numer 1 • grudzień
NUMER 3 • maj 2015 • CENA DETALICZNA: 6,90PLN W TYM 8% VAT
KTO BĘDZIE BOHATEREM finału Neymar CZY Morata? Tematy: LIVERPOOL, VALENCIA, JUVENTUS, SOUTHHAMPTON, BORUC psv, CHELSEA, hOOLIGANS, Coerver Coaching, Berg, BARCelona
Nie zawsze można zwyciężać, dlatego mój Real Madryt odpadł z Juventusem w walce o finał najważniejszych europejskich rozgrywek. Czy się tego spodziewałem? Nie. Byłem raczej przekonany, że pierwszy mecz to wypadek przy pracy, drugi natomiast pokaże Bianconerim, gdzie raki zimują. Jak było? Galaktyczni udowodnili, że nie zabrali ze sobą na boisko pokory, którą powinni dostać od Juve w prezencie po pierwszym 2-1. Dzisiaj, kiedy Real przegrał sezon, czekam na 6 czerwca – na święto futbolu, który kocham oglądać. Nie jest to starcie dwóch drużyn grających piękny mecz: Stara Dama potrafi cierpieć na boisku, by później uderzyć cios, który może znokautować. Drużyna z Turynu zapewniła sobie mistrzostwo w lidze już 2 maja, wygrywając z Sampdorią. Dla Juve był to czwarty tytuł mistrza Włoch z rzędu, a trzydziesty pierwszy w całej historii! Duma Katalonii natomiast 17.05.2015, w przedostatniej kolejce Primera División pokonała Atleti i zdobyła mistrzostwo Hiszpanii. Dla Barcy jest to dopiero dwudziesty trzeci tytuł. Różnica w statystykach nie wynika wcale z powodu „wieku” klubu. Juventus jest tylko dwa lata „starszy”. Stara Dama została założona 1 listopada 1897, FC Barcelona natomiast 29 listopada 1899. Allegri podsumował na konferencji prasowej, że jego piłkarze tworzą historię, którą kiedyś będą mogli opowiedzieć swoim dzieciom i wnuką, gdy będą już starzy. Włoski trener przyznał, że na początku tego sezonu marzył o tym, żeby był on dla Juve nadzwyczajny, nie sądził jednak, że będą mieli szansę na potrójną koronę! Juventus zagra w finale po raz pierwszy od 12 lat, kiedy przegrał po karnych z AC Milan. Od tego czasu Barca wystąpiła w nim trzykrotnie i za każdym razem sięgała po trofeum. W sumie zdobyła je czterokrotnie, a turyńczycy - dwa razy. Występy Barcelony i Juventusu w finałach Pucharu Europy (od 1993 roku - Ligi Mistrzów): •
1961 Benfica Lizbona - FC Barcelona 3:2 (2:1)
•
1986 Steaua Bukareszt - FC Barcelona 0:0, karne 2-0
•
1992 FC Barcelona - Sampdoria Genua 1:0 po dogr. (0:0)
•
1994 AC Milan - FC Barcelona 4:0 (2:0)
•
2006 FC Barcelona - Arsenal Londyn 2:1 (0:1)
•
2009 FC Barcelona - Manchester United 2:0 (1:0)
•
2011 FC Barcelona - Manchester United 3:1 (1:1)
•
1973 Ajax Amsterdam - Juventus Turyn 1:0 (1:0)
•
1983 Hamburger SV - Juventus Turyn 1:0 (1:0)
•
1985 Juventus Turyn - Liverpool 1:0 (0:0)
•
1996 Juventus Turyn - Ajax Amsterdam 1:1, karne 3-1 (1:1, 1:1)
•
1997 Borussia Dortmund - Juventus Turyn 3:1 (2:0)
•
1998 Real Madryt - Juventus Turyn 1:0 (0:0)
•
2003 AC Milan - Juventus Turyn 0:0, karne 3-2
www.magazyn-boisko.pl
Redaktor naczelny: Jakub Szuła Zastępca redaktora naczelnego: Emilio Kamiński Sekretarz redakcji: Marcin Polasik Projekt i skład: Wiktor Kardasiński wiktorkardasinski.pl Kontakt, biuro reklamy: biuro@magazyn-boisko.pl +48 732 004 904 Wydawca: SPS MEDIA GROUP ul. K rysiewiczowej 2/6 85-796 Bydgoszcz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za formę i treść zamieszczonych ogłoszeń i reklam.
Jakub Szuła Redaktor Naczelny
Spis treści 8.
26.
6.
ALFABET BARTŁOMIEJA DRĄGOWSKIEGO
8.
„HOOLIGANS”, CZYLI KIBICOWANIE W LONDYŃSKIM STYLU
10.
ŚWIĘTY FUTBOL?
12.
JAK ALLEGRI PRZEBIŁ CONTE
14.
MAGNAT I DUCH ŚWIĘTY TWORZĄ POTĘGĘ NOWEJ VALENCII
18.
OD STAMBUŁU DO RODGERSA
22.
WYWIAD: MAREK SIEROCKI
25.
TĘSKNIE ZA INTEREM I MILANEM - KIBIC JUVENTUSU
26.
ZAMIAST EUROPY STREFA SPADKOWA – CO SIĘ STAŁO Z TOULOUSE
28.
PIŁKARSKIE ŻYCIE PO ŻYCIU
32.
ZWARIOWANY ROK ŚWIĘTYCH
34.
NUDNY MISTRZ – GODNY MISTRZ
36.
PHILIP NA TRONIE PHILIPSA
40.
DWAJ STARSI PANOWIE
44.
OD A-KLASY DO EKSTRAKLASY. TAK TO SIĘ ROBI W NIECIECZY
46.
TOP 10 OBCOKRAJOWCÓW W HISTORII NASZEJ LIGI
49.
TOP 10 ABSURDALNYCH KONTUZJI
50.
MORATA VS NEYMAR – POMOCNICY WIELKICH ZADECYDUJĄ O LOSACH FINAŁU?
54.
WYWIAD: MARIUSZ PASZKOWSKI
56.
BERG POWINIEN ZOSTAĆ?
59.
ARTUR - BRAMKARZ, KTÓRY POZOSTAŁ CZŁOWIEKIEM
60.
TODOS CONTRA TODOS – HISZPAŃSKA WOJNA O PRAWA TELEWIZYJNE
50.
12.
32.
60.
5
ALFABET BARTŁOMIEJA DRĄGOWSKIEGO JEST MŁODY, ZDOLNY I PRZEBOJOWY. W WIEKU 17 LAT STAŁ SIĘ NIE TYLKO PODSTAWOWYM GOLKIPEREM JAGIELLONII BIAŁYSTOK, ALE I NAJLEPSZYM BRAMKARZEM W T-MOBILE EKSTRAKLASIE. POZA BOISKIEM PRACOWITY I TRZEŹWO PATRZĄCY NA RZECZYWISTOŚĆ. POZNAJCIE ALFABET BARTKA DRĄGOWSKIEGO. Emilio Kamiński
A
jak Agenci piłkarscy lub menedżerowie, czyli grupa, która non stop próbuje nagabywać Bartka na transfer i kolosalne pieniądze. -”Od niedawna w ogóle z nimi nie rozmawiać. Wszystko przekazuję tacie, a tata odsyła ich do klubu. W efekcie mamy spokój” - ucina wszelkie spekulacje młody bramkarz Jagiellonii.
B
jak Bramkarze, czyli ostatnio flagowy „towar” z Jagiellonii. Na przestrzeni kilku lat przy Słonecznej wypromowało się kilku zdolnych golkiperów – Rafał Gikiewicz, Grzegorz Sandomierski, Krzysztof Baran, Jakub Słowik oraz wspomniany Bartłomiej Drągowski.
C
jak Czerwona kartka, czyli sytuacja w spotkaniu ze Śląskiem Wrocław. 21 sierpnia 2014 roku Jagiellonia prowadziła z wrocławianami 1:0. Po godzinie gry czerwoną kartką został ukarany Jakub Słowik, wtedy swoją szansę otrzymał Bartłomiej Drągowski, który narzekał na drobną kontuzję. „Drążek” wszedł na boisko, wpuścił co prawda trzy gole, ale przy żadnym z nich nie miał szans na skuteczną interwencję. Pokazał za to znakomite parady po strzałach Picha i Paixao. Od tamtej pory już nie oddał miejsca w wyjściowym składzie.
6
D
jak Debiut, czyli coś, o czym Bartek najchętniej by zapomniał. 26 maja 2014 roku, mecz z Koroną Kielce, w bramce „Żółto-Czerwonych” występuje nikomu bliżej nieznany 17-latek. W pierwszej połowie jest sennie i spokojnie, bo Jaga prowadzi 3:0. W drugiej następuje katastrofa, Drągowski puszcza cztery gole, a przy jednym popełnia karygodny błąd. Po spotkaniu ma płakać w szatni. Nikt chyba wtedy nie przypuszczał, że za pół roku ten sam zawodnik będzie najlepszym golkiperem w Polsce.
E
jak Ewenement, czyli sytuacja, w której czołowy klub Ekstraklasy opiera swoją grę na 17-latku. To jeden z niewielu takich przypadków w Europie. Bartek bezproblemowo radzi sobie z presją i nieraz ratuje drużynę udanymi interwencjami.
F
jak Fortuna, którą możemy dwojako zrozumieć. Finansowo Bartek na razie znajduje się dopiero na początku drogi. W Jagiellonii nie otrzymuje kokosów, ale wszyscy są przekonani, że niedługo powinien zacząć zarabiać krocie. W starożytnym Rzymie Fortuna oznaczała szczęście, a tego w tym sezonie Drągowskiemu nie brakuje.
G
jak Galatasaray, czyli klub, do którego, według primaaprilisowego żartu Jagiellonii z 2014 roku Drągowski miał odejść. Na pytanie o drużynę z Turcji powiedział. - „Najśmieszniejsze, że mam oferty ze znacznie lepszych drużyn” - powiedział Bartek. Zimą polska prasa donosiła o zainteresowaniu ze strony Juventusu i Chelsea, ale golkiper z uporem maniaka potwierdza, że zostaje w Białymstoku przynajmniej do matury.
H
jak Hajto Tomasz, czyli szkoleniowiec, który jako pierwszy włączył Bartka do treningów z pierwszym zespołem. - „Po prostu któregoś dnia szkoleniowcowi brakowało bramkarzy, zostałem włączony do kadry i tak jest do dzisiaj” - wspomina „Drążek”.
J
jak Jagiellonia, czyli klub, w którym Drągowski zaczynał swoją przygodę z piłką, z którym był związany również jego ojciec. Dzisiaj wydaje się, że pozostanie w Białymstoku będzie dla Bartka optymalną opcją, ponieważ trudno wskazać drugie miejsce, gdzie „Drążek” miałby pewne miejsce w składzie.
K
jak Korona Kielce, czyli słowo klucz w karierze Drągowskiego. 26 maja 2014 debiutował w spotkaniu ze „Złocisto-Krwistymi”. Wtedy puścił cztery gole, przy jednym ewidentnie zawinił, a Jaga straciła dwa punkty po remisie 4:4. Kilka miesięcy później wobec kontuzji Krzysztofa Barana oraz czerwonej kartki Jakuba Słowika pojechał do Kielc jako pierwszy bramkarz. I takim pozostał do dzisiaj.
L
jak Liceum, czyli szkoła, do której obecnie uczęszcza najlepszy golkiper Ekstraklasy. Między treningami oraz zgrupowaniami Jagiellonii i reprezentacji Polski Bartek pilnie uczęszcza do szkoły i powoli przygotowuje się do matury. Ta czeka go już za rok!
M jak Maniery, dobre maniery. Kiedy Drągowski wchodził do szatni do starszych zawodników zwracał się per „Pan”. Tak było z Rafałem Grzybem, Michałem Pazdanem oraz Sebastianem Maderą podczas meczu z Koroną Kielce. „K... mów do mnie Sebastian” - krzyknął wtedy do 17-latka doświadczony defensor. - Dzisiaj jesteśmy już normalnie po imieniu. Chłopaki nie lubią, kiedy mówię do nich per „Pan”, ponieważ staro się czują – wyjaśnia „Drążek”.
N
jak Nauczyciele, z wieloma nasz golkiper ma doskonałe relacje. Do niedawna skarżył się na problemy z panem od wf-u, który za nic nie chciał mu postawić „piątki”. Ostatecznie niesnaski zostały wyjaśnione.
O
nie ma jeszcze skończonych 18 lat, to koledzy wiedzą, że mając taki filar za plecami łatwiej o skuteczną grę w obronie.
P
jak Poprzeczki i słupki, czyli najwięksi przyjaciele Drągowskiego na boisku. Dość powiedzieć, że tylko w tym sezonie ratowały „Drążka” 13 razy w sezonie. A nie zapominajmy, że Bartek opuścił kilka meczów.
R
jak Ruch Chorzów, czyli mecz, o którym Drągowski chciałby jak najszybciej, zaraz po debiucie zapomnieć. W spotkaniu 15. kolejki musiał aż pięć razy wyciągać piłkę z bramki. Jagiellonia przegrała na boisku outsidera aż 2:5.
S
jak Sodówka, czyli permanentny stan, który dotyka zdecydowaną większość młodych zawodników. Większość z nich po kilku dobrych meczach zaczyna „gwiazdorzyć”, nie radzi sobie z presją. Jak to jest u Drągowskiego? - „ Kilka lat temu tata sprzedał mi solidnego kopniaka, kiedy podczas jednego z turniejów rzuciłem się z pięściami na sędziego. To mi bardzo pomogło, ponieważ od tamtej pory wszelkie objawy gwiazdorzenia minęły”.
T
jak Tata, czyli słowo klucz w przypadku Drągowskiego. Bartek od początku podkreśla, że ani CR7, ani Buffon, ani Messi nie są jego idolami, tylko tata. Ojciec w przeszłości sam był piłkarzem, grał w różnych klubach, a dzisiaj pomaga prowadzić 17-latkowi karierę w oparciu o własne doświadczenia. - „Dopiero teraz widzę, ilu kolegów ma Tata. Po meczu z Górnikiem podszedł do mnie Radek Sobolewski i kazał pozdrowić ojca, bo kiedyś razem grali w Jadze. To było bardzo miłe” - opowiada Drągowski jr.
U
jak Umiejętności, czyli coś, czego Bartkowi nie można odmówić. Trzeba jednak dodać, że nasz golkiper jest również tytanem pracy i stale pracuje nad swoją
Z
jak Zdrowy rozsądek, czyli właściwe podejście do swoich obowiązków. Bartek pomimo młodego wieku doskonale wie, co i jak chce osiągnąć. „Na razie chcę zdać maturę i jeszcze pograć dla Jagiellonii. Na pieniądze przyjdzie czas” – podkreśla 17-letni golkiper. Nie znaczy to, że Drągowski nie myśli o kontrakcie zagranicznym. Wręcz przeciwnie, zdążył nauczyć się języka angielskiego, chociaż nie zawsze to okazywało się pomocne. „Na letnim zgrupowaniu w Gutowie mieszkałem z kolegą z Brazylii, który porozumiewał się jedynie po portugalsku. Dobrze, że mieliśmy google translator, bo w przeciwnym razie byłoby nam trudno o znalezienie wspólnego języka” – uśmiecha się Drągowski.
jak Opanowanie, czyli cecha rzadko spotykana u nastolatków. Drągowski wnosi jednak dużo spokoju w poczynania Jagiellonii. Chociaż
7
„HOOLIGANS”,
CZYLI KIBICOWANIE W LONDYŃSKIM STYLU Z CZEGO ZNAMY LONDYN? NIEZORIENTOWANY „ŻÓŁTODZIUB” BEZREFLEKSYJNIE WSKAŻE NA BUCKINGAM PALACE, WIEŻĘ TOWER, SŁYNNE MOSTY ORAZ PEJZAŻE ZNANE Z FILMÓW O JAMESIE BONDZIE. JEST RÓWNIEŻ DRUGIE OBLICZE TEGO MIASTA, NIEWIDOCZNE DLA ZWYKŁEGO ZJADACZA CHLEBA, W KTÓRYM „FIRMY” WALCZĄ O PRYMAT W ANGIELSKIEJ STOLICY. MY POSTANOWILIŚMY SPRAWDZIĆ, KTO DZISIAJ RZĄDZI W LONDYNIE. Izabela Muczyńska
Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie mecz w spokojnej, stonowanej atmosferze? Taki, w czasie którego kibice są dla siebie mili i życzliwi? Bez wulgarnych i obrażających przeciwną drużynę przyśpiewek? Możliwe, że takie mecze istnieją, ale na pewno nie należą do nich DERBY Północnego lub Południowego Londynu. Każdy, kto chociaż w małym stopniu interesuje się piłką nożną, powinien wiedzieć, że mecze Arsenalu przeciwko Tottenhamowi są najpopularniejszymi
8
angielskimi derbami. Jako, że oba kluby mają swoje stadiony stosunkowo blisko, od dawna są swoimi największymi wrogami, a ich kibice czują do siebie ogromną nienawiść. Możemy znaleźć w Internecie wiele filmików, w których zarówno kibice Arsenalu, jak i fani Spursów deklarują wzajemną niechęć. Na pytanie: „Czy kiedykolwiek zaprosiłbyś na randkę fankę Tottenhamu?” większość kibiców Arsenalu odpowiedziała stanowcze „Nie!”. Co ciekawsze- nawet piłkarze od
czasu do czasu angażują się w ten konflikt. Jack’owi Wilshere’owi, pomocnikowi Arsenalu Londyn zdarzyło się opluć taksówkarza, który miał na sobie czapkę z logiem ich największego wroga. No cóż, to akurat nie powinno nikogo dziwić- Arsenal go wychował. Ze względu na napięcie między kibicami konieczna była wzmożona ochrona na stadionie oraz policja patrolująca okolice. Dzięki temu normalni kibice mogą w spokoju oglądać mecz na stadionach, nie będąc świadkami krwawych bójek między kibicami wrogich drużyn. Wiadomo, że nie da się mieć nad wszystkim stuprocentowej kontroli, dlatego też „firmy” kibicowskie cały czas funkcjonują. Określenie to możemy znać z filmu, prawdopodobnie znanego wszystkim kibicom- „Green Street Hooligans”, który ukazywał koneksje pomiędzy klubami piłkarskimi w Londynie.. Główni bohaterowie należeli do firmy West Ham, a ich działalność polegała tylko i wyłącznie na bójkach z kibicami wrogich drużyn. Najbardziej znienawidzoną przez nich drużyną było i jest oczywiście Millwall, które swoją siedzibę ma także w południowym Londynie, tj. Bermondsey. Główny bohater filmu opisywał konflikt między tymi klubami w następujący sposób- „nasze relacje są jak Izraelczyków z Palestyńczykami”. Kibice Millwall są powszechnie znani jako najwięksi agresorzy i każdy mecz z ich udziałem jest nie lada udręką dla funkcjonariuszy ochrony. Ich nieco ukoloryzowane wyczyny mogliśmy zobaczyć właśnie w „Green Street Hooligans”. Kolejnym brytyjskim filmem, który ukazuje środowisko kibicowskie, ale w nieco bardziej realistyczny sposób jest „Football Factory”. Możemy być świadkami zmagania Tommy’ego Johnsona- członka firmy Chelsea, z jego codziennym życiem. Główny bohater, jak sam o sobie mówi- „Jestem zwykłym facetem dobiegającym trzydziestki, mającym beznadziejną pracę. Żyję od weekendu do weekendu- marny seks, rozcieńczony browar, narkotyki raczej z rzadka. Czasem tylko skopię komuś dupę”. W trakcie oglądania FF możemy stworzyć w swoich głowach obraz przeciętnego kibola- zwykły chłopak, który jest znudzony swoim codziennym życiem, a imprezy i bójki „w imię klubu” są jego odskocznią od monotonii. Spośród wszystkich londyńskich drużyn, to właśnie The Blues mają największą liczbę fanów. Aktualnie na ich linii ognia znajdują się fani drużyny Queens Park Rangers. Powodem może być to, że ich stadiony dzieli niewielki dystans, więc mecze rozgrywane między Chelsea, a QPR nazywane są derbami Zachodniego Londynu. Fakt, że The Blues odnoszą ostatnio wiele sukcesów jest dla fanów drugiej drużyny czynnikiem, który dolewa oliwy do ognia tego konfliktu. Są w związku z tym pełni gniewu i starają się wyniki swojej drużyny nadrobić w inny sposóbwdając się w bójki i mając nadzieję, że w ten sposób mogą uratować honor swojej drużyny. Ciekawą sprawą jest to, że angielscy fani nie uznają graffiti. Naprawdę wypatrywanie ich gdziekolwiek, jest jak szukanie pieniędzy w kieszeni studenta. Po prostu ich tam nie ma. Powodem może być po prostu różnica między naszymi kulturami albo fakt, że każda część Londynu przynależy do danego klubu i kibice nie widzą potrzeby „znakowania” swoich budynków, tudzież chodników. Typowo angielskim zwyczajem są lokalne puby, w których gromadzą się fanaci pobliskiej drużyny. Takie właśnie miejsce mogliśmy zobaczyć w filmie „Eurotrip”, w którym Vinnie Jones wcielił się w wodza kiboli Manchester United. Co ciekawsze, Vinnie Jones jest
utytułowanym brytyjskim piłkarzem, który grał zarówno w Chelsea, jak i w Queens Park Rangers na pozycji pomocnika. Naprawdę nikt z nas, będąc kibicem np. West Hamu nie chciałby znaleźć się w pubie pełnym pijanych, angielskich kibiców na Bermondsey. Złą sławę kibicom z Wysp przyniosły im ich wybryki w latach 80. Siali oni postrach w całej Europie, gdzie się nie pojawiali, tam przynosili wstyd swojemu krajowi poprzez wlewanie w siebie hektolitrów alkoholu, które przemieniały gentlemanów z Wielkiej Brytanii w nieumiejące się kontrolować bydło. Można śmiało powiedzieć, że wtedy ich mottem mogłą być nazwa płyty zespołu Metallica- „Kill ‘Em all”. Napięcie sięgnęło zenitu w roku 1985 na stadionie Heysel w Brukseli- pijani fani Liverpoolu doprowadzili do śmierci 39 osób, w większości Włochów- fanów Juventusu Turyn, w którego składzie grał wtedy Zbigniew Boniek. Zaczęło się od wyzwisk i latających butelek, a skończyło na tragedii wielkich rozmiarów. Jedną z ofiar tej masakry była jedenastoletnia dziewczynka. To był gwóźdź do trumny- Margaret Thatcher wywarła presję na Brytyjskim Związku Piłki Nożnej(The FA) i angielskie zespoły zostały wykluczone z Ligi Europejskiej na 5 lat, natomiast sam Liverpool nie miał możliwości występowania przez 6. Już przez prawie 30 lat kibice w Anglii nie mogą się delektować smakiem piwa podczas oglądania meczu! Władze FA zauważyły, że to alkohol jest głównym bodźcem, który powoduje tyle zamieszek i postanowili raz na zawsze zabronić spożywania alkoholu na trybunach. Oczywiście jest możliwość wypicia napojów wyskokowych na terenie stadionu, ale dozwolone jest to tylko i wyłącznie w pomieszczeniach do tego wyznaczonych, z których niestety nie ma widoku na stadion. Ponadto kibice są dokładnie przeszukiwani zanim wejdą na teren budynku, ochrona musi mieć stuprocentową pewność, że żadne ostre narzędzie ani alkohol nie został wniesiony. Dwoma słowami- pełna inwigilacja. Mimo tego, piłka nożna w Wielkiej Brytanii wciąż jest jednym z najpopularniejszych sportów, stadiony są zawsze pełne, a bilety rozchodzą się jak sławne świeże bułeczki. Aby kupić bilet na mecz Arsenalu trzeba być szybkim niczym Usain Bolt, ponieważ po godzinie mogą być już wyprzedane. Anglików nie odstraszają nawet horryndalne ceny- niektórzy są w stanie zapłacić nawet, bagatela- 1000 funtów za bilet na cały sezon! Jeśli myśli się o zakupie jednorazowego biletu, trzeba być przygotowanym na wydatek około 60 funtów... Premier League jest jedną z najbardziej liczących się lig piłkarskich w Europie. Możemy nawet się pokusić o stwierdzenie, że wraz z Bundesligą i Primera Division grają tu pierwsze skrzypce. Właśnie dlatego angielskie kluby zawsze będą skupiać na sobie dużo uwagi, kiedyś w kontekście bójek i zamieszek, dziś, gdy kibicowski temperament na szczęście przygasł, wszyscy mogą skupiać się na (prawie) czystym futbolu. Grupy kibicowskie wciąż istnieją, kibice wrogich drużyn wciąż mają ochotę wszczynać burdy, ale wiedzą, że czasy się zmieniły i mogą zostać za to sowicie ukarani.
9
ŚWIĘTY FUTBOL? JEST JEDNĄ Z PIERWSZYCH EGZOTYCZNYCH LIG, KTÓRA ZYSKAŁA UZNANIE W PIŁKARSKIEJ EUROPIE. CHOCIAŻ WIELE POSTRONNYCH OSÓB IZRAEL KOJARZY Z ZIEMIĄ ŚWIĘTĄ, JEROZOLIMĄ, OJCZYZNĄ JEZUSA CHRYSTUSA LUB WYBUCHAMI BOMBOWYMI, TO TAMTEJSZY FUTBOL STOI NA WYSOKIM POZIOMIE, A LIGA WCALE NIE JEST PRZAŚNA, ALE STOI NA WYSOKIM POZIOMIE. Mateusz Decyk
Jeszcze dwie dekady temu kluby z Izraela mogły rywalizować na międzynarodowej arenie co najwyżej o Puchar Weszło. Zespoły były najzwyczajniejszymi „chłopcami do bicia”. Wszystko jednak się zmieniło. Dzisiaj nikt już nie pomyśli o Maccabi Hajfa, Maccabi Tel Awiw w kategorii ogórków. Wszystko oczywiście dzięki pieniądzom i głośnym nazwiskom, które rozsławiły futbol znad Morza Martwego. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić fazę grupową Ligi Europy lub Ligi Mistrzów bez drużyny izraelskiej. Jak to się stało, że w tym niewielkim państwie utworzonym po II Wojnie Światowej powstała tak solidna liga? - Kilkanaście lat temu postawiono tam na szkolenie młodzieży, która ma zdobywać cenne doświadczenie na międzynarodowej arenie. W rodzimej lidze stawiano na własnych wychowanków. Oczywiście trafiali tam także zawodnicy zagraniczni, ale mający status gwiazd, którzy wyraźnie podnosili poziom drużyny. Piłkarz ściągany zza granicy musiał być
10
pewniakiem w wyjściowej „jedenastce”. Jeżeli taki delikwent nie przekona do siebie członków sztabu szkoleniowego, wtedy włodarze szybko rozwiązywali z nim kontrakt – opisuje Grzegorz Wędzyński. Były zawodnik m.in. Legii Warszawa, Polonii Warszawa i Górnika Łęczna. Gwiazdy na aucie? Dlaczego nie! Chociaż do Izraela nigdy nie trafiały wielkie gwiazdy – mistrzowie świata, reprezentanci Brazylii, Argentyny, to kluby znad Morza Martwego sięgały po głośne nazwiska. Nikt tam jednak nie miał patentu na obecność w wyjściowym składzie. - Kiedy broniłem barw Maccabi Tel Awiw do drużyny ściągnięto wielką gwiazdę rosyjskiej piłki, Andrieja Tichonowa, który święcił znaczne sukcesy ze Spartakiem Moskwa. Jego obecność w Izraelu wywołała spore poruszenie. Wielu liczyło, że taki zawodnik podniesie poziom. Tymczasem on potraktował tamten wyjazd jako okazję do szybkiego i łatwego zarobku. Chciał grać na pół gwizdka,
poza tym nie potrafił zaadoptować się w trudnych warunkach atmosferycznych. Męczyło go gorąco oraz wysoka wilgotność powietrza. Tymczasem mocno się zdziwił, kiedy po kilku miesiącach jego kontrakt po prostu rozwiązano, a on wrócił do Rosji – wspomina Wędzyński. Tichonow nie jest jedynym znanym nazwiskiem, które przewinęło się przez Izrael. Do tych najsłynniejszych należą Nigeryjczycy Yakubu Ayegbeni, Vincent Eneyama, Ghańczyk John Paintsill oraz Walijczyk Robert Earnshaw. W Izraelu występowali również Polacy – wspomniany Wędzyński, Andrzej Kubica, Radosław Michalski, Grzegorz Szamotulski, Radosław Majdan, a ostatnio były golkiper Cracovii, Marcin Cabaj. W 2011 roku do Tel Awiwu na mecz z tamtejszym Hapoelem w fazie grupowej Ligi Europy wyruszyła Legia. Przemieszczając się ulicami Jerozolimy zawodnicy z Warszawy przekonali się, że dla autochtonów największą gwiazdą wcale nie jest Danijel Ljuboja, którego niektórzy brali za... koszykarza, ale Moshe Ohayon, który w tamtym zespole „Wojskowych” pełnił funkcję outsidera. - My tak już mamy, że zawsze z dużym zainteresowaniem śledzimy losy naszych rodaków występujących poza granicami kraju.
Wtedy wielu Izraelczyków z powodzeniem grało w Ekstraklasie, ponieważ poza Ohayonem mieliście przecież Meliksona, Bitona, Cohena oraz Kahlona – mówi izraelski dziennikarz Yaniv Yosif-or. Jak rozkłada się układ sił w izraelskim futbolu? - Od lat do tych najlepszych należały Maccabi Tel Awiw, Maccabi Hajfa, Hapoel Tel Awiw i Beitar Jerozolima. Dlaczego? Ponieważ to im kibicuje najwięcej osób – mówi Kobby Barda, rzecznik prasowy Hapoelu. Ostatnio jego klub dopadły problemy finansowe, w efekcie niedawny oponent Legii broni się przed spadkiem, a do głosu doszły inne zespoły – Hapoel Beer Szeba oraz Ironi Kiriat Szmona. Kryzys finansowy odbił się również na formie drużyn. W tym sezonie ani jedna ekipa z Izraela nie awansowała do fazy grupowej LE lub LM. To pierwsza taka sytuacja od sezonu 2008/09. Dość powiedzieć, że trzy lata temu w grupie Ligi Europy zagrały Hapoel Tel Awiw, Maccabi Tel Awiw i Maccabi Hajfa! Wcześniej te drużyny awansowały do fazy grupowej w Lidze Mistrzów. Z jakimi atrakcjami mogą spotkać się zawodnicy występujący w Izraelu? Zdaniem Wędzyńskiego sama liga niczym nie różni się od tych znanych w Europie. - Być może tempo meczów jest nieco wolniejsze niż w Ekstraklasie, ale z drugiej strony zawodnicy są znakomicie wyszkoleni technicznie. Pamiętamy jak wiele wnosili w Polsce Melikson lub Biton – mówi były reprezentant Polski. Jego zdaniem nieco inaczej wygląda samo życie. - Wszyscy doskonale wiemy, jakie relacje są między Izraelczykami i Palestyńczykami. O ile w Tel Awiwie nie ma żadnych problemów, to już w Jerozolimie czy okolicach Strefy Gazy mamy do czynienia ze wzmożonymi środkami bezpieczeństwa, co bywa uciążliwe. Zdarzają się alarmy rakietowe, a ludzie muszą uciekać do schronów – wyjaśnia były piłkarz Maccabi Tel Awiw. Chociaż Izraelczycy mówią o sobie jako o „narodzie pokoju”, to na stadionach podczas meczów spokojnie z pewnością nie jest. - Jak wszyscy południowcy lubimy doping, oprawy. Wszystko to wynika z naszej mentalności, ponieważ futbol jest najpopularniejszym sportem w Izraelu – mówi Yaniv Yossif-or. Które ekipy cieszą się największym poparciem? - Oczywiście te z największymi sukcesami, a więc Maccabi Tel Awiw, Maccabi Hajfa, Hapoel Tel Awiw i Beitar Jeorozolima – dodaje Kobby Barda, pracownik Hapoelu. - Przekonania kibicowskie są bardzo mocno powiązane z miejscem pochodzenia kibiców. Fani ze stolicy są większymi liberałami im nie przeszkadzają Palestyńczycy oraz inni wyznawcy Allaha. Totalnym przeciwieństwem są mieszkańcy Jerozolimy. Tam dominują przekonania ortodoksyjne, co da się zauważyć na trybunach – podkreśla Yossif-or. Pomimo chwilowych problemów liga izraelska na stałe wpisała się w obraz europejskiego futbolu i chociaż wielu jej nie docenia, to stamtąd wychodzą bardzo dobrzy zawodnicy, a sami Izraelczycy kochają piłkę nożną niemal taką samą miłością jak samego Jahwe.
11
JAK ALLEGRI PRZEBIŁ CONTE ANTONIO CONTE TO BYŁY KAPITAN JUVENTUSU, ZAWODNIK, KTÓRY ZDOBYŁ Z TYM KLUBEM KAŻDY MOŻLIWY TYTUŁ I BYŁ PRZEZ LATA OPOKĄ W ŚRODKOWEJ LINII TURYŃCZYKÓW. PODCZAS SWOJEJ DRUGIEJ PRZYGODY ZE STARĄ DAMĄ CONTE POPROWADZIŁ BIANCONERI DO TRZECH MISTRZOSTW KRAJU, PRZERYWAJĄC TYM SAMYM WIELOLETNIĄ PASSĘ ZAWSTYDZAJĄCYCH WYNIKÓW. ANTONIO TO KRÓTKO MÓWIĄC ŻYWA LEGENDA KLUBU. JAK TO SIĘ WIĘC MOGŁO STAĆ, ŻE PO JEGO ODEJŚCIU JUVENTUS ROZGRYWA NAJLEPSZY SEZON OD LAT, A NIELUBIANY PRZEZ NIEGO MASSIMILIANO ALLEGRI JEST NA USTACH CAŁYCH WŁOCH? Piotr Ziemkiewicz
Antonio Conte to były kapitan Juventusu, zawodnik, który zdobył z tym klubem każdy możliwy tytuł i był przez lata opoką w środkowej linii turyńczyków. Podczas swojej drugiej przygody ze Starą Damą Conte poprowadził bianconeri do trzech mistrzostw kraju, przerywając tym samym wieloletnią passę zawstydzających wyników. Antonio to krótko mówiąc żywa legenda klubu. Jak to się więc mogło stać, że po jego odejściu Juventus rozgrywa najlepszy sezon od lat, a nielubiany przez niego Massimiliano Allegri jest na ustach całych Włoch? Max przybywał do Turynu niczym intruz z miejsca odrzucony przez tifosich. Jak ten były trener Milanu i krytyk bianconeri mógł przejąć zespół budowany z pietyzmem przez Conte ? Fani musieli dać upust swojej frustracji, poważnie obawiając się, że lata prosperity właśnie się skończyły i Stara Dama przestanie spełniać oczekiwania na krajowym podwórku. Dziesięć miesięcy później Juventus jest o krok od czwartego z rzędu Scudetto, stanie przed szansą zdobycia Pucharu Włoch, który ostatnio udało im się wygrać w 1995 roku, a w Lidze Mistrzów odważnie puka do bram półfinału. Póki co wydaje się, że Allegri napisał dla turyńczykom scenariusz idealny.
12
Drużyna z poprzedniego sezonu bardzo różni się od obecnej. Za czasów Conte (a szczególnie pod koniec jego kadencji) mistrzowie Italii grali w jednym żelaznym ustawieniu 3-5-2, które było oczkiem w głowie trenera. Zespół grał statyczny futbol, który w zupełności wystarczał na ligę włoską. Nawet kiedy utarte schematy nie zdawały egzaminu w pojedynczych meczach o korzystnym wyniku decydowały jednostki: Tevez, Vidal czy też Pirlo. Dla Antonio celem numer jeden było Scudetto i cały sezon był pod nie podporządkowany. Było to widoczne szczególnie gdy przed ważnymi meczami w Lidze Mistrzów szkoleniowiec ani myślał oszczędzać swoich najlepszych piłkarzy. Champions League to w ogóle osobny rozdział w historii Conte na ławce trenerskiej Juve. Włoski trener dwukrotnie prowadził zespół w tych rozgrywkach. W pierwszym sezonie awansował do ćwierćfinału, gdzie zdecydowanie silniejszy okazał się Bayern, a rok później Juve nie udało się nawet wyjść z grupy. Co gorsza, w Lidze Europy również nie udało się odnieść sukcesu i bianconeri nie awansowali do finału, który rozegrany został przecież w Turynie. – Juventus nie ma środków, by rywalizować z największymi w Europie. Kiedy masz w kieszeni 10 euro nie idziesz do restauracji, w której danie kosztuje 100 – ten słynny cytat
wraca teraz na pierwsze strony gazet i jest zupełnie inaczej traktowany niż jeszcze 12 miesięcy temu. Allegri przejmując Juventus nie popełnił błędów innych wielkich trenerów. Benitez chciał zupełnie zmienić zwycięska ekipę Mourinho i szybko pożegnał się z posadą. David Moyes bardzo szybko udowodnił, że nie jest w stanie unieść ciężaru bycia następcą Sir Alexa Fergusona. Tito Villanova również nie święcił takich spektakularnych triumfów z Barceloną co jego wielki poprzednik Pep Guardiola. Max postawił na zmiany, które wprowadzał z czasem. Stara Dama rozpoczęła obecne rozgrywki w ustawieniu 3-5-2 i przez parę miesięcy sztywno trzymała się znanych z ery Conte rozwiązań. Kiedy jednak przyszedł kluczowy moment sezonu Max zdecydował się zmienić ustawienie na 4-3-1-2, co dało piorunujące efekty. Juve z drużyny, która potrafi grać w jeden określony sposób stała się trudną do rozszyfrowania ekipą. W trakcie rewanżu 1/8 finału Ligi Mistrzów przeciwko Borussii Dortmund Włosi płynnie zmienili ustawienie co pozwoliło im rozłożyć Niemców na łopatki. Oprócz elastyczności taktycznej Allegri odznacza się na tle Conte mniejszym przywiązaniem do nazwisk. Max potrafił kilkukrotnie posadzić na ławce Vidala i Pirlo, którzy nie spełniali jego oczekiwań. Na początku sezonu trener dał sporo szans Angelo Ogbonnie, a jedną z kluczowych postaci w zespole stał się nowoprzybyły Roberto Pereyra. Nowy trener nie jest też uzależniony od najlepszych. Kiedy nie może grać Pogba wielką klasę pokazuje Marchisio, pod nieobecność Lichtsteinera dobre zmiany daje Padoin (!), swoje zadania w zespole spełnia piąty napastnik Matri, a kiedy wydawało się, że Juve bez Teveza nie istnieje w ataku, Piemontczycy rozgromili na wyjeździe Fiorentinę 3:0. Conte był i zapewne zawsze będzie świetnym motywatorem. Scudetto z sezonu 2011/2012 to zdecydowanie jedno z największych jego życiowych osiągnięć i zaprawdę historyczny wynik dla całej Serie A. Kiedy jednak przychodzi do zarządzania dużą grupą chorobliwie bogatych ludzi Allegri radzi sobie równie znakomicie. Jest wygadany, ale spokojny,
rozmawiający nie obrażający się, jest dyplomatą, a nie furiatem jak jego poprzednik. Czy ktoś jeszcze pamięta syndrom oblężonej twierdzy sprzed roku i oskarżenia, że wszyscy są przeciwko Juve? Allegri to przede wszystkim człowiek innej klasy, gentelman niemalże w każdym calu. 47-latek z Livorno szybko zapracował sobie na zaufanie zawodników i równie szybko zamienił nienawiść kibiców na tolerancję, a nawet akceptację. Allegri przeszedł również oczekiwania zarządu. Giuseppe Marotta i spółka byli tak samo zdziwieni odejściem Conte jak kibice. Mimo wyjątkowo nie sprzyjających okoliczności w niespełna 24 godziny znaleźli następcę. Podjęli pewne ryzyko, które się ewidentnie opłaciło, gdyż Max na dniach podpisze z klubem nową, dłuższą umowę. Oprócz wyników, na korzyść szkoleniowca wpływa jego postawa. Conte mówiąc o Lidze Mistrzów uciekał od obietnic i zawsze się asekurował. Zespół, który zdominował rozgrywki na krajowym podwórku, w Europie zupełnie tracił swoje atuty. Ważnym czynnikiem był w tym przypadku element psychologiczny. Antonio na międzynarodowej arenie popełniał sporo błędów i usprawiedliwiał się za każdym razem słabą bądź wąską kadrą. Allegri od początku swej przygody bez bojaźni mówił o celach w Champions League, które jego zespół musi osiągnąć. Co więcej, przedsezonowe założenia zostały już spełnione, a on i tak mierzy wyżej. Max nie narzeka, że Juventus nie ma pieniędzy na wielkie gwiazdy i z obecną kadrą nie jest w stanie pokazać się w Europie. Max daje swoim podopiecznym większą pewność siebie, której bardzo potrzebowali. Decyzja Antonio Conte o dymisji w lecie zeszłego roku przyniosła wiele dobrego Juventusowi. Allegri wprowadził w zespół nowe życie, uszanował i kultywował to co było dobre, oraz bezwzględnie zmienił to co nie funkcjonowało. Max zaufał zawodnikom, którymi dysponował, a nie myślał z rozrzewnieniem o piłkarzach nie do ściągnięcia. Uczynił z Juve zespół bardziej nieprzewidywalny dla rywali, silniejszy psychicznie i bardziej zjednoczony. W czerwcu zeszłego roku nie usłyszał w Turynie pół dobrego słowa, dziś równie rzadko słucha słów krytyki.
