1
Dok ładnie o piątej dziesięć podkomisarz Filip Krauze zaparkowa ł zabytkowego jaguara na podmok łej łące w pobli ż u lasu. Jaskrawa czerwień lakieru wygląda ła w ciemności jak wyschnięta krew. Trzasnął drzwiami. Tu ż obok sta ł samochód prokuratora z K łodzka. Krauze dostrzeg ł też sportową hondę kolegi z wydziału kryminalnego, Igora Fija ł kowskiego. Znali się ponad dwadzieścia lat i byli najlepszymi przyjació ł mi. Przez ca łe dorosłe ż ycie szli ramię w ramię – najpierw łączy ło ich burzliwe dorastanie, potem szkoła policyjna i wreszcie wspólna praca. Spędzali ze sobą du żo czasu, bo pracowali razem przy prawie każdym śledztwie, spotykali się też prywatnie niemal w każdy weekend. Ich żony też się bardzo lubi ł y, choć ostatnio ta znajomość opiera ła się g łównie na rozmowach przez telefon, bo Ola, żona Filipa, od niedawna prowadzi ła w łasną firmę i poś więca ła jej mnóstwo energii. Igor zosta ł nawet ojcem chrzestnym Marcela, syna Krauzego.
Honda jak zwykle by ła obita. Igor z du żą trudnością trafia ł do garaż u, jakby ten prosty manewr przekracza ł jego umiejętności – a mimo to od lat chwali ł się na komendzie, że jest królem szos i że nikt nie jeździ tak dobrze jak on.
W oddali miga ł przeka źnik telefonii komórkowej. Znajdowa ł się kilka kilometrów stąd. Podkomisarz wycią gnął sezamka
i ugryzł go łapczywie. Popatrzy ł na zegarek, ale na wszelki wypadek sprawdzi ł również godzinę w telefonie. Co dwie osie czasu, to nie jedna. Piąta jedenaście. Zastanawia ł się, dokąd pójść, lecz niemal w tej samej chwili usł ysza ł kroki. Poś wieci ł latarką porozumiewawczo.
Ju ż my śla łem, że się nie doczekamy – odezwa ł się Igor. Mia ł na sobie wojskowe ubranie, buty do pracy w podmok ł ym terenie oraz ciemną czapkę z daszkiem. Przywitali się silnym uściskiem d łoni.
– Wyjaśnisz mi, z jakiego powodu musia łem się zrywać w nocy? Wiesz, że normalni ludzie śpią o tej porze? Ja się do takich zaliczam. Wprawdzie nie mam psa, nie jeżd żę w niedzielę na dzia ł kę i nie mam na ścianie Jana Paw ła II ani ceraty pod telewizorem. Ale resztę wymogów spe ł niam i dbam o to, by ludzie uwa żali mnie za normalnego człowieka – rzuci ł podkomisarz, przeczesując w łosy na lewą stronę. Czesa ł się jak Brad Pitt w filmie Furia. Zapuszczona góra i starannie wygolone boki. Krauze jak zwykle by ł ubrany w bluzę sportową z logo ameryka ńskiej dru ż yny koszykówki.
– Nie pierdol, Filip. Niech ci wystarczy, że nie umia łem opowiedzieć ci tego przez telefon. To jakaś cholerna, wręcz popierdolona farsa. Sam zobaczysz – powiedzia ł Igor i wskaza ł d łonią , dokąd mają iść. Krauze wyrzuci ł papierek po sezamku, a potem ruszy ł podmok łą łą ką za kolegą. Oś wietlali sobie drogę mocnymi latarkami. Ich sylwetki rzuca ł y d ługie cienie. Parę minut później weszli do lasu. Czuć by ło wilgoć po zalegającym śniegu oraz zapach gnijących liści. Gdzieniegdzie dostrzegali nieroztopiony śnieg, który uchowa ł się w zag łębieniach. Minęła połowa marca i wiele wskazywa ło na to, że tegoroczna zima już za nimi. Niskie temperatury utrzymywa ł y się dosłownie przez kilka dni i wynosi ł y niewiele ponad dziesięć stopni poni żej zera. To by ło i tak za ciepło jak na gust Krauzego. Zima powinna być mroźna, powinna
wykręcać ludziom palce, mrozić nos, sklejać powieki i sprawiać, że człowiek wciąż na nowo odkrywa urok zmian pór roku. Powoli już zaczyna ł tęsknić za promieniami słońca. Uznawa ł to za naturalne wyrównywanie rachunków przez naturę, które powinno się odbywać cyklicznie, bez przerw i bez zacierania się granic między porami roku. Równowaga. Ona by ła najważniejsza.
