Boisko

Page 1

1


2


Arkadiusz Milik jest ostatnio wszędzie. Prasa, telewizja, radio, internetowe memy z wysuniętym napastnikiem – nie ważne na co się natkniecie, będzie tam Milik. Cały ten hype (oprócz memów) jest zasłużony. Za nim piękny rok. Po

www.magazyn-boisko.pl

Bundesligowych turbulencjach 20-latek trafił do Holandii, raju, ziemi obiecanej dla napastników. Milik na tyle wychodzi z każdego zakątka, że spotkałem go pod koniec 2014 roku...na stołówce w swojej pracy. Porozmawialiśmy chwilę, twierdził, że chce zostać w Ajaksie i podpisać kontrakt na conajmniej trzy lata. Oby nie zmienił zdania, został tam gdzie jest i szeroko otwierał oczy. Z lewej Bergkamp, z prawej De Boer, po korytarzach przemyka Overmars, czasem Cryuff wpadnie na pogawędkę. Jest się od kogo uczyć.

Redaktor naczelny: Tomasz Zieliński (TOK FM) Zastępca redaktora naczelnego: Paweł Grabowski (NC+, weszlo.com) Sekretarz redakcji: Filip Kapica (Rock Radio) Korekta:

Milik jest też u nas, bo to znów może być jego miesiąc, po tym jak wyrzuci Legię z pucharów. Bramki w reprezentacji, bramki w Ajaksie, lepsza średnia goli niż Ibrahimovic czy Suarez. Może zakręcić się w głowie. Oby nie tak jak np. Sebastianowi Deislerowi czy Martinowi Bengstonowi. Pierwszy miał być niemieckim wonderboyem, który poprowadzi niemiecki futbol do mistrzostwa świata. Gdy wygrali oni w końcu mundial w 2014 roku, Deisler oglądał to w zaciszu, zamknięty gdzieś przed światem po latach depresji. Bengtsson miał być z kolei diamentem w kadrze Trzech Koron.Jako nastolatek trafił do Interu Mediolan, nie poradził sobie jednak z presją, nikt nie rozumiał jego artystycznej duszy. Skończył w wannie z podciętymi żyłami. Wciąż gra. Ale koncerty. Został muzykiem i jako Waldemaar wydaje płyty. Milik oczywiście tak nie skończy. To zbyt ułożony i charakterny chłopak, co pokazał poprzedni rok. Historie takie jak Deisler czy Bengtson pokazują jednak coś, z czego Milik może wyciągnąć naukę. Deisler skończył się w Bayernie, gdzie

Projekt i skład: Wiktor Kardasiński wiktorkardasinski.pl Grafika na okładce: Mateusz Siudak behance.net/siud Zdjęcia: Piotr Kucza (@FotoPyK) Kontakt, biuro reklamy: biuro@magazyn-boisko.pl +48 732 004 904 Wydawca: SPS MEDIA GROUP ul. Sztumska 7 85-383 Bydgoszcz,

nikt mu nie pomógł. Bengtson w Interze, gdzie swoje robiła bariera językowa. Czas i miejsce. Czasami to kluczowe elementy w karierze piłkarza. I w życiu człowieka. Dlatego Arek, nic nie zmieniaj. To jest twój czas. I twoje miejsce, żeby od naj-

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za formę i treść zamieszczonych ogłoszeń i reklam.

lepszych, w najlepszej kuźni talentów, podbijać świat.

Tomasz Zieliński Redaktor Naczelny

3



Spis treści 6.

12.

22.

6.

POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI

10.

BARCELONA TO TYLKO POCZĄTEK

12.

CZŁOWIEK Z ŻELAZA

14.

BOŻE SPRAW, ABYSMY NIE WYGRALI TEJ LIGI

16.

JAKUB BEDNARUK - FELIETON

17.

PROSTOPADŁE PYTANIE Czy mecze powinny odbywać się na trawie?

20.

GOMBROWICZ, TYRMAND I INNI SPORTOWCY

22.

JAMES MILNER, MODEL PIŁKARSKIEJ PRZYSZŁOŚCI

24.

MAPA DROGOWA W SŁUŻBIE FUTBOLU

26.

WSZYSCY MACIE MILCZEĆ

20.

28. 28.

O ZŁYM CARZE WŁADIMIRZE I DOBREJ KRÓLOWEJ ANN

34.

PIEŚNI Z DRUGIEGO PIĘTRA

36.

TEN PRZEKLĘTY MECZ

39.

UKRAIŃSKIE BATALIONY KIBOLI

41.

JUŻ MNIEJ JESTEŚMY KOJARZENI Z PROBLEMAMI, CZĘŚCIEJ Z POMOCĄ Wywiad: Paweł Habrak

44.

W CIENIU NADREŃSKICH JUPITERÓW

52.

WYWIAD: JAN NOWICKI

62.

ZAWÓD: PIŁKARZ

48.

52.

41.

5


POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI

BALKON TEATRU PRZY LEIDSEPLEIN, GDZIE AJAX OD CZTERECH LAT ŚWIĘTUJE MISTRZOSTWO HOLANDII, WIDZIAŁ JUŻ WSZYSTKO. PRZERABIANO ZGUBIONĄ PATERĘ PRZEZ MARTINA STEKELENBURGA I KĄPIEL FRANKA DE BOERA W JACUZZI. TERAZ CZAS, BY W TYM PRZEDSTAWIENIU ZAGRAŁ POLAK. ARKADIUSZ MILIK IDZIE ŚLADAMI ZLATANA IBRAHIMOVICIA. DAWNO ŻADEN POLSKI PIŁKARZ Z TAKIM IMPETEM NIE WKROCZYŁ DO ŚWIATA WIELKIEJ PIŁKI.

6


Kiedyś była sala sądowa i proces z Louisem van Gaalem, dziś jest etykietka hegemona Eredivisie. Na koncie 115 milionów euro, na fotelach dowódców dwie legendy. Jest tu więcej normalności niż pięć lat temu. Inny duch. Skoro Johann Cruyff powiedział, że chce produkować nowych Bergkampów, to na boisko treningowe dzień w dzień wychodzi właśnie Bergkamp, trener napastników Ajaxu – przykład na to, jak grę 22 spoconych facetów zamienić w sztukę. Milik nie mógł trafić lepiej. Kiedy dziesięć lat temu pierwszy raz wsiadał do autobusu relacji Tychy–Katowice i dojeżdżał do podstawówki na tzw. Manhattanie, Bergkamp był gwiazdą Arsenalu i półfinalistą mistrzostw świata. Jeszcze Polaka nie było na świecie, a on już trzy razy z rzędu dostał statuetkę króla strzelca Eredivisie. Dzisiaj obaj grają do jednej bramki. W dobie Twittera wystarczy kilka kliknięć, by zobaczyć tę bajkę. Na ławce siedzi Frank de Boer, gdzieś obok przechadza się Bergkamp, a w bramce strzały zawodników na treningu broni… Edwin van der Sar. Swoją drogą: ostatnimi czasy nieźle przez Milika podziurawiony, co nie umknęło uwadze mediów. Cała trójka to legendy. Niesamowita jest ta sztacheta pokoleń. Kiedy Ajax z Seedorfem i Rijkaardem wygrywał w 1995 roku Ligę Mistrzów, Arek miał dopiero rok.

Mała Katalonia 19 lat – trochę nam się holenderska piłka w tym czasie zmieniła. Wypuszczono w świat Zlatana i paru innych geniuszy. Feyenoord zdążył upaść i wstać, a o Ajaxie przestano mówić, że szkoli najlepiej. Amsterdam był kiedyś jak Katalonia. Cruyff całe życie powtarza, że to mentalny brat bliźniak Barcelony. Brzmi ładnie, tylko co z tego, skoro do niedawna prawie nikt by w to nie uwierzył? Celowo skupiam się teraz nie na Miliku, ale na Ajaxie. Trzeba ten rys wydarzeń nakreślić, by zrozumieć, w jakie miejsce trafił reprezentant Polski i dlaczego wybrał najlepiej. W stolicy Holandii długo trwało przeciąganie liny między antycruyffistami a opozycją. Wydawało się, że ktoś rzucił klątwę na 33-krotnego mistrza kraju, ale od 2011 roku klub idzie tylko do przodu.

Niesamowite jest to, jak szybko toczy się piłka. Każda, nawet najbardziej wiarygodna opinia, w trakcie sekundy potrafi zostać obalona, a co dopiero, gdy mówimy o sześciu miesiącach. We wrześniu Milik był w bagnie. Wydawało się, że ugrzęźnie w trzeciej zagranicznej drużynie, że zaraz ktoś mu powie, że sorry, ale poza poziom Górnik Zabrze nigdy nie wyjdziesz.

Jeśli naukowcy wyliczyli ostatnio, że najlepiej do wielkiej piłki startować z Holandii, to przechodząc do Ajaxu, Milik trafił w dziesiątkę. To tutaj dyrektorem jest Marc Overmars, tutaj wychowywali się Daley Blind i Siem de Jong (ostatnio transfery do Manchesteru i Newcastle za 20 milionów), to Amsterdam z powrotem wyrasta na stolicę talentów. W XXI wieku pracowało tu 12 szkoleniowców. Każdy szukał dawnej magii, ale znalazł ją tylko jeden.

Pamiętam, jak we wrześniu przejechałem się po kadrze U-21, bo mierziło mnie, że wszyscy tak bardzo pompowali balon. Zachwycali się osławionymi talentami, kiedy te talenty głównie siedziały na ławce. Milik też wtedy siedział. Gdy kadra U-21 przegrała eliminacje, na grę w Ajaxie nie miał szans. Dreptał w meczu ze strażakami z Gibraltaru i chyba tylko Adam Nawałka w tamtym momencie faktycznie wierzył w jego talent.

Nazywa się Frank de Boer. Według „World Soccera” jest trzecim najbardziej pożądanym trenerem na świecie. Odkąd przejął stery, trzy razy wygrał mistrzostwo, a holenderskie media nazywają go tutejszym Guardiolą. Podobieństw nie trzeba daleko szukać: to człowiek „stąd”, w dodatku z mentalnością Cruyffa, dla którego 4–3–3 to świętość. Dla piłkarza, który rozpaczliwie szukał opieki, nie ma lepszego happy endu, niż dostać się pod skrzydła takiego fachowca. De Boer mówi dziś: Milik ma wszystko, by stać się napastnikiem europejskiej klasy. A skoro powtarza to człowiek, którego kibice nazywają „Król Frank III”, to trzeba mu wierzyć. Facet zamienia wodę w złoto. Milika też zmienił.

Kiedyś można było to podważać, ale dziś wyszło na jego. Pomysł z dwoma napastnikami wypalił w najlepszym momencie: w meczach z Niemcami i Szkocją. Gdybyśmy chcieli zrobić wykres z punktami przełomowymi w karierze Milika, w tym miejscu krzywa poszłaby drastycznie w górę. Wcześniej zdarzyły mu się dwa gole z Heraclesem w Eredivisie, co jakiś czas wysyłał sygnały, że wraca do grania w poważnej w piłce, ale dopiero eliminacyjny październik pokazał, że może faktycznie mamy w Polsce materiał na drugiego Lewandowskiego. Milik obrał inną ścieżkę kariery, nie wszystko potoczyło się tak wzorcowo jak u Lewego, ale dzisiaj to ta historia absorbuje fanów.

7


Wysunięty napastnik Telefon po meczu z Niemcami miał wyłączony. Zanim kilka godzin później zaczął odczytać spływające SMS-y, w kontaktach wystukał nazwisko Sławka Mogilana. Nikt nie wie, gdzie byłby dziś Arek, gdyby nie on. W prasie kilka razy powtarzana była ta historia: odejście ojca we wczesnym wieku, próba szukania akceptacji na podwórku, w końcu przygarnięcie przez „Mokiego”, piłkarza Rozwoju Katowice i osiedlowego gwiazdora. To on pokazał młodemu Milikowi, co może dać w życiu piłka. Zabierał go na mecze wyjazdowe Rozwoju, uczynił pozytywną maskotką klubu, z czasem stał się duchowym przywódcą i kierownikiem kariery. Był trzy lata młodszy od innych, gdy zaczynał grę w roczniku 1991. Talent szybko namierzyli skauci Reading i Tottenhamu. Przez moment trenował na obozie Młodej Legii, ale w końcu wybrał Górnik Zabrze. Duża w tym zasługa Tomasza Wałdocha, chociaż zabrski klub już dawno chodził mu po głowie. Kiedy podczas jednego z obozów w Tarnowskich Górach kilku piłkarzy wymknęło się na mecz Górnika, największe wrażenie zrobiła na Miliku 20-tysięczna publika. Parę lat później mocno mu nieprzychylna loża szyderców 17 meczów czekała na gola, aż w końcu przyszło starcie z Koroną. Młody chwycił piłkę i uderzył z wolnego tak jak ostatnio w słynnym treningu z van der Sarem. Niektórzy mówią, że za szybko wyjechał. Król strzelców, lepszy klub – tak powinno się zdaniem niektórych budować kariery. Ale uniwersalnych recept nie ma, powinien wiedzieć to każdy, kto obejrzał więcej niż dziesięć meczów. Leverkusen, które zapłaciło 2,6 miliona euro, okazało się dla Milika skokiem na głęboką wodę. Następna stacja o nazwie Augsburg też nie przyniosła tego, na co wszyscy czekali. Trudno

8

powiedzieć dlaczego. Roger Schmidt i Markus Weinzierl to czołowi szkoleniowcy Bundesligi, raczej by się nie mylili. Niemieccy dziennikarze zwracają uwagę na przepaść w przygotowaniu fizycznym, poza tym Milik był dla obrońców zbyt przewidywalny. Ciągle schodził na lewą stronę, szukał lepszej nogi – generalnie nie powalił nikogo na kolana, a chyba na to po cichu liczono. Tak jak w Górniku: musiało minąć trochę czasu, aż zaskoczyło. Musiał dostać wsparcie, jakim niegdyś otoczył go Adam Nawałka. W kadrze przecież mówiło się, że za wysoko nosił głowę. Jedna niepotrzebna odzywka w szatni sprawiła, że selekcjoner musiał odbyć z nim rozmowę. Dzisiaj, jeśli ktoś mówi: Milik, ma w głowie obraz uśmiechniętego, twardo stąpającego po ziemi chłopaka. Dalej po najważniejszych dzwoni do Mogilana, kontrakt z Leverkusen obwarował organizacją przez Aptekarzy dwóch zgrupowań młodzieży Rozwoju Katowice, a ostatnio zaprosił do siebie rocznik 2004 i pomógł załatwić dla dwóch zawodników testy. Johan Cruyff powiedział niedawno, że to przykład dla innych zawodników Ajaxu: tych, których w akademii Ajaxu jest ponad 240, a każdy z nich dzień w dzień ogląda z oddali Amsterdam ArenaA, marząc, że kiedyś tam zagra. Trudno byłoby w to uwierzyć pół roku temu, ale dzisiaj Milik jest wzorem. Niechciany w Leverkusen, miotający się w Augbsurgu, odnalazł się w Holandii, która dla napastników wydaje się ligą wymarzoną: tylko w ostatniej dekadzie aż 65 piłkarzy strzeliło w sezonie ponad 15 bramek. Milik tę granicę już dawno przekroczył. De Boer mówi: on będzie jeszcze lepszy, Nawałka dwa lata temu przyznał: to większy talent niż Lewandowski. A wszystko doskonale podsumowuje statystyka, którą jesienią przedstawiono w studiu NC+: na tym samym etapie w Ajaxie Milik ma lepsze statystyki niż… Ibrahimović i Suarez, co nie uszło uwadze holenderskich mediów.


W Amsterdamie wszystko jest już dopięte. Dyrektor Marc Overmars – ze względu na oszczędny charakter – ma ksywkę Netto, ale nad Milikiem długo się zastanawiał. Skoro zawodnik jest już warty ok. 10 milionów euro, a opcja wykupu wynosi 2,5 miliona, to sprawa jest prosta. Dyrektor sportowy Leverkusen, Rudi Voeller, kręci głową. Pewnie w zaciszach gabinetu zgrzyta zębami, ale taki jest właśnie futbol: kto by rok temu pomyślał, że Milik pokona Neuera, strzeli gola w Lidze Mistrzów albo obije słupek na Camp Nou?

Ostatnio głośno było o nim w związku z wigilijnym zdjęciem pt. „wysunięty napastnik”, teraz lajki (bo dziś wszystko liczy się w lajkach) ma zbierać wyłącznie na boisku. W Amsterdamie czuć zapach legend. W powietrzu nadal unosi się duch Rinusa Michelsa. Poza tym ośrodek klubu nazywa się De Toekomst, czyli przyszłość. Milik i Ajax trafili na siebie w odpowiednim momencie. Dla obu to chwile wzrostu. Powrót do przyszłości.

Mogilan: Nie chcę mówić za Arka, ale chyba powinien zostać w Holandii 2–3 lata.

Paweł Grabowski NC+, Weszlo.com (@pawel_grabowski)

Milik: Nie wybiegam w przyszłość. Chcę zostać mistrzem kraju i zagrać na EURO.

ILE ZNACZĄ GOLE W HOLANDII... ZJAZDY Alfred Finnbogason Nigdy nie był wielkim napastnikiem, ale w Holandii w dwa sezony strzelił 53 gole – i wydawało się, że za chwilę podbije Primera Division. Bez skutku: po transferze do Realu Sociedad za 8 milionów euro wciąż czeka na pierwszą bramkę.

Luuk de Jong Podbił Eredivisie jako nastolatek. W Twente jednego sezonu zaliczył 12 goli i dołożył tyle samo asyst, drugiego poprzeczkę podwyższył: trafił do siatki aż 25 razy. Niestety za granicą okazał się przeciętny: 6 goli w Bundeslidze i 0 w Primera Division. Niedawno znowu wrócił do Holandii.

Afonso Alves Strzelił w Holandii 45 goli w ciągu półtora roku. Radosław Matusiak, były kolega z Heerenven, powiedział kiedyś, że umiejętnościami przewyższał Edinsona Cavaniego, a mimo to z jakichś powodów Alves poza Eredivisie nie zaistniał. W Anglii strzelił tylko 10 bramek w ciągu dwóch lat, potem wybrał petrodolary w Katarze.

Mateja Kežman Dwukrotny król strzelców Eredivisie. 105 bramek w 122 meczach. Wszystko w ciągu 4 lat. W latach 2004–2012 osiadł na totalnej mieliźnie, nie zbliżając się nawet do połowy tego dorobku. Anglia, Hiszpania, Francja, Rosja, Chiny, w końcu Białoruś – formy szukał praktycznie wszędzie. Nie znalazł nigdzie.

Bas Dost 32 gole i 8 asyst, król strzelców ligi holenderskiej. Normalnie po takim wyczynie trafiłby do reprezentacji, ale do dziś nie ma w niej żadnego występu. Holendrzy mieli oko. Wyjazd za granicę brutalnie zweryfikował umiejętności 25-latka: 14 goli w ciągu dwóch sezonów w Wolfsburgu na kolana nie powala.

TRAMPOLINA Luis Suarez 81 goli w 110 meczach w Ajaxie. W latach 2007–2011 niekwestionowana gwiazda ligi, a później kolejne kroki do przodu: najpierw Liverpool, dzisiaj Barcelona. Niektórzy w Holandii do dziś nie mogą uwierzyć, że piłkarz, który zaczynał w przeciętnym Groningen, jest dziś jednym z najlepszych napastników na świecie.

Zlatan Ibrahimović Tego pana nie trzeba przedstawiać. Gwiazda europejskich boisk też zaczynała od Holandii i tak jak Milik dziurawiła rywali Ajaxu. 35 goli w 74 meczach – u jednych byłby to szczyt kariery, a u Zlatana stanowiło to dopiero początek. Lepsze bilanse wykręcał w Interze, Milanie i PSG.

Klaas-Jan Huntelaar Wyrzut sumienia PSV: rzucany na wypożyczenia, a kiedy zaczął strzelać, trudno było go już zatrzymać. 33 gole dla Heerenven i 76 dla Ajaxu. Nie poszło mu w Realu, od ściany odbił się w Milanie, ale w Bundeslidze znowu jest wielki.

Graziano Pellè Był taki czas, że rotterdamska młodzież szła do fryzjera i mówiła: na Pellè. Najlepszy piłkarzy Feyenoordu, 23 gole w 28 meczach, od lata gra w Southampton i dalej strzela. Jeden z najlepszych transferów ostatniego okienka na Wyspach.

Dirk Kuyt Były król strzelców Eredivisie, ponad 70 goli dla Feyenoordu. Aż trudno uwierzyć, że z czasem przekwalifikowano go na skrzydłowego, ale walory zachował. Nawet jeśli w Anglii nie był tak skuteczny, to jednak transferem okazał się świetnym. 6 lat w Liverpoolu, ponad 50 goli na koncie.

9


BARCELONA TO TYLKO POCZĄTEK POLSKI KIBIC PIERWSZY RAZ O ZAKAZIE TRANSFERÓW NIELETNICH PIŁKARZY USŁYSZAŁ W 2008 ROKU, KIEDY LEGIA WARSZAWA PO DECYZJI FIFA MUSIAŁA WYCOFAĆ SIĘ Z POMYSŁU TRANSFERU 17-LETNIEGO WÓWCZAS NIGERYJCZYKA RANSFORDA OSEI. SPRAWA BYŁA BARDZO PROSTA: LEGIA POPROSIŁA O ZGODĘ I JEJ NIE OTRZYMAŁA. Z PUNKTU WIDZENIA PRZEPISÓW TRANSFEROWYCH DUŻA GŁOŚNIEJSZA BYŁA INNA SPRAWA Z TEGO SAMEGO ROKU, RÓWNIEŻ Z UDZIAŁEM NIGERYJSKICH PIŁKARZY. UKARANY PRZEZ KOMITET DS. STATUSU ZAWODNIKÓW ZA SPROWADZENIE NIEPEŁNOLETNICH ZAWODNIKÓW, DUŃSKI FC MIDTJYLLAND BEZSKUTECZNIE ODWOŁYWAŁ SIĘ DO TRYBUNAŁU ARBITRAŻOWEGO DS. SPORTU. CHOĆ HISTORIA ZNA KILKA CIEKAWYCH SPORÓW PRAWNYCH Z TEGO ZAKRESU (CABALLERO, VADA), TO JEDNAK DOPIERO SANKCJE NAŁOŻONE NA FC BARCELONĘ UŚWIADOMIŁY KIBICOM NA CAŁYM ŚWIECIE, ŻE PROBLEM ŁAMANIA PRZEPISÓW FIF-Y DOTYCZĄCYCH TRANSFERÓW NIELETNICH ZAWODNIKÓW ISTNIEJE.

Zanim jednak przejdziemy do omówienia kluczowych przepisów transferowych, warto kilka zdań poświęcić genezie wprowadzenia tych przepisów. W największym skrócie: FIFA wybrała mniejsze zło. Nikt we władzach światowej piłki nie kwestionuje tego, że zakazując transferów piłkarzy poniżej 18. roku życia (16. dla obywateli UE), FIFA przyczyniła się i przyczyni do złamania kilku obiecujących karier. Nie ulega wątpliwości, że La Masia to miejsce zdecydowanie lepsze dla rozwoju nigeryjskiego czy nawet polskiego piłkarza niż ich lokalne kluby. Transfery bardzo młodych zawodników to nie tylko szansa na wielką karierę, lepsze perspektywy i właściwą edukację – lecz także wyzysk i handel dziećmi, to setki czy nawet tysiące dzieci z Afryki, Ameryki Południowej i Azji, które zamiast wymarzonej kariery zostały porzucone przez agentów i kluby. Dzieci, które były zdane tylko na siebie w obcym państwie i bez grosza przy

10

duszy. To właśnie przed tym mają uchronić przepisy, a dokładniej art. 19. Regulations on the Status and Transfer of Players. Światowe przepisy piłkarskie zakazują transferów zawodników poniżej 18. roku życia – z trzema wyjątkami. Z naszego punktu widzenia interesujące są przede wszystkim dwa. Tzw. wyjątek europejski obniża wiek do 16 lat w przypadku transferów wewnątrz UE i Europejskiego Obszaru Gospodarczego (Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu rozszerzył ten wyjątek na zawodników posiadających paszport UE). Międzynarodowy transfer zawodnika poniżej 18. lub 16. roku życia może się odbyć, jeśli rodzice przeprowadzają się ze względów pozasportowych. Najczęściej stosowanym wybiegiem była oferta pracy dla rodziców, której wynikiem była przeprowadzka; a jeśli nastąpiło to przed transferem samego piłkarza,


to – szczególnie w przeszłości – taki zawodnik był rejestrowany w nowym zespole. Gdy w Zurychu zorientowano się, iż jest to nadużywane, postawiono na twardszą politykę: od 2009 roku każdy transfer (każda rejestracja) musi być zatwierdzony przez Komitet ds. Statusu Zawodników. No właśnie: ale czy każdy? Fakt, że wraz z Barceloną ukarany został Hiszpański Związek Piłki Nożnej (RFEF), pozwala twierdzić, że Barcelona była w swoich działaniach wspierana. Zgodnie z procedurą to ta Federacja powinna zwracać się do Komitetu ds. Zawodników o zgodę na konkretny transfer. Wydaje się, iż w przypadku katalońskiego klubu nie miało to miejsca. Przecieki ze śledztwa sugerują, iż piłkarze byli zarejestrowani w katalońskiej federacji (w Polsce również zawodników rejestrujemy w okręgowych związkach) bez wiedzy Komitetu ds. Zawodników. Ich rejestracja była równoznaczna z możliwością występowania w oficjalnych spotkaniach drużyn młodzieżowych Barcelony. Dlatego gdy FIFA rozpoczęła śledztwo i zwróciła się do Barcelony o wyjaśnienia, równocześnie przedstawiła listę zawodników, którzy nie powinni brać udziału w oficjalnych rozgrywkach. Wszystko więc wskazuje na to, że Barcelona w swoich działaniach poszła dużo dalej niż Fulham w szeroko opisywanym przypadku Kwietniewskiego, który w Londynie przebywa na dwuletnich testach: Barcelona nielegalnie pozyskała niepełnoletnich zawodników, zarejestrowała ich z pominięciem procedury i wystawiała ich regularnie w młodzieżowych zespołach. Nie jest przypadkiem, że trafiło akurat na Barcelonę. Każdy wielki klub działa podobnie i robi wiele, by pozyskać najbardziej utalentowanych zawodników. Bierze się to z prostego założenia: oferujemy najlepsze szkolenie na świecie, więc im szybciej dostaniemy w swoje ręce utalentowanego piłkarza, tym więcej z nim zrobimy. Barcelona ze swoją La Masią przez władze w Zurychu nie mogła zostać wybrana bez powodu (tak, śledztwo prowadzone jest również przeciwko innym klubom, ale to Katalończycy zostali ukarani jako pierwsi). Nie ma tutaj znaczenia, czy postępowanie wszczęto na podstawie skargi pokrzywdzonego klubu, czyjegoś donosu czy z urzędu. Wydaje się, iż FIFA – biorąc na cel Barcelonę – chciała albo dać wyraźny sygnał, że nie będzie dłużej na to pozwalała, wybierając bezsprzecznie jeden z najlepszych klubów, jeśli chodzi o szkolenie młodzieży (Barcelona tylko potwierdziła ten status, wygrywając Młodzieżową Ligę Mistrzów w 2014 roku), albo też sama organizacja chce zmiany przepisów i dlatego zdecydowała się na tak wielki wstrząs. Niezależnie od powodów działań FIF-y Barcelona znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Oficjalny komunikat klubu dotyczący sankcji nałożonych przez Komitet Dyscyplinarny, a także pierwsze wypowiedzi przedstawicieli klubu pokazały, że Duma Katalonii była zupełnie nieprzygotowana do obrony. W środowisku wydane przez Barcelonę oświadczenie określa się mianem absurdalnego. Nasuwa się porównanie do kierowcy złapanego na przekroczeniu prędkości, który tłumaczy policjantom, że droga jest szeroka, więc powinna istnieć możliwość szybszej jazdy – a on jadąc szybciej, ułatwia życie innym kierowcom! Ludzie odpowiedzialni w klubie za zarządzanie kryzysowe obudzili się trochę później, jednak ich decyzja o zatrudnieniu znanego prawnika Juana de Dios Crespo była dopiero pierwszą dobrą podjętą od czasu ogłoszenia sankcji.

O Juanie de Dios Crespo można powiedzieć wiele. W środowisku znany jest z tego, że nie lubi brać spraw, których nie da się wygrać. Jest piekielnie skuteczny. W Trybunale Arbitrażowym ds. Sportu (CAS) w Lozannie, będącym w praktyce najwyższym sądem sportowym, ze względu na liczbę wygranych spraw i własne ego zyskał pseudonim „Bóg”. Człowiek, który z jednej strony pilotował transfer Pique, a z drugiej był zaangażowany w sprawę Webstera czy Matuzalema, człowiek, którego nazwisko przewija się w większości najważniejszych piłkarskich spraw, które dotarły do Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu. Polscy kibice pierwszy raz usłyszeli o nim, gdy zdesperowana Malaga potrzebowała konsultacji w sprawie Pawłowskiego. Mimo zatrudnienia najlepszych prawników Barcelona poległa jeszcze dwukrotnie: najpierw 20 sierpnia w Komitecie Apelacyjnym FIFA, a potem 30 grudnia decyzją Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu w Lozannie. Równocześnie za duży sukces zespołu prawnego należy uznać, iż latem klub mógł dokonywać transferów, gdy doszło do zawieszenia wykonania decyzji Wydziału Dyscypliny do czasu decyzji Komitetu Apelacyjnego. W praktyce oznaczało to, że w letnim okienku Barcelona mogła kupować na potęgę – tak by przygotować się do ewentualnego rocznego zakazu sprowadzania nowych zawodników. Zakaz ten nadszedł tuż przed 1 stycznia, kiedy otworzyło się zimowe okienko transferowe. Poinformowanie o samej decyzji, bez publikowania jej uzasadnienia (niestety nie zostało opublikowane też do momentu powstania tego tekstu), należy tłumaczyć tym, że Trybunał chciał wyjaśnić sprawę właśnie przed okresem, w którym dokonuje się rejestracji zawodników. Nic już więc nie zmieni tego, że do końca 2015 roku Barcelona nie będzie mogła rejestrować zawodników. Przepisy FIF-y nie zabraniają kupowania zawodników, lecz ich rejestracji. Oznacza to, że nowi piłkarze mogą dołączyć do klubu w 2015 roku, nie będę go mogli jednak reprezentować w oficjalnych rozgrywkach. Barcelona to dopiero początek. Mówi się o wielu klubach, przeciwko którym toczy się dochodzenie. Wiadomo, że FIFA wzięła pod lupę Real Madryt (Królewscy musieli już udostępnić dokładne dane kilkudziesięciu młodych piłkarzy) i Atletico. Kolejka winnych klubów może być jednak dłuższa. Plan na najbliższe miesiące i lata bez wątpienia powstał w głowach przedstawicieli FIF-y jeszcze przed oskarżeniem Barcelony. Dziś pewne jest tylko to, że Barcelona to tylko wierzchołek góry lodowej. Pozostaje nam zatem rozsiąść się wygodnie w fotelach i obserwować wydarzenia.

Tomasz Pasieczny skaut Arsenalu (@tomekpasieczny)

11


CZŁOWIEK Z ŻELAZA TO WBREW POZOROM NIE JEST CYTAT Z TWÓRCZOŚCI WISŁAWY SZYMBORSKIEJ, A FRAGMENT PRZYŚPIEWKI KIBICÓW Z BELGRADU. I CHOĆ SKIEROWANY JEST DO FANÓW LOKALNEGO RYWALA TO RÓWNIE DOBRZE MOŻE ODNOSIĆ SIĘ DO WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW FUTBOLU W EUROPIE. KIBICE W BELGRADZIE SĄ MISTRZAMI, A DERBY TEGO MIASTA SĄ NAJBARDZIEJ ATRAKCYJNYM MECZEM PIŁKARSKIM NA STARYM KONTYNENCIE. TO MÓWIŁEM JA, JARZĄBEK, A PONIŻEJ MOJE WSPOMNIENIA Z PIERWSZEJ WIZYTY NA „WIECZNYCH DERBACH”.

To nie będzie poprawiona wersja scenariusza filmu Andrzeja Wajdy. Choć kilka scen mogłoby się znaleźć w jakiejś fabule. Z poszczególnymi scenami nie musicie zapoznawać się ani po kolei, ani chronologicznie. Trochę jak w „Grze w klasy” Julio Cortázara. Niezależnie od tego, jak je przeczytacie, będziecie mieć pewien obraz Grzegorza Krychowiaka, który wytworzył się w mojej głowie w ostatnich miesiącach.

Scena I Hotel Meliá Lebreros, Sewilla, 24.09.2014

– Wiesz co mnie denerwuje? Poszedłem do sklepu, chciałem kupić tuńczyka i on ma 10% tłuszczu. To jest za dużo – mówi mi Grzegorz po wrześniowym meczu z Realem Sociedad. Poczułem się jak Bohdan Łazuka w filmie „Chłopaki nie płaczą”. „O czym ty do mnie rozmawiasz, głowa Cię nie boli?” Nigdy bym nie wpadł na to, że można o czymś takim w ogóle pomyśleć. Ale to jest jedna z tych scen, które dobrze charakteryzują Grzegorza Krychowiaka. Gościa, który ma fioła na punkcie diety.

Scena II

Estadio Ramón Sánchez Pizjuán, Sewilla, 3.12.2014

– Nienawidzę Was. Musiałem przez Was odpuścić sjestę. Normalnie śpię dziewięć i pół godziny w nocy i półtorej w ciągu dnia – śmieje się Krychowiak w trakcie nagrania reportażu pt. „Maszyna” realizowanego dla serwisu Łączy Nas Piłka.

12

– We Francji czasem chodziliśmy do kina – żali nam się Celia Jaunat, dziewczyna reprezentanta Polski. – A teraz to nie? A może jakaś inna rozrywka? Koncerty, teatr? – dopytuję. – Nic z tych rzeczy. Na koncertach jest za głośno, to źle wpływa na regenerację. Żadna suplementacja nie zastąpi snu. Powie Wam to każdy fizjolog. Krychowiak jest tego świadomy, jak większość piłkarzy. Różnica polega na tym, że on się do tego stosuje. W stu procentach.

Scena III

Stadion Narodowy, Warszawa, 13.10.2014

– Nie tylko gramy z faworytem tego spotkania, ale również całej grupy Bierhoff. – To świetny zespół, Mistrz Świata, ale z myślą, by to spotkanie wygrać Dida. Te cytaty z Grzegorza Krychowiaka brzmią jak bełkot wygenerowany przez kiepski translator. Ale są to słowa, które padły na konferencji prasowej przed meczem z Niemcami. Tego samego dnia, podczas obiadu, taką formę „rywalizacji” wymyślił Robert Lewandowski. Krychowiak i Szczęsny musieli przemycić pewne sformułowania w trakcie spotkania z dziennikarzami. Nic lepiej nie oddaje boiskowego charakteru Krychowiaka niż ta scena. Nie miał on na tyle polotu, żeby wpleść nazwiska Bierhoff czy Dida w jakiś logiczny ciąg. Przecież mógł powiedzieć: „Pewnie, że oni są lepszą drużyną, mają świetnych


piłkarzy, niezłego dyrektora sportowego, którym jest Olivier Bierhoff, ale my mamy Tomka Iwana. Mam nadzieję, że dobrze się spisze Wojtek Szczęsny, który będzie bronił co najmniej tak dobrze jak Dida w najlepszych latach w Milanie”. Ale był na tyle odważny, że zrobił to, co obiecał.

Scena IV

Hotel Platinum 18.11.2014

Palace,

Wrocław,

– Mówiłem ci, że jestem dobry w te klocki – wtrąca się wyraźnie zadowolony Krychowiak. – Celia, Twoi rodzice nie byli chyba zachwyceni, kiedy dowiedzieli się, że spotykasz się z piłkarzem? – dopytuję. –To prawda. Mama pytała mnie wielokrotnie, czy jestem przekonana do swojego wyboru. Aż do pewnego momentu. Do momentu, kiedy nie poznała Grześka. Dziś w moim rodzinnym domu uchodzi niemal za boga.

Scena VI

Po meczu ze Szwajcarią we Wrocławiu Hotel Platinum Palace pustoszeje. Część kadrowiczów wyjeżdża do domu, część wychodzi na miasto. Wracam ze stadionu tuż przed północą. W hotelu tylko sztab szkoleniowy i… Grzegorz Krychowiak, który w szlafroku zjeżdża windą na odnowę biologiczną. Uśmiechnięty i wyluzowany. – Ty w ogóle nie wychodzisz na imprezy? – Raczej nie. – Dlaczego? – Przede wszystkim nie lubię tańczyć. – Nie pijesz alkoholu? – Nie lubię alkoholu, naprawdę, nie smakuje mi. Dziewczyny nie szukam, bo mam. Zwyczajnie tego nie potrzebuję. Mam inne sposoby, by się bawić. Przyznam, że to dość oryginalne podejście. Ostatnio wpadł mi w ręce ciekawy cytat z Mourinho: „Kiedy w tygodniu gramy jeden mecz, po meczu daję dzień wolnego. Wiem, że z punktu widzenia fizjologicznego nie jest to najbardziej właściwe, ale z punktu widzenia mentalnego jak najbardziej. Dla mnie też, bo nie lubię pracować dzień po meczu. Trudno mi spać, wstać, koncentrować się, myśleć, robić plany i wymyślać kolejne ćwiczenia. Więcej czasu poświęcam na chodzenie z jednego miejsca w drugie. Piłkarze mają tak samo. Ten, kto myśli inaczej, jest w błędzie. Fizjologowie twierdzą, że dzień po meczu powinno się trenować, ale piłkarze nie czują się wtedy dobrze. Dla ciała to lepsze, dla głowy gorsze. A trzeba na wszystko patrzeć całościowo!”. Mam wrażenie, że dla Grześka Krychowiaka nie ma to znaczenia. On mógłby trenować dzień po meczu – z pełnym obciążeniem, jeśli fizjolodzy uznaliby to za właściwe. Jego psychika na tym by nie ucierpiała. Nie przez przypadek został nazwany przez jednego z kibiców Sewilli „pieprzoną maszyną”.

Scena V

Hotel Groclin, Grodzisk Wielkopolski, 12.11.2013 Grzegorza Krychowiaka szuka kilku dziennikarzy. Idę po niego do pokoju. Pukam, wchodzę. Grzesiek robi brzuszki. – Przecież niedługo będzie trening – mówię. – Muszę też sam dbać o formę – odpowiada.

Scena VII

Estadio Ramón 24.09.2014

Sánchez

Pizjuán,

Trwa mecz Sevilla vs. Real Sociedad. Za mną siedzi gość, który pyta, skąd jestem. – Z Polski? Krychowiak jest fantastyczny. To nie jest możliwe, ale on nie popełnia błędów. Faktycznie, w tym meczu się nie pomylił. To nie znaczy, że w ogóle nie popełnia błędów. Trudno jednak znaleźć kogoś, kto tak uważnie i na wszystkich płaszczyznach swojego życia dba o to, by tych błędów było jak najmniej.

Epilog Mam wrażenie, że dzięki postaci Grzegorza Krychowiaka Hiszpanie odkryli nową pozycję na boisku. „Szóstka”, która nie czaruje techniką i nie błyszczy kreatywnością. „Szóstka”, która nie odpuszcza, jest perfekcyjnie przygotowana fizycznie, świetnie gra w odbiorze, wygrywa większość główek, jest wyjątkowo zdyscyplinowana taktycznie i nie boi się przekraczać granic w walce fizycznej. „Szóstka”, która na boisku jest jak w transie. To jest wskazówka dla wszystkich tych, którzy nie mają wystarczająco talentu piłkarskiego. Czasem talent do pracy jest jeszcze ważniejszy. Tak było w przypadku Krychowiaka. Dlaczego właściwie nie moglibyśmy „zalać” Półwyspu Iberyjskiego piłkarzami o podobnym profilu?

Centrum Sewilli, 3.12.2014 – Czy on poza boiskiem też jest „pieprzoną maszyną”? – pytam Celię, dziewczynę Grześka. – O tak! – odpowiada.

Łukasz Wiśniowski Laczynaspilka.pl (@LukaszWisniowsk)

13


BOŻE SPRAW, ABYŚMY NIE WYGRALI TEJ LIGI ZA 2 LATA ROZGRYWKI PIŁKARSKIE W HOLANDII ZMIENIĄ SIĘ JAK TWARZ I PIERSI AGNIESZKI SZULIM PRZEZ OSTATNIE SEZONY. CZYLI – ZDANIEM EKSPERTÓW – DOŚĆ ZNACZNIE. W WYNIKU JEDNEJ ZE ZMIAN ZESPOŁY, KTÓRE ZAJMĄ PIERWSZE MIEJSCA W KAŻDEJ Z LIG, BĘDĄ MUSIAŁY AWANSOWAĆ O POZIOM WYŻEJ. „WYGRYWASZ LIGĘ, TO AWANSUJESZ. PRZECIEŻ TO OCZYWISTE” – POMYŚLAŁ KOŃ RAFAŁ. NIE UWZGLĘDNIŁ JEDNAK, ŻE W HOLANDII JEST MNÓSTWO DRUŻYN, KTÓRE AWANSOWAĆ NIE CHCĄ.

W czerwcu dotarła do mnie taka wiadomość, że aż musiałem się napić, a kontekst tejże degustacji przybrał postać konsumpcji „na smutno”. Jedna z moich ulubionych drużyn, SV Spakenburg, zdobyła tytuł mistrza 3. ligi holenderskiej, co było równoznaczne z tytułem najlepszej amatorskiej drużyny w Holandii. Swoją drogą, głupi ci Holendrzy, skoro u nich 3. liga ma status ligi amatorskiej. Jakby nie mogli wziąć przykładu od nas. Wygrali prestiżowe trofeum, a ja panicznie chwyciłem za kufel. Tak właśnie, proszę państwa, kończą się braki w edukacji. Nie polecam. Jako typowy polski fan 3. ligi holenderskiej zakładałem, że zdobycie tytułu oznacza awans, a co za tym idzie – w kolejnym sezonie brak derbów Spakenburga. Wyobrażają sobie państwo rok bez kopulacji? Myślę, że to może być mniej więcej to samo co rok bez derbów Spakenburga. Ja przynajmniej uważam ten mecz za jeden z najciekawszych w Europie. „Chyba cię pogięło z tym panikowaniem” – słyszę kilka miesięcy później przed owym spotkaniem derbowym od fana SV. „My zrobimy wszystko,

14

żeby nie awansować, żeby tylko były te derby”. Zakończyło się więc tym, że Spakenburg z awansu zrezygnował. Uff. Za 2 lata takiej możliwości nie będzie. Wygrasz ligę – musisz grać wyżej. Co na to kibice? „Mamy nadzieję, że nasi piłkarze nie narażą nas na takie niebezpieczeństwo. A jeśli już, to może chociaż brak awansu uda nam się po prostu wymodlić”. Kwestia religii jest tu jak najbardziej na miejscu. W Holandii niższe ligi (od 3. w dół) są podzielone na grupy sobotnie i niedzielne. Dałbym sobie paznokcie u nóg obciąć, że to nie jest podział z powodów religijnych. A jednak. „My z okolic Spakenburga jesteśmy bardzo religijni. Niedziela to dla nas święto i czas na rodzinę. Nie wyobrażamy sobie grania meczów w ten dzień”. Są też takie drużyny, które nie wyobrażają sobie gry w sobotę. A gra w 2. lidze oznacza jedno: mecze rozłożone od piątku do poniedziałku. Pod telewizję. „Jak widzisz, awans to najgorsza rzecz, jaka może nam się przytrafić”. Przed nami jednak dwa lata spokoju, przez które bez obaw można umieszczać derby Spakenburga na liście swoich futbolowych delegacji („kochanie, co byś powiedziała na wczasy w Holandii?”).


Spakenburg (a dokładniej Bunschoten-Spakenburg) to coś pomiędzy zadupiem a metropolią. 20 tysięcy mieszkańców. Godzina drogi od Amsterdamu. Pracuje tu sporo Polaków. „Przy patroszeniu ryb albo w piekarniach” – w tej robocie się sprawdzają, ale i w innych dziedzinach wyrobili sobie niezłą markę. „Najlepsi są w piciu. To zupełnie inny poziom niż nasz”. Trudno się po takich opiniach nie wzruszyć. Mogę się jednak założyć, że większość z rodaków pomieszkujących w Spakenburgu nawet nie ma świadomości tego, jakie mecze odbywają się pod ich nosem co pół roku. SV Spakenburg kontra Ijsselmeervogels (równie łatwo czyta się to od końca, spróbujcie). Smerfy kontra Ptaszyska. Rybacy kontra Farmerzy. Niebiescy kontra Czerwoni. Derby Liverpoolu w wersji mini? Raczej na odwrót. Derby Liverpoolu są ewentualnie marną namiastką derbów Spakenburga. Jak na miejscowość z 20 tysiącami mieszkańców przystało, znajdują się tu dwa stadiony. Rywalizacja o to, który z nich będzie lepszy, trwa od lat. „Gdy my wybudowaliśmy trybunę krytą na 500 osób, to pół roku później przeciwnicy wybudowali u siebie trybunę na 600 widzów”. Gdy każda z aren osiągnęła poziom pojemności ok. 9 tysięcy osób (na każdych derbach jest komplet!), powiedziano: basta, tyle nam wystarczy. W Polsce takie obiekty nie dostałyby co prawda licencji nawet na 3 tysiące osób, ale to tylko kolejny dowód na to, jacy ci holenderscy urzędnicy są tępi, a nasi – jacy mądrzy. Polecam państwu wycieczkę z jednego stadionu na drugi. W razie potrzeby mogę robić za przewodnika, a trasę tę możemy pokonać nawet sprintem. Kondycyjnie powinniśmy dać radę. W sumie to tylko 20 metrów. Nie wierzę, że można znaleźć stadiony derbowe położone bliżej siebie. Jak ktoś znajdzie, niech da znać, a autor tych wypocin za karę ogoli sobie wąsy. Bliskość stadionów nie przekłada się jednak na bliskość kibiców, choć nie są to już te słynne wspólne „biesiady” z lat 90. XX wieku. W przypadku derbów Spakenburga zakończyły się one nawet chwilowym rozdzieleniem obu drużyn do dwóch różnych grup 3. ligi. Ta chwila trwała w sumie 17 lat. Tyle czasu potrzebowali specjaliści, by dojść do wniosku, że towarzystwo zostało już odpowiednio „odchamione”. Teraz nareszcie jest rodzinnie. Całe rodziny odpalają bowiem pirotechnikę, spoza stadionu wrzucają na murawę świece dymne, wpuszczają na pły-

tę boiska świnie w barwach przeciwnika i przygotowują sektorówki z pozdrowieniami do rywali („Oszuści, wypierdalać”). Jak śpiewał Paweł Kukiz: „Rodzina słowem silna”. Choć derby Spakenburga są pojedynkiem piłkarskim, to najważniejszą rolę w dniu meczowym odgrywają akcenty koszykarskie. Wszystko dzięki halom do koszykówki, które znajdują się przy każdym ze stadionów. W dni derbowe hale te przerabiane są na hale… piwne. To w nich tuż po końcowym gwizdku odbywa się obowiązkowa „dogrywka”, w której udział biorą kibice, ale również piłkarze, chętnie wymieniający swoje bidony z napojami izotonicznymi na coś bardziej ludzkiego. Skoro są piłkarze, to uznajmy, że obowiązuje „tajemnica szatni” – a w tym wypadku „tajemnica hali”. Prawda jest jednak taka, że te piwobrania (choć na pierwszą randkę raczej się nie nadają) to zdecydowanie znak rozpoznawczy derbów Spakenburga i warto tu przyjechać, nawet jeśli na boisku miałoby być 0:0 po bezbarwnej. Nie ma futbolu bez alkoholu. A skoro już poruszyliśmy tę delikatną kwestię: w dniu derbowym w mieście jest prohibicja. Do ostatniego gwizdka, czyli do godziny 17 (derby zawsze zaczynają się o 15), na procenty w płynie nie ma co liczyć. „Dopiero po zakończeniu spotkania mogę otworzyć knajpę i sprzedawać alkohol” – informuje właściciel jednego z popularniejszych pubów w okolicy obu stadionów. Nie ma piwka przed meczem? Mieszkańcy radzą sobie z zakazem, organizując „studia przedmeczowe” w domach. Obowiązująca stylistyka „u cioci na imieninach” może odstraszać, ale dwukrotnie podjąłem już wyzwanie, spędzając czas przed meczem w obozie Niebieskich. I srodze się nie zawiodłem. Ostatnio otrzymałem jednak nie najgorszą ofertę od Czerwonych: „Wpadaj do nas. Zrzucamy się po 12 euro. Za tę cenę pijesz i jesz, ile chcesz. Impreza u mnie w domu, blisko stadionu, na ok. 150 osób. Będzie kapela grająca muzykę na żywo, zaczynamy o 12, a o 14.30 idziemy całą grupą na mecz”. Jako że jestem kibicem neutralnym, to mam jakieś dziwne przeczucie, że następnym razem się skuszę. Czego i państwu życzę.

Radosław Rzeźnikiewicz kartofliska.pl (@kartofliska)

15


FELIETON - JAKUB BEDNARUK ZASTANAWIALIŚCIE SIĘ KIEDYŚ, CZY TYLKO W FUTBOLU ISTNIEJĄ TERMINY „ZA WCZEŚNIE” LUB „ZA PÓŹNO” NA WYJAZD DO INNEJ LIGI? CZY ISTNIEJE W OGÓLE COŚ TAKIEGO JAK KONKRETNY DOBRY TERMIN NA ODCIĘCIE PĘPOWINY I RUSZENIE W ŚWIAT? DLACZEGO CO JAKIŚ CZAS PRZEZ PRASĘ PRZEWIJA SIĘ DYSKUSJA NA TEMAT KOLEJNEGO MŁODEGO PIŁKARZA SZUKAJĄCEGO SWOJEJ DROGI I DLACZEGO FACHOWCY ZA KAŻDYM RAZEM PRZEKONUJĄ NAS, ŻE TEN TERMIN JEST LUB NIE JEST DOBRY?

W siatkówce nie mamy obecnie tego problemu, bo – prawdę mówiąc – większość świata chciałoby grać u nas ze względu na poziom ligi, profesjonalizm klubów i zainteresowanie kibiców. Mimo że większe pieniądze są w Rosji, Turcji, Korei i we Włoszech. Oczywiście nie wszystkie wyjazdy były udane – jak np. przygoda Bartka Kurka w Dynamie Moskwa, który rozwiązał najwyższy kontrakt w historii polskiej siatkówki ze względu na nieprzystosowanie do rosyjskich warunków pracy i brak zainteresowania klubu jego osobą po kontuzji. Dużo częściej wyjeżdżają koszykarze. Na ten temat porozmawiałem z Łukaszem Cegielskim, dziennikarzem zajmującym się tą dyscypliną. Głównym kierunkiem są oczywiście Stany Zjednoczone, ale taka Ljubljana dla młodego zawodnika również jest bardzo atrakcyjna. Wiadomo: najsilniejsza liga, największe pieniądze i największe marzenia. Zawodnicy zazwyczaj wyjeżdżają do szkoły średniej lub uniwersytetu i wracają do Europy. Kilkorgu się powiodło i grają w silnych klubach, lecz mnóstwo wyjechało i zwyczajnie nie dało rady. Spróbowało i słuch o nich zaginął. Powodów Łukasz widzi kilka i idealnie pokrywają się one z moją teorią, o której później. Porozmawiałem również z Remigiuszem Rzepką i Michałem Garnysem, trenerami przygotowania fizycznego. Przeczytałem wywiad z Edwardem Kowalczukiem trenerem z Hanoweru, oraz skontaktowałem się z Tomkiem Ćwiąkałą z Weszło. Oczywiście tutaj skupimy się na futbolu. Każdy z moich rozmówców jednym tchem wymieniał następujące czynniki:

1. Język No kurde, aż mnie skręca, że coś takiego może być dla współczesnego sportowca problemem. Nawet nie chce mi się tutaj rozwodzić. Rozumiem, że matematyka nie jest wymagana, bo od liczenia kasy jest księgowy i menago, ale język? Lewandowski pojechał już przygotowany, a Bartek Pawłowski szybko opanował hiszpański. Ja sam pojechałem do Włoch, znając jedynie dwa wyrazy na krzyż, ale akurat włoski to najłatwiejszy język, jaki poznałem. Jeżeli planujesz w jakiś sposób swoją karierę, to siedź człowieku przy tym cholernym angielskim i się ucz. Nikt nie będzie ci przeszkadzał. Nie masz szans zasymilować się z grupą, nie masz szans na przyjaźnie, nie masz szans na szacunek bez języka. W żadnej szatni! Chyba że będziesz strzelał jak na zawołanie.

16

2. Mentalność i rozłąka z rodziną Jeden musi codziennie się do mamy przytulić, drugiemu wystarczy rozmowa przez Skype’e raz w miesiącu. Zdaniem Czarka Kucharskiego brak dojrzałości i nieumiejętność radzenia sobie bez pomocy bliskich osób jest sporym problemem. Kiedyś Marek Koźmiński w jednym z wywiadów skarżył się na kluby, które za młodego zawodnika załatwiają wszystko. Niby sportowiec powinien w klubie zajmować się tylko graniem i trenowaniem, ale kiedy ma się nauczyć załatwiania spraw życiowych? Jako zawodniku bardzo podobało mi się magiczne „w tym klubie nie muszę się o nic martwić”, ale jako trener wolałbym, aby młody człowiek wiedział, jak załatwia się sprawy papierkowe. Co to jest ZUS, VAT itp. Obecnie z 15 zawodników w moim klubie ponad połowa studiuje i to szybko da się wyczuć w codziennych kontaktach. Do tego punktu dorzuciłbym jeszcze kwestię tego, czy z kraju wyniosłeś podstawy profesjonalizmu. Jak się do treningu przygotować, co jeść, jak odpoczywać. Louis van Gaal zatrudnił swoim młodym piłkarzom kucharzy do nauki podstaw gotowania. Jak sam stwierdził, w swoich wypasionych kuchniach potrafią tylko obsługiwać kuchenkę mikrofalową, a nie każdy ma takie szczęście, aby trafić na kobietę, która będzie potrafiła gotować.

3. Przygotowanie fizyczne Jeden z najpiękniejszych tematów. Podeprę się Edwardem Kowalczukiem: „Rok. Tyle zajmuje polskiemu piłkarzowi zniwelowanie braków atletycznych”. Oczywiście nie jest to regułą, na co uwagę zwraca Remigiusz Rzepka, ale za to Michał Garnys widzi tu największy problem. Ja – znając średnie wyniki oraz umiejętności piłkarzy i siatkarzy na siłowni – muszę się pochwalić, że wyglądamy lepiej. Może poza Milikiem, który fizycznie wyglądał wyśmienicie, większość piłkarzy wyjeżdżających z kraju zwraca uwagę na różnice i na czas, w jakim nadrabiali zaległości. Średnio 19-letni siatkarz, jak przekonuje Michał Garnys, potrafi wykonać technicznie wszystkie ćwiczenia z ciężarem. Podciąganie na drążku z dodatkowym ciężarem, wyciskanie sztangi, przysiad ze sztangą czy zarzutem. Nie chodzi mi o to, żeby udowadniać „my dobrze, wy źle” . Staram się tylko wyjaśnić, że można. Tu jest pytanie. Jaki procent piłkarzy jest dzisiaj przygotowanych do największego wysiłku? Może nie jak Klich u Magatha, ale jednak na średnim poziomie czołowych klubów? Ile zależy od chęci i indywidualnego podejścia? Przygotowanie fizyczne jest wyraźnie problemem, lecz dlaczego piłkarz myślący o wyjeździe w przyszłości do silnej ligi nie poprosi trenera przygotowania fizycznego o pomoc? Przecież nie chodzi o to, żeby w wieku 18 lat wyciskał na klatę 150 kg, lecz o to,


żeby umiał technicznie wykonać wszystkie podstawowe ćwiczenia, wiedział, po co mu to potrzebne, i miał świadomość tego, co potrafi jego rówieśnik w Niemczech.

4. Finanse Trudno odrzucić ofertę Arsenalu czy Fiorentiny, więc się tutaj nie będę rozwodził. Nie można mieć pretensji o chęć zarabiania kasy.

5. Brak umiejętności Jak zauważył Ćwiąkała, kluby zachodnie kupują potencjał. Część piłkarzy niczym szczególnym się w naszej lidze nie wyróżniła, lecz ktoś coś kiedyś dostrzegł i zainwestował te 2–3 miliony euro. To, co teraz zrobią z tym potencjałem, zależy w większości od powyższych punktów. Dlaczego królowie strzelców naszej ligi czasem nie dają sobie rady? Przecież np. Brożek też kariery nie zrobił. Wszystko sprowadza się do mojej teorii. Jeśli nie spróbujesz, nigdy nie wiadomo, czy jest za późno, czy za wcześnie. Czarek Trybański kariery nie zrobił, ale zobaczył, jak NBA wygląda, a teraz otworzył szkółki w Warszawie. Taki wyjazd niekoniecznie sportowo musi się udać, ale życiowo – jak najbardziej.

Do jakiego wniosku doszli wszyscy, z którymi rozmawiałem? Takiego mało zaskakującego. Każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie. Nie istnieje najlepszy lub najgorszy czas na wyjazd. Jednemu się uda, drugiemu nie. Wiele czynników się na to składa i zobaczcie, jak wiele zależy od samego sportowca. Zbyt często słyszymy usprawiedliwienie, że trener na mnie nie stawiał, a za rzadko uderzenie się w pierś. Mogłem przecież nauczyć się języka, mogłem poznać lepiej swoje ciało, mogłem popracować na siłowni indywidualnie, mogłem nauczyć się odżywiania, mogłem nie zachłysnąć się wielkim miastem i niezłymi pieniędzmi. Mogłem.

Jakub Bednaruk trener siatkarskiej drużyny AZS Politechnika Warszawa (@JakubBednaruk)

17


Prostopadłe PYTAnie

Czy mecze powinno rozgrywać się na trawie?

W zeszłym numerze „Boiska” nie udało mi się odpowiedzieć na pytanie, czy w epoce miniaturyzacji należałoby zmniejszyć rozmiary bramki piłkarskiej. W aktualnym numerze postaram się zrehabilitować i dać wam odpowiedź na pozornie błahe, ale jakże istotne dla piłki pytanie: dlaczego w piłkę gramy właśnie na trawie? czy to właściwy wybór? Z góry pragnę uprzedzić, że nie będę tu nawiązywał to truistycznego i oklepanego skojarzenia. Skojarzenia rodem z gimnazjum. Nie będę bawił się dwuznacznością słowa „trawa”, jak często nazywana jest marihuana. Nie będę rzucał sucharów w stylu: „podczas meczu Holandia–Kolumbia ci pierwsi wypalili trawę, a drudzy wciągnęli białe linie”. Osobiście marihuanę potępiam, uważam bowiem, że uszkadza ona pamięć krótką – jakże potrzebną każdemu dziennikarzami. Poza tym uszkadza ona pamięć krótką. Trawa nazywana jest też, nie wiedzieć czemu, „murawą”. Swoją drogą, do niedawna przekonany byłem, że „murawa” to przymiotnik. „Aniu, dlaczego jesteś dziś taka murawa?”. Jednak to śmieszne słowo może się nam przydać, np. gdy piszemy felieton o trawie i szukamy synonimów. Pozornie wszystko się zgadza. Trawa jest ładna, zielona, przy jej produkcji nie są wytwarzane spaliny ani nie cierpią zwierzęta (choć co do tego drugiego nie jestem pewien, mam nadzieję, że rządowy program „Orlików” nie przyczynił się do śmierci głodowej żadnej krowy). Trawa jest tak wspaniała, że poeci piszą o niej wiersze! I tu, żeby nie być gołosłownym, zacytuję Juliana Tuwima, który uwielbiał tarzać

18

się i turlać w trawie: „Abym tobie i sobie jednym imieniem mówił, albo obojgu – trawa, albo obojgu – tuwim”. Jednak czar murawy pryska, gdy przyjrzymy się kwestiom finansów, niejasnych transakcji i machlojek lobby trawowego.

w dowolnym kolorze (czyż niefajnie byłoby zagrać na różowym lub fioletowym boisku?). Zalety mógłbym wymieniać bez końca. Ktoś może powiedzieć: „no, ale przecież dywany są droższe niż trawa”. Nic bardziej mylnego.

Pamiętacie „problemy” z wymianą murawy przed EURO 2012 w Polsce? Pamiętacie, jak UEFA zmusiła nas do wymiany pięknej polskiej trawy (wychwalanej też, jak mi się właśnie przypomniało, przez naszego narodowego wieszcza Adama Mickiewicza) na niczym się nieróżniącą murawę uprawianą przez zaprzyjaźnione z UEFA firmy? Widziałem zdjęcia, wyglądała IDENTYCZNIE.

Minęły już czasy, kiedy dywany mozolnie tkali tureccy rzemieślnicy. Aktualnie dobry dywan – z syntetycznej, za to dobrej jakościowo tkaniny – jest tani jak barszcz. I to dosłownie. Barszcz czerwony z krokietem kosztuje u mnie w pracy na stołówce 9,50 zł. Metr kwadratowy dywanopodobnej wykładziny (zadzwoniłem do hurtowni, serio) – przy założeniu, że zamówilibyśmy większą ilość – kosztuje… dokładnie tyle samo! 9,50! A jak wygląda to w przypadku trawy „spełniającej normy UEFA”? Otóż metr kwadratowy takowej kosztuje prawie 50 euro. Czyli 200 zł. 20 razy więcej. Aż zatkało mnie, gdy dotarłem do tych danych (może powinienem zająć się dziennikarstwem śledczym?).

My, Polacy, zawsze potrafiliśmy „postawić się” każdemu zaborcy, najeźdźcy i oprawcy. Dlaczego nie możemy zbuntować się przeciwko organizacji takiej jak UEFA? Nie ma ona armii, a należą do niej głównie starsi panowie (a kto z nas, drodzy czytelnicy, nie potrafiłby skopać tyłka starszemu człowiekowi, he?). Zostawmy jednak przemoc na stadionach i zastanówmy się nad tym, jakie mamy możliwości pokojowe. Właśnie! Pokój. Co leży na podłodze w pokoju? Dywan. Otóż to. Boiska nie są betonowe czy asfaltowe, choć łatwiej by się wtedy sprzątało. Dlaczego? To oczywiste, że powierzchnia boiska ma zamortyzować ewentualny upadek piłkarza. Nie taki upadek, jak zaliczył George Best, tylko najzwyczajniejszą na świecie „glebę”. Gruby dywan sprawdzałby się idealnie. Amortyzuje upadek, można go dość łatwo odkurzyć lub wytrzepać, można go zwinąć, gdy zaczyna padać, można wyprodukować go

Mało tego, gra na dywanie nie wymaga zakupu korków (korki, jak wiemy, są drogie i niebezpiecznie kłujące, dodatkowo granie w korkach to prawie jak chodzenie na obcasach, a to mało męskie, ale o tym kiedy indziej). Na dywanie można by spokojnie grać „w gałę” w tenisówkach czy nawet skarpetkach. Taniej, bezpieczniej, bardziej „po męsku”. À propos, wiecie, jak Francuzi nazywają dywan? „Tapis” (czyt. tapi). A tapczan? „Divan” (czyt. divą). Ech, ci Francuzi. Wszystko na odwrót. Szanuję ich jedynie za Fabiena Bartheza i wynalezienie przez tamtejsze kobiety miłości francuskiej. Bo poza tym to przyznacie chyba, że nie mają się czym pochwalić…


Drugą możliwością jest użycie mchu zamiast murawy. Mech jest zupełnie za darmo, rośnie praktycznie pod każdym lasem, na wielu łąkach czy wrzosowiskach. Bardzo łatwo przy użyciu zwykłego scyzoryka wyciąć pasy mchu i przetransportować go w dowolne miejsce. Poza tym gra na mchu wpisuje się w naszą ludową tradycję. Wiadomo przecież, że nasi przodkowie Słowianie na mchu jadali. Na mchu grali też w piłkę (zamiast klasycznej futbolówki używało się wtedy co prawda ściętej głowy germańskiego najeźdźcy, ale do tego nie namawiam). Aktualnie z naszymi sąsiadami zza Odry żyjemy w przyjaźni i pokoju. A w pokoju co? Dywan! Myk! Co prawda gra na mchu również wymaga zakładania korków, no ale nie można mieć przecież wszystkiego. Chyba że jesteś, drogi czytelniku, Romanem Abramowiczem, ale podejrzewam, że szanse na to są znikome. Oprócz dywanów i mchu istnieją też rozmaite, wcale nie gorsze podłoża. Leśne runo, mata, tektura, papa i wiele innych surowców. Wiem, że produkcja np. tworzyw sztucznych przyczynia się do nadmiernej emisji chociażby CO2, ale tu pojawia się plus tego, że Polska usytuowana jest w czymś, co meteorolodzy nazywają korytarzem powietrznym. Cały ten syf wywiewa nam (w zależności od rodzaju frontu atmosferycznego) do Rosji (która chyba jest nam coś winna) albo do znacznie bogatszych krajów Europy Zachodniej (a bogatego przecież nie żal). Za to produkcja

zawsze ożywia gospodarkę, tworzy miejsca pracy i przyczynia się do poprawy standardu życia obywateli. Mam nadzieję, że udało mi się was przekonać do słuszności tezy, że powinniśmy zawalczyć z UEFA i wymienić trawę na boiskach na coś znacznie praktyczniejszego i tańszego – a wcale nie gorszego. Ja sam stawiam na dywan, jednak liczę na to, że powyższy felieton rozpocznie dyskusję, której rezultatem będzie wspólne stanowisko wszystkich polskich fanów piłki nożnej. Jakie są wasze uwagi i propozycje? Wysyłajcie je e-mailem na adres: jaok@magazyn-boisko.pl

Mikołaj „Jaok” Janusz pyta.pl, Rock Radio

19


GOMBROWICZ, TYRMAND I INNI SPORTOWCY PIERWSZE SKOJARZENIE JEST WYKLUCZAJĄCE. CHERLAWI, ANEMICZNI MĘŻCZYŹNI, PRZESIADUJĄCY W ZADYMIONYCH KNAJPACH, LUBIĄCY NAPIĆ SIĘ WÓDY I PODYSKUTOWAĆ O WYŻSZOŚCI RIMBAUDA NAD BAUDELAIRE’EM. PATRZYSZ NA NICH I W MYŚLACH NICZYM LEKARZ NA KOMISJI WOJSKOWEJ PRZYDZIELASZ IM KATEGORIĘ D – Z DOPISKIEM: NIEZDOLNI DO SŁUŻBY. W PERCEPCJI WIELU OSÓB ZDERZENIE POJĘĆ „SPORT” I „LITERACI” BRZMI JAK FRAGMENT WYCIĘTY ZE SŁOWNIKA ANTONIMÓW. PO PROSTU NIE WSPÓŁGRAJĄ ZE SOBĄ. ALE WIELU WYBITNYCH PISARZY UWIELBIAŁO O SPORCIE NIE TYLKO PISAĆ CZY ROZPRAWIAĆ. NIEKTÓRZY SAMI CHĘTNIE ZAKŁADALI KRÓTKIE SPODENKI.

Przenieśmy się do Warszawy. Jest początek lat 30. XX wieku. Miasto przeżywa wyraźny rozkwit kulturalny. Pola Negri, Eugeniusz Bodo i Adolf Dymsza królują w polskich kinach. Tłumy chętnych ustawiają się w kolejkach pod kasami teatrów. W knajpach i kawiarniach słychać dyskusje o awangardzie i modernizmie. Ludzie łakną sztuki. Stolica tętni życiem. W tym samym czasie regularnie na korcie centralnym Legii swój backhand ćwiczy młody absolwent prawa i początkujący pisarz. Ma osobliwy styl. W opinii kolegów po fachu trochę zabawny, nieco pokraczny, ale rywalom i tak sprawia dużo kłopotów. Nie jest łatwym przeciwnikiem. Wyróżnia się zwinnością i niezłym serwisem. Na Myśliwiecką przyjeżdża od lat, odkąd zapisał się do sekcji tenisowej warszawskiej Legii. Swoją przygodę po latach opisze krótko: „Zapisałem się do Legii i wsiąkłem. To znaczy atmosfera klubowa, rywalizacja, hierarchie tworzące się wśród graczy – wszystko to uczyniło mi tenis czymś nieskończenie donioślejszym od dotychczasowych moich amatorskich wystąpień na rozmaitych kortach wiejskich. Zacząłem grać z pasją i zrobiłem pewne postępy, ale nigdy nie stałem się graczem wybitnym”. To fragment „Wspomnień polskich” Witolda Gombrowicza. Absolutnie wybitnego polskiego pisarza i początkującego tenisisty w latach 30. XX wieku. By potwierdzić jego sportową przeszłość, zwróciliśmy się do Bohdana Tomaszewskiego, guru dziennikarstwa, symbolu polskiego tenisa i wieloletniego przyjaciela czołowych polskich literatów. „To prawdziwa historia – mówi z aprobatą. – Kiedy przyszedłem do Legii jako zawodnik w 1936 roku, to Gombrowicz właśnie kończył swoje tenisowe zabawy. Minęliśmy się. Szkoda. Moja wina, widocznie za krótko żyję. Ale faktem jest, że on, podobnie jak wiele innych sławnych osób z przedwojennej Warszawy, nie tylko grywało w tenisa, ale w domku klubowym Legii, znajdywało ulubione miejsce spotkań i życia towarzyskiego – dodaje”. Tym samym Witold Gombrowicz, podobnie jak Dariusz Dziekanowski czy Andrzej Gołota, mógł o sobie powiedzieć, że był legionistą. Pełnoprawnym zawodnikiem tego klubu. Być może nawet najlepszym tenisistą wśród literatów w przedwojennej Warszawie. Być może – bo miał jednego, lecz poważnego rywala. Stanisława Dygata. To właśnie z nim toczył zacięte pojedynki na Myśliwieckiej. Choć w rozmowie ze swoimi przyjaciółmi, Gustawem Holoubkiem i Tadeuszem Konwickim, przedrukowanej na łamach miesięcznika „Literatura” Dygat wypowia-

20

dał się o umiejętnościach Gombrowicza z dużym przymrużeniem oka. Może trafniejszym określeniem byłaby w tym miejscu „pogarda”. „Byłem kiedyś na Legii i nikogo nie było, i taki facecik podszedł do mnie i mówi: proszę pana, może pogramy? Tak mi wyglądał na takiego jakiegoś z MSZ-u, ale myślę, mogę i z nim pograć. Zagraliśmy, i ja z nim przegrałem, chociaż dziś nie można równać jego poziomu gry i mojego. Wyprowadził mnie z równowagi jakimś takim płaskim, nietenisowym gombrowiczowskim uderzeniem. Ale przecież ja byłem rzeczywiście zawodnikiem, młodym, dobrze zapowiadającym się, a on był amatorem. Zresztą nie wiedziałem, że to Gombrowicz, i dopiero w jakiś czas potem w «Wiadomościach Literackich» zobaczyłem jego fotografię i przeczytałem fragment «Ferdydurke». Tak się tym przejąłem, że rzuciłem sport i zacząłem pisać. Do dziś nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem” – opowiadał z humorem Dygat, z którym Bohdan Tomaszewski znał się znacznie lepiej niż z Gombrowiczem. „Miał niewątpliwie dużą pasję do sportu. Podchodził do niego z ogromnym sercem, ale zarazem miał w sobie coś sardonicznego. Chronił się przed entuzjazmem. Bał się go. Nie lubił. Ale to tylko świadczyło o jego wrażliwości. W ogóle z tej trójki – Dygat, Konwicki, Holoubek – największą wiedzę o sporcie miał ten ostatni. On się tak interesował, że często znał graczy ligowych, których ja nie kojarzyłem. Z kolei Konwicki często udawał, że nie jest zapalony sportem. Udawał jeszcze bardziej niż Dygat. Ale jednocześnie w rozmowie, na przykład o piłce, niesłychanie się unosił i był bardzo gorączkowy, często ostry w swoich tezach”. Najsłynniejsze dysputy o piłce cała trójka prowadziła przy okazji erefenowskiego mundialu w 1974 roku. Zabawny był sam początek jednej z takich rozmów – aktualny także dzisiaj, kiedy to panowie zastanawiali się nad zasadnością zabierania głosu na temat futbolu przez ludzi kultury. Właśnie takich jak oni. „Dlaczego w Polsce każe się pisarzom i artystom fachowo opiniować sport, wyczyny sportowe? A ja na przykład byłbym ciekawy, co Konwicki myśli o ostatniej premierze Różewicza albo o ostatniej książce Bratnego. Uważam, że o takie rzeczy można by też czasem spytać Deynę albo Gorgonia. Nie odmawiam wypowiedzi na temat sportu, przez układność wobec pytających, no i przez przyjaźń dla samego sportu. Ale nie mam pewności, czy to sportowi jest do czegokolwiek potrzebne”.


aniżeli wielkim pisarzem” – podsumowuje Tomaszewski.

Ludzie jednak byli ciekawi ich opinii. Ciekawi tego, co człowiek o szerokich horyzontach i świeżym spojrzeniu powie na temat piłki. Futbol był już wtedy częścią szarej peerelowskiej popkultury. Stał się modny. Najlepszym tego dowodem, jak słusznie zauważył Dygat, był fakt, że podczas mundialu w 1974, to Maryla Rodowicz wyskoczyła na boisko jako pierwsza z Polaków.

Kariera sportowca mu jednak nie wyszła. W przeciwieństwie do pisarskiej. Na łamach „Przekroju”, często krytycznie, ale i z inteligentną ironią, opisywał krajowych atletów: „Jest u nas wielu zawodników, pięściarzy i piłkarzy zwłaszcza, którzy stają się łatwo igraszką najgorszych instynktów, oczy zachodzą im mgłą szaleństwa i wtedy tylko długoletnia rutyna zawodnicza ratuje ich przed poważniejszymi wykroczeniami. Są to antysportowcy, i gdyby zamienić im rękawice na maczugi, a piłki na kamienie, to ringi nasze i boiska zamieniłyby się bez trudu na przedhistoryczne pola rozpraw międzyplemiennych. Niestety, ludzi tych jest jeszcze w polskim sporcie dużo, a co gorsza – mają licznych zwolenników wśród publiczności. (…) To rzekłszy, wypiłem zamówioną przez Agnieszkę wodę”.

Bokseł Po wojnie, w drugiej połowie lat 40. XX wieku, stołeczny sport wyglądał już inaczej niż za czasów tenisowych podrygów Gombrowicza. Ubożej. Co nie znaczy, że przestała do niego lgnąć inteligencja. W tamtym okresie na czołowego arbitra elegancji i króla artystycznych salonów wyrósł Leopold Tyrmand. Ten niski, szczupły facet w okularach, który nie wymawiał głoski „r”, pojawiał się na każdej ważnej imprezie sportowej w Warszawie. „Znałem go bardzo dobrze – wspomina Tomaszewski. – Daleko mu było do wielkości pisarskiej, wymienionych przedtem, ale na pewno był niesłychanie barwny. Poza inteligencją, spostrzegawczością – w niebie na pewno mi to wybaczy – był z krwi i kości snobem. Wielu z nas ulega snobizmowi, ale on był nim przepojony. To jednak nie oddziaływało na poziom jego klasy jako człowieka – podkreśla”. Tyrmand przez wiele lat pisał felietony o sporcie do „Przekroju”. W bardzo luźnej konwencji relacjonował wydarzenia piłkarskie, tenisowe czy bokserskie. Lubił przy tym zwracać na siebie uwagę. Do legendy urosła już historia, kiedy podczas meczu tenisowego o Puchar Davisa, pomiędzy Polską i Anglią, ciszę na korcie zakłócał stukot jego maszyny do pisania, którą przydźwigał ze sobą, by na gorąco spisywać wrażenia z meczu. I to pomimo tego, że jego relacja miała ukazać się w „Przekroju” dopiero tydzień później. On jednak doskonale wiedział, że po wyjściu z kortów warszawskiej Legii wszyscy będą mówić tylko o nim. Chciał w ten sposób nakarmić swoją próżność. „Przed laty, kiedy Tyrmand był w Ameryce, dzwonił do mnie dziennikarz i prosił, żebym coś o nim powiedział. No i rzekłem, że Tyrmand, który był niskiego wzrostu i bardzo bolał nad tym, bo lubił oglądać się za kobietami, wcale nie chciał być nowym Hemingwayem ani Steinbeckiem. On chciałby być dwumetrowym koszykarzem. Bożyszczem parkietów w Stanach. Koszykówką faktycznie mocno się interesował. I tak naprawdę, według mnie, bardziej chciał zostać sławnym sportowcem

Największą jego miłością spośród wszystkich dyscyplin był jednak boks. To pięściarze byli dla niego uosobieniem etosu sportowców. Często jednak w swoich felietonach utyskiwał na warunki, w jakich trenują i odbywają swoje mecze międzypaństwowe. I to po jednej z takich imprez o wymiarze międzynarodowym – na którą nie zdołał się dostać mimo zakupionego biletu, ponieważ hala była przepełniona – napisał: „Organizacja zawodów była taka sama jak zawsze, to znaczy ani za bardzo zła, ani za bardzo dobra, po prostu warszawska organizacja warszawskich zawodów”.

Czym jest bramka? „Prawie wszystko, co wiem o obowiązkach i moralności, zawdzięczam uprawianiu sportu i temu, czego się nauczyłem, stojąc na bramce” – tak brzmi jeden z najsłynniejszych cytatów Alberta Camusa, który był bramkarzem w algierskim Oranie. Bramkarskiego fachu uczył się także Vladimir Nabokov, Bohumil Hrabal grał na skrzydle w klubie Polaban Nymburk, a spośród bardziej współczesnych autorów można wymienić choćby Jo Nesbo, który jest prawdopodobnie najsłynniejszym wychowankiem Molde. W karierze piłkarskiej przeszkodziła mu jednak kontuzja.

21


Związków ludzi kultury ze sportem jest zdecydowanie więcej. Zarówno na świecie, jak i na naszym podwórku. Nawet wśród autorów znanych z kanonu lektur szkolnych. W końcu członkami Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów byli m.in. Bolesław Prus i Henryk Sienkiewicz. O swojej miłości do Cracovii, na długo przed Jerzym Pilchem, pisał także Adolf Rudnicki, autor m.in. kameralnej książki „Kartki sportowe”. Dziś na tematy futbolowe chętnie głos zabiera Wojciech Kuczok, prywatnie kibic Ruchu Chorzów. A co ich wszystkich, u licha, ciągnie do sportu? Być może klisze z dzieciństwa i ta niczym nieskrępowana, sportowa, a czasami wręcz poetycka radość? Jak u Holoubka, który w swoich „Wspomnieniach z niepamięci” pisał: „Co jest w tej piłce, że siedzi w nas do końca życia i nawet kiedy już dawno przestaliśmy ruszać nogami, fascynuje (…). Ale kto nigdy nie grał w piłkę, ten nie wie, czym jest bramka”. Dlatego odłóżcie gazetę i idźcie pokopać.

Kuba Polkowski laczynaspilka.pl (@kubapolkowski)

22


23


JAMES MILNER,

MODEL PIŁKARSKIEJ PRZYSZŁOŚCI MIESIĄC TEMU ANGIELSKA FEDERACJA MIAŁA SWÓJ MOMENT DUMY I CHWAŁY. PRZED KILKUDZIESIĘCIOMA DZIENNIKARZAMI ORAZ NIEMAL TYSIĄCEM TRENERÓW Z CAŁEGO KRAJU OGŁOSZONO NARODOWY PLAN SZKOLENIA.

Pięć kluczowych pytań „Angielskie DNA to punkt wyjściowy w kreowaniu światowej jakości podejścia do szkolenia elity piłkarzy”, czytamy na okładce dzieła „Football Association”. „Nasza mantra mówi, że jedyna rzecz, która się zmienia, to rozmiar koszulki” – mówił dyrektor federacji, Dan Ashworth. Chodzi o to, by wraz z dorastaniem zawodnika nie zmieniała się filozofia pracy, wymagania, system oraz cele. Wszystko ma być podporządkowane temu, by stworzyć idealnego angielskiego piłkarza – a najlepiej kilkunastu. Oczywiście spektakularny start programu szkoleniowego na St George’s Park nie mógłby się odbyć bez krytyki. Ciekawska prasa pytała o detale, ale dowiedziała się jedynie, że styl gry reprezentacji w przyszłości nie będzie kopią niemieckiego czy belgijskiego, ale będzie własny, angielski. Gdyby ktoś nawiązywał do tradycji, to pierwszym punktem byłoby odniesienie do „kick and rush” (taktyki „kopnij i biegnij”, którą w Anglii kultywowano przez dekady). Zresztą sama federacja dzieliła się z przedstawicielami mediów wyłącznie ogólnikami: pięcioma punktami pytaniami. „Kim jesteśmy? jak gramy? jaki jest angielski gracz przyszłości? jak szkolimy?” i wreszcie: „jak wspomagamy piłkarzy?”. Zostawmy cztery z tych pytań i zajmijmy się kwestią najciekawszą. Czy może Anglicy nie doceniają własnych piłkarzy? Może myśląc o przyszłości i budując własny schemat, nie dostrzegają, że tak naprawdę

24

wzór piłkarza mają w swojej reprezentacji? Co więcej, jeśli połączycie pewną dość oczywistą wizję futbolu w najbliższej dekadzie (lub dwóch) z nazwiskami w drużynie Roya Hodgsona, piłkarzem przyszłości wcale nie będzie nazbyt samolubny Daniel Sturridge, często zbyt pochopnie zachowujący się na boisku Jack Wilshere ani niedryblujący do przesady Ross Barkley. Nie. Jeśli wchodzić w przyszłość, to tylko grając jak James Milner.

Taktyczny nudziarz Zaraz, zaraz. James Milner? Ten James Milner? Tak naprawdę zawodnik szerokiego składu mistrzowskiego Manchester City, a nie żaden lider czy gwiazda własnej drużyny? Nie superstrzelec, żaden czołowy asystent i nie wirtuoz futbolu. Tak naprawdę mówimy o pomocniku, który, przykładowo, w takim meczu Anglii na EURO 2012 z Ukrainą zaliczył 9 podań w 70 minut gry. Grający nieopodal Steven Gerrard uzbierał ich ponad 50. Więcej: James Milner jest uznawany za piłkarza (osobowość?) tak nudnego, że wyśmiewające go konto na Twitterze ma nieporównywalnie więcej śledzących niż to oficjalne. „Przyszłość, moja przyszłość”, tak określił Milnera Fabio Capello na początku swojej pracy z reprezentacją Anglii. A przecież Włoch na Wyspy trafił z piłkarskiej kultury znacznie bardziej rozwiniętej taktycznie.


Dlatego też z Newcastle, gdzie trafił po rozpadzie Leeds United, na wypożyczenie do Aston Villa wziął go David O’Leary – ten sam, który odnalazł go w drużynach juniorskich i pozwolił zadebiutować w lidze. Już wtedy i w kolejnych latach jego wartość rosła, choć pozycja i zadania się zmieniały. Głównie dlatego, że trenerzy dostrzegali uniwersalność i inteligencję, a zatem zdolność do adaptacji w różnych rolach. Gdy na Villa Park zabrakło Garetha Barry’ego, Milnera spróbowano w środku pomocy i nikt się nie zawiódł: Anglik został wybrany najlepszym młodzieżowcem stowarzyszenia profesjonalnych piłkarzy. Nic dziwnego więc, że po 12 (!) golach w 49 (!) meczach Manchester City latem 2010 roku wyłożył za niego prawie 30 milionów euro.

By rozwiązać zagadkę tego wyboru Milnera i słów użytych przez Capello, warto zastanowić się, jaki jest profil piłkarza przyszłości – nie tylko w Anglii. Na pewno szukamy zawodnika nie do zabiegania, odpornego na stresy, niemal robota, profesjonalisty pełną gębą. A taktycznie? Może grać na dwóch, trzech pozycjach, swobodnie czuje się w kilku systemach, zmiany w trakcie meczu nie robią na nim wrażenia. We wszystkich czterech fazach – obrony, przejścia z obrony do ataku, ataku i powrotu z ataku do obrony – czuje się swobodnie. Zdyscyplinowany, myślący, by użyć określenia wprost z dzieła angielskiej federacji: inteligentny. Wypisz, wymaluj – James Milner! „Inteligencja Milnera pozwala mu wziąć na siebie nawet pospiesznie nałożony plan meczowy, a oddanie oznacza, że będzie się go trzymał – pisał o nim w trakcie EURO 2012 dziennikarz „The Guardian”, Barney Ronay. „Fakty są doskonale znane: w pierwszym meczu Anglików przebiegł o 1,4 kilometra więcej niż ktokolwiek inny, a w kolejnych dwóch był bliski powtórzenia tego osiągnięcia tuż przed zmianą”, dodawał. A inni? „Milner byłby pierwszym do przyznania, że nie jest największym nazwiskiem w klubie. Ale chociaż Silva zaczął sezon świetnie, Edin Dżeko strzela gola co 56 minut, Sergio Aguero zaadaptował się do Premier League świetnie, a Mario Balotelli króluje na czołówkach gazet, to zawodnicy tacy jak James Milner wygrywają tytuły” – opisywał go Michael Cox na łamach ESPN jeszcze w 2011 roku. Ostatnio wiele mówi się o jego transferze do Liverpoolu, a Brendan Rodgers określił pomocnika mianem wspaniałego. Przypadek?

Szary profesjonalista Warto nie tylko przez cytaty spojrzeć na wyjątkowość Jamesa Milnera. Jego kariera jest doskonałym przykładem na to, jak źle do tej pory funkcjonował angielski futbol. Milner zadebiutował w Leeds już w wieku 16 lat, a jego gol z Sunderlandem uczynił go na kilka lat najmłodszym strzelcem Premier League. Przez to też cierpiał: był uznawany za talent pokroju Wayne’a Rooneya o podobnej odpowiedzialności za zdobywanie bramek, choć wprawne oko od razu rozpoznałoby piłkarza, który rozwija się w innym kierunku. Kierunku bardziej uniwersalnym.

Wystarczy spojrzeć na ten sezon. Manchester City już odchodzi od sztywnego 4–4–2, które Manuel Pellegrini stosował w pierwszym sezonie. A to tylko zwiększyło uniwersalność Milnera. Według WhoScored. com 29-letni Anglik grał w tym roku już jako środkowy, lewy i prawy pomocnik, także na skrzydle oraz w ataku. Pamiętajcie też, że zdarzało mu się zastępować kontuzjowanych kolegów na bokach obrony. Niektórzy opisywali go jako defensywnego pomocnika – przez wzgląd na wytrzymałość oraz dyscyplinę, z jaką udziela się w każdej ze stref boiska i faz meczu. „Zmiany pozycji okazały się dla mnie kluczowe”, mówił po świetnym sezonie 2009/10. W tym również nie jest najgorzej: ma już pięć asyst, choć tylko 10 z 21 ligowych spotkań zaczynał w pierwszym składzie. To wynik o jedno kluczowe podanie mniej niż w najlepszym dotychczasowym sezonie w Manchesterze. Ktoś mógłby powiedzieć, że w przeciętności czy piłkarskiej szarości nie ma i nie powinno być żadnej ekscytacji. „On jest tak niesamowicie rozsądny, model profesjonalisty, który robi, co mu się każe, je i pije dokładnie to, co powinien, i kiedy powinien, biega średnio 13 kilometrów na mecz i nie obchodzi go blichtr towarzyszący życiu piłkarza” – pisał o nim minionego lata „Daily Mail”. „Spójrzcie na liczbę goli, które stworzyłem w mojej karierze w Premier League. Myślę, że byłoby ich całkiem sporo. Jeśli potrafię to robić, także strzelić kilka goli, ale również pomagać w defensywie… Cóż, gdybym był leniwy, ale miał więcej energii na grę w ataku, czy wtedy odbiór mojej osoby byłby zupełnie inny?”, pytał Milner w artykule w „The Independent”. Pytał słusznie i ciekawie, w końcu to jeden z najbardziej inteligentnych angielskich piłkarzy, o wynikach w nauce, których pozazdrościć mu mógłby nawet Frank Lampard. „Możecie sprawdzić każde moje spotkanie: w części byłem bardziej defensywnym zawodnikiem, na innych bardziej oddziaływałem w ofensywie. Na boisku potrafię wiele dać drużynie i to na różne sposoby” – tłumaczy Milner. To też potwierdza wcześniejsze opinie o 29-latku. Jest tym, który przez swoją ciężką pracę i dyscyplinę pozwala błyszczeć innym, jest tym, który może odgrywać każdą rolę, a więc pozostaje piłkarzem idealnym dla każdego trenera. Czego więcej wymagać od Milnera? By był bardziej interesujący poza boiskiem? Raczej powinno się zwrócić uwagę tym, którzy tworzą plany na przyszłość, by już tworzyli kompilacje z jego gry i profile na podstawie jego umiejętności. Oto on: James Milner, angielski piłkarz przyszłości.

Michał Zachodny sport.pl (@mzachodny)

25


MAPA DROGOWA W SŁUŻBIE FUTBOLU Z JEDNEJ STRONY LEO MESSI I SERGIO AGUERO. Z DRUGIEJ ISMAIL MATAR I DOMINIC ADIYIAH. CO ICH ŁĄCZY? KAŻDY ZOSTAŁ KIEDYŚ OGŁOSZONY NAJLEPSZYM ZAWODNIKIEM MISTRZOSTW ŚWIATA DO LAT 20. DZIELI ICH NIEMAL WSZYSTKO. OBAJ ARGENTYŃCZYCY SĄ GWIAZDAMI ŚWIATOWEGO FORMATU, ZARABIAJĄ MILIONY EURO, A MŁODZI CHŁOPCY NA CAŁYM ŚWIECIE WIESZAJĄ W POKOJACH ICH PLAKATY. NAZWISK MATARA I ADIYIAHA NIE KOJARZY PEWNIE WIĘKSZOŚĆ KIBICÓW. KOPIĄ PIŁKĘ NA FUTBOLOWEJ PROWINCJI (JEDEN W ZJEDNOCZONYCH EMIRATACH ARABSKICH, DRUGI W KAZACHSTANIE) I PEWNIE OD CZASU DO CZASU SNUJĄ W GRONIE PRZYJACIÓŁ OPOWIEŚĆ ZACZYNAJĄCĄ SIĘ OD SŁÓW: „KIEDYŚ BYŁEM NAJLEPSZY NA ŚWIECIE…”.

Takich przykładów jest mnóstwo. Dawid Janczyk i Freddy Adu w 2007 roku na MŚ do lat 20 strzelili po 3 gole. Tyle samo miał choćby Angel Di Maria, a gorsi byli Luiz Suarez i Edinson Cavani. Ich piłkarskie losy potoczyły się zupełnie inaczej. Każdego roku światu objawia się złote dziecko, które później okazuje się jedynie tombakowym kandydatem na piłkarza. W pewnym momencie marzenie o wielkiej karierze staje się iluzją, pociąg do świata wielkiego futbolu odjeżdża, a na peronie zostaje młody człowiek bez perspektyw. Jednak jest też wiele przykładów piłkarzy, którzy będąc nastolatkami, nie brylowali na turniejach, nie zdobywali nagród, ale w seniorskiej piłce osiągnęli o wiele więcej. Co sprawia, że jedni idą w górę, a drugich czeka spektakularny upadek?

26

Decydujący jest moment, gdy uzdolniony junior wkracza do świata seniorskiej piłki. To wrażliwy okres, a popełniony wtedy błąd może zniweczyć wcześniejszy wysiłek. Ten trudny etap był jednym z tematów często poruszanych podczas grudniowej konferencji organizowanej przy okazji młodzieżowego Lech Cup. Prowadziłem wówczas panel dyskusyjny, w którym uczestniczyli: Bodo Menze (szef Komisji Szkolenia Młodzieży w European Club Association), Maciej Skorża i Dan Abrahams. Ten ostatni przedstawił bardzo ciekawą teorię, która skłoniła mnie do napisania tego tekstu. Teorię „mapy drogowej”. Samo wyrażenie jest kalką z języka angielskiego (road map), która nie precyzuje jego znaczenia. Chodzi raczej o plan, określenie celów krótkoi długoterminowych, do których powinien dążyć piłkarz wchodzący do


szatni seniorskiego zespołu. Ważna jest diagnoza jego aktualnej pozycji i przygotowanie na zmiany, które nadejdą w najbliższych latach. Chodzi o zaprogramowanie na osiągnięcie sukcesu. Dość teorii, czas na konkrety.

umiejętności w meczach o stawkę? A może ten sam zawodnik uzbrojony w „mapę drogową” szybciej odblokowałby swój potencjał? Tego się nie dowiemy – szczegółowy planu rozwoju mają nieliczni.

Młody, zdolny piłkarz kończy wiek juniora jako jeden z najzdolniejszych w swoim klubie, regionie, może nawet kraju. Trafia do drużyny seniorów, gdzie jego aktualne umiejętności nie robią wielkiego wrażenia. Był najlepszy, a teraz w hierarchii zespołu plasuje się pod koniec drugiej dziesiątki albo i niżej. To wtedy pojawiają się wątpliwości, wielu poddaje się i szuka wymówek. Łatwo je znaleźć: zły trener, który nie docenia potencjału, źli koledzy, którzy każą nosić worki ze sprzętem. Prymus z gimnazjum trafia na uniwersytet, gdzie jest jednym z wielu i szybko zaczyna wątpić w swoją wyjątkowość. Ilu 18-letnich zawodników ma świadomość, że tak to będzie wyglądać? Taką wiedzę powinni przekazać im trener lub menedżer. Analizując przykłady złamanych na starcie karier, można założyć, że dzieje się tak bardzo rzadko.

Co jeszcze powinno się w nim znaleźć? Lista jego mocnych i słabych stron wraz z pomysłem na to, jak pielęgnować zalety i niwelować wady. Nie powinno zabraknąć informacji o potencjalnych zagrożeniach, których młody człowiek nie jest świadomy. Presja związana z zawodowym futbolem, ogromny wzrost wynagrodzenia, pokusy typowe dla nastoletnich ludzi – znamy wiele przykładów zawodników, którzy sobie z tym nie radzili.

Kolejna kwestia dotyczy wprowadzania do zespołu. W teorii trener powinien z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem nakreślić plan dla młodego piłkarza: – W tym miesiącu wejdziesz z ławki na 15–20 minut dwóch meczów ligowych. Za miesiąc mamy mecz pucharowy, zagrasz w nim od początku, niezależnie od tego, jak wypadniesz we wcześniejszych. To twoja szansa. – Tak w teorii mogłaby wyglądać rozmowa trenera z piłkarzem. A jak jest w praktyce? Rozmawiam z kolegą, który niedawno trafił do jednego z zespołów ekstraklasy. Trener na każdym kroku powtarza, że w niego wierzy, że dostanie swoją szansę. Musi tylko czekać. Rzeczywistość jest inna. Zazwyczaj mieści się w meczowej kadrze, parokrotnie wszedł z ławki na kilka końcowych minut meczu. W tym czasie chciał pokazać się z jak najlepszej strony, by zasłużyć na kolejną szansę, nie wiedząc, kiedy i czy w ogóle ona przyjdzie. Efekt był odwrotny od zamierzonego. Stres paraliżował nogi, utrudniał podjęcie dobrych decyzji. Łatwo wpaść w pułapkę nadmiernej motywacji, trudno mieć wolną od zmartwień głowę, gdy nie wiesz, co czeka cię za tydzień, miesiąc czy w kolejnej rundzie. Może to kolejny przykład piłkarza, który potrafi grać, ale nie umie „sprzedać”

Znany psycholog sportowy opowiedział mi kiedyś o tym, jak zaczyna rozmowę ze sportowcem, który do niego przychodzi. Wygląda to mniej więcej tak: – Co byś powiedział na to, że dzięki współpracy ze mną poprawimy twoją grę o 7–10 procent? – Każdego dnia trenuję po to, by stać się lepszym choćby o 1 procent. Progres, o którym mówisz, to dla mnie kosmos. – A tyle właśnie wynoszą rezerwy, które tkwią nie w mięśniach, ale w głowie. Wielu z tych, którzy mimo dużego talentu przegrali swoje kariery, nie potrafiło zrozumieć tej zależności. PS Przytoczoną przeze mnie teorię szczegółowo opisuje jej autor Dan Abrahams. Zainteresowanych odsyłam do jego książek: „Soccer Brain” i „Soccer Tough”.

Krzysztof Marciniak dziennikarz NC+ (@Marciniak_k)

27


WSZYSCY MACIE MILCZEĆ

„MAMO, ZNÓW STAŁO SIĘ COŚ STRASZNEGO”. SALVATORE BAGNI NIE POTRAFIŁ UKRYĆ ŁEZ, MÓWIĄC TE SŁOWA SWOJEJ DO PRZERAŻONEJ MATKI. ON, WIELKI BOISKOWY WOJOWNIK, UWIELBIANY PRZEZ KIBICÓW ZA WALECZNOŚĆ I ODWAGĘ, BYŁ TERAZ NA SKRAJU ROZPACZY. MIESIĄC WCZEŚNIEJ, 5 PAŹDZIERNIKA 1992 ROKU, JEGO 3-LETNI SYN RAFFAELE STRACIŁ ŻYCIE W MAKABRYCZNYM WYPADKU SAMOCHODOWYM.

„Nie wiecie, co straciliście” Pasy bezpieczeństwa, w które w mercedesie należącym do piłkarza zapięty był chłopiec, zadziałały w trakcie kolizji drogowej niczym nożyce. Tragedia wydarzyła się na oczach Bagniego, jego żony oraz dwójki starszych dzieci. Miniony miesiąc był dla byłego piłkarza Napoli koszmarem. 3 listopada 1992 roku okazało się, że koszmar może nie mieć końca. Wiosną 1987 roku Neapol przeżywał wspaniałe, niezapomniane chwile. Prowadzone przez Ottavio Bianchiego (z ławki) i Diego Maradonę (na boisku) Napoli pewnym krokiem zmierzało po tytuł mistrzowski. Wielomilionowe nakłady prezydenta Corrado Ferlaino przekładały się w końcu na wymierne efekty. Drużyna grała poukładany futbol. Traciła mało goli, a z przodu zawsze potrafiła coś strzelić. Maradona, Carnevale, Bagni, Giordano, Bruscolotti. To była mocna drużyna, która skorzystała dodatkowo na słabszym sezonie Juventusu. Miasto rozpoczęło karnawał. Stanęły fabryki, pozamykano sklepy. 10 maja, gdy Napoli zapewniło sobie scudetto po domowym remisie z Fiorentiną, był sygnałem do rozpoczęcia fety. Jedni wspominają, że trwała ona miesiąc, inni – że trzy. Nie ma to w tej chwili znaczenia. Na murach cmentarza miejskiego ktoś napisał: „nie wiecie, co straciliście”. Czarny humor. Na swój sposób prawdziwy, bo był to pierwszy tytuł mistrza Włoch dla Neapolu. I co najlepsze, wśród ekspertów panowało przekonanie, iż drużyna ta jest tak silna, że za rok bez problemów powtórzy swój sukces.

28

Boisko od samego początku potwierdzało tę tezę. Wzmocnione Carecą Napoli wydawało się być poza zasięgiem rywali. 10 kwietnia 1988 roku, na pięć kolejek przed końcem, miało 4 punkty przewagi nad Milanem. I grało lepszy, dojrzalszy futbol niż rok wcześniej. Strzelało mnóstwo goli. W 25 meczach przegrało tylko dwa razy. W epoce 2 oczek za wygraną sprawa wydawała się rozstrzygnięta. Wydarzenia nabrały jednak zaskakujący obrót. Właściwie niewytłumaczalny. Napoli przegrało aż 4 z ostatnich 5 spotkań. Zdobyło tylko 1 na 10 możliwych do zdobycia punktów. Drużyna stanęła w miejscu. Roztopiła się w kwietniowym słońcu. Scudetto powędrowało do Mediolanu. Był to pierwszy tytuł nowego Milanu, Milanu Silvio Berlusconiego.

Wygrana Napoli, przegrana Camorry 12 stycznia 1995 roku agent Maradony, Guillermo Coppola, opuścił Włochy pierwszym porannym samolotem. Według relacji sąsiadów i świadków Coppola po prostu uciekł w popłochu. Czy ktoś go przed czymś ostrzegł? Tego samego dnia policja zatrzymała dwóch wysoko postawionych członków camorry, Rosario Viglione i Vincenzo Buondonno. Początkowo nikt nie połączył tych faktów. Szybko jednak wyszło na jaw, iż Coppola był kolejny na policyjnej liście. Całą trójkę pogrążały zeznania dwóch skruszonych mafiosów, Mario Fiengi i Pietro Pugliese. Ten drugi – co ma w tej historii znaczenie – był osobistym kierowcą Diego Maradony w czasach, gdy ten przywdziewał koszulkę Napoli.


Scudetto za pieniądze

Pugliese i Fienga zeznali, iż w drugiej połowie lat 80. XX wieku narkotyki były podstawowym suplementem diety wielu piłkarzy Napoli. Padały nazwiska topowych graczy z tamtego okresu. Poza Maradoną także Giordano, Crippy, De Napoli, Carnevale, Ferrary czy Careki. Coppola był oskarżany o to, że z premedytacją „sprzedał” Maradonę mafii, by ta zrobiła z niego narkomana. Kilku piłkarzy częściowo przyznało się do winy, inni zostali oczyszczeni z wszelkich zarzutów. Co ciekawe, byli wśród nich także Maradona i Coppola. Co jeszcze ciekawsze, dochodzenie nie objęło w żaden sposób Luciano Moggiego, ówczesnego dyrektora generalnego klubu. Czy to możliwe, że ważny w klubie człowiek, zawsze doskonale poinformowany, mógł przeoczyć tak szeroko zakrojony proceder? Pugliese i Fienga mówili prokuratorom dużo. Ich wiedza i zeznania nie zatrzymywały się jednak tylko na narkotykach. Sięgały też zielonej murawy. W czerwcu 1987 roku, tuż po zdobyciu przez Napoli scudetto, dwie gazety – „Giornale di Napoli” oraz „Il Sole 24 ore” – opublikowały rezultaty śledztwa dziennikarskiego. Wynikało z niego, iż wygrana Napoli przyniosła mafii ogromne straty finansowe. Camorra kontrolowała cały lokalny rynek nielegalnych zakładów bukmacherskich. Tysiące mieszkańców Neapolu postawiło swoje pieniądze na końcowy sukces drużyny Maradony. Wygrali. Mafia musiała wypłacić zwycięzcom dziesiątki miliardów lirów. Sytuacja powtórzyła się kilka miesięcy później na jeszcze większą skalę. Jeszcze bardziej ufający swojej drużynie kibice znów tłumnie udali się do nielegalnych punktów bukmacherskich. W puli było już ponad 260 miliardów lirów. Camorra, co brzmi trochę nieprawdopodobnie, stanęła w obliczu problemów finansowych, na co szanująca się mafia nie może sobie pozwolić. W serii A Napoli wygrywało mecz za meczem. Wiosną ich przewaga nad Milanem sięgnęła 5 oczek. I wydawało się, że nic nie powstrzyma Azzurri przed powtórzeniem triumfu. Wtedy stała się rzecz dziwna, nie do wyjaśnienia z punktu widzenia opłacalności. Nielegalni bukmacherzy jeszcze bardziej podwyższyli kursy na końcową wygraną zespołu prowadzonego przez Bianchiego. Tak jakby zachęcali graczy do jeszcze większych inwestycji. Stawka sięgnęła 5 do 1: za każdego postawionego na Napoli lira można było wygrać 5. I to w sytuacji, gdy na kilka kolejek przed końcem sezonu Azzurri nadal utrzymywali bezpieczną przewagę nad Milanem. Obstawiający połknęli haczyk, sumy założonych pieniędzy sięgnęły poziomów ponoć nigdy już później nieosiągniętych. Napoli to był pewniak. Mało kto wiedział jednak, co działo się za kulisami.

Najpierw, wczesną wiosną, sygnały zaczęli dostawać piłkarze. Ktoś zniszczył auto Maradony. Ktoś inny dwukrotnie obrabował mieszkanie Salvatore Bagniego. A przecież piłkarze byli dotąd pod specjalną ochroną camorry. Napoli nadal jednak wygrywało. Sytuacja zaczynała robić się nerwowa. Na szczęście dla mafii jej wola, by Azzurri nie zdobyli kolejnego scudetto, była prawdopodobnie równie mocna jak chęć ich rywali, by po ten tytuł sięgnąć. Pietro Pugliese przytacza w wywiadzie dla tygodnika „Panorama” wersję zasłyszaną od swojego przyjaciela, innego mafioso – Salvatore Lo Russo. Zdaniem Lo Russo Silvio Berlusconi potrzebował tego tytułu przede wszystkim ze względów wizerunkowych. Rzutki, odnoszący sukcesy finansowe biznesmen musiał szybko zacząć wygrywać także w futbolu. Musiał podtrzymać swój image niepokonanego. Berlusconi miał zwrócić się w tej sprawie do swojego przyjaciela, byłego premiera Włoch, Bettino Craxiego. Ten miał z kolei przekazać sprawę swoim bliskim znajomym, powiązanym z camorrą w Neapolu. Mafia szybko dostrzegła zbieżność interesów Berlusconiego i swoich. Kursy na końcowy triumf Napoli zaczęły, jak już wspomniałem, niespodziewanie rosnąć. Rosario Viglione dodaje, iż piłkarze zaczęli nagle skarżyć się na zadziwiająco mocne obciążenia treningowe. Z reguły późną wiosną mikrocykl jest dość lekki, organizmy piłkarzy są zmęczone długim sezonem. Tym razem było inaczej. Zawodnicy Napoli mieli narzekać, iż w ostatnich kolejkach sezonu po prostu nie mieli siły biegać. Szybko powiązali ten fakt z otrzymywanymi, jak sądzili, od mafii sygnałami. Po szatni zaczęły krążyć plotki, że prezydent Ferlaino sprzedał scudetto w zamian za udziały w gigantycznych inwestycjach deweloperskich Berlusconiego w Mediolanie. Zarówno Berlusconi, jak i Ferlaino kategorycznie zaprzeczają tym spekulacjom. Nie potwierdzają ich żadne dowody poza zeznaniami kilku skruszonych mafiosi. Uznano je za niewystarczające i niewiarygodne. Sprawę szybko umorzono. Camorra zarobiła miliardy na wygranych przez nią zakładach bukmacherskich. Milan rozpoczął swój piękny marsz po dwa Puchary Europy z rzędu. Rankiem 3 listopada 1992 roku Salvatore Bagni zauważył, że za wycieraczką samochodu zaparkowanego przed jego domem ktoś położył kawałek papieru. To była fotografia otwartego grobowca. Bagni szybko rozpoznał, do kogo należał. Pobiegł na cmentarz i od razu zrozumiał, że zdjęcie otwartego grobu, w którym spoczywał mały Raffaele, nie było fotomontażem. Trumna z ciałem chłopca zniknęła. Porywacze odezwali się dość szybko. Zażądali 300 milionów lirów za zwrot zwłok. Potem jeszcze kilka razy skontaktowali się z rodziną Bagnich. I nagle zniknęli. Nie odebrali pieniędzy, nie dali dalszych wskazówek. Zdaniem policji to w takich przypadkach zachowanie bardzo nietypowe. Ciało Raffaele do teraz nie wróciło na swoje miejsce spoczynku. Pietro Pugliese nie ma wątpliwości. „To był sygnał dla całej drużyny. Wszyscy mają milczeć”.

Maciej Zieliński

29


30


31


O ZŁYM CARZE WŁADIMIRZE I DOBREJ KRÓLOWEJ ANN A BYŁO TAK PIĘKNIE. 20 MAJA 2012 ROKU W SŁONECZNE POPOŁUDNIE PONADSTUTYSIĘCZNY TŁUM WYLĘGŁ NA ULICE EDYNBURGA, BY ŚWIĘTOWAĆ ZDOBYCIE PUCHARU SZKOCJI PRZEZ HEART OF MIDLOTHIAN. KIBICÓW BYŁO PONOĆ WIĘCEJ NIŻ KILKA DNI WCZEŚNIEJ W MANCHESTERZE, GDZIE FANI CITY CIESZYLI SIĘ Z ODZYSKANIA MISTRZOWSKIEJ KORONY PO 44 LATACH. ŚWIETNEGO NASTROJU NIE ZMĄCIŁA NAWET NIEOBECNOŚĆ WŁAŚCICIELA SERC – WŁADIMIRA ROMANOWA, KTÓRY PRZED KOŃCOWYM GWIZDKIEM OPUŚCIŁ POPRZEDNIEGO DNIA STADION HAMPDEN, NA KTÓRYM HEARTS ZLALI LOKALNYCH RYWALI HIBERNIAN AŻ 5:1. KIBICE ZRESZTĄ ZDĄŻYLI SIĘ JUŻ PRZYZWYCZAIĆ DO ZNIKNIĘĆ LITEWSKO-ROSYJSKIEGO „BIZNESMENA”: SZTUKĘ PRZEPADANIA JAK KAMIEŃ W WODĘ OPANOWAŁ DO PERFEKCJI, JAK PRZYSTAŁO NA BYŁEGO CZŁONKA ZAŁOGI RADZIECKIEJ ŁODZI PODWODNEJ K-19.

Mad Vlad Niewielu w rozentuzjazmowanym tłumie zdawało sobie sprawę, że to sukces na kredyt, a na pewno nikt, że następny sezon uda się dograć do końca jedynie dzięki zrzutce do kapelusza przeprowadzonej przez kibiców. Oczywiście nie był to dosłowny kapelusz, ale fani, którzy nabyli dodatkowe akcje za kwotę 1,2 miliona funtów wypuszczone przez klub, nie mieli złudzeń, że odzyskają zainwestowane pieniądze. Ta historia zaczęła się nietypowo, bo we wrześniu 2004 roku koło fontanny w Bradze. Właśnie tam w przeddzień meczu Serc w Pucharze UEFA były gracz Hearts, Gary McKay tubalnym głosem ogłosił, że skończyła się na Tynecastle era Chrisa Robinsona, od którego przejął udziały Romanow. Prywatnie zresztą kolega Romana Abramowicza, który ledwie rok wcześniej kupił Chelsea.

32

Neil Edgar, wierny kibic Serc od bezbramkowego meczu z East Fife w roku 1977, wspomina: „Wiwatom nie było końca, byliśmy szczęśliwi. Robinson chciał sprzedać stadion Tynecastle firmie deweloperskiej, by zbudować tam mieszkania, a potem się zobaczy. Nie miał planu B. Nienawidziliśmy go, gotowi byliśmy zawrzeć pakt z diabłem, żeby pozbyć się go z klubu. Co poniekąd się stało. Chociaż początki były świetne, pierwsze, co zrobił Romanow po przejęciu sterów, to zapłacił 75 tysięcy funtów odszkodowania deweloperom, żeby Hearts mogli zostać w dzielnicy Gorgie”. Plany były szerokie: przerwać dominację klubów z Glasgow w szkockim futbolu, w ciągu dziesięciu lat wygrać Ligę Mistrzów (!), poza tym tworzyć miejsca pracy m.in. dzięki inwestycjom litewskiego banku UKIO, który tak jak Hearts był własnością Romanowa. W sporcie wiadomo raz na wozie, raz pod, ale symbolem pozapiłkarskiej działalności Litwina stał się jeden jedyny oddział Ukio Bankas w


Edynburgu. Budynek stał, ale nigdy nie otworzył swych podwojów dla klientów. Wieczny remanent? Szybko też Romanow zaczął tracić sympatię kibiców, wśród których dorobił się pseudonimu Mad Vlad. Po raz pierwszy użyto tego sformułowania, gdy zwolnił managera – Georga’a Burleya. Szkocki trener został wyrzucony po 10 meczach sezonu 2005/6. Serca sadowiły się wówczas na fotelu lidera po 10 meczach, 8 razy wygrywając, a 2 remisując, będąc w mistrzowskiej formie. Chodziły plotki, iż to będzie zmiana na lepsze, że managerem zostanie ktoś z wielkich. Lotthar Mattheus, Claudio Ranieri, Bobby Robson, Gerard Houlier? Żaden z nich, Burleya zastąpił Graham Rix. 17-krotny reprezentant Anglii w latach 80., później znany głównie z tego, że na sześć miesięcy poszedł do puszki za seks z 15-latką.

Banany dla dziennikarzy

Taniec z gwiazdami Aby oddać Romanowowi sprawiedliwość: kilku graczy z litewskiego zaciągu pozytywnie zapisało się w historii klubu z Edynburga. Jak Andrius Velicka, najlepszy strzelec w ligowym sezonie 2006/07, czy Marius Žaliukas, który uniósł puchar w majowe popołudnie (pisałem o tym na wstępie). Odporność tego drugiego na alkohol była wręcz legendarna, dlatego zasłużenie został kapitanem Serc i jako jeden z zaledwie 7 graczy Hearts wziął udział we wspomnianej paradzie z okazji pucharowego zwycięstwa. Resztę graczy, jak m.in. naszego Adriana Mrowca, zmogły tzw. dolegliwości żołądkowe. Ruch jak na karuzeli trwał również na ławce trenerskiej. O Burleyu już było. Po nim stery objęli między innymi Valdas Ivanauskas oraz Anatolij Koroboczka i na chwilę Eduard Małofiejew. Największe trenerskie nazwisko miał ten ostatni, co nie zmienia faktu, że jego największy sukces

Jego kadencja skończyła się nagle, gdy wyszło na jaw, że Rix podczas podróży na mecz w Dundee wyznał zawodnikom, że to nie on wybiera skład. Krążyły już wtedy anonimowe opowieści o składach przysyłanych faksem z Kowna do Edynburga czy boiskowych zmianach piłkarzy ordynowanych telefonicznie. Dlaczego z Kowna? Otóż obok między innymi białoruskiego klubu MTZ Mińsk (MTZ oznacza Miński Traktorny Zawod, czyli Mińska Fabryka Traktorów) Romanow był jednocześnie właścicielem FBK Kowno. Plan był prosty: ściągać tanich, utalentowanych graczy z Litwy, ogrywać w Szkocji i potem pchać ich dalej za więcej. Ale czyż sportowcy z bałtyckiego kraju nie specjalizują się w trafianiu do kosza zamiast do bramki? Czyż nazwiska Edgarasa Jankauskasa, Deividasa Cesnauskisa czy Mariusa Cinikasa nie brzmią tak, jakby zarabiali na życie rzutami po dwutakcie? Coś było na rzeczy, bo Mad Vlad macał nawet grunt w sprawie zbudowania drużyny koszykówki w Edynburgu. Wreszcie w roku 2009 Romanowowi udało się dopiąć celu i nabył koszykarski Žalgiris Kowno, który 2 lata później przeniósł się do ultranowoczesnej 16-tysięcznej hali malowniczo położonej na wyspie na Niemnie. Obok hokeja i koncertów muzycznych odbywają się tam również występy cyrkowe, co zapewne nie uszło uwadze cara Władimira, który uwielbiał być ekscentryczny. Jak wtedy, gdy do Edynburga sprowadził litewskiego terapeutę imieniem Rima, który złotą różdżką dotykał sportowców w bolące miejsca, by sprawić im ulgę. Koszykarską ofiarą rządów Romanowa w Kownie padł m.in. obecny trener Trefla Sopot, Darius Maskoliunas. W drodze na starcie z gigantów z Lietuvos Rytas Romanow wsiadł do klubowego autobusu z żądaniem, by „Moska” go opuścił. Drużyna w komplecie dojechała na mecz, ale w ten sposób zmotywowani koszykarze przegrali spotkanie (Vlad twierdził, że trener ich do tego zmusił). Następnego dnia ochroniarze nie wpuścili szkoleniowca po przegraniu meczu przez Žalgirisa na klubowe obiekty – i tyle go widziano. W efekcie w kolejnym meczu kowieńska drużyna po raz pierwszy w historii ligi litewskiej wystąpiła bez trenera. Na dalszy plan zszedł wtedy konflikt z „Lietuvos Rytas”, największa przecież litewską gazetą codzienną. Gorsze zdanie miał Władimir o szkockich pismakach. Podczas któregoś z licznych ataków szału wyzwał ich od „media monkeys”. By wzmocnić siłę przekazu, dziennikarzom pracującym podczas meczów na Tynecastle serwowane były orzeszki i banany.

33


to mistrzostwo ZSRR z Dynamem Mińsk i zaraz potem wprowadzenie reprezentacji Kraju Rad na mundial – ale to było w latach 80. ubiegłego stulecia. Dwaj ostatni nie mówili słowa po angielsku i nawet nie ukrywali, że są szpionami przysłanymi ze wschodu. Zresztą na sam koniec swej przygody ze szkockim futbolem Romanow przyznał bez ogródek w jednym z nielicznych wywiadów: kto był najlepszym managerem Hearts podczas mojej kadencji na Tynecastle? Ja! Młody australijski obrońca Dylan McGowan, gdy przybył, dostał na Tynecastle, pierwszy wolny numer czyli… 74. Zamiast w szatni swoje rzeczy mógł trzymać za klubową pralką. Pewnie mu żal, że z wrodzonej grzeczności nie zajrzał do bębna, gdyż wewnątrz zapewne prane były miliony. Ci, którym wschodnie porządki się nie podobały, byli przesuwani do rezerw, a potem sprzedawani. Taki los spotkał jednocześnie kluczowych graczy: Stevena Pressleya, Craiga Gordona i Paula Hartleya. Klub przynosił ciągłe straty, mimo że za bramkarza Gordona Sunderland zapłacił aż 9 milionów funtów, ówczesny bramkarski rekord na Wyspach Brytyjskich. Tylko dzięki ciągłym zamianom zobowiązań na nowe akcje na koniec kadencji Romanowa dług wrócił do poziomu 30 milionów funtów. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku Szalony Vlad stracił zainteresowanie piłką. Leczył się na depresję, ale wcześniej wygrał litewską edycję „Tańca z Gwiazdami”. Adrian Mrowiec mało nie udusił się ze śmiechu, gdy go o to zapytałem: „Facet kompletnie nie umiał się poruszać, nie wiem, jakim cudem wygrał, u nas odpadłby w pierwszej

34

rundzie. Gdy grałem w Kownie, całą drużyną byliśmy całą drużyną na jednym z odcinków. Cóż, ciężko było zachować powagę”. Kiedy indziej, podczas przedsezonowego obozu w Austrii, Romanow wyzwał na bokserski pojedynek napastnika Hearts, Romana Bednara. Film z tego wydarzenia możecie obejrzeć w sieci, ale nawet bez oglądania można sobie wyobrazić zażenowanie, jakie malowało się na twarzy wyższego o dwie głowy piłkarza, który nie wiedział, co zrobić z podskakującym koło niego kogutem. Zdania na temat Romanowa są różne. Ekscentryk? Szaleniec? Zbawca? Wszystko naraz. Większość kibiców, którzy początkowo skandowali jego nazwisko na melodię „La Donna e Mobile”, uważa, że to lunatyk. „Sądzę, że ogólnie jego wpływ na Hearts był negatywny, jednak dwa krajowe puchary na ziemi nie leżą. Można się spierać czy za 60 milionów funtów, które włożył w klub, można było zrobić więcej” – zauważa Alan Young z niezależnego wydawnictwa kibicowskiego „View From Gorgie”. Przeciwnego zdania jest Mrowiec: „Wspominam go bardzo pozytywnie, czasem się przebierał i trenował z nami, chociaż na jego umiejętności piłkarskie spuścić należy zasłonę milczenia, tak jak na taneczne. Prywatnie równy gość. Część zawodników miała do niego numer prywatnej komórki, ja sam czasem do niego dzwoniłem, rozmawialiśmy po rosyjsku, pytał, czy niczego nam nie brakuje. Pod tym względem zupełne przeciwieństwo Bogusława Cupiała z Wisły, w której byłem za młodu. Do niego trzeba było umawiać się na audiencje niczym do papieża. Nie wiesz, co się teraz dzieje z Romanowem?” – ożywia się na koniec naszej rozmowy wychowanek Górnika Wałbrzych.


Pogrzeb Otóż, Adrianie, jeśli to czytasz: zaraz po majowej paradzie stało się nieuniknione. Romanow przestał łożyć na klub, a jego bank stał się niewypłacalny. Na Litwie został za nim wystawiony list gończy, aresztowano go w Moskwie w kwietniu 2014 roku. Ciążą na nim zarzuty nielegalnego wyprowadzenia z Ukio Bankas ponad 10 milionów funtów. Vlad wciąż cieszy się wolnością i wyraźnie wie, komu posmarować, gdyż Rosja odmawia ekstradycji naszego bohatera do Wilna. Władimir twierdzi, że na Litwie gangsterzy dybią na jego życie i skończyłby jak ostatni z dynastii Romanowów: rozstrzelany przez bolszewików. Mam zresztą dziwne wrażenie, że były właściciel Hearts jeszcze wypłynie jak radziecka łódź podwodna, na pokładzie której uczył się życia. Sezon 2013/14 Serca zaczęły z młodzieżowym składem, zakazem transferów i z minus 15 punktami na ligowym koncie. To była kara za niespłacanie zobowiązań głównie wobec brytyjskiej skarbówki. Władzę na Tynecastle przejęli komornicy i wierzyciele, którzy chcieli odzyskać swoje pieniądze. Faks przestał wypluwać instrukcje dla trenerów, a zaczął wezwania do zapłaty. Rywale z portowej dzielnicy Leith, czyli Hibernian, świętowali. Na derbowy mecz, który miał przypieczętować spadek Serc z ligi w marcu ubiegłego roku, przygotowali nekrologi, trumny i wszelkie przybory, jakie mieć trzeba z okazji ostatecznego krachu lokalnego rywala. Nie śmiej się, dziadku, z cudzego wypadku, bo Hearts wygrali 2:0, odwlekając wyrok, a pogrzebowy osprzęt przydał się Hibsom, gdy sami spadli ze szkockiej ekstraklasy po barażu z Hamilton Academical. I tak oto szkocka stolica została bez reprezentanta w najwyższej klasie rozrywek. Jedynie Walia i Luksemburg z krajów europejskich w tym sezonie mogą się pochwalić podobnym osiągnięciem.

Upadek był bliski: Hearts nie posiadają tak mocnych pleców za kulisami jak Rangers. Bankructwo oznaczałoby likwidację klubu, a nie start od czwartej ligi jak w przypadku graczy z Glasgow. Ale spokojnie, ta bajka nie kończy się źle.

Fundacja Serc Dobrze zaczęło się dziać wreszcie pod koniec poprzedniego sezonu, gdy rządy na Tynecastle objęła Foundation of Hearts (Fundacja Serc, na którą łożą sympatycy Hearts). Na jej czele stanął Ian Murray, poseł do brytyjskiego parlamentu z ramienia Partii Pracy, który był tak miły i ze szczegółami wyjaśnił mi strukturę własnościową i zasady działania. To wielka zmiana po owianej tajemnicą kadencji Romanowa i jego litewskich zauszników; krok po kroku karta się odwróciła, Serca z pośmiewiska i niemal bankruta zaczęły stawać się pozytywnym przykładem dla innych. „Fundacja posiada 79,9% akcji klubu piłkarskiego. Uregulowaliśmy sprawę własności Tynecastle, która po różnych sztuczkach poprzednich władz wróciła we władanie klubu. Wszelkie funkcje zarządcze objęli ludzie związani z Fundacją Serc. Wielu z nich, w tym członkowie zarządu, za swą pracę nie bierze wynagrodzenia”. Aby fundacja mogła objąć rządy, pieniądze pożyczyła jej Ann Budge, która jednocześnie stanęła na czele klubu. Pierwszą jej decyzją było zwolnienie wszystkich dotychczasowych pracowników. Władzę sportową objęli: jako dyrektor sportowy Craig Levein (były niezbyt udany szkocki selekcjoner) i Robbie Neilson jako manager. I to okazało się strzałem w dziesiątkę. Zaczęło żreć tak dobrze, że szybko fani z Tynecastle ochrzcili panię Budge – Queen Ann.

35


Od wygranej z Hibs i niedoszłego pogrzebu Serca na 27 rozegranych meczów w lidze zanotowały 21 wygranych, 5 remisów i ledwie 1 porażkę. Oczywiście większość już w Championship, czyli drugiej lidze. W związku z tym, że z popiołów podnoszą się również Rangers, szkocki drugi front zapowiadał się w sezonie 2014/15 ciekawiej niż liga wyżej. Zupełnie niespodziewanie na czoło wysforowali się Hearts. W chwili gdy piszę te słowa, gracze z Tynecastle są niepokonani w lidze jako ostatnia drużyna w ligach zawodowych w Zjednoczonym Królestwie i mają 13 punktów przewagi nad Rangers. Jakże wielki kontrast z analogicznym okresem poprzedniego sezonu, gdy z punktowego debetu udało się wyjść dopiero w styczniu. Hearts mieli wówczas aż 2 punkty, przedostatnia drużyna w tabeli, Patrick Thistle – 19 więcej. Nie byłoby wygranych na boisku bez porządku zrobionego za kulisami. Wszystkie długi futbolowe zostały spłacone, a Hearts jako pierwszy klub na Wyspach zdecydował się zagwarantować swym pracownikom tzw. living wage, czyli w Szkocji 7,85 funtów za godzinę. W setną rocznicę rozpoczęcia I wojny światowej, podczas której życie oddało 7 graczy ówczesnego skład Serc, klub zdecydował, że piłkarze zagrają w wiśniowo-biało-czarnych strojach z tego czasu. Sponsor z zeszłego sezonu, Wonga, zdecydował się zapłacić swoją dolę, nie umieszczając swego logo. Na Tynecastle powrócił entuzjazm: piłkarze, trenerzy, działacze i kibice pchają wózek w kolorze maroon w jedną stronę. W stronę modelu obowiązującego w Bundeslidze, w której sympatycy klubu dysponują większością udziałów w klubie.„ Tynecastle (jego pojemność to nieco ponad 17 tysięcy miejsc) zapełnia się średnio w ponad 90% na każdym meczu, a klub sprzedał 12 tysięcy abonamentów na sezon. Do wolnej sprzedaży na noworoczne derby z Hibs zostało przeznaczone ledwie około 100 biletów. Awans wydaje się formalnością, ale nawet gdyby nie nastąpił – tragedii nie będzie. Budżet klubu został zaplanowany ostrożnie i nie zakłada powrotu do ekstraklasy. Jeśli się uda, będzie to bonus. Zresztą fanom gra na drugim froncie nie przeszkadza: wreszcie nowi rywale, nowe miejsca do odwiedzenia, nowe puby do eksploracji. Do Livingston Hearts przywieźli 7,5 tysiąca swoich fanów, do Cowdenbeath 3,5 tysiąca, 2,5 tysiąca do Alloa, 4 tysiące do Raith i 3,5 tysiąca do Queen of South – za każdym razem stanowiąc zdecydowaną większość publiki i pozwalając mniejszym klubom zarobić. Reaktywowali się starzy kibice, na których reszta postawiła krzyżyk. Sam znam takiego, którego wszystko bolało, chorował na serce, a w tym sezonie uśmiechnięty śmiga na mecze i żadnego jeszcze nie opuścił. Poprzedni powrót do ekstraklasy w sezonie 1983/84 przyniósł kwalifikację do Pucharu UEFA. Dlaczego tym razem nie miałoby stać się podobnie? Mistrzostwo wydaje się zarezerwowane dla Celtiku Glasgow, ale za jego plecami w lidze, w której kiedyś najlepszym asystentem był Henrik Ojaama, wszystko jest możliwe. Nauczeni przykrym doświadczeniem z przeszłości, Hearts nie wydają więcej, niż mają. Romanow miał kasę, mniejsza o to skąd, ale wydawał ją bez sensu. Foundation of Hearts nie ma aż tak wiele, ale wydaje z głową. Niech przemówią cyfry i znów Alan Young z „View from Gorgie”, który zamiast studiować formacje boiskowe wyspecjalizował się w analizie papierów finansowych, takie czasy.

36

„W 2007 Hearts wydali 12,5 milionów funtów na wynagrodzenia dla swoich pracowników. W 2014 ta kwota to jedynie 2,9 miliona. W sprawie pensji sportowców w Wielkiej Brytanii panuje zmowa milczenia, ale łatwo policzyć, że zarobki wynoszą jakieś 5 razy mniej. Za to skautów jest 5 razy więcej – za Romanowa 4, teraz 20”. Graham Ruthven z STV Sport dodaje: „Jestem zaskoczony tym, jak dobrze idzie Hearts w lidze. Mają bardzo młody zespół, z zerowym praktycznie doświadczeniem, a wyprzedzają o parę długości Rangers, którzy mają przecież wielu reprezentantów Szkocji w składzie. Ann Budge porobiła porządki, ale według moich informacji zostaje koło 3 milionów funtów do spłaty. Potrzebne są kolejne cięcia, prawdopodobnie klub jest gotów na sprzedaż swych najlepszych graczy – jak np. wychowanek Man United Adam Eckersley, szwedzki napastnik Osman Sow, który kiedyś grał dla Crystal Palace, pomocnicy Morgaro Gomis czy Prince Buaben. Jestem pewien, że wkrótce o nich usłyszymy. Nie wiem, co dalej ze stadionem, który – kompletnie zaniedbany za czasów Romanowa – wymaga renowacji. Nie wiem, czy uda się go uratować. Byłoby szkoda, bo to chyba najbardziej klimatyczny stadion w Szkocji”. Po meczach na Tynecastle wielu fanów zwykło podążać do pubu o nazwie Golden Rule, czyli złota reguła. Wygląda na to, że złotą regułą na kierowanie klubem piłkarskim jest dać kibicom władzę. Angielskie Portsmouth i inni idą w podobnym kierunku, ale z mniejszymi sukcesami. Czy dlatego, że na czele ich klubu nie stoi kobieta? Przyszłość jest jasna i ma kolor maroon.

Maciej Słomiński, slowfoot.pl


37


PIEŚNI Z DRUGIEGO PIĘTRA MA TYLKO JEDEN RODZAJ KOSZMARU: TUNEL, W KTÓRYM NIE WIE, GDZIE JEST. NAWET JEŚLI KOGOŚ SPOTKA, NIE ZAPYTA O DROGĘ, BO BĘDZIE MU WSTYD. TEN SEN WRACA. WŁAZI W PORY SKÓRY, PRZEWIERCA GŁOWĘ. WYBUDZA SIĘ Z NIEGO NA BEZDECHU, JAKBY COŚ NAGLE UDERZYŁO GO W SKROŃ. NAZYWA SIĘ MARTIN BENGTSSON. MIAŁ BYĆ GWIAZDĄ EUROPEJSKIEJ PIŁKI, ALE WOLAŁ SIĘ ZABIĆ.

To trwa tylko chwilę. Za kilka godzin powinno być po wszystkim. Sam nie wie, kiedy podpisał ten pakt. W trakcie mundialu w USA, kiedy jako ośmiolatek oglądał gole Tomasa Brolina? A może zawarł go wcześniej? Może na początku lat 90. XX wieku, gdy popularny film o szkoleniu Ajaxu Amsterdam mówił: musisz dążyć do perfekcji, przeznacz na trening 6 godzin dziennie? Takich momentów było więcej, ale teraz to już nieważne. Gonił. Biegł tak mocno, że w końcu dobrnął do ściany. Po prawie 10 latach stoi w łazience akademii Interu Mediolan i przegląda się w lustrze. Na słuchawkach Bowie. Na wyświetlaczu „Days”. „Hold me tight…”. Jeden ruch żyletką… – Ta piosenka nazywa się „Szpital psychiatryczny”. Napisałem ją na oddziale intensywnej terapii – mówi Bengtsson. W Berlinie w dzielnicy Kreuzberg tylko nieliczni wiedzą, że ten freak z gitarą był kiedyś kapitanem młodzieżowej reprezentacji Szwecji. Wschodzącą gwiazdą serii A, jak napisała „La Gazzetta dello Sport”. Gdyby nie zdjęcie ze Zlatanem upchnięte w kącie 30-metrowej kawalerki przy Waldemaarstraße, można by go wziąć za mitomana. „The National”. Gösta Ekman. Dostojewski. Na stoliku podpięty pod kolumny biały

38

MacBook. Śladów piłki widać niewiele, ale to normalne. Dawne wspomnienia zostały wyparte. Ośrodek Interello, 2003 rok. Jeden z pierwszych treningów w Interze. Bengtsson przyjmuje piłkę i jak gdyby od niechcenia zakłada siatkę Marco Materazziemu. Alberto Zaccheroni, ówczesny trener mediolańczyków, krzyczy: „będziesz, chłopaku wielki!”, ale kiedy 3 lata później Matrix gra w finale mistrzostw świata, szwedzki talent przepada, prawdopodobnie włóczy się po Sztokholmie albo dalej przebywa na leczeniu. – Osiągnąłem, co chciałem, ale moje ciało krzyczało – pisze w autobiografii „I skuggan av San Siro” („W cieniu San Siro”).

*** Ta chwila nigdy nie powinna nadejść. Debiut w lidze szwedzkiej w wieku 16 lat, oferty z Chelsea i Ajaxu, w końcu transfer do Interu Mediolan – w przypadku wielu byłby to symbol trampoliny, ale u Bengtssona to


nie jest mu przychylna. Gazety piszą, że młody się pogubił, że to narkotyki pociągnęły go na dno. W tym czasie dalej się leczy, ale gdzieś tam w głębi jest już gotowy: bierze pieniądze zarobione z 20 tysięcy sprzedanych książek i rusza do Berlina. Zostaje muzykiem.

*** – W muzyce podoba mi się to, że wszyscy są równi. Mogę nosić dłuższe włosy i mieć więcej tatuaży. Piłka jest sportem dla wszystkich, ale tak naprawdę nie wszystkich akceptuje. Płeć, kolor skóry, wygląd – tutaj dalej ma to znaczenie – mówi. W Niemczech funkcjonuje jako Waldemaar. To od ulicy, na której wynajmuje mieszkanie. Momentami trudno uwierzyć, że to ten sam facet, który miał być nowym Henrikiem Larssonem. Kurtka w gepardzi wzór, wielki kapelusz z pazłotka – spotkać go można w dzielnicy Neukölln, czasem nawet na krawężniku, bo nie ukrywa: lubi też wcielić się w rolę ulicznego grajka. Na koncie ma 3 płyty. Ostatnio trochę spasował. Kursuje między Berlinem a Malmö, gdzie rozpoczął studia. – Spotykam się często z młodzieżą. Opowiadam im o zagrożeniach, o tym, by nigdy ich pasja nie stała się obsesją. Moim błędem było to, że nikomu nie mówiłem, jak się czuję. Dusiłem to w sobie, aż w końcu nie wytrzymałem – przyznaje.

już sufit, a w zasadzie szklany klosz z napisem koniec. Kontuzja, coraz więcej wątpliwości, w końcu nasilająca się depresja. – Byłem tam sam. Zacząłem się zastanawiać, kim jestem i dokąd zmierzam – mówi. Wrzesień 2004 rok. Marzenia zamieniają się miraże. Futbol przybiera kształt żelaznych krat. Szablon, wszędzie forma. Bengtsson ukojenia zaczyna szukać w sztuce, ale szybko dostaje sygnały, że dredy i punk rock nie mogą iść w parze z podbijaniem piłki. W klubie dostaje łatkę dziwaka. Gra na gitarze. Pisze wiersze. Oddala się od futbolu tylko po to, by jak David Bowie założyć srebrne legginsy i pomalować powieki. Kiedy po pewnym meczu ktoś wyrzuca do kosza jego piosenki, ma już dość. – Napiszesz nowe – słyszy i wyłącza telefon. Zamyka się w pokoju. Idzie do łazienki. Podcina sobie żyły. – Nie mogłem wrócić do Szwecji. Nie po tym, ile pracy włożyłem. Ludzie mówiliby, że jestem słaby, że nie mam charakteru. Bałem się tego bardziej niż śmierci – wspomina. Po próbie samobójczej trafia do szpitala psychiatrycznego w Mediolanie. Terapeuci odsyłają go do rodziny. Próbuje wrócić do piłki, ale wszystko trwa bardzo krótko. Decyzja podjęta: powrotu nie będzie.

Dzisiaj nie ogląda piłki. W trakcie EURO 2012 nie widział żadnego meczu. Kiedy jeden z niemieckich magazynów kręcił z nim materiał, nie chciał, by fotografować go na boisku. Na futbolowy akcent zgodził się tylko raz: w finałowej scenie, kiedy stoi na pagórku i kopie piłkę w niebo. – Oddałem wszystkie koszulki tureckim dzieciakom. Jeden z nich biega na osiedlu z nazwiskiem Bengtsson – wtrąca. Do Mediolanu wrócił tylko raz: w maju 2010 roku. Kiedy Diego Milito w finale Ligi Mistrzów strzelał gola Bayernowi Monachium, prawdopodobnie właśnie kończył solówkę w klubie Goganga, a nawet na pewno, bo w sieci jest nawet nagranie z tego wieczoru. Znowu Włochy. Znowu scena. Tak z 20 razy mniejsza niż San Siro, ale podróż sentymentalna absolutnie zjawiskowa. Oczywiście wie o tym tylko on sam. Mieszanka Kurta Cobaina z Petem Dohertym. Wystawia dłoń przed siebie i pozwala, aby spadło na nią kilka kropel. Z nieba leci czarna, zimna woda. Uśmiecha się. Żyje.

Paweł Grabowski NC+, Weszlo.com (@pawel_grabowski)

Zaczyna pisać do gazet. W 2007 roku wydaje książkę. Jak sam mówi: w przypływie złości, byle tylko zamazać kłamstwa. Po powrocie Szwecja

39


TEN PRZEKLĘTY MECZ PIERWSZE DNI PAŹDZIERNIKA UBIEGŁEGO ROKU. JESIENNE WIECZORY WŚRÓD DZIAŁACZY UEFA ODPOWIEDZIALNYCH ZA ZWIĄZKI TEJ ORGANIZACJI Z POLITYKĄ MIJAJĄ NA PRÓBACH WYJŚCIA Z TWARZĄ Z POTĘŻNEGO BŁĘDU SPRZED KILKU, A MOŻE NAWET KILKUNASTU MIESIĘCY. DLACZEGO ICH POMINĘLIŚMY? DLACZEGO O NICH ZAPOMNIELIŚMY? – MUSIELI DOPYTYWAĆ SIĘ NAWZAJEM FEDERACYJNI OFICJELE, KTÓRZY JUŻ DAWNO UZNALI, ŻE BLISKIE ZWIĄZKI ŚWIATA NARODOWYCH KONFLIKTÓW I PIŁKI NOŻNEJ MAJĄ FATALNY WPŁYW NA BIZNES.

To właśnie w imię biznesu, w imię spokoju sponsorów, w imię wyeliminowania jakichkolwiek skandali wokół ich marek UEFA zadbała, by Armenia nie mogła trafić w eliminacjach do mistrzostw Europy na Azerbejdżan. By Hiszpania nie mogła trafić na Gibraltar. By mecze nie mogły stać się przyczyną wojny ani areną zmagań dwóch narodów, które zamiast uścisku dłoni przed pierwszym gwizdkiem wolałyby wymianę sierpowych.

flikt trzeba traktować bardzo delikatnie, jak najszerzej, nie omijając nawet najdrobniejszych szczegółów. Znamy to z własnej historii, pewnie lepiej niż ktokolwiek inny. Nie da się z czystym sumieniem powiedzieć, że nienawiść Serbów i Albańczyków trwa nieprzerwanie od 1389 roku, nie da się powiedzieć, że te narody warczą na siebie już siódmy wiek. Ich złożone relacje to prawdziwy węzeł gordyjski, którego rozwiązania podjęła się na ten moment jedynie spłaszczona propaganda.

Wszystko miało być tak pięknie, radośnie, w atmosferze przyjaźni. Co prawda kulki podczas losowania płatały figle: ślepy los chciał skojarzyć Gibraltar z Hiszpanią oraz sprawdzić, jak wyglądałaby potyczka Azerbejdżanu z Armenią. W wyniku regulacji UEFA rozdzielono jednak zwaśnione narody tak, by wszystkie grupy były politycznie poprawne, pozbawione wojennych podtekstów. Uparty diabeł nie dał jednak za wygraną. Do grupy z Albanią wrzucił Serbię. Wykorzystał błąd federacji, która nie dopisała do swojej listy zakazanych par duetu z południa Europy. Działacze z niepokojem przełknęli ślinę. Na horyzoncie pojawia się ogromny problem.

To właśnie dzięki niej po obu stronach barykady wierzy się w „odwieczność” konfliktu. W odwieczność walki o Kosowo, o wszystkie sporne tereny, do których pretensje rości sobie zarówno Belgrad, jak i Tirana. 1389. Bitwa na Kosowych Polach, w serbskiej tradycji postrzegana jako bohaterska obrona Europy przed muzułmanami. Oczywiście Albańczycy postrzegają całość inaczej, uznając, że walka była jedynie próbą odzyskania terenów, na których ich przodkowie żyli na długo przed Serbami. Fakt, co do którego obie strony są w miarę zgodne, to jeden z pierwszych aktów ich wojny. Tej samej, która pod koniec XX wieku przyniosła tyle bólu i cierpień obu narodom.

Od 1389 do końca świata. A może i z dogrywką w piekle Historia nie lubi uogólnień. W świecie dynamicznie zmieniających się sojuszy, w świecie rozłamów, fuzji, unii i rozbiorów niemal każdy kon-

40

Bitwa na Kosowych Polach zmusiła bowiem Serbów do stopniowego oddawania dominacji na terenach „kolebki ich państwowości”. Kosowo coraz mocniej zaludniało się muzułmanami: nie tylko Albańczykami, lecz także ludźmi, którzy przywędrowali na z głębi Imperium Osmańskiego. Prawda jest taka, że przez długie fragmenty historii oba narody potrafiły ze sobą wytrzymywać, jednak każdy kolejny zgrzyt – których w burzliwych wiekach XIX i XX nie brakowało – coraz bardziej uwypuklał


problem Kosowa. Tym bardziej, że gdy na terenach Kosowa dominowali muzułmanie, Serbom żyło się z miejsca o wiele ciężej. Gdy prymat odzyskiwała Serbia, natychmiast sytuacja się odwracała. Apogeum? Naturalnie lata 90. XX wieku, gdy po rozpadzie Jugosławii także Kosowo chciało uniezależnić się od Serbów. Serwis Weszło! opisywał: „Slobodan Milošević dokładnie 600 lat po bitwie na Kosowym Polu przemawiał do tysięcy zebranych w tym miejscu Serbów, przekonując, że ta wojna – chrześcijańskiej Serbii (wówczas jeszcze Jugosławii) z muzułmanami roszczącymi sobie prawo do tych terenów – nadal trwa”. Ciąg dalszy to już wyłącznie krwawa rzeźnia bez zasad i jakiegokolwiek szacunku dla drugiej strony. Zajadły spór, w którym coraz gorzej traktowano ludność cywilną, wymusił nawet interwencję NATO, która zbombardowała Belgrad. Dlaczego ten rozdział historii jest tak ważny w meczach Albanii z Serbią? Część zawodników występujących dzisiaj w zespole Radovana Ćurcicia pamięta huk wybuchów w stolicy ich państwa. Część Albańczyków zna relację swoich rodaków z Kosowa, którzy od 2008 mają własne państwo niezależne zarówno od Serbii, jak i od Albanii, ale przecież wciąż pozostające w bliskich relacjach z Tiraną. Bombardowania NATO przeżył choćby legionista Miroslav Radović. Młodych ludzi, którzy mieli wyrosnąć na klasowych piłkarzy, było wówczas w Belgradzie więcej. Albańczycy również nie zapomnieli, ile bólu zadały im serbskie wojska. I właśnie teraz, 6 lat po ogłoszeniu przez Kosowo niepodległości, zaledwie kilkanaście lat po największej eskalacji tamtejszego konfliktu, gdy na belgradzkich murach wciąż przybywa napisów „Kosowo jest serbskie”… Bum! UEFA zapomina, że Albańczycy i Serbowie w jednym miejscu to kiepski pomysł. W terminarzu eliminacji

do mistrzostw Europy pojawiają się mecze Serbia–Albania i Albania– Serbia. Im bliżej „godziny zero” (14 października 2014 roku), tym więcej pomysłów, jak zbagatelizować czkawkę, którą wręcz musiał odbić się ten przeklęty mecz.

Przewidzieli zadymy, przewidzieli prowokacje. Nie przewidzieli dronów UEFA bardzo długo zastanawiała się, jak przeprowadzić spotkanie tak, by całość nie zakończyła się widowiskową jatką na trybunach i murawie, po której smród jeszcze długo ciągnąłby się za całą organizacją. Z całego wachlarza dostępnych ograniczeń, UEFA zaproponowała najbardziej trywialne, ale i wyjątkowo skuteczne: na mecz w Belgradzie będą mogli wejść wyłącznie fani z Serbii, rewanż w Albanii również odbędzie się bez udziału kibiców gości. Jasne, wszyscy liczyli się z wulgarnymi przyśpiewkami oraz nerwową atmosferą, ale takie rozwiązanie dawało nadzieję, że nie dojdzie do rękoczynów. UEFA zakazała również manifestowania poglądów politycznych, wnoszenia flag z treściami odnoszącymi się do relacji obu państw i generalnie jakiegokolwiek nadawania kopaniu piłki szczególnego, politycznego znaczenia. Prawie się udało. Pierwsze 40 minut nie wskazywało na zagrożenie zamieszkami. Z Albanii dojechali wyłącznie piłkarze i garstka VIP-ów, mecz toczył się w dość spokojnym tempie, bezbramkowy remis nie dał okazji do

41


żadnych emocjonalnych reakcji na trybunach. Na kilka minut przed przerwą nad murawą pojawił się jednak… dron. Profesjonalny dron, który w ostatnich latach służył filmowcom do łapania kapitalnych ujęć z lotu ptaka, tym razem miał spełnić funkcję płachty na serbskiego byka. Do latającego nad stadionem urządzenia doczepiono bowiem flagę Wielkiej Albanii – projektu, z którym utożsamiają się albańscy nacjonaliści. Oczywiście „wielka”, czyli obejmująca nie tylko aktualne granice administracyjne państwa, lecz także Kosowo, a nawet część obecnej Serbii i Grecji. Nic dziwnego, że flaga wywołała prawdziwą furię wśród kibiców i dość mocno wzburzyła samych zawodników. Najpierw przechwycił ją Stefan Mitrović, który zerwał ją z drona. Chwilę później materiał, niczym jakiś średniowieczny proporzec, zawinął zawodnik z Albanii. Flaga trafiła na moment w ręce Bekima Balaja, a w dalszą walkę o symbol Wielkiej Albanii zaangażowali się również kibice. Na murawie zaroiło się od fanatyków zbulwersowanych prowokacją gości oraz bardzo kontrowersyjną reakcją albańskich zawodników, którzy bronili flagi równie efektywnie, jak swojej bramki przez pierwsze 40 minut meczu. Na głowie jednego z piłkarzy gości wylądowało plastikowe krzesełko. Inny walczył z którymś Serbów w parterze, jeszcze kolejni zaczęli schodzić do szatni. Tylko Mitrović stał zdezorientowany dokładnie w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą zdejmował materiał z drona – jakby kompletnie zaskoczony, że ktoś zaczął walczyć o malowidło albańskich radykałów. O dokończeniu meczu oczywiście nie mogło być mowy. Przyjezdni, schodząc do szatni, zostali obrzuceni całym arsenałem dostępnym Serbom na trybunach. Przez kilkadziesiąt minut trwały intensywne obrady sędziów, delegatów i sztabów szkoleniowych. Ostateczna decyzja: kończymy tę farsę. Niestety, jest jeszcze zbyt wcześnie, rany są jeszcze zbyt świeże albo po prostu oba narody są zbyt pomysłowe, by bezproblemowo rozegrać mecz Serbia–Albania.

Salomon nie pomoże I po raz kolejny sprawa wróciła do europejskiej federacji. UEFA, która zapłaciła już za swoje niedopatrzenie i dopuszczenie do meczu dwóch zwaśnionych narodów, teraz musiała zadecydować, co dalej z gagatka-

42

mi z Belgradu i Tirany. Wydawać by się mogło, że nie ma właściwie odpowiedniego rozwiązania. Kara dla Serbii? Okej, i piłkarze, i kibice nie rzucali się Albańczykom na szyję jak kochanym braciom. Rozwalanie plastikowego krzesełka na głowie jednego z piłkarzy nigdy nie jest mile widziane przez federację. Z drugiej strony jednak sprowokowała ich nie tylko flaga, lecz także zachowanie Albańczyków, którzy bardzo szybko przeszli z apolitycznych piłkarzy do fanatyków walczących o płachtę nacjonalistów kwestionujących terytorium państwa ich boiskowych rywali. Kara wyłącznie dla Albańczyków byłaby nonsensem, wyłącznie dla Serbów – skandalem. UEFA zdecydowała więc, że gospodarze wygrają mecz walkowerem, bo zadyma rozpoczęła się od albańskiej prowokacji, ale otrzymają karę trzech ujemnych punktów za uchybienia organizacyjne, które doprowadziły do wjazdu kibiców na murawę oraz szarpanin z zawodnikami z Albanii. Do tego Serbowie dwa najbliższe mecze mają zagrać bez publiczności, federacje piłkarskie obu państw zostały również ukarane grzywnami. Salomonowy wyrok? Jasne. Na tyle, że obie federacje odwołały się do CAS, czyli Trybunału Arbitrażowego w Lozannie. Ich sprawy pewnie wkrótce zostaną rozstrzygnięte, ale jakimkolwiek wynikiem zakończy się ich październikowy 40-minutowy mecz… Najgorsza w tej całej sytuacji jest konieczność rozegrania rewanżu.

Jakub Olkiewicz weszlo.com (@Jolkiewicz)


UKRAIŃSKIE BATALIONY KIBOLI ŁOWCY „TITUSZEK”, CZŁONKOWIE SOTNI MAJDANU, ŻOŁNIERZE I OCHOTNICY WALCZĄCY NA WSCHODZIE UKRAINY. FANI PIŁKARSCY NA UKRAINIE OD SAMEGO POCZĄTKU KRYZYSU POLITYCZNEGO W TYM KRAJU ODGRYWALI WAŻNĄ ROLĘ. I CHOĆ TRUDNO PORÓWNYWAĆ ICH Z POLSKIMI BYWALCAMI TRYBUN, SKOJARZENIA NASUWAJĄ SIĘ SAME.

Ruch kibicowski na Ukrainie rozwinął się, podobnie jak w innych krajach Europy Wschodniej, na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Ukraina jako członek Związku Sowieckiego była znakomitym podglebiem dla wzrostu chuligaństwa, także stadionowego. Do historii przejdą potyczki pomiędzy kibicami Spartaka Moskwa i Dynama Kijów. Podobnie było z ruchem ultras, który stopniowo zaczął wypierać regularne grupy chuligańskie. Grupowe wyjazdy na mecze własnej drużyny, przybieranie barw klubowych na odzieży, wreszcie zorganizowany doping to domena lat 80. XX wieku. Tu wzór przyszedł oczywiście z Anglii i Włoch, gdzie zarówno tifosi, jak i chuligani z Premiership i Championship stanowili niedościgniony wzór dla chłopaków z Kijowa, Lwowa, Dniepropietrowska i innych miast. Na meczach pojawiły się elementy choreografii, flagi, wreszcie szeroko dostępna na Wschodzie pirotechnika. Dziś klubami, które mają najliczniejszych fanów, są oczywiście te z największych miast. Dynamo Kijów, Dnipro Dniepropietrowsk, Karpaty Lwów, Metalist Charków i Szachtar Donieck. Podobnie jak nad Wisłą, tak i na Ukrainie dochodzi do sojuszy. Najsilniejszą triadę tworzą kibice z Kijowa, Dniepropietrowska i Lwowa. Ukraińscy kibice, podobnie jak ma to miejsce w Polsce, jeśli eksponują jakieś poglądy, to raczej prawicowe, jeśli nie wręcz nacjonalistyczne. Jeszcze od czasów sowieckich antykomunistycznie nastawieni, wiecznie skonfliktowani z kolejnymi prokremlowskimi władzami. Oczywiście wzrost znaczenia kibiców nie podobał się także rządzącej do lutego ubiegłego roku prorosyjskiej Partii Regionów i prezydentowi Wiktorowi Janukowyczowi. Ten ostatni toczył z kibicami wiele wojen, w których starał się „wyplenić politykę ze stadionów”. Zazwyczaj chodziło oczywiście o nieprzychylne mu okrzyki, oskarżenia o zdradę na rzecz Rosji i korupcję, ale także m.in. o flagi odwołujące się do Ukraińskiej Armii Powstańczej, która wśród tamtejszych kibiców funkcjonuje jako symbol oporu wobec komunizmu i ciągłych wpływów rosyjskich. W tym właśnie także nieboszczki Partii Regionów, ugrupowania obalonego prezydenta. Nim jednak doszło do Majdanu, Janukowycz i jego ludzie zdążyli zaleźć za skórę fanom. W wojnie z kibicami zmienili – a jakże – ustawę o bezpieczeństwie imprez masowych. Stało się to w listopadzie 2011 roku. Nowe przepisy zabraniały ekspozycji na stadionach „plakatów, banerów, flag, transparentów o treściach politycznych i innych mających wpływ na honor i godność urzędników państwowych”. O reakcji fanów nie trzeba wspominać. Nie powinno więc także dziwić, że fani piłkarscy stali się głośnymi uczestnikami zarówno protestów na Majdanie, jak i w innych miastach Ukrainy, a później licznie zasilili

bataliony ochotnicze walczące z Rosją i prorosyjskimi terrorystami na wschodzie kraju. Fani na Majdanie byli obecni od samego początku. Z oczywistych przyczyn najlepiej widoczni byli kibice miejscowego Dynama, szale tego klubu to stały element krajobrazu na pl. Niepodległości. W miarę rozrastania się protestów ludzi z interioru kibiców przybywało. Ochoczo wstępowali do „Samoobrony”, a co bardziej krewcy bojówkarze organizowali polowania na „tituszków” – opłaconych przez władze prorządowych chuliganów prowokatorów. Do zawarcia oficjalnego rozejmu między ukraińskimi kibicami doszło 13 lutego 2014 roku. Fani wydali oświadczenie: „My, ultrasi ukraińskich klubów, oświadczamy, co następuje: Trwa bardzo skomplikowana sytuacja w ukraińskim społeczeństwie. Niektóre ruchy ultras mają problemy z organami ścigania i władzami lokalnymi, tylko dlatego, że publicznie wyraziły swoje obywatelskie stanowisko [w obliczu kryzysu – W.M.]. Uważamy, że jeśli będziemy kontynuować konfrontację między sobą, to zostanie to użyte przeciwko nam (…). Biorąc pod uwagę wyżej wymienione, podjęliśmy decyzję, aby zawrzeć rozejm między wszystkimi ruchami ultras na czas nieokreślony. Decyzja została w pełni zaakceptowana przez przywódców (…). Uważamy, że w obecnej chwili nie możemy kontynuować konfrontacji między ultrasami. Byłaby to zbrodnia przeciwko przyszłości Ukrainy. «Jesteśmy braćmi od Ługańska do Karpat». Chwała Ukrainie!”. Pod porozumieniem podpisali się liderzy grup ultras z 1., 2. i niższych lig piłkarskich. Od Lwowa po Donieck i Kramatorsk, od Odessy po Łuck, od Krymu po Użhorod. Było to wydarzenie bez precedensu w historii europejskich ruchów kibicowskich. Jednak najgłośniejsze wydarzenie z udziałem kibiców miało miejsce nie w Kijowie, ale w Odessie. 2 maja 2014 roku w Odessie dochodzi do gwałtownych zamieszek oraz pożaru budynku Domu Związków Zawodowych. Ginie 48 osób, a ponad 200 zostaje rannych. Do dziś niewyjaśnione są wszystkie okoliczności tragedii. Warto zaznaczyć, że we wcześniejszych dniach w mieście nie działo się nic niepokojącego, a okazji ku temu nie brakowało – 1 maja odbył się tu m.in. tradycyjny marsz prorosyjskich, post- i komunistycznych oraz lewicowych środowisk. Wszystko rozpoczęło się od starć pomiędzy prorosyjskimi demonstrantami a ukraińskimi aktywistami, z których część – oprócz działaczy Euromajdanu i Automajdanu – stanowili kibice miejscowego klubu Czernomorec oraz przebywający w mieście fani Metalista Charków

43


(obie drużyny rozgrywały mecz między sobą), a także działacze Prawego Sektora. Podobno wśród uczestników proukraińskiego marszu świadkowie dostrzegli przedmioty mogące służyć do walki, a nawet broń palną, ale to prorosyjscy bojówkarze mieli zaatakować jako pierwsi. Według ukraińskich mediów już na początku zamieszek zatrzymano prorosyjskich działaczy, którzy mieli broń ostrą. Przeważającej i dobrze zorganizowanej grupie Ukraińców udało się zepchnąć antymajdanowców do ich miasteczka namiotowego, które następnie zostało zmiecione z powierzchni ziemi przez kibiców obu drużyn i działaczy Prawego Sektora. Już na etapie tych walk zginęły 3 lub 4 osoby. Kilkuset prorosyjskich działaczy schroniło się w odeskim budynku związków zawodowych. Rozpoczęła się bitwa z użyciem koktajli Mołotowa, kamieni, elementów budowlanych, a także broni palnej. Według niektórych relacji z dachu mieli strzelać snajperzy. W pewnym momencie budynek stanął w ogniu. Zajęły się jednak nie tylko najniższe kondygnacje, lecz także 3. piętro, do którego według świadków nie sposób było dorzucić butelkę z zapalającą substancją. Rany postrzałowe stwierdzono u 6 ofiar, z których wszystkie zginęły jeszcze na ulicach miasta. Kolejne 32 osoby udusiły się tlenkiem węgla, następne 10 zginęło, skacząc z budynku. Kulisy odeskiej tragedii na długie miesiące stały się przedmiotem debaty, a poszukiwanie winnych pochłonęło ukraińskich śledczych i zostało motorem napędowym rosyjskiej propagandy. Rosyjskie media wskazywały bowiem, że za śmierć przeciwników Majdanu mają odpowiadać bojówki Prawego Sektora, które udając prorosyjskich aktywistów, wywołały prowokacje. Zdaniem mediów z Moskwy Ukraińcy mieli dobijać rannych, którzy w trakcie pożaru wyskakiwali z okien budynku. Naprzeciw tym teoriom stają zdjęcia i filmy oraz relacje świadków, według których proukraińscy demonstranci nie dość, że pomagali w ucieczce z płonącego gmachu, to jeszcze próbować gasić budynek, do czego z niewyjaśnionych przyczyn przez dłuższy czas nie zabrała się straż pożarna. Znane są także zdjęcia, na których zwolennicy prorosyjskiego kursu Ukrainy mają w rękach broń, również maszynową, lub na których konsultują się z policją. Służba Bezpieczeństwa Ukrainy uznała wydarzenia w Odessie za zaplanowane przez rosyjskie służby specjalne, a ukraińskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych określiło je mianem „zaplanowanej operacji rosyjskich służb specjalnych, która ma doprowadzić do zdestabilizowania sytuacji w regionie”. Odeska tragedia na długie miesiące stanie się paliwem rosyjskiej propagandy. Część komentatorów uważa, że prowokacja była obliczona na stworzenie przeciwwagi dla ofiar lutowej masakry na Instytuckiej w Kijowie, ale i tamtejszego pożaru Domu Związków Zawodowych. Miała też zdominować międzynarodową debatę publiczną przed wyborami prezydenckimi na Ukrainie i pokazać tymczasowe władze w Kijowie jako – jeśli nie bezpośrednio odpowiedzialne za masakrę – przynajmniej nieradzące sobie z sytuacją w kraju. Fałszywy obraz wydarzeń będzie wielokrotnie powielany w mediach, a tendencyjnie dobrane zdjęcia z 2 maja zagoszczą na wystawach w miastach całej Europy oraz np. w Indiach. Nie ominęły także Warszawy, z czego relację zdawały rosyjskie media: „Na wystawie zaprezentowano około 60 fotografii. To chronologiczne świadectwo wydarzeń z 2 maja, który stał się czarnym dniem dla

44

wszystkich mieszkańców Odessy, kiedy dziesiątki obywateli Ukrainy, protestujących przeciwko rośnięciu w siłę sił nacjonalistycznych, zostało żywcem spalonych przez ekstremistów z organizacji nacjonalistycznej Prawy Sektor – powiedział na otwarciu wystawy fotograficznej w Warszawie działacz odesskiej organizacji społecznej «Kulikowe pole» Oleg Muzyka, który przeżył tę tragedię”. Ale to nie wszystko. To grupy fanów brały udział w zajmowaniu budynków publicznych w trakcie protestów w całym kraju. Np. w Czerkasach (środkowa Ukraina) ultrasi miejscowego Dnipro dzielą lokal z miejscową „Samoobroną Majdanu”, wspólnie także działają. (Warto dodać, że czerkaska drużyna siatkarska Czerkasy Monkeys wystosowała w marcu 2014 roku list do FIBA oraz FIBA-Europe, w którym domagała się wyizolowania rosyjskich zespołów oraz drużyn narodowych we wszystkich zawodach międzynarodowych: „Federacja Rosyjska dokonała interwencji na terytorium suwerennego państwa Ukrainy i wywołała wojnę przeciwko Ukraińcom celem zajęcia terytorium oraz stworzenia antydemokratycznego reżimu, co jest pogwałceniem fundamentalnych zasad prawa międzynarodowego oraz zasad pokojowego współistnienia państw. Wierzymy, że działanie podjęte przez Rosję gwałcą fundamentalną zasadę sportu: posłannictwo pokoju, człowieczeństwa, uczciwości oraz sprawiedliwości wobec wszystkich narodów” – czytamy w liście). Dziś kibice piłkarscy stanowią trzon wielu batalionów ochotniczych walczących na wschodzie kraju. Ich determinacja i ofiarność w połączeniu z lojalnością wobec grupy, w której się poruszają, sprawiają, że są bataliony takie jak „Azow”, „Aidar” czy „Dnipro” pełne są piłkarskich fanów i chuliganów, dla których walka o wolność Ukrainy jest sprawą honoru. To zapewne lekcja także dla wszystkich tych, którzy wątpią, że w obliczu zagrożenia zewnętrznego polscy fani nie podnieśliby się w obronie naszych granic. W chwili, gdy piszę te słowa (22 stycznia 2015 roku), właśnie dochodzą informacje o kapitulacji donieckiego lotniska – symbolu oporu ochotników ukraińskich, których ze względu na swą waleczność nazywa się Cyborgami. Przeciwko nim wysłano regularne jednostki wojskowe Federacji Rosyjskiej. PS Z oczywistych powodów (AMF!) nie poruszyłem tematu EURO 2012. PPS W tekście wykorzystano fragment książki autora pt. „Krew i Ziemia. O ukraińskiej rewolucji”, która ukazała się 26 stycznia 2015 roku nakładem Wydawnictwa Fronda.

Wojciech Mucha


JUŻ MNIEJ JESTEŚMY KOJARZENI Z PROBLEMAMI, CZĘŚCIEJ Z POMOCĄ Rozmawiał: Przemysław Zych (Gazeta Wyborcza)

W piłce istnieje efekt synergii, kiedy efekt zorganizowanej pracy zespołowej jest wyższy niż suma efektów działań indywidualnych. Możliwości wykorzystania tego zjawiska są niesamowite. Ale mamy też inne efekty grupowe, np. gdy jeden zawodnik widzi, że drugi nic nie robi, to sam zwalnia – mówi Paweł Habrat, psycholog, kiedyś pracujący w Polonii Warszawa czy reprezentacji Polski, obecnie członek sztabu szkoleniowego w Zagłębiu Lubin.

45


Jacy piłkarze najczęściej szukają pomocy u psychologa? Zwykle bramkarze i napastnicy, czyli zawodnicy z pozycji najbardziej obciążonych presją. Okazuje się też, że pozycja na boisku jest najczęściej mocno powiązana z osobowością zawodnika. Gdy na początku okresu przygotowawczego robimy piłkarzom badania, ich wyniki często pokrywają się z pozycją na boisku. Napastnicy to z reguły osoby będące w pewnym sensie ryzykantami, muszą podejmować próby zdobycia bramki, mimo że nie każda akcja kończy się powodzeniem. Blok defensywny musi być odpowiedzialny. I zwykle tak jest.

Trzeba zupełnie zmienić myślenie. Najpierw pytam piłkarzy, czy w meczu głowa bardziej im pomaga czy przeszkadza. Zdecydowana większość mówi, że przeszkadza, potrafią podeprzeć taką teorię masą przykładów. Jeśli zawodnik zostanie ukarany żółtą kartką, najczęściej pojawia się złość. Zawodnik gra z napięciem mięśniowym i nie potrafi zrozumieć, dlaczego od tego momentu mu nie idzie. Zwala to na decyzję sędziego, nie widząc, że problem polega na reakcji na to, co stało się na boisku.

Jak trzeba to robić? Odwracamy sposób myślenia. Z całą pewnością lepiej mówić: „Utrzymaj piłkę” albo skupić się na elementach technicznych, np. na sposobie jej przyjęcia. Ale są wyjątki, niektórym paradoksalnie pomaga krzyk kolegi lub trenera: „Musisz strzelić! Musisz dojść do piłki!”. Są piłkarze, którzy potrzebują zostać zjechani w czasie meczu, lubią zostać pobudzeni, szczególnie ci z linii defensywnej. Organizujemy spotkania całego zespołu, żeby spędzili ze sobą trochę czasu, po prostu rozmawiamy o tym, co jest nam potrzebne do tego, żeby lepiej wykorzystać sferę mentalną. Często okazuje się, że piłkarze grają ze sobą 2–3 lata i nie wiedzą, czego potrzebuje ich partner, aby wrócić do równowagi wewnętrznej po złym zagraniu. Pokazujemy im, jaki sposób myślenia pomaga, a jaki utrudnia grę. Po pewnym czasie zaczynają dostrzegać, że są różni. Finalny efekt mojej pracy ma być taki: zawodnik ma poznać siebie, ale też ma wiedzieć, czego oczekują partnerzy.

„Zmienił się stereotyp psychologa. Mniej jesteśmy kojarzeni z problemami, częściej z pomocą. Coraz częściej na konferencjach szkoleniowych pojawiają się psychologowie”.

Jaki jest stan psychiki polskiego piłkarza ligowego? Tu posłużę się uogólnieniem, bo pracuję i robię badania na wycinku tej grupy. Wielu wychodzi na mecz z obawą przed popełnieniem błędu. Najczęściej pewność siebie najbardziej odróżnia zawodnika polskiego od zagranicznego, co może wynikać z uwarunkowań kulturowych i społecznych. Warto przy tym zauważyć, że w polskim społeczeństwie w ostatnich latach zmieniło się postrzeganie osób pewnych siebie. Gdy na początku XXI wieku przeprowadzono w Polsce badania na temat tego, jaki był odbiór sportowców, okazywało się, że odpowiadano, iż musi być skromny. Tacy też byli w tamtym okresie Adam Małysz czy Artur Partyka. Dziś oczekuje się, że będzie pewny siebie, bo społeczeństwo promuje takie osoby.

Z czym mają największy problem polscy piłkarze? To znowu kwestia pewnych uproszczeń, ale najczęściej zgłaszają się do mnie zawodnicy, którzy mają trudność z przełożeniem na mecz tego, co potrafią zrobić na treningu, z zaprezentowaniem swoich prawdziwych zdolności. Z umiejętnością kontroli emocji, zachowaniem koncentracji przez 90 minut. W polskim futbolu bywa tak, że sfera psychologiczna jest dla piłkarzy łatwą wymówką. Słyszymy takie wypowiedzi: „Źle weszliśmy w mecz”, „Zagraliśmy ze zbyt małą pewnością siebie”, „Przestraszyliśmy się i cofnęliśmy”. Kiedy zaczynam współpracę z drużyną piłkarską, staram się przekonywać zawodników, że można nad tym pracować – tak jak nad wytrzymałością. Dlaczego tak łatwo przychodzi nam mówienie, że jesteśmy nieskoncentrowani, skoro to też jest od nas zależne?

46

Z zewnątrz może się wydawać, że futbol to taka prosta sprawa, ale okazuje się, że regularne celne kopanie piłki nie dla wszystkich jest proste. Łatwiej dotrzeć do ludzi, którzy mają niższy iloraz inteligencji? Nigdy nie badałem ilorazu inteligencji u piłkarzy. Osoby uważane za inteligentne i emocjonalne, wrażliwe są narażone na różne trudności. Dużo myślą i przewidują przyszłość. Tacy piłkarze mają różne pasje, które mogłyby zaskoczyć ludzi z zewnątrz. Znam choćby zawodników, którzy piszą książki, ale ich treść – bywają o różnych perypetiach zawodowych – zachowują dla siebie. Stabilność formy piłkarza jest jak stół i składa się z czterech nóg: umiejętności technicznych, taktycznych, motorycznych i głowy. Zdarzają się piłkarze, którzy za dużo myślą na boisku, szczególnie o negatywnych konsekwencjach. Często obserwuję wśród piłkarzy taki schemat: zawodnik raz traci piłkę i w jego głowie pojawia się natychmiast myśl, że zaraz znów ją straci. Takie myślenie jest samospełniającą się przepowiednią. Uczę zawodników, że mówienie na boisku: „Tylko nie strać piłki” to tak jak powiedzenie: „Tylko nie myśl o różowym słoniu”. Gdy usłyszymy takie zdanie, co robimy? Myślimy o różowym słoniu. Często w rozmowach z piłkarzami zwracam uwagę na sposób, w jaki komunikują się między sobą na boisku.

Do czego jeszcze może się przydać psycholog drużynie piłkarskiej? Pracę psychologa podzieliłbym na krótkofalową, czyli interwencyjną, i długofalową. Znacznie większy komfort towarzyszy tej dłuższej pracy, gdy można przyjrzeć się i wprowadzić program we współpracy ze sztabem. Z trenerami, z którymi pracowałem, opracowywaliśmy np. reakcję zespołu po trudnej sytuacji boiskowej. Zespoły, które często tracą gola na początku meczu, przybierają negatywną postawę, opuszczają głowę, stają się wolniejsi. To zaraźliwe i wpływa na pozostałych zawodników, więc zjawisko powinno zostać zmodyfikowane. To nie przypadek, że topowe drużyny, te z Ligi Mistrzów, często pilnują swojej mowy ciała. Po stracie gola szybko biorą piłkę i zanoszą na połowę boiska. Inne, gdy przegrywają, szybko zbiegają do szatni. W reprezentacji Niemiec Jürgen Klinsmann wprowadził taką zasadę: „Tracimy gola? To wypinamy klatkę piersiową do przodu”. Trenerów często interesują tylko zdarzenia boiskowe, nie patrzą na to, co dzieje się tuż przed kluczowym zdarzeniem albo tuż po nim. My zajmujemy się wychwytywaniem różnych momentów, choćby tego, gdy łatwo można zdobyć bramkę. Okazuje się, że najłatwiej wbić ją tuż po tym, gdy przeciwnik


właśnie gola strzelił, bo pojawia się widoczne rozprężenie. Najwięcej jest polskich piłkarzy, którym pewności brakuje. Dużo jest takich, którzy mają przesadną wiarę we własne umiejętności? Przy braku umiejętności pojawia się przekonanie o swojej klasie. To często problem młodych talentów, którzy przez brak pracy nad sobą nie rozwijają się, ale wciąż mają przekonanie o swojej wielkości. W końcu przychodzi konfrontacja z rzeczywistością, gdy rówieśnicy doganiają takiego piłkarza w wieku seniora – i przypomina to zderzenie ze ścianą. Zjawisko przesadnej pewności siebie bywa zdradliwe, bo wszystkie negatywne zdarzenia na boisku zawodnik stara się przypisać elementom niekontrolowanych: szczęściu, pracy arbitrów, prowokacjom rywala, niewystarczającym umiejętnościom zespołu. Następuje efekt kuli śnieżnej, to się kulminuje i potem jest tylko gorzej. Gdzie jeszcze rolę w piłce odgrywa psychologia? Jeśli zawodnik potrafi na treningu świetnie wrzucać piłkę ze stałego fragmentu, a w meczu zwykle nie przechodzi pierwszego słupka. W takiej sytuacji może wypracować sobie pewne rutynowe działania przed podejściem. Korzysta z nich wielu sportowców. To taki powtarzalny schemat działania

tuż przed wykonaniem np. stałego fragmentu gry. Może to być odpowiednie ustawienie piłki, odmierzenie kroków czy wzięcie pogłębionego oddechu, bo okazuje się, że pilnowaniu drobnych rytuałów ma duże znaczenie dla powtórzenia zagrań. Trenerzy mają coraz większą świadomość tego, na jak wiele rzeczy można mieć wpływ. Zacząłem pracować w Polonii Warszawa, gdy drużyna nie wykorzystała 4 rzutów karnych z rzędu. Rozpoczęliśmy więc wspólnie z trenerami prace nad tym elementem, wprowadzając umiarkowaną presję podczas ćwiczeń oraz bacznie przyglądając detalom, które mają duże znaczenie przy skuteczności tego elementu gry. Piłkarz podczas takich zajęć ćwiczy nie tylko ciało, lecz także głowę. Pracujesz z piłkarzami Zagłębia Lubin, ale też z tenisistami, w przeszłości z biegaczami. Czym się różni ich konstrukcja psychiczna? W przypadku futbolu pojawia się masa efektów grupowych, które można wykorzystać, ale które mogą też grać na niekorzyść. W piłce istnieje efekt synergii, kiedy efekt zorganizowanej pracy zespołowej jest wyższy niż suma efektów działań indywidualnych. Możliwości wykorzystania tego zjawiska są niesamowite. Ale mamy też inne efekty grupowe, np. gdy jeden zawodnik widzi, że drugi nic nie robi, to sam zwalnia. Z kolei w sportach indywidualnych bardzo duże zna-

czenie ma pewność siebie. Taki sportowiec musi sam brać wszystko na klatę, szybko łapać równowagę miedzy przegranym i wygranym meczem. Obecnie pracuję z piłkarzami Zagłębia. Są to zajęcia głównie grupowe. Ale bywa, że zawodnicy ligowi i reprezentacji, z którymi pracowałem wcześniej, odczuwają potrzebę indywidualnych konsultacji już po zakończeniu spotkań drużynowych. Pozostajemy wtedy przez krótszy lub dłuższy czas w kontakcie. Inicjatywa zawsze leży po stronie zawodników. Mówimy głównie o piłkarzach, którzy wyjechali z Polski. A co o psychologach myśli środowisko piłkarskie w kraju? Psychologią coraz częściej interesują się polscy trenerzy z przedziału wiekowego 30–40 lat, którzy wchodzą na rynek i szukają czegoś, co może podnieść efektywność zawodnika. Zmienił się stereotyp psychologa. Mniej jesteśmy kojarzeni z problemami, częściej z pomocą. Coraz częściej na konferencjach szkoleniowych pojawiają się psychologowie. Ale obecnie w ekstraklasie żaden klub nie współpracuje na stałe z psychologiem. Szkoda, bo dobrze by było wymieniać się doświadczeniami.

47


W CIENIU NADREŃSKICH JUPITERÓW „PRÓBOWAŁEM KORZYSTAĆ Z ŻYCIA JAK WIĘKSZOŚĆ PIŁKARZY. KUPOWAŁEM SOBIE DROGIE ZEGARKI, DROGIE OKULARY, CIUCHY TAKIE JAK ONI. JEŹDZILIŚMY WIECZORAMI PO GALERIACH, POZNAWALIŚMY OCZYWIŚCIE NOWE DZIEWCZYNY, BO NIE JEST O TO TRUDNO, KIEDY JEST SIĘ ZNANYM PIŁKARZEM. ŻYŁEM TAK, ŚMIAŁEM SIĘ Z INNYMI, A W DUCHU CZUŁEM, ŻE JESTEM NIESZCZĘŚLIWY…”

Jest październik 2001 roku. „Bild” wchodzi w posiadanie formularza czekowego na oszałamiającą kwotę 20 milionów marek, pokwitowanego przez wschodzącą gwiazdę niemieckiego futbolu. Tego samego dnia świat dowiedział się, że „Basti Fantasti” przechodzi do Bayernu. Nie, nie Schweinsteiger. Sebastian Deisler, traktowany wówczas w niemieckich mediach niczym mesjasz, który wyprowadzi niemiecki futbol z ciemnych lat, w jakie popadł on na przełomie wieków. „Pewnego dnia jego nazwisko będzie się wymieniać jednym tchem obok Waltera, Seelera i Beckenbauera!”, prorokował 2 lata wcześniej jego ówczesny trener Friedel Rausch. Publikacja „Bilda” miała miejsce w dniu wyjazdowego meczu Herthy w Hamburgu, a mecz ten był debiutem na hamburskiej ławce Kurta Jary. Debiutem udanym, bo gospodarze wygrali 4:0. Na forach kibiców Herthy wrzało, ale nie ze względu na wynik. Zaskoczenie publikacją „Bilda” coraz mocniej przeradzało się w nienawiść, a kibice czuli się oszukani przez swojego idola, który zaprzedał duszę diabłu i wybrał monachijskie dolce vita. Niemal nikt nie zauważył, że Deisler nie dokończył tego meczu, bo w 67. minucie po zderzeniu z rywalem odniósł ciężką kontuzję kolana i – jak się później okazało – wypadł z gry na 5 długich miesięcy. Wydawało się, że jeśli jakieś momenty na ciężkie kontuzje mogą być w ogóle odpowiednie, to właśnie to był jeden z nich. Szum wokół Deislera miał okazję się

48

wyciszyć. Chociaż na chwilę. Ale nie zrobiło się ciszej, bo głowę w piasek niczym najstrachliwszy struś schował dyrektor sportowy Herthy, Dieter Hoeness. Już od kilku dobrych miesięcy wiedział, że Deisler podjął decyzję o zmianie otoczenia. Czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Chciał do Monachium mimo ponad 20 innych ofert, bo uznał, że w otoczeniu gwiazd łatwiej mu będzie o anonimowość. Chciał do pochodzącego z tej samej miejscowości Hitzfelda, kolegi ojca ze szkolnej ławy. Miał nadzieję, że Hitzfeld uratuje mu karierę. Hoeness jednak ubłagał Deislera, by ten wstrzymał się z ogłoszeniem decyzji do zimy – po to, by nie robić zamieszania wokół klubu. Basti posłuchał, a potem żałował. Żałował i to bardzo. Hertha bowiem publicznie sprawiała wrażenie zaskoczonej jego decyzją i domagała się od niego przeprosin za to, że nie poinformował fanów wcześniej o swojej decyzji. Na Sebastiana sypały się gromy, a jego skrzynka zapychała się listami z groźbami śmierci ze strony wściekłych i nieznających okoliczności całej sprawy fanów Herthy. A Dieter Hoeness w tym czasie milczał jak grób… W listopadzie 2003 roku gruchnęła w końcu wieść, że Deisler cierpi na depresję. W Bayernie zapanowała konsternacja. „To był dla nas szok. Depresja była uczuciem, którego nie znaliśmy. Nie było żad-


nego podręcznika, z którego moglibyśmy wyczytać, jak mamy się w takiej sytuacji zachować. Zadawaliśmy sobie pytanie: co mamy robić? Doszliśmy do wniosku, że musimy się dokształcić”, pisał w swojej książce Uli Hoeness, który – w odróżnieniu od brata – wspomagał Deislera w jego chorobie, jak tylko mógł. Faktycznie, Bawarczycy nie wiedzieli, jak stawić czoła depresji Deislera. Nie tylko piłkarze pogardliwie nazywający Sebastiana „Panią Deisler”, lecz także i działacze. Prominentny, choć kontrowersyjny niemiecki polityk Edmund Stoiber, sprawujący wówczas funkcję premiera rządu Bawarii oraz członka rady nadzorczej Bayernu, określił transfer Deislera jako „jedną z największych porażek biznesowych Bayernu w historii”. Wtórował mu w tym i Beckenbauer, który zarzucał Deislerowi, że się ze sobą „pieści” przy każdym kolejnym urazie, a swoje trzy grosze wtrącił także Rummenigge: „On ma umiejętności takie, jakich nie ma praktycznie nikt w tym kraju. Ale on chce tylko trenować, grać i schować się w domu. W Bayernie to nie wystarcza”. Deisler przyznał to po latach w wielkim i głośnym wywiadzie dla „Die Zeit”: „W szatni Bayernu wcale nie tak łatwo pozostać człowiekiem. Poradzisz sobie tylko wtedy, kiedy powiesz sobie: jestem najlepszy z nich. Podbudowujesz się w ten sposób i stłamsisz inne uczucia. Bayern miał być dla mnie nowym początkiem, ale w środku czułem zgniliznę, która stawała się coraz czarniejsza i cięższa do zniesienia”. Przykre, ale jakże prawdziwe. Dziś, aby być piłkarzem, nie wystarczy już tylko dobrze grać w piłkę.

gami firmy z nim związanymi, presją, a nade wszystko z kontuzjami. Jego prawe kolano było w opłakanym stanie i aż 7-krotnie musiało być operowane. W 2003 roku powiedział w końcu pas. Przerwał karierę, by rozpocząć leczenie w monachijskiej klinice. Próbował jeszcze powrócić do futbolu, ale kiedy rok później opuścił ekipę dzień przed wyjazdowym meczem w Lidze Mistrzów z Juventusem i udał się z powrotem do Monachium, by bezzwłocznie poddać się kolejnej terapii, stało się jasne, że to koniec. Nie od rzeczy będzie dodanie, że trenerem Bayernu był już wówczas Felix Magath. Ottmar Hitzfeld odszedł przed sezonem. Jak się potem okazało, był na skraju wypalenia fizycznego i psychicznego.

Kim, u licha, był w ogóle ten Deisler, zapyta pewnie część z Was. Zwłaszcza ta młodsza część. Był genialnie zapowiadającym się prawym pomocnikiem. W juniorach potrafił strzelać nawet po 200 bramek na sezon. Podczas MŚ U-17 w Egipcie w 1997 roku uznano go drugim zawodnikiem turnieju, zaraz po Ronaldinho. Szybko przechwyciła go Borussia Mönchengladbach i pozwoliła zadebiutować w lidze. Kiedy w spotkaniu przeciwko TSV 1860 Monachium 19-letni Deisler popisał się 60-metrowym rajdem z piłką prawym skrzydłem, po którym zszedł do środka i precyzyjną petardą lewą nogą po długim rogu zdobył gola na 2:0, piłkarskie Niemcy oszalały ma jego punkcie. Borussia spadała wówczas w ligi, więc Deisler przeniósł się do Berlina. Jako gracz Herthy zadebiutował w wieku 20 lat w reprezentacji, dla której rozegrał łącznie 36 meczów. Po 3 latach w Berlinie przeniósł się do Monachium, ale – jak sam twierdzi – jego gehenna ma swój początek w stolicy Niemiec. W Bawarii było już tylko gorzej. Dlaczego trafiło na Deislera? Może dlatego, że to niezwykle wrażliwy chłopak, o zupełnie innych zainteresowaniach i wartościach, kompletnie nieprzystających do dzisiejszych czasów. Za pierwsze zarobione w Mönchengladbach pieniądze kupił rodzicom mieszkanie własnościowe, by ratować ich rozpadający się związek. Tęsknota za domem rodzinnym w Lörrach dawała mu się w internacie Borussii coraz mocniej we znaki. Nadal nie rozumiecie, dlaczego nie pasował do futbolowego przemysłu? „Kiedy inni grali w autobusie w karty, ja patrzyłem przez okno. Raz z reprezentacją U-15 polecieliśmy do Grecji. Pierwsza długa podróż, którą zawdzięczałem piłce. Ależ się cieszyłem! Grecja! Oglądałem wcześniej zdjęcia, rozmyślałem, jak tam jest. Kiedy już tam byliśmy, to ciągle z autobusu patrzyłem na drzewa cytrusowe. Cytrusy na łonie natury, a nie w szklarni!” Teraz już chyba wiecie. Deislera stopniowo dobijało wszystko. Nie radził sobie z codziennością piłkarza: sławą, kontraktem reklamowym podpisanym z Nike i wymo-

Oficjalnie Sebastian Deisler zakończył karierę w roku 2007. Napisał potem książkę „Powrót do życia” („Zurück ins Leben”), która – jak sam mówił – była częścią jego terapii. Do dziś unika mediów, rzadko udziela wywiadów. Żyje w Lörrach schowany w szwarcwaldzkiej głuszy. I można powiedzieć, że miał szczęście. Wiedział, kiedy wysiąść z pędzącego ku katastrofie życiowego pociągu. Stracił „tylko” zdrowie i rodzinę (rozstał się z żoną, a w zasadzie żona z nim), ale ocalił życie.

„W Brazylii miałem mniej pieniędzy i mniej luksusu, ale byłem szczęśliwym człowiekiem. W Niemczech mam pieniądze, ale niczego więcej…” (Breno Borges). 49


Przypadek Deislera otworzył oczy piłkarskich Niemiec na problem depresji i kłopotów natury psychicznej wśród piłkarzy, trenerów czy działaczy – słowem, wszystkich trybików bezdusznej futbolowej machiny, która niczym u braci Wachowskich w „Matriksie” wysysa z nich całą energię potrzebną do funkcjonowania. Tym bardziej w Bayernie. Tam nie można być słabym, nie można być innym. Nie tylko Deisler się o tym przekonał. Kilka lat później Bayern za 12 milionów euro ściągnął do siebie niezwykle utalentowanego 18-letniego środkowego obrońcę z Sao Paulo, Breno Borgesa. Uli Hoeness piał z zachwytu, obwieszczając wszem wobec, że udało mu się pozyskać jednego z najlepszych środkowych obrońców na tej planecie.

Jednym z nielicznych, który stanął wówczas twardo w jego obronie, był Uli Hoeness. Ponownie Uli. Szalał w mediach, kiedy Breno zamknięto w areszcie w oczekiwaniu na proces, a potem osadzono go w więzieniu. „Tylu ludzi, którzy powinni teraz siedzieć w więzieniu, chodzi na wolności, a zamyka się tego młodego, chorego chłopaka! Nie rozumiem tego!” – grzmiał Hoeness (skądinąd jakże innego wydźwięku nabiera ta wypowiedź z perspektywy 2015 roku, prawda?). Reszta kierownictwa Bayernu nabrała w sprawie Breno wody w usta. Przydybany parę dni po procesie rzecznik prasowy klubu Markus Hörwick także nie wiedział, co począć z pytaniem, co wyrok sądu w oznacza dla Bayernu. Po 5-minutowej konsultacji telefonicznej ze swoimi przełożonymi odpowiedział, że zupełnie nic, bo kilka dni temu Breno skończył się kontrakt z Bayernem. Historia Breno także ma swój happy end, bo w grudniu został zwolniony z więzienia za dobre sprawowanie i powrócił do Brazylii. Ma 3-letni zakaz powrotu do Niemiec, ale nie wydaje się, by miał jakiekolwiek problemy z wypełnieniem go. Wreszcie jest tam, gdzie czuje się szczęśliwy.

„Pracowałem w Bayernie przez 6 lat. To tak, jakbym w innym bundesligowym klubie pracował przez lat 20…” (Ottmar Hitzfeld). Młodzian przyjechał do Monachium w nadziei, że za chwilę podbije cały piłkarski świat, że to tylko kwestia miesięcy, może paru najbliższych lat. Ale zetknął się z brutalnym środowiskiem, które nie wybacza słabości. Nie znał języka, nie potrafił złapać kontaktu z piłkarzami i trenerami. Rzadko podnosił się z ławki, więc wypożyczono go do Norymbergi. Tam zagrał 7 meczów, a w 8. zerwał więzadła w kolanie. Zerwał w sposób paskudny: w ciągu 1,5 roku przeszedł 2 operacje. Zupełnie nie mógł sobie poradzić z nową dla siebie rzeczywistością, na dodatek w obcym i nieprzyjaznym dla siebie kraju. Zaczęły pojawiać się pierwsze lęki i obawy. Szczególnie uporczywa wydawała mu się myśl o nieuchronnym końcu kariery. Oddał się nawet na leczenie psychiatryczne, które przechodził w tej samej klinice co Deisler (MaxPlanck-Klinik w Monachium). I kiedy wydawało się, że wychodzi na prostą, dowiedział się, że konieczna jest 3. operacja kontuzjowanego kolana. Dzień później jego psychika wywiesiła białą flagę. Połączenie ogromnej dawki alkoholu z silnymi środkami nasennymi, które Breno miał rzekomo zabrać z otwartej szafki z lekami w klubie, doprowadziło do utraty kontroli nad samym sobą. Rzucał butelkami w okna, na przemian wybiegał z domu i wbiegał do niego ponownie. Jego żona Renata uciekła z dziećmi z obawy o ich i o własne zdrowie, by po jakimś czasie dowiedzieć się, że ich dom został doszczętnie spalony, a ogień podłożył sam Breno. Młodego Brazylijczyka zamknięto w areszcie, z którego wyszedł po wpłaceniu przez Bayern kaucji, ale po 9 miesiącach odbył się proces, podczas którego skazano go na 3 lata i 9 miesięcy więzienia. Za zniszczenie mienia i możliwość rozprzestrzenienia pożaru. Młody Brazylijczyk w sądzie zabrał głos jedynie 3 razy, dając do zrozumienia, jak wielkie pretensje ma do klubu. Stwierdził między innymi, że jedną z przyczyn jego depresji była rozłąka z rodzicami, bo Bayern nie potrafił załatwić dla nich wizy.

50

Pozostańmy jeszcze przy Bayernie, ale cofnijmy się nieco w czasie. Kiedy Sebastian Deisler walczył o powrót na boisko po pierwszej terapii, trenerem Bayernu przestał być ten, dla którego Deisler pośrednio trafił do Monachium. Hitzfeld dostał sporą odprawę i ustąpił miejsca Magathowi. W tym samym roku mógł objąć reprezentację Niemiec w schedzie po Rudim Völlerze, ale niespodziewanie odmówił, po czym zniknął na 3 lata z biznesu piłkarskiego. Dopiero jesienią minionego roku cała prawda wyszła na jaw. Hitzfeld udzielił kilku mocnych wywiadów – prasowych i telewizyjnych – w których zdradził, że w 2004 roku był na skraju wyczerpania i wypalenia. Nie odczuwał ani ulgi po wygranych meczach, ani radości po sukcesach. Żył w nieustannym strachu przed porażkami, co przypłacił dolegliwościami zdrowotnymi w postaci bezsenności i silnych bólów pleców. Przez lata bał się przyznać, że dzieje się coś niedobrego, bo obawiał się o swoją przyszłość w futbolu. Swoją sytuację porównywał do chomika pędzącego bezwiednie w zabawkowym kółku. Nie miał nawet siły zrezygnować, po prostu pędził przed siebie. Coraz szybciej i szybciej. Ku depresji. Oferta z DFB? „Gdybym ją wówczas przyjął, mogłoby to się dla mnie bardzo źle skończyć…” Większą odwagą wykazał się natomiast Ralf Rangnick. We wrześniu 2011 roku, ledwie po kilku miesiącach pracy, zrezygnował z funkcji menadżera Schalke. Syndrom wypalenia okazał się paraliżujący. „Jego organizm jest wyjałowiony, fizycznie na skraju. Akumulator po prostu się wyczerpał”, opowiadał obrazowo na konferencji prasowej poświęconej odejściu Rangnicka Thorsten Rarreck, klubowy lekarz. Od tamtej pory genialny strateg, król taktyki i prekursor ustawienia z 4 obrońcami w linii w Bundeslidze nie zasiada już na ławce trenerskiej. Zamienił ją na biurko i pełni funkcję dyrektora sportowego piłkarskiego projektu Red Bulla. Choroba drastycznie rozwinęła się u niego w ciągu ledwie dwóch tygodniu. Nie spał i nie jadł. Jak sam później opowiadał w wywiadach, nie miał czasu na uporządkowane życie. Przyczynę swojej choroby dostrzegł w niezdrowym stylu życia, a nade wszystko w sposobie odżywiania się.


jednak już tak dobrze nie było. Ledwie 3 gole w 22 spotkaniach, rozczarowująca forma i degrengolada klubu, który o mały włos nie spadł z ligi. Po sezonie Simak powrócił do Hannoveru, ale i tam nie potrafił już wznieść na wcześniejszy poziom. Potem, po względnie udanym epizodzie w drugoligowym, Carl Zeiss Jena plątał się jeszcze po Stuttgartach i Mainzach, by ostatecznie wrócić do Czech. Kariera, jakich wiele, prawda? Nudna i niezbyt udana jak na tak wspaniale zapowiadający się talent. Ale poza boiskiem Simak dbał już o to, by nie było nudno.

Wracając jeszcze na chwilę do wątku Bayernu i kończąc go zarazem, warto wspomnieć także o wstrząsającej rozmowie z anonimowym piłkarzem, która ukazała się w „Tagesspiegel” po śmierci Roberta Enke. Piłkarz, który przez 10 lat reprezentował młodzieżowe grupy Bayernu, a potem kontynuował karierę profi na poziomie 2. i 3. Bundesligi, opowiada w niej dziennikarzowi o mechanizmach panujących w zespole piłkarskim, o tym, że światek piłkarski kompletnie nie radzi sobie z problemem depresji w futbolu i niejako wypiera go ze świadomości, uznając za oznakę słabości i nieudacznictwa, a to przecież zupełnie nie wpisuje się w obraz dzisiejszego machofutbolu. Dlatego właśnie przez 3 lata uczęszczał 2 razy w tygodniu na terapie psychologiczne, o czym nikt w jego klubie nie wiedział. Kiedy przestało pomagać, a odczuwana presja powodowała silne ataki skurczów w trakcie gry, zaczął zażywać wątpliwego pochodzenia substancji, aby tylko nie zastanawiać się nad każdym kolejnym zagraniem w trakcie meczu i aby znieczulić się na to, co go spotyka podczas 90 minut na murawie. Presja była niejednokrotnie tak wielka, że cieszył się, kiedy dotrwał do końca 1. połowy i marzył, by zostać zmienionym. Ilu piłkarzy odczuwa dziś podobne lęki i nie wie, jak sobie z tym poradzić?

„Dla mnie sprawa była jasna – albo skończę w dziurze, w którą wpadłem, będę pił dalej i w końcu umrę, albo będę walczył, by z niej wyjść i udowodnić wszystkim, że jestem dobrym piłkarzem”. Depresja i syndrom wyczerpania mogą dopaść każdego. Nie ma znaczenia, czy to piłkarz z najwyższej półki, czy ten grający dla 1000 widzów. Przypadek Deislera otworzył oczy piłkarskich Niemiec na ten problem, ośmielił dotkniętych do podejmowania działania, ale nie sprawił, że zaczęto go traktować poważnie. Niełatwo przełamać tabu w tak konserwatywnej dziedzinie, jaką jest futbol. To dlatego tak ciężko przychodziło Janowi Simakowi – gwieździe Hannoveru z początku wieku – odzyskiwanie życiowej równowagi. Dzięki 18 bramkom i 19 asystom właściwie w pojedynkę wywalczył dla Dziewięćdziesiątek Szóstek awans do 1. Bundesligi w roku 2002. Brylantowy technik z kapitalnym uderzeniem, silny i zwinny – nie dało się na niego nie patrzeć z zachwytem. Nic dziwnego, że wiele klubów chciało go do siebie ściągnąć. Ostatecznie udało się to Bayerowi Leverkusen. Tam

Brał z życia pełnymi garściami. Permanentny kac, nocne eskapady, bijatyki, uciechy wszelkiej maści oraz cała masa fałszywych przyjaciół, a dopiero gdzieś tam w tle kopanie piłki. To się nie mogło udać. W 2005 roku doszedł do ściany. Zaciągnął ręczny hamulec, wyznał publicznie, że jest chory na depresję i udał się na leczenie do Czech. Już wcześniej zdarzały mu się chwile załamania. W roku 2003, będąc już piłkarzem Leverkusen wypożyczonym z powrotem do Hannoveru, opuścił dla przykładu samowolnie klub aż na tydzień. Nikt nie miał pojęcia, gdzie jest i co się z nim dzieje. Odnalazł go dopiero w Czechach jego agent Christoph Leutrum. W Hannoverze zorganizowano spotkanie władz miejscowego klubu z przedstawicielami Bayeru i agentami piłkarza, podczas którego ci przekazali zdumionym bossom informację, że Jan ma w nosie piłkę i w wieku 24 lat zamierza zakończyć karierę. Nie zależy mu również na pieniądzach, które mógłby dostawać w Leverkusen do 2007 roku, bo tak długi obowiązywał go kontrakt. Leutrum zasugerował także, że jego klient może być chory na depresję. „Chyba sam jesteś chory! Widzę Jana codziennie na treningach. Przecież on na każdym robi sobie żarty z kolegami!” – usłyszał w odpowiedzi od ówczesnego dyrektora sportowego 96 Ricardo Moara. Tak, właśnie tyle o depresji wiedziano jeszcze nie tak dawno w niemieckiej lidze. Los jednak sprawił, że w Hannoverze są dziś w tej kwestii lepiej wyedukowani niż gdziekolwiek indziej. Niemal identyczną drogę co Simak przeszedł Martin Fenin, także Czech. W styczniu 2008 roku trafił z Teplic do Eintrachtu Frankfurt i w swoim debiucie w Bundeslidze ustrzelił hattricka w wyjazdowym spotkaniu z Herthą, a w następnej kolejce dołożył kolejne trafienie przeciwko Arminii. Początek jak ze snów. Potem jednak było już tylko gorzej, mimo iż Friedhelm Funkel mocno w niego wierzył i dopóki prowadził Eintracht, Fenin miał pewne miejsce w zespole, choć tajemnicą poliszynela było, że nie należał do wzorcowych profesjonalistów. Nie stronił od uciech i balang, alkoholu i dziwnych substancji. W 2011 roku Funkela zmienił Veh, który na dzień dobry zakomunikował Czechowi, że musi sobie szukać nowego klubu, bo w Eintrachcie już nie zagra. Dla Fenina, dla którego Eintracht stał się klubem jego życia, był to ogromny cios, po którym nie mógł się podnieść. W lecie odszedł do drugoligowej Energie Cottbus, ale czuł, że życie wymyka mu się z rąk. Najbardziej dobijała go myśl o tym, że traci szansę na grę w swojej reprezentacji podczas EURO 2012. Nie czuł się w Łużycach za dobrze. Kilka tygodni później Niemcami wstrząsnęła wiadomość, że Fenin został w pewną październikową noc znaleziony nad ranem w kałuży krwi pod hotelowym oknem. Okazało się, że będąc całkowicie pijanym, próbował popełnić samobójstwo, skacząc z 2. piętra. Lekarze przybyli na miejsce zdarzenia stwierdzili wylew krwi do mózgu. Na szczęście udało się go odratować, choć Fenin do dziś niewiele z tamtej nocy pamięta. Dopiero wówczas na jaw wyszła jego depresja oraz to, że alkohol i substancje uzależniające były u niego na porządku dzien-

51


„Jestem zdrowy i powróciłem do życia. Życia, które każdego dnia czule obejmuję, bo byłem tak blisko śmierci. Dlatego mogę powiedzieć, że straciła ona dla mnie swoje straszne oblicze. To, co mnie dziś najbardziej fascy„Piłka nożna to skurwiały biznes. nuje, to życie przepełnione miłością. Liczą się tylko znajomości i pienią- Dlatego mogę powiedzieć – gwiżdżę dze!” na śmierć!” nym. Nawet najbliższa rodzina nie wiedziała o jego problemach. Nie mówił o nich nikomu. „Nawet jak byłem nieszczęśliwy, to cały czas się śmiałem. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że dzieje się ze mną coś niedobrego”. Po półrocznej terapii wrócił na boisko w marcu 2012 roku, ale piłkarsko nie potrafił dać Energie żadnej energii. W styczniu 2013 powrócił do Czech, a dziś próbuje swoich sił we francuskim trzecioligowcu z Istres. Piłkarsko jest cieniem samego siebie. Ale żyje.

