3 minute read
NIE CHODZI O LICZBY
from CRAGmagazine S19
by CRAGmagazine
NIE CHODZI O LICZBY... Małgorzata Kącka
Advertisement
Zachód słońca na Ciemniaku, Tatry
Jesień w Alpach Szwajcarskich, Brisen
Macie czasem tak, że jest wam źle? Że was nosi? Nie możecie wytrzymać przy biurku? Dookoła za głośno, za dużo wszystkiego?
Ja wtedy pakuję zielono-różowy plecak: baton, woda, kurtka albo bluza, czołówka… I biegnę. Przed siebie. Byle do góry. Gdy mieszka się w Zakopanem, wystarczy godzina, by znaleźć się na grani.
Łapię oddech i się rozglądam.
W góry nie chodzę po liczby, lecz po widoki. Wschody i zachody. Kolory. Ja te kolory chłonę całą sobą. Są takie miejsca w Tatrach, że gdy słońce chyli się ku zachodowi, zaczyna się najpiękniejszy spektakl. Czasem nie wiadomo, w którą stronę tak właściwie należy spoglądać. Stoję, a właściwie kręcę się w kółko, chcę jak najwięcej dostrzec i zapamiętać, chcę zapamiętać ten widok na zawsze.
Mogę być w najbardziej zatłoczonym mieście, stać w korku, jechać tramwajem, ale zamykam oczy i pod powiekami mam obraz płonących grani.
Latem, kiedy dni stają się dłuższe, lubię wybywać. Wybieram takie trasy, żeby jak najdłużej mnie nie było tam „na dole”. Robię pętle zajmujące całe dnie, często przebiegam na Słowacką stronę. I napotykam tam ciszę. Zabawny, a raczej przykry, jest ten kontrast: na Kasprowym mijam setki turystów, przebiegam dosłownie kilka metrów w lewo, ścieżką pod Liliowym, a tam nikogo. Zazdroszczę Słowakom tej ich strony Tatr, spokojniejszej, mniej komercyjnej.
Zazdroszczę im też herbaty Bilinkovy Caj. Zawsze gdzieś po drodze się na nią skuszę. Nawet w upalny dzień, gdy żar nieprzerwanie leje się z nieba, przy drewnianym okienku, zza którego obsługa rzuca na mnie lekko zdziwione spojrzenia, zamawiam wielki kubek tego naparu. Wyciągam 2 euro z woreczka z drobniakami, który tuż przed świtem wepchnęła mi do ręki zatroskana mama. Robię chwilę przerwy i delektuje się smakiem parującego napoju, podczas gdy inni z wielkich kufli popijają zimną Kofolę. Najlepsza Caj jest w Terince, która jeszcze do niedawna była jednym z bardziej klimatycznych miejsc w Tatrach. (Czy ktoś oprócz mnie rozpacza, że odnowili ją na kształt austriackich schronisk? Zniknęło ciemne drewno, zastąpione jasnym, zniknął klimat górskiego schroniska na pustkowiu).
Po słowackiej stronie jest też bardziej zielono. U nas strome, nieprzyjazne, kamieniste zbocza, tam łąki pełne kwiatów wiosną.
Dolina Wielicka bywa fioletowa od storczyków, gdzie indziej złocą się pełniki alpejskie.
Gdy biegnę, krajobraz szybko się zmienia, za każdym zakrętem czeka na mnie jakaś niespodzianka. Sporo miejsc znam już na pamięć, szlaki i ścieżki tworzą w mojej głowie mapę, wciąż jednak te nasze Tatry mnie nie nudzą. I chyba nie znudzą mi się nigdy, bo gdy jestem w Alpach, tęsknię za nimi, za naszymi małymi Górami, które można objechać rowerem w osiem godzin.
Jesienią Tatry nabierają królewskich kolorów, mienią się na złoto i czerwono, pustoszeją, a to jeszcze bardziej zachęca do wędrówek.
Jesień kojarzy mi się z Rohaczami, całodziennym bieganiem po nieprzespanej nocy (kiedyś jeden z turystów w schronisku spadł z drabiny, złamał żebra i skończyło się na tym, że jego i znajomych odwoziłam do oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów doliny, w której zostawili samochód).
Robiłyśmy pętlę, podczas której tylko wbiegałyśmy i zbiegałyśmy na grani i nie było żadnych płaskich odcinków. Dobrze pamiętam wielką bułkę z serem, którą ja i M. zjadłyśmy na początku żółtego szlaku w dolinie Spalonej i jak postawiła nas na nogi. Myślę, że nie gorzej niż niejeden z tych żeli, tak uwielbianych przez biegaczy ultra.
Nic nie zastąpi uczucia, kiedy jesteś tam, na szycie. Więc za każdym razem wracam w góry po widoki, po oddech, po ciszę. I po inspirację. Ogarnia mnie spokój i ten spokój zabieram w codzienność. Wystarcza na kilka dni, a potem znowu mnie ciągnie, w porze zachodu spoglądam na kamerkę z Kasprowego, wpatruję się w zdjęcia na telefonie. A gdy niecierpliwość i tęsknota stają się nie do wytrzymania, pakuję plecak i znowu biegnę.
***
Właśnie podczas takiego biegania wyłoniła się Ayola, marka odzieży dla dziewczyn kochających góry i przygodę. Projektuję tkaniny – wzory i kolory inspirowane są tym, co zobaczyłam w Tatrach. Nie są to dosłowne odwzorowania: przetwarzam motywy, łączę barwy, bawię się wzorami…
Dbam o jakość, ponieważ chcę, żeby dziewczyny mogły polegać na produktach z metką AYOLA. Ostatnio zaczęłam wprowadzać naturalne materiały – wełnę (bluzy swetrowe) – i powoli zmierzam w stronę produktów jak najbardziej lokalnych. Do tej pory korzystałam jedynie z materiałów polskiej produkcji, teraz chciałabym to jeszcze bardziej zawęzić. Czy się uda? Zobaczymy :)
Nikt nie opowiada historii o weekendzie spędzonym na kanapie. Zapakuj się w swój nowy Zulu i Jade i ruszaj na szlak. Rewolucyjny system nośny FreeFloat pozwoli Ci skupić się na tym, co najważniejsze – na przyjaciołach, z którymi dzielisz zachody słońca na łonie natury.