Po kilku minutach marszu dotarli do urwiska. Filip by ł ju ż trochę zdyszany.
– Złap się tutaj. – Igor wskaza ł przyjacielowi ga łąź, oś wietlając ją , po czym ostrożnie zeszli stromym spadem.
Krauze popatrzy ł do góry. Czarne niebo robi ło się granatowe, choć mia ł wrażenie, że potężne drzewa i tak odcinają rozrośniętymi ga łęziami dostę p do ś wiat ła, jakby by ł y mitycznymi potworami, które powrasta ł y w to miejsce i nie pozwala ł y nikomu dostać się do środka. Świat mroku. Jakby wszystko i wszyscy byli tu niemile widziani. Zamknięty ś wiat dzikiej natury. Nawet ś wiat ło nie mia ło tu wstępu.
Usł ysza ł odg łos strumienia, który sp ł ywa ł gdzieś nieopodal pomiędzy wzniesieniami. Ocknął się i ruszy ł za Igorem, który skręci ł na p łaski szlak o dwóch g łębokich wy żłobieniach. Musia ł y tędy jeździć mocarne maszyny z napędem na cztery koła.
– Cholera, mamy tu drogę, a ty kaza łeś mi iść przez las? Nie mogliśmy po prostu tutaj przyjechać? Albo chocia ż dojść na miejsce jak cywilizowani ludzie?
Igor nie przejął się jego słowami.
– Szed łem ni ą – powiedzia ł spokojnie. – Tym skrótem jest o wiele szybciej. Droga okrąża wzniesienie i zeszłoby nam znacznie d łużej. Wiem, co mówię, tkwimy tu wszyscy od kilku godzin.
– Nie wierzę ci. Nie wierzy się człowiekowi, który budzi cię w środku nocy i każe przyjeżdżać do pieprzonej dż ungli. Kiedy wreszcie dojdziemy? – zapyta ł, bo nawet solidny snop ś wiat ła nie by ł w stanie przedrzeć się przez gęstą ciemność.
Jeszcze kawa łek. Marudzisz jak stary zrzęda.
Zeszli kolejnym skosem, potem minęli zakręt. Podkomisarz dostrzeg ł w oddali kilka osób, krzątających się na tle migocących ś wiate ł.
Nie zauważ y łem przed lasem auta techników – odezwa ł się.
Tokarz powiedzia ł, że się spóźni – wyjaśni ł Igor. – Wyjecha ł na weekend z żoną , więc gna z Katowic. Sł ysza łem przez telefon, że jest wkurwiony. Co tu du żo mówić, schrzaniliśmy mu weekend.
Krauzego w ogóle to nie interesowa ło. Każda sprawa chrzani ła komuś dzień lub noc.
Chwilę później dotarli na miejsce. Podszed ł do nich mężczyzna o posiwia ł ych w łosach.
– Cieszę się, że jesteś – powiedzia ł jeden z dwóch k łodzkich prokuratorów okręgowych, Jerzy Sokołowski. Mia ł jakieś sześćdziesiąt lat i wygląda ł jak emerytowany profesor fizyki z elitarnego angielskiego uniwersytetu. Pod wymiętą marynarką zawsze nosi ł koszulę w kratkę. Dziś brakowa ło tylko muchy, ale, jak się domyśli ł Krauze, jego również wyrwano z łóżka.
– Dowiem się wreszcie, o co tu chodzi? Męczą mnie ju ż te niedopowiedzenia – mruknął.
Soko łowski nie odpowiedzia ł od razu. Sprawia ł wra żenie, jakby chcia ł odwlec w czasie przekazanie mu informacji. Zrobi ł tylko kwaśną minę. Być może czeka ł, a ż ktoś go wyręczy. Ale tak się nie sta ło. W końcu rzek ł wymijająco:
Chujnia z bryndzą , krótko mówiąc. Spójrz, Filip, na tamtych policjantów. – Wskaza ł na oddalonych nieco ludzi. Ich sylwetki by ł y oś wietlone punktowo ś wiat łem latarek. Funkcjonariusze mieli takie miny, jakby przed momentem dowiedzieli się o śmierci bliskich im osób. – To, co znaleź liśmy, wygl ąda naprawdę parszywie. Dawno nie widzia łem czegoś równie popierdolonego, a wydawa ło mi się, że widzia łem ju ż wszystko.
Dobra, skończcie się u żalać nad sobą , bo mam dość. Albo mówicie, co się dzieje, albo wracam do wyra spać. Jest niedziela, mam ochotę z tego skorzystać.
– Myśla łem – zaczął prokurator, jakby nie dosł ysza ł, co powiedzia ł kolega – że odejdę na emeryturę w poczuciu dobrze wykonanej roboty, nie doś wiadczając takiego okrucieństwa. A tu wszystko jebło. Dziś w nocy. I to jeszcze w weekend. Chociaż…
– Machnął ręką , dając znać, że niepotrzebnie filozofuje. Krauze odwróci ł się i zobaczy ł, że Igor zosta ł w tyle. Przysiad ł na du ż ym kamieniu i gapi ł się przed siebie. Filip odniósł wra żenie, że ponury nastrój zaatakowa ł wszystkich zebranych jak groźny wirus. Parali żowa ł stopniowo, a człowiek nawet nie zdawa ł sobie z tego sprawy.
– Moż esz mi powiedzieć, coś cie znaleź li? Czy b ędziecie mnie trzymać tutaj jak uczestnika pieprzonego teleturnieju, żebym zgadywa ł, robiąc z siebie kretyna?
Sokołowski sta ł niewzruszony. Słowa Filipa nie robi ł y na nim wrażenia.
– Chod ź – nakaza ł po chwili. – Czas ju ż to ruszyć, czekaliśmy tylko na ciebie.
Dotarli do przeciwleg łego wzniesienia. Przed nimi znajdowała się kilkunastometrowa stroma skarpa, podobna do tej, z której niedawno schodzili. Trzymając się krzaków, wspinali się po wzniesieniu. Potem szli ju ż po dość równym terenie, na którym leża ło bardzo dużo ga łęzi. Kilka razy musieli przeskoczyć powalone drzewa. Chyba ścięto je niedawno, bo w powietrzu unosi ł się jeszcze zapach drewna oraz oleju napędowego. Wokół by ło mnóstwo trocin. Minęli drzewa, a potem Sokołowski zatrzyma ł się i wskaza ł coś ręką. W ciemności i tak niewiele by ło widać.
Prokurator ustawi ł strumień ś wiat ła.
– Popatrz tam. – Poś wieci ł na jedno drzewo. Wielkie, niemal nieskończenie wysokie. Nie widać by ło wierzchoł ka, niknął
w ciemności. Kolejny strażnik czarnego ś wiata natury. Krauze poczu ł się jak intruz. – Widzisz?
W lesie panowa ła cisza, jedynie gdzieś nad nimi da ło się sł yszeć cichy szum – podobny do tego, który pamięta ł znad morza. Krauze wytęż y ł wzrok. Wśród niemal jednakowych drzew jedno się wyróżnia ło. By ło największe. Górna część jego korony koł ysa ła się leniwie pod wp ł ywem wiatru. Wokół unosi ł się zapach ż ywicy. Podkomisarz czu ł, że coś jest nie tak, ale nie wiedzia ł jeszcze co.
