O T N E G I R G A
KOSTAS HATZIANTONIOU
seria
AGRIGENTO
KAROLINA BEREZOWSKA
Z zawodu tłumaczka konferencyjna i pisemna, z zamiłowania także literacka. Absolwentka studiów międzywydziałowych MISH na Uniwersytecie Warszawskim (filologia angielska, filologia nowogrecka, indologia), licznych studiów i szkoleń dla tłumaczy. Tłumaczyła greckie przewodniki, rozmówki, eseje, poezję i prozę. Miłośniczka języków wszelakich, mniej lub bardziej egzotycznych. Żyje na walizkach, podróże służbowe i prywatne to jej specjalność. Mama pary urwisów.
KOSTAS HATZIANTONIOU
AGRIGENTO Przełożyła: Karolina Berezowska
WROCŁAW 2014
1 Od jakiegoś czasu jego oddech słabł, stał się szybki i urywany. Niełatwo mu też było spacerować, jak to miał od wielu lat w zwyczaju, wietrznym wybrzeżem, plażą, na której fale rozbijały się z hukiem, gdy tylko zawiał południowy wiatr. Jednak tego popołudnia przywiodła go tu chęć powrotu, pragnienie, by przejść się raz jeszcze od plaży Marinella do hotelu „Villa Romana”. Później wróci znów do Porto Empedocle. Może spotka kogoś znajomego, kto będzie jechał stamtąd do Agrigento. Albo dotrze do przystanku na Via Roma i pojedzie autobusem, który zatrzymuje się tuż przed jego domem, jeden zakręt za Porta Aurea. Zaczerpnął możliwie najgłębszy oddech i ruszył, przezwyciężając resztkę wątpliwości. Nie dość, że czuł się słabo, to jeszcze wiatr wiał tego dnia tak, jakby chciał zdmuchnąć wszelkie zło tego świata, uparcie
5
6
rzucał wyzwanie jego krokom, szydząc z jego determinacji. Na próżno. Gdy wbił sobie coś do głowy, nie było mowy o zmianie zdania. I tak, zdecydowany zmobilizować wszelkie siły, jakie mu pozostały, zostawił z tyłu zachodnie molo oraz elektrociepłownię i skręcił w Via Crispi. Na wysokości kościoła Świętej Trójcy skierował się ku wybrzeżu, przy najmniejszym nawet deszczu przecinanemu na pół przez strumyczek Salsetto. Tam, wbrew szalejącemu wiatrowi, poczuł znów, że w jego żyłach niczym tajemnicza ciecz płynie muzyka bezmiernego spokoju. Wkrótce leżące na południu Porto Empedocle całkiem znikło mu z oczu. Na wschodzie dzielnica Kaos wyglądająca jak wytwór wyobraźni. Równolegle do wybrzeża po prawej stronie biegła autostrada w kierunku Trapani, dalej popielate góry, wiszący most. Ogromne mechaniczne wiertła, służące do rozbijania białego marglu, którego używano do wyrównywania terenu i wznoszenia nowych bloków, teraz milczały. Po lewej stronie bladozielona wzburzona otchłań pieniła się i wyła, pragnąc zmyć z piasku ślady ludzkich stóp. Przyglądał się temu wzruszony, jakby się z tym wszystkim żegnał, przystając co chwilę, by zaczerpnąć tchu. Albo schylając się po muszelkę. Podnosił wzrok w kierunku rachitycznych sosen i nowo posadzonych palm w ogrodach domków letniskowych, których przybywało z roku na rok.
