1
Powinienem by ł się domyślić, że coś jest nie w porządku.
Powinienem by ł to wyczuć, tak jak wyczuwa się rosnące napięcie przed grzmotem – tę wymowną , znaczącą ciszę.
By łem przecież jego ojcem. Jego pierwszą linią obrony. I zarazem ostatnią.
Tyle że wtedy – kilka minut po trzeciej w nocy – wiedzia łem tylko, że się obudzi łem.
Ze snu móg ł mnie wyrwać jakiś d ź więk dobiegający z zewnątrz: nawoł ywanie kojota lub miauczący kot. Coś innego. Teraz jednak w ciepłej, atramentowej czerni sypialni panuje cisza. Oba okna są otwarte, lekka kołdra leż y do połowy odrzucona na bok. Telefon, spoczywający na stoliku nocnym, jest wyciszony. Na chwilę oślepia mnie blask ekranu, kiedy sprawdzam, czy nie dosta łem wiadomości od syna. W naszym domu obowiązują trzy regu ł y. Pierwsza: „Wyślij wiadomość, żebyśmy wiedzieli, gdzie jesteś”. Druga: „Wracaj o wyznaczonej godzinie”. Trzecia: „Trzymaj się przyjaciół”. Nie zakazujemy Connorowi picia alkoholu, bo chyba nie ma to większego sensu w przypadku nastolatka.
Będzie to robi ł, niezależnie od tego, co powiemy, więc możemy tylko dbać o to, żeby nie sta ła mu się przy okazji krzywda.
Nie dosta łem żadnej wiadomości od syna.
Wiem jednak, że jeśli cokolwiek napisa ł, to raczej do mojej żony.
Ona leż y obok pogrążona w g łębokim śnie, sł yszę jej delikatny, powolny, kojący oddech. Odk ładam telefon i zamykam oczy. To ja zawsze mia łem twardszy sen. Laura obudzi łaby się, gdyby Connor wróci ł. W domu mia ł się stawiać przed pół nocą. Wcześniej ni ż jedni, później ni ż inni. W normalny sobotni wieczór by łaby to jedenasta, ale w pierwszy weekend letnich wakacji postanowiliśmy mu trochę poluzować.
Powinien być w domu już od kilku godzin, myślę.
To wystarcza – nie potrafię zasnąć. Mój umysł zaczyna się nakręcać, trybiki obracają się coraz szybciej, my śli odci ą gają mnie daleko od sypialni. Przed oczami nadal migają odblaski obrazów z ekranu telefonu. Z jakiegoś powodu ogarnia mnie potrzeba, żeby pójść do łazienki. Ech, uroki wieku średniego. Spuszczam nogi na pod łogę i wychodzę po cichu na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Wracając z łazienki, uś wiadamiam sobie, że schody prowadzące na piętro są bardziej oś wietlone ni ż powinny. Pojedyncza żarówka zalewa bladymi cieniami korytarz na parterze.
Świat ło na werandzie nadal się pali.
Connor mia ł je wy łączyć, kiedy wróci do domu. Ile razy mu powtarzali śmy: „Zgaszone ś wiat ło na werandzie oznacza, że jesteś w domu, okej?”. Świat ło zapalone oznacza… prawdopodobnie nic nie oznacza. Po prostu zapomnia ł je zgasić i tyle. Szesnastolatki wciąż zapominają o takich rzeczach.
Schodzę na parter, st ą pając bosymi stopami po zimnych p ł ytkach, i wy łączam ś wiat ło. Hol pogr ąża się w ca ł kowitej ciemności. Stoję tam przez chwilę, trzymając d łoń na poręczy i czekając, aż wzrok przyzwyczai się do mroku.
Po powrocie na piętro podchodzę pod wąskie kręte schodki prowadzące do pokoju Connora na drugim piętrze i nasł uchuję.
W domu wokół mnie panuje absolutna cisza.
Po prostu zostawił włączon ą lampę na werandzie, to wszystko. Co chwilę zdarza mu się nie zgasić ś wiat ła, nie zamknąć drzwi, nie umyć po sobie naczyń, nie powiesić nowej rolki papieru toaletowego, zostawić mokry ręcznik na podłodze w łazience. Jak każ demu nastolatkowi.
Ale skoro ju ż się obudzi łem… Może warto sprawdzić, czy rzeczywiście wróci ł do domu.
Wchodzę powoli po schodach, które skręcają w prawo i znów w prawo. Omijam trzeci stopień od góry – ten skrzypiący – i staję ostrożnie na podeście. Dwie pary drzwi. Z boku sypialnia dla gości, na końcu pokój Connora zajmujący dwie trzecie górnego piętra pod spadzistym dachem.
Drzwi są uchylone. Popycham je ostroż nie i wchodzę do środka, gdzie wita mnie znajomy zapach potu i u ż ywanych butów sportowych okraszony delikatną wonią dezodorantu. Naturalny zapach nieupranych ubra ń i niedojedzonej kanapki kryjącej się na talerzu pod łóżkiem. Ciemność rozmy ła walające się na pod łodze dżinsy, buty, naczynia i kubki w niedoprecyzowane kszta łty.
Mru żę oczy, próbując dostrzec więcej w mroku. Ża ł uję, że zostawi łem okulary na stoliku nocnym, mimo to dostrzegam znajomy kszta łt: d ł ugie kończyny rozłożone pod ko łdrą , ciemne w łosy na poduszce. Ju ż nie ch łopiec, jeszcze nie mężczyzna. Opada ze mnie napięcie. Connor leż y w łóż ku. Wróci ł do domu. Bezpiecznie. No bo jak żeby inaczej.
Czuję uk łucie tęsknoty za czasami, kiedy co wieczór czyta łem mu coś przed snem, kiedy by ł moim ma ł ym cieniem. Byliśmy nierozłączni: kopaliśmy w pi ł kę w ogrodzie, graliśmy na komputerze, oglądaliśmy Jasia Fasolę i Gwiezdne wojny, zaczytywaliśmy się w książkach Roalda Dahla, mimo że od pewnego momentu znaliśmy je ju ż na pamięć. Obecnie Connor woli spędzać czas
z kuzynem, z kumplami, a jeżeli komuś się zwierza, to g łównie mamie. Pewnie dlatego, że ona jest mniej krytyczna. Że wykazuje się zrozumieniem i nie potę pia. Niekoniecznie pochwala, ale przynajmniej sł ucha, nie przerywając, jak to mam sk łonność robić ja. Odnoszę czasem wra żenie, że wciąż tylko ciskam na niego gromy. W rezultacie coraz bardziej przypominamy dwa statki, które mijają się bezg łośnie w nocy – czasami przez kilka dni z rzędu nie zamieniamy więcej ni ż kilka słów. Connor albo siedzi w swoim pokoju, albo zamyka się w łazience, albo odpowiada monosylabami przy stole w kuchni. Albo go po prostu nie ma.
Ale o 3.09 w nocy z soboty na niedzielę wszystko to traci jakiekolwiek znaczenie – mój ch łopiec jest w domu. Leż y w swoim łóżku, w swoim pokoju, czyli tam, gdzie powinien się znajdować. Wszystko jest w porządku. Nieruchomieję na chwilę w drzwiach, wpatrzony w skrytą w cieniach sylwetkę śpiącego syna.
Nieś wiadomy, jak bardzo się mylę.
A przecież powinienem by ł wiedzieć, że coś jest nie tak. Powinienem by ł to wyczuć.
Ale tak się nie sta ło.
A ż by ło za późno. 2
Przez resztę nocy śpię niespokojnie i rano budzę się ze snu wypełnionego dręczącym przekonaniem, że drzwi wejściowe są otwarte. Kiedy próbuję je domknąć, korytarz się wyd łuża, drzwi oddalają , a klamka pozostaje ca ł y czas poza zasięgiem mojej ręki.
Po wzięciu prysznica ubieram się i schodzę do kuchni, gdzie zastaję Laur ę, która zd ąż y ł a wrócić do domu po porannym
joggingu. Ma zarumienione policzki, kasztanowe w łosy upięte w kucyk, a na ramieniu etui z telefonem. Podaje mi kubek ś wieżo zaparzonej kawy z ekspresu. Sama pije już swoją.
– Podwójna – mówi. – Wyglądasz, jakbyś takiej potrzebowa ł.
– Dzięki. – Kawa jest mocna i czarna, a od samego jej zapachu oczy otwierają mi się odrobinę szerzej, zanim jeszcze kofeina ma szansę przedostać się do krwiobiegu. – A ż tak ź le wyglądam?
Tylko żartuję, jesteś ś wież utki jak pączek róż y.
– Akurat – mruczę. – Sł ysza łaś, jak Connor wraca ł wczoraj w nocy do domu?
Laura siada na przy stole i zaczyna rozwiązywać sznurówki adidasów.
– Wysła ł mi wiadomość. Ju ż spa łeś. A co?
Najwyra ź niej coraz lepiej idzie mu przekradanie się po ciemku – zauważam. – Nie sł ysza łem, jak wchodzi ł.
– Bo znów chrapa łeś.
– Wcale nie!
– Mia łam cię nawet szturchnąć, ale odwróci łeś się na drugi bok.
Uśmiecha się. Jesteśmy razem od ponad dwudziestu lat, a mimo to nadal nie zawsze potrafię rozpoznać, kiedy mnie podpuszcza. Zw łaszcza tak wcześnie rano. Upijam kolejny ł yk kawy, trzymając kubek w obu d łoniach i opierając się o stolik barowy. Laura zdąż y ła ju ż otworzyć podwójne drzwi balkonowe prowadzące na patio, dzięki czemu zapach skoszonej trawy i kwiatów wlewa się do środka wraz z ciep ł ym wiaterkiem, kusząc kolejnym cudownym letnim dniem. Niebo jest czyste, w odcieniu bezchmurnego błękitu.
– Czyli Connor zdąż y ł wrócić przed wyznaczoną godziną?
– pytam.
– Mówi łam przecież, napisa ł do mnie o pół nocy, że ju ż jest.
Ale ty też nie s ł ysza ł a ś, jak wchodzi, prawda?
Laura spogląda na mnie pytająco.
– Nigdy wcześniej nie wróci ł po czasie, prawda? O pó ł nocy poinformowa ł, że jest, więc zrobi ł to, o co go poprosiliśmy. Ufam mu. – Potrząsa g łową. – Wiesz, Andy, musi w końcu nadejść taki moment, kiedy oboje mu zaufamy.
Kończy rozwiązywać sznurówki i zaczyna się rozcią gać, opierając opaloną nogę na parapecie okna i wycią gając d łonie w kierunku palców.
Toffi, nasz cavapoo, wkracza do kuchni ze smyczą w pysku i upuszcza ją u moich stóp, jakby ją sk łada ł w ofierze. Siada z wywieszonym ozorem i spogl ąda na mnie swoimi wielkimi czekoladowobrązowymi oczami, przesuwając miarowo ogonem po pod łodze.
G łaszczę go za uszami po słomkowej sier ści.
– No wiem, wiem – przyznaję. – Zdaję sobie z tego sprawę. Nie ufam mu. Po prostu zostawi ł ś wiat ło na werandzie.
Jeżeli to wszystko, o co możemy się niepokoić, to chyba jest naprawdę dobrze.
Trudno z tym polemizować. Żeby nie wyjść na jeszcze większego paranoika, wolę się nie przyznawać, że o trzeciej w nocy sprawdza łem, czy nasz syn śpi w swoim łóżku.
– Jak myślisz, gdzie poszli wczoraj wieczorem?
Pewnie do lasku Beacon Hill.
W czasie naszej rozmowy Toffi zdąż y ł zniknąć. Teraz wraca z mocno wygryzioną pi ł ką tenisową , upuszcza ją obok smyczy i ponownie spogląda na mnie.
– Ju ż, ju ż, ch łopaku – mówię, drapiąc go pod brodą. Dobrze znam Beacon Hill (to jedno z ulubionych miejsc Toffiego), ale chodzę tam tylko za dnia. – Co oni tam w ogóle robią w nocy?
To retoryczne pytanie – oboje przecież domyślamy się odpowiedzi. Connor i jego kuzyn Zac są w tym przejściowym wieku,
kiedy nie mogą jeszcze kupić alkoholu w pubie, ale są ju ż za duzi i zbyt niecierpliwi, żeby spędzać sobotni wieczór w domu. Kilku ich kumpli ma lipne dowody tożsamości, z których wynika, że ukończyli osiemnaście lat – zwykle pozyskane od kogoś znajomego, kto sprzeda ł im, wypoż yczy ł lub podarowa ł swoje tymczasowe prawo jazdy z niewyraźnym zdjęciem – co pozwala kupić piwo w barze. Ale to raczej wyjątki. Ca ła reszta jest skazana na domówki, imprezy urodzinowe, zaimprowizowane zloty pod nieobecność rodziców. Lub wypady do lasku Beacon Hill.
Toffi śledzi teraz ka żdy mój ruch, strzygąc uszami, ilekroć wykonuję jakiś gest w stronę drzwi. Kiedy w końcu podnoszę smycz, nagradza mnie radosnym szczeknięciem. W salonie natykam się na moją córkę, Harriet, która siedzi po turecku na sofie w pid żamie „Team Gryffindor”, jedząc mleko z p łatkami kakaowymi Coco Pops. Jak zawsze ma na uszach słuchawki wyg ł uszające. Obok niej leż y laptop, a na jej kolanach wycią gnięty łapkami do góry kot, Pablo.
– Harry? Idę z Toffim na spacer. Przy łączysz się?
Sł uchawki tak skutecznie odgradzają ją od ś wiata, że chyba w ogóle nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Nied ł ugo będzie nastolatką , niemniej nadal jest niska i drobna. Zosta ła z ty łu za bardziej wyrośniętymi koleżankami i nie wykazuje najmniejszego zainteresowania ciuchami, makija żem, TikTokiem ani żadną z innych rzeczy, które, jak podejrzewam, zaczynają kręcić dziewczyny w jej wieku. Ale to się pewnie lada chwila zmieni. Tymczasem pasjonują ją programowanie, Minecraft i zwierzęta. Nadal woli dżinsy i koszulki. Od ma łego kategorycznie odmawia ła noszenia spódniczek i w tej kwestii nie zmieni ła zdania. Rude w łosy utrzymuje po ch łopięcemu krótkie, żeby nie zaczęł y się za bardzo kręcić. Wydaje się szczęśliwa, co mi w zupe ł ności wystarcza. Nasza Harry jest po prostu zagadką (jak to ujmuje moja żona) lub lekką ekscentryczką (jak twierdzi moja matka).
– Harry? – powtarzam odrobinę g łośniej.
Odsuwa sł uchawkę od ucha i spogląda na mnie.
– Coś mówi łeś?
– Idę na spacer z psem. Przy łączysz się?
– Nie chcę przeszkadzać Pablo – stwierdza, g łaszcząc go po brzuszku drobną d łonią. Gdyby którykolwiek inny z domowników próbowa ł zrobić coś takiego, kot zdar łby mu skórę z ręki do łokcia, ale przy Harriet tylko cicho mruczy i wygina się w ł uk, dopraszając się o więcej.