Tak z perspektywy czasu i bogatszy o własne doświadczenia mówi o współczesnym futbolu 27-letni dziś Christian Gäng, który uchodził niegdyś za niezwykle utalentowanego bramkarza. Był reprezentantem Niemiec w kategorii U-19. Jako nastolatek zarabiał w Hertcie 15 tysięcy euro miesięcznie. Jeździł BMW, grał w Play Station z Arne Friedrichem i czekał na debiut w Bundeslidze. Doczekał się. Dwóch bramkarzy klubu ze stolicy – Fiedler i Drobny – złapało urazy i do bramki wskoczył ten trzeci. Niestety debiut nie wypadł okazale, bo Hertha przegrała z Werderem aż 1:5, a sam Gäng nie zaprezentował się w tym meczu zbyt dobrze. To był początek końca jego kariery, zanim w ogóle tak naprawdę się zaczęła. W Berlinie całkowicie odstawiono go na bocznicę, zaczęły pojawiać się kontuzje i brak wiary w siebie. Bez żalu pożegnano go w 2010 roku. Chciało go Mainz, ale Gäng wybrał czwartoligowy RB Lipsk, który zaoferował mu lepsze warunki. Tam rozegrał 8 meczów, po czym posadzono go na ławce. Wiedział dlaczego. W kontrakcie miał zapisane, że po 10 rozegranych meczach umowa zostaje automatycznie przedłużona. RB nie było zainteresowane, więc młodzian gnił na czwartoligowej ławce. W lecie znalazł kolejny klub: podrzędny Türkiyemspor Berlin. Trafił fatalnie, bo przez pół roku pobytu tam nie otrzymał z klubu ani centa, a na dodatek wygrażano mu, kiedy dopominał się o swoje. W końcu na początku 2012 roku trafił do Lokomotivu Lipsk, z którym nawet udało mu się awansować do Regionalligi. Ale nie był zadowolony z mieszkania w Lipsku. Był tam sam, dziewczyna mieszkała w Berlinie, rodzice w Mannheim. Kiedy w lecie chciał zmienić otoczenie, a klub nie wyraził na to zgody – nie wytrzymał. Do 10 kilogramów, jakie przybrał w okresie gry, dołożył kolejne 16. Nie wychodził z domu. Czasem nawet nie wstawał z łóżka, a jeśli już się podnosił, to tylko po to, by włączyć PlayStation i zamówić pizzę lub lasagnę: „Grywałem nawet po 10 godzin dziennie. PlayStation było dla mnie najważniejsze. To był nałóg, musiałem grać! Nienawidziłem okazywać uczuć. W sieci mogłem być anonimowy i w ten sposób mogłem się wyłączyć z życia. Podobało mi się to!” Kiedy w listopadzie 2012 roku waga zatrzymała się na 116 kilogramach, Gäng zdobył się na refleksję. Zwrócił się o pomoc do klubowego lekarza, mówiąc, że podejrzewa u siebie depresję. Ten zajął się sprawą należycie i odesłał go do specjalistów. Intensywna terapia dała efekt. Wrócił do gry w lutym 2013, a w lecie tego roku odszedł do 3-ligowego obecnie SG Sonnenhof Grossaspach, w którym gra do dziś. Happy end? Tak, biorąc pod uwagę, że Gäng jeszcze kilka lat temu mówił w wywiadach, że często myślał o samobójstwie, ale brakowało mu odwagi, by się na nie zdobyć.

52

Przyczyny psychicznej zapaści mogą być najróżniejsze. Od zbyt wielkiej presji, po nieprofesjonalny styl życia, strach przed kontuzją bądź przed niezrealizowaniem nakreślonego celu. W swojej książce „Ich pfeife auf den Tod!” („Gwiżdżę na śmierć!”) były międzynarodowy arbiter Babak Rafati odpowiedzialność za swoją chorobę zrzuca na 2 wysokich rangą działaczy DFB z wydziału sędziowskiego: Herberta Fandela i Hellmuta Kruga, którym w ostrych słowach zarzuca nieustanny mobbing. W listopadzie 2011 roku Rafati miał sędziować spotkanie Kolonii z


Mainz. Kilkadziesiąt minut przed meczem dpa podała informację, że spotkanie zostaje odwołane i przełożone na inny termin ze względu na niedyspozycję sędziego głównego. Prawda szybko wyszła na jaw. Rafati nie pojawił się na przedmeczowej odprawie sędziów, a ci po paru minutach znaleźli go w wannie w pokoju hotelowym, w którym mieszkał, z podciętymi żyłami. Chciał popełnić samobójstwo. Niemcy były w szoku. Lekarze stwierdzili u niego głęboką depresję i odesłali na leczenie kliniczne. Tam przebywał do marca 2012 roku, a do września zażywał lekarstwa. Próbował wyjść wcześniej, ale nie był gotowy. Jadąc samochodem z żoną i matką, po raz kolejny chciał targnąć się na swoje życie, a przy okazji też i życie najbliższych. Powstrzymały go, po czym natychmiast odwiozły z powrotem do kliniki. Dziś Rafati przyznaje, że tylko nim, a zwłaszcza żonie Rouji, zawdzięcza to, że nadal żyje. Wtedy jednak szczerze ich nienawidził za to, że znowu zamknęły go „w więzieniu dla psychicznie chorych”. „To wydarzenie, które daje do myślenia. Widać, że zwłaszcza sędziowie poddawani są ogromnej presji. Trzeba się nad tym zastanowić”, komentował na gorąco Jupp Heynckes. Rafati w wywiadzie udzielonym po czasie „11 Freunde” stwierdził jednak, że jego depresja nie wynikała bezpośrednio z presji wywieranej przez media, zawodników czy trenerów. Z tą umiał sobie radzić. Nie potrafił co prawda nie przejmować się opiniami na swój temat, ale był człowiekiem silnym psychicznie, inaczej przecież w ogóle nie doszedłby do poziomu Bundesligi jako sędzia. Nie radził sobie natomiast zupełnie z przełożonymi, o których mowa wyżej. Według słów Rafatiego ci mieli się na nim mścić za to, że był zwolennikiem poprzedniego szefa wydziału sędziowskiego, Volkera Strutha. Książka Rafatiego ukazała się na rynku w 2013 roku i zebrała w Niemczech dobre recenzje. Mimo iż Fandel i Krug są w niej przedstawieni z jak najgorszej strony, Rafati niczego się z ich strony nie obawia. „Gdybym napisał tam nieprawdę, to już miałbym wytoczone procesy o zniesławienie. A ich nie mam…” Obecnie Rafati aktywnie działa na rzecz ludzi dotkniętych tą chorobą. Jeździ po Niemczech, spotyka się z nimi, głosi przemowy i wykłady, próbuje poruszać publicznie tematy uznawane w Niemczech za tabu, takie jak depresja, alkoholizm i homoseksualizm wśród piłkarzy. Pełni pożyteczną funkcję edukatora, bo społeczeństwo piłkarskie za naszą zachodnią granicą wciąż nie potrafi sobie radzić z tego typu problemami. Rafati sam to przyznaje, mówiąc, że kontakt z nim utrzymuje ledwie 3 kolegów sędziów. Reszta się boi. Albo Rafatiego, albo Fandela i Kruga.

„Miał w życiu dwa marzenia – zostać mistrzem świata i przyznać się publicznie do choroby. Wiedział jednak, że ani jedno, ani drugie nie jest możliwe…” (Marco Villa o Robercie Enke). O Robercie Enke, jego chorobie, życiu i śmierci napisano już chyba wszystko. Jeśli jednak czegoś o nim nie wiecie, a chcielibyście się dowiedzieć – sięgnijcie po książkę autorstwa Ronalda Renga „Robert Enke. Ein allzu kurzes Leben” („Robert Enke. Za krótkie życie”), przyjaciela Roberta, który w mistrzowski sposób opisał jego losy. Książka ukazała się także na polskim rynku i jest w mojej opinii pozycją obowiązkową dla każdego żyjącego piłką kibica. Gwarantuję, że po tej lekturze popatrzycie na piłkarzy i cały futbolowy biznes z zupełnie innej perspektywy.

Robert Enke nie miał łatwego życia. Na pozór każdy z nas chętnie by się z nim zamienił. Sława, pieniądze, wielkie mecze… Tymczasem za tą piękną fasadą często kryją się potężne ludzkie dramaty. Ten cały piłkarski blichtr jest jak śliczny tynk na rozpadającym się od środka i przeistaczającym w ruderę domu. Enke nie wpuszczał do tego domu praktycznie nikogo. O jego chorobie wiedzieli tylko nieliczni: najbliższa rodzina, lekarz prowadzący, przyjaciel z okresu pobytu na wojskowym szkoleniu w Kolonii, a potem gry w Borussii Mönchengladbach, Marco Villa, i kolega z Hannoveru, ostatniego klubu Enkego, Hanno Balitsch. Reszta być może się domyślała, ale nie była niczego świadoma. Nawet lekarz klubowy Hannoveru. Enke wybrał drogę samotnej walki. Wszystko zaczęło się od okresu pobytu w Barcelonie, gdzie van Gaal traktował go niczym piąte koło u wozu. Enke nie radził sobie z olbrzymią presją, dopadały go paraliżujące lęki. Każdy popełniony błąd na boisku dewastował jego psychikę, tym bardziej, że krytykowali go absolutnie wszyscy: od kibiców i prasy, poprzez działaczy, aż po kolegów z zespołu. Reng opisuje w swojej książce, że Enke mocno i długo przeżywał awanturę, jaką w szatni na oczach zespołu urządził mu po przegranym pucharowym meczu z Noveldą Alicante ówczesny kapitan Barcelony, Frank de Boer, oraz fakt, że Holender także w mediach zrzucił na niego całkowitą odpowiedzialność tę sensacyjną porażkę. Autor daje do zrozumienia, że mógł to być jeden z kluczowych momentów w rozwoju choroby.

53


Z Barcelony wyciągnął go w lecie 2003 roku do Fenerbahce Christoph Daum. Tam jednak wcale nie było lepiej. Po przegranym przez Fenerbahce 0:3 spotkaniu z Istanbulsporem Enke został przez własnych kibiców zbluzgany i obrzucony butelkami. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się u niego myśl o zakończeniu kariery. „Chciałbym po prostu żyć bez strachu…”, pisał wtedy w swoim pamiętniku. Po 15 dniach pobytu nad Bosforem udało mu się rozwiązać umowę z Fenerbahce. „Myślę o…”, napisał w październiku w swoim pamiętniku i jeszcze tego samego miesiąca udał się do Kolonii na leczenie do doktora Valentina Marksera, specjalisty z dziedziny psychiatrii i psychoterapii. Spędził tam kilka miesięcy, a leczenie zaczęło przynosić skutek.

Rok po tym wydarzeniu do ekipy Hannoveru dołączył nowy bramkarz, Markus Miller. W Karlsruhe, z którego przyszedł, grywał sporo, ale w Hannoverze nie wstawał z trybun. Nawet na ławce nie było dla niego miejsca. W 2011 roku poprosił kierownictwo klubu o 11-tygodniowy urlop ze względu na odczuwane stany depresyjne i syndromy wypalenia. Chciał się poddać leczeniu. Na szczęście wrócił, a tuż po powrocie zagrał swój jedyny jak dotąd mecz w barwach 96 – przeciwko Worskli Połtawa w Lidze Europy. „Przypadek Millera pokazuje, że droga powrotna do piłki zawsze jest możliwa”, tak występ swojego rezerwisty w meczu niemającym kompletnie żadnego znaczenia podsumował ówczesny trener 96, Miro Slomka. Nie wszyscy byli tego samego zdania.

Robert czuł się coraz lepiej, a na wiosnę odwiedziła go mieszkająca nadal w Barcelonie jego żona Teresa. Po niespełna roku na świat przyszła ich córka Lara. Sportowo też zaczynało się wreszcie układać, bo Enke po udanej rundzie w barwach drugoligowej Teneryfy podpisał kontrakt z Hannoverem 96, gdzie stał się pierwszym bramkarzem i spisywał się na tyle dobrze, że trafił do reprezentacyjnej bramki. Jego celem stały się MŚ w 2010 w RPA. Niestety, życiowa sinusoida znów poszła mocno w dół. We wrześniu 2006 roku, po operacji ucha, umiera chora na rzadką dolegliwość sercową Lara. 6 dni później Enke stoi jednak w bramce swojego klubu w meczu z Bayerem Leverkusen i zostaje uznany za najlepszego piłkarza swojego zespołu. Wydawało się, że naprawdę wychodzi na prostą. Niestety w 2009 roku następuje drastyczne pogorszenie stanu jego zdrowia. „Myślę o s…” – ponownie pojawiło się w jego pamiętniku. Pewnej wrześniowej nocy błąkał się samochodem bez celu po Kolonii. Teresa próbowała się do niego dodzwonić. Po kilku próbach udało się. Zapytała, gdzie jest i dlaczego jeździ po mieście. Odparł, że szuka miejsca, w którym mógłby się zabić… Na początku listopada zadzwonił do niego Alexander Bade, dyrektor sportowy Kolonii, z pytaniem, czy byłby zainteresowany przejściem do FC Köln z nowym sezonem. „Nie umiem powiedzieć, co będę robił w przyszłym sezonie”, odparł i zakończył rozmowę. Kilka dni później rzucił się pod pociąg.

„Inaczej to sobie wyobrażałem. Byłem naiwny, sądząc, że po tej całej wrzawie będę mógł znów grać w piłkę. Kto jest chory, ten wylatuje – i najlepiej, żeby już w ogóle nie wracał…”.

54

13 lipca 2014 roku Niemcy zdobyły w Brazylii mistrzostwo świata. Euforia ogarnęła oczywiście cały kraj, ale już 4 dni później przyszło brutalne otrzeźwienie. Niemiecką piłką wstrząsnęła tragiczna wiadomość. Były piłkarz Unionu Berlin i St. Pauli, cierpiący od lat na depresję Andreas Biermann popełnił w swoim mieszkaniu w Berlinie samobójstwo w wieku 33 lat. Nawet trudno policzyć, która to była próba, wiadomo tylko, że ostatnia. Z chorobą walczył przez 10 lat, w przeciwieństwie jednak do wielu – nie potrafił jej ukrywać. Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy nabawił się ciężkiej kontuzji kolana, a podczas operacji wdały mu się do organizmu bakterie. Przewidywano, że w wieku 24 lat będzie musiał zakończyć karierę. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Po raz pierwszy próbował wtedy targnąć się na swoje życie, ale uratowano go, więc postanowił podjąć walkę. Został asystentem


trenera w 4-ligowym klubie z Neuruppin i starał się ze wszystkich sił o powrót na boisko. Z powodzeniem. W międzyczasie założył rodzinę i został ojcem dwójki dzieci. W rozgrywkach 4 ligi spisywał się na tyle dobrze, że szybko wzięto go stamtąd do Unionu Berlin, a potem do St. Pauli, ale w Hamburgu demony powróciły. Mało grał, noce spędzał, grywając w pokera w sieci. Nawet podejrzewał, że jest uzależniony od hazardu. Nie radził sobie sam ze sobą, więc podjął drugą próbę samobójczą. Także nieudaną. Właściwie całe jego życie to jedna wielka walka, walka z najtrudniejszym rywalem – z samym sobą. I naprawdę chciał z nim walczyć. To dlatego na swojej stronie internetowej udostępnił swój numer telefonu, aby wszyscy ludzie cierpiący na tę samą przypadłość co on mogli z nim o każdej porze dnia i nocy porozmawiać (sam jednak później przyznał, że nie było to rozsądne, bo przez nieustanne telefony nie mógł w nocy zasnąć). To dlatego 2 dni po śmierci Roberta Enke, zainspirowany konferencją prasową z udziałem zrozpaczonej wdowy Teresy, podczas której łamiącym głosem opowiadała o dolegliwościach swojego męża, udał się na obserwację lekarską i poddał terapii.

w Niemczech na temat chorób i problemów dręczących członków bezwzględnego piłkarskiego biznesu. Chciał „odtabuizować” to, co egzystuje w niemieckiej piłce od lat, a co wszyscy próbują wypierać ze świadomości, czyli depresję, hazard, doping czy homoseksualizm. Jak sam pisał: kochał piłkę, ale nienawidził wszystkiego, co tę piłkę współtworzy. Nienawidził piłkarskiego otoczenia za to, że nie wolno okazywać w nim słabości, by nie wypaść poza nawias. Sam tego doświadczył, kiedy po swoim outingu w marcu 2010 roku St. Pauli zaoferowało mu przedłużenie umowy na niemal głodowych warunkach, które Biermann uznał za niewystarczające do utrzymania rodziny z dwójką dzieci. Zdecydował się odejść i poszukać innego klubu. Nie znalazł. Nikt nie chciał u siebie piłkarza z depresją. „Przypadek Enkego uratował mi życie. Ale przyznaję: publiczne przyznanie się do depresji było błędem. Już rozumiem Roberta…”, mówił w ZDF-ie zaproszony do talk show prowadzonego przez Markusa Lanza. Chciał wreszcie, by śmierć Enkego nie poszła na marne. Biermann, w odróżnieniu od Enkego, ewidentnie szukał pomocy w otoczeniu, ale niestety jej nie znalazł. Przeliczył się ze swoim wyznaniem. Zapytany przez dziennikarza w 2011 roku, na krótko przed premierą swojej książki, czy nadal utrzymuje kontakty ze swoimi kolegami z boiska, potrząsnął tylko głową i odparł, że byli koledzy nie chcą się zapewne jego problemami obciążać, a na dodatek najpewniej nie wiedzą, jak by się mieli w stosunku do niego zachowywać. Jak sam mówił, jedyna pomoc, jaką otrzymał z zewnątrz, to ta ze strony bliskich Roberta Enkego. Czy to nadwrażliwość jak u Deislera, czy problemy aklimatyzacyjne i niedojrzałość emocjonalna jak u Breno? czy syndrom wypalenia jak u Hitzfelda albo zła dieta jak u Rangnicka? czy może hulaszcze życie jak u Simaka i Fenina? albo presja i strach przed złym meczem jak u Enkego lub mobbing jak w przypadku Rafatiego – w zasadzie każda ludzka słabość może przepoczwarzyć się w coś paskudnego, czego nie sposób później okiełznać. Nawet nad najwspanialszym życiem można stracić kontrolę. Po przeczytaniu książki o Enke zupełnie inaczej podchodzę do tego najwspanialszego zdawałoby się wszystkim zawodu świata. Znacznie częściej gryzę się w palce, zanim napiszę o jakimś piłkarzu, że nadaje się jedynie do pchania karuzeli albo do tarcia chrzanu. Cały czas mam w głowie ostatni wywiad telewizyjny Roberta Enke dla niemieckiej telewizji ARD po meczu z Hamburgiem zremisowanym przez Hannover 2:2, w którym dziennikarz próbował wymusić na bramkarzu przyznanie się do błędu przy jednej interwencji. Niby drobiazg, niby standardowe pytanie, a jednak zastanawiam się, co musiał czuć parę dni później, kiedy Enke już nie żył. Co przeżywał, gdy dowiadywał się prawdy o jego stanie zdrowia? o jego lękach i obawach przed zawaleniem meczu? Piłka nożna to w swej naturze piękny sport. Potrafi kreować bohaterów narodowych, stawiać im pomniki za życia – zarówno te ze spiżu jak na Maderze, jak i te wieczne, o których pisał Horacy. Ale potrafi też strącić ze szczytu, zrzucić w bezkresną otchłań. Czasem nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu.

W klinice w Hamburgu spędził 2 miesiące. To dlatego w marcu 2010 roku podczas konferencji prasowej przyznał otwarcie i publicznie, że od lat jest ciężko chory na depresję. To dlatego dzięki pomocy dziennikarza Rainera Schäfera napisał książkę zatytułowaną „Rote Karte Depression” („Czerwona kartka dla depresji”), w której opisywał swój los, przebieg choroby, pobyt w klinice i mechanizmy działające w piłkarskim biznesie. Chciał, aby ta książka zainicjowała poważną dyskusję

Tomasz Urban tylkopilka.pl (@tom_ur)

55


Wywiad z Janem Nowickim Rozmawiał: Jacek Staszak

Ja mam zacząć czy ty to zrobisz? Może pan zacząć, proszę. Biorę do ręki magazyn „Boisko”. Na okładce Muniek Staszczyk, mój kumpel. Hasłem jego wypowiedzi jest: „My, kibice, jesteśmy debilami”. No i właśnie, problem polega na tym, czy mamy rozmawiać o kibicu, który jest debilem? To nie podlega dyskusji, bo to są oszołomy. Są piękne i groźne oszołomy, jak wiemy z praktyki: z tego, co dzieje się na trybunach i na ulicach. A może jednak rozmawiamy z człowiekiem, który ogląda piłkę, lubi ten sport, ale jednocześnie ma o niej pogląd w miarę zdroworozsądkowy? To są absolutnie dwie różne rzeczy. Dla mnie piłka, jak ją obserwuję na całym świecie,

56

została nazwana z pełną świadomością sportem narodowym. Nawet jeśli nie stoją za tym rezultaty. Wciąż słychać namawianie do tego, żebyśmy się nią wspólnie interesowali. Pamiętam, że byłem kiedyś w warszawskiej telewizji. Był też Jerzy Engel i dyskusja dotarła do takiego punktu, w którym powiedział: „My z Jankiem kochamy tę piłkę”. „Chwileczkę – odpowiedziałem – przecież ja nie jestem aż tak romansowy, żeby mówić, że strasznie kocham tę piłkę”. Różnie o niej myślę, ale wszyscy oni – począwszy od góry, od władz FIFA i UEFA – zrobili z tego gigantyczny, ale to absolutnie gigantyczny biznes. Nie chcę mówić, że na poziomie i w kategoriach pewnej gangsterki. I tym wszystkim próbują oszołomić świat. To

jest jeden z takich totalitaryzmów. Tych znamy wiele: religijne, patriotyczne, ojczyźniane, narodowościowe. W infekowaniu ludzi piłką nożną można dostrzec pewnego rodzaju zagrożenie. Ktoś to nazwał opium dla mas. Nie powiesz mi, że nie jest świadectwem obłędu, że mały brazylijski chłopak, który mieszka w domu z kartonów i nie ma co jeść, zachwyca się tym, że jego kolega kopie w piłkę i zarabia jakieś oszałamiające pieniądze. Jest określona ilość dóbr finansowych na świecie i to musi być podzielone. W istocie jesteśmy równi: ten co mieszka w kartonach i Garrincha czy Pelé. To są ci sami ludzie, więc nie widzę najmniejszego powodu, by tego, który gra w piłkę, widzieć wyżej od tego, który nie gra. I teraz ten, który nie gra,


zachwyca się tym, który jest na tym boisku i zarabia miliony. Z tego ogólnego bochna chleba wyrywa się część większą, niż się należy. Wiadomo, jakie były powody rewolucji październikowej. W pewnym momencie ktoś nie wytrzymał i w imię haseł, które doprowadziły do zwyrodnienia – komunizmu – pociągnął całe masy. Ktoś wyciągnął siekierę i mówił: „dosyć!”. Jak słyszę, że angielski piłkarz zarabia 120 tysięcy funtów tygodniowo czy dziennie… Powoli to się zbliża do momentu, gdy mówimy o stawkach dziennych. W tym jest absurd i wielka, gigantyczna niesprawiedliwość społeczna, do której doprowadziły koncerny, reklama. Za tym kryje się wiele oszustwa i podłości. Patrzysz na reklamy farmacji manipulowanie zapachem i wiesz, że to jest podstęp. Jeśli ktoś chce mi wmawiać, że piłka jest sportem narodowym, to ja się z tym nie zgadzam. Dlatego że ja – jakby na to nie patrzeć – jestem częścią narodu. Nikt nie będzie mi odgórnie wmawiał, że coś jest sportem narodowym, nawet jeśli stadiony będą wypełnione po brzegi – a przecież nie są. To balon, który nadyma się od lat, i to sztucznie, co spowodowało zwyrodnienie psychiki piłkarzy. To chłopcy, którzy są demoralizowani od małego. Uczeni, że dla wyniku trzeba wybić piłkę w trybuny, bo trener czy prezes mówią, że wystarczy remis. Mówi do ciebie człowiek rozsądny, a za chwilę będziemy mówić o kibicu. Z bólem serca stwierdzam, że my, Polacy, tak naprawdę nie nadajemy się do piłki nożnej. Były Orły Górskiego, pojedyncze sukcesy, ale na dobrą sprawę ostatni wielki mecz był z Portugalią 6 lat temu. Teraz wygraliśmy z Niemcami, ale to tylko zaciemnia obraz. To są wyjątki w regule, które prowadzą do totalnej głupoty. Dlaczego nie nadajemy się do piłki nożnej? Nie mamy i nigdy nie będziemy mieć gibkości Latynosa, Murzyna, Hiszpana czy Portugalczyka. Oni mają te cechy, do których my nie dorastamy. A druga sprawa: nigdy nie będziemy mieć tego, co Niemcy, Belgowie, Holendrzy – czyli dyscypliny taktycznej, kultury piłkarskiej, którą widać w Barcelonie czy Ajaksie. Mali chłopcy, którzy zaczynają grać. To nie jest w charakterze Polaków. Tego się nie dorobimy. Spadła na nas ni stąd, ni zowąd siatkówka, która pociągnęła za sobą rzesze kibiców. To, co dzieje się na boisku, jest ważne, ale to, co na trybunach, jest równie istotne. Jedno oddziałuje na drugie.

Niektórzy mówią, że kibice to jakby domknięcie, dopełnienie całego widowiska. Do tego stopnia to oddziałuje, że to, co dzieje się na trybunach, ma rodowód w tym, co zdarza się na boisku. Pomijam sprawy chamstwa, zwyrodnienia, lokalnych patriotyzmów czy głupoty. To wiąże się z bezrobociem, beznadzieją jutra u młodych. W tłumie człowiek się wyładuje. Ale reszta bierze się z murawy. To tam ktoś Wasilewskiemu z premedytacją następuje na nogę i łamie ją w połowie. To na boisku ktoś upada w polu karnym albo jak jakiś gówniarz ciągnie za koszulkę. Dla mnie mężczyzna, który drugiego mężczyznę ciągnie za koszulkę, powinien być natychmiast wyrzucony z boiska i pozbawiony na rok wykonywania tego zawodu, bo on robi ze mnie idiotę. Nie tylko ze mnie – też z tego, który zaczyna to samo robić na trybunach. Jeśli im wolno, to i mnie wolno, a do tego jeszcze tłum chroni mnie przed odpowiedzialnością. Chamstwo wzięło się z boiska i przeszło na trybuny. To prosty sport dla głupich – dlatego że każdy się na nim zna. 10 panów biega po boisku, kopie kawałek napompowanej skóry i chce ją wbić do siatki. Na podwórku też to robią i na plażach, bo to jest najprostsze. Nikt na plaży nie gra w szachy. Jeśli każdy się zna, to nikt się nie zna. Kryteria oceny są żałosne. To, co my myślimy i mówimy o piłce, jest okrutnie prymitywne. To samo dotyczy wiary. Ludzie niewiele wiedzą o wierze, o Kościele. Wierzą, bo tak, na wszelki wypadek. Każdy coś wie na temat Boga, nawet jeśli kompletnie nie ma o tym pojęcia, nie zna historii naszej religii. Te stadiony, które teraz powstały, to kolejne urągowisko. Powstały na zasadzie „zastaw się, a postaw się”. Oczywiście, chwała Bogu, że było to EURO, bo stadiony zostały, ale razem z tym zostały też problem, co z tym zrobić. Widownia nie jest kompletna. Ta resztka człowieka rozsądnego, który jest we mnie, buntuje się przeciwko temu. Po prostu nie mam ochoty mówić o grze polskich drużyn, gdy jestem kibicem Barcelony, która nigdy nie jest zmęczona. Gra mecz co 3 dni i gra dobrze. Jeśli mam do wyboru Gabriela Garcíę Márqueza i jakiegoś prozaika z Polski, który ma popularność, ale do pięt mu nie dorasta, to polskiego pisarza czytał nie będę, bo nie mam czasu. Nie obejrzę polskiej piłki tylko dlatego, że jestem Polakiem. Patriotyzmu upatrywałbym w czymś zupełnie innym, a mianowicie w zdrowym rozsądku na każdej płaszczyźnie: sportowej, religijnej, politycznej, narodowościowej i tak dalej. Nie mogę o tym mówić bez włączenia podstawowej inteligencji.

(słychać ton zegara) Słyszysz, jak zegar odmierza czas? Tak można odmierzyć część człowieka rozsądnego od tego, co Muniek nazywa debilizmem. W tej drugiej części kibica, którym jestem, mogę mówić o tym, co się właśnie zdarzyło po meczu z Niemcami. Wiesz, znowu euforia, odrodzenie. Czekanie na to, że ci chłopcy od tego momentu w siebie uwierzą. Ale co to znaczy? Że wcześniej nie wierzyli? Można powiedzieć, że to kompleksy. Zmarły niedawno Tadeusz Konwicki mówił, że wyrażają się one chociażby w tym, że przed każdym meczem czujemy lęk. Może rzeczywiście tak było lub jest? Czujemy lęk i stąd te marzenia o remisie, jeśli to pasuje do układu w tabeli. Albo też robimy tak bezkompromisowo, idiotycznie: oczekujemy zwycięstwa za wszelką cenę. To nie jest tak. Przecież po drugiej stronie też są chłopcy, którzy czegoś chcą. Powinniśmy czekać na piękno piłki. Jeśli czekasz tylko na zwycięstwo, to znaczy, że jesteś pomylony. W tej grze różni zwyciężają – a tu chodzi o piękno gry! O to, co stosują Anglicy czy Niemcy. Do ostatniej minuty grają o wszystko. To się udziela kibicom: widzą, że ktoś coś z siebie daje. Wtedy wynik, ciągle najważniejszy, ale tylko pozornie, schodzi na plan dalszy. Ma zwyciężyć piękno sportu, a nie piękno cyfr. A już życzenie przeciwnikowi nieszczęścia, wyrzucenia z boiska, złamania nogi jest chamstwem. To głupota niemająca nic wspólnego z ideą sportu. Teraz mniej, ale chodziłem na mecze całe życie. Wygrywałem, przegrywałem. Marzłem. Kiedyś jeszcze można było wziąć flaszeczkę. Z Krzysiem Litwinem, Marcinem Dańcem, Jurkiem Fedorowiczem, z Leszkiem Piskorzem chodziliśmy na ten stadion. Oni chodzą do tej pory. Ja już nie. Nie chcę być obrażany przez pętaków, nie mogę na to patrzeć. Raz poszedłem. Chciałem zobaczyć ten nowy stadion Wisły. Z zewnątrz wygląda jak jakiś port, nie wiem, w Świnoujściu. Może w środku inaczej? No i był mecz, pucharowy. Zima. I rzucali śnieżkami w bramkarza. No co to jest? W ogóle z kim oni wtedy grali? Skandynawowie jacyś… Belgowie. Standard Liège. To był mocno groteskowy mecz. No właśnie. Powiedz mi, co to za sens rzucać w bramkarza. Jeśli jakiś Latynos zastrzeli piłkarza, to jest to rzecz potworna, ale to

57


przynajmniej grzech, przestępstwo. A tutaj te śnieżki to prostactwo. Ohyda. I co, taki debil myśli, że pomoże drużynie? Bawi go to? Ten rzucający jest jednym z nas. Jeśli idę na stadion, to identyfikuję się ze wszystkimi. Więc nie rzucając, też rzucam. A nie chcę rzucać przy pomocy cudzych rąk w obcego bramkarza. Już nawet nie mówię o tym niewyobrażalnym chamstwie. Żyję w Krakowie 40 lat, prawie 50, ale zawsze byłem przybyszem. Mieszkałem kiedyś przy alei Focha [aleja przy krakowskich Błoniach – przyp. red.], więc chodziłem i na Cracovię, i na Wisłę. Mimo że gdzieś jestem kibicem Wisły. Z czego to się wzięło? Znam Adasia Nawałkę jeszcze z czasów juniora. Koleguję się z Rysiem Sarnatem, Antkiem Szymanowskim, Adamem Musiałem. Wszystkich ich znam, to są moi przyjaciele, przez to jakoś z tym klubem się związałem. Gdy trenerem był Orest Lenczyk, to my byliśmy na wszystkich meczach, a oni na wszystkich naszych premierach. Przychodzili do Starego Teatru. Ja coś grałem i oni coś grali. To była cudowna, wspaniała Wisła. No więc chodziłem na Cracovię i byłem tak wściekły, że wiślacy nienawidzili tego klubu. Ten miejski nacjonalizm, szowinizm. Nienawiść do przeciwnika. Nazywa się go chujem, ubekiem, żydem. To nie do zniesienia. W pewnym momencie zobaczyłem na stadionie dorastającą dziewczynkę, taką 14–15-letnią. Zaczęła bluźnić i to tak, że wyszedłem w połowie meczu i już nie wróciłem. Obrzydliwe. Ta młodość, inspirowana pewnie namiętnością dziadka albo taty, przyszła i bluźni. Pewnie w ich obecności. Nikogo to nie dziwiło. A na boisku miernota, aż ręce opadają. Więc dlaczego mam tam być? Byłem ostatnio na meczu Barcelony z Atletico. Tam kibice nikogo nie oszczędzają, matce każdego coś zarzucą. No ale mecz da się oglądać. Atletico grało dość brutalnie, twardo. Ale widzisz, po każdym meczu ligi hiszpańskiej czy nawet angielskiej piłkarze kończą mecz i się obejmują, coś mają sobie do powiedzenia. Jak schodzą z boiska polscy piłkarze, to nie jest to tak powszechne. To są ponure facety, które albo wygrały, albo przegrały. Tam jest przyjaźń, męska czułość. To inni ludzie, z tego bierze się ta gibkość. Oni grają miękko i myślą miękko.

58

Ten biedny Messi. Kocham go bez pamięci. Wiesz dlaczego, jestem głupi? Bo nienawidzę Ronaldo. Tylko dlatego, że kocham Messiego? Przecież to idiotyzm totalny. Z Rysiem Sarnatem oglądamy mecz i rozmawiamy. Jak nie w domu, to przez telefon. Tego Ronaldo nazywamy „żelem”. Przecież to wspaniały piłkarz! Szybki, świetnie strzela wolne. Te jego kroki do tyłu. Trzy kroki. Jak to wszystko nas, bracie, denerwuje. Bo my jesteśmy głupki, które do obłędu kochają Messiego. Tak nie wolno, ale to głupota kibica, który ma ciągłą nadzieję. Boże, ile ja meczów oglądałem, a wiedziałem, że nic z tego nie będzie. I wreszcie spełniona nadzieja w postaci 2:0 – i będzie to trwać 8 lat. Tak jak żyliśmy meczem z Portugalią. Jak to jest możliwe? Wciąż żyjemy meczem z Anglią sprzed 42 lat. Tak! I ta Portugalia. Jak to jest, że wybiegło 11 piłkarzy, między nimi jakiś Bronowicki, który gra wielki mecz. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia. Nie wiedzieli, co w ogóle się dzieje. Grało 10 fantastycznych piłkarzy i za 2 miesiące ich już nie było. To znaczy, że to nie byli oni. Niemiec może grać trochę gorzej, ale cały czas jest utrzymany poziom. To boli. Jestem starszym panem i pewnie już do śmierci nie zobaczę wygranej z Niemcami. Ale będę żył tym 2:0. To głupota kibica. Ciągle się tym zajmujemy, wciąż powstają nowe pisma. Sport narodowy… Nie przypuszczałem, że będę częścią narodu, który będzie ubóstwiał piłkę nożną. Nie! Po prostu nie! Nie chcę, żeby ktoś – czy to na trybunach, czy na boisku – ze mnie kpił. Nie, nie, nie. Jak można mieć te 26 lat i nie mieć zdrowia, siły na jeden mecz. Zmieniają go, bo się zagonił. Jak się zagonił, to w ogóle nie powinien już grać. Gdy byłem młody, to nie wiedziałem, co to zmęczenie. Miałem 7 kolejnych nocy zdjęciowych, spałem po 2–3 godziny. Aktor to zdrowie i siła. Tak samo piłkarz. Musi prowadzić zdrowy tryb życia. No jaki inny, na rany Chrystusa? Oni się teraz dowiedzieli, że nie można jeść schabowego z kapustą, tylko marchew? Dopiero teraz, gdy biorą cały czas takie apanaże? Przecież to ludzi wnerwia. Dowiaduję się, że Korona Kielce głosem radnych znowu dostaje 8 milionów dotacji i ktoś zarabia tam 60 tysięcy miesięcznie. I oni są na dole tabeli. Ja wiem, że piłka to pieniądze, ale sam fakt, że o tym mówimy, świadczy o naszej chorobie i chorobie sportu. Wyobraź sobie, że

ktoś powie, że teatr to pieniądze. Pamiętam te siermiężne warunki. Same kotary, bez dekoracji. I tak może powstać dzieło światowe. Nigdy nie graliśmy za pieniądze. Dopiero teraz się to pojawiło, pieniądz nabrał wartości. Moja młodość przypadła na czas, kiedy pieniędzy nie miał nikt. I to tyle, jeśli chodzi o szlachetność. Ciągle szukam jej w sporcie czy teatrze. Pieniądz nie powinien być decydujący. Kiedyś nie był. Liczył się etos pracy, etos sportu. Wiem, że patrzysz na mnie jak na faceta, który urwał się z wykopalisk pod Biskupinem, ale ja mówię o pryncypiach, o rzeczach najważniejszych. Zobacz, jak oni śpiewali na MŚ, przecież tych z Afryki to aż chciało rozerwać. Ten patriotyzm. Nasi mówią, że są patriotami. Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek, Glik grają za granicą i to świetnie. Oni tam przede wszystkim świetnie pracują. Przejęli kompletnie inne myślenie, jeśli chodzi o odpowiedzialność za swoją pracę. To ma też związek z zarobkami, ale płaci się za coś. Tutaj ulegają kompletnej demoralizacji. Ta piłka ciągle jeszcze nie wyzdrowiała. Pomijam takie błędy jak Legii ze Szkotami. Tam jednak chłopcy od finansów budują klub na miarę wielkich na świecie. Ale te metody, które być może nawet doprowadzą do Ligi Mistrzów, to nie jest coś, czym się zachwycam. Mnie taki sport kompletnie nie interesuje. Lata temu chodziłem na stadion lekkoatletyczny Cracovii. On dawno zgnił. Kiedyś tam była dobra bieżnia. Poszedłem na mecz z Włochami. Biegł Livio Berruti, mistrz olimpijski. Biegła Barbara Sobotta-Janiszewska, która jest matką mojego syna. Była też Jarka Jóźwiakowska-Bieda, matka chrzestna Łukasza. Ona była wicemistrzynią olimpijską. Piękny mecz. Wszystko się to rozleciało i na ten stadion przychodziły szkoły na zawody. No i ja. Oglądałem, jak na 100 metrów biegnie pięciu. Jak oni walczyli! Gdybym miał to porównać z biegami najlepszych sprinterów, to wybrałbym tamtych. Pod warunkiem, że walczą. Mnie kompletnie nie interesuje wynik, tylko emocja, którą widzę u ludzi dążących do zwycięstwa. Latami jeździłem do Budapesztu. No i często nie mogłem dojechać, bo jak tylko minąłem granicę w Šahy, to zawsze był jakiś mecz. Siadałem na trawie albo na trybunie i patrzyłem, jak oni walczą. No i to było piękne. Jeżeli piłkarz nie walczy i do tego nie umie tego robić, to robi mnie w lewo i jestem świadkiem żenującego widowiska.


Czyli historia piłki nożnej to, jak pisał Eduardo Galeano, „podróż od obowiązku do przyjemności”? Ale tu chodzi, o co dokładnie? Że kibicuje się z obowiązku? Można to rozumieć na wiele sposobów. Kiedyś piłkarz grał z przyjemności, teraz dlatego, że to jego praca. Musimy ustalić, co to jest ten etos pracy. Ktoś może powiedzieć, że idzie do biura, odwala robotę i wraca do domu. Ktoś inny idzie do biura i tam… pracuje. To w każdej dziedzinie na świecie. Widać, kiedy komuś praca sprawia przyjemność. Taki garderobiany w filmie na Węgrzech. Jemu sprawiało przyjemność, że czyścił mi buty, że pomagał mi zakładać zbroję. Często to byli studenci, którzy sobie dorabiali. Im ta praca sprawiała satysfakcję. W Polsce garderobiany siedział na kanapie i był wściekły, że ma tylko 1200 złotych i że żona znowu jest w ciąży. Trzeba kochać wszystko, co się robi. Ty musisz kochać pisanie, inny musi kochać podawanie piwa. Praca w istocie jest cudem, jest boskim darem. Praca to nie tylko pieniądze i zmęczenie, lecz także świadomość, że coś robisz po coś. Tutaj przyjeżdżali i przyjeżdżać będą różni piłkarze: Żuraw, Szczęsny, Baszczu. Przyjeżdżają do takiego miasta jak Kraków, do którego trafiłem ja, Krzysiek Globisz, Jurek Trela. Każdy trafił tu skądś – ja z Kujaw, spod Włocławka – do takiego wspaniałego miasta jak Kraków. Każde miasto ma historię, jakieś piękno. Kraków ma tego w nadmiarze. To miasto jest cudem. Zbigniew Preisner nawet z przesadą mówił, że jest Kraków i cała reszta. I teraz, jeśli tu przyjeżdżam, nawet z Poznania, jak to zrobił Żurawski, to od tego momentu pracuję nie za pieniądze, tylko dla tego miasta. Dla tych murów, za którymi idą wieki. Do nich trzeba dorzucić cegiełkę. Aktor zagrane role, malarz obrazy, a piłkarz strzelane bramki. Trzeba mieć świadomość nie tego, że jest się z Poznania, ale tego, że przyjeżdża się do miasta, które trzeba szanować i kochać. Mieć świadomość, że coś dla niego zrobić. Ktoś z nimi o tym rozmawia? Jak przyjeżdżasz do Krakowa, to jesteś wyróżniony, a jak ci się nie podoba, to się wynoś. Rób, co kochasz, albo idź tam, gdzie dają ci większe pieniądze. To samo tyczy się Gdańska, Warszawy, Wrocławia. Trzeba przez chwilę stać się obywatelem tego miasta i zrobić wszystko, żeby temu miastu pokazać jakieś piękno. Jakąś, nazwijmy to, pracę. Praca każdego z nas to próba napisania wiersza. Pięknego wiersza dla ludzi. Człowiek, który nic nie robi

dla ludzi, jest nikim. Człowiek, który robi tylko dla siebie, jest kretynem. Nie rozumie praw tego świata. A oni przyjeżdżają, żeby pograć sobie w piłkę, i jeszcze robią to źle. Czy talent piłkarza i aktora można porównać? Talenty i predyspozycje mają to do siebie, w generalnym sensie, że są ze sobą związane. Pokusiłbym się nawet o udowodnienie, że talent taksówkarza, lekarza, aktora i piłkarza ma związki. Są pewne spójności. Zatrzymajmy się przy piłkarzu i aktorze, bo tutaj związki są oczywiste. Jeden i drugi występuje przed widownią, jest odpowiedzialny za to, żeby to zespół był oklaskiwany. Obydwaj edukują widownię teatralną i stadionową. Więc jeżeli piłkarz jest chamem, to edukuje w chamski sposób. Jeśli aktor jest szmirusem i używa środków poniżej pasa, czyli np. komizmu polegającego na tym, że ktoś się drapie po pośladkach, a ludzie się z tego śmieją. Widzisz polskie kabarety. To widoczny dowód edukowania widowni w złym kierunku. Seriale są wielkim szkodnikiem, bo zwalniają ludzi z myślenia. Kabarety mylą rechot widowni ze śmiechem. Ludzie śmieją się z głupoty, bo głupotę widzą. Kolejny związek to próba podobania się widowni. Piłkarz i aktor w dobrym tego słowa znaczeniu chcą dobrze wypaść. Do tego chodzi o zespół, bo film i teatr to sprawy zespołowe. Istnieją na scenie ensemble: masz tak grać, żeby nie nadeptywać komuś na nogę. Musisz dać partnerowi możliwość wykorzystania puenty, kiedy do niej zmierza, a w tym czasie można odwrócić uwagę od tej szlachetnej puenty jakimś trywialnym gestem. To jest koleżeńskość i analogię do piłki widać dokładnie. Nie wiem, co w meczu z Espanyolem chciał udowodnić ten Bale, gdy nie podał do Ronaldo, którego nie cierpię, bo jest „żelem”, ale jednak powinien tę piłkę mu podać. Tamten był ewidentnie w lepszej sytuacji. Na scenie też można mówić o zachowaniach niezespołowych, co mnie oburza, bo ja należę do ludzi, którzy jeszcze wiedzą, co to jest aktorstwo. Wielu ludziom, nie tylko młodym, w ogóle umknęła istota aktorstwa, podobnie jak z istotą piłkarstwa. W legendach mówi się o Okońskim, o Garrinchy, o rajdzie Maradony. Piękno indywidualnych dokonań w zespole. A my idziemy na wynik, nam jest obojętne to, że umyka nam piękno futbolu. Oglądamy serial, nie wiedząc, że nas odmóżdża, jest

zlepkiem idiotyzmów. Wystarczy nam, że na stadionie wygraliśmy mecz, a widzowi, że spędził w kalesonach pół godziny, oglądając bzdety i pijąc piwo. Gdy piłkarz i aktor źle oddziałują na widownię, to ta zaczyna akceptować bylejakość. Nie ma artystów, coraz rzadziej widać na scenie Gajosa, który jest aktorem, a coraz częściej ludzi, którzy zdobywają popularność – i widownia myli to z istotą mojego zawodu. Trybuny widzą kogoś, kto jest czarny, i już jest zdziwienie. Albo dostrzegają to, że ktoś inny przyszedł za 100 milionów euro, więc przychodzą go zobaczyć i kupują jego koszulki. Związków jest wiele. Tu reżyser, tam trener. W jednym i drugim przypadku pusta widownia źle zaświadcza o stadionie, o klubie, teatrze. A pełna widownia czasem źle o powodach, dla których się zebrała. Mówię tu, gdy ktoś podstępnie wygrywa lub kiepsko rozśmiesza, jak w przypadku kabaretów. Następuje triumf prymitywizmu i wyniku, który tak naprawdę nic nie znaczy. On ma znaczenie w waszych relacjach dziennikarskich i gdzieś tam w kasie. Jest wiele związków, można długo o tym gadać, bo to są dwa teatry. Wszędzie są gwiazdy, rzemieślnicy, epizodziści, ludzie od czarnej roboty, którzy pracują na to, żeby ci pierwsi mogli wykończyć ostatnie podanie. Czy piłka nożna ma scenariusz? Dużo się o tym mówi. Nawet dyletanci powtarzają o zagęszczeniu pola, o indywidualnym kryciu. Ja się w to nie wgłębiam i nawet nie chcę. Oni tak mówią o tym w telewizji, znają się, ale nie wiem po co. Tak o tym opowiadają, jakby to było zupełnie jasne, ale przecież piłka jasną wcale nie jest. Jeżeli aktor nauczy się tekstu i wszystko ustalone jest przez reżysera, to tak naprawdę sztuka pojawia pojawia się wtedy, gdy te słupki slalomu dążące do braw, do celu, do wyniku, do gola są za każdym razem pokonywane inaczej. Jeżeli byśmy taktykę przyrównali do slalomu, to sztuka i sport pojawiają się wtedy, kiedy w trakcie meczu zmienia się to, co zostało ustalone. Nie całkiem, bo trzeba się cofnąć, gdy gramy przeciwko wielkiej drużynie, bo nas może zmiażdżyć, ale są kontry, talenty ludzkie, instynkt. Coś, co powoduje, że to, co zostało ustalone, przestaje być ważne, bo pojawia się sztuka – teatralna albo sportowa. Wkurza mnie, gdy mój zawód pozostaje w defensywie, że mówi się o tym, że ktoś aktorzy, bo się przewrócił. Aktor, żeby mógł zagrać prawdziwą rolę, to musi utoczyć własnej krwi. Jeśli ktoś chce grać w „Królu Learze”, wejść w skórę Raskolnikowa, Stawrogina, kogoś z bra-

59


ci Karamazow, to przecież to jest na pograniczu szaleństwa, choroby psychicznej. Płacimy za to wielką ludzką cenę. To nie oznacza, że grając Otella, mamy udusić własną żonę. Nie mówię o tak daleko posuniętej szkole aktorstwa, ale przecież aktor to jest manufaktura, na której on pracuje, to jest instrument, na którym gra od początku do końca, którego nie ma. Nie jest tak, że ktoś przestaje grać dlatego, że jest stary. Po prostu powinien grać inne role. Czasem po prostu ich nie ma. Czy więc piłka nożna ma scenariusz? No ma i nie ma. Przed meczem on jest, ale odejście od niego powoduje, że trener bywa zachwycony bardziej, a widownia szaleje ze szczęścia. Jeżeli się ustala, że cały mecz gramy defensywnie, a w pewnym momencie wpadnie dwóm czy trzem chłopakom pomysł na jakąś kontrę, która wcale nie była ustaleniem, to pojawia się zachwyt.

60

Gdy widzimy wielką rolę czy wspaniałe zagranie, to ono nam się wydaje tak proste. Piękno aktorstwa i sportu tkwi właśnie w prostocie? Wszystko, co piękne, wyjątkowe – czy to na boisku, czy na scenie – jest proste. Weźmiesz mądry wiersz Norwida, na przykład ten: „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba Podnoszą z ziemi przez uszanowanie Dla darów Nieba, Tęskno mi, Panie…” To są najprostsze w świecie słowa. Cholera, będę trochę niekonsekwentny, ale konsekwencją do końca zajmują się idioci. Doskonały pomysł na scenie w przypadku aktora potrafi w prosty sposób ustawić mu rolę i daje poczucie wyjątkowości. To tak jakby rasowy napastnik pojawił się z nową

kiwką, nie do rozszyfrowania. Analizują go, wiedzą jak przekłada nogą, a tu wyskakuje z czymś nowym, co wynika z intuicji. Zobacz, mówię o tym, a wcześniej o ustaleniach. Hmm… Jedno z drugim jest związane. Trzeba wszystko wymyślić, a potem o wszystkim zapomnieć. Tak to wygląda. Albert Camus powiedział kiedyś, że wszystkiego, co wie o moralności, dowiedział się z piłki nożnej. Pan czegoś się nauczył dzięki piłce? Wiesz, ktoś taki jak Camus ma takie nazwisko, że można palnąć każdą głupotę i wszyscy się zastanawiają, o co w tym chodzi. Dzięki piłce nauczyłem się moralności. Może coś w tym jest… Na szczęście Camus mówił mądrzejsze rzeczy, na przykład w swoich szkicach: Don Juan nie powinien być zabity przez piorun, tylko jego koniec widziałby w celi hiszpańskiego klasztoru. Za oknem spa-


lona słońcem ziemia, a on w środku. Modli się i błaga o przebaczenie za grzechy nie do obrazu, ale do jego ram, bo w środku obrazu nie ma. Modli się do Boga, w którego nie wierzy. To szczególna udręka, bo wierzący korzystają z nieprawdopodobnego handicapu. Niektórzy się z tym rodzą, przeważnie to choroba psychiczna, bo Bóg to dążenie do Boga, a nie korzystanie z jego obecności. To próba uwierzenia. Moralności można się nauczyć w każdym przejawie życia. Co to znaczy: moralnie? Dla mnie na przykład niemoralne jest nieszanowanie pracy drugiego człowieka. Kiedyś źle zaparkowałem samochód, ale szybko chciałem załatwić sprawę u grawera, którzy przygotował mi tabliczkę z napisem „Jan Nowicki”. Wbiegam do niego, pytam się, czy jest gotowe. Było. Poprosiłem o zawinięcie, od razu zapytałem, ile płacę. On wyciąga tę tabliczkę, jakiś papierek i zaczyna wolno to zawijać. Ja się trzęsę, bo zaraz dostanę mandat, przecież zatrzymałem się w bezsensownym miejscu. A ten bierze śrubki do wkręcania i znowu zawija. Powoli i pieczołowicie. Mówię, że mam źle zaparkowany samochód, pospieszam. A on: „Gdzie się pan tak spieszy? To jest moja praca, wie pan. Pana nie będzie, mnie nie będzie, a na tych drzwiach ta tabliczka może być. A ja nie chcę, żeby była porysowana”. Zamurowało mnie, poczułem się jak ostatni gnojek. Ten człowiek wykonał tabliczkę i nie chce, żeby była porysowana, a mnie było to obojętne. Chyba zachowałem się niemoralnie. Jak ostatni kretyn. Mówił pan o Messim. Jakich jeszcze graczy pan podziwiał? Tu można mówić o podziwie, wręcz o miłości. Oszołom czy debil kocha z różnych powodów. Także niesłusznych. Bo kocha bez pamięci. Miłość nie tylko nie zna granic, lecz także traci rozum. Do kobiety, nałogów, alkoholu, papierosów. Nie zna umiaru. Poza tym jest dziwnie ukorzeniona. Jestem chłopcem z małego miasta, z biedy, i gdzieś sobie umyśliłem, że ten Messi też taki jest. To nic, że skończył szkołę w Barcelonie. Ale to jego zachowanie, siermiężność wyglądu – to wskazuje na pochodzenie. Przecież w porównaniu z „żelem”, to on powinien być jego kierowcą. „Żel” ma kaloryfer z przodu i jest obrażony, jak go koszą. Cóż, taki jest futbol. Messi jest z ludu i ja też jestem z ludu. Od razu się z nim identyfikuję. No i Barcelona grała tę cudowną tiki-takę, którą uwielbiałem. Potem stała się nie tyle niemodna, ile znaleźli na nią receptę. Choćby przez ten

autobus jak Mourinho. Artystów można wykończyć w różny sposób. Na przykład wejść z maczugą i rozpieprzyć to wszystko jak Edek w „Tangu”. Poza tym wiesz, ja w ogóle tę Barcelonę moją kocham za całokształt. Iniesta – kocham go za to, że tak delikatnie łysieje, wchodzi już w wiek męski. Pique – nie wiem za co, może za to, że jest wysoki. Alvesa za ten strzał, który kiedyś widziałem. Mascherano! Jaki on turniej rozegrał w lecie, cudowny. Z Niemców Neuera, prawego obrońcę Lahma. Mały kurdupel, ma takie przyspieszenie. Widzisz, ta miłość jest rozdrobniona. Gdybyśmy mieli zdefiniować głupotę kibica, to tak, jakby facet miał żonę albo facetka męża, który ją co jakiś czas zdradza. Ona się obraża, płacze, kończy się to zawsze awanturą. W końcu się wyprowadza, ale wraca, bo zdradzać przestał. I znowu za jakiś czas zaczyna. Ten kibic to jest właśnie taka zdradzona żona, która wybacza. Dobrze jest oglądać piłkę. Palę sobie eleganckiego papierosa, siedzę na trybunie, a 10 czasem starszych panów papla się w jakimś błocie. Człowiek to jest istota licha, kiepska, która lubi patrzeć na czyjeś zmęczenie, wysiłek. Nawet jeżeli to zmierza donikąd, ale oni tak sobie biegają. Niby o coś im chodzi. Dobrze jest na to popatrzeć. Pamięć kibica kształtuje się na pierwszym mundialu, który widział. U pana też tak jest? Jest coś takiego, to zresztą wiąże się z młodością. Wiesz, dokonania aktorskie najlepiej czują się w ludzkich legendach, pamięci. Ta pamięć nadaje im rangę, zapomina wszystko, co złe, a pamięta wszystko, co dobre. Podobnie jest z kibicowaniem, z wielkimi meczami i z naszą miłością do piłki. Skoro mija tyle lat, to upatrujemy w tym szczególnego cudu. Albo to jest wielki mecz, albo mundial. Dla mnie oczywiście były to mistrzostwa w Niemczech w 1974 roku. Wcześniej był remis z Anglią, żyliśmy tym nieprawdopodobnie. Kochaliśmy tę drużynę. A to było 11 przeciętnych piłkarzy. Oczywiście tutaj byli świetni. Spotkałem ich na obozie w Zakopanem przed MŚ. Przyglądałem się im bez większej atencji, chociaż z zaciekawieniem. Pojechali do Niemiec i z 11 szarych zawodników zrobiło 11 aniołów. Raptem okazuje się, że Maszczyk jest znakomity w pomocy, świetnie wspiera wspaniałego Kasperczaka. Gadocha to niebywałej klasy skrzydłowym z piękną kiwką,

że Gorgoń to skała, a Tomaszewski to jeden z większych wariatów w bramce. Oczywiście jest też Szarmach, Lubański. 11 aniołów. Nie wymienił pan Kazimierza Deyny. No, oczywiście on. Kaziu Deyna. Mówią, że był absolutnie największy. Jeżeli oni wcześniej nie byli orłami i nie doszli do tego sukcesu systematycznością, za którą stoi szkolenie, myśl, wychowanie, to znaczy, że znowu jesteśmy świadkami cudu. Cuda są groźne – wszystko jedno, czy są nad Wisłą, jak w przypadku bitwy, czy Matki Boskiej w szybie familoka. To nie ma być 11 aniołów, którzy pojawili się ni stąd, ni zowąd, tylko 11 piłkarzy wychowanych w dyscyplinie, mądrze prowadzonych pedagogicznie. I zaraz po nich następni i następnie. To, co było, to takie niesłychanie polskie. Tego nie zmienimy nigdy. Drżę o to, co będzie z siatkarzami, co będzie z piłką ręczną. Chciałbym, żeby to trwało, żebym miał poczucie, że polska siatkówka trwa, trwa i trwa. I trwać będzie: przy napływie młodych, przy trenerach – wszystko jedno skąd. Co to za radość, pojawienie się tego Antigi, który zawsze był sympatycznym gościem. Dobrze, że wziął do pomocy kolegę, który zna się lepiej na trenowaniu. Zrobili to we dwójkę, ale to nie ma znaczenia w ilu. Ważne, że pojawiło się coś pięknego. To nie było tylko mistrzostwo, to była wspaniałą droga do tego rezultatu. Ci chłopcy naprawdę słusznie zostali mistrzami. W piłce znowu jest szansa, bo mamy kilku świetnych chłopaków: Krychowiak – nagle okazuje się, że to jakaś skała. Tak gra w tej Sevilli. Inne chłopaki, w które trzeba tchnąć dumę, bezwzględność, taktykę, walkę do ostatniej minuty. Żeby pięknie wygrywali i pięknie przegrywali. Żeby dawali z siebie wszystko na boisku, a nade wszystko, żeby nie było im obojętne, że są Polakami. Mimo że żyjemy w Europie. To zawsze jest tak, że możemy kochać wiele kobiet przez całe życie, ale zawsze pozostanie matka. Kraj to jest ta matka. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to jest bęcwałem. Patriotyzm to jest moja praca, mój przeżyty dzień, a nie Matka Boska w klapie. Jak ktoś krzyczy „Kocham Polskę” albo całuje orła na koszulce, to już jest popis. Wolę, żeby w sercu był ten orzeł, a nie na koszulce. Mówi do ciebie człowiek, który z patriotyzmem nie ma za dużo wspólnego i w ogóle nie lubi tego słowa. Patriotyzm, szacunek do samego siebie. Do piłki i grania na scenie. Odpowiedzialność za to, co się robi – to jest patriotyzm.

61


Jaki mecz pan najbardziej pamięta? Tak, że przypomni pan sobie cały dzień, wszystko, co się wtedy działo. Nie uwierzysz. Piękny, słoneczny dzień. Na trybunach Wisły wcale nie komplet, ale dość dużo widzów. Miałem takie niby lepsze miejsce, nie było jeszcze loży VIP Cupiała, gdzie bogowie siedzą, jedzą i nie patrzą na mecz. I przyjechali ci Hiszpanie, palili wonne cygara i siedzieli w pierwszym rzędzie z pięknymi kobietami. Wspaniali panowie w marynarkach i te dziewczyny z burzą włosów na głowie. Wyluzowani kompletnie. Już wiesz, co to był za mecz? Z Realem Saragossa. Przecież w tej Hiszpanii myśmy przerżnęli. Siedzę w Krakowie z Rysiem Sarnatem, który trzyma w ręku taki mały różaniec, bo jest głęboko wierzący. Co idzie piłka na jego syna Artura, to on tak ściska, mówi: „musisz, musisz”. No i te łajdaki na początku strzelają nam gola. To był nawet samobój Marcina Baszczyńskiego. Kompletnie opadają ręce. Nie ma żadnych szans, nadziei. I schodzą do szatni w przerwie. Po kwadransie wychodzą i ten mecz… wygrywają. Słuchaj, jakbyś zobaczył, jak ci Hiszpanie brzydli, gasły im cygara, paniom oklapły włosy, stały się przetłuszczone. A myśmy to wygrali. Jak coś takiego widzisz… Mieliśmy taką knajpkę, którą ktoś zlikwidował, jakiś idiota. Tylu tam zacnych ludzi chodziło. Nazywała się Pod Kasztanami. Teraz jest tablica, że powstanie tam sala koncertowa. Dekadę temu zlikwidowali tę budę, gdzie przychodzili chłopcy i śpiewali Beatlesów. Wszyscy kibice Wisły szli tam ze stadionu. Można było fajnie pojeść, były takie małe rzeczy typu flaczki, fasolka po bretońsku. No i wódeczka i piwo. Uroczy właściciel. I kibice. Nieagresywni, sympatyczni. Tam świętowaliśmy ten triumf. Ten mecz pamiętam, nie jakiś mundial czy olimpiadę. Myśmy kompletnie zwariowali. Niebywałe. Jest jakiś piłkarz, z którym by pan się napił? Tak, Maciej Szczęsny. Jeden z inteligentniejszych ludzi, jakich czytałem, którego śledzę. Może teraz jest trochę gorzki, bo chyba jego stosunek z synem jest nie najlepszy, ale to człowiek, który mógłby być tym, kim by chciał. To szczególna i oryginalna umysłowość. Idzie swoimi tropami, często pod prąd. Świetny facet.

62

Który reżyser byłby najlepszym trenerem piłkarskim? Siłą rzeczy nie wiedziałby wiele o piłce, ale te wszystkie zawiłości taktyczne są po to, żeby udowodnić, że futbol to szachy, a Mourinho to bóg z Guardiolą drugim bogiem. Jest jeszcze trochę świętych po drodze, do których dołącza teraz Adaś Nawałka, bo wygrał z Niemcami. Więc nasz reżyser, o którego pytasz, nie miałby o tym najmniejszego pojęcia. Ale gdyby znał się na piłce tak jak na filmie lub teatrze. Poczekaj. Dobrze, że by się na tym nie znał. Miałby taką drużynę jak Bayern, Real czy Barcelona. Piłki by nie widział, może raz mógłby zobaczyć, że są dwie bramki, w których stoi 2 bramkarzy, a biega 20 zawodników. To musiałby być fenomenalny motywator, którego pojawienie się oznaczałoby, że piłkarze poczuliby się pięknie rozbawieni. Tyle lat ktoś im rysował coś kredą, pokazywał na laptopie, a przychodzi ktoś tutaj i mówi, że nic nie wie. Wszedłby do szatni i powiedział: „Słyszałem, że jesteście piękni i wspaniali. Chciałbym to zobaczyć. Żebyście byli dżentelmeńscy, ale szybsi. Żebyście ośmieszali swoich przeciwników. Fajnie i chytrze ich mijali. No i żebyście do tej bramki strzelali. Wypada ludziom, którzy niczym innym poza graniem w piłkę się nie zajmują, do jasnej cholery, trafić do bramki w większości przypadków. Ona nie jest tak mała. To kawał przestrzeni. Więc, chłopcy, nie róbcie mi tego”. Tak by powiedział Andrzej Wajda. „A ja teraz wezmę dobrego drinka do ręki, usiądę na ławce i się wam poprzyglądam, co wy robicie z tym, że nie ma wśród was trenera. Macie mnie zachwycić jako reżysera”. I oni by zagrali świetny mecz. To się nazywa motywacja. Nawiasem mówiąc, to słowo mnie nieprawdopodobnie zadziwia. Gdzieś słyszę, że zawodników motywują, puszczając im „Krzyżaków”, „Bitwę pod Grunwaldem”, jakieś filmy karate. Co to w ogóle jest? Jak można tak człowieka motywować? Gdyby tak ktoś mnie motywował, to w trakcie grania bym chyba umarł. Nikt mnie nie motywował. Ani pieniędzmi, ani inaczej. Festiwalami? Czy byłem bardziej zmotywowany w Londynie niż w Rzeszowie? Skąd! Jeżeli ktoś nie ma wewnętrznej motywacji na cały proces bycia piłkarzem, to niech przestanie nim być. Wybrał zły zawód. Motywację trzeba mieć w sobie, a nie dlatego, że trener puści mi „Gladiatora”.

Żałuje pan, że kiedyś o piłce pisali Leopold Tyrmand i Stanisław Dygat, a teraz takich piór brakuje? Pewnie, że tak, ale wiesz, dlaczego byli świetni? Bo oni na piłce, na tych arkanach się nie znali. Oni patrzyli na ten sport jak na zjawisko artystyczno-emocjonalne. Jak na spektakl. Jestem przekonany, że napisaliby teraz o meczu lepiej niż niejeden dziennikarz. Spisaliby nazwiska, fakty, takie bzdety – i tyle z pracy dziennikarskiej. Jeżeli o piłce pisze Dygat, Konwicki czy Wirzyński, to znaczy, że to zjawisko, które jest ważne i piękne. Tylko nie można posługiwać się komunałami: to taka nowomowa, wszystko jednakowe, nie ma nic oryginalnego. Żeby coś takiego było, to trzeba znaleźć własną ocenę. Ona bardzo często nie będzie się pokrywać z oceną innych. Może być kontrowersyjna, nie podobać się naczelnemu, ale czytelnik dostrzeże to, że jest namiętna, choć błędna. Zauważy, że ktoś pisze wiersz na temat meczu, a nie nędzną prozę o minutach i golach. Czyli futbol to bardziej poezja niż proza? Futbol poezją bywa rzadko, a proza to rzecz trudna. Napisać kartkę maszynopisu wcale nie jest łatwo. Trudno powiedzieć, co jest trudniejsze. To jak dyskusja o tym, co lepsze: Beethoven czy Mozart. Istnieje coś takiego jak proza poetycka, wiersz bez interpunkcji. To się wszystko miesza. Zwykliśmy mówić: „Jakie to jest piękne. To nie futbol, to poezja”. Tak się o tym mówi, ale czy futbol jest bliższy prozie? To jest i to, i to. Chodzi o piękno, którego rezultatem jest wynik. On nigdy nie może być najważniejszy. Taki się stał, bo za tym stoją pieniądze. Przechodzisz rundę w pucharach, to kupujesz piłkarza. Wspomniałeś o trenerze. Nie rozumiem istoty zmian trenerów w Polsce. Nie rozumiem tego, że Probierz przestaje być dobry, zmienia klub i znowu jest dobry. Potem znowu go zmieniają. Przecież w tym nie ma sensu. To wciąż ten sam Probierz. Co, piłkarzom się nie spodobał? Działaczom? Ciągle mnie zastanawia łącznie z PZPN-em, choć ten dzięki Zbyszkowi Bońkowi stał się myślący i zwyczajny. Może też dlatego, że to taki przyjemny kontrast z przaśnością Grzegorza Laty. Wtedy były dożynki, remiza strażacka. Wiocha. Teraz jest lepiej, wierzę też w Adasia. Widzisz, ciągle wierzę. Wierzę w coś nie do spełnienia i wierzę w coś, co zabiera mi czas. Po co mi ta emocja? Po cholerę… Dlaczego? Dlaczego nie mam się emocjonować i myśleć


bardziej o chłopaku, który po drugiej stronie ulicy jest ciężko chory? Dlaczego o nim nie myślę, nie śledzę jego losów, tylko kontuzję Błaszczykowskiego? To głupota. Mogę śledzić, ale bez namiętności – a we mnie jest namiętność. To głupie. Zdarzyło się panu kiedykolwiek gardzić sobą przez piłkę? Mimo całego zainteresowania piłką ona nie dotykała mnie do tego stopnia, żebym uciekał się do tak strasznego odczucia jak samopogarda. To jest ostro powiedziane, niemniej spróbuję odpowiedzieć. W przypadku polskiej piłki każdemu, kto czuje się debilem, jak mówi Muniek, ale też w miarę rozsądnym człowiekiem jednocześnie – a jest nas wielu – musi się zdarzyć coś takiego jak poczucie zakłopotania. Idziesz na mecz, nawet nie chodzi o to, że on jest sprzedany. Zanim się o tym dowiesz, to już mija czas, o pogardzie nie ma mowy. Nie, nie miałem pogardy do samego siebie. Natomiast miałem poczucie zażenowania i wstydu do siebie. Ktoś mnie lekceważył. Tak

jest, gdy w teatrze ktoś nie umie tekstu na pamięć, bo jak ktoś nie umie grać, to w ogóle tam się nie powinien znaleźć, na boisku też. Gdy ktoś zapomina albo ma takiego kaca, że nie pamięta, to wtedy jest mi źle. Na trybunach wtedy, gdy ktoś wybija w trybuny, kiedy nie trzeba.

Dla pana piłka nożna ma bardziej głos Jana Ciszewskiego czy Dariusza Szpakowskiego? Ciszewskiego, ale to ma związek z reprezentacją i latami mojej młodości. Poza tym był magiem mikrofonu, jak Bogdan Tuszyński w kolarstwie czy Bohdan Tomaszewski w tenisie.

Generalnie mam wrażenie, że mnie robią w lewo. Teraz, jeśli chodzi o zdanie starego człowieka, który chodzi do galerii, żeby kupić sobie dobrą marynarkę, który ma pieniądze i kupuje sobie bilet na mecz, więc mam prawo do własnego zdania. Czuję się zlekceważony, gdy ktoś ma idiotyczną fryzurę. Zabawną i fikuśną jeszcze zrozumiem, ale gdy ktoś na głowie mam coś takiego, że nie mogę na to patrzeć, to mnie to brzydzi. Fryzura na jakieś faraona – co on chce przez to powiedzieć? Dlaczego kocham Messiego? Bo on czegoś takiego nie ma. Ma twarz czeladnika stolarskiego i taką fryzurę. Nie wiem, jaki on jest w głębi, są jakieś sygnały, że jest skłócony, ale one pochodzą od twoich kolegów dziennikarzy. Muszą o czymś pisać.

Tomaszewski komentuje nawet do dzisiaj. Aż przesadza nawet. Umieszcza tenis w sportowej świątyni dżentelmeństwa, koleżeństwa, grzeczności. On, relacjonując mecz, edukuje ludzi, jak mają odbierać świat, współzawodnictwo. To są panowie z najwyższej półki. Ciszewski był emocjonalny, jak jeszcze jeden chłopak z boiska, ale stojący przy mikrofonie. Poza tym był sprawozdawcą, który miał swoją twarz. Mnie komentator kojarzy się głównie z głosem, zwłaszcza mnie, który interesował się sportem, gdy nie było telewizji. Teraz sprawozdawcy za mało są sobą. Nie chodzi o to zagęszczenie pola. Był na Węgrzech sprawozdawca, nie pamiętam, jak się nazywał. Uwielbiany przez Węgrów. Pytałem się ich często, z czego się śmieją, gdy słuchają relacji. Ten komentator często po zagraniach mówił

63


coś w stylu: „Oj, Jożi, Jożi. Nie powinieneś dostać od żony gulaszu za to, jak zagrałeś teraz”. A potem wracał do fachowości. Teraz komentatorzy przede wszystkim popisują się tym, co przeczytali. Większość rzeczy już wiem, bo śledzę prasę sportową. Oni wiedzą już więcej, bo jeszcze czytają zagraniczne media, więc zaczynają przekazywać mi wiedzę, którą znam, a jak nie znam, to jej nie potrzebuję. Potem zaczynają mi mówić, co jest na boisku, co mnie tak wnerwia, że momentami wyłączam fonię. A bez dźwięku nie mogę żyć, bo piłka bez odgłosu trybun jest bez sensu, więc wracam. I ten mi dalej opowiada, co się dzieje albo kto i za ile został sprzedany. Trzeba się odważyć by przy pełnej fachowości zacząć mówić o gulaszu. Fachowość, a potem ludzkie odczucie. To ważne. U sprawozdawców czuć nadmiar samozadowolenia. Wielu ma poczucie, że dysponuje oryginalnym i szczególnym głosem i go lubi. U aktorów też to widać. Wybitny aktor nie lubi być aktorem, bo jego to boli i on daje z siebie wszystko w jeden wieczór. Człowiek nie lubi, gdy go boli. Nie wolno lubić tego, co robi się wybitnie, to nas musi drażnić. Przede wszystkim mamy tego nie zauważać. To jak z najpiękniejszą kobietą, których prawie nie ma. Najpiękniejszą jest ta, która nie ma świadomości swojej urody. To się rzadko zdarza, prawie w ogóle, głównie u lolitek. Stąd pojawiło się to zboczenie u mężczyzn, którzy dostrzegają ten szczególny moment, gdy z dziecka wykluwa się kobieta i już nią jest, ale jeszcze o tym nie wie. I on wtedy idzie w to, popełniając grzech czy przestępstwo. Więc nie wolno zachwycać się swoim głosem, a zwłaszcza nie wolno epatować informacjami, które widz zna. U nas nic nie drgnęło, jeśli chodzi o komentatorów. Mamy Szaranowicza, Babiarza, Szpakowskiego, ale oni się nie rozwijają. Młodzi i lepsi nie przychodzą. Jest taki jeden sprawozdawca, który strasznie krzyczy. Cały czas jest podniecony. Wprowadza napięcie nawet wtedy, gdy na ekranie nic się nie dzieje. Wydaje mu się, że jest świetny. Komentator to aktor, psycholog i fachowiec. Przede wszystkim: oryginał. Żebyśmy go pokochali. Ciszewski był inny, bywało, że chlapnął coś życiowego o gulaszu. Z tego jest znany. Przed jednym z derbów Krakowa spotkał się pan z Jerzym Pilchem przed kamerami Canal+. Jak pan to wspomina?

64

Niewiele już pamiętam. To było w Klubie Pod Gruszką w Krakowie. On zna się lepiej na piłce ode mnie, ale co to znaczy? Rozmawialiśmy o zjawisku, które działo się na naszych oczach. Nie musieliśmy opowiadać jakichś fachowych racji. Jest taka moda na świecie, że ludzie wybitni – a Pilch do nich należy – od literatów do papieża uważają, że w dobrym tonie jest być kibicem jakiejś drużyny, że w tym jest jakieś chłopięce zapamiętanie, jakieś jajo. Że jestem ze wszystkimi, jestem normalny. Poza tym, że jestem pisarzem czy papieżem, to jeszcze jestem kibicem. I Pilchu, który mieszka blisko stadionu, chodzi na te mecze – to mu zostało z dzieciństwa. On to ma. Ma to samo, co Grzegorz Miecugow po ojcu. Teraz jest w Warszawie, ale jak każdy tęskni za Krakowem. I kibicowanie Cracovii zostało mu trochę dla zabawy, trochę dla sentymentu. Mam nadzieję, że ich nie obrażam, ale kibicowanie to taka próba dotarcia do wdzięku. Zrobili ze mnie kibica Wisły i już taki umrę. Napisałem książkę „Mężczyzna i one”, która cieszy się uznaniem czytelników. No i zrobili ze mnie specjalistę od kobiet. Ale ja pisałem o kobietach dlatego, że piałem do „Zwierciadła”. To o kim miałem pisać. O rybach? Chyba nie da się być specjalistą od kobiet? Nie, to jest niemożliwe. Tak samo nie da się być do końca specjalistą od piłki nożnej. Wciąż mam nadzieję, że wiele jest w talencie, improwizacji, w niespodziance. Czy taki trener Realu Saragossa miał w planach taktycznych, że dostanie po tyłku? Przecież oni przyjechali, zobaczyli ten stadion, tak jak my jechaliśmy na jakiś LZS. Teraz to nie, ale wtedy to była bida. Z tym kibicowaniem tak jest. „Jestem kibicem”, mówi papież. O, jakiego mamy ludzkiego papieża. Nawiasem mówiąc, pojawienie się Franciszka to dowód na istnienie Ducha Świętego. Nie myślałem, że pojawi się ktoś głoszący takie prawdy, że będzie mówił o człowieku ubogim, kto będzie tępił pedofilię. To instytucja, która gnije od wieków. Da się opowiedzieć o piłce coś do końca? O meczu może tak, ale o niczym tak naprawdę nie da się opowiedzieć od końca. Ani o kobiecie, ani o miłości, ani o jakimkolwiek sporcie. Możesz mówić godzinami, mając zasób wiedzy rodem ze szkoły trenerskiej, ale to wszystko jest poniekąd. Nieprzewidywalność jest czarem, natomiast umieszczenie zdarzenia w rubrykach, wyli-

czeniach jest potrzebne, ale nie decydujące. Stąd też miłość do Messiego, który robi rzeczy nadprzyrodzone. Mówią o tych wszystkich pracach dotyczących wybijania z rogu. Stałe fragmenty gry. Ulubiony temat. Pracują nad tym. No pewnie, z grubsza wiadomo, kto gdzie będzie stał i przy kim. Ale nikt mi nie powie, że ten facet, który strzela za 40 metrów, celował na głowę tego, który jest przy bramce. W tym, jak on kopie, nie ma żadnej logicznej metody. Uderza, ewentualnie trochę kieruje w prawo, ale to, że trafia na głowę kolegi, to wynik intuicji. To, co zrobił van Persie, kiedy frunął w powietrze na mundialu. To, co wykonał, ta bramka. Zrobił to jak ptak. Frunął i główkował. Zresztą nie wiem, dlaczego ten gol nie był bramką mundialu, tylko ta jakaś inna. Walnął, ucelował. Ten gol Ibrahimovicia z przewrotki z połowy to przecież też przypadek. Dużo jest przypadku, na szczęście. Bez tego piłka to szachy. Przy tych wszystkich założeniach, przy rutynie, przy wielkim sporcie na boisko powinno wybiegać 22 chłopców oszalałych ze szczęścia, improwizatorów z podwórka. Żeby byli radośni. Taki Suarez – gryzie. Dobra, niech to robi. Zawieszą go na pół roku. Ale zobacz, on ugryzł. Czy to w porządku? Nie, to jest straszne, ale piękne. Trawę gryzą kozy, a on ugryzł piłkarza. Jaki on jest zaangażowany. Temu Chielliniemu ręka nie odpadła. Suarez ma zęby jak nutria, stworzone do gryzienia. Oczekuje pan jeszcze czegoś od piłki? Rzeczy, jakiej nigdy nie otrzymam. Mianowicie – przy dużym zdrowiu i wybieganiu – mniej atletyczności, mniej udawanego padania i mniej otwartych ust przy tym padaniu. Wiesz, jaka jest różnica między piłkarzem a rugbystą? Piłkarz udaje, że go boli, a rugbysta, że go nie boli. Dlatego w rugby grają prawdziwi mężczyźni. Zobacz, jak oni wyglądają, jakieś potwory. Wielkie, bezkompromisowe. To się nie spełni, bo są wypracowane metody udawania, fauli taktycznych, obrażania przeciwnika, plucia. To wszystko są, jak sądzę, metody mniej lub bardziej opisane w trenerskich podręcznikach. Claudio Gentile czy Lesław Ćmikiewicz od tego byli. Wychodzili na boisko, by komuś dowalić. To po to jest kultywowane, by zwyciężać. Doprowadzono to do obłędu. Wynik zawsze będzie ważny, ale nie najważniejszy. Chodzi o to, żeby na boisku powstał piękny wiersz o


młodych ludziach, o starszych, którzy grają do utraty tchu. Którzy wychodzą jak gladiatorzy na boisko, a po wszystkim umieją jeszcze objąć przeciwnika i z nim porozmawiać. Chcę, żeby tego było jak najwięcej. Niczego nie oczekuję, bo będąc Polakiem i kibicem, nie mogę oczekiwać wielkiej polskiej piłki na przestrzeni dekad, bo to jest niemożliwe. Zajmujesz się tematem, który jest utopijny. Piszesz o piłce, ale nie masz po co jeździć na mecz na przykład Ruchu Chorzów z Górnikiem Zabrze. Ostatnio zdarzyło mi się na tym spotkaniu właśnie być. Siedziałem obok Wojciecha Kuczoka, który tak określił piłkarzy: „doskonali w swojej niedoskonałości”. Pojechałem kiedyś do Chorzowa na mecz z jakimiś Skandynawami. Nie pamiętam już. To było ważne spotkanie. Pytałeś o autopogardę. Tym niech zajmuje się Alberto Moravia [autor powieści „Pogarda” – przyp. red.]. Czułem zniesmaczenie. Najpierw miałem problem, żeby dojechać, potem zaparkować. Jeszcze ktoś chciał mi ukraść pieniądze. Idę na ten wielki stadion i widzę, że nie potrafią grać. Myślałem, że zwariuję. Musiałem czym prędzej wracać do Krakowa, więc poszedłem w połowie do samochodu, bo nie mogłem wytrzymać. Był taki moment Wisły, kiedy grali z Schalke, z Lazio. Pojechałem do Rzymu na ten mecz. Kiedyś Basia biegała na olimpiadzie na tym stadionie, a oni tam grali w piłkę. Niedawno była 12. rocznica meczu z Schalke. Jeden z piłkarzy prosił, żeby nie pisać o tym zespole jako o „świetnym”. Mówił, że to była „zajebista drużyna”. Do dziś pamiętam, jak Kosowski z tymi długimi włosami biegł do jakiegoś podania jak hart. Do tego Żurawski. Jaka to była drużyna! Jakie było piękno w tej grze, uroda. Nie wychodzili, żeby zwyciężać. Robili to pięknie. Do dzisiaj częściej wspomina się Holandię, srebrnych medalistów z 1974 roku, a nie zwycięzców z Niemiec. Ty mówisz jeszcze o Cruyffie, Neeskensie, Krolu. Pojechałem kiedyś na jakieś pokazy filmowe w Rotterdamie. Z kim ja tam byłem? O dziwo z Bohdanem Porębą, który miał opinię, jaką miał. Byliśmy na 20. piętrze obracającej się wieży. Nawet ta knajpa lekko się ruszała, trochę jak statek. Świetne jedzenie, zacni ludzie, kucharz w wielkiej czapie, który wychodził i pytał się, czy smaczne. U nas bieda jak cholera. Komuna. Palić można było wtedy wszędzie, ale ja wyszedłem sobie zapalić na taras. Patrzę w przestrzeń, a tam

taki świetlisty krąg jak UFO. Pytam się, co to jest. Usłyszałem, że to stadion Feyenoordu. A przecież tam trenował mój kolega Antek Brzezańczyk. Więc mnie zapytali, czy lubię piłkę, i zaprosili do klubu. Powiedzieli, że załatwią mi samochód i po treningu tam pojadę. Może za godzinę pojawił się przy stole Wim van Hanegem, wtedy bożyszcze tłumów. Skromny, świetny chłopak. Przyjechał ktoś z Polski, aktor, który lubi Feyenoord. Natychmiast go wprowadzili. Znalazł czas i uznał za słuszne przyjechać. Wyobrażasz sobie, że Ronaldo otrzymuje taki telefon? Przecież ten telefon w ogóle by do niego nie dotarł.

sób. Oni się izolują ze strachu. W skrajnym przypadku znajdzie się taki kibic, który zabije. Oni są skrępowani sobą i trochę się boją, bo żyją w atmosferze nadużycia. Kibic ich kocha dlatego, że skoro sam już nie gra, to niech przynajmniej serce bije z czułości. Mówią tylko, że kochają fanów i dla nich grają, że kochają kraj. Tak naprawdę to ludzie, którzy zarabiają na piłce i wcale im nie zależy, żeby być największymi. Wystarczy być dobrymi.

Pojechałem do tego Feyenoordu. Z polskiej biedy. Tam było tyle tych boisk, niektóre kryte. Naliczyłem chyba z 12 dookoła głównej płyty. Wszędzie trenowały małe chłopaczki. Antek skończył trening, poszliśmy na kawę, a chłopcy wracali z treningu z mokrymi włosami. To była boska jedenastka, świetna drużyna. Siedzimy sobie i idzie taki facet z długimi kędziorami, Antek zawołał go palcem. Ten grzecznie podszedł i trener mu powiedział, że przyjechał do niego wielki polski aktor. On się ukłonił, podał mi rękę, ja „cześć, hello”. Nie opowiadam tego, żeby sprawić sobie przyjemność, bo co to za przyjemność. Po prostu zwracam uwagę na skromność tych chłopaków. To byli zwyczajni ludzie, a nie te popieprzone bogi. Ktoś nadął ten balon nie do wytrzymania. To z powrotem powinni być skromni chłopcy, ale to niemożliwe, bo nie pozwoli na to biznes i reklama. Napompowano to wszystko, żeby wyciągnąć pieniądze, znarkotyzować świat. Różne są na to sposoby. Jeżeli tylko następuje nadmierna miłość, niekontrolowana, to idiociejesz i patrzysz na futbol jak na bóstwo. Wszystko trzeba utrzymać w dystansie. Stąd kibic musi się składać z dwóch połówek: z tego, którego Muniek nazywa debilem, i tego, który temu wszystkiemu przygląda się z dystansem. Przerzucanie się z jednego do drugiego prowadzi do schizofrenii, ale właśnie z takim schizofrenikiem rozmawiasz. Futbol to miłość w jedną stronę? Większa jest miłość kibiców do piłkarzy niż odwrotnie. Oni żyją w pewnej enklawie, bardzo długo bywają ze sobą, co prowadzi do zwyrodnienia. Nie można tak długo być ze sobą. Poza tym pewnie czują się osaczeni. Chyba czują, że coś jest nie w porządku, że podział dóbr nie może przebiegać w ten spo-

65


ZAWÓD: PIŁKARZ JESZCZE CAŁKIEM NIEDAWNO, 2 LATA TEMU, JAKO PRACOWNICY BIURA PRASOWEGO POLONII WARSZAWA MIELIŚMY WRAZ Z ADAMEM DRYGALSKIM OKAZJĘ PODRÓŻOWAĆ PO POLSCE Z EKSTRAKLASOWYM ZESPOŁEM CZARNYCH KOSZUL. NA WYJAZDACH TOWARZYSZYŁ NAM KOMPUTER, APARAT I PRZEDE WSZYSTKIM KAMERA. EFEKT? FILM „KASA BĘDZIE JUTRO”, O KTÓRYM SWEGO CZASU BYŁO DOSYĆ GŁOŚNO, A TOMASZ SMOKOWSKI – MOŻE ZBYT GÓRNOLOTNIE – NAZWAŁ GO NAJLEPSZYM SPORTOWYM DOKUMENTEM 2013 ROKU. OD TAMTEGO CZASU SPORO SIĘ ZMIENIŁO, ALE KAMERA ZAWSZE POZOSTAWAŁA W ZASIĘGU RĘKI. CO Z TEGO WYNIKŁO? OTÓŻ, NIE MAJĄC TAKICH PLANÓW, NAKRĘCILIŚMY KOLEJNY FILM.

W ostatnich miesiącach – pośrednio także przez degradację Polonii, z którą byliśmy związani – nadarzyła się okazja do poznania wielu ludzi związanych z niższymi ligami. I wiecie co? Gra w 3. lidze wymaga większej determinacji i samozaparcia niż w ekstraklasie. Wcale nie chodzi mi o to, że piłkarze grający na najwyższym poziomie rozgrywek w naszym kraju są słabi, a do tego się obijają – choć takie są stereotypy. Co mam na myśli? To, że w 3. lidze trzeba się starać tak samo, a czasu na to jest zdecydowanie mniej. „Zawód: piłkarz” to tytuł nowego filmu, którego premiera wstępnie zaplanowana jest na wiosnę. O tym, że Robert Lewandowski jest w topie najlepiej zarabiających piłkarzy w Bundeslidze, a Kuba Błaszczykowski jeździ wypasionym samochodem, wie każdy przeciętny kibic. O tym, że Michał Janowski to całkiem solidny obrońca – niekoniecznie. Jak wiemy (a jeśli ktoś nie wie – za moment zostanie oświecony), doba trwa 24 godziny. Zarówno dla przykładowego Lewandowskiego, jak i wspomnianego Janowskiego. Różnica jest taka, że pierwszy to stuprocentowy profesjonalista, który cały swój czas poświęca na doskonalenie umiejętności: technicznych, motorycznych, siłowych. Słowem: maszyna. Drugi? Wychodzi z domu o 7, a wraca o 22, bo treningi piłkarskie musi pogodzić z pracą na pełen etat. Właśnie to chcemy pokazać. Życie. Tu piłkarz, tam piłkarz. Ten musi kopnąć piłkę i wygrać mecz, tamten – identycznie. Niby ta sama dyscyplina, a jednak zupełnie inna bajka. Bohaterami filmu „Zawód: piłkarz” będzie trzech zawodników występującej w III lidze łódzko-mazowieckiej Pilicy Białobrzegi oraz ich trener. Dlaczego akurat Pilicy? Sam fakt, że większość piłkarzy tego klubu na co dzień mieszka i pracuje w Warszawie, a na treningi dojeżdżają 75 kilometrów w jedną stronę (!), uznaliśmy za powód, by przedstawić ich szerszej publiczności. Pierwsza z ukazanych postaci, 21-letni Kamil Matulka, występuje jako pomocnik lub napastnik. Jest bardzo szybki. Ten atut od czasu do czasu przydaje mu się nie tylko na boisku, lecz także w pracy. Jest listonoszem i zdarza się, że gonią go psy (okazuje się, że to motyw nie tylko z dowcipów).

66

Co ciekawe, czworonogie zwierzęta – w tym przypadku nastawione niezbyt przyjacielsko – będą wraz z Kamilem bohaterami jednej ze scen filmu. 28-letni Zbyszek Obłuski jest napastnikiem. Jak na 3. ligę – całkiem dobrym. W rundzie jesiennej zdobył 6 bramek – tyle samo, co Adam Czerkas z Polonii Warszawa, który grał kiedyś w ekstraklasie. Zbyszek na co dzień pracuje w pizzerii. Jak sam twierdzi: ma zamiar grać w piłkę do 60. roku życia. Z entuzjazmem wspomina wydarzenie sprzed kilku lat, kiedy miał okazję wystąpić w sparingu przeciwko Zniczowi Pruszków, którego graczami byli wówczas Robert Lewandowski i Radosław Majewski. Trzeci z piłkarskich bohaterów filmu to Adam Bolek. Ma 40 lat i jest bramkarzem (ktoś pomyśli: że jeszcze mu się chce?). Był w jego życiu moment, kiedy mógł powalczyć o profesjonalną karierę. Zawsze wybierał jednak studia i pracę. Dziś nie żałuje. Jest wicestarostą powiatu białobrzeskiego i kandydatem na burmistrza gminy Białobrzegi. Swoje miejsce pracy, urząd, porównuje do… mediolańskiego San Siro. A piłka? „Satysfakcję można czerpać na każdym poziomie rozgrywek”, przekonuje. – Ostatnio policzyłem i wyszło mi, że jako trener Pilicy Białobrzegi przejechałem już 10 tysięcy kilometrów – mówi Arkadiusz Modrzejewski, warszawski taksówkarz. To właśnie on codziennie po południu zabiera kilku chłopaków spod stacji metra Racławicka, by ruszyć w podróż na trening. Modrzejewski przed kamerą, przemierzając swoją taksówką ulice Warszawy, opowiada między innymi o tym, że jako nastolatek jeździł w roli kibica na wyjazdowe mecze Legii. W filmie nie zabraknie również anegdot o pasażerach, których wozi na co dzień. Co ciekawe – skoro temat Legii został już wywołany – jednym z nich był piłkarz z obecnej kadry stołecznego klubu. Z trwającego 24 minuty materiału wyłania się obraz ludzi z pasją, których codzienny trud wynagradzany jest tym, co lubią najbardziej: treningiem. Podobnie jak w „Kasa będzie jutro”, w filmie znajdą się ujęcia z szatni. Właśnie. Tam są Wszołek, Przybecki i Stokowiec, tutaj – Matulka, Obłuski i Modrzejewski. Tacy sami, a jednak inni. Do zobaczenia na ekranie.

Mateusz Sokołowski „Kasa będzie jutro”


RACJA NAJMOJSZA LOS TO FIGLARZ. W PREMIEROWYM WYDANIU „BOISKA” IRONIZOWAŁEM, ŻE GAZETA SPEKTAKULARNIE UPADNIE, BO NIE MA ŻADNYCH SZANS W POTWORNIE TRUDNYCH REALIACH PRASOWYCH. TYMCZASEM TRZYMACIE W RĘKACH DRUGI NUMER, A ORANGE SPORT - MOJA ALMA MATER NIEMAL ZNIKNĘŁA Z RYNKU. OCZYWIŚCIE NIE BYŁEM NA TYLE GŁUPI, BY SIĘ TEGO NIE SPODZIEWAĆ (JESTEM IDIOTĄ, ALE NIE JESTEM GŁUPI JAK MAWIAŁ FORREST GUMP).

Jasne sygnały o tym, że będzie źle otrzymywaliśmy od dłuższego czasu. I zdążyliśmy przywyknąć. W fascynującej biografii „Open” Andre Agassiego pada zdanie: kontroluj to co możesz kontrolować. Warto je zapamiętać zwłaszcza na trudne chwile w życiu. Kiedy jest hekatomba, a my nie możemy temu zaradzić. Skoro zacząłem od AA to jeszcze jeden cytat: życie nauczyło mnie jednego. Będzie mną pomiatać, rzucać kłody pod nogi i celować we mnie wszystkim oprócz zlewu. A na koniec i tak przywali zlewem. Uważajcie na siebie! Na Twitterze Pierwsza Wojna Dziennikarska. Trwa walka na argumenty, które nie interesują nikogo poza salonem prasowym z Warszawy. Nikogo. Prawda jest brutalna. Kibiców (a to oni nas karmią) kompletnie nie obchodzi to, który dziennikarz nazwał którego chujem. Kto kogo wyrzucił z pracy, a kto kogo zatrudnił. Kto jest za Zbigniewem Bońkiem a kto przeciw. W skali globalnej obchodzi to kilkadziesiąt, góra kilkaset osób. W świetnej książce „Biblia Dziennikarstwa”jeden z reporterów opisuje historię z wyprawy wojennej. Garstka korespondentów z różnych krajów siedzi przy stole i „rozmawia na ulubiony temat każdego dziennikarza, czyli na temat innych dziennikarzy”. Sedno tarczy powiedziałbymgr doc. Zenon Zambik. Hm. No i właśnie się zorientowałem, że dwa moje pierwsze akapity są poświęcone środowisku. Mądrala. Wiecie czemu „La Gazzetta dello sport” to najlepszy dziennik sportowy na świecie? Bo to czysty sport. Czysty. A pisać pięknie, profesjonalnie i wciągająco o sporcie to cholernie trudna rzecz. Unikatowa. Pozdrawiam Pawła Zarzecznego. Moim zdaniem on potrafi! Krystian Bielik trafił do Arsenalu. Pytam Piotrka Jóźwiaka (nie mylić z Markiem) - człowieka instytucję, dziś prężnego menedżera (nie mylić z Markiem po raz drugi), świetnie znającego rynek młodych zawodników: czy on jest AŻ tak dobry? Jóźwiak (Piotrek) w swoim stylu przechyla pięćdziesiąt mililitrów i mówi: nikt w Polsce nie ma takiego talentu. Urosły mi skrzydła jak bielikowi. Żyjemy w kraju potrzebującym sukcesu w każdej dziedzinie życia. Zwłaszcza w sporcie. Zwłaszcza w futbolu. A wszystkim malkontentom narzekającym na młode pokolenie nad Wisłą przytaczam fakty. Obecnie to w Polsce powstaje najwięcej start upów. Jesteśmy bezkonkurencyjni w Europie. Dane na podstawie informacji pracownika Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Doktorantki Kamili Kotulskiej. Ona też zrobi karierę.

Coraz więcej osób wiesza psy na Radosławie Osuchu. Ostatnio Herlod Goulon, człowiek, który był w ciemnej dupie (a spróbujcie mnie o coś posądzić!), kiedy właściciel Zawiszy Bydgoszcz podał mu rękę i być może uratował życie. Wiecie co ich łączyło latem 2013 roku? Waga. Po niemal dwóch latach Gulon już zza węgła (albo jak kto woli z Nikozji) strzela do swojego dobrodzieja. Paskudne to. Jedyna broń jaką Osuch powinien odpowiedzieć to siostra Pogarda. Na sytuację w Bydgoszczy patrzę z wielkim smutkiem. Komentowałem wiele meczów Zawiszy z czasów walki o Ekstraklasę. Widziałem jak zespół sięga po Puchar i Superpuchar Polski. Osuch był wówczas blisko beatyfikacji. Dziś jest blisko trumny. Autorom happeningu z Bydgoszczy przypomnę, że drzewo na ich trumnę też już rośnie. Memento mori. Kamil Glik jest już absolutną gwiazdą Torino, człowiekiem ubóstwianym przez kibiców i autorem pięciu spektakularnych bramek w tym sezonie. Santo subito. Według mnie to najlepszy obrońca Serie A. Taki Angelo Ogbonna, który w 2013 roku za 13 milionów euro przeszedł z Torino do Juventusu jest o klasę gorszy. Chyba żaden polski piłkarz w ostatnich latach nie zapracował na taką kultowość i szacunek wśród kibiców. Ci z Turynu mogą o nim powiedzieć: nasz Kamil. A to najwyższy stopień uznania. Wręcz adopcja. W sezonie 2008/2009 Glik wraz z Mateuszem Kowalskim tworzył parę stoperów w Piaście Gliwice. Dziś KG jest najlepszym obrońcą Serie A. A MK najlepszym instruktorem fitness w krakowskiej siłowni. Nie porównuję ich być pokazać kontrast, by ironizować. Każdy powinien być najlepszy w tym co robi. Nie ważne czy w strzelaniu goli Milanowi czy pomaganiu ludziom na drodze do zdrowego stylu życia. Trzymajcie się!

Mateusz Święcicki Orange Sport (@matiswiecicki)

67


PIŁKARZ, KTÓRY SIEDZIAŁ ZA WORA GEORGIJ DEMETRADZE BYŁ BARDZO SKUTECZNYM NAPASTNIKIEM, KRÓLEM STRZELCÓW EKSTRAKLASY GRUZIŃSKIEJ, ROSYJSKIEJ I UKRAIŃSKIEJ. KIEDY KOŃCZYŁ W SWOJEJ OJCZYŹNIE KARIERĘ NIESPODZIEWANIE TRAFIŁA ZA KRATKI I W WIĘZIENIU SPĘDZIŁ PONAD DWA LATA.

Pewnie nie wszyscy wiedzą, kto to taki wor w zakonie. W wolnym tłumaczeniu jest to po prostu „honorowy złodziej”. Ale te dwa słowa znaczą dokładnie to samo co „Ojciec chrzestny” we włoskiej mafii, albo generał w wojsku. We wszystkich krajach byłego ZSRS określa się tak liderów świata kryminalnego. Po wielkich czystkach i wojnie z mafią w Rosji wory w zakonie przenieśli się na Kaukaz. W styczniu odbył się w Erywaniu wielki gangsterski zjazd. Przybyło do miasta ponad stu worów. W tym najbardziej znani – Robinson, Tachi, Dato, Waża, Sopotija, Sziszkan, Młody Szakro, Apakela, czy Ślepy Husajn. Kto śledzi rosyjskie kroniki kryminalne ten doskonale wie o kogo chodzi. Tematem obrad była… zbyt duża liczba ludzi, którzy w ostatnich latach nadali sobie tytuł wora w zakonie. W ostatnich latach każe się tak tytułować ponad 250 nowych przestępców. Starszyźnie się to nie podoba. I postanowiła, że wszyscy, którzy nadali sobie ten tytuł po 2008 r. zostają jego pozbawieni. Młodzi przestępcy coraz bardziej odchodzą bowiem od tradycji. Wor musi np. być oznaczony specjalnym tatuażem, nie mógł nigdy służyć w armii ani współpracować z władzą, mieć żony, legalnych dzieci, ani legalnego majątku. Prawdziwy wor ma na koncie co najmniej kilka wyroków skazujących. Honorowy kodeks opracował pierwszy wor w zakonie – Miszka Japończyk. Skazany przez cara na katorgę w 1908 r., oswobodzony w 1917 tytułował się „królem Odessy”, bo dzielił i rządził w tamtejszym światku przestępczym. Zanim został rozstrzelany przez bolszewików opracował kodeks, który z pewnymi modyfikacjami obowiązuje do dziś.

Zemsta Saakaszwiliego Piłkarz reprezentacji Gruzji Georgi Demetradze na swoje nieszczęście miał wśród znajomych jednego wora, ważnego w Tbilisi i okolicach, Wato Kipianiego zwanego „Wahtang”. Nie jest on poważany w świecie worów, bo zhańbił się tym, że w 2008 r. wypuszczono go na Ukrainie

68

na wolność za… dobre sprawowanie. Niskie notowania miał też u prezydenta swojej ojczyzny Micheila Saakaszwiliego. Kipiano oskarżany był bowiem o to, że w czasie wojny rosyjsko – gruzińskiej, korzystając z chaosu robił świetne interesy z generałami najeźdźców. Mówiąc wprost za jego głowę była wyznaczona nagroda. Kipiani nie przyjeżdżał więc do Gruzji, ale przeniósł się do Rosji co skończyło się jego aresztowaniem po tym, jak w Twerze porwał dla okupu miejscowego biznesmena w 2011 r. Wtedy jednak Demetradze siedział w „tiurmie” już od niemal roku. Saakaszwili postanowił bowiem zrobić obławę na przyjaciół Kipianiego. Dla przykładu aresztował trójkę ludzi tzw. autorytetów. Oprócz Demetradze, za kratki trafił pułkownik Kacha Misireli jeden z najwyższych rangą pracowników gruzińskiego MSW oraz przyjaciel piłkarza biznesmen Dawid Gagidze. Wszyscy trzej zostali oskarżeni o kultywowanie worowskich tradycji, co w Gruzji jest przestępstwem. Zatrzymano ich razem w mieszkaniu pułkownika. Ogłoszono, że Misireli i Gagidze byli uzbrojeni po zęby, a piłkarz miał w kieszeni 30 tys. dolarów, to wszystko wystarczyło do oskarżenia ich o organizację nielegalnych zakładów bukmacherskich, którymi z Ukrainy miał kierować wor Kipiani. Choć adwokaci oskarżonych wprost wyśmiewali „dowody” przeciwko rzekomym współpracownikom wora sąd był dla nich bardzo surowy. Demetradze, wciąż jeszcze czynny piłkarz został skazany na sześć lat bezwzględnego więzienia. Demetradze był jednym z najlepszych piłkarzy gruzińskich początków XXI wieku. Grał m.in. w Dynamie Tbilisi, Feyenoordzie Rotterdam, Dynamie Kijów, Ałanii Władykawkaz, Realu Sociedad San Sebastian, Lokomotywie Moskwa, Metalurgu Donieck, Maccabi Tel Awiw i Arsenalu Kijów. Na koniec kariery grał na Kaukazie – w FK Baku, a potem w gruzińskim Spartaki Cchinwali Tbilisi, gdzie jednak nie dograł sezonu do końca, bo trafił za kratki. Demetradze był bardzo skutecznym napastnikiem. Trzy razy został królem strzelców i to w trzech


różnych ligach. W Sezonie 1996/97 w 26 meczach Dynama Tbilisi strzelił 26 goli, co niebawem zapewniło mu transfer do Holandii. W 1999 r. snajperskim instynktem błysnął w Ałanii, gdzie 21 bramek w 28 spotkaniach dało mu tytuł króla strzelców ekstraklasy Rosji. W końcu w sezonie 2003/04 został najlepszym snajperem ukraińskiej Premier Lihy, strzelając 18 goli w 28 spotkaniach. Kiedy Demetradze grał w ligach byłego ZSRS to błyszczał. Nie powiodło mu się tylko na Zachodzie – mimo dwóch prób w Feyenoordzie i Realu Sociedad. W reprezentacji Gruzji też był dość skuteczny - w 55 meczach strzelił 12 goli. Grał w niej od 1996 do 2007 roku.

Dobroczyńca Kaładze Demetradze w więzieniu siedział od lipca 2010 r. do grudnia 2012 r. Wyjście na wolność zawdzięczał zmianie rządu. W październiku 2012 r. wybory wygrała partia Gruzińskie Marzenie założona przez biznesmena Bidzina Iwaniszwiliego, który po zwycięstwie został premierem. Jego prawą ręką i twarzą kampanii wyborczej był nie kto inny jak były gwiazdor Dynama Kijów i AC Milan – Kacha Kaładze. W nowym rządzie został on ministrem energetyki i wicepremierem. To dzięki jego staraniom Demetradze wyszedł na wolność. Stało się to możliwe po ogłoszeniu powszechnej amnestii. Ale Demetradze jest wdzięczny Kaładze także za to, że jeszcze przed zapadnięciem wyroku prosił o łaskę dla kolegi nie tylko u Saakaszwiliego, ale także u patrIarchy Gruzji, niestety bezskutecznie. Na boisko piłkarskie powrócił w czerwcu 2013 r. podczas meczu gwiazd na pożegnanie swojego wybawiciela – Kachy Kaładze. 50-tysięcy kibiców, którzy przyszli na stadion w Tbilisi oklaskiwać największe światowe gwiazdy futbolu, na widok Demetradze przecierało oczy ze zdziwienia i zastanawiało się co to za chudzielec. Okazało się, że piłkarz z więzienia wyszedł o 10 kg chudszy. - Na początku siedziałem w sześcioosobowej celi – wspominał Demetradze. – Potem przewieziono mnie do więzienia, dla przestępców z najwyższymi wyrokami po 25-35 lat. Tam też trafiłem do sześcioosobowej celi, ale mieszkało nas w niej tylko trzech. Było tam bardzo ciężko. W ogóle tylko ostatnie cztery miesiące miałem lżej. Przewieźli mnie do zony, gdzie można było i w piłkę pograć i telewizję pooglądać. Straszne było też samo aresztowanie. To miało miejsce 7 lipca 2010 r. w Tbilisi. Wpadło do nas ponad trzydziestu uzbrojonych po uszy mężczyzn. Nie stawiałem żadnego oporu, a mimo to zlali mnie jak nikt inny w całym moim życiu. Zmuszali mnie do fałszywych zeznań. Nie chciałem nic złego mówić przeciwko swoim przyjaciołom nawet pod przymusem. Mówiłem, jak chcecie to mnie rozstrzelajcie. Proces miał miejsce w marcu 2011 r. Skazali mnie na sześć lat. I to za co? Za jakieś podtrzymywanie worowskich tradycji! To jakaś farsa. Za to można posadzić na lata każdego Gruzina, który miał cokolwiek wspólnego z przestępczością! – denerwował się piłkarz.

od kolegów z boiska, a nawet od właścicieli klubów, w których występowałem. Zapewniam was, że gruzińskie więzienie różni się od tego co oglądaliście w hollywoodzkich filmach. Tam ludzie czasem znikali, słyszeliśmy o zabójstwach, pobicia to była norma. Byłem przerażony. Miałem tam spędzić sześć lat, dokładnie tyle ile żądał prokurator. Ale takie u nas były sądy – ile miało się dostać, to się dostało. Wiecie, że kilka razy trafiłem do karceru? I to bez żadnego powodu. Ot tak. Chcieli mnie złamać, żebym wsypał przyjaciół, ale ja nie mogłem nic przeciwko nim powiedzieć, bo oni niczym nie zawinili. Te dwa lata zniszczyły moją psychikę. Nie mogłem wychodzić nawet na spacery, a nawet pobyć i pogadać z innymi ludźmi niż moi koledzy z celi. W całym więzieniu miałem najniższy wyrok. Nie wiem co tam robiłem. Na 28 dni zablokowali mi tzw. kartę zamkniętego, czyli takie więzienne pieniądze. Nie mogłem kupić szczoteczki do zębów, pasty, papieru toaletowego i innych elementarnych rzeczy. Ten miesiąc spędziłem calutki tylko o chlebie i wodzie. I też nie wiedziałem za co ta kara. Cały czas myślałem tylko, żeby stamtąd uciec. Gdyby była taka możliwość na pewno bym spróbował, ale na to niestety nie było szans. Byłem w najlepiej strzeżonym więzieniu w Gruzji. Jedyne co dobre, to to, że mnie nie bili. Klawisze wiedzieli kim jestem i jednak jakiś szacunek do mnie mieli. Nie posuwali się za daleko. Ale też nie dawali mi odczuć, że jestem kimś lepszym. Po prostu traktowali mnie normalnie, jak innych. Za kratami zostało jeszcze mnóstwo dobrych ludzi, których tak jak mnie skrzywdził Saakaszwili. Teraz kiedy jestem na wolności staram się im pomagać, posyłając im różne rzeczy. Najlepiej było mi tam w ostatnich miesiącach, kiedy doszło do zmiany władzy i pozwolono nam grać w piłkę. Zaprosiłem kilku kolegów z zewnątrz i zagraliśmy mecz osadzeni – wolni i wygraliśmy 8:7, choć wśród gości było kilku znanych piłkarzy. Sam strzeliłem cztery gole dla osadzonych – wspominał swój koszmar Demetradze, w którego sprawie interweniowała nawet Amnesty International i inne międzynarodowe organizacje zajmujące się prawami człowieka. Jak zapewnia piłkarz o więzieniu już nie myśli. Nie zaprząta sobie głowy złymi rzeczami. Gdyby jego życiorys porównać do scenariusza filmowego, to jest on raczej hollywoodzki, a nie z filmów europejskich. Wszystko zakończyło się bowiem happy endem. Demetradze znów jest powszechnie szanowany. Kiedy po meczu z Polską z prowadzenia kadry zrezygnował Timor Kecbaja, to właśnie byłemu więźniowi zaproponowano objęcie reprezentacji Gruzji. Nie podjął się tej pracy, bo zajmuje się już czymś innym. Od ponad roku jest prezesem I-ligowego klubu Torpedo Kutaisi, z którym zajął siódme miejsce w rozgrywkach. Szczęścia nie miał za to wor, przez którego Demetradze wpadł w kłopoty. Kipiani zaraz po wyjściu z aresztu w 2012 r. został zastrzelony w Moskwie. Rosyjscy dziennikarze śledczy o zlecenie zabójstwa oskarżyli wysokiego rangą pracownika gruzińskiego MSW…

Nie dał się złamać Jego wspomnienia z więzienia są dosyć szokujące. Człowiek, który zarabiał miliony i był jednym z najpopularniejszych ludzi w swoim kraju nagle trafił między najgorszych kaukaskich mafiosów. - Kiedy wyszedłem za bramę więzienia, to nie wiedziałem czego się spodziewać. Patrzę, a tu tłum znajomych, same przyjazne twarze! Od razu rozdzwoniły się telefony od menedżerów, z którymi pracowałem,

Artur Szczepanik Gazeta Polska Codziennie

69


WSPOMNIENIA KĘDZIORA KOLEJNY NUMER BOISKA. KOLEJNY ODCINEK MOICH FUTBOLOWYCH WSPOMNIEŃ. PISAŁEM WCZEŚNIEJ O EURO 88, GULITT, VAN BASTEN, RIJKAARD. PIĘKNA EKIPA. MYŚLAŁEM, ŻE TO PIERWSZE MOJE ŚWIADOME WSPOMNIENIE FUTBOLOWE. POSZPERAŁEM I OKAZAŁO SIĘ, ŻE PEWIEN WYJĄTKOWY MECZ, KTÓRY WRYŁ MI SIĘ W PAMIĘĆ NA DOBRE, BYŁ WCZEŚNIEJ.

Dla mnie jako dzieciaka było to absolutnie fascynujące wydarzenie, jak inny świat. Teraz wiem, że był to event dla typowego Janusza. Ale nie takiego polskiego. Tych z Francji. Czyli mecz, który z trybun oglądali dumni mężczyźni z bagietką pod pachą o imieniu Jean. Rok 1988, ale nie pamiętałem, że był to maj. Czyli przed ME w Niemczech. Czyli może jednak przez to wydarzenie pokochałem piłkę nożną? Przez ten festyn, a dokładnie przez „pique-nique ». Mowa o meczu pożegnalnym Michela Platiniego. Pierwszy obraz w podświadomości to Janusza Maria Pfaff, który występował w jakiejś debilnej czapeczce z łapkami (jak Asterix), wygłupiał się, w komiczny sposób bronił rzut karny. Wesołek. Drugi obraz to koszulki w których grali zawodnicy. Jako dzieciak nie kumałem o co chodzi, teraz rozumiem to trochę bardziej. Otóż zawodnicy grali z hasłem „no drugs” na piersiach. O narkotykach coś słyszałem, kumple opowiadali. Widząc dziś Maradonę w koszulce z tego meczu nie można się nie uśmiechnąć. Platini zaprosił na swój pożegnalny festynik śmietankę ówczesnego piłkarstwa. Jego Francja zagrała przeciwko drużynie reszty świata. Skład był imponujący, czyli impressionnant. Tigana, Fernandez, Giresse, Papin i bohater Platini w składzie Francji. Reszta świata z naszym Bońkiem, królem Maradoną, Zico, Matthausem, Michelem, Hugo Sanchezem czy wspomnianym Pfaffem w bramce. Dla młodszych kibiców, to jak jakby teraz wypuścić na boisko w jednej drużynie Cristiano Ronaldo, Messiego, Ibrahimovica, Robbena, Hazarda i Diego Costę.

70

Mecz wyglądał jak spotkania polskiej ligi w latach 90-tych. Nawet średnio obytemu z piłką chłopcu wydawało się to piłkarską „Klątwą z Doliny Węży”. Dużo efektów specjalnych. Wszyscy grali na Platiniego. Chcieli tego nie tylko kibice, ale i piłkarze, którzy w taki sposób honorowali jubileusz legendy. Platiniego, który kończył karierę w moim (o zgrozo!) wieku. Myślę sobie, co by było, gdyby praca w radio była sportem i musiałbym za chwilę kończyć karierę. Tragédie … O ile dobrze pamiętam, był to również ostatni mecz Bońka jaki widziałem. Niestety, nigdy nie zobaczyłem obu Panów w żadnym spotkaniu o stawkę. Kilka tygodni potem rozpoczęły się mistrzostwa w RFN. Ale to już znacie. Wtedy obejrzałem z dziadkiem wszystkie mecze. I do tej pory myślałem, że to przez Gullita, któremu oddałem hołd w Boisku nr 1. Ale gdyby nie ten mecz, nie koncert życzeń Platiniego, to moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. To przez tego Pfaffa! I przez koszulki „no drugs”, które uchroniły moje życie od używek. W następnym odcinku kolejne piłkarskie wydarzenie, które zmieniło moje pryncypia. Przerażający Schilacci, płaczący Gascoigne i długowłosy Cannigia. Italia ‚90. Boże, jakie to były piękne dni.

Piotr Kędzierski - Rock Radio


TRWA KAMPANIA PROMOCYJNA NOWYCH ZEGARKÓW CITIZEN Z UDZIAŁEM JERZEGO DUDKA, KTÓREJ HASŁO PRZEWODNIE BRZMI „BETTER STARTS NOW” - TAK WŁAŚNIE W SKRÓCIE MOŻNA PRZEDSTAWIĆ CODZIENNE ŻYCIE DUDKA PO ZAKOŃCZENIU BOGATEJ KARIERY SPORTOWEJ. WŁAŚNIE DLATEGO JEDEN Z NAJLEPSZYCH POLSKICH BRAMKARZY W HISTORII ZOSTAŁ WYBRANY PRZEZ MARKĘ CITIZEN NA AMBASADORA PRODUKOWANYCH PRZEZ KONCERN ZEGARKÓW. NOWOCZESNE ZEGARKI CITIZEN POMAGAJĄ LUDZIOM BĘDĄCYM CIĄGLE W PODROŻY – TAKIM JAK JERZY DUDEK – DOTRZEĆ WSZĘDZIE NA CZAS. DZIĘKI NIEZAWODNYM TECHNOLOGIOM W NICH UŻYTYM UŁATWIAJĄ TEŻ OSOBOM O OGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCIACH CZASOWYCH PRECYZYJNE PLANOWANIE WŁASNEGO HARMONOGRAMU W KAŻDYCH WARUNKACH.

„Chcąc myśleć o odnoszeniu sukcesów, trzeba cały czas dbać o rozwój siebie i własnych umiejętności. Takie właśnie przeświadczenie pozwoliło mi trafiać do coraz słynniejszych klubów i odnosić coraz większe sukcesy. Dążenie do doskonałości towarzyszy mi również teraz, gdy rękawice bramkarskie zamieniłem na kij golfowy oraz kierownicę samochodu wyścigowego. Jestem człowiekiem aktywnym, który niezależnie od wieku pragnie być coraz lepszym w tym, co robi, ale też uwielbia poznawać nowe miejsca i nowych ludzi. Układając napięty grafik, nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek spóźnienia. Muszę być dokładny i punktualny, dlatego wybrałem technologię marki Citizen”. Jerzy Dudek

71


72


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.