Kobieta w średnim wieku rozwieszała pranie przed zapomnianym przez czas, skromnym, bordowym domkiem. Pozdrowił ją serdecznie i szedł dalej, zatrzymując się znów po kilku krokach, przed na wpół zakopaną łódką. Prawie zbutwiała od słonej wody, od ciągłych sztormów. Dwa żółte kwiaty przebijały się nieśmiało i wdzięcznie przez deski, moszcząc się między nimi, niby wśród rzadkich koralowców. Były tak słabe, że aby je złamać nie trzeba by było szalejącego wiatru, zdającego się opowiadać historię świata. „Zapewne takiego właśnie dnia szeptał sobie tę złotą myśl Debussy” – pomyślał. Orkiestra natury, tak jak i teraz, gorączkowo podkładała tło pod dialog prowadzony przez morze i wiatr, dwie siły na progu smutnego rozstania. Niepewność i zaskoczenie przerwały mu nagle tę kontemplację. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej słyszał tu muzykę tak pełną poruszenia i rozterki. Tu, niezależnie od pogody, zawsze pobrzmiewała melodia spokoju. Wywodziła się z dawnych czasów, pierwszy raz usłyszał ją przeszło czterdzieści lat temu. Trwała od chwili, gdy ją wtedy odkrył, niczym poblask zdobiący łuk, gdzie sklepia się morze. Wraz z nią wiatr niósł powiew mirry. A gdy zapach się rozpraszał, w powietrzu pozostawała jego linia melodyczna, kojarząca mu się z postacią, która sprowadzała go tu od lat, sprawiając,
7
8
że wciąż kręcił się w tym miejscu, jakby sprzeciwiał się jej przedwczesnej śmierci. Na horyzoncie łódź rybacka spieszy się, by wrócić do portu, wszystko zapowiada burzę. Morze, bezkresna, wilgotna Złośnica, uderza we wszystkie trzy pomosty, chcąc sięgnąć wieży Karola. Trzeszczą deski, wzdycha osprzęt, łodzie tańczą dziki taniec. Rybacy porzucają na wpół zacerowane sieci i idą się napić. Przyzwyczajeni do takiej pogody, nie martwią się wcale o tych, których brakuje, którzy są jeszcze na pełnym morzu. Nie porywają się sami przeciwko niebu, pewni są obrotu spraw: prędzej czy później znów nadejdą dni flauty. Morze znów rozbłyśnie i tylko słaby wiaterek marszczyć będzie wody znużone własną namiętnością. Nie widzą przed sobą wyrzeźbionej na dziobie trawlera, radującej się syreny, która cieszy się zapachem minionej burzy. Ten wilgotny, wieczny sen uznaje za dobrodziejstwo, wybawienie od innej, powolnej i leniwej śmierci stałego lądu. W końcu stare barki, z rozrzewnieniem wspominające dawne dobre czasy, nie są głupie. On też to rozumie, wpatrując się teraz w mroczną głębię, gdzie udawał się zawsze latem, odpływając daleko od tłumu, aż do przylądka. Dziś opanowało go złowróżbne przeczucie, że już nigdy tam nie dotrze. „Nigdy więcej” – mówi mu zimny głos – „twój wzrok nie sięgnie poza gołe skały i białe stopnie
Scala dei Turchi. Powoli zamykają się wszystkie drogi, nie ma już mostów nad przepaściami natury i czasu”. Mruga nerwowo dwa razy, żeby nie słyszeć tego głosu. Nie dlatego, że się go boi. Nie ruszają go idylliczne łgarstwa o rzekomej świetlistej poświacie, co rozpościera się od wybrzeża po wzgórza. Zimą czy latem, to wybrzeże zawsze jawiło mu się jako puste. Wyparł z pamięci widoki iskrzącego się sycylijskiego poranka, bezchmurnego nieba czy popołudniowej senności, kiedy wszystko widzi się jak przez mgłę. Nie zastanawiał się też, skąd pochodzi ta prawdziwa mgła unosząca się podstępnie i mrożąca spojrzenie, na długo przedtem, nim dzień zgaśnie, migocząc, a morze zniewoli wszystko, co żyje w granicach swojego wąskiego horyzontu. Jego letnie radości