Wskazuję ręką na laptopa leżącego obok niej na sofie.
– Co oglądasz?
– Różne rzeczy. Na YouTubie.
– Ró ż ne rzeczy, powiadasz? Brzmi interesująco.
Jeżeli ju ż koniecznie musisz wiedzieć, oglądam filmik, na którym ś wiatowej sławy haker wyjaśnia, w jaki sposób w łama ł się do supertajnej rosyjskiej bazy danych.
– Och! – Przystaję w drzwiach. – Serio?
– Nie, tato – wzdycha. – Po prostu wyk łady TED.
Przyk łada sł uchawkę z powrotem do ucha i wciska „Play” na ekranie.
Laura przygotowuje tosty w kuchni. W tle odg łosów rozcinania chrupiących kromek chleba sł ychać szemranie radia.
– Śniadanie – mówi, wręczając mi grubą kromkę posmarowaną dżemem jeż ynowym. – Idę wziąć prysznic.
– Dzięki. – Odgryzam kawa łek tostu, słodycz dżemu rozlewa się po języku. Wolną ręką owijam smycz Toffiego wokół ramienia. – Do zobaczenia za godzinę.
Ruszam brukowaną dróż ką w stronę domu sąsiada. Mijam jego usiany mleczami wyrośnięty trawnik. Notuję w pamięci, żeby w najbli ższych dniach pojawić się tam z kosiarką. Po naciśnięciu dzwonka zapada na chwilę cisza, zupe ł nie jakby ca ł y dom wstrzyma ł oddech. W końcu z g łębi dobiega słaby g łos:
– Kto tam?
Nachylam się bli żej niebiesko-czerwonej szyby stanowiącej część drzwi.
– To tylko ja, Arthurze.
– Chwila!
Na końcu korytarza pojawia się zarys sylwetki, która zaczyna się powoli zbli żać. Po chwili drzwi się uchylają. Kiedyś byliśmy tego samego wzrostu, ale up ł yw czasu wykrzywi ł kr ęgos ł up i przygarbi ł ramiona Arthura, więc teraz spogląda na mnie do góry, trzymając obie ręce na lasce. Ponad dwie dekady temu przeszed ł na emeryturę i przesta ł wyk ładać prawo na studiach licencjackich, niemniej jego bladoniebieskie oczy bł yszczą równie mocno jak dawniej.
– Dzień dobry, m łody człowieku. – Mimo ciepłego poranka ma na sobie d ł ugie spodnie, koszulę z d ł ugim rękawem i granatowy pulower.
– Dzień dobry, Arthurze – mówię. Toffi stoi posłusznie obok mojej nogi. – Zabieram tego tu brytana na spacer do parku i pomyśla łem, że może Chester chcia łby do nas dołączyć.
Formalnie rzecz biorąc, Arthur jest jednym z moich pacjentów, ale poniewa ż wykazuje typową dla starszych męż czyzn niechęć do zawracania g łowy swojemu lekarzowi rodzinnemu, staram się regularnie sprawdzać, jak sobie radzi. Jego żona Marjorie potrafi ła go w razie potrzeby nak łonić do umówienia wizyty, ale odkąd odeszła, zrobi ł się bardziej uparty i nie ma ochoty prosić nikogo o pomoc w sprawie dolegliwości typowych dla osiemdziesięciolatka. „Bezsenność to sygna ł od Boga, że powinieneś jak najpe ł niej wykorzystać resztę danego ci czasu”, lubi powtarzać. W dni powszednie ja i Connor, po mojej pracy i jego szkole, zabieraliśmy zwykle oba psy na popo ł udniowy spacer, niemniej w ostatnim czasie ten obowiązek coraz częściej spada na mnie.
Masz zapas mleka, chleba i herbaty? – pytam, wskazując g łową w stronę kuchni. – Mogę ci coś kupić w drodze powrotnej.
– Dziękuję, Andrew, ale chyba niczego mi nie brakuje. – A zapas whisky? – Uśmiecham się.
Wystarczy do apokalipsy – odpowiada, mrugając okiem. –Lub a ż Southend United wygra Premier League… No dobra, Chester. – Pies siedzi posł usznie, kiedy jego w łaściciel przypina mu smycz do obroż y d łoń mi pokrytymi plamami wątrobowymi.
Sprawuj się dobrze i nie narób żadnych k łopotów doktorowi Boydowi. – Jeż eli ktoś robi k łopoty, to Toffi – stwierdzam, bior ąc smycz od Arthura. – Na szczęście jest zbyt wolny, żeby cokolwiek złapać.
Arthur spogląda w niebo, mru żąc oczy. Jedną d łonią podpiera sobie plecy.
– Zapowiada się kolejny gorący dzień.
Idzie zmiana pogody.
Jak zawsze – stwierdza. – Choć podejrzewam, że zanim to nastą pi, zrobi się jeszcze goręcej.
Do zobaczenia później. – Oba psy patrzą na mnie wyczekująco. – Dobra, ruszamy, panowie.
Mam się ju ż obrócić, kiedy ponownie sł yszę słaby g łos sąsiada.
– A co tam sł ychać u twojego ch łopaka?
– U Connora? Wszystko w porządku, dziękuję. Szczęśliwy, że szkoła się skończy ła.
– Pewnie dziś odsypia, co nie? – Arthur rzuca tę uwagę najnormalniejszym tonem, jakbyśmy nadal wymieniali uprzejmości. – Po tym, jak tak późno wróci ł do domu.
W tym stwierdzeniu nie sł yszę żadnej złośliwości czy kpiny, niemniej zosta ło wypowiedziane w taki sposób, że zamieram.
Zupe ł nie jakby Arthur wiedzia ł coś, czego ja nie wiem.
Tylko spokojnie. Zachowujesz się niepoważ nie.
– Zaczął wakacje, Arthurze – wyjaśniam, zmuszając się do uśmiechu. – Skończy ł y się egzaminy, więc może się wysypiać codziennie.
Kiedy otwieram bagażnik samochodu, żeby wpuścić do niego psy, Arthur nadal stoi w drzwiach swojego domu. Macha mi na pożegnanie, kiedy odjeżdżam.
W po łowie drogi do lasku dzwoni telefon. Na ekranie na desce rozdzielczej wyś wietla się numer mojego brata.
– Hej, Rob, co sł ychać?
On nie traci czasu na wymianę uprzejmości.
– Zac jest u was?
– Zac? Nie. Nie ma go…
– Nie spa ł u was?
– Nie. A co?
Nasi synowie zawsze trzymali się razem. Dorastali, chodząc do tych samych szkó ł i grając w tych samych dru ż ynach pi ł karskich. Connor ‒ jako niezawodny prawy obrońca: solidny, powa ż ny i wykonujący bez lęku w ś lizgi, z kolei jego kuzyn Zac ‒ jako energiczny napastnik: szybki i sprawny technicznie, obdarzony instynktem strzeleckim. Cho ć na boisku nie mogli się bardziej róż nić, poza nim zawsze ś wietnie się rozumieli jak dwie po łówki jednej ca łoś ci. Byli sobie bliscy jak bracia – nawet wygl ądali jak bracia – z t ą róż nicą , że się nie t ł ukli.
– A widzia łeś go w ogóle dziś rano? – dopytuje brat. – Nie zajrza ł do was?
– On i Connor spędzali razem wieczór poza domem, ale nie widzia łem dziś Zaca.
– Kurwa – mówi cicho Rob.
Czuję uk ł ucie niepokoju u podstawy kręgosł upa. – A co się sta ło?
Sł yszę, jak brat bierze g łęboki oddech, po czym nerwowo
wydmuchuje powietrze z pł uc.
– Nie wróci ł na noc do domu.