marksizm kulturowy” i stawali przed teatrem z tymi groteskowymi transparentami: „TEATR POLSKI RAK NA CIELE SZTUKI” albo „KTO WAS TU WPUŚCIŁ TEATRALNI PROWOKATORZY”. | BIK | 15 maja 2020
W tym kontekście teatr Łukasza Gajdzisa wycofał się, schował przed światem, skupiając się na budowaniu frekwencji. „Widzowie mają skrajnie odmienne wrażliwości, ale żadnej grupie nie powiem, że to, co pokazujemy, nie jest dla nich” – mówił dyrektor równo rok temu. Nie sądzę, żeby to był najlepszy kierunek: frekwencja – jak mi się zdaje – nie powinna być celem, ale skutkiem. Skutkiem realizacji wizji teatru, jego artystycznych sukcesów albo – jeśli ktoś tak wybierze – skutkiem rozgłosu, sławy, wysokiej pozycji. Podobną, bezpieczną strategię przyjął Łukasz Gajdzis w przypadku Festiwalu Prapremier. Kontynuował jego dawną formę konkursu prapremierowych polskich przedstawień po dwóch edycjach, w których festiwal przyjął tematyczny i międzynarodowy profil. To właśnie kwintesencja zachowawczego podejścia do kształtowania repertuaru. Teatr Wodzińskiego i Frąckowiaka mógł być postrzegany jako radykalny i autorski (pytanie, czy tak rzeczywiście było, a – jeśli było – czy to naprawdę wada teatru w tym czasie i w tych okolicznościach: cywilizacyjnych, społecznych, politycznych). Ale Łukasz Gajdzis – co za paradoks! – sprawia mi teraz zawód drugi raz: gdy odchodzi. Nie znam powodów jego decyzji: czy to tylko lepsza oferta pracy, czy też wynik sytuacji (politycznej, ekonomicznej, organizacyjnej). Odchodzi w sytuacji dla instytucji trudnej, gdy teatr nie działa zmuszony pandemicznymi obostrzeniami (przy okazji: w przeciwieństwie do innych teatrów i instytucji kultury czy nawet indywidualnych artystów nie zaproponował żadnego programu na czas przymusowego zamknięcia). Odchodzi przed rozpoczęciem remontu, który wyłączy z użytkowania dużą scenę. Odchodzi, nim zbudował stabilny zespół – polityka kadrowa, którą prowadził, była osobliwa: jej symbolem był spektakl Koniec miłości oparty na udziale pary aktorów gościnnych. Wreszcie ogłasza decyzję o odejściu w maju, co sprawia, że najszybciej nawet ogłoszony konkurs rozstrzygnięty zostanie zapewne w wakacje – gdyby Festiwal Prapremier miał się jednak odbyć, nowa dyrekcja będzie miała na jego przygotowanie miesiąc, może dwa. Czyli właściwie nie będzie go miała wcale. Nowa dyrekcja, zapewne w jakimś stopniu nowy zespół i rozpoczynający się remont oznaczają, że – choć chciałbym się mylić – nowy sezon należy uznać za stracony. W ciągu trzech lat następuje kolejne tąpnięcie i zmiana w wizji artystycznej i organizacyjnej bydgoskiego teatru. Dokonania dyrektora przez te trzy sezony (niech będzie: dwa i pół, nie z jego winy przecież) pokazują, że się na to stanowisko nie nadawał. Możliwość wypowiedzenia tego rytualnego „a nie mówiłem” nie stanowi dla mnie żadnej, nawet gorzkiej, satysfakcji. w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
w yd a r z e ni a
Wiosna Wirtuali 2020! Drodzy czytelnicy… Chociaż czasy czegoś nas pozbawiły…
• 18.05.2020 (poniedziałek) / godz. 19.00 / fanpage wyMywammy (FB): Impro w odcinkach – odc. 3
Jak już zapewne zdążyliście zauważyć, wyjątkowa sytuacja, w której znaleźliśmy się dziś wszyscy, w znacznym stopniu zaważyła również na naszej działalności. Ze względu na szereg obostrzeń związanych z tzw. społeczną kwarantanną, zmuszeni zostaliśmy zamknąć swe wrota dla uczestników kultury.
• 19.05.2020 (wtorek) / godz. 18.00 / fanpage Bydgoska Kronika Filmowa (FB): Filmowy wtorek z Bydgoską Kroniką Filmową
Nie oznacza to jednak, że całkowicie zawiesiliśmy naszą działalność. Przeciwnie! Przenieśliśmy ją do sieci, tworząc szereg działań on-line, które promować będziemy pod wspólnym szyldem Wiosna Wirtuali 2020.
• 23.05.2020 (sobota) / godz. 12.00 / fanpage wyMywammy (FB): Śniadanie z impro – telewizja online
…to przecież kultura żyje…
…i będzie dla Was pomocą…
Codziennie, za pośrednictwem naszych mediów społecznościowych, prezentować Wam będziemy kolejne wydarzenia, byście mogli wziąć w nich udział nie wychodząc z domu.
…byśmy wspólnie przetrwali ten trudny czas.
W sumie, przez najbliższych 7 tygodni zamierzamy zaprezentować Wam przeszło 20 wydarzeń, które śledzić możecie codziennie na naszym Facebooku, Instagramie, Twitterze, kanale You Tube czy wreszcie za pośrednictwem naszej strony internetowej – www.mck-bydgoszcz.pl
PROGRAM:
• 15.05.2020 (piątek) / godz. 10.00 / fanpage Bydgoski Informator Kulturalny (FB): druga majowa odsłona cyfrowego wydania „BIK-u” • 15.05.2020 (piątek) / godz. 18.00 / fanpage Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy: Spektakl Teatru AleLale: „Magiczne drzwi – Granice” • 17.05.2020 (niedziela) / godz. 10.00 / fanpage Animocje (FB): Wirtualne Małe Animocje 7 +
w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
• 19.05.2020 (wtorek) / godz. 19.00 / fanpage Animocje (FB): Wirtualne Animocje 365
• 20.05.2020 (środa) / godz. 20.00 / fanpage Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy: Studio i Scena – Monika Fortuniak – koncert na żywo!
• 25.05.2020 (poniedziałek) / godz. 10.00 / fanpage Pałac Ostromecko (FB): „Biuro Rzeczy Zamyślonych” – nowy dokumentalny cykl Adama Gajewskiego (odc. 4) • 26.05.2020 (wtorek) / godz. 16.00 / fanapage Barka Lemara (FB): kolejny odcinek reportażu „Legendy Szyperskie” • 27.05.2020 (środa) / godz. 20.00 / fanpage Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy: Studio i Scena – Movie Your Guitar – koncert do filmów animowanych. Na żywo!
Oczywiście każde z powyższych wydarzeń udostępnimy również na naszym profilu głównym na Facebooku.
Bezpieczeństwo przede wszystkim!
Jednocześnie z całą mocą pragniemy podkreślić, iż w naszej instytucji od początku wprowadzenia rozporządzeń dot. zagrożenia epidemicznego stosowane były i są procedury bezpieczeństwa, w tym praca zdalna oraz odpowiednie działania sanitarne w obiektach zarządzanych przez MCK. Nie inaczej jest w kwestii produkcji poszczególnych wydarzeń, które złożą się na bydgoską Wiosnę Wirtuali 2020.
#zostańwdomu i spotkaj się z nami w sieci! 15 maja 2020 | BIK |