rozświetlone kolorami, niewinnym śmiechem i zabawą były ukryte głęboko, bardzo głęboko w nim, chronione przed zmieniającą się rzeczywistością. Były. Dziś bowiem pękł zamrożony, z trudem osiągnięty spokój. Jakby coś skruszyło lód, który skuwał oczy, a wyłaniające się obrazy, ujęcia z niemego filmu, nie mogły już pokonać dystansu dzielącego go od tego, co stracił. Co prawda, inne obrazy przemykają mu przed oczami równie wyraźnie. Inny jest szum fal, brzmiący niczym stary projektor, ożywiający sceny ze szczęśliwego lata. Znów
9
10
widział Biankę udającą, że śpi, Isabellę, dwuletnią lilijkę, biegnącą do morza, jak przewraca się, śmieje, znów się podnosi. Odnajdował ślady szałasu z wikliny, który dla niej zbudował, przypomniał sobie, że nieopodal znaleźli w piasku potłuczony, terakotowy talerz, jeszcze dalej muszlę i rozgwiazdę, różową koronę na wieży piaskowego zamku. Sceny, w których przez lata znajdował pokrzepienie, tego popołudnia rodziły rozpacz. Zmieniła się ich muzyka. Choć zbliża się kres, nie obawia się on o siebie samego, lecz że zostanie rozdzielony na zawsze z bliskimi, którzy zmarli. Pośród dzikiego, purpurowego blasku, choć na wschodzie bieleje już księżyc, a słońce walczy na zachodzie, by uratować nieco barwy, obłoki i góry wkrótce pogrążą się w popiele. Kurtyny, nazywane przez ludzi wspomnieniami, ciemne strzępy spowijające wzgórza i dusze – one także znikną za szczytami, pośród mrocznych ścieżek. Ziemia, niebo i morze zjednoczą się w ostateczną i nieprzeniknioną ciemność. Pozostanie jedynie chmura dymu, lekko wznoszącego się znad ołtarzy i urn, w świecie, który nie przestanie pachnieć kadzidłem z niekończącej się całopalnej ofiary człowieka. Minęło blisko czterdzieści lat, odkąd urodzony w sąsiedniej Geli doktor Pauzaniasz Anchite poznał tu, w Porto Empedocle, Biankę Timocrei. Zaledwie
cztery lata żyli razem w odziedziczonym przez nią i wspólnie odnowionym starym domu na wsi, który tylko zakręt dzielił od Doliny Świątyń. Na tej plaży ich córka stawiała pierwsze kroki. Wszystko skończyło się jednak przedwcześnie i przez przypadek. Śmierć Bianki pogrążyła lekarza w smutku, który już nie zniknął z jego twarzy, a mającą wtedy dwa lata Isabellę wzięła do siebie ciotka z Palermo. Kilka lat później wysłano ją do szkoły z internatem w Szwajcarii, tak postanowiły babki oraz ciotki – siostry jej matki, kobiety należące do starej sycylijskiej arystokracji. Arystokratki – rodzina Timocrei była odnogą najpotężniejszego rodu Sycylii, Montechiaro, o którego historii świadczyły zamki, klasztory i księgi – zadbały o ukrycie najsłabszej latorośli. Pauzaniasz nie sprzeciwiał się. Zresztą, co miał zrobić? Minęło wystarczająco dużo czasu, by mógł dojść do siebie. Na szczęście, jeszcze jako dzieciak, w czasie wojny, pośród dymu i zawieruchy bombardowań alianckich, mając za towarzysza strach, a nadzieję pokładając w klęsce, nauczył się z dumą stawiać czoła biedzie i śmierci, domagać się zawsze czegoś więcej niż kariera i przetrwanie. To pozwoliło mu przeżyć wszystko, co go spotykało. Bardzo dawne czasy Pauzaniasz do niedawna od siebie odsuwał. Przedwojenne uroczystości w Geli wspominał jak wyblakły sen. Ojciec nie ukrywał swojej awersji
11
12