13
MAGNAT I DUCH ŚWIĘTY TWORZĄ POTĘGĘ NOWEJ VALENCII CZY PO CHUDYCH LATACH ZWIĄZANYCH Z REDUKCJĄ OGROMNEGO ZADŁUŻENIA NA ESTADIO MESTALLA WRESZCIE PRZYJDĄ LATA CHWAŁY? NA ODPOWIEDŹ NA TO PYTANIE JESZCZE ZA WCZEŚNIE, ALE KRÓLESTWO POPULARNYCH NIETOPERZY JUŻ TERAZ JEST PEŁNE NADZIEI. WSZYSTKO ZA SPRAWĄ OSOBY PETERA LIMA, KTÓREMU PO KILKU MIESIĄCACH STARAŃ NA PRZEŁOMIE ROKU UDAŁO SIĘ WRESZCIE PRZEJĄĆ WIĘKSZOŚĆ UDZIAŁÓW VALENCII. Jakub Seweryn
Peter Lim, 62-letni obywatel Singapuru, którego majątek został wyceniony przez ‘Forbes’ na 2,5 miliarda dolarów. Magnat, który swoje pieniądze lubi wydawać na rozmaite zachcianki – lata prywatnym odrzutowcem, ma swoją kolekcję samochodów marek Ferrari i Lamborghini, a także posiada 35% udziałów w zespole Formuły 1 – McLarenie. Lim to bliski przyjaciel portugalskiego superagenta Jorge’a Mendesa oraz gwiazdora Realu Madryt Cristiano Ronaldo, prawdziwy ‘wilk z Wall Street’ – człowiek, który na giełdzie i w biznesie nie ma sobie równych, a także właściciel i twórca potęgi firmy rolnej Wilmar International, której wartość
14
pod kierownictwem Lima wzrosła z 10 do 700 milionów dolarów, oraz inwestor z powodzeniem działający w wielu dziedzinach życia. Cechy charakteryzujące Lima można wymieniać jeszcze dłużej, ale od razu nasuwa się pytanie - jak taka osoba trafiła na drugi koniec świata, do piłkarskiego klubu w Hiszpanii? Coraz trudniejsza sytuacja finansowa Valencii w grudniu 2013 roku zmusiła prezydenta Amadeo Salvo do szukania nowego właściciela klubu, który odkupiłby udziały od miejscowego banku Bankii. Z pomocą wspomnianego Jorge’a Mendesa udało się do tego przekonać
właśnie Petera Lima, który po zawojowaniu świata biznesowego zapragnął stworzenia własnej potęgi również w futbolu. Wszelkie formalności związane ze sprzedażą klubu trwały niemal rok, ale ostatecznie przekonanie udziałowców Valencii do swojej oferty i przejęcie ekipy z Estadio Mestalla z rąk Bankii w październiku zakończyło się powodzeniem. Jak na prawdziwego magnata finansowego przystało, plany Lima wyglądają efektownie i zakładają trzy podstawowe cele: • • •
wieloletnie utrzymanie klubu w hiszpańskiej i europejskiej ścisłej czołówce spłata przez klub w ciągu 15 lat zadłużenia sięgającego około 350 milionów euro dokończenie budowy nowego stadionu – Nuevo Mestalla, która od 6 lat stoi w miejscu
I choć pojawiły się już pierwsze wątpliwości dotyczące oferty Singapurczyka, dzięki której zakupił on 70% udziałów w klubie, to na Mestalla wierzą, że pod jego wodzą Valencia nareszcie odżyje zarówno pod kątem sportowym, jak i finansowym. To pierwsze mają zapewnić przemyślane transfery (również te wielomilionowe) a także regularna gra w piłkarskiej Lidze Mistrzów, podczas gdy finanse klubu na dłuższą metę mają się zdecydowanie poprawić dzięki finalizacji inwestycji Nuevo Mestalla. Sprawa nowego stadionu Valencii w jakimś stopniu przypomina problemy ze Stadionem Śląskim w Chorzowie. Budowa Nuevo Mestalla została rozpoczęta już w 2007 roku, ale już po półtora roku ją wstrzymano ze względu na brak zapewnienia odpowiedniego finansowania. Od sześciu lat, a dokładnie od lutego 2009 roku, realizacji tej inwestycji nie udaje się wznowić, choć bardzo duża część nowego obiektu już tak naprawdę istnieje. To wieloletnie oczekiwanie może nagrodzić dopiero efekt końcowy, który zapowiada się imponująco. Nietoperze mają mieć ultranowoczesny obiekt na 61,5 tysiąca widzów, który przynajmniej podwoi dochody z dnia meczowego. Kiedy to nastąpi? Pojawiają się różne daty, ale nowe władze Valencii chcą zrobić wszystko, aby do obchodów stulecia klubu w 2019 roku nowy stadion był już gotowy.
‘Duch Święty’ poprowadzi Nietoperze do sukcesów? Latem 2014, choć do zawarcia oficjalnej umowy z Peterem Limem było jeszcze daleko, prezydent klubu Amadeo Salvo wraz z Jorgem Mendesem i dyrektorem sportowym Francisco Rufete rozpoczęli budowę projektu sportowego nowej Valencii. Na jej czele stanął dobry przyjaciel Mendesa, 40-letni Nuno Espirito Santo. Był to wówczas trener niemalże nieznany, który w trakcie swojej kariery piłkarskiej, jako bramkarz, mógł się pochwalić pojedynczymi wy-
stępami w barwach Deportivo La Coruna oraz FC Porto, a także powołaniem na Euro 2008 do reprezentacji Portugalii, w której jednak ostatecznie nawet nie zadebiutował. Dotychczasowa przygoda trenerska Nuno, to zaledwie dwa lata spędzone na ławce portugalskiego Rio Ave, z którym udało mu się w 2014 roku awansować do finału Pucharu Portugalii oraz tamtejszego Pucharu Ligi i po raz pierwszy w historii klubu zakwalifikować się do europejskich pucharów. W lidze jednak drużyna Espirito Santo nie osiągnęła większych sukcesów, kończąc rozgrywki kolejno na szóstym i jedenastym miejscu. I choć wielu krytykowało ten wybór działaczy Valencii, zarzucając Nuno, że nową posadę otrzymał tylko i wyłącznie dzięki 20-letniej przyjaźni z Mendesem, a także znajomości z Peterem Limem, to jednak szybko okazało się, że Portugalczyk ma to coś, czym przekonał swoich nowych podopiecznych do tego, że są w stanie walczyć o najwyższe cele. Tę wiarę, co do Atletico Madryt z tak znakomitym skutkiem wprowadził Argentyńczyk Diego Simeone. Niektórzy, z przymrużeniem oka, zaczęli się zastanawiać, czy czasem nazwisko portugalskiego szkoleniowca (‘Espirito Santo’ to po polsku ‘Duch Święty’) nie jest czymś więcej niż tylko zbiegiem okoliczności.
Posiłki zza zachodniej granicy Wraz z przyjściem Nuno Espirito Santo szatnię popularnych Nietoperzy czekało latem prawdziwe wietrzenie. Do drużyny przybyło dwunastu nowych zawodników, podczas gdy około dwudziestu ją opuściło. Nie zabrakło uznanych nazwisk, takich jak Hiszpanie Alvaro Negredo i Rodrigo, reprezentant Niemiec Shkodran Mustafi, czy też reprezentanci Argentyny Nicolas Otamendi oraz sprowadzony w styczniu za 25 milionów euro Enzo Perez. Ze względu na osoby Nuno i współpracującego z nim agenta Jorge’a Mendesa zdecydowana część posiłków przybyła z Portugalii. Oprócz takich graczy, jak Rodrigo, Perez czy Otamendi, znalazło się miejsce również dla utalentowanych, lecz mało znanych piłkarskiej Europie Andre Gomesa, Joao Cancelo i Filipe Augusto. Z tej trójki prawdziwą furorę robi 21-letni Gomes, który z miejsca stał się jednym z liderów drużyny, tworząc w środku pola znakomity duet z przeżywającym najlepszy okres w karierze Danim Parejo. Obecnie tę dwójkę asekuruje prawdziwy piłkarski zabijaka w postaci Enzo Pereza, który od swojego styczniowego transferu na Mestalla zdążył obejrzeć dziesięciu meczach ligowych aż siedem żółtych kartek. Niewykluczone, że dwa ostatnie okienka transferowe nie będą ostatnimi, w trakcie których głównym kierunkiem zainteresowań skautów i działaczy Valencii będzie Portugalia. Już teraz mówi się, że popularne Nietoperze zarzuciły sieci na dwóch kolejnych graczy Benfiki Lizbona. Sprowadzenie duetu Nicolas Gaitan – Eduardo
15
16
Salvio wydaje się jednak być niezwykle kosztowne, dlatego też ściągnięcie na Estadio Mestalla choćby jednego z tego duetu Argentyńczyków byłoby już dużym sukcesem i równie imponującym wzmocnieniem siły ofensywnej Valencii.
Śladami Atletico Madryt Opisując styl gry i założenia piłkarskie Nuno Espirito Santo, można śmiało przenieść się około 360 kilometrów na zachód od Walencji. Na Vicente Calderon w Madrycie gra bowiem drużyna, która przypomina pierwowzór modelu, jaki wprowadza w zespole Nietoperzy portugalski szkoleniowiec. Szczelna defensywa, agresywny pressing w środku pola, zabójcze kontrataki i doprowadzone do perfekcji stałe fragmenty gry. To wszystko sprawia, że nie sposób nie łączyć zespołu Nuno Espirito Santo z aktualnymi mistrzami Hiszpanii pod wodzą genialnego Diego Simeone. Podobnie jak Atletico, Valencia jest w stanie swoim pressingiem stłamsić niemalże każdego przeciwnika, po czym skrzętnie wykorzystać w kontrataku każdą jego stratę. Tak jak Los Colchoneros, Los Ches posiadają dwójkę stoperów, od których postawy zależy bardzo wiele. Na Vicente Calderon są Diego Godin i Joao Miranda, na Estadio Mestalla Shkodran Mustafi oraz Nicolas Otamendi, którzy w defensywie rozumieją się doskonale, a w dodatku, podobnie jak duet z Madrytu, są niezwykle groźni przy stałych fragmentach gry. Niemiec ma na swoim koncie już cztery bramki w tym sezonie, podczas gdy Argentyńczyk zaliczył o jedno trafienie mniej. I choć do Polaka Kamila Glika (siedem goli) im jeszcze trochę brakuje, to jednak obaj pokazują, jak dużą bronią w arsenale Valencii są rzuty wolne i rożne. Jeśli chce się szukać różnic pomiędzy Atletico a Valencią, należy przede wszystkim zwrócić uwagę na skuteczność napastników obu drużyn. Choć Valencia zdobyła od mistrzów Hiszpanii w tym sezonie sześć goli mniej (stan na 12 kwietnia), to te gole rozkładają się zdecydowanie bardziej równomiernie na większą ilość zawodników. W każdym z ostatnich trzech sezonów Atletico miało napastników, którzy gwarantowali tej drużynie pokaźną ilość bramek. Był Kolumbijczyk Radamel Falcao, następnie Brazylijczyk z hiszpańskim paszportem Diego Costa, a dziś ponad połowę (30 z 59) swoich goli Los Colchoneros zawdzięczają francusko-chorwackiemu duetowi Antoine Griezmann – Mario Mandzukić. W Valencii, choć potencjał ofensywny dwójki Paco Alcacer – Alvaro Negredo nie jest wcale mniejszy, to jednak najlepszym strzelcem drużyny jest obecnie Dani Parejo, a i on swoje osiem goli zawdzięcza też wykonywaniu rzutów karnych w zespole. To jeszcze bardziej pokazuje, że na Estadio Mestalla liczy się tylko i wyłącznie drużyna.
Pierwsze efekty Co już teraz łączy zespół popularnych Nietoperzy z ‘wielką trójką’ La Liga? Takim czynnikiem z pewnością jest gra na własnym stadionie, z którego ekipa Nuno Espirito Santo zdążyła już zrobić prawdziwą twierdzę. Obecny sezon powoli zmierza ku końcowi, a z Estadio Mestalla tylko trzy drużyny zdołały dotąd wywieźć jakiekolwiek punkty. Bezbramkowe remisy udało się obronić Athletikowi Bilbao oraz Villarreal, a jedyną drużyną, która wywalczyła komplet oczek w ‘Królestwie Nietoperzy’ była Barcelona (1:0), a i ona dokonała tego tylko dzięki zwycięskiej bramce Sergio Busquetsa w doliczonym czasie gry. O sile Los Ches na ich obiekcie przekonali się między innymi obaj wielcy z Madrytu, Atletico oraz Real, a także bezpośredni rywal Valencii w walce o miejsce uprawniające do gry w eliminacjach Ligi Mistrzów, czyli Sevilla. Te spotkania pokazały też, jak dojrzałą drużyną jest ekipa Nuno Espirito Santo, która jest w stanie zareagować na każdą napotkaną sytuację boiskową. Przeciwko Atletico Nietoperze przeprowadziły prawdziwy ‘blitzkrieg’, strzelając mistrzom Hiszpanii trzy gole w trzynaście minut. Z Realem jednak tak łatwo już nie było. W meczu z Królewskimi Los Ches musieli z kolei gonić wynik po szybkiej bramce Cristiano Ronaldo, co się udało dzięki trafieniom nominalnych obrońców - Antonio Barragana i Nicolasa Otamendiego. Innym dowodem potwierdzającym tezę o dojrzałości Valencii jest spotkanie z Rayo Vallecano, gdzie od dziewiątej minuty grała ona w dziesiątkę po czerwonej kartce dla Andre Gomesa, a i tak z łatwością pokonała ekipę Paco Jemeza 3:0. Mimo bardzo dobrego sezonu w wykonaniu Nietoperzy nadal nie ma ona żadnej pewności, że w przyszłym sezonie będzie występować w Champions League. Wszystko dlatego, że czołówka tabeli La Liga w obecnych rozgrywkach jest silniejsza niż kiedykolwiek w XXI wieku. Dotąd tylko dwie drużyny, które ostatecznie finiszowały na czwartym miejscu w klasyfikacji na koniec rozgrywek, zdołały zgromadzić na swoim koncie 70 punktów (Real Madryt w 2004 roku i Athletic Bilbao w 2014). Dzisiaj z kolei niemal pewne jest, że cała pierwsza piątka dość znacznie przekroczy tę liczbę. Dlatego też wyciąganie wniosków na Estadio Mestalla na podstawie zajętego miejsca w tabeli może okazać się przekłamaniem rzeczywistości, a na dowód wystarczy tylko dodać, że w ostatnich dziesięciu latach aż ośmiokrotnie 71 zdobytych punktów dawało miejsce na podium rozgrywek. Postępy, jakie zrobiły w minionych miesiącach Nietoperze, są jednak niepodważalne i jeśli budowa nowej siły w La Liga nie zostanie wstrzymana równie gwałtownie, jak przed sześcioma laty spotkało to budowę Nuevo Mestalla, to wielce prawdopodobne, że za rok, może dwa, La Liga doczeka się swojej ‘wielkiej czwórki, którą oprócz Barcelony i Realu stworzy właśnie Valencia, a także wspierane przez potężnego chińskiego miliardera, Wanga Jianlina, Atletico Madryt.
17
OD STAMBUŁU DO RODGERSA STAMBUŁ TO MIASTO, KTÓRE SPOKOJNIE MOŻE POSŁUŻYĆ ZA WYZNACZNIK TEGO JAK BARDZO W OSTATNICH LATACH ZMIENIŁ SIĘ LIVERPOOL. SYMBOLIKA RZUTÓW KARNYCH W FUTBOLU JEST SZCZEGÓLNIE WAŻNA DLA OSTATNICHLAT W HISTORII TEGO KLUBU. NA POCZĄTKU TEJ OSI CZASU SPOKOJNIE MOŻEMY UMIEŚCIĆ JERZEGO DUDKA BRONIĄCEGO JEDENASTKĘ WYKONYWANĄ PRZEZ ANDRIJA SZEWCZENKĘ. NA KOŃCU DEJANA LOVRENA PRZENOSZĄCEGO PIŁKĘ NAD POPRZECZKĄ W TRAKCIE SPOTKANIA Z BESIKTASEM W LUTYM TEGO ROKU. Mateusz Decyk
Pudło Chorwata wyrzuciło Liverpool z dalszej walki w Lidze Europy. Klub, który jeszcze dziesięć lat temu dokonał niesamowitego wyczynu w tym samym miejscu, by przywieźć do domu najważniejsze klubowe trofeum w Europie, w tym roku uległ w hańbiących okolicznościach z miejscowym Besiktasem. Oczywiście takie podsumowanie wydarzeń w drużynie z miasta Beatlesów z ostatniej dekady to ogromny skrót myślowy, ale właśnie dzięki niemu możemy dostrzec jak brutalna okazała się dla tego klubu rzeczywistość w europejskich pucharach, po ostatnim sezonie wypełnionym w sukcesy, a mimo to zakończonego bez trofeum.
18
Są takie związki, w których do rozstania dochodzi z miłości. W futbolu często dochodzi do tego rutyna, która bywa ostatnim gwoździem do trumny trenerów piastujących swoje stanowisko przez dłuższy czas, mających w danym klubie swoją erę. Takim menadżerem z pewnością był Rafa Benitez, który stworzył najmocniejszy Liverpool w obecnym millenium. Hiszpan to człowiek, który do dziś budzi na Anfield mieszane uczucia, ale większość fanów i tak z łezką w oku wspomina erę Beniteza na ławce The Reds. Człowiek dający stabilizacje, której jak do tej pory nie jest zapewnić nikt. Wydawało się, że kimś takim może być Brendan Rodgers, ale obecna kampania zweryfikowała marzenia kibiców.
Wróćmy jednak do Beniteza, którego era być może nie byłaby możliwa, gdyby nie fantastyczny start jaki zaliczył w klubie. Zwycięstwo w Lidze Mistrzów już w pierwszym sezonie pracy z klubem to rzecz niemal niemożliwa. Wychowanek Castillii nie był jednak zwyczajnym trenerem, który miesiąc w miesiąc wędrował do biura prezesa i prosił o czas na budowę drużyny. Rafa wziął los klubu w swoje ręce i od razu zaszczepił w Liverpoolu swoją myśl szkoleniową. Stali bywalcy The Kop zyskali prawdziwego idola, którego nazwisko mogli skandować po każdym meczu, mając jeszcze w pamięci obraźliwe przyśpiewki pod adresem znienawidzonego Gerarda Houlliera. Hiszpański mesjasz! Profesor Taktyk! Takie przydomki zyskał już na początku swojej pracy. Historii drogi Liverpoolu Beniteza do zwycięstwa w Lidze Mistrzów nie ma co przytaczać, bowiem za sprawą czynnego udziału Jerzego Dudka w tym sukcesie wszyscy dobrze ją znamy. Właśnie natychmiastowość działania była główną zaletą Hiszpana. Starsi kibice dokładnie pamiętali, że nawet Bill Shankly potrzebował czasu, by z ich ulubieńców wyciągnąć maksimum. Sytuacja pod wodzą Rafy zmieniła się niemal natychmiast. Możemy się zastanawiać, czy Benitez utrzymałby swoje stanowisko, gdyby nie zwycięstwo w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Przecież w lidze The Reds zajęli dopiero piątą pozycję, a to najlepszej drużynie w Europie nie przystawało. Okazało się, że piąty Puchar Europy jest wystarczającą rekompensatą zarówno dla kibiców jak i zarządu. Drugi sezon okazał się fantastyczny, pomimo początkowych problemów w lidze, zespół Beniteza wkroczył na odpowiednie tory w dalszej części sezonu i z rekordową liczbą punktów od inauguracji Premier League zajął trzecie miejsce w lidze. Na dokładkę zdobył Puchar Anglii. Dwa trofea, w trakcie dwóch pierwszych sezonów i porywająca gra to było coś znacznie więcej niż plan minimum, a powolna odbudowa potęgi klubu stała się szybkim procesem. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a jak dobrze wiemy sympatycy The Reds największą chrapkę mieli na tytuł mistrzowski, którego nie udało się zdobyć od bardzo dawna. Właśnie ta ambicja klubu stała się później przekleństwem Beniteza. Kolejne sezony pokazywały, że Hiszpan zostanie niewolnikiem braku zwycięstwa w Premier League. Kibice byli szczęśliwi, gdy widzieli swój zespół walczący z sukcesami w rozgrywkach Ligi Mistrzów, ale gdy The Reds przychodziło grać w lidze, widzieliśmy inną drużynę. Tygrysa z obciętymi pazurami. Benitez rozpuścił swoich kibiców na samym początku, a Ci nie potrafili zrozumieć, dlaczego mimo coraz większych wzmocnień podstawowego składu, Liverpool nie zdobywa trofeów. Dwa sezony bez żadnego większego sukcesu skupiły ogromną presję na osobie Beniteza latem 2008 roku. Na sezon 2008/09 Rafa przygotował najsilniejszy zespół jakim dysponował do tej pory w całej swojej karierze, ale nie był jedynym w Anglii, który miał do dyspozycji grono genialnych piłkarzy i szeroką kadrę. Sir Alex Ferguson widział co dzieje się w obozie odwiecznego rywala i nie zamierzał odpuszczać. Mimo jedynie dwóch porażek w lidze The Reds nie zdobyli tytułu mistrzowskiego. Po wyścigu do ostatniej kolejki mistrzem został Manchester United, z którym orkiestra pod batutą Hiszpana wygrała w tamtym sezonie dwukrotnie. Taka porażka bola-
ła najbardziej, gdyż Benitez doskonale radził sobie z ekipą Fergusona w bezpośrednich starciach. Oczywiście przegrany wyścig o mistrzostwo tylko zaostrzył apetyty na następny sezon, jednak już w wakacje można było dostrzec, że zarówno w zarządzie jak i w sztabie szkoleniowym, dzieją się rzeczy niepokojące. Narastające plotki o odejściu Xabiego Alonso do Realu Madryt stały się w końcu faktem, a Benitez w miejsce genialnego pomocnika ściągnął utalentowanego Włocha, który przybył na Anfield wraz z kontuzją. Tego ruchu nawet najbardziej wyrozumiali nie potrafili pojąć. Już początek sezonu pokazał z jakimi problemami będzie musiał się zmagać Rafa w tym sezonie. Wyglądało na to, że Benitez powoli traci koncepcję na Liverpool. Słabiutkie okno transferowe tylko potwierdzało Słaby start w lidze pokazał, że mistrzostwo nie może być już ani celem, ani nawet marzeniem. Wydawało się, że gorzej już być nie może, jednak słabe występy The Reds w Lidze Mistrzów szybko obaliły tę teorię. Dodatkowo z kontuzjami zmagali się liderzy zespołu, czyli Fernando Torres i Steven Gerrard. Wydawało się, że Liverpool będzie w stanie powalczyć jeszcze o Ligę Europy, ale z tych rozgrywek wyrzucił ich piłkarz, którego obrońcy Liverpoolu dobrze pamiętali z dawnych potyczek w lidze. Diego Forlan. Zakończenie sezonu na siódmym miejscu spokojnie można nazwać kompromitacją, a ostatnia porażka, ze spadającym z ligi Hull tylko podsumowała wiosnę 2010 roku. Pomimo tego jak kibice odnosili się do Hiszpana pod koniec jego pobytu w Liverpoolu nie można powiedzieć, by była to era nieudana. Przez klub przewinęło się wielu fantastycznych zawodników, The Reds doszli do potęgi o jakiej za czasów Houlliera mogli tylko pomarzyć. Pojawił się ogromny znak zapytania. Co po Tobie Rafa? Szkody wyrządzone w ostatnim sezonie przez Beniteza naprawić miał jego następca. Roy Hodgson jako doświadczony angielski menadżer miał przywrócić utracony rok wcześniej blask i sprawić, że Liverpool znów będzie maszynką do strzelania goli. Zarząd nie obdarzył go zbyt wielkim kredytem zaufania i jego rządy trwały tylko do stycznia. Czasy jego rządów kibice zapamiętają głównie z tego, że klub opuścił Javier Mascherano, a formę klubu obrazowała barwna sinusoida. W styczniu 2011 roku klub ogłosił, że Anglik nie przeprowadzi już ani jednego treningu w Melwood. Po kompletnej klapie Hodgsona włodarze klubu postanowili powrócić do sprawdzonego rozwiązania. Kenny Dalglish. Prawdziwa legenda. Ilość epitetów adekwatnych dla określenia tego człowieka mogłaby nie zmieścić się na kartce papieru, pod listą jego osiągnięć. Zarówno w roli piłkarza jak i menadżera. Dalglish miał być człowiekiem, który doda skrzydeł Liverpoolowi traganemu przez ostatni rok sporymi problemami. Kenny doskonale wiedział jak smakuje złoto Mistrza Anglii. I to właśnie chciał pokazać swoim piłkarzom. Jak się później okazało status legendy to nie wszystko, a i futbol w Anglii mocno się zmienił od czasów jego ostatnich sukcesów. W zasadzie można powiedzieć, że tamten
19
styczeń niewiele różnił się od okresu rządów Hodgsona. Sinusoida. Nowy trener, który zarazem jest legendą klubu. Odejście Fernando Torresa i przyjście za ciężkie pieniądze Andy’ego Carrolla i Luisa Suareza. Kibice byli jeszcze w euforii, po tym jak Dalglish objął ster na Anfield, ale wiedzieli, że odejście najlepszego strzelca i przyjście dwóch napastników, którzy nie gwarantują określonej liczby goli, może być sporem problemem. Gra Liverpoolu za kadencji Kenny’ego wyglądała o wiele lepiej niż za poprzednika. Do końca sezonu udało się poprawić kilka aspektów gry, a przede wszystkim ustabilizować formę po odejściu największej gwiazdy. Sezon już w styczniu został spisany na straty, ale do końca kampanii udało się uratować twarz klubu. Wydawało się, że w kolejnym sezonie może być już tylko lepiej, ale nawet gruntowne wzmocnienia, mające zapewnić walkę o Ligę Mistrzów na niewiele się zdały. Nie można powiedzieć, że Dalglish dokonał złych zakupów. Doświadczony Szkot po prostu zbyt bardzo uwierzył w umiejętności nowo przybyłych zawodników, myśląc że Ci będą w stanie odmienić obraz gry całej drużyny. Legenda klubu zakończyła sezon 2011/12 na ósmym miejscu, co nie tylko odbiegało od oczekiwań kibiców, ale i mocno uderzało w reputację samego szkoleniowca. Jako największy pozytyw jego rządów na Anfield wymienia się porozumienie z nowymi właścicielami i zbudowanie fundamentu pod lepsze jutro. Jednak, by ono nastało potrzebny był ktoś z wizją, kto wyciągnie Liverpool z totalnego dołka. Wybór padł na Brendana Rodgersa, młodego, energicznego menadżera ze świeżym podejściem, który swoimi dokonaniami raz po raz zaskakiwał ekspertów. Z walijskiego Swansea zrobił średniaka Premier League. Z Liverpoolu miał zrobić drużynę bijącą się o Ligę Mistrzów. Zarząd na samym początku udzielił mu ogromny kredyt zaufania, nowi właściciele porzucili dotychczasową politykę zakładającą natychmiastowy efekt po poczynionych inwestycjach.
20
Postawiono na politykę długofalowego rozwoju, o której mówią nam trzy najważniejsze wzmocnienia tamtego okienka transferowego. Danny Sturridge, Joe Allen i Coutinho. Młodzi, zdolni i w rozsądnej cenie. Klub opuścili starsi zawodnicy tacy jak Kuyt, czy Bellamy. Pierwszy sezon nie był usłany różami. The Reds zakończyli sezon na siódmej pozycji, ale w tej drużynie widać było ogromny potencjał. Rodgers doskonale widział szybki rozwój Luisa Suareza i zrozumiał, że musi zbudować drużynę, która pozwoli mu na strzelanie jeszcze większej ilości bramek. Wzmocniono przede wszystkim linię defensywną, która szwankowała w debiutanckim sezonie Rodgersa. Historię poprzedniego sezonu angielskiej Premier League wszyscy doskonale znamy. Liverpool był prawdziwą rewelacją rozgrywek do końca walcząc o mistrzowski tytuł. Trio Sturridge – Suarez – Sterling rozjeżdżało rywali niczym walec drogowy, a największym pechowcem sezonu pozostanie Steven Gerrard, który według loży szyderców pozbawił Liverpool tytułu mistrzowskiego wskutek swojego pechowego upadku w mecz z Chelsea. Wydaje się, że poprzedni sezon jest zarazem zakończeniem wielkiego Stevena Gerrarda, którego obwinia się również o większość niepowodzeń w bieżącym sezonie. Na pewno wpływ na ogromny zjazd Liverpoolu w tej kampanii mają odejście Suareza i zawodnicy nie spełniający oczekiwań po transferze do klubu, ale chyba przede wszystkim wszyscy zbyt szybko uwierzyli, że ta drużyna jest w stanie rywalizować na kilku frontach niczym drużyna stworzona kiedyś przez Beniteza. Ten sezon to kompletna porażka. Kolejny trener w Liverpoolu stał się niewolnikiem swoich dobrych wyników osiąganych na samym początku przygody z klubem. Rodgersa czeka najpewniej bardzo pracowite okienko transferowe, bowiem zespół potrzebuje znaczących wzmocnień, a będzie ich trzeba dokonać bez wielkich pieniędzy z Ligi Mistrzów. Problemem nie jest tylko wąska kadra zespołu, ale też styl w jakim gra drużyna. Jeśli Irlandczyk nie udowodni, że potrafi wyciągać wnioski, najpewniej szybko pożegna się z posadą.
21
WYWIAD: MAREK SIEROCKI Rozmawiał: Emilio Kamiński Jest nie tylko jednym z najlepszych dziennikarzy muzycznych, ale również zadeklarowanym kibicem. Fanem Legii Warszawa. Bez problemu wymienia wszystkie mecze „Wojskowych”, ich największe sukcesy oraz porażki. Poznajcie Marka Sierockiego i jego legijne zacięcie.
22
Skąd wzięło się zainteresowanie futbolem? Na pierwsze spotkanie zabrał mnie tata. Byłem wtedy trzyletnim szkrabem, a tamto spotkanie odbyło się ponad pół wieku temu. Ojciec był stałym bywalcem stadionu przy Łazienkowskiej, przynajmniej do czasu, kiedy zdrowie mu na to pozwalało. Już jako nastolatek przychodziłem na stadion z kolegami, chociaż zawsze siedziałem niedaleko taty i grupy jego przyjaciół. Dzisiaj również spotykamy się „na Legii” w gronie starych znajomych, chociaż na głowie pojawiła się siwizna oraz wyrósł brzuszek. Które momenty kibicowania zapadły w pańskiej pamięci? W całej historii mojego kibicowania przeżyłem różne chwile. Stosunkowo słabo pamiętam drużynę z przełomu lat 60-tych i 70-tych, która zawojowała Europę. Byliśmy wtedy o krok od Pucharu Europy, ale na ostatniej prostej wyprzedził nas Feyenoord Rotterdam. Z trybun dopingowałem Legię z Kazimierzem Deyną, Dariuszem Dziekanowskim. Oczywiście zespół z czasów Ligi Mistrzów był wspaniały i chciałbym dożyć kolejnego tak dużego sukcesu z udziałem warszawskiej ekipy. Dawniej chodził Pan na „Żyletę”. A dzisiaj? To prawda, wybór padł na „Żyletę”, ponieważ bilety na nią były najtańsze. Wtedy ta trybuna nie w niczym nie przypominała obecnej, nie było tak kolorowo i głośno. Wszystko zmieniło się na przełomie lat 70tych i 80-tych kiedy pojawiały się pierwsze przyśpiewki, szaliki ręcznie robione. Dzisiaj w czasach fan shopów trudno wyobrazić sobie taką sytuację. Później przeniosłem się na trybunę krytą. Zaliczyłem również epizod na loży VIP-owskiej. . Przez 50 lat widział Pan wiele meczów z udziałem Legii. Które pozostały w pańskiej pamięci? Do końca życia będę pamiętał mecz z Widzewem, który przegraliśmy w niesamowitych okolicznościach 2:3. Z tym wiąże się ciekawe wydarzenie. Tamto spotkanie decydowało o mistrzostwie i wydawca Teleexpressu delegował mnie do nada-
wania na żywo relacji z Łazienkowskiej 3. Podszedłem pod szatnię i powiedziałem „Panowie, pierwsze wejście mamy w 12. minucie i 30. sekundzie. Proszę, strzelcie gola”. Kucharski rzucił: - Marek, masz to jak w banku! - Później udałem się do wozu transmisyjnego i poprosiłem, aby w 12. minucie kamery były ustawione na bramkę Widzewa, ponieważ „Kucharz” zdobędzie bramkę. Oczywiście wszystko było w formie żartu. Tak się złożyło, że w trakcie mojego wejścia Czarek pokonał Maćka Szczęsnego, a koledzy pytali jak to się stało. Zażartowałem, że wszystko da się ustawić. Na pytanie jak zakończy się spotkanie odpowiedziałem: „W drugiej połowie Czereszewski podwyższy na 2:0”. Kiedy Sylwek strzelił drugiego gola zrobiło mi się gorąco. Dzisiaj z lekką ironią mogę powiedzieć, że wynik przyjąłem z lekką ulgą, ponieważ moje „typowanie” okazało się nietrafione, a z drugiej strony trudno mi zrozumieć jak w kilka minut można stracić mistrzostwo. Pomówmy może o tych milszych chwilach. Najmilej wspominam mecze w eliminacjach do Ligi Mistrzów z Goeteborgiem. Tamte spotkania otworzyły nam drogę do czegoś nowego. Mam nadzieję, że wkrótce przeżyjemy podobne emocje. Która porażka bardziej bolała? Ta z 1997 roku, czy ta z maja 2012 roku? Mnie bardziej zabolała porażka z maja 2012 roku. 15 lat temu Widzew był równie silny jak Legia. Przegrana z zespołem, który przecież awansował do Ligi Mistrzów nie przyniosła olbrzymiego wstydu. Po prostu bolały same okoliczności. Niepowodzenie z Lechią to już inna sprawa, ponieważ gdańszczanie byli zespołem zdecydowanie słabszym od drużyny trenera Skorży. Z drugiej strony legioniści ponieśli kilka spektakularnych porażek. W mojej osobistej klasyfikacji porażek wysoko znajduje się również rok 1986, kiedy przed początkiem Teleexpressu wybraliśmy się na mecz do Zabrza. Wracaliśmy w fatalnych nastrojach po klęsce 0:3. Później krążyły różne legendy wśród kibiców z Łazienkowskiej. Mówiono o tajemniczym pudełku po butach, które nasz były szkoleniowiec miał przekazać Andrzejowi Buncolowi. Trochę mnie
zastanawia, dlaczego Legia nie ma na koncie większej liczby tytułów mistrzowskich. Przecież w jej szeregach występowali świetni piłkarze, reprezentanci Polski, którzy tutaj odrabiali wojsko. Który sukces Legii ceni Pan sobie najbardziej? Półfinał Pucharu Europy z 1970 roku. Nie wyobrażam sobie, aby dzisiaj jakikolwiek polski zespół był w stanie awansować do najlepszej czwórki Ligi Mistrzów. Obserwowałem tamtą drużynę jako 10-latek. W tamtej drużynie byli moi idole, a zdjęcie z Kazimierzem Deyną z 1974 jest moją najcenniejszą pamiątką. Którą Legię wspomina Pan najlepiej? To bardzo trudne pytanie. Nie wiemy, jak w dzisiejszym futbolu odnalazłby się Kazimierz Deyna, który miał bajeczną technikę, ale musiałby również biegać. Najbardziej podobała mi się gra drużyny prowadzonej przez trenera Pawła Janasa. Wtedy Legia była mocną europejską drużyną. Czy myślał Pan o karierze dziennikarza sportowego? Przez kilka lat pisałem felieton do programów legijnych. Piłka nożna jest moją pasją obok muzyki. Do dziennikarstwa sportowego należy podchodzić z dystansem, a ja tego nie potrafię. Przed każdym meczem kibice śpiewają „Sen o Warszawie”. Jak ocenia Pan tę piosenkę na tle innych śpiewanych na pozostałych stadionach Ekstraklasy? Jest to najtrafniejszy wybór. Niewielu pamięta, że pomysłodawcą tej idei jest Wiesław Giler. Nie wiem, czy ktoś mocniej kochał Legię. Pewnego dnia Wiesiek zarzucił mi ten pomysł. Początkowo nie byłem zachwycony, ponieważ „Sen o Warszawie” jest bardzo trudnym utworem, jednak postanowiliśmy spróbować. Wydrukowaliśmy teksty, a później po negocjacjach z władzami klubu rozłożyliśmy tekst piosenki na krzesełkach, a w głośnikach rozbrzmiał utwór Czesława Niemena. Na początku nie było najlepiej, ale po dwóch latach już było lepiej. Dzisiaj kibice perfekcyjnie śpiewają, a moi znajomi z innych
23
części Polski zazdroszczą nam takich fanów. Często od nich słyszę „Wy to potraficie śpiewać”. Zadowolony jest Marek Gaszyński, autor tekstu. Którą piosenkę puściłby Pan w szatni przed meczem? Szczerze powiedziawszy nigdy nie byłem w szatni, ale puściłbym utwór podnoszący na duchu i nawołujący do walki. Z drugiej strony nic tak nie podnosi adrenaliny jak doping kilkudziesięciu tysięcy kibiców na wypełnionym stadionie. Wiele przyśpiewek kibicowskich powstało na bazie znanych utworów, które nie mają nic wspólnego z futbolem. Proces ten rozpoczął się w latach 70-tych. Najpierw kibice Holenderscy „przerobili” utwór „Na Na Hey Hey Kiss Him Goodbye” amerykańskiej grupy Steam. Później to samo zrobili fani z Anglii. Na Legii bardzo popularny jest przyśpiewka stworzona na bazie melodii „Go West”, autorstwa Village People, a później wylansowanej przez Pet Shop Boys. „Ja Kocham Legię…” powstało na bazie „Can’t take my eyes off you” – hitu wylansowanego przez Andy’ego Williamsa. Pierwszy raz usłyszałem ją na
24
stadionie Arsenalu. Piosenka wykonana na kilkadziesiąt tysięcy gardeł robiła wrażenie. Kibice przejmują różne utwory i to jest fajne. Wbrew pozorom bardzo trudno jest napisać nową linię melodyjną, a później ją odpowiednio wypromować. Niektórym się to jednak udało. W latach 70-tych Rod Stuart stworzył piosenkę „Ole ole” na cześć reprezentacji Szkocji. Utwór „Futbol” Maryli Rodowicz również przeszedł do historii, a z najnowszych hitów „Waka, waka” Shakiry i „La copa dela vida” Ricky’ego Martina. Te piosenki są kanonem nie tylko na stadionach, ale również w muzyce rozrywkowej. Trudno jednak napisać utwór, który spodoba się kibicom. Sam brałem udział w takim nagraniu, kiedy tworzyliśmy utwór „Bez nienawiści”. Wykonywali go piłkarze trzech drużyn. Legię Warszawa reprezentowali Cezary Kucharski i Bartek Karwan, Polonię młodziutcy bracia Żewłakowowie, a Widzew Łódź Mirek Szymkowiak, Artur Wichniarek i Marek Citko. Słowa napisał Marek Chojda, który interesuje się futbolem, chociaż rzadko bywa na stadionach. Teledysk nakręciliśmy w ciągu jednego dnia na stadionach Legii, Polonii i Widzewa, a wieczorem pojawiliśmy się przy Łazienkowskiej, gdzie Polska grała z Węgrami. Utwór jest fajną pamiątką dla
piłkarzy, którzy w nim wystąpili. Najlepiej i najfajniej z tym zadaniem poradził sobie Bartek Karwan. Potrzebował krótkiej próby i za pierwszym razem świetnie zarapował swój kawałek. Czy jest grupa, której piosenki mogłyby służyć kibicom za linię melodyjną do kolejnych przyśpiewek? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Być może któryś z przebojów Budki Suflera. W środowisku muzycznym nie brakuje kibiców. Czy dyskutuje Pan z artystami na temat warszawskiego zespołu? Oczywiście, nasze dyskusje czasami trwają bardzo długo. Najlepiej znam się z Michałem Grymuzą. Spotykamy się od wielu lat na Legii, a przez kilka lat mieszkaliśmy obok siebie. Najdłuższe dyskusje prowadzę z Muńkiem Staszczykiem. Dzwoni do mnie po koncertach i czasami pyta „Dlaczego przegraliśmy?”. Są również zadeklarowani fani innych drużyn jak Liber. Raper wydał płytę poświęconą Lechowi, która rozeszła się w nakładzie 20 tysięcy sztuk. Jak na obecne czasy, to bardzo dobry wynik.
TĘSKNIE ZA INTEREM I MILANEM - KIBIC JUVENTUSU JESTEM WIERNYM KIBICEM JUVENTUSU OD 15 LAT. MIMO WSZYSTKO JEST MI ŹLE, KIEDY PATRZĘ NA TABELĘ SERIE A I WIDZĘ DALEKO ZA ICH PLECAMI NA ODLEGŁYM, ÓSMYM MIEJSCU INTER MEDIOLAN, A JESZCZE DALEJ – NA 10 – AC MILAN. Dawid Swakowski
Pamiętam wielkie sezony, które mój faworyt przegrywał, ale wtedy spotkaniom towarzyszyły niesamowite emocje, czyli to czego brakuje dzisiaj. Zwycięstwa bez porażek są na dłuższą metę nudne – podniecenie jest tylko przy grze wstępnej, kiedy każdy myśli, że może Starej Damie zdjąć majtki i odebrać jej to, co trzyma od 4 lat. Brakuje mi „sportowej nienawiści”, obecnej jeszcze kilka lat temu, brakuje mi też tego, że Inter mógł ograć Juventus, a dzisiaj Juventus ogrywa Inter w drugim garniturze. Nigdy nie podejrzewałem, że Milan wpadnie we własne sidła, zawsze słynęli z starych mistrzów odświeżanych przez jedną brazylijską gwiazdę(np. Kaka czyPato) i kolejnego weterana przechodzącego do Serie A z La Liga czy Premier League(np. Ronaldinho,David Beckham czy Robinho). Rossoneri, który grał podobnie do dzisiejszego Juventusu, potrafił cierpieć na boisku, ale miał przebłyski, których nie ma dzisiaj. Brakuje im wszystkiego, co mieli. Dzisiaj tę drużynę mógłby uratować nowy Andrij Szewczenko, ale spójrzmy na skład Milanu z przykładowego meczu z Napoli: Diego Lopez – De Sciglio, Rami, Alex, Bonera – Poli, De Jong, Van Ginkel – Honda, Destro, Bonaventura. Czy jest w tym składzie ktokolwiek, kogo chciałby mieć w swoim zespole Manchester United bądź City, Chelsea czy Barca z Realem? Nie. Tutaj nie ma nawet zawodnika, którego mógłby chcieć Tottenham. Milan wpadł w kłopoty przez złe transfery, które musiał ratować sprzedażą największych gwiazd(Zlatan Ibrahimović, Thiago Silva), w miejsce których mieli wejść młodzi i zdolni, szybcy i szybsi, techniczni wirtuozi – mieli oni oczarować Serie A. Można nie trafić z transferami, ale dlaczego Milan nie ma gotówki na następne transfery? Bo nie ma swojego stadionu. Juventus słynął z chybionych ruchów transferowych – Diego, Melo, Martinez, Sergio Almirón, Jorge Andrade czy Eljero Elia – to tylko przykłady, bo można by wymieniać bez końca. Wszystko zmieniło się, kiedy Stara Dama zaczęła zarabiać na swoim stadionie, który był trampoliną motywacyjną i finansową. Milanowi nie brakuje nowego właściciela, a stadionu. Mam nadzieję, że Silvio Berlusconi nie odpuści i przetrzyma
ten trudny okres, bo Serie A bez tego faceta będzie już inna, uboższa o kolejną legendę. Gdzie w tym wszystkim jest Inter, który kadrę ma o niebo lepszą, ale budowaną na złym fundamencie? José Mourinho wycisnął z tego zespołu wszystko, co mógł wygrać to wygrał. Nowym szkoleniowcem został Rafael Benitez i tu popełniono pierwszy błąd, bo sprowadzono człowieka, który był zupełnie inny, niepasujący do ligi włoskiej, co można łatwo wydedukować patrząc na obecne funkcjonowanie Napoli. Sprowadził za wielkie miliony jak na włoskie realia zawodników z La Liga, tak jak robił to w Liverpoolu, tylko że w tej lidze Hiszpanie nie sprawdzali się nigdy. Wyjątkiem na dzień dzisiejszy jest Morata, ale 8 bramek w Serie A nie robi wielkiego wrażenia. Po Hiszpanie zatrudniono Leonardo – kolejny strzał w kolano, później trenerem został Gian Piero Gasperini, który nie wygrał niczego przed pracą w Interze, gdzie też średnio się napracował, bo prowadził Inter w zaledwie pięciu spotkaniach i przegrał cztery z nich. Jedynym meczem, w którym Nerazzuri nie musieli uznać wyższości rywala był ligowy remis z AS Romą 0:0. Już nie będę przytaczał kolejnych przykładów, ale od czasów Portugalczyka Inter w przeciągu pięciu lat zatrudnił siedmiu szkoleniowców! 2010 – Rafael Benítez 2010-2011 – Leonardo 2011- Gian Piero Gasperini 2011-2012 – Claudio Ranieri 2012–2013 Andrea Stramaccioni 2013-2014 Walter Mazzarri 2014- Roberto Mancini Powodów jest więcej, ale to są rzeczy które widzę ja – jako zwykły kibic Juventusu. Błędy, które biją po oczach, bo Inter ma naprawdę skład, który mógłby walczyć z Juventusem o mistrzostwo, ale żaden trener nie wie czy ten mecz nie był jego ostatnim w brawach Nerazzurrich.
