5 minute read

Z HISZPANII DO GWINEI-BISSAU

TUBAB PIKALA, CZYLI ROWEREM SOLO Z HISZPANII DO GWINEI–BISSAU

Jan Biskup

Droga do Dakaru przez Różowe Jezioro (fr. Lac Rose)

Chciałem pojechać w samotną podróż jednośladem. Może motocykl? Wakacyjne wypady na Bałkany uświadomiły mi, że nie tędy droga. W odróżnieniu od wielodniowego siedzenia na motocyklu, codzienna jazda objuczonym rowerem wzmacnia mięśnie, uzdrawia kręgosłup, poprawia koordynację. Z kilometra na kilometr człowiek staje się silniejszy i sprawniejszy.

Pociąga mnie podróż bez barier, bez planów. Podróż, która co krok uczy praktycznych umiejętności i pozwala odkrywać nowe miejsca i zachowania. Nie wiadomo, czy dojadę tam, gdzie sobie zaplanowałem i najlepiej być gotowym na nocleg, gdzie akurat wypadnie. Miesiącami zaczytywałem się w blogach cykloturystów, którzy startując solo gdzieś ze środka Europy osiągnęli Nordkapp, Kapsztad, czy Astanę. Wodzili mnie za nos pokazując jak niewiele dzieli człowieka zasiedzianego przed komputerem, odliczającego godziny do wieczora i dni do weekendu – od spełnienia romantycznej wizji.

Afryka to był łatwy wybór. Szlak przetarty, a miejsca na tyle egzotyczne, żeby dać poczucie przeniesienia do innego świata. Nie wiedziałem, gdzie i kiedy pojadę, ale mentalnie przygotowany do wyjazdu byłem już dawno. Najtrudniejsza jest decyzja, podjęcie pierwszych nieodwracalnych kroków. Reszta to niemal banały: pieniądze i czas na zakup, montaż, testowanie sprzętu.

W trzy miesiące po złożeniu wypowiedzenia siedziałem w samolocie do Malagi, skąd miałem ruszyć. Wzruszony, pełen skrajnych uczuć: radości z realizacji planów i obaw, czy to wszystko mnie nie przerośnie. Po dwóch dniach ostatnich poprawek wyjechałem w Sierra de las Nieves. Góry południowej Hiszpanii od razu wylały mi na łeb wiadro zimnej wody – dosłownie, bo lało dwa dni z rzędu. Im wyżej, tym zimniej i bardziej wietrznie, aż do przełęczy Puerto del Viento, gdzie na wysokości 1190 m n.p.m. porywisty wiatr siekł drobnym deszczem, aż przestałem czuć palce. Widoki były fantastyczne. W dolince koło średniowiecznego miasteczka Casarabonela spędziłem pierwszą, niespokojną noc na dziko. Dotarłem do Gibraltaru pełen radości, że Afryka za pasem. Celnik przeegzaminował mnie z wiedzy o generale Sikorskim, którego pomnik stoi na najdalej na południe wysuniętym punkcie kontynentu europejskiego, tj. Europa Point. Nie spotkałem małp, za to najbliższy prom do Maroka odpływał za tydzień... Szybki odwrót wzdłuż zatoki do Algeciras. Od sympatycznej pary Szwajcarów, Franziski i Ramona, wracających właśnie z miesięcznej wycieczki po Maroku dostałem świetny przewodnik Lonely Planet. Jeszcze tylko 32 euro za prom i nareszcie...

Nowy kontynent wita mnie chaosem. Na granicy między Ceutą, enklawą hiszpańską, a Królestwem Maroka koczują setki osób pragnących przedostać się na terytorium Europy. Celnicy pytają mnie o broń palną. Przejeżdżam bez problemów, a tu i ówdzie kandydaci na imigrantów biją mi brawo i krzyczą „bon courage”!

Do Chefchaouen, urokliwego miasteczka na zboczu góry, prowadzą srogie podjazdy pełne ciężarówek, rozpaczliwie wyjących na pierwszym biegu. Sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął, więc tutejsze cwaniaczki i dilerzy haszyszu od razu węszą interes. Już następnego dnia na drodze spotykam Nizara i Youssefa. Chłopaki są umordowane stu kilometrami walki z rifskimi zboczami na „góralach” nadających się do gruntownego remontu. Częstuję ich krówkami mlecznymi i proszę, by spytali właściciela domku przy drodze o obozowanie na jego działce. Zamiast tego zapraszają mnie w gościnę do rodziny w Ouezzane, gdzie wśród serdecznych ludzi spędzam trzy dni w komforcie i z pełnym żołądkiem.