do czarnych koszul faszystów, tańców w dopolavoro*, obowiązkowych zebrań zwoływanych na placu, podczas których wysłuchiwali pustych pogadanek. Krótko też trwała radość z wyzwolenia. Potem było jeszcze gorzej, podczas nieszczęsnej walki o autonomię, która zniszczyła i naznaczyła życie całej rodziny. Nie dlatego nie wrócił do Geli i został w Agrigento po nagłej śmierci Bianki. Został, bo nadal miał cichą nadzieję, że Isabella kiedyś wróci. Nie tylko, jak zwykle, na weekendy czy wakacje. Rozum pytał go złośliwie: „Co niby miałaby robić w Agrigento?”. A on z niewyjaśnionych powodów wciąż w to wierzył. Dni upływały mu w towarzystwie nielicznych przyjaciół i wiernych pacjentów, którzy mimo jego dziwactw, dalej zwracali się do niego po poradę, nawet gdy przeszedł już na emeryturę. Przyciągała ich do niego słynna na całej Sycylii sława jego bezinteresownej mądrości i to, że „wielu ludzi ciężkimi cierpieniami znękanych, już bliskich śmierci, cofnął on od bram Persefony”**. Do jego gabinetu trafiali zazwyczaj niezwykli pacjenci i szczególne przypadki. Inny lekarz uznałby to za koszmar. W doktorze Anchitem wzbudziła się * dopolavoro – właśc. Opera Nazionale Dopolavoro, dosł. po pracy (wł.) – sieć sieć barów, klubów, restauracji, ośrodków wypoczynkowych w faszystowskich Włoszech (wszystkie przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumacza). ** Wykaz cytowanych dzieł znajduje się na końcu książki.
jednak nowa, eksperymentalna ciekawość. Słuchał z cierpliwością godną Hioba, dyskretnie wypytywał, zapisywał objawy i po wyczerpującej, dogłębnej analizie sporządzał zawsze historię przypadku. Gdy ktoś się irytował, zrażony jego dziwnym indagowaniem, burzącym wyobrażony przez pacjenta poważny obraz jego stanu, Pauzaniasz tłumaczył, że nie ma zbędnych pytań: – Drogi panie, sekret polega na tym, by nie obchodziło nas, co ma się z nami stać. Bez ignorowania tego nasza wola bycia zdrowym sprawia, że ciało choruje. Pacjenci patrzyli zaskoczeni, gdy mówił tak osobliwe rzeczy. Przy czym im bardziej poważny był stan zdrowia chorego, tym spokojniej go opisywał. – To farsa, moi drodzy – miał zwyczaj informować zaniepokojonych krewnych. – Wszystko jest farsą, nie ma się czym martwić. Niektórzy odchodzili, mówiąc, że ma nie po kolei w głowie. Wracali jednak skruszeni, ponieważ nigdzie indziej nie znajdowali pomocy. A on zawsze przyjmował ich równie ciepło, jak poprzednio. W ostatnich miesiącach ustabilizowane życie doktora Anchitego zakłóciły niespodziewane wydarzenia i nowe troski. Przede wszystkim pogorszenie się jego własnego zdrowia. Diagnoza – szybko nasilająca się dławica piersiowa – położyła nagle
13
14
kres charakterystycznemu dla niego przekonaniu o bezczynności i obojętności na to, co inni nazywają prawdą. Nie dbając o słabe serce, niemal samobójczo, bez reszty, poświęcił się nowemu zajęciu. Przypominało ono studiowanie historii, ale wynikało z głębszej potrzeby. Starał się wyjaśnić, dlaczego, mimo że zawsze unikał wielkich słów, póz, a szczególnie kupczenia przeszłością, w całym swoim życiu czuł ciężar dziedzictwa, którego do samego końca nie byłby w stanie zrzucić ze swych barków. Już od miesięcy całymi nocami czytał i notował, aż znużony umysł zaczynał gasnąć, lekko rozchybotany, co było zasługą wina Marsala. Niekiedy, w trakcie tego kołysania, powieki natychmiast mu się zamykały, domagając się nastania naturalnej ciemności. Oczyma duszy widział, jak wspina się uliczkami Girgenti, gdzie kolejne zmartwienie – o którym później – pozbawiało go i tak małej dawki snu. Następnie kierował się znów ku dolinie, mijał świątynie, docierał do wybrzeża. Tam myśli przechodziły we wspomnienia. Znów znajdował się na plaży jak z dzieciństwa… …To były lata, gdy „nad brzegiem nieurodzajnej głębiny” czy „wzdłuż wybrzeża (…) w poszumie morza huczącym” – tych homeryckich fraz uczył się na pamięć od dziecka – analizował życiorysy i pragnienia starożytnych bohaterów, przygotowywał na