– Chyba tak – wyszepta ł.
– To w łaśnie tam – powiedzia ł Sokołowski i ruszy ł w kierunku drzewa.
Podkomisarz ustawi ł odpowiedni punkt skupienia ś wiat ła i skierowa ł je na drzewo, które znajdowa ło się kilkadziesi ąt metrów od niego. Po łoż y ł d łoń na broni i dogoni ł prokuratora. W pewnym momencie Krauze dostrzeg ł coś, co kaza ło mu się zatrzymać. Nie mia ł pewności, czy dobrze widzi. Zmrozi ło go. Przystanął. Na drzewie znajdowa ł y się d łonie. Obejrza ł się za siebie, a potem na boki. Zachowanie, z którym człowiek się rodzi. Umiejętność, którą nabywa w trakcie doskonalenia odruchów. Badanie terenu, okolicy, ocena zagrożenia. Zrobi ł jeszcze kilka kroków.
– Chryste Panie, co to ma być? – wyszepta ł, podchodząc coraz bli żej. Wciąż trzyma ł broń w pogotowiu. Czu ł, jak jego cia ło robi się coraz gorętsze.
W skroniach intensywnie pulsowa ła krew. Zmru ż y ł oczy, by wyostrzyć pole widzenia, niewiele to pomog ło
Pień oplata ł y ręce. Masywne męskie d łonie. Wygląda ł y jak sztuczne. Jak u manekina. Sine, nabrzmia łe, wykręcone do tył u. Popatrzy ł na ziemię, oszacowa ł bezpieczną odleg łość, by nie zadeptywać śladów. D łonie przybito do drzewa du ż ymi gwoździami. Krew wsią knęła w korę.
Okrąż y ł pień i wtedy ujrza ł coś tak przerażającego, że aż nim zatelepa ło. Pobieg ł kilka metrów dalej i zwymiotowa ł wczorajszą kolację. Poczu ł cierpki smak wymiocin. Posi łek, który nie zosta ł jeszcze w ca łości strawiony, leża ł teraz przed nim w postaci żółtej papki. Gdy skończy ł, wytar ł usta i ręce w chusteczkę. – Chryste, co to jest? Co się tutaj sta ło? – powiedzia ł cicho, niemal szeptem, ale tak, by nikt go nie sł ysza ł. Wziął kilka g łębokich wdechów i wróci ł na miejsce. Sokołowski się nie poruszy ł. Milcza ł, a jego milczenie by ło bardziej wymowne ni ż dziesiątki słów. Krauze poś wieci ł na drzewo, zmieniając strumień ś wiat ła, tym razem tak, by obejmowa ło ca łe cia ło. I wtedy zobaczy ł to jeszcze raz, dużo wyraźniej. Przeł knął g łośno ślinę, choć nie by ł tego ś wiadomy. Napotka ł wzrok mężczyzny w średnim wieku. Soko łowski się nie myli ł. To by ło parszywe. To by ło gorsze ni ż wszystko, co widzia ł do tej pory. Szczególnie g łowa i to, co z nią zrobiono. Wywalony język. Z otworu gębowego wystawa ł du ż y gwóźd ź, który przebi ł czaszkę na wysokości potylicy. W łaśnie on utrzymywa ł cia ło w tej pozycji. Wygl ąda ło to jak prawdziwa egzekucja. Przytwierdzone do drzewa ręce, które oplata ł y masywny pień, g łowa wysunięta do przodu – zupe ł nie tak, jakby ofiara by ła zmuszana, by patrzeć na swojego kata. Może za karę. Nogi rozstawione na szerokość kroku. Spomiędzy nich kilka godzin temu wyciek ła ciemna ciecz. Mocz, przy tak silnym uderzeniu nie by ło to dziwne. Możliwe, że puści ł y mu również zwieracze, ale Krauze nie móg ł teraz tego sprawdzić.
Krzywo przycięte czarne w łosy, średniej wielkości ma łżowiny uszne, kszta łtny, choć trochę za du ż y nos. Kilkudniowy zarost.
Blada, wręcz kredowobia ła twarz, wyba ł uszone oczy. Spojrzenie, które zastyg ło w agonii.
Krauze patrzy ł na ten odrzucający widok i nie by ł pewien, czy to, co widzi, jest jakimś żartem, doskonale wykonaną scenografią , czy prawdziwym morderstwem.
– Filip? – Krauze usł ysza ł swoje imię. Ale nie reagowa ł, wciąż czu ł się jak w transie. Jego mózg ca ł y czas rejestrowa ł obraz. Przyswaja ł go, uk łada ł w g łowie, próbując zrozumieć, co tu się sta ło. Jak do tego doszło. Pytanie „po co?” wydawa ło się teraz mniej ważne. A może po prostu zbyt odleg łe. Znów usł ysza ł g łos i to przywoła ło go do rzeczywistości.
– Filip, to jeszcze nie koniec.
– Co? – wyszepta ł i spojrza ł na Sokołowskiego, ale by ło zbyt ciemno, by mogli porozumieć się za pomocą gestów lub mimiki. – Jak to nie wszystko?
– Chod ź za mn ą – nakaza ł prokurator takim tonem, że nie da ło się go nie pos ł uchać. Przeszli kilkadziesi ąt metrów dalej. Po drodze musieli przeskoczyć następne wyżłobienie i ponownie wspiąć się na wzniesienie, bardzo podobne do tego, po którym tu trafili. Ca łe to miejsce kszta łtem przypomina ło naturalny lej, na którego dnie znajdowa ł y się strumień oraz droga leśna. Sokołowski przystanął. Doszli do jednego z tysiąca takich samych wysokich ś wierków. Prokurator wskaza ł palcem na jeden z nich, sam zaś stanął w pewnej odleg łości, jakby nie chcia ł już dalej podchodzić.
Przykucnął, czekając, aż Krauze dotrze do kolejnego znaleziska.
Podkomisarz poś wieci ł niepewnie na drzewo. Ujrza ł dok ładnie to samo, co przed kilkoma minutami, jakby zatoczyli koło. Jakby czas się cofnął i pokaza ł ten sam obraz. Stop. Przewinięcie. I znów start. Krauze nie móg ł w to uwierzyć. Popatrzy ł na prokuratora. Ten tylko skinął g łową.
Złożone na sobie d łonie przebito duż ym gwoździem. Spod niego wypł ywa ła krew, która zdąż y ła ju ż zakrzepnąć i stworzyć kolejną czarną linię, niczym brunatna ż ywica, która swoim kolorem symbolicznie oddziela ła ż ycie od śmierci, człowieka od natury, istnienie od nieistnienia.
Obszed ł drzewo, starając się zachować odpowiednią odległość i niczego nie zadeptać.
W końcu przystanął. Próbowa ł to ogarnąć, ale nie wychodzi ło mu najlepiej. Przez paręnaście lat pracy w policji widzia ł wiele, ale nigdy nie widzia ł przybitych do drzewa zw łok, które potraktowano z tak ą brutalnością. I jeszcze to miejsce… Gęsty las, po którym krzątali się policjanci wyglądający jak śnięte muchy zamknięte w słoiku. Jasnymi snopami ś wiat ła próbowali porozbijać ciemność na kawa ł ki, by wydobyć jakikolwiek ślad, który podpowie im, co się tutaj wydarzy ło. – Jurek, możesz mi łaskawie powiedzieć, o co tu chodzi?
To jakiś żart? Mam się teraz zaśmiać, że wykręciliście mi taki numer? Miesiąc temu otrzyma łem awans na podkomisarza, ale, do cholery, ju ż ś więtowaliśmy. Napierdoliliśmy się jak dzikie węże, a teraz co? Poprawiny, dogrywka? Jakiś test, sprawdzian? Co jest?
