4 minute read
SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA
from CRAGmagazine S19
by CRAGmagazine
SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA Andrzej Mecherzyński-Wiktor
– czyli jak z zawodnika staję się znowu wspinaczem
Advertisement
Pan Profesor Piórek, polonista, a zarazem wykładowca topologii w Instytucie Matematyki Uniwersytetu Jagiellońskiego mawiał, że nie da się myśleć nielogicznie. Zapewne nadal tak mawia, jak zresztą wielu innych matematyków. Pan Profesor nie ma racji. Umysł ludzki zna rozmaite formy myślenia, dzięki którym tworzy sztukę, poezję, miłość i inne rzeczy, a które z logiką mają niekiedy niewiele wspólnego. W szczególności, myślenie potoczne często zastępuje żelazne reguły zasadą wolnej asocjacji, łącząc rozmaite treści na zasadzie przypadkowego podobieństwa tudzież sąsiedztwa w domu wyobraźni.
Przedziwnej swobody, z jaką porusza się ludzka myśl, niepomna na przestrogi profesorów, doświadczałem ostatnio na własnej skórze. Rywalizując ze zmiennym szczęściem (acz nad podziw regularnie) w zawodach Pucharu Świata w boulderingu, nieświadomie wytworzyłem coś w rodzaju publicznego wizerunku (oczywiście, na potrzeby naszego niewielkiego środowiska), opartego na nieuprawnionej tożsamości: Mechanior = zawodnik. A ponieważ sam włożyłem wiele pracy w przekonanie innych, że Mechanior = wspinacz, stąd – konsekwentnie, acz nielogicznie – otrzymano: Mechanior wspinacz = Mechanior zawodnik; dodajmy – zawodnik międzynarodowy. Gdy więc półtora roku temu nieśmiało ogłosiłem, że z zawodami branymi na poważnie daję sobie spokój, ze wszystkich stron posypało się pytanie, którego spodziewałem się najmniej: „Czy to prawda, że przestałeś się wspinać?”.
Oczywiście, to nieprawda. O ile mogę wyrokować, najpewniej albo nigdy na serio nie przestanę się wspinać, albo jestem kimś innym, niż myślę. Co więcej, porzucenie zawodniczych obowiązków wiązało się u mnie z wielką radością czysto wspinaczkowej natury: oto nareszcie kalendarz wspinaczkowy napiszę sobie sam (dotychczas robił to za mnie działacz federacji międzynarodowej), zaś forma będzie szczytować wtedy, kiedy ma ochotę, a nie kiedy musi. Rzecz jasna, życia nie zmienia się z dnia na dzień, zaś pomiędzy okresami burzy i naporu wymagane są czasy przejściowe. Zaplanowałem je na poprzedni sezon i mogę uczciwie powiedzieć, że przez ten czas ani przez chwilę nie trenowałem naprawdę mocno, co było niejakim wyrazem uczciwości względem samego siebie.
Niemniej jednak, wraz z końcem jesieni trzeba było odpowiedzieć na pytanie: „Co dalej?”. Wspinaczkowa emerytura ani mi w głowie, ręka ciągle jeszcze zgina się w łokciu, zaś dziedzictwo czwartej dekady życia (bóle przedramion, ramion, barków, pleców, lędźwi, pośladków, ud, łydek, stóp, nareszcie: palców i głowy – po każdym treningu) daje się opanować za pomocą nowoczesnych metod regeneracyjnych (fizjoterapeuta, roler, piwo). Znany krakowski trener puścił do mnie oczko i tym samym skłonił do podjęcia decyzji możliwie poważnej. Postanowiłem od stycznia wziąć się rzetelnie do roboty, pozostawało doprecyzować kierunek przygotowań.
W tym miejscu po raz drugi należy wspomnieć o spontanicznej, poetyckiej naturze myśli ludzkiej, która asocjację ceni wyżej sylogizmu. Siła utrwalonych skojarzeń jest wielka, dla wszystkich bardziej i mniej znajomych stałem się stuprocentowym boulderowcem i każdy oczekiwał, że nigdy więcej nie zwiążę się liną. Każdy, tylko nie ja.
Moje linowe przygody nie były nigdy wydarzeniem na miarę osiągnięć kolegów, lecz boulderowe również nie były – po prostu, z lenistwa i mnogości zainteresowań stałem się panelowcem, gdyż było to najłatwiejsze. A przecież szczera natura wspinacza, ta siła nieczysta głęboko do samych źródeł wspinaczkowej rzeczy sięgająca, nie tylko we mnie nie wygasła, lecz w latach ostatnich wręcz wzmaga się i żąda zrozumienia. Paradoksalnie, to właśnie podjęta na serio, dopiero pod koniec danego mi czasu, „kariera” zawodnicza stała się drogą, na której zacząłem rozumieć, że wspinanie wyznacza mnie od środka jako człowieka i że mało kto ma podobne szczęście w życiu. To doświadczenie pozwoliło nie tylko lepiej zrozumieć siebie, ale też przypomniało częściowo zapomniane rozkosze. Nareszcie odzyskana wolność ożywiła niewygasłe źródła pragnienia i sławne niegdyś w naszym środowisku słowo: Nienasycenie.
Z tego względu pytanie, które zadano mi prosząc o niniejszy tekst: „Jak się czujesz, kiedy z boulderowca stajesz się linowcem?”, jest zarazem nieścisłe i trafne. Nieścisłe, albowiem to nie tyle przemiana, co raczej powrót na szersze wody. Trafne – gdyż powrót ów wymaga bądź przypominania sobie pewnych szczegółów nawigacji, bądź radosnej konstatacji, że się ich nigdy dobrze nie zrozumiało. A cóż może być przyjemniejszego dla człowieka, który dwadzieścia z górą lat zajmuje się daną dziedziną, jak zobaczyć, ile jeszcze pozostało do odkrycia.
Prawda, podjęcie treningu zorientowanego również na wspinanie z prawdziwą asekuracją, bywa wymagające. Słowa, które usłyszałem na początku bieżącego roku, wypowiedziane tonem fachowej satysfakcji: „Musimy zupełnie zmienić twój styl wspinania!”, dopiero po jakimś czasie ujawniły swą inspirującą moc. Ponadto, Stolica jest miejscem przewspaniałym, lecz trenuje się tutaj głównie samemu, co słabo sprzyja seriom na obwodach, które i bez tego odznaczają się niespotykaną w innych przejawach wspinania nudą. Rezygnacja ze startów przy jednoczesnym włączeniu w trening komponentu
linowego przynajmniej chwilowo uwolniła mnie od znienawidzonego trendsettingu: obrzydliwych przysiadów na paczkach, rzygopędnych pajacyków i żenujących skoków przez wyimaginowaną rzeczkę. Innymi słowy – przywróciła wspinaniu.
Jestem więc chwilowo podobieństwem człowieka, co uciekł z platońskiej jaskini: wszystko, com widział dotychczas, cieniem się jeno wydaje; i przed oczyma mam rzeczy niegdyś znane, których wszakże nauczyć się muszę na nowo. „Dopóki się nie staniecie jak dzieci”, powiada Pismo, co każe przypomnieć jeden z fundamentalnych aspektów wspinania: ten mianowicie, że jest ono bardzo poważną zabawą. Poważną – gdyż może przeniknąć całość naszego życia, a nawet, jak to bywa w przypadku wspinaczy wysokogórskich, życie odebrać. Zabawą – gdyż „nic od niego nie zależy”, to znaczy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa
nie wspinali się ni Budda, ni Sokrates i my również moglibyśmy się nie wspinać. Niewykluczone, że właśnie ów wymiar „swobodnie wybranego przeznaczenia” sytuuje wspinanie tak blisko fenomenu wolności, a wraz z nią – człowieczeństwa.
Ja przynajmniej od wspinania człowieczeję i ograniczać się nie będę, zaś łojanta, który nigdy liną się nie wiąże, za pół łojanta mam tylko; a przecież, jak powiedział Frodo Baggins Samowi Gamgee: „Musisz być całością, Samie!”. Po czym odpłynął na zawsze do Nieśmiertelnych Krain, stając się na wieki przeszłością, nam zaś, żyjącym, pisana jest przyszłość. Ja na przykład wielce jestem ciekaw, jak będzie wyglądał mój przyszły sezon i czy zima treningu da radę przemóc lata zaniedbań. I niezależnie od odpowiedzi, największą nagrodę już wygrałem, a jest nią sama możliwość ciekawości, czyli jednym słowem – życie.