3 minute read

MŁODZI GNIEWNI

MŁODZI GNIEWNI Jan Kuczera

Czy można się wspinać będąc poza środowiskiem wspinaczkowym? Pewnie, że tak! Ale no właśnie, nie będzie to takie proste jak nam się z pozoru wydaje. Sam tego doświadczyłem.

Advertisement

W Rybniku, mieście z którego pochodzę, lata temu, gdy zaczynałem się wspinać, była jedna nędzna przyszkolna ścianka, a środowisko wspinaczkowe dopiero kiełkowało. Autobus, pociąg, autobus – tak wyglądał mój schemat dojazdu w skały, średnio wychodziły 4 godziny w jedną stronę, a lwia część wyjazdów była jednodniowa. Miałem to szczęście, że moi rodzice przychylnym okiem patrzyli na moje poczynania i co jakiś czas wspierali mnie finansowo, sami byli zresztą entuzjastami „outdooru” i sporo czasu spędziłem włócząc się z nimi po górach i kniejach Polski.

Duży wpływ na moje wspinanie miał instruktor ze skałek Jacek Czech, który takich jak ja potrafił (i nadal potrafi!) zarazić wspinaniem. Pan Bóg chyba wyciął Jacka toporem z jednego bloku skały. Oj, Jacek nie jest cukierkowy – ale dzięki temu jest autentyczny. Wspólne wspinaczki po kursie, a także na jego ściance w Orzeszu Jaśkowicach wpłynęły na mnie motywująco. Jednak permanentny brak partnerów do wspinania w skałach popchnął mnie do wstąpienia w szeregi klubu wysokogórskiego – wybór padł na KW Katowice – chyba za sprawą sloganu, którym się szczycił jako „najlepszego klubu na świecie”.

Pewnego dnia, wieczorową porą naszedłem siedzibę tegoż klubu. Mało brakowało, abym po dobrych 30min. stania jak słup soli, odwrócił się na pięcie i wyszedł, gdyby nie jeden starszy Pan, który mnie zagadnął. Tym starszym Panem okazał się być nadal aktywny szkoleniowo Paweł Pallus, mój późniejszy instruktor z kursu taternickiego. Aby móc się wkupić w łaski lokalnych łojantów, musiałem się wykazać, a to udało się już na pierwszym wyjeździe w skały, po przejściu w pierwszej próbie dróg, z którymi nie mogli się uporać. Odtąd znalezienie partnerów na wspinanie w skałach przestało być problemem, tym bardziej, że poznałem okoliczną grupę wspinaczy z przyklubowej klaustrofobicznej „pakerni”.

Mimo to, po ukończeniu kursu taternickiego nadal miałem problem ze znalezieniem odpowiedniego partnera w góry. Gdy rok po kursie taternickim pojawiłem się na Taborze w MOKu, pierwszą rzeczą którą zrobiłem było zostawienie w „Relaksie” (taborowym pomieszczeniu gospodarczym) kartki z informacją, że poszukuję partnera na wspinanie. Pozostało to jednak bez odzewu, ale byłem na to przygotowany. Siłą rzeczy moim pierwszym partnerem w górach stał się „Bolek Prusik”, czyli węzeł zaciskowy w postaci prusika, stosowany na linie podczas wspinaczki solo. W ten sposób, z początkiem mojego pierwszego sezonu uporałem się z klasykami na Mnichu, takimi jak Wacławy, Międzymiastowa, Sprężyna (wtedy nie było na niej ani jednego spita) i Pachniesz Brzoskwinią na Kopie Spadowej. M.in. po tych przejściach, problem ze znalezieniem partnerów na jakiś czas znikł.

Od tego momentu związałem się liną z wieloma osobami i wiem, że bardzo ważna we wspinaniu jest odpowiednia grupa ludzi, mocno zmotywowana, zgrana paczka, która będzie się wzajemnie napędzać. Wtedy możliwy jest największy progres, a wspinanie nabiera intensywnych barw. Jednak na samym początku niezmiernie ważny jest właściwy „nauczyciel”. Może to być bardziej doświadczony kolega, ale dla większości osób jest nim instruktor. Najważniejszą rolą instruktora, poza nauką samego wspinania, powinna być ochrona jeszcze „dojrzewającego” wspinacza przed jak największą ilością potencjalnych zagrożeń. Kolejną wartością, ale już dodaną od takiego instruktora, powinno być zarażanie pasją. Nigdy nie zapomnę, jak bardzo motywujący był dla mnie widok Adama Zyzaka, wspinającego się w Mirowie w wieku grubo ponad 70 lat po jakiejś VI+.

Jako członek PZA od prawie 20 lat, uzyskałem sporo benefitów – najważniejsze były te wypracowane na początku mojej nazwijmy to wspinaczkowej kariery. Miałem dofinansowany kurs taternicki zimowy, w trakcie którego wraz z instruktorem, a był nim Piotrek Drobot, przeszliśmy chyba wszystkie trudniejsze klasyki rejonu Hali Gąsienicowej, łącznie z Filarem Leporowskim i Prawym Dorawskim, natomiast 114 i Stanisławskiego na Kościelcu udało nam się zrobić w ciągu jednego dnia. Jeszcze tej samej zimy z kolegą Zetorem przeszedłem Łapińskiego – Paszuchę na Kazalnicy. Następny sezon to m.in. wyjazd na zgrupowanie wspinaczy do Szkocji, zorganizowane przez BMC (takie Brytyjskie PZA). Te pierwsze imprezy, za które jestem wdzięczny PZA, znaczyły dla mnie bardzo wiele.

Z obserwacji oraz z własnego doświadczenia mogę śmiało stwierdzić, że jednym z priorytetów, jeśli nie głównym celem Związku powinno być wspieranie młodych, dobrze rokujących wspinaczy czy to górskich, czy to skałkowych – ci ze skałek mogą kiedyś wyrosnąć na mocnych górskich wspinaczy. W pierwszej kolejności należałoby zapewnić im jak najlepszą kadrę szkoleniową – instruktorów i trenerów. W tym wypadku mowa o pracy niemalże od podstaw. Nie ma co odkrywać Ameryki na nowo, Grupa Młodzieżowa, bo o niej mowa już istniała, ale ze względu na brak odpowiedniego finansowania niestety nie doczekała się kontynuacji.

Kolejnym elementem układanki powinny być cykliczne obozy doszkalające dla chętnych, spełniających odpowiednie kryteria naboru, m.in. ze wspinania w rysach, hakówki, wspinaczki lodowej, mikstowej, nawigacji, autoratownictwa, pierwszej pomocy. Coś takiego miało już miejsce i ma być nadal realizowane. Ostatnim elementem układanki powinny być letnie i zimowe centralne obozy wspinaczkowe, na które jeżdżą zarówno starsi, jak i młodsi, bardziej i mniej doświadczeni wspinacze. A wszystko to powinno odbywać się cyklicznie. Według mnie to powinno być priorytetem dla Związku.

Jan Kuczera (Instruktor Alpinizmu PZA, członek Komisji Szkolenia PZA, TOPR, Szkoła wspinaczkowa HardRock)

This article is from: