JAN BALABÁN
ZAPYTAJ TATY
Jan Balabán Zapytaj taty Przekład: Olga Czernikow Redaktor prowadzący: Kama Margielska Redakcja: Dorota Dobrew Korekta: Elżbieta Regulska-Chlebowska, Justyna Wodzisławska Projekt okładki: Justyna Boguś Ilustracje: Aleksandra Brożyna Skład: Violet Design
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.
Zeptej se táty © Copyright by Jan Balabán, 2010 © Copyright for the Polish edition by Czeskie Klimaty, 2013 © Copyright for the Polish translation by Olga Czernikow, 2013
ISBN: 978-83-64168-04-8
Czeskie Klimaty ul. Mydlana 1/005 51-502 Wrocław www.czeskieklimaty.pl
Podróżni przejeżdżający tędy pociągiem pośpiesznym nawet nie zauważają tej psiarni. Przejmujące wycie bezdomnych stworzeń ginie wśród łoskotu kół na zwrotnicy, za którą pociąg opuszcza na dobre tę coraz bardziej zapadającą się okolicę. Pod ziemią osuwają się ściany likwidowanej kopalni, stropy spadają w ciemnościach na podłogi. Teren osiada, więc wciąż trzeba podwyższać nasypy, żeby tory biegły na tyle prosto, by mogły po nich jeździć pociągi pospieszne. I dlatego podróżni mogą nawet nie zauważyć schroniska na dole. To miejsce dla nich nie istnieje. Istnieje tylko dla kogoś, kto jest do niego przykuty jak nędzarz do lichego łóżka, na którym już mu nie zależy, ale którego mimo to się nie pozbywa. Już z niego nie wstanie, już nie weźmie swojego łoża i nie zacznie chodzić. Odwrotnie – to łoże weźmie jego. Zabierze go ze świata żywych do świata rzeczy, do świata rzeczy ostatecznych, do miejsca wystarczająco sterylnego i odseparowanego, by nie przerażało tych, którzy mają jeszcze siłę kłaść się na swoich łożach i z nich wstawać, a może nawet je nosić. Tułać
5
6
się od domu do domu ze swoimi coraz bardziej sfatygowanymi meblami, wciąż szukając czegoś tańszego. I tym samym krok po kroku zbliżać się do tego ostatniego schronienia, które nam przypadnie w udziale, a którego obraz przez całe życie usilnie staramy się wyprzeć ze świadomości. Czy dałoby się w ogóle żyć, gdyby człowiek od początku szykował się na nędzę, która go czeka przed śmiercią? Pociąg jest już daleko i nawet jeśli ktoś z podróżnych się za nami obejrzał, nawet jeśli dostrzegł dwoje ludzi przed bramą schroniska dla psów, to przecież nie czuł tego smrodu i nie słyszał tego wycia, a jego serce nie będzie się potem ściskało pod ciężarem samego wspomnienia. Co się dzieje?, zapytała Jeny, kiedy poczuła, że ręka Emila drży. Nic… tylko ta pamięć, świńska pamięć… Zawsze byłeś dumny ze swojej pamięci, a teraz nagle „świńska”? …taka żarłoczna, wiecznie głodna świnia. W końcu mnie zeżre i odtąd będę żyć tylko w niej, odpowiedział Emil i odwzajemnił uścisk palców Jeny. Tylko mały, najmniejszy z możliwych gest i żadnych słów. Cała ona. Dlatego z nią był. Dlatego szedł z nią teraz do schroniska, żeby wybrać psa, którego zabiorą do domu. Kiedy Emil był małym chłopcem, bardzo chciał mieć psa. Do tego stopnia, że w końcu go sobie