Wjeżdżając do Rabatu po wizę mauretańską poznaję sympatycznego młodego imama i spędzam niemal

Pejzaże mauretańskie. Fot. Axel Flodin Vacher

Krowy – znaczy, że kończy się pustynia

tydzień w Salé, podobno najbardziej niebezpiecznej dzielnicy Maroka. Pakuję rower do autobusu, by zwiedzić deszczowy Marakesz pełen motorowerów i naciągaczy. Po parodniowych wakacjach czas ruszać rozmokłymi drogami upstrzonymi powywalanymi ciężarówkami. Odpuszczam przełęcz Tizi-n-Tichka: temperatury poniżej -20 stopni i śnieżyce co rusz powodują zamknięcie dróg. Zamiast tego odwiedzam Arganę, centrum produkcji cennego oleju. Przystaję na spanie z kurami, ale Outman – mój gospodarz, złoty człowiek – po chwili namysłu oferuje mi pokój brata. Jemy razem kolację, a na rozkładające mnie przeziębienie dostaję paczuszkę tajemniczych górskich ziół. Lokalna policja pojawia się znikąd, by spisać moje dane z paszportu. Funkcjonariusze przepraszają za kłopot, są przyjaźni, ale stanowczy.

Do Agadiru na wielokilometrowych zjazdach na 45-kilogramowym rowerze nie schodzę poniżej 40 km/h i wyprzedzam ciężarówki hamujące silnikiem. Jestem świadkiem śmiertelnego potrącenia kobiety w tradycyjnym stroju berberskim, a później pomagam skołowanemu malijskiemu motocykliście wymienić dętkę. Gdy na symbolicznej granicy pomiędzy Królestwem Maroka a okupowaną przezeń Saharą Zachodnią przysiadam na odpoczynek, dostaję potwierdzenie noclegu w Laayounie. Pod osłoną nocy przecinam głuszę pustyni, napędzany odległymi o 50 km światłami miasta i hiszpańskim tworem czekoladopodobnym. Zaprzyjaźniam się z rybakami grającymi w namiocie w karty, kiedy spotykam Oliviera Rochata i Pedro powracających z kilkuletniej tułaczki rowerowej po Afryce. Żandarmi kierują nas do domku na pustyni.

W ciągu kolejnych setek kilometrów do granicy z Mauretanią próbuję świeżego wielbłądziego mleka i mięsa, spotykam bezpańskiego konia rozsmakowanego w rowerach i zostaję zatrzymany na noc ze względu na grasujących bandytów. Wraz z Adrianem Kulawińskim, przemierzającym Saharę piechotą, nocuję na szczycie wzgórza otoczonego polami minowymi.

Wjazd do Mauretanii to jakby ze Szwajcarii przeskoczyć do Albanii. Bardzo biednie, ale i serdecznie. Jadę w głąb pustyni 2-kilometrowym pociągiem wożącym rudę żelaza. Płuca i oczy pełne metalicznego pyłu. Zaczyna się prawdziwa Sahara. Wielbłądy, pojedyncze ciężarówki, punkty kontrolne żandarmerii i bardzo, bardzo gościnni nomadzi częstujący herbatą. Z poznanym w pociągu Szwedem Axlem zwiedzamy starożytne miasteczko Chinguetti. Doświadczamy głębokiej pustynnej ciszy, ale i huku piaskowej wichury. W stolicy odkrywamy restaurację z autentyczną kuchnią senegalską – ostre i pycha! Przejeżdżamy pełen guźców i krokodyli park narodowy Diawling i wkraczamy do Senegalu, wrót Czarnej Afryki. Prawdziwy afrykański chaos na ulicach Saint-Louis, podejrzenia o malarię, ciekawscy, przyjaźni ludzie. W couchsurfingowych wygodach Dakaru organizm opuszcza gardę i spędzam tydzień na chorowaniu.

Gdzieś w głębi sawanny, w szkole misyjnej Beersheba spotykam Yassine’a, Marokańczyka, z którym odtąd dzielę trudy drogi. Mimo bariery językowej szybko łapiemy wspólne fale. Przejeżdżamy razem Gambię, niebezpieczne Casamance na południu Senegalu i drogę do stolicy Gwinei-Bissau. Śpimy przy hałaśliwym rondzie, na podwórku u wodza wioski, w chatce z glinianych cegieł, na podłodze u znerwicowanej Australijki, w sypialni u domorosłego bartnika, a jak trzeba, to i w meczecie.

Tą podróżą spełniłem marzenie. Zdany byłem głównie na siebie i napotkanych ludzi, nauczyłem się ze spokojem przyjmować co dzień to, co los przynosi. Odzyskałem nieco wiary w dobre intencje i zrozumiałem trochę lepiej, w jak uprzywilejowanym świecie miałem szczęście urodzić się i wychować – ale i że w dużo surowszym potrafiłbym się odnaleźć. Zetknąłem się ze śmiercią w różnych postaciach, lecz przede wszystkim z życiem – tym prawdziwym, pulsującym, wszechogarniającym.

www.facebook.com/daybikeday daybikeday.wordpress.com zdzisiukolemsietoczy.wordpress.com

This article is from: