1
Pierwszymi słowami, jakie wypowiedzia ł mój syn, nie by ł y „tata” ani „mama”. Jego pierwsze słowo brzmia ło „audi”. To trochę dziwne, skoro nigdy nie mia łem samochodu marki Audi, a z moją pensją raczej nie by ło szans, żebym kiedykolwiek móg ł go mieć. William jednak bawi ł się autkami, kiedy jeszcze nie umia ł chodzić, a znaki firmowe rozpoznawa ł, zanim nauczy ł się czytać nazwy. W wieku nieco ponad czterech lat by ł ju ż kimś w rodzaju eksperta i zajmowa ł się odgadywaniem marek samochodowych, których emblematy zdoła ł dostrzec ze swego zamontowanego z ty ł u fotelika, podczas gdy przebijaliśmy się przez korki w pół nocnym Londynie.
Audi.
Renault.
Beemka.
Ju ż prawie byliśmy w domu. Świat ła przed nami zaczęł y się zmieniać i musia łem stanąć jako trzeci w kolejce, kiedy zapali ło się czerwone. W lusterku widzia łem, że William ściska w obu d łoniach swój pierwszy dyplom superucznia, jakby ba ł się, że porwie go wiatr. Z g łośników niósł się dź więk piosenek odtwarzanych cicho z pł yty CD. I am the music man, I come from down your way…
William nadal wymienia ł marki samochodów.
– Ford.
– Znowu ford.
– Samochód mamy.
Uśmiechnąłem się. Moja żona, mama Williama, jeździ ła golfem. Jeżeli jakiegoś zobaczy ł, tak go nazywa ł – nie „volkswagen”, ale „samochód mamy”.
– To samochód mamy. Patrz, tato.
Telefon w uchwycie zaczął wibrować: powiadomienie z Facebooka.
– O co chodzi, Wills?
– Tam, zobacz.
Na przeciwleg łej jezdni, po drugiej stronie skrzy ż owania rząd aut przesuwa ł się w stronę zjazdu przy zewnętrznym pasie. Godzina szczytu – wszyscy wracali do domu. Zni żające się słońce ś wieci ło mi w oczy, ale dostrzeg łem volkswagena golfa. Faktycznie wygląda ł jak jej samochód. Bladoniebieski, pięciodrzwiowy, z tak ą samą zasłonk ą z wizerunkiem SpongeBoba Kanciastoportego, przyssaną do tylnej bocznej szyby.
– Sokole oko, brachu. Rzeczywiście wygląda jak wóz mamy.
Opuści łem szybę i poczu łem na twarzy podmuch ch łodnego miejskiego powietrza. Golf ruszy ł szybciej w zjazd, tworząc za sobą lukę w strumieniu samochodów. Na tablicy dostrzeg łem liczbę 59. Tę samą mia ł samochód mojej żony. Zmruż y łem oczy, by odczytać litery.
KK59 DWD.
To ten sam numer. Ten pojazd nie przypomina ł jej wozu, to by ł jej wóz. Poczu łem znajome wibracje, ognik wciąż p łonący mi w piersi, ilekro ć ona pojawia ła się w pobli ż u. Volkswagen w łączy ł lewy migacz, opuści ł zjazd i wjecha ł na parking przy hotelu Premier Inn. Skierowa ł się w stronę ciemnego wjazdu do garaż u podziemnego i zniknął z pola widzenia.
Pewnie rozmawia z klientem. Sprawy zawodowe. Lepiej jej nie przeszkadzać. Ostatnio d ł ugo zostawa ła w pracy.
– Możemy się spotkać z mamą? – spyta ł William pe ł nym nadziei g łosem. – Możemy, możemy, możemy?
– Na pewno jest zajęta, Wills. Ma pracę.
– Mogę jej pokazać mój superdyplom.
Usł ysza łem trąbienie auta stojącego z ty ł u. Świat ło zdąż y ło zmienić się na zielone.
– No…
– Proszę, tatusiu! – Podskakiwa ł w swoim foteliku. – Zrobilibyśmy jej niespodziankę.
Znów się uśmiechnąłem. Przecież by ł ju ż prawie piątek.
– Pewnie tak.
Wrzuci łem bieg. Pod wpł ywem chwili podjąłem decyzję, która mia ła zmienić moje ż ycie.
– Jedziemy zrobić mamie niespodziankę. 2
Nie mog łem skręcić w prawo ze swojego pasa, więc musia łem przeciąć dwa następne. Zanim ktoś mnie wpuści ł – co nie mog ło się obejść bez nawrotu wściek łego trąbienia – znów zapali ło się czerwone.
– Dokąd pędzi mamusia? – spyta ł William.
– Nie martw się, dogonimy ją.
Moja komórka w uchwycie zamruga ła na niebiesko komunikatem z Facebooka. Dotknąłem ekranu, wy ś wietlając zdjęcie Williama na szkolnym boisku, odbierającego od nauczycielki klas m łodszych swą pierwszą nagrodę dla superucznia. Post zebra ł cztery lajki i nowy komentarz Lisy, matki chrzest-
nej Williama: Jeeejku, ale śliczny! ☺ Jaki grzeczny ch łopiec! Uca ł uj go ode mnie xx.
Kliknąłem ikonkę polubienia pod jej wpisem.
Znów w łączy ł y się zielone ś wiat ła, a ja skręci łem, żeby ruszyć w ślad za samochodem mojej żony – najpierw zjazdem, a potem w lewo na plac przed Premier Inn i dalej w dó ł, do parkingu podziemnego z niskim sufitem i ciemnymi miejscami, gdzie nie sięga ło ś wiat ło jarzeniówek. Powoli mija łem rzędy zaparkowanych aut.
Jest! Jej volkswagen golf sta ł przy windzie. Mel nie by ło nigdzie widać. Na betonowym filarze widnia ł napis: Parking wyłącznie dla gości Premier Inn. Przy jej wozie wszystko by ło zastawione, więc jecha łem dalej, zataczając ko ło, a ż wreszcie znalazłem miejsce w następnym rzędzie i wjecha łem ty łem naprzeciw przerośniętej terenówki, zdecydowanie zbyt du żej jak na zajmowane miejsce.
– Możemy ju ż wyjść i poszukać mamy? – spyta ł William. Wciąż ściska ł w obu rękach dyplom szkolnej supergwiazdy, jakby zamierza ł wręczyć go królowej.
– Dobra, chod źmy poszukać jej na górze. Jest winda.
Oczy mu zabł ysł y.
– Mogę nacisnąć guzik?
Hotelowy hall mia ł anonimowy wystrój, pod łoga by ła ciemna i lśniąca. W recepcji przyjmowa ł samotny ch łopak w kamizelce. Stanęliśmy, rozglądając się za Mel, a ciepła rączka Williama mocno chwyci ła moją d łoń. Z hotelu wymeldowywa ł się wymięty, znużony facet z pokrowcem na garnitur i teczką , za nim sta ł y jakaś kobieta i nastolatka. Nieco dalej siedzia ło dwoje starszych Japończyków ślęczących nad mapą. Ale nie by ło ani śladu mojej żony.
– Dokąd poszła mamusia? – spytał William scenicznym szeptem.
– Chodźmy jej poszukać.
Hall z recepcją mia ł kszta łt litery L. Kierując się znakami wskazującymi, że za rogiem jest restauracja, oddaliliśmy się od g łównego wejścia. Lokal by ł prawie pusty. We wnęce po lewej znajdowa ł y się windy i podwyższenie zajmowane przez wielkie czarne fotele oraz ustawione między nimi niskie stoliki.
Zobaczy łem ją. Siedzia ła ty łem do nas, ale wszędzie rozpozna łbym wysmuk ł y ł uk jej szyi i w łosy w kolorze miodu.
Hej! Niespodzianka!
Zaraz. By ła z kimś – z mężczyzną , mówiącym podekscytowanym tonem.
Coś mnie powstrzyma ło. Zna łem gościa, z którym rozmawia ła: to Ben Delaney, mąż jednej z najlepszych przyjació łek Mel. W łaściwie by ł nie tyle podekscytowany, ile wściek ł y – a ż pociemnia ł na twarzy ze z łości. Celując w moją żonę palcem, przerwa ł jej bliskim wybuchu warknięciem. Ona pochyli ła się i położ y ła mu d łoń na ramieniu. Facet cofnął się, kręcąc g łową.
Czegoś tu nie rozumia łem.
Instynktownie przesunąłem się przed Williama, żeby nie widzia ł tej sceny. W pierwszej chwili chcia łem podejść i sprawdzić, czy Mel nic nie jest, ale nie mog łem tego zrobić w towarzystwie syna. Gestykulowa ła teraz, a Ben wpatrywa ł się w nią i nadal kręci ł g łową.
William nie powinien tego oglądać.
– Chod źmy, Wills – powiedzia łem. – Mamusia jest zajęta.
Wracamy na dół.
– Wyszła stąd?
– Poczekajmy na nią w aucie, brachu. Będziemy blisko.
– I wtedy pokażę jej mój dyplom?
– Aha.
Zjechaliśmy windą z powrotem na parking i wsiedliśmy do samochodu. Numer telefonu Mel by ł na samej górze ulubionych połą
czeń w mojej komórce. Przeszed łem od razu do poczty g łosowej.
Witam, tu telefon komórkowy Mel, proszę zostawić wiadomość. Oddzwonię jak najszybciej. – Sygna ł dź więkowy.
Rozłączy łem się i zaraz znów zadzwoni łem. Ponownie wybra łem pocztę g łosową. Tym razem zostawi łem wiadomość.
– Cześć, kochanie, to ja. Oddzwonisz? Chcę tylko wiedzieć, czy u ciebie… czy wszystko gra. Zadzwoń.
Siedzia łem tam jeszcze przez pięć minut i zaczyna łem się czuć trochę g ł upio. Mia łem ju ż być w domu, przygotować synowi ką piel. Napić się winka. Powoli zabierać się do sprawdzania prac. Zamiast tego tkwi łem na podziemnym parkingu przy Północnej Obwodnicy, próbując dociec, co dzieje się na górze. Miałem ochotę pójść tam i sprawdzić, ale nie chcia łem zostawiać
Williama. Koszula lepi ła mi się do skóry, po żebrach sp ł ywa ł strumyk potu.