plaży w Geli własną emigrację. Ile mógł mieć lat, zastanawia się, kiedy po raz pierwszy podróżował w łódce z wydrążonego pnia sosny, z gałęzią zamiast masztu, liną ze sznurka i żaglem z papieru? I dlaczego łódka zatonęła, gdy wrzucił ją do wody? Pamięta, że płakał. Marzył wtedy o podróżach. Nie znał jeszcze niewypowiedzianego smutku, który rysował się na zmarszczonych czołach, nie zdawał sobie sprawy, co oznaczają drewniane szczątki na plaży. Wtedy jedynie bawił się z kuzynami: w mycie pokładu, wiązanie i rozwiązywanie lin, wyciąganie kotwicy, czyli psiego łańcucha. Oczywiście, najpiękniejsze były chwile, gdy z drabinki linowej – drabiny na taras – patrzył z lekceważeniem na oddalający się ląd i z szacunkiem na spienione morze. Wtedy tylko marzył o podróżach. Teraz już wie. Nie ma innych podróży, poza tymi w głąb siebie. Lecz jeśli ciało-okręt jest już tak stare, że aż dziwisz się, iż wciąż płynie, nie należy się bać podróży. Wystarczy, by umysłu nie mąciła żadna wielka idea. To przynajmniej doktor Anchite już w pełni zrozumiał: jak zimnym, nieludzkim może uczynić cię idea. Nie obchodzi cię już wcale ból, który możesz sprawiać, bo w twoim genialnym umyśle ona wszystko usprawiedliwia. Ona cię pociesza, upaja. Jakże różnisz się od tych, którzy na wzburzonym morzu recytowali święte słowa, by uspokoić wody! Wiele
15
16
dałby, aby poznać owe zaklęcia, którymi odpędziłby to, co zniszczyło jego miasto. Z ich pomocą pozbyłby się chemicznych wyziewów, duszących ostatnią kolumnę, jedyną ocalałą ze świątyni Ateny na starożytnym akropolu. Odnowiłby też ruiny w Capo Soprano, ponownie wzniósłby obwarowania Timoleona. Może udałoby się nawet przekształcić czerwono-białe kominy w doryckie kolumny, kto wie? Może i w rurach, zamiast złotonośnej, czarnej cieczy, dzięki jego magicznym zaśpiewom, popłynęłaby czysta woda? Pamięć żywi się cierpieniem i wymaga przestrzeni pustego domu. On jednak chce wierzyć, że czas zatoczy koło, a potem znów nadejdą dobre dni. Jego myśli znów się wyklarują i nie będzie potrzebował już żadnej magii. Jak dotąd, gdy słuchał barkaroli o nowych statkach i kolejnych podróżach, marszczył się w uśmiechu na wieść o tym, że istnieje jeszcze życie, że wybrzeże oznacza oczekiwanie, a nie wyrok dla tych, którzy zostają na lądzie. A jednak. Tak bardzo chce znów zobaczyć zbliżającą się ku lądowi dziwaczną flotę złożoną ze wszystkich statków, jakie kiedykolwiek ujrzało to wybrzeże. Fenickie jednomasztowce, doryckie triremy, rzymskie pentekontery i bizantyjskie chelandiony, saraceńskie galery i normandzkie drakkary, aragońskie szkunery i hiszpańskie galeony, angielskie parowce przewożące