wymyślił. Głaskał go i przynosił mu jedzenie pod schody do piwnicy, gdzie ukrywał go przed rodzicami, którzy nie zgadzali się na żadne zwierzęta. Uważali bowiem, że człowiek nie powinien trwonić na nie swojej troski, kiedy jest tylu potrzebujących ludzi. Przygarnąć pieska to nic innego, jak pójść na łatwiznę. A kto się zaopiekuje tymi wszystkimi starymi i chorymi ludźmi? Ale Emil naprawdę nie wiedział, w jaki sposób miałby się zaopiekować staruszką z sąsiedniego domu, której głównym zajęciem w ciągu dnia było wyglądanie przez okno i starzenie się. A działo się tak poniekąd z jego winy, bo to on przez cały rok nie kiwnął palcem, żeby coś dla niej zrobić. To on był tym nikim, który jej nie odwiedzał. Zamiast pójść do niej z kawałkiem jabłecznika i jakoś, nie wiadomo jak, sprawić jej radość, on wolał razem z Katarzyną, młodszą siostrą, wymyślać sobie pieska, który śpi na starym kocu pod schodami do piwnicy. W końcu zresztą sami zaczynali od tego głupieć i któregoś dnia przeżyli prawdziwe rozczarowanie, kiedy rano okazało się, że nikt tam na nich nie czeka, że nikogo tam nie ma i chyba nawet nigdy nie było. Kochał Katkę za to, że dodała wówczas owo miłosierne „chyba”. A potem, kiedy starsza pani umarła, dręczył ich strach i poczucie winy, że zamiast ją odwiedzić, roztrwonili całą swoją troskę na wyimaginowanego psa.
7
8
Są grzesznikami. To pewne. Są tymi kozłami, które oddzielone będą od owiec Bożych. I meczeć będą żałośnie, grzęznąc po kolana w czarnym błocie grzechu w najciemniejszym kącie doliny, w której dokona się sąd. A ta dolina będzie cholernie podobna do niecki pod nasypem kolejowym. No to chodźmy po pieska, powiedział Emil już pewniejszym głosem. Skierowali się w stronę boksów, których mieszkańcy przypominali ludzi bardziej niż jakikolwiek człowiek. Ostrożnie! Cichy, rzeczowy głos kierowniczki schroniska w zadziwiający sposób przebił się przez psie ujadanie. Była to ładna i wciąż jeszcze młoda kobieta z włosami ufarbowanymi na modny słomianożółty kolor. Z pewnością mogłaby się zrealizować w jakimś innym miejscu niż to podwórko pełne… Proszę uważać, żeby nie wdepnąć! Za późno. Nie wiem, czy jeszcze będą go państwo chcieli, wskazała na klatkę zamieszkaną przez jednego tylko psa, przywiezionego przed pół rokiem. Z cienia w głębi wyskoczyło coś, co przypominało zwinięty łachman z głową i nogami. Pokaleczonym bokiem uderzyło o siatkę, zjechało po niej na ziemię i schowało się w ciemnym kącie, skąd tylko błyskało rozbieganymi, świecącymi oczami. Ciągle to robi, powiedziała kierowniczka, sto razy dziennie. Proszę tylko spojrzeć.
Na drucianej siatce widać było ukośny pas sierści i zaschniętej krwi. I znowu. Buch! I drrrrrrr… na dół. A potem te jarzące się w mroku ślepia. Emil i Jeny milczeli zawstydzeni. Emil przypomniał sobie, jak z sąsiedniego domu wynoszono ciało zgorzkniałej staruszki, zakryte płachtą. Zakryć płachtą! Tę klatkę, schronisko, całą okolicę zakryć płachtą i przenieść do jakiegoś miejsca miłosiernej śmierci. Oddzielmy to wszystko zielonym parawanem jak na OIOM-ie, oszczędźmy sobie tego widoku w chwili, kiedy myśl o morfinie to jedyne, na co nas stać. Jak mnie wtedy. Dowlokłem się do domu ze szpitala, w którym leżał mój ojciec – leżał i nie mógł wstać, a co dopiero wziąć swoje łoże. Runąłem twarzą na pościel i ryczałem, bełkocząc coś o zastrzyku, który zakończy tę mękę, czyli jego życie. Podeszli do następnego boksu. Piękny i na pewno drogi pies – musiał być rodowodowy. Długa jasna sierść z delikatnym brązowym podszerstkiem, białe, ostre jak piła zęby. Uszy jak dwa bielutkie trójkąty, górskie szczyty, szpice kacerskich czapek zakładanych tym, którzy szli na stos. Wciąż silną łapą zaparł się o kratę i odchylił się, jak gdyby brał głęboki wdech. Trząsł się niczym ręka bezskutecznie szukająca w powietrzu oparcia. Jego otwarty pysk z białymi zębami, różowym podniebieniem i ruchliwym językiem sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał złapać linę
9
10
ratunkową, której jednak nikt mu nie rzuci. Wytrzymywał w tej konwulsyjnej pozie zadziwiająco długo, jak gdyby wierząc, że na tak dramatyczny apel nikt nie pozostanie obojętny. I znowu nic. Białe trójkąty oklapły. Położył się na zafajdanej podłodze, a jego pełne daremnej nadziei nieme błaganie przeszło w skomlenie – mniej bolesne i nie tak rozpaczliwe. Ileż razy w ciągu dnia potwierdza się owo poczucie, że obecna chwila, której nie sposób znieść, chwila, od której można jedynie uciec, jest łożem, którego już się nie opuści… Ale po chwili trójkąty znowu się podnoszą i znowu w niepojętej nadziei psi korpus wygina się w błagalnej pozie, która już choćby przez ten ból, który sprawia, musi, po prostu musi w końcu poruszyć czyjeś sumienie. Cofają się zawstydzeni. Nie możemy wziąć takiego dużego psa. Pani ze słomianożółtymi włosami ze zrozumieniem kiwa głową. Podobne usprawiedliwienia słyszała co najmniej tysiąc razy, ale nie ma żadnych pretensji. Uśmiecha się gorzko, a linia jej ust dziwnie przypomina bolesne wygięcie psiego korpusu. Aż w końcu na Emila zaczyna szczekać pies, którego intencje są zupełnie jasne. Wilczur. Uniesiona górna warga i odkryte żółte kły. Hau! Hau! Hau! Brzmi to jak strzały z karabinu. Sierść na grzbiecie groźnie zjeżona. Wynocha! Wynocha, ale już! Dziękujcie Bogu za te kraty. Prask! Prask! Oczy jak dwa
orzechy laskowe skąpane we krwi, język miga między zębami. Krew, tylko krew – choćby to miała być jego własna krew – to krew jest tym, czego pragnie. Zastrzelcie mnie! Niczego dobrego już od was nie oczekuję! Wystraszony Emil odsuwa się od boksu i widzi Jeny, jak na środku podwórza pochyla się nad małą suczką z czarnym pokaleczonym okiem. Zapina jej smycz i zabiera ją jako swoje wykupne z tego przeklętego miejsca, nad którym właśnie przejeżdża z hukiem kolejny pociąg pospieszny. Wszyscy troje wsiedli do auta i odjechali wyboistą szosą z Karwiny do Ostrawy, a znaki drogowe z napisami „Uwaga! Tąpnięcia!” przypominały im, że upadek tej okolicy jeszcze się nie skończył. * * * Hans miał pewien przesąd. Dzień mógł być udany albo nieudany w zależności od tego, czy kobiety, które spotykał rano na swojej drodze, były ładne czy raczej nie. Te uchwycone ukradkiem głębokie spojrzenia, te czułe wargi, to lekkie pochylenie głowy albo przemykający po twarzy uśmiech, w którym można dostrzec radość z najmniejszych codziennych spraw – wszystkie te wrażenia sprawiały, iż Hans w ogóle nie
11
12
żałował, że siedzi w tramwaju, a nie za kierownicą luksusowej czarnej terenówki stojącej obok na światłach. Jej kierowca nerwowo bębni palcami o deskę rozdzielczą, najwyraźniej wściekły, że skrzyżowanie zrównało go z całą tą biedotą, która przez okna tramwaju gapi się na jego wóz. Słucha swojego stereo i nie widzi, jak pięknie trzyma głowę dziewczyna przy drążku – nie przy jakiejś błyszczącej rurze w klubie ze striptizem, ale tu, przy drzwiach tramwajowych. Wsłuchana w muzykę rozbrzmiewającą w słuchawkach, jak gdyby lekko pochylona ku temu rozpoczynającemu się dniowi, nawet nie przeczuwa, że ktoś jest naprawdę oczarowany jej wdziękiem. Hans słyszy szum ze słuchawek i wyobraża sobie, jak muzyka całą mocą swojego brzmienia wlewa się do jej różowych uszu, jak od tej muzyki cała się kołysze i jak razem z nią kołysze się też srebrny półokrąg zanurzony w jej włosach. Hans wierzy tej chwili. Nie tej dziewczynie. Dobrze wie, że z jej ust może się w każdej chwili wydobyć jakieś wulgarne albo głupawe zdanie. Hans wierzy, że oto dostrzegł zaokrąglony brzeg pięknego dnia, który mógłby dziś nadejść, który z pewnością dla kogoś dziś nadejdzie. W końcu zapala się zielone światło. Czarny SUV pod oknami tramwaju rusza z zawrotną prędkością i pędzi przed siebie na łeb na szyję, jak świnia do koryta. Dziewczyna rzuca Hansowi przelotne
spojrzenie i po chwili znika wśród pasażerów tłoczących się przy drzwiach. Tak naprawdę jest zupełnie inaczej, skomentował kiedyś jego poranne wróżby młodszy brat Emil. Statystycznie ładnych i brzydkich kobiet musi być każdego dnia mniej więcej tyle samo. Po prostu twoje oczy raz wyławiają z tego tłumu te piękne, a raz te ohydne. Ohydne, tak wtedy powiedział, to były jego słowa. Potrafi powiedzieć o kobiecie, którą dopiero co zobaczył, że jest ohydna – ot, tak po prostu. Emil był taki od dzieciństwa. Wszystkie i wszyscy są ohydni, tylko ta jedna – ta, której obraz ma w swojej głowie – jest dla odmiany piękna. Tak wspaniała, że właściwie nie może istnieć. A jeśli już się pojawi, to najwyżej na chwilę, najwyżej na sekundę. Tym większe powoduje więc rozczarowanie, które Emil postrzega nie tyle jako skutek konfrontacji z pięknem, ile jej zapowiedź. Ale tym razem to kwestia twoich oczu, Emilu. Oczu, które nie chcą widzieć piękna, ale chciałyby je rzucać na ludzi jak refleksy światła. Ty sam też się na nich rzucasz – tyle że jak wilczur na ogrodzenie z drutu kolczastego. Co do tego psa, Emil mógłby się zgodzić. Tak, piękno musi ranić, musi przedrzeć się przez warstwę obojętności. Ale ta warstwa jest niekiedy konieczna, żeby w człowieku coś się nie zaczęło jątrzyć, żeby nie
13
14
zwariował. Żeby mógł być normalny, Emilu. Przynajmniej w normalnych sytuacjach. A co to są normalne sytuacje? Hans wyobraził sobie wściekłe spojrzenie i zniecierpliwiony głos Emila. Jego nienawiść do wszystkiego, co właśnie teraz znalazło się poza jego zasięgiem. Wobec wszystkiego, czego nie udało mu się zdobyć, co wymknęło mu się jak jeleń myśliwemu. Nie ma czegoś takiego jak normalne sytuacje. Tylko tępak może chcieć normalnych sytuacji. Widzisz, Hansie – dla mnie nie istnieje to, co mnie nie rani. Ci twoi normalni ludzie najchętniej widzieliby mnie w poprawczaku, u czubków, w wojsku z bagnetem w dupie, na stryczku! Emil był w stanie krzyczeć, by zaraz potem śmiertelnie się obrazić; poniżyć się, by chwilę później zemścić się sam na sobie za to poniżenie – a wszystko to w ciągu jednej minuty, w ciągu sekundy, która zdawała się wcale go nie dotyczyć. Hans jedzie dalej do pracy, jak normalny, porządny człowiek, i nie może się pozbyć wrażenia, że coś mu się wymyka, że zapomniał gdzieś za coś zapłacić, czegoś wypełnić, wysłać, komuś czegoś powiedzieć. Wszystko to jest zresztą całkiem prawdopodobne, ale boli go co innego. Nawet nie ta sprawa z pięknem. Boli go lęk Emila. Wspomnienia z czasów, kiedy odczuwali go wspólnie. Kiedy patrzyli na świat przez
wąski otwór strzelniczy w ich własnej twierdzy. Boli go to jak wspomnienie starego nawyku. Jak wspomnienie o człowieku, który umarł, o tacie, którego grób nie zdążył jeszcze osiąść w ziemi. A co o tym wszystkim myślał ojciec? W rzeczywistości chyba to samo co Emil, nawet jeśli całe życie powtarzał, że świat jest dobry, ponieważ jest światem bożym. Tramwaj zatrzymał się przy parku koło rynku. Miałem tu kiedyś biuro, to były kiepskie czasy. Hans wspomina, jak całymi dniami czekał na jakąś ofertę pracy. Co godzinę nerwowo sprawdzał pocztę. Dzwonił. Naiwnie wypytywał sekretarki swoich klientów – wówczas już raczej byłych – czy nie miałyby czegoś dla niego. Udawał, że jeszcze nie jest na dnie i z coraz większym trudem zwalczał w sobie chęć, by wyskoczyć do pobliskiego sklepu po flaszkę, na którą nie miał, a w każdym razie nie powinien był mieć, skoro nie starczało mu na czynsz i podatki. Kiedy po jednym z takich dni w końcu wyszedł z owej pułapki pracy bez pracy, w parku pod wysoką topolą zobaczył błogo uśmiechniętą dziewczynę. Jej uśmiech był tak pełny – zupełny – jak gdyby właśnie coś jej się spełniało. Jak gdyby właśnie się zakochała. I te szeroko otwarte błyszczące oczy! Dziewczyna wyciera sobie nos chusteczką, trochę dziwacznie wetkniętą w rękaw czerwonego płaszczyka. I wtedy uśmiecha się jeszcze szerzej, bo to nie
15
16
chusteczka, tylko foliowy woreczek z rozpuszczalnikiem. Jest przy tym tak piękna, że wszystko powinno się teraz skończyć. Życie i świat. Teraz, a nie dopiero za jakiś czas – w szpitalu, wśród bandaży, opatrunków i misek na plwociny, przy jakimś koszmarnym urządzeniu, któremu siostry bez miłosierdzia pozwalają piszczeć człowiekowi nad głową przez całą noc. Hans wysiadł z tramwaju. Nie może przecież tak po prostu przejść obok tej topoli, nie w tym rannym świetle. Od śmierci ojca to miejsce przyciąga go jak totem. Podmuch wiatru przechyla potężny pień, drzewo kołysze się jak ogromny płomień. Kiedy przestaje wiać, korona opada na swoje miejsce, ale pień pozostaje jeszcze wygięty. Imponujący łuk, który pojawia się tu już chyba od czterdziestu lat. Topole szybko rosną i umierają, tak jak ludzie. Czterdzieści lat trwał podmuch, od którego uginał się mój ojciec, mój ród i mój naród, a teraz mielibyśmy uwierzyć, że nagle wrócimy do pionu? To drzewo jest pomnikiem naszych czasów, a dziewczyna z rozpuszczalnikiem stała pod nim jak gdyby nigdy nic, uśmiechała się coraz szerzej i otwierała wielkie oczy. Pomnik naszych czasów i naćpana małolata wytrzeszczająca oczy na cały wszechświat – malarz Hans zamknął blok, którego kartki wypełniały szkice do jednego obrazu, i zapytał sam siebie, jak to w końcu będzie z tym pięknym dniem.