To jaki mamy plan, mistrzu? A jeśli u Mel coś nie gra? O co chodzi temu Benowi? Ile czasu będę siedział i rozmyślał w tej dziurze, w której ledwie moż na złapać sygnał sieci komórkowej?
Nie mia łem planu. Nie zamierza łem nic robić. Po prostu siedzia łem i czeka łem. Chcia łem zrobić żonie niespodziankę.
Nie mia łem planu. To sta ło się samo. 3
Uruchomi łem na iPadzie aplikację Angry Birds i da łem go Williamowi, a sobie w łączy łem radio. W Piątce BBC lecia ł materia ł o portalach randkowych – wywiady z kobietami opisującymi cechy kandydata na partnera. Najwyraźniej kobiety te mia ł y dość wysokie oczekiwania. Idealny mężczyzna powinien mieć co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, poczucie humoru, mi ł y uśmiech i sześciopak. Musi być silny, ale nie mo-
że należeć do typu macho. Czu ł y, ale dobry w majsterkowaniu. Pewny siebie, lecz nie zarozumia ł y. Ma sporo zarabiać, ale mieć czas na prace domowe.
Jasny szlag! Mę czące by ło ju ż samo wys ł uchiwanie tego wszystkiego.
W komórce Mel znów w łączy ła się od razu poczta g łosowa. Opuści łem szybę i wystawi łem łokieć przez okno, bawi ąc się bezwiednie czarną skórzaną bransoletk ą na prawym nadgarstku, przy wtórze trajkotania prezentera radiowego. Mel da ł a mi ją na naszą rocznicę ś lubu: skórzana na trzylecie. Teraz zbli ża ł a się ta okr ą g ł a – dziesi ąta. Mia łem ju ż sporo pomysłów na jej uczczenie. To tak zwane cynowe gody, ale, jak ktoś powiedzia ł, cynę moż na zast ą pić kamieniami szlachetnymi. Podoba ł a mi się ta koncepcja. Zawsze zamierza łem dać Mel brylant większy ni ż ten, na który by ło mnie stać, kiedy jako początkujący nauczyciel…
– Tatusiu?
– Sł ucham, brachu.
– Mogę dostać chomika?
– Hm, nie wiem, Williamie. Zobaczymy.
Zobaczymy. Gryps rodziców oznaczający: Nie wrócę już do tego, poczekam, aż zapomnisz.
– Jacob P. ma chomika.
– Tak?
– Nazywa się Pan Czekoladuś. – Fajne imię.
Uśmiechnąłem się do niego, patrząc w lusterku wstecznym, jak gra na swoim iPadzie. Mój synek, obraz swojej matki. Wiedzia łem, że będzie mia ł branie, kiedy dorośnie. Odziedziczy ł po mamie twarz, karnację, jej brązowe oczy.
Nagle zobaczy łem ją po drugiej stronie parkingu. Maszerowa ła szybkim krokiem do swojego auta: moja śliczna żona, z wy-
soko zwi ą zanym blond kucykiem, w różowej bluzie Adidasa, którą wk łada ła, kiedy wychodzi ła na tenisa.
Szła ze spuszczoną g łową , marszcząc brwi.
Wygląda, jakby miała się rozpłakać.
Nagle ucieszy łem się, że zmieniliśmy plany.
– William, pójdę tylko na chwilkę z kimś pogadać, w porządku? Zosta ń i bądź grzeczny. Zaraz wracam.
Spojrza ł na mnie tymi wielkimi brązowymi oczami.
– Z mamusią?
– Zosta ń na minutkę i nie wysiadaj, dobra? A zaraz potem spotkamy się z mamusią.
– A jeżeli przyjdą źli ludzie?
– Nie przyjdą , stary. Będziesz mnie widzia ł, a ja będę widzia ł ciebie. – Uniosłem palec. – Jedną chwilkę.
Powoli skinął g łową , ale nie wygląda ł na przekonanego.
Wciąż trzymając komórkę w ręce, wysiad łem i zamknąłem pilotem samochód. Podziemne powietrze by ło zasta łe i skisłe.
Volkswagen Mel szybko wycofywa ł się z miejsca parkingowego. Dzieli ł y mnie od niej dwa rzędy zaparkowanych aut.
Pomacha łem.
– Mel!
Golf ostro skręci ł, a moja żona jedną ręk ą zacią gnęła pas bezpieczeństwa, jednocześnie przyspieszając, by jak najszybciej opuścić parking. Nie zauwa ż y ł a mnie. Przepycha łem się pomiędzy stojącymi autami, zawadzi łem nogą o niską betonową barierkę rozdzielającą rzędy miejsc parkingowych, odzyska łem równowagę i znów krzyknąłem:
– Mel! – Mój g łos odbi ł się od niskiego betonowego sufitu.
Samochód, w którym siedzia ła moja żona, znik ł za wzniesieniem wyjazdu i przepad ł w strumieniach sunących przez Londyn pojazdów.