siarkę, amerykańskie lotniskowce, niegdyś niosące iluzję wolności. Znów zobaczyć to wszystko, co wyobrażali sobie w dzieciństwie, to, w co się bawili, biegając po złotej plaży, gdy największym szczęściem była niedziela… …Jego nogi stały się ciężkie, oddychał z trudem. Musi wracać. Patrząc ostatni raz na morze, rozmyśla o fali, która pochłonęła jego brata. Wraz z upływem czasu i w miarę starzenia się, ludzie coraz bardziej wspominają swoich zmarłych. Może dlatego, że i ich godzina nadchodzi? Może dlatego, że większość najbliższych jest już na drugim brzegu? Myśli o tym, że w życiu jego brata wszystko było zbyt gwałtowne: zarówno inteligencja, jak i odejście. Nie posłuchał go. „Kochaj morze, ale nie daj się zniewolić” – mówił Pauzaniasz bratu. Jakże mógł powierzyć podstępnie śmiejącym się wodom swoją niezdyscyplinowaną duszę, on, zakładnik marzeń, kapitan z Geli? Nie widział czarnej otchłani między życiem a morzem? Czym było wkroczenie do wilgotnego grobowca? Sposobem na uwolnienie się od winy czy ostatnim błędem? Tego nikt się nie dowie. Utopił się, marząc o znalezieniu, jak mówił, „morskiej róży”. Czy jednak nie chciał powiedzieć: „by uwolnić się od cierni stałego lądu”? Po jego śmierci wszystko pozostało bez zmian: ciepła ziemia, zimne kamienie, łukowate
17
18
gotyckie okna i płomienne hibiskusy, blade doryckie świątynie, puste białe katedry. Ale on, w którego żyłach rozbrzmiewał krzyk Okeanosa, zstąpił już do królestwa Plutona i Persefony, aby złożyć obietnicę Radamantysowi, przeprosić Ajakosa. Zawsze marzył o tej podróży do ciemnych głębin, gdzie przyzywały go nocami niestrudzone, okołobiegunowe gwiazdy. By i on wiecznie błyszczał, nie wschodził już ani nie zachodził. Nie budził się i nie zasypiał. I tak zginął po boskim skoku z mostka rosyjskiego towarowca w głębiny Morza Śródziemnego… …Szum uliczny dudni mu rytmicznie w skroniach. Wychudzony pies o popielatej sierści oddala się od małej sfory, idzie za nim. Ktoś remontuje letni stragan. Zapada noc, ale latarni jeszcze nie zapalono. Zwierzę podąża za nim krok w krok, brzegiem ulicy, przy samym rowie. Cały czas zachowuje bezpieczny dystans. Pauzaniasz pogwizduje, żeby się nie bało. Są do siebie tak podobni, że założyłbyś się, iż to jego pies. Ten sam smutek, pochylone głowy, ale dumne spojrzenie. Bezpański, ale rasowy. Niedługo pies odważy się i podejdzie. „To jeden z tych, którym wystarczy okazać odrobinę miłości i pozostają wierne do końca życia. Choćby cię latami nie widział. Ten boski eksperyment się udał” – myśli Pauzaniasz. Przechodnie mijają go w pośpiechu, hermetycznie zamknięci w małej przestrzeni samych siebie.
Zarówno piesi, jak i szybko jadący kierowcy, marzą o jednym – by szybko wrócić do domów, zaryglować drzwi i okna, i nie słyszeć już ani gwizdanych na ulicy krzepiących melodii, ani szelestu liści. Pies uwiązany na podwórku szczeka zazdrośnie, widząc kuzyna na wolności. „Dlaczego ludzie i zwierzęta czują zawiść? Czy wiedzą, jak wysoką cenę płacą takie popielate psy za swoją wolność?”. Samochód trąbi i skręca, przerywa jego rozmyślania. Ktoś uderza siekierą, na balkonie naprzeciwko płacze chłopiec, któremu matka nie pozwala bawić się na zewnątrz, pośród drzew oliwnych słychać nawoływania sowy, jakiś pies odpowiada jej z oddali, autobus zatrzymuje się z piskiem hamulców. Rozlega się basowy głos: – Dzień dobry doktorze, proszę się pospieszyć, nie widzi pan? Zbiera się na burzę. Robotnik o twarzy jak z brązu, ubrany w tani garnitur, z czapką zakrywającą uszy, wskazuje na góry. Pauzaniasz odpowiada mu, nie spieszy się. Chce nacieszyć się wietrzykiem zapowiadającym deszcz, usłużnie kłaniającymi się drzewami, pełnią księżyca przyćmiewającą gwiazdy. Wkrótce wszystko zapadnie w sen. Prawdziwe światło zastąpi sztuczna, chorowita elektryczność. Ostatnią oznaką życia będzie ciepło, które popłynie do krwi, gdy tylko zabrzmi dzwon kościoła Santa Maria di Buon Consiglio.