Jerzy Sokołowski milcza ł. A milczący Sokołowski zwiastowa ł złe wiadomości, bo na co dzień lubi ł du żo mówić. Krauze wyczu ł, że nie doczeka się odpowiedzi. Gdyby prokurator mia ł coś do powiedzenia, ju ż by się odezwa ł.
A więc teraz mój ruch, pomyśla ł Filip, choć wcale się tym nie pocieszy ł. By ł zdany na siebie. Ścią gnęli go tu w środku nocy i nie pomagali. Co za popierdolona sytuacja. Dobra, Krauze, powiedzia ł do siebie w myślach, bierz się do roboty. Skup się. Od tego sporo zależ y. Reszta wystawi ła cię do wiatru, siedzą sobie, a ty musisz zapieprzać za nich. Potar ł mocno twarz, by się rozbudzić, dodać sobie bod źców.
Zw łoki wygląda ł y tak samo. Sprawia ł y wra żenie lustrzanego odbicia tamtych pierwszych. Obaj zamordowani mieli na sobie stroje robocze: stare drelichowe spodnie, grubą flanelową koszulę. Identyczne szycie szwów i guziki. D łonie – takie same. Palce również tej samej d ł ugości. Podobny uk ład uzębienia. Krótkie, ale krzywo ś cięte w łosy. Analizowa ł ka ż dy szczegó ł. Krauze nadawa ł się do roboty, w której należa ło du żo
zapamiętywać, porównywać, wycią gać wnioski oraz odrzucać b łędne za łożenia. Od kiedy zaczął pracę w policji, wspina ł się po szczeblach kariery jak ma ło kto w komendzie powiatowej.
Naczelnik wydzia ł u mia ł z nim sporo problemów, g łównie za sprawą niewyparzonego języka, wyk łócania się, narzekania na stary i skostnia ł y system oraz biurokrację, która go potwornie irytowa ła. Wiele można mu by ło zarzucić, ale na pewno nie to, że nie przyk łada ł się do śledztwa.
Uklęknął. Ten sam fason spodni. Naszywki na bokach, które przypomina ł y lampasy, cho ć w istocie by ł y zapewne tylko wzmocnieniem szwów. Ubranie typowe dla pracownika fizycznego. Solidnie wykonane, niemal niezniszczalne.
Najbardziej zaskakujący by ł fakt, że mężczy ź ni wygl ądali identycznie. Nie mog ło być mowy o pomy łce. Przyczyna śmierci również nie pozostawia ła zł udzeń. Gwóźd ź wbity przez otwór gębowy przebi ł czaszkę i przytwierdzi ł ją do drzewa. To na nim utrzymywa ło się cia ło. Popatrzy ł na buty. Tu również nie dostrzeg ł różnicy. Typowe buty robocze. Na pewno pracowali przy wycince drzew, co do tego nie mia ł wątpliwości. Wskazywa ł y na to ich spracowane ręce, strój, drobinki trocin wczepione w ubrania, plamy po oleju powsta łe podczas pracy z pi łą motorową.
– Ale popieprzone – odezwa ł się. Nie po raz pierwszy mia ł przebł ysk myśli, że to kuk ł y. Dotknął cia ła. Poczu ł pod palcami oporną miękkość, mimo stężenia pośmiertnego. W łoż y ł lateksowe rękawiczki i spróbowa ł ponownie. Nagle usł ysza ł obojętny g łos Sokołowskiego:
– Też to robi łem. Ja również mia łem wątpliwości. Takie same jak ty. Ale to się dzieje naprawdę. To są prawdziwe zw łoki, uwierz mi. Chyba każdy przed tobą to zrobi ł. Igor też. Trzeba będzie uprzedzić techników, że wszyscy wtykaliśmy palce w ciała zamordowanych, bośmy nie mogli się powstrzymać. Teraz ju ż rozumiesz, dlaczego tu jesteś?