19
20
Nie spotkał nikogo znajomego, kto dziś udawałby się z molo do Girgenti. Dlatego pojechał autobusem. Gdy wysiadał, zostawił za sobą zduszony głos kierowcy śpiewającego piosenkę. Co ten miał począć? Najwyraźniej, nucąc pod nosem, napawał się gorzko swoją bezsilnością, pod dyskretną skargą ukrywając bezdenną rozpacz, którą czasem przekładał na nieme pragnienie. Pauzaniasz otworzył ciężką, żelazną furtkę i zszedł po schodach do domu ukrytego pośród sosen i cyprysów. Jego suczka, Hekate, powitała go z radością. Popielaty bezpański pies pozostał na plaży, przyglądając się burzy. A przecież byłoby mu tu dobrze. W tym domu u stóp wzgórza, z leżącym na nim współczesnym miastem, miałby zapewniony spokój i bezpieczeństwo. I jeszcze widok na rozświetloną Dolinę Świątyń, który sprawia, że co wieczór zostaje się na werandzie. Co wieczór. Ale nie dziś. Dziś, na skutek magii księżycowego światła i wilgoci powietrza, morze drży, a ląd wstrząsany jest ukrytymi pragnieniami. W takie wieczory Pauzaniasz nie patrzy na zewnątrz. To ona przychodzi do środka, taka, jak wtedy, gdy ją poznał na plaży. Powiew bryzy unosi jej białą sukienkę. Oddech nocy chłodzi piersi. Rozmawiają i śmieją się godzinami. Rano nie będzie pamiętał, co mówili. Ale pozostanie zapach, niezaprzeczalny dowód, że to wszystko nie było złudzeniem. Teraz, gdy przechodzi
z salonu do gabinetu, niezliczone wspomnienia już zapowiadają jej obecność, mieszają się w jego duszy; znów ten sam szum, znów ten sam niemy film. Pierwsze spotkanie, letniego popołudnia 1970 roku na plaży w Marinelli. Noc na zboczu przy świątyni Hery. Męcząca wspinaczka do bizantyjskiego zamku Cefalù. Kochanie się za skałami Mondello. Złote sielankowe popołudnie w Monreale. A później przyjemnie gorzkie dni, gdy razem urządzali ten dom. On kopał w ogrodzie grządki kwiatowe, ona zastanawiała się, jakie meble przywieźć z Palermo. Obawy i radości ciąży, narodziny Isabelli. I nagle wszystko się zawala. Po wypadku na zakrętach drogi na Etnę krew staje się trucizną, jeszcze tylko pełen rozpaczy pocałunek – oto finał historii, która mogłaby zakończyć się tak prosto, tak zwyczajnie. Twarz wykrzywia mu grymas, stara się odpędzić od siebie bolesne wspomnienia. Chce zapomnieć, przeczekać czas, gdy Bianca na palcach zakrada się do jego myśli, dlatego oddaje się rozmyślaniom, które ostatnio tak go zajmują… Myśleć o pierwszych chwilach życia na wyspie. O odkryciu życia niemieszczącego się w wąskich ramach uczuć. Za przewodnika i nauczyciela ma mądrego człowieka, który żył tu przed dwudziestoma pięcioma wiekami. Jego słowa, które kierowane były, cóż za zbieg okoliczności, do Pauzaniasza, ucznia noszącego jego imię:
21