25
ZAMIAST EUROPY STREFA SPADKOWA – CO SIĘ STAŁO Z TOULOUSE OD CZASU GDY W 2008 ROKU POD WODZĄ ELIEGO BAUPA TOULOUSE LEDWIE URATOWAŁA SIĘ PRZED SPADKIEM, KIBICE ANI RAZU NIE MUSIELI DRŻEĆ O BYT SWOJEGO ZESPOŁU W ELICIE. ALAIN CASANOVA SPRAWIŁ, ŻE TULUZA NIE ZAGLĄDAŁA DO STREFY SPADKOWEJ – W MINIONYCH SZEŚCIU SEZONACH ZNALAZŁA SIĘ TAM TYLKO RAZ, W PIĘCIU PIERWSZYCH KOLEJKACH POPRZEDNICH ROZGRYWEK. FIOLETOWI CASANOVY BILI SIĘ Z NAJLEPSZYMI, A LEITMOTIVEM KAŻDEGO LIGOWEGO MARATONU BYŁ DLA FANÓW SEN O EUROPIE, NIE ZAŚ STRACH PRZEZ DEGRADACJĄ. Eryk Delinger - www.czasfutbolu.pl
Ten sezon przyniósł dół – nie dołek, ale właśnie kolosalny dół – jakiego po ostatnich latach i mimo nierówności niezłym początku rozgrywek nikt nie mógł się spodziewać. W pierwszych dziewięciu kolejkach Tuluza zdołała wygrać z Lyonem i Saint-Etienne, rozbić Rennes oraz zremisować z PSG. Po porażce z Marsylią na Velodrome coś się zacięło – 19 października Le Téfécé rozpoczęli swobodny lot w dół, który w marcu zakończyli bolesnym, rozłożonym na trzy raty lądowaniem. 28 lutego po remisie z ASSE Toulouse znalazła się w strefie spadkowej, 6 marca skompromitowała się na własnym boisku przegrywając z OM aż 1:6, a tydzień później przegrała 0:1 z Lens i na dobre zakotwiczyła na 18. miejscu. Porażka z pewnym degradacji beniaminkiem okazała się być – mimo wszystko niespodziewanie – zakończeniem siedmioletniego pobytu Alaina Casanovy w Tuluzie.
26
Rozmontowani
Co jest przyczyną smutnego finału szkoleniowca, który przez lata był gwarantem stabilności? Pójściem na łatwiznę byłoby użycie sloganu o „wyczerpanej formule” i „zmęczeniu materiału”. Wyjaśnienie jest jednak dużo bardziej racjonalne. Od lata 2013 Toulouse pożegnali niemal wszyscy wybijający się ponad ligową przeciętność zawodnicy. Wówczas z klubu odeszli: reprezentanci Francji i liderzy środka pola – Moussa Sissoko i Etienne Capoue, najlepszy stoper Aymen Abdennour, przebojowy lewy obrońca Cheikh M’Bengue oraz śledzony swego czasu przez pół Europy Franck Tabanou. Przed niespełna rokiem demontaż zespołu dopełniło zaś odejście kluczowego dla systemu Casanovy Serge’a Auriera i doświadczonego kapitana Jonthana Zébiny.
Żaden z nich nie został naprawdę dobrze zastąpiony – ostatnie zakupy Toulouse to piłkarze najwyżej niespektakularni, wśród których próżno szukać przyszłych źródeł zarobku dla klubu. Wyjątkami mogą być Jean-Arnel Kana-Biyik i Tongo Doumbia, ale wydanie łącznie ponad 3 milionów euro na Oscara Trejo i Urosa Spajicia czy zastąpienie Auriera wypożyczonym Marcelem Tisserandem trudno nazwać dobrymi ruchami. Do tego wszystkiego dochodzi wyglądający dziś jeszcze bardziej kuriozalnie niż przed rokiem zakup za 2,5 miliona euro Dominika Furmana.
Samotność w Toulouse
Klub dotarł do punktu, w którym jedynym klasowym, ekscytującym graczem w zespole pozostał Wissam Ben Yedder. To przez 24-letniego napastnika przechodzi wszystko co dobre w ofensywie Tuluzy. Częstym widokiem są mecze, w których WBY musi jednocześnie pełnić rolę efektownego dryblera, numeru dziesięć i lisa pola karnego. Nie da się nie zauważyć korelacji między formą Tunezyjczyka a wynikami Toulouse. W pierwszych dziewięciu kolejkach – wtedy gdy zespół osiągał jeszcze solidne rezultaty – zdobył sześć bramek. W następnych 15 meczach strzelił tylko raz, a jego klub odniósł zaledwie trzy zwycięstwa. 21 lutego na Parc des Princes Ben Yedder po czterech miesiącach bez gola wreszcie się odblokował, ale nie zdołał już uratować posady trenera. Dobra forma Francuza tunezyjskiego pochodzenia przyszła za to w samą porę dla wypromowanego z klubowych struktur scoutingowych do roli nowego menedżera Dominique’a Arribagé’a.
Stoper, scout, strażak
Poprawa wyników jest przede wszystkim właśnie zasługą nowego bossa. Arribagé ustabilizował zespół stawiając na jedną wyjściową formację (diament z czwórką obrońców i duetem napastnków), czym zapewnił piłkarzom korzystną odmianę po Casanovie, który w trakcie sezonu nagle przeszedł z trójki na czwórkę defensorów i niemal co tydzień manewrował ustawieniem pomocy. Pod wodzą byłego obrońcy klubu Le Tef po raz pierwszy w tych rozgrywkach odnieśli dwa ligowe zwycięstwa z rzędu i po siedmiu kolejkach wydostali się ze strefy spadkowej. Toulouse wciąż daleko do bezpieczeństwa – na trzy kolejki przed końcem rozgrywek TFC jest jednym z pięciu zespołów bezpośrednio uwikłanych w walkę o uniknięcie 18. miejsca. Domowe mecze z Lille i Niceą oraz wyjazd do rewelacji sezonu – Guingamp – nie zapowiadają się łatwo, ale usytuowane odpowiednio punkt i dwa punkty za plecami Tuluzy Reims i Evian czekają większe wyzwania. Siedemnasty i osiemnasty zespół Ligue 1 zagrają jeszcze bezpośrednio ze sobą, a ponadto Reims w ostatniej kolejce wyjedzie na mecz do Paryża. To nie zespół Arribagé’a wygląda więc na ostatniej prostej na „faworyta” do spadku.
27
PIŁKARSKIE ŻYCIE PO ŻYCIU KARIERA PIŁKARZA JEST KOLOROWA, ALE KRÓTKA. ZAWODNICY MAJĄ KILKANAŚCIE LAT NA UZBIERANIE ŚRODKÓW, KTÓRE MUSZĄ WYSTARCZYĆ IM ORAZ ICH RODZINOM NA POZOSTAŁE LATA ŻYCIA. WIELU PIŁKARZY POZOSTAJE PRZY PIŁCE, POZOSTALI MAJĄ INNE POMYSŁY. SPRAWDZILIŚMY JAK DZISIAJ RADZĄ SOBIE BYLI LEGIONIŚCI, KTÓRYCH JESZCZE KILKANAŚCIE LAT TEMU OKLASKIWALIŚMY PRZY ŁAZIENKOWSKIEJ. Emilio Kamiński
Od „Janka” do „Pana trenera”
Część piłkarzy po zakończeniu profesjonalnej kariery decyduje się pełnić funkcję trenera. Niewielu jednak ma możliwość pracy w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jeszcze mniejsza liczba sięga po sukcesy. W tym gronie z pewnością należy umieścić Jana Urbana, który wspólnie z Legią wywalczył dwa mistrzostwa Polski, dwa Puchary Polski, Superpuchar oraz awans do fazy grupowej Ligi Europy. Oddajmy głos naszemu bohaterowi. - Pojawił się taki moment w karierze piłkarskiej, kiedy pierwszy raz pojawiło się pytanie, co dalej. Od początku byłem zorientowany na to, aby pozostać przy zawodzie. W tym celu w Hiszpanii brałem udział w odpowiednich szkoleniach, a w międzyczasie pracowałem z młodzieżą w Osasunie. To dużo mi dało – mówi były mistrz Polski z Górnikiem Zabrze.. Urban mówi, że w pracy szkoleniowej najważniejsza jest stabilizacja i zaufanie. – Kiedy w 2007 roku przyjechałem do Polski wielu
28
bardziej kojarzyło mnie z karierą piłkarską niż szkoleniową. I nic w tym dziwnego, ponieważ wtedy miałem jedynie doświadczenia wyniesione z pracy z drugim zespołem Osasuny. Ofertę z Legii potraktowałem jako olbrzymie wyzwanie, ale nigdy tego nie żałowałem. Co prawda od razu wsiadłem na bardzo wysokiego konia, ale zawsze czułem wsparcie ze strony zarządu i właścicieli – mówi i dodaje – Takim momentem była nasza porażka na stadionie najsłabszego Zagłębia Sosnowiec. Chociaż wielu chciałoby tego dnia widzieć informację o zwolnieniu Urbana z Legii, to mi zaoferowano przedłużenie kontraktu. Było to dla mnie bardzo ważne – podkreśla były szkoleniowiec „Wojskowych”. Już w pierwszym roku pracy Urban zdobył z Legią Puchar Polski, Superpuchar, a w lidze musiał jedynie uznać wyższość znacznie mocniejszej kadrowo Wisły Kraków. Później jednak było już tylko gorzej, ponieważ drużyna prezentowała się coraz słabiej – Najbardziej bolała mnie porażka z sezonu 2008/09, kiedy zakończyliśmy sezon na
2. miejscu. Bardzo zależało mi na mistrzostwie, ale ostatecznie swój cel osiągnąłem kilka lat później, kiedy zgarnęliśmy podwójną koronę oraz awansowaliśmy do fazy grupowej Ligi Europy – wyjaśnia były zawodnik. Jakie cechy, zdaniem Jana Urbana , powinien posiadać trener idealny? – A taki w ogóle istnieje? (śmiech). Idealny trener to taki, który osiąga wyniki. Oczywiście w każdym zespole będą ci chwalący i narzekający na szkoleniowca. Nie da się jednak ukryć, że każdego trenera bronią wyniki – kończy były szkoleniowiec Legii. Urban mówi również o sytuacjach, kiedy drużynie brakuje szczęścia. – W futbolu ten czynnik odgrywa olbrzymie znaczenie – mówi niedawny opiekun Osasuny Pampeluna. Urban nie jest jedynym z ekstraklasową przeszłością, który z powodzeniem pracował lub pracuje w T-Mobile Ekstraklasie. Obecnie w tym gronie znajdują się Michał Probierz, Czesław Michniewicz, Tadeusz Pawłowski, Kazimierz Moskal, Jerzy Brzęczek, Waldemar Fornalik i Robert Warzycha. Nie można zapomnieć również o Henningu Bergu oraz Radoslavie Latalu, którzy odnosili sukcesy na międzynarodowej arenie, a dzisiaj prowadzą Legię i Piasta Gliwice.
Nie lubi być „prezesem”
W latach 90-tych należał do wyróżniających się zawodników Ekstraklasy. Był królem strzelców, trafił do reprezentacji Polski, a jego dwa gole strzelone w Burgas otworzyły „Biało-Czerwonym” eliminacje do EURO 2000. Mowa o Sylwestrze Czereszewskim, który piłkarską emeryturę spędza na rodzinnych Mazurach. Krótko po zakończeniu piłkarskiej kariery „Czereś” otworzył swój bar, ale dzisiaj w całości jest pochłonięty własną Akademią Piłkarską. – Chociaż prowadzę ją wiele lat, nigdy nie przyzwyczaję się do bycia „panem prezesem”. Nie lubię, kiedy ludzie zwracają się do mnie w ten sposób – zdradza. Dzisiaj król strzelców Ekstraklasy z 1998 roku ma sporą grupę podopiecznych. – W mojej Akademii trenuje około 100 chłopaków. Niedawno stworzyłem zespoły dla najmłodszych pięciolatków i siedmiolatków. Najstarsi zawodnicy wkrótce wkroczą w wiek juniora – opisuje swoje drużyny Czereszewski. Były internacjonał zdaje sobie sprawę, że na razie trudno będzie mu przebić się na lokalnym rynku. – Bezdyskusyjnym hegemonem pozostaje Stomil, który sprowadza do siebie najlepszych piłkarzy z regionu. Być może niektórzy z moich chłopaków trafią do Olsztyna, jednak zależy to od wielu czynników – mówi były legionista. Czereszewski często wraca do momentu, w którym powoływał Akademię. – Kiedy mój synek poszedł do przedszkola chciałem być przy piłce. Nie interesowała mnie jednak ani trenerka, ani menedżerka. W tym celu powołałem szkółkę piłkarską. Oczywiście wcześniej przyglądałem się innym tego typu placówkom, m.in. Akademii Piłkarskiej Legii Warszawa. Odbyłem mnóstwo rozmów na ten temat. Wtedy wydawało mi się, że będzie to jakaś odskocznia,
ale dzisiaj pochłania mnie ona w całości - opowiada „Pele z Klewek”. Legenda Stomilu Olsztyn wyjaśnia również, dlaczego nie został menedżerem. – Po prostu mnie to nie interesuje. Poza tym taka praca wiąże się z szeregiem wyjazdów. Ja jestem typem domatora, który chce poświęcić się rodzinie – wyjaśnił Czereszewski.
Zaczynał od kaset VHS
Zupełnie inaczej „życie po życiu” toczy Mariusz Piekarski, który dzisiaj jest jednym z najbardziej popularnych piłkarskich menedżerów w Polsce. – Od zawsze miałem żyłkę handlowca. Jeszcze w szkole podstawowej po lekcjach sprzedawałem na bazarze kasety VHS. Czasami nawet urywałem się z ostatnich zajęć, aby zarobić kilka złotych – wspomina popularny „Piekario”. Jeszcze jako zawodnik, rzadko korzystał z pomocy innych menedżerów. – Miałem do tego smykałkę. W Brazylii sam negocjowałem sobie kontrakty. Podobnie było później, a po zakończeniu kariery wiedziałem, że chcę pomagać innym zawodnikom. – Dzisiaj do Piekarskiego należy wielu znanych zawodników. To on pomagał w transferach do Tereka Marcina Komorowskiego, Macieja Rybusa i Macieja Makuszewskiego. Wcześniej pomógł Arielowi Borysiukowi przejść do Kaiserslautern, a Kamilowi Grosickiemu umożliwił zmianę Jagiellonii na Sivasspor. – Po prostu sam sobie dobieram zawodników, z którymi chcę współpracować. Chcę być uczciwy wobec moich partnerów i nie wciskać im szrotu, tylko dobrych piłkarzy, dlatego interesuje mnie jakość, a nie ilość – wyjaśnia były reprezentant Polski. Obecnie firma Piekarskiego pilnuje interesów około 30 zawodników. – Sam zajmuję się około 15 piłkarzami. Pozostałych doglądają moi współpracownicy – Marcin Mięciel i Tomek Strejlau. Dlaczego tylko tylu? Bo chcę poświęcić czas rodzinie. Mam swoje lata, zdobyłem pewne doświadczenia i wiem, co jest najważniejsze. Oczywiście czasami muszę gdzieś wyjechać, ale staram się nie zaniedbywać rodziny, bo żona i syn są moim oczkiem w głowie – wyjaśnia „Piekario”. Mariusz wspomina, że spore problemy natury wychowawczej sprawiał mu w przeszłości Kamil Grosicki. – Faktycznie, czasami potrafił nieźle nawywijać, ale chyba dojrzał. Dzisiaj już nie muszę tak często interweniować w jego sprawie. Chłopak się ustabilizował, założył rodzinę i ma dwójkę dzieci. Cieszę się widząc jego szczęście. Wyjazd do Turcji z pewnością mu pomógł. Teraz bardzo dobrze zaadoptował się we Francji. Poza tym rzadko są skargi na moich chłopaków – mówi Piekarski. Menedżer wyjaśnia, dlaczego nie zdecydował się na pracę jako trener. – Nie jestem na tyle zwariowany, aby oglądać ciągle mecze, opiekować się grupą 30 zawodników i być ciągle nieobecnym. Praca szkoleniowca wiąże się z wyjazdami na spotkania ligowe, zgrupowaniami. Ja chcę być w domu, obok moich bliskich w soboty i niedziele – opowiada „Piekario”.
29
Nie chce „upadlać” ludzi
Przy piłce pozostał również Maciej Murawski, który dzisiaj pracuje jako ekspert i komentator w stacji Canal Plus Sport. - Staram się być sprawiedliwy w tych ocenach. Nie chcę do nikogo doczepiać się na siłę. Jeżeli ktoś popełnia błąd, to oczywiście muszę go wskazać. Staram się jednak wskazać sposób, aby w przyszłości tych błędów unikać. Na pewno nie mam zamiaru nikogo upadlać. Zbyt często pojawiają się komentarze, w których atakuje się zawodnika i szuka dziury w całym. Ja szukam innej drogi, co wcale nie jest łatwe. Cieszy mnie, że ciągle jestem przy piłce, oglądam ją na żywo i mam możliwość stałej analizy. Mogę o wszystkim porozmawiać z innymi ekspertami, a przede wszystkim wyjaśnić różne kwestie kibicom – wyjaśnia uczestnik MŚ z 2002 roku. Murawski uważa, że Polska widownia dopiero uczy się piłkarskiej analizy. – Wielu kibiców interesuje tylko wynik. Wygrana ich cieszy, a przegraną wiążą z totalną tragedią. To, co jest między tym nie ma żadnego znaczenia. Tymczasem kibice np. w Niemczech podchodzą do problemu zupełnie inaczej. Tam nawet kobiety są w stanie zdiagnozować problem dotyczący konkretnego zespołu. Staramy się to zmienić w Canal Plus, chociaż oczywiście nie zawsze nasze wnioski są trafne, a my nieomylni – wyjaśnia „Muraś”. Zdaniem byłego reprezentanta Polski dzisiaj widać pierwsze skutki odpowiedniej analizy. – Kilka lat temu w odniesieniu do kilku klubów mówiliśmy, że zbyt rzadko przy użyciu bocznych obrońców. W następnych miesiącach ich taktyka się zmieniła, a gra poprawiła. Taka jest rola nas, czyli ekspertów. Pracując w Canal Plus możemy na żywo oglądać najlepsze ligi, a z drugiej strony widzimy, że i tam nawet najwybitniejsi popełniają proste błędy, która są czymś normalnym w futbolu. Piłka nożna jest grą błędów, a najczęściej wygrywa ten, kto popełni ich mniej – kończy Murawski.
Szperacz talentów
Jednym ze współpracowników Mariusza Piekarskiego jest Marcin Mięciel. „Miętowy” po zakończeniu piłkarskiej kariery zajął się wyszukiwaniem piłkarskich talentów. - Teraz nagrywam wiele spotkań. Kiedy jestem w Olsztynie, gdzie mam działkę, często obejrzę przynajmniej trzy spotkania niższych klas rozgrywkowych. Kilka lat temu po jednym z nich podszedł do mnie młody zawodnik i zapytał, co Marcin Mięciel robi na takiej wsi? Ja sam zawdzięczam swój rozwój takim skautom, którzy mnie wynaleźli dla juniorów Lechii. W naszym kraju nie brakuje talentów, ale trzeba dać im szansę, a oni muszą ją wykorzystać – wyjaśnia były reprezentant Polski. Mistrz Polski z 1994 roku twierdzi, że znalezienie „perełki” wymaga trochę czasu. - Oglądam wiele meczów jeżdżąc po mniejszych miejscowościach. Odnaleźliśmy kilku zdolnych zawodników. Wiem z własnego doświadczenia, że młodzi piłkarze z takich miasteczek mają trudniej, a właśnie tam nie brakuje talentów – mówi ekslegionista.
30
Mięciel nie ma wątpliwości, że w jego pracy, jak i karierze jego podopiecznych kluczowe znaczenie odgrywa szczęście. - Oczywiście stale dużą rolę odgrywa uśmiech fortuny. Czasami wiele zależy od formy dnia. Wystarczy jeden słabszy występ, aby wypaść z orbity zainteresowania, dlatego nie jest łatwo odgadnąć, czy dany chłopak ma zadatki na wielkiego piłkarza. Znam przypadki zawodników, którzy błyszczeli w wieku juniorskim, a w piłce seniorskiej przepadli – mówi były napastnik Legii.
Nie załatwi biletów
Chyba nie ma drugiego byłego zawodnika, który dzisiaj pełniłby tak wiele funkcji jak Roman Kosecki. – Obecnie jestem posłem na sejm, posiadam akademię piłkarską, jestem wiceprezesem PZPN, wiceprezesem MZPN, ambasadorem Olimpiad Specjalnych. Po prostu nie cierpię zastoju, lubię działać. Najbardziej cierpi na tym moja rodzina, ponieważ rzadko bywam w domu. Z drugiej strony dzieci są już dorosłe – mówi były piłkarz Legii. Ojciec Kuby od ponad dekady pracuje jako polityk. – Po zakończeniu piłkarskiej kariery ludzie z Konstancina namówili mnie do startu w wyborach samorządowych. Zdobyłem w nich mandat radnego. Wspólnie zrealizowaliśmy wiele inicjatyw. Wybudowaliśmy tor do jazdy na łyżworolkach, boiska oraz halę widowiskowo-sportową. Dzisiaj korzysta z tego cała miejscowość. Najwidoczniej moja działalność spodobała się lokalnej społeczności i po kolejnych namowach postanowiłem wystartować już w wyborach parlamentarnych. Od 2005 roku jestem w sejmie – opowiada Kosecki. Były reprezentant Polski od początku pracy parlamentarnej mocno angażował się w sport. – Pracowałem w komisjach sportu. Byłem w grupie, która opracowywała program budowy orlików, a później zostałem przewodniczącym podkomisji ds. organizacji EURO 2012. W związku z tym odbyłem szereg spotkań z prezydentami miast organizatorów turnieju. Oczywiście na tym szczeblu moja praca miała już inny charakter, ponieważ wspólnie pracowaliśmy nad ustawami przygotowującymi nasz kraj do tej imprezy – wyjaśnia jedna z legend Legii. Kosecki wspomina, że w sejmie poznał wielu pasjonatów sportu. – Okazało się, że kilku posłów prowadzi swoje kluby, inni grali lub nadal grają w piłkę nożną i interesują się futbolem. Po ostatnich wyborach, kiedy pojawiłem się w sejmie, wielu „ochrzciło” mnie prezesem, a ja każdemu odpowiadałem, że na pewno nie załatwię im biletów na najbliższe mecze eliminacyjne do MŚ. Oczywiście mam swoich przyjaciół, niezależnie od opcji politycznej. Potrafimy dyskutować, nawet jeżeli nie zgadzamy się ze sobą. Chcę, aby również w parlamencie problem sportu, a szczególnie bardzo mi bliskiej piłki nożnej był stale analizowany – zapowiada Kosecki.
Walczy z uzależnieniami
Najbardziej oryginalny sposób na „życie po życiu” znalazł Krzysztof Ostrowski, który otworzył Klinikę Leczenia Uzależnień „Mandala”. - Już w trakcie kariery myślałem, co bym chciał robić, gdy ona się skończy. Chciałem mieć jakąś alternatywę. W coś zainwestować. Nadarzyła się taka okazja. Mam kolegę, który jest terapeutą od uzależnień od ponad 10 lat, rozmawialiśmy o tym, co można by ewentualnie otworzyć. On znając rynek wiedział, iż jest duża nisza w leczeniu uzależnień, w ośrodkach prywatnych. Zainwestowaliśmy, znaleźliśmy super miejsce na obrzeżach Wrocławia, zaadoptowaliśmy je. I tak ruszyliśmy. Klinika ma już ponad 1,5 roku. Mamy na koncie kilka sukcesów – mówi piłkarz w rozmowie z serwisem pzp.info.pl. Ostrowski twierdzi, że dzięki klinice szybko odnalazł nowe wartości. - Nie ukrywam, że początkowo klinikę traktowałem tylko i wyłącznie biznesowo. W tym momencie poznałem wielu wspaniałych ludzi, którzy wychodzą z problemów. Niesamowitą przyjemność sprawia widok uśmiechniętych ludzi wychodzących z kliniki, dziękujących za pomoc. Z wieloma osobami utrzymuję kontakt. To duża premia – wyjaśnia w wywiadzie. Zdaniem byłego piłkarza Legii największe pokusy tkwią po zakończeniu kariery. - Wiem po sobie ile kosztuje pracy przestawienie się. Jedni radzą sobie z tym lepiej, inni gorzej – wyjaśnia piłkarz w serwisie pzp. info.pl. Ostrowski dodaje, że największe zło wyrządza hazard. - Jak się wygra to się mówi, że się kupi to albo tamto. A jak się przegra to „co tam, następnym razem będzie lepiej”. Ale nie jest. I nakręca się serpentyna. Nieleczony hazard najczęściej kończy się samobójstwem. To końcowe stadium tego uzależnienia. Nawet alkoholicy nie dochodzą do takiego etapu. Tu się traci wszystko. Pieniądze, rodzinę, znajomych. Nie ma od kogo pożyczać, są długi naokoło, ludzie ścigają. Pożycza się wszędzie, od kogo tylko się da. Kończy się albo ucieczką do innego kraju, albo ucieczką innego typu... – mówi Ostrowski. Niedługo później Ostrowski postanowił jednak wznowić karierę w Śląsku Wrocław, z którym w 2013 roku awansował do finału zmagań o Puchar Polski oraz wywalczył 3. miejsce w T-Mobile Ekstraklasie.
Wyrwał się z matrixa
Życie piłkarza nie zawsze jest usłane różami, a jednym z przykładów takich losów pozostaje Dariusz Czykier. Wychowanek Jagiellonii Białystok miał niezwykłą smykałkę do futbolu oraz do swawolnego życia. W pierwszej połowie lat 90-tych tworzył niezapominany tercet z Wojciechem Kowalczykiem i Krzysztofem Ratajczykiem. Plotki głoszą, że zawodnicy po treningach nie żałowali zdrowia i ruszali w miasto, gdzie korzystali z uroków młodości. - Na początku lat 90-tych w Polsce każdy nucił bardzo słynną brazylijską piosenkę „Lambada”. To od niej wzięła się nazwa naszej grupy. Zawsze byliśmy gotowi do tańca i różańca. Może w tanecznych podrygach nie byliśmy najlepsi, ale zawsze wiedzieliśmy, kiedy należy przystopować – wspominał Czykier. Mimo tego hulaszczy tryb życia nie przeszkadzał im w zdobywaniu kolejnych trofeów. „Lejba” awansował z Legią do półfinału
rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów oraz zdobył z nią dwa mistrzostwa i cztery Puchary Polski. Po zakończeniu kariery osiadł na rodzinnym Podlasiu. Zaczął pracować w Jagiellonii, gdzie stał się asystentem Artura Płatka. Później przez chwilę samodzielnie prowadził „Jagę” w najwyższej klasie rozgrywkowej, a od sezonu 2008/09 pełnił funkcję asystenta Michała Probierza. Sielanka trwała do 2009 roku. Wtedy przyłapano go na „rozprowadzaniu” Kamila Grosickiego. Cezary Kulesza miał zareagować natychmiastowo i zwolnił Czykiera z klubu. - Wielkanoc 2009 spędziłem z Kamilem Grosickim. Siedział sam w domu, a ja też nie miałem co robić, bo moja ówczesna partnerka leżała z dzieckiem w szpitalu. Żal mi się „Grosika” zrobiło, ponieważ w mieszkaniu nawet nie miał nic dobrego do jedzenia. Musiałem się z nim napić i na jednej butelce się nie skończyło. Do głowy uderzyła fantazja i poszliśmy w miasto. Zauważył mnie Czarek Kulesza, prezes Jagiellonii. Dał ostrzeżenie. Nie przejąłem się tym zbytnio. Dwa tygodnie później poszliśmy z Kamilem do „Dalmacji”. Trochę łyknęliśmy i wpadaliśmy na pomysł, żeby pojechać w karty pograć. Polegliśmy. Grosicki chciał się odegrać i poszedł do „jamy”. Zaszedłem i ja. Ktoś uprzejmy zadzwonił do Kuleszy oraz trenera Michała Probierza i wtedy zaczął się koszmar – mówi ekslegionista w rozmowie z magazynem Futbol. Kolejne lata Czykier spędził na zmaganiach z chorobą alkoholową. W jednym z wywiadów przyznał, że przez dwa lata miał tylko jeden miesiąc, w którym nie zajrzał do kieliszka. Zamiast realizować się w pracy szkoleniowej wlewał w siebie napoje wysokoprocentowe oraz… pracował na budowie. - Nie potrafię żyć na poziomie średniej krajowej. U mnie jest bardzo bogato, albo dno totalne, ale nie jest chociaż nudno – powiedział Czykier w rozmowie z Futbolem. W marcu 2011 roku trafił do Suwałk, gdzie rozpoczął pracę w sztabie szkoleniowym tamtejszych Wigier. - Suwałki to dla mnie życiowy czyściec. Wigry uratowały mi karierę, a teraz pomogły wyjść z matriksu. Najważniejsze, że mam zajęcie, bo ono jest bardzo potrzebne, aby móc egzystować. To najważniejsza część kuracji alkoholowej. Znów robię to, co kocham, czyli jestem przy piłce – opisał były reprezentant Polski. Niestety, życie napisało smutny epilog, ponieważ Czykier odszedł z Wigier, a dzisiaj jest w Białymstoku z dala od futbolu. Takich przykładów jak Czykier jest niestety wiele. Do najsłynniejszych, którzy nie poradzili sobie z życiem po życiu należą Mirosław Okoński, Stanisław Terlecki oraz Andrzej Iwan. Ten ostatni po kilku próbach samobójczych, problemach z hazardem zaczął nowe życie, a dzisiaj jest cenionym komentatorem sportowym. Pozostali próbują wydostać się z dołka, co nie jest jednak takie proste. Dzisiaj wypada ściskać kciuki za sympatycznego ekslegionistę. Czykier kolejny raz walczy o powrót do „świata żywych”. Na razie wszystko jest na dobrej drodze. Powyższe przykłady pokazują, że „życie po życiu” u piłkarzy wcale nie musi być nudne i sztampowe. Wszystko zależy od tego, czy dana osoba ma właściwy pomysł na siebie.
31
ZWARIOWANY ROK ŚWIĘTYCH OSTATNIA DEKADA W HRABSTWIE HAMPSHIRE TO OKRES BURZLIWY. NA OGÓŁ SPOKOJNE MIASTO PORTOWE W NIEMAL KAŻDY WEEKEND STAWAŁO SIĘ MIEJSCEM, W KTÓRYM SOUTHMAPTON ZAPISYWAŁO BYĆ MOŻE NAJPIĘKNIEJSZĄ KARTĘ W SWOJEJ FUTBOLOWEJ HISTORII. NIESTETY, DO BECZKI MIODU, KTÓREJ PRZEZ KILKA LAT STRZEGŁ NICOLA CORTESE I TAK KTOŚ DODAŁ ŁYŻKĘ DZIEGCIU. Z POCZĄTKU WYDAWAŁO SIĘ, ŻE ODEJŚCIE WŁOCHA BĘDZIE ISTNYM KOŃCEM ŚWIATA, ALE NAD ST. MARY’S WSZYSTKO ZMIENIA SIĘ JAK W KALEJDOSKOPIE. Mateusz Decyk
To właśnie włoski bankier dał podwaliny pod sukces Southampton w Premier League. Od samego początku zapowiadał, że ten klub po prostu musi grać w najwyższej klasie rozgrywkowej w Anglii, a kolejnym krokiem będzie Liga Mistrzów na St. Mary’s. Wizja awansu była całkiem realna, ale europejskie puchary? Większość kibiców z pewnością pukała się w czoło, ale z czasem marzenia włoskiego wizjonera stały się celem, a nawet oczekiwaniem ze strony trybun. Nigel Adkins w 2012 roku wprowadził Świętych do Premier League, ale sama elita okazała się dla niego zbyt wielkim wyzwaniem. Po pięknym debiucie, w którym beniaminek minimalnie uległ mistrzowi Anglii, Southampton zachłysnęło się wielkim futbolem na tyle, że zawędrowało na sam dół tabeli. Decyzja o zwolnieniu Adkinsa nie należała do trudnych. Potrzebny był młody, ambitny szkoleniowiec z wizją, który stworzy podwaliny pod wielki plan Cortese. Większość ekspertów była święcie przekonana, że wybór padnie na starego wygę, który dzięki doświadczeniu pomoże w osiągnięciu celu minimum jakim było uniknięcie spadku. Włoch i tutaj zaskoczył wszystkich obserwatorów. Szkoleniowcem beniaminka został Argentyńczyk, z zerowym doświadczeniem w
32
angielskim futbolu. Mauricio Pochettino, czyli człowiek, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej został wylany z Espanyolu za słabe wyniki. Na tyle słabe, że Pericos znaleźli się wtedy w strefie spadkowej. Start z nowym menago nie należał do koncertowych, ale z każdym kolejnym spotkaniem było widać coraz większy wpływ nowej filozofii. Przy młodym szkoleniowcu Southampton stało się maszynką do sprawiania sensacji, na swojej drodze do utrzymania ogrywając między innymi Manchester City, Chelsea, czy Liverpool. Przed sezonem, który miał być przełomowy w historii klubu, prezes Cortese obiecał znaczące wzmocnienia, które miały pomóc Pochettino w walce o górną połowę tabeli. Włoch z obietnicy się wywiązał i do młodego, zgranego zespołu dołączyli Dejan Lovren, Victor Wanyama i Pablo Osvaldo. Nie były to wzmocnienia szerokiego składu, a w pełni ukształtowani zawodnicy, o których trzeba było powalczyć na rynku transferowym. Od początku sezonu Southampton wyglądało na drużynę odmienioną, która była w stanie dominować przeciwnika przez całe spotkanie, a rywale zaczęli się jej obawiać. Po jedenastu kolejkach ligowych podopieczni Pochettino zajmowali trzecie miejsce w tabeli, czym rozbudzili apetyty kibiców. Te zweryfikował, jednak grudzień, a wraz z nim Boxing Day, po którym Świętym pozostała już ,,tylko’’ walka
o Ligę Europejską. Jeszcze gorsze wieści przyniósł styczeń, kiedy to do angielskich mediów coraz częściej zaczęła trafiać właścicielka klubu. Martin Liebherr zakupił Southampton w 2009, z myślą o inwestycjach i budowaniu potęgi wspólnie z Nicolą Cortese. Niestety, niemiecki biznesmen zmarł rok później na atak serca, a spuściznę po ojcu przejęła jego córka Katharina. Do stycznia 2014 roku słyszał o niej mało kto. Jej zdjęć na próżno było szukać, w którejkolwiek z angielskich bulwarówek. Miała opinię osoby skromnej i dystansującej się od blasku fleszy. Z nadejściem Nowego Roku coraz więcej było prasowych doniesień na temat rzekomej sprzedaży klubu, a przynajmniej o poszukiwaniach kupca przez Liebherr. Córka miała nie poczuwać się do obowiązku kontynuowania myśli ojca, co mocno dementowały oficjalne oświadczenia klubu, w których kibice dostali zapewnienie, że klub nie jest na sprzedaż, a kluczowi zawodnicy nie opuszczą zespołu w zimowym okienku. Wszelkie pisemne obietnice nie wpłynęły jednak pozytywnie na klub. Pojawiało się coraz więcej plotek dotyczących konfliktów w zarządzie, w których miał brać udział Pochettino. Prawdziwa bomba wybuchła dopiero po tym, jak ogłoszono odejście Nicoli Cortese, który kilka dni wcześniej miał rozmawiać z Katariną Liebherr o przyszłości klubu. Obie strony miały stwierdzić, że nie będą w stanie już ze sobą współpracować. Rozbieżności miały dotyczyć głównie polityki transferowej klubu. Southampton poprzedni sezon zakończyło na ósmym miejscu, które było sporym zawodem mimo tego, że przed sezonem każdy kibic wziąłby taki wynik w ciemno. Z nadejściem wakacji wszystkie obawy kibiców zaczynały się potwierdzać. Argentyński szkoleniowiec skonfliktowany z zarządem nie zastanawiał się zbyt długo. Oferta z White Hart Lane należała do uczciwych i z pewnością była awansem na nieco wyższy poziom. David Levy dawał pewny budżet na transfery oraz brak obaw o dzień jutrzejszy, czego nie można było powiedzieć o sytuacji na St. Mary’s. Swoje niezadowolenie nawet w mediach społecznościowych demonstrowali piłkarze, sprzedani zostali Luke Shaw, Dejan Lovren, Calum Cambers, najlepszy strzelec Rickie Lambert, a przede wszystkim serce drużyny – Adam Lallana. Kibice drżeli o nowy sezon, media przewidywały, że Southampton może grozić nawet walka o utrzymanie, ale Katharina Liebherr przygotowała dla kibiców, a przede wszystkim nowego trenera ogromną niespodziankę. Po zatrudnieniu Ronalda Koemana, co do którego wielu ekspertów miało mieszane uczucia, rozpoczęto niespodziewaną ofensywę transferową. Awanturniczy Holender ściągnął na St. Mary’s takich zawodników jak Graziano Pelle, Fraser Foster, Ryan Bertrand, Dusan Tadić, czy absolutne odkrycie tego sezonu w Premier League, czyli Sadio Mane. Oczywiście w teorii nie byli to godni następcy piłkarzy, których sprzedano, ale Koeman dostał czas na to, by ułożyć własny zespół, oddzielając grubą kreską erę Pochettino, po którym zostało mu kilku klasowych zawodników. Z nową drużyną, opartą na innych filarach i filozofii, Southamtpon po raz kolejny stanęło przed zadaniem zadziwienia całego świata. I można powiedzieć, że w pełni im się to
udało. Od trzeciej kolejki trwającej kampanii Święci nie byli sklasyfikowani na pozycji niższej niż siódma. W tym sezonie ich szansa na awans do europejskich pucharów jest o wiele większa niż jeszcze rok temu, a w batalii o Ligę Europejską nie odstępują ani na krok ekipom Brendana Rodgersa i Mauricio Pochettino. Wydaje się, że i styl gry po przyjściu do drużyny Koemana zyskał na efektywności. Obrona, mimo utraty lidera w postaci Dejana Lovrena, w niczym nie straciła, a akcje których nie napędza już Adam Lallana jeszcze zyskały na dynamice dzięki szybkim atakom ze skrzydeł. W zimie problemem stała się skuteczność napastników. Spokojnie możemy stwierdzić, że gdyby Koeman miał do dyspozycji regularnie strzelającą ,,dziewiątkę’’ to o wiele łatwiej byłoby mu walczyć o najwyższe cele. Na razie atmosfera w szatni Southamtpon wydaje się być jak najbardziej zdrowa i w niczym nie przypomina sytuacji z pobytu Holendra w Walencji, kiedy to doprowadził do absolutnego gradobicia i masy konfliktów w klubie jak i w szatni. Jak można się było spodziewać dobre wyniki oddaliły w niepamięć niechęć kibiców do zarządu jak i właścicielki. Od początku sezon na Katarinę Liebherr spływa masa pochwał, a większość obserwatorów właśnie jej przypisuje większość zasług w obecnym, pełnym sukcesów sezonie. To do niej należy ostatnie słowo w każdej sprawie dotyczącej. Co ciekawe decyzje te są zaskakująco trafne. Całkiem nieźle jak na osobę, która kompletnie nie pasjonuje się piłką nożną. W jej działaniach widać sporą chęć kontynuowania dzieła jej ojca i pozostaje mieć nadzieję, że będzie je kontynuować nadal. Wielu ludzi poświęciło masę czasu i energii na to, by na St. Mary’s Stadium stworzyć coś wielkiego. Wydaje się, że cel jakim są europejskie puchary zostanie w tym sezonie osiągnięty. Jaki jest kolejny krok? Przy takim tempie rozwoju klubu marzenia Cortese wcale nie są niemożliwe do zrealizowania. Szkoda tylko, że już bez jego udziału. Ostatnio Pani Liebherr wykonała znaczący gest, którym domniemania jej złych intencji wobec klubu zostawiła daleko w tyle. Właścicielka pożyczyła klubowi 20 milionów funtów, by zapobiec sytuacji, w której klub zostałby zmuszony na sprzedaż zawodników z powodów finansowych. Ponadto udostępniła do wykorzystania resztę przychodów z poprzedniego letniego okienka transferowego, które wcześniej nie zostały przeznaczone na zakup piłkarzy. Dyrektor generalny Gareth Rodgers przyznał w jednym z wywiadów, że przyszłość klubu została tak naprawdę przesądzona już latem, kiedy to właścicielka mogła zgarnąć większość przychodów z transferów dla siebie, zmniejszając tym samym zadłużenie klubu wobec niej, ale ostatecznie postanowiła, że te pieniądze trzeba ponownie zainwestować. To dzięki tej decyzji Ronald Koeman mógł sobie pozwolić na solidne zakupy w letnim okienku. Dzięki dodatkowym pieniądzom zapożyczonym w marcu od właścicielki, klub będzie mógł spłacić bieżące zobowiązania dotyczące między innymi budowy nowego centrum treningowego i opłat transferowych. To pokazuje przywiązanie Liebherr do klubu, co jest ewenementem na skalę światową w erze właścicieli kupujących kluby tylko i wyłącznie dla swoich zysków.
33
NUDNY MISTRZ – GODNY MISTRZ „JAK BARDZO TO WŁAŚCIWE” – PISAŁ WCZORAJ ANGIELSKI DZIENNIKARZ SID LOWE, GDY W PIECZĘTUJĄCYM ZDOBYCIE TYTUŁU MECZU CHELSEA WYCHODZIŁA NA PROWADZENIE DZIĘKI DOBITCE PO BUDZĄCYM WĄTPLIWOŚCI KARNYM. JESZCZE BARDZIEJ „TYPOWO” ZROBIŁO SIĘ W DRUGIEJ POŁOWIE, GDY DO TRZYMAJĄCEJ SIĘ KURCZOWO MISTRZOWSKIEGO 1-0 DEFENSYWNEJ SZÓSTKI THE BLUES DOŁĄCZALI KOLEJNO OBI MIKEL, ZOUMA I FILIPE LUIS. NOWY MISTRZ SIĘGAŁ PO KORONĘ KOŃCZĄC MECZ NA WŁASNYM BOISKU Z SZÓSTKĄ OBROŃCÓW I DWÓJKĄ DEFENSYWNYCH POMOCNIKÓW. WPIS LOWE’A PO OSTATNIM GWIZDKU MOŻNA BY UZNAĆ ZA JESZCZE CELNIEJSZY. Eryk Delinger - czasfutbolu.pl
Nie miał racji Jose Mourinho mówiąc, że Chelsea zasłużyła na tytuł radząc sobie bez Costy, Maticia i innych nieobecnych – bo pod tym względem plasujący się na ostatnim miejscu tzw. Injury League Niebiescy nie mieli na co narzekać. Niesłusznie też bronił nowo koronowanych mistrzów zbywając krytyków przysłowiem „psy szczekają, karawana jedzie dalej”. Wreszcie, niepotrzebnie tak bardzo zjeżył się przed tygodniem, kiedy kibice londyńskich rywali nazwali jego drużynę „nudną”.
34
To przede wszystkim jego nerwowa reakcja sprawiła, że teraz nadspodziewanie często i głośno mówi się o niezupełnie zasłużonym tytule i że słowa takie jak te Lowe’a czy Ruuda Gullita są normą. Nie powinny być, bo Chelsea wystarczająco wiele razy udowodniła, że jest najlepszym kandydatem do mistrzostwa. Jesienią wiele razy pokazywała ofensywny futbol, w którym nie brakowało efektownych zespołowych akcji, jak i indywidualnych błysków Diego Costy czy Cesca Fábregasa, a wiosną mimo mało spektakularnej gry zdobywała punkty z regularnością godną mistrza.
Nemanja Matić dał się poznać jako najlepszy defensywny pomocnik Premier League – był kluczem do dominacji nad rywalami, gdy atak The Blues był w rytmie, jak i niezbędnym wsparciem dla obrońców, gdy zespół znajdował się w odwrocie. John Terry znów był podporą defensywy i zapewne najrówniejszym stoperem ligi. Eden Hazard – jednoosobowa maszynka do zdobywania punktów – słusznie odebrał z kolei nagrodę dla najlepszego piłkarza sezonu. Chelsea miała najlepsze indywidualności, które były zarazem częścią najlepiej zorganizowanego kolektywu – najwięcej zwycięstw w lidze i zaledwie dwie porażki na drodze do tytułu to nie przypadek. Jeżeli drużyna okupuje pierwsze miejsce w tabeli Premier League od pierwszej do ostatniej kolejki rozgrywek, musi coś robić dobrze, czyż nie? Nie da się jednak ukryć, że świeżo upieczonych mistrzów nie zawsze oglądało się z przyjemnością. Gullit nie mija się z prawdą mówiąc o „hamulcu ręcznym”, który Jose Mourinho zaciągnął wiosną. Dość powiedzieć, że na przestrzeni 11 kolejek między
styczniowym pogromem Swansea (5-0), a zeszłotygodniowym tryumfem nad Leicester (3-1) Chelsea ani razu nie wygrała meczu większą niż jednobramkową przewagą. Pytanie, czy Mou decydował się na ów hamulec jedynie profilaktycznie – zwyczajnie dlatego, że taki wyrachowany futbol daje mu większą kontrolę nad wydarzeniami – czy zdawał sobie sprawę, że w świetle kłopotów Costy i niedyspozycji Cesca pragmatyczne podejście to jedyna droga do sukcesu. To także zadanie dla Portugalczyka na kolejny sezon. Jeżeli prześmiewcze przyśpiewki i uwagi ekspertów rzeczywiście aż tak go kłują, powinien dopilnować, by jego Chelsea wykonała krok naprzód i w kolejnym sezonie utrzymała formę z minionej jesieni przez cały rok. Jose musi pokazać, że minimalizm jest jedynie etapem w rozwoju The Blues jako wielkiego klubu i że pokazana w tym roku twarz jego zespołu nie jest finalną, docelową odsłoną Chelsea według jego pomysłu.
35
PHILIP NA TRONIE PHILIPSA AŻ OSIEM LAT JEDNA Z NAJWIĘKSZYCH I NAJBARDZIEJ UTYTUŁOWANYCH DRUŻYN HOLANDII ZMUSZONA BYŁA CZEKAĆ, ABY PONOWNIE ZAMELDOWAĆ SIĘ NA MISTRZOWSKIM TRONIE. W ZREALIZOWANIU TEGO CELU NIE POMAGAŁY ZARÓWNO SŁYNNE NAZWISKA NA ŁAWCE TRENERSKIEJ, JAK TEŻ POWRÓT W SZEREGI KLUBU WETERANÓW, KTÓRZY PRZED DEKADĄ ZAWĘDROWALI Z PSV EINDHOVEN DO PÓŁFINAŁU LIGI MISTRZÓW. DOPIERO OBSADZENIE NA STANOWISKU SZKOLENIOWCA ZESPOŁU ŻÓŁTODZIOBA W TYM FACHU POMOGŁO SPEŁNIĆ MARZENIA KIBICÓW ZE STADIONU PHILIPSA. Michał Flis - czasfutbolu.pl
36
Poprzedni tytuł wywalczony przez popularnych Boeren, czyli Farmerów w 2008 roku był sporym zaskoczeniem dla praktycznie każdego obserwatora holenderskiej Eredivisie. W ich opinii na mistrzowską paterę bezapelacyjnie zasłużył podówczas amsterdamski Ajax, w którego ataku brylował bramkostrzelny duet Luis Suarez – Klaas Jan Huntelaar, który w sumie wypracował ponad połowę goli ustrzelonych w sezonie 2007-08 przez klub z konstytucyjnej stolicy Holandii. Siłą PSV była jednak gra w defensywie, dzięki czemu zawodnicy tego klubu bez większych nakładów sił w ofensywie, znaczną część swych spotkań kończyli na zero z tyłu. Choć taktyka ta okazała się wielkim sukcesem, nie przysporzyła
podopiecznym Sefa Vergoossena sympatyków, bowiem jego podopieczni uznani zostali za najnudniejszego mistrza kraju ostatnich lat. To m.in. z tego powodu niecały miesiąc po koronacji 67-letni szkoleniowiec ustąpił stanowiska na rzecz znacznie bardziej perspektywicznego Huuba Stevensa, nawet pomimo faktu, iż ten zawiódł chwilę wcześniej oczekiwania włodarzy niemieckiego HSV, z którym nie zdołał awansować do elitarnej Ligi Mistrzów. Legendarny zawodnik tego klubu nie był jednak w stanie zatrzymać w zespole głównych autorów osiągniętego sukcesu. Spragniony gry o najwyższe cele brazylijski bramkarz Heurelho Gomes wy-
37
emigrował na wyspy, by przywdziewać tam barwy londyńskiego Tottenhamu, zaś największa gwiazda ligi, Jefferson Farfan za równowartość dziesięciu milionów euro wzmocnił niemieckie Schalke. Z dnia na dzień antybohaterem miejscowym kibiców stał się Ismail Aissati, który dość niespodziewanie przeprowadził się do znienawidzonego w Eindhoven Ajaksu. Choć wśród następców ich znaleźli się m.in. regularny reprezentant Szwecji Andreas Isaksson czy piekielnie zdolny Balazs Dzsudzsak, PSV nie było już w stanie nadążyć za ligowymi przeciwnikami, zaś w fazie grupowej Ligi Mistrzów finiszowało na ostatniej pozycji tuż za Liverpoolem, Atletico oraz Marsylią. Niewiele lepiej rysowała się sytuacja w kolejnych kampaniach. Następca Stevensa, Fred Rutten spędził na trenerskim stołku niemal trzy lata, których nie okrasił absolutnie żadnym trofeum. Jego tymczasowy następca, Phillip Cocu sięgnął co prawda po Puchar Holandii, jednak nikt nie odważył się w ówczesnej sytuacji powierzyć na dłużej sterów za drużyną młokosowi w trenerskim fachu. Zamiast tego sięgnięto po niebywale doświadczonego Dicka Advocaata, który miał za sobą nieudany epizod z reprezentacją Rosji na polsko-ukraińskich mistrzostwach Europy. Dzisiejszy szkoleniowiec angielskiego Sunderlandu pracował już w Eindhoven w latach 1994-1998 i na dobrą sprawę był to dla niego start do wielkiej kariery, w której największym sukcesem, jakim może pochwalić się popularny „Generał” jest triumf w Pucharze UEFA z rosyjskim Zenitem St. Petersburg. Wraz z nim na Philips Stadium przywędrował ówczesny wicemistrz świata z reprezentacją Holandii, Mark van Bommel. Kapitan swej kadry narodowej po udanych występach w Barcelonie, Bayernie i Milanie postanowił osiąść na stare lata w klubie, w którym wybił się na salony, gdzie na dzień dobry ofiarowana została mu kapitańska opaska. Już po pierwszych meczach Boeren w sezonie 2012-13 można było wywnioskować, iż będą oni myśleć wyłącznie o mistrzostwie. W meczu o superpuchar Holandii wręcz rozgromiony został mistrzowski Ajax (4-2), a obiecujące występy notowali młodziutcy Kevin Strootman i Dries Mertens, jak również bohater reprezentacji Polski w trakcie Euro 2012, Przemysław Tytoń. Mimo wszystko to amsterdamczycy pokazali podopiecznym Advocaata plecy na finiszu rozgrywek. To prawdopodobnie wtedy w głowach klubowego szefostwa zrodziła się myśl, by podążyć właśnie tą polityką, jaką kilka lat wcześniej obrał niedościgniony rywal z Amsterdamu. Pod koniec 2010 roku w związku z serią kiepskich wyników z funkcji szkoleniowca najsłynniejszego klubu Holandii zwolniony został Martin Jol. Poszukiwania jego następcy odłożone zostały na kilka kolejnych miesięcy, podczas których tymczasowym opiekunem Ajaksu miał zostać były zawodnik tego klubu, Frank de Boer, który jako asystent Berta van Marwijka w reprezentacji Holandii dopiero zaczynał swą przygodę z trenerką. Wielokrotny reprezentant swojego kraju okazał się jednak pojętnym uczniem m.in.
38
Louisa van Gaala, z którym współpracował w Ajaksie, Barcelonie oraz kadrze narodowej, bowiem już w pierwszym sezonie swojego pobytu na ławce trenerskiej Ajaksu dość niespodziewanie wyrwał mistrzowski tytuł z rąk PSV na kilka kolejek przed końcem sezonu. De Boer kontynuował swą imponującą passę w trzech kolejnych sezonach, w których to prowadzona przezeń drużyna okazywała się bezkonkurencyjna na tle przeciwników. Wieloletnim partnerem de Boera zarówno w reprezentacji, jak i katalońskiej Barcelonie był inny wybitny przedstawiciel holenderskiej złotej generacji urodzonej na początku lat 70-tych dwudziestego wieku, Phillip Cocu. Urodzony w Eindhoven 101-krotny reprezentant swojego kraju w podobieństwie do swojego dobrego znajomego zarabiającego na życie w Amsterdamie pracował już jako asystent selekcjonera kadry narodowej. Pod koniec sezonu 2011-12 został nawet mianowany tymczasowym trenerem pierwszego zespołu PSV, zdobywając wspomniany Puchar Holandii, jednak z czasem ustąpił na rzecz Advocaata. Od tamtej pory wychowanek AZ Alkmaar skupiał się więc jedynie na prowadzeniu zespołu do lat dziewiętnastu. Dopiero po dymisji 67-letniego weterana, właściciel klubu Peter Swinkels postanowił zaryzykować i wzorem Ajaksu powierzyć losy swej drużyny debiutantowi w zawodzie pierwszego trenera. Nowa twarz wśród trenerów Eredivisie mogła pochwalić się dość obiecującym startem w nowy sezon, w trakcie którego drużyna PSV świętowała stulecie istnienia. Już w pierwszych trzech spotkaniach podopieczni Cocu skompletowali dziewięć punktów, strzelając przy okazji jedenaście bramek. Przedsezonowe sprzedaże Erika Pietersa, Driesa Mertensa i Kevina Strootmana nie dość, że znacznie wzbogaciły klubowy budżet to początkowo pozostawały niezauważalne za sprawą dobrego wkomponowania się w szeregi ekipy powracającego do niej po latach gry na wyspach Park Ji-Sunga, a także eksplozji talentów Memphisa Depaya i Zakarii Bakkaliego. Kiedy we wrześniu 2013 roku PSV rozgromiło na własnym stadionie faworyzowany Ajax (4-0), wielu kibiców przekonanych było co do słuszności decyzji odnośnie zaufania niedoświadczonemu Cocu. Ten mecz zapoczątkował jednak serię fatalnych rezultatów, po których posada trenera niejednokrotnie wisiała już na włosku. Kiedy przy akompaniamencie ponad trzydziestu tysięcy kibiców zgromadzonych na Philips Stadium ich drużyna schodziła z boiska rozgromiona przez Vitesse Arnhem (2-6) wielu z nich wręcz żądało głowy głównego odpowiedzialnego za taki stan rzeczy. Udanie przepracowana przerwa zimowa i rozsądne transfery sprawiły jednak, iż PSV w porę wykaraskało się z tarapatów i z okolic dziesiątego miejsca wdrapało się na silną czwartą pozycję premiowaną grą w europejskich pucharach. Zakończony klapą sezon nie okazał się też gwoździem do trumny Cocu, który w spokoju mógł przygotowywać się do poprawienia swej reputacji w kolejnych rozgrywkach. Dopiero w nich dawna podpora ekipy
z Eindhoven i jego piłkarze pokazali, jak wielki drzemał w nich potencjał. Cocu, który przed startem rozgrywek poważniejszych wzmocnień dokonał wyłącznie na zasadzie wypożyczenia, umiejętnie rozdzielił pozycję pomiędzy nastoletnich młokosów, a doświadczonych weteranów. W ten sposób prowadzona przezeń drużyna w przeciągu całego sezonu notowała rewelacyjne rezultaty z ogromną niekiedy przewagą bramkową. Na szczególną uwagę zasługuje wyjazdowe starcie z Ajaksem w trzeciej kolejce, kiedy to w pojedynku urodzonych w 1970 roku trenerów górą wyszedł ten, nad którym jeszcze niedawno postawiono krzyżyk. Doskonale skoordynowane poszczególne formacje praktycznie w ogóle nie zawodziły swojego trenera, dzięki czemu PSV w drugiej kolejce sezonu wskoczyło na pozycję lidera i nie oddało jej nikomu aż do wiosennej koronacji. Zagrać na nosie udało się także największym rywalom, bowiem na kolejkę przed końcem sezonu PSV przeważa nad drugim Ajaksem czternastopunktową przewagą, zaś nad trzecim w stawce Feyenoordem różnica ta wynosi aż dwadzieścia cztery oczka. Co ciekawe, sukces ten nie jest zasługą piłkarskich wyjadaczy, ale zawodników, którzy w dużej mierze nie ukończyli jeszcze 25. roku życia. Strzegący dostępu do bramki zespołu Jeroen Zoet okazał się być prawdziwym odkryciem Phillipa Cocu, który powierzył mu miejsce między słupkami kosztem Przemysława Tytonia. 24-letni bramkarz wykorzystał otrzymaną od losu szansę i jest dziś postrzegany jako jeden z najlepszych bramkarzy w lidze. W nagrodę za swoją postawę doczekał się niedawno powołania do holenderskiej kadry narodowej, gdzie stał się ciekawą alternatywą dla Jaspera Cillesena i Tima Krula. Niewielka ilość traconych bramek to jednak nie tylko jego zasługa. W defensywie doskonały duet stworzyli bowiem sprowadzeni z klubów angielskich Jeffrey Bruma i Karim Rekik. Pierwszy z nich już przed dwoma laty wykupiony został z londyńskiej Chelsea, natomiast drugi po zakończeniu sezonu ma wrócić do Manchesteru City, gdzie po tak dobrym sezonie wcale nie powinien być skazanym na ławkę rezerwowych. Nie należy także zapominać o 21-letnim Jetro Willemsie, który światu pokazał się już w trakcie Euro 2012. Urodzony na Karaibach zawodnik ma szansę zostać w przyszłości czołowym lewym obrońcą całego globu. Po drugiej stronie boiska operował natomiast reprezentujący Kolumbię Santiago Arias, który staje się ostatnio coraz ważniejszą postacią w szeregach prowadzonej przez Jose Pekermana kadry narodowej. W razie sprzedaży któregokolwiek z defensorów w ich miejsce wskoczyć może 20-letni Jorrit Hendrix, któremu holenderscy eksperci wróżą olbrzymią karierę na pozycji stopera, bądź defensywnego pomocnika.
cję dzierży kapitan zespołu i podstawowy kadrowicz Holandii, Georgino Wijnaldum. Równie dobrze spisywał się wypożyczony z Valencii Andres Guardado. Reprezentant Meksyku jeszcze nie dawno był prawdziwą gwiazdą Deportivo La Coruna i reprezentacji narodowej, jednak po transferze w szeregi „Nietoperzy” wyraźnie przygasł. Udany okres, jaki spędził na Philips Stadium prawdopodobnie sprawi, iż nowy mistrz Holandii zdecyduje się na wykupienie 28-latka z Ameryki Północnej. Phillip Cocu prawdziwą siłą rażenia dysponował jednak w ataku, gdzie przeważnie posyłał do boju tercet Luuk de Jong – Luciano Narsingh – Memphis Depay. Pierwszy z nich po katastrofalnym początku sezonu z czasem odnalazł drogę do bramek przeciwnika i podobnie, jak przed laty grając w barwach Twente stał się postrachem defensorów ligi holenderskiej. 24-letni Narsingh dość nieoczekiwanie okazał się mózgiem zespołu do czego w dużej mierze przyczyniły liczne asysty notowane przez wychowanka Heerenveen. Jednak to Depay bezapelacyjnie uznany został za piłkarza sezonu nie tylko w szeregach PSV, ale i w przeciągu całego sezonu 2014-15. Ulubieniec Louisa van Gaala w reprezentacji Holandii prezentował wszystkie swoje atuty, które sprawiły, że zainteresowali się nim giganci europejskiego futbolu. Rywalizację o usługi gwiazdora PSV najprawdopodobniej wygrał jednak wspomniany van Gaal i jego Manchester United. Angielski potentat zakomunikował niedawno, iż od nowego sezonu Depay wzmocni szeregi Czerwonych Diabłów i tylko prawdziwa katastrofa mogłaby stanąć naprzeciwko temu transferowi. Niewykluczone, że śladem Depaya podążą niebawem kolejni młodzianie odpowiedzialni za rewelacyjny sezon w wykonaniu PSV. Perspektywa ta nie napawa optymizmem przed powrotem klubu do Ligi Mistrzów, gdzie nie był obecny od siedmiu lat i zapewne chciałby zanotować udany występ po tak długiej przerwie. Cocu pokazał jednak, iż w znakomity sposób potrafi wkomponowywać w drużynę kolejnych nastolatków, dlatego już niebawem powinniśmy spodziewać się eksplozji talentu kolejnego podobnego Depayowi piłkarza. Niestety ewentualne sukcesy w przyszłości nie będą świętowane w charakterystycznych koszulkach z logo marki Philips. Elektroniczny koncern nie przedłużył bowiem umowy o współpracy z nowym mistrzem Holandii, dlatego słynny napis zniknie niebawem z pasiastych trykotów PSV. Koniec pewnej ery może jednak oznaczać początek nowej, obfitującej w znacznie większe sukcesy.
Niemniej udanie prezentowali się w ostatnich miesiącach zawodnicy drugiej linii. Sprowadzony dwa lata temu z AZ Alkmaar Adam Maher w końcu zaczął udowadniać, iż nie przez przypadek interesowała się nim swego czasu cała piłkarska Europa, a osiem milionów euro zapłacone za niego przez PSV nie były pieniędzmi wyrzuconymi w błoto. Na prawym skrzydle bezapelacyjną pozy-
39
DWAJ STARSI PANOWIE NIEWYKLUCZONE, ŻE ŚLADEM DEPAYA PODĄŻĄ NIEBAWEM KOLEJNI MŁODZIANIE ODPOWIEDZIALNI ZA REWELACYJNY SEZON W WYKONANIU PSV. PERSPEKTYWA TA NIE NAPAWA OPTYMIZMEM PRZED POWROTEM KLUBU DO LIGI MISTRZÓW, GDZIE NIE BYŁ OBECNY OD SIEDMIU LAT I ZAPEWNE CHCIAŁBY ZANOTOWAĆ UDANY WYSTĘP PO TAK DŁUGIEJ PRZERWIE. Michał Flis
Cocu pokazał jednak, iż w znakomity sposób potrafi wkomponowywać w drużynę kolejnych nastolatków, dlatego już niebawem powinniśmy spodziewać się eksplozji talentu kolejnego podobnego Depayowi piłkarza. Niestety ewentualne sukcesy w przyszłości nie będą świętowane w charakterystycznych koszulkach z logo marki Philips. Elektroniczny koncern nie przedłużył bowiem umowy o współpracy z nowym mistrzem Holandii, dlatego słynny napis zniknie niebawem z pasiastych trykotów PSV. Koniec
40
pewnej ery może jednak oznaczać początek nowej, obfitującej w znacznie większe sukcesy. Po pewnym czasie drużyna popadła w przeciętność i jej największym celem stała się walka o zachowanie ligowego bytu. Do Boltonu nie trafiały już gwiazdy światowej piłki, co raz na zawsze zakończyło okres wielkiego futbolu na Reebok Stadium. Bolton z ekstraklasą pożegnał się w 2012 roku po jedenastu latach
nieprzerwanych w niej występów. W połowie zakończonego degradacją sezonu podczas spotkania w Pucharze Anglii, na boisko upadł zawodnik klubu, Fabrice Muamba. Wychowanek Arsenalu doznał zatrzymania akcji serca, które stanęło na ponad godzinę. Na szczęście dzięki ciągłej resuscytacji cudem udało się uratować życie 27-letniego pomocnika. Niewykluczone więc, że te przerażające chwile wpłynęły na psychikę jego kolegów z zespołu, którzy nie byli w stanie prezentować poziomu gwarantującego utrzymanie w Premier League. Wielu czołowych podówczas zawodników tuż po degradacji podjęło decyzję o opuszczeniu szeregów Boltonu. Już w połowie sezonu 2011-12 z drużyną na rzecz Chelsea pożegnał się lider defensywy, Gary Cahill, zaś w letniej przerwie swą przygodę z klubem zakończyli m.in. bramkarz Jussi Jääskeläinen oraz napastnik Ivan Klasnić. Choć od lat sprawujący w drużynie władzę absolutną właściciel Edwin Davies i prezes Phil Gartside zakładali powrót do elity po zaledwie rocznej przerwie, ich marzenia znacznie odłożyły się w czasie. Targany różnymi przeciwnościami losu Bolton najpierw rzutem na taśmę nie zakwalifikował się do baraży o udział w Premier League, by już rok później tylko dzięki znakomitej rundzie wiosenniej nie spaść o szczebel niżej. W międzyczasie wygasła umowa sponsorska z firmą Reebok, a nazwa stadionu przemianowana została na cześć nowych dobrodziejów zespołu, a więc włoskiego producenta odzieży sportowej – firmy Macron. Po kilku latach modyfikacji uległo również klubowe logo. w ten sposób klubowe władze pragnęły rozpocząć nowy etap w klubowej historii. Ich imponujący marsz w przyszłość brutalnie przerwał jednak początek bieżącego sezonu. Począwszy od porażki na inauguracje z Watfordem (3:0), Bolton przegrywał, bądź remisował większość kolejnych spotkań na zapleczu ligi angielskiej przez co zasłużenie znalazł się w pewnym momencie w okolicach strefy spadkowej. Niepocieszony takim obrotem spraw gwiazdor drużyny, Lee Chung-yong podjął decyzję o przeprowadzce do pierwszoligowego Crystal Palace, zaś posadą przypłacił klubowy manager, Dougie Freedman. Dopiero jego następca zdołał wprowadzić w szeregi Kłusaków stabilizację i spokój. Neil Lennon, bo o nim mowa, wywalczył sobie na wyspach dobrą opinię tuż po tym, jak z prowadzonym przez siebie Celtikiem trzykrotnie triumfował w rozgrywkach ligi szkockiej, a także dwa razy sięgnął po krajowy puchar. Irlandczyk z północy pożegnał się z Glasgow przed rokiem, z nadzieją na znalezienie pracy w Premier League. Gdy oferty nie nadchodziły, postanowił nie wybrzydzać i podjął się misji ratowania sezonu dla Boltonu. Rozwój wydarzeń pokazał, że 43-latek okazał się właściwą osobą na powierzonym mu stanowisku.
To jego personalne decyzje przyczyniły się do dźwignięcia klubu z dna tabeli do jej środkowej stawki. Choć nawet Lennon nie uchronił zespołu od kłopotliwych wpadek z Rotherham (4:2) i Nottingham Forest (4:1), styl gry zespołu uległ znacznej poprawie dzięki czemu kibice Boltonu jak za dawnych lat z chęcią składali wizyty na klubowym stadionie. Zdając sobie sprawę z nikłego doświadczenia większości swoich podopiecznych, Lennon tuż przed przerwą zimową postanowił postawić na weteranów. Najpierw na początku grudnia po długich testach szeregi jego zespołu zasilił niegdysiejszy gwiazdor Chelsea i ligi angielskiej, Eidur Gudjohnsen. Islandczyk od momentu rozbratu z katalońska Barceloną w 2009 roku nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca dla ziemi i w praktycznie w żadnym ze swoich nowych zespołów nie wytrzymywał dłużej aniżeli rok. Po kilkuletnich wojażach po Francji, Anglii, Grecji i Belgii spokojną przystanią, w której mógł myśleć powoli o zakończeniu kariery stał się Bolton, którego był zresztą zawodnikiem w latach 90-tych. Dużo większym zaskoczeniem okazało się jednak związanie krótkim kontraktem z nieco zapomnianym już Emilem Heskeyem. Czarnoskóry napastnik jeszcze dekadę temu był postrachem bramkarzy w barwach Liverpoolu i Leicester, jednak z czasem, głównie za sprawą swych kiepskich występów w narodowych barwach, stał się pośmiewiskiem piłkarskiego środowiska na wyspach. Ucieczki od niepochlebnych komentarzy rodaków szukał w dalekiej Australii, gdzie w grając dla Newcastle Jets okazał się jedną z największych gwiazd rosnącej w siłę A-League. Kiedy latem minionego roku powrócił z Krainy Kangurów w poszukiwaniu nowego pracodawcy w ojczyźnie, dość długo nie był w stanie znaleźć drużyny zainteresowanej jego angażem. Nawet Leicester City, którego jest wychowankiem odwróciło się doń na stare lata. Trudno się jednak dziwić – Heskey nie należał już do młodzieniaszków, a mając w pamięci jego kiepskie występy sprzed wyjazdu na Antypody, dużym ryzykiem wydawało się wiązanie z tak zagadkowym zawodnikiem. Takich oporów nie miał jednak manager Boltonu, który na gwałt potrzebował wsparcia dla praktycznie osamotnionego w ataku Gudjohnsena. W dniu wigilii bożego narodzenia, Emile Heskey powrócił do gry w piłkę na angielskich boiskach, kiedy to Bolton zaoferował mu kontrakt trwający do końca sezonu 2014-15. Mylili się ci, którzy twierdzili, iż liczący sobie w sumie 73 lata duet nie będzie w stanie zagwarantować przyzwoitej gry na poziomie Championship. Na szczególną uwagę zasługuje przede wszystkim postawa islandzkiego snajpera, który już pięciokrotnie znajdował drogę do siatek rywala. Jasnowłosy napastnik po wielu latach tułaczki z jednego krańca Europy na drugi prawdopodobnie w końcu odnalazł miejsce, w którym spokojnie będzie mógł zbliżyć się do piłkarskiej emerytury, przyczyniając się w międzyczasie do dobrych wyników ekipy Boltonu. Wychowanek Valuru Rejkiawik po dwuletniej przerwie powrócił także do łask selekcjonera repre-
41
zentacji narodowej Islandii, która wybornie spisuje się w trwających eliminacjach do Mistrzostw Europy. W niedawnym starciu z Kazachstanem 37-letnia legenda tamtejszej piłki pojawiła się w wyjściowym składzie, a w dwudziestej minucie zanotowała dwudziestą piątą bramkę w historii swych występów w barwach narodowych. Nieco gorzej prezentuje się dorobek strzelecki jego rówieśnika, co nie oznacza jednak, iż nie ma on wpływu na wyniki Boltonu. Heskey, który jak dotąd zanotował tylko jedno trafienie w pojedynku z Blackburn Rovers może się jednak pochwalić trzema asystami przy golach kolegów. Były zawodnik m.in. Wigan i Aston
42
Villi podobnie jak jego skuteczny kolega zbliża się już do rozbratu z futbolem, jednak dzięki kolejnym udanym występom w Boltonie ma szansę zamazać plamę, jaką pozostawił po mundialu w 2010 roku i nie odejść w zapomnienie jako czarna owca brytyjskiej piłki. Wiekowy duet popis swe doskonałej współpracy dał w niedawnym starciu z Cardiff City, kiedy to Gudjohnsen trafił do bramki przeciwnika po skutecznym dograniu swojego partnera z ofensywy. Niewykluczone więc, że zawodnicy, których wielu z chęcią widziało już w kapciach przed telewizorem jeszcze jakiś czas będą czarować obserwatorów angielskiej Championship, a prowadzony przez Lennona Bolton wreszcie podniesie się z kolan.
OD A-KLASY DO EKSTRAKLASY. TAK TO SIĘ ROBI W NIECIECZY KRZYSZTOF WITKOWSKI POSTANOWIŁ KIEDYŚ, ŻE ZAŁOŻY FIRMĘ BUDOWLANĄ. NAZAJUTRZ POSTAWIŁ PRZED DOMEM BETONIARKĘ I ZACZĄŁ PRODUKCJĘ KOSTKI BRUKOWEJ. INTERES WYPALIŁ. DZISIAJ BRUK-BET PODBIJA CAŁĄ EUROPĘ. WITKOWSKI JEST TEŻ WŁAŚCICIELEM WIEJSKIEGO KLUBU, KTÓRY W CIĄGU OŚMIU LAT AWANSOWAŁ Z A-KLASY DO PIERWSZEJ LIGI. TAK SIĘ ROBI WIELKĄ PIŁKĘ NA WSI. Bartosz Barnaś - czasfutbolu.pl
Miło raz na jakiś czas zajrzeć w rodzinne strony. Dla mnie – chociaż przez lata mieszkałem w Warszawie i Krakowie – rodzinne strony niezmiennie oznaczają okolice Tarnowa. Wiecie, jak to jest. Można przyzwyczaić się do mieszkania w różnych miejscach, ale jest tylko jedno takie, w którym naprawdę czujecie się jak u siebie. Wszyscy w tym miejscu was znają a wy znacie ich. Nawet powietrze ma inny zapach niż gdziekolwiek indziej (czasami kiedy prowadzę samochód, zdarza mi się opuszczać szyby tylko po to, żeby ten zapach sobie przypomnieć). Kiedy tam przyjeżdżam, wydaje mi się, że nawet ludzie są wyjątkowi. Inni niż w każdym mieście Polski. Mniej zabiegani niż w Warszawie, bardziej pogodni niż w Krakowie. Cholernie przedsiębiorczy. Jednym z takich ludzi jest Krzysztof Witkowski z niewielkiej podtarnowskiej wsi – Niecieczy. Prawie trzydzieści lat temu postanowił, że założy firmę produkującą materiały budowlane. Nazajutrz razem z braćmi postawił przed domem betoniarkę i zaczął produkować kostkę brukową. Praca szła tak dobrze, że wkrótce znalazło się kilku pomocników, potem betoniarek było pięć, dziesięć, pięćdziesiąt. Aż w końcu Witkowski otworzył fabrykę.
44
Interes do dzisiaj rozwija się w szalonym tempie, a pan Krzysztof od dawna już nie musi sam zajmować się formowaniem kostki brukowej. Zamiast tego snuje plany rozwoju firmy Bruk-Bet na kolejne kraje Europy. Parę lat temu zainwestował też w miejscowy klub, który w ciągu ośmiu lat awansował z tarnowskiej A-klasy do I ligi. W niedzielę w samo południe Termalica Bruk-Bet Nieciecza grała u siebie z Polonią Bytom. Z samego rana wsiadłem więc do samochodu i pojechałem parędziesiąt kilometrów żeby zobaczyć jak się robi wielką piłkę na wsi.
Wszystko tu mamy zrobione na tip-top
Wyjeżdżam z Tarnowa. Zaraz za miastem tuż obok głównej drogi stoi ogromna fabryka Bruk-Betu. Hale produkcyjne, gigantyczne betoniarki. Bez niej i wielu innych rozsianych w całej Polsce o Niecieczy nikt by pewnie nigdy nie usłyszał. Mijam tabliczkę z napisem „Nieciecza”, wokół same zaorane pola. Gdzieś dalej dwa czy trzy domy, jeden nieotynkowany. Za chwilę po
lewej stronie drogi widać już trochę samochodów i stadion, a właściwie stadionik. Zaparkowałem niemal przy samym wejściu na trybunę. – Jeszcze rok temu, w tym miejscu gdzie teraz jest boisko treningowe, były pola kukurydzy. Pogoń Szczecin raz do nas przyjechała, a jej kibice chcieli rozróbę zrobić. Jak policja się zorientowała co im po głowie chodzi, to zaraz próbowała ich, jak to się mówi, „spacyfikować”. Ale oni nie tacy głupi i dawaj! W kukurydzy się pochowali – opowiada jeden z miejscowych. Prezes Witkowski się wściekł. Powiedział, że w Niecieczy żadnych bijatyk nie chce oglądać. Kupił ten kawałek pola i kazał zaorać. No i teraz już nie ma gdzie się schować. – A właściciela klubu pan zna? Jaki on jest? – pytam. – Wiesz co, to jest taki facet, że jakbyś chciał od niego pożyczyć… nie wiem… dziesięć tysięcy żeby coś koło domu zrobić, to on ci pożyczy. Tylko musiałby cię znać i być pewnym, że oddasz. Tutaj w Niecieczy wszystko mamy zrobione na tip-top, bo pan Krzysztof to finansuje. On jest taki, że po prostu lubi się dzielić. Stadion, obok którego stoimy, Witkowski też postawił za swoje pieniądze. Wcześniej było we wsi tylko boisko, wokół niego kilka ławek.
Niedzielny piknik z piłką w tle
Kolejka po bilety się wydłuża. Podobno transmisję ze spotkania ma przeprowadzić telewizja Orange. Kibice chwalą się, że to będzie pierwszy taki przekaz w historii klubu. – Wczoraj widziałam, jak mówili, że całe miasto na mecz przyjdzie. Tak dokładnie powiedzieli: miasto! – śmieje się stojąca za mną starsza pani. Za chwilę cała kolejka wybucha śmiechem. Bilet ze zniżką kosztuje w Niecieczy 12 złotych. Rządząca oficjalnie klubem żona właściciela postanowiła, że dochód z meczu zostanie przeznaczony na leczenie chłopca z sąsiedniej Dąbrowy Tarnowskiej. Dziecko urodziło się bez rąk i nóg. Wchodzę na stadion. Na trybunach dużo kobiet z dziećmi. Atmosfera pikniku. Policjanci i strażacy, których do Niecieczy nie przyjechało wcale tak mało, zajmują się głównie jedzeniem kiełbasek w punktach gastronomicznych. Nie ma co, ciężka robota. Dopiero z górnej części trybuny widać obiekty Termaliki w całej okazałości. Wokół stadionu znajduje się kilka boisk treningowych. Kawałek dalej widać wyrównane pole – tam będzie zbudowane kolejne. Tuż obok stoi budynek klubowy. Wszystko sfinansował Witkowski. Przed pierwszym gwizdkiem właściciel siedzi już w „loży honorowej” na ogrodowym krześle postawionym na wysokości linii środkowej boiska. Z trybuny krytej widać go dosyć wyraźnie. Może być z siebie dumny, trybuny kameralnego stadionu zapełniły się prawie do ostatniego miejsca.
Wieś pokona miasto
W Niecieczy nie słychać chóralnych śpiewów kibiców. Czasem tylko grupka trzydziestu zapaleńców siedząca na trybunie odkrytej zdziera gardła. „LKS, LKS” – skandują. Bruk-Bet nie tak dawno był jeszcze
Ludowym Klubem Sportowym. Na szczeblu I. ligi rzadko zdarza się oglądać takie zespoły. Minął kwadrans meczu. Lewą stroną popędził piłkarz gospodarzy Dariusz Jarecki, dośrodkował do Emila Drozdowicza, a ten strzelił przy słupku. 1-0 dla Niecieczy! Goście z Bytomia zaskoczeni. Co ciekawe, jeszcze w poprzednim sezonie Drozdowicz i Jarecki grali właśnie w drużynie Polonii. W ogóle na boisku było wielu starych znajomych. Najlepszy w szeregach gości był Daniel Mąka, którego kibice Termaliki pamiętali z występów w swoim klubie. – U nas chłopak się nie łapał, a u nich jest kapitanem. Dlatego my gramy o awans, a oni o utrzymanie! – rzuca ktoś z miejscowych. Humory dopisują. Polonia w drugiej połowie zaatakowała, ale mimo kilku dogodnych sytuacji nie potrafiła wyrównać. Kibice z Bytomia, którzy przyjechali na mecz kilkoma autobusami, zaczęli się niecierpliwić. Z trybuny w końcu pada osławiony okrzyk „wieśniaki!”, kierowany do gospodarzy. Miejscowi nie pozostają dłużni. „Wieś pokona miasto” – skandują przez chwilę. No i skończyło się wynikiem 1-0 dla Bruk-Betu.
Jak awansujemy, będzie mobilizacja
Termalica zajmuje teraz drugie miejsce w tabeli. Jeśli utrzyma się na nim do końca sezonu, to sensacja stanie się faktem. Drużyna z podtarnowskiej wsi zagra w Ekstraklasie. Niektórzy twierdzą, że to nic nowego, bo drużyny z małych miejscowości występowały już w najwyższej lidze. Bzdura. Miasteczka takie jak Wronki (tam siedzibę miała Amica) czy Grodzisk Wielkopolski (Groclin) mają po więcej niż 10 tysięcy mieszkańców, a w przypadku Niecieczy mówimy o wsi, którą zamieszkuje mniej niż 600 osób! Po niedzielnym meczu zaczepiam jednego z kibiców gospodarzy. Okazuje się, że zdarza mu się pracować na stadionie, kiedy trzeba przygotowywać obiekt do meczów ligowych. – My sobie zdajemy sprawę, że wszystko musi być zapięte na ostatni guzik, bo jak coś by poszło nie tak, to zaraz powiedzą, że Termalica na I. ligę nie zasługuje. Jakbyśmy awansowali do Ekstraklasy, to nie będzie problemów ze spełnieniem wymogów licencyjnych. Właściciel da pieniądze na wszystko, co potrzebne by grać na najwyższym szczeblu. Będzie taka mobilizacja, że hej! – twierdzi z przekonaniem mój rozmówca. Po chwili dodaje: – Mówią o nas, że jesteśmy wieśniaki, ale nam to nie przeszkadza. Ci, co najgłośniej na nas nadają, zazwyczaj wyjeżdżają z Niecieczy z podkulonymi ogonami. Opuszczam stadion i znowu mam przed sobą tylko łąki i pola. Wszędzie płasko, w oddali parę domów. Wiatr wieje tak mocno, że wydaje się, że za chwilę wyrwie z korzeniami jakieś mniejsze drzewa. Wystarczy wyjść za bramę stadionu i już ma się przed sobą wielką otwartą przestrzeń. Niewiarygodne, że właśnie tutaj udało się stworzyć całkiem niezłą drużynę i profesjonalnie zarządzany klub. Wieś pokona miasto. Pewnie jeszcze niejedno.
45
TOP 10 OBCOKRAJOWCÓW W HISTORII NASZEJ LIGI KIEDYŚ STWORZYLIŚMY JUŻ DLA WAS ZESTAWIENIE NAJLEPSZYCH I NAJGORSZYCH OBCOKRAJOWCÓW POLSKIEJ EKSTRAKLASY Z PODZIAŁEM NA POSZCZEGÓLNE KLUBY. DZISIAJ ZMIENIAMY REGUŁY GRY. POSTANOWILIŚMY PORÓWNAĆ ZE SOBĄ TYCH NAJLEPSZYCH I PRZEDSTAWIAMY WAM NASZ SUBIEKTYWNY RANKING – TOP 10 OBCOKRAJOWCÓW W HISTORII NASZEJ LIGI. Czasfutbolu.pl
10. Semir Stilić
Bośniak miał „papiery”, aby być w tym rankingu na znacznie wyższej pozycji. Od samego początku zachwycał nas przecież swoimi niebanalnymi zagraniami i nienaganną techniką. W dużej mierze dzięki niemu oraz Robertowi Lewandowskiemu, Lech zdobył w sezonie 2009/10 mistrzostwo Polski. „Kolejorz” miał zyskać na jego transferze grube miliony. Finał tej historii był jednak zupełnie inny – poznaniacy nie zarobili nawet jednej złotówki. Latem tego roku Stilić podpisał kontrakt z Karpatami Lwów. Tak, tak, nie z Celtikiem ani inną Majorką, lecz z drużyną ukraińskiego średniaka. A właściwie to nie powinno nikogo dziwić, bo Bośniak w ostatnim sezonie nie pokazywał na boisku kompletnie nic. Od pewnego czasu starał się jedynie wymusić na działaczach upragniony transfer. Na sam koniec skompromitował się jeszcze, bluzgając wspólnie z kibicami Lecha na Legię Warszawa. Po fakcie tłumaczył się, że nie zna języka polskiego na tyle dobrze, by wiedzieć, że śpiewał o
46
prostytutkach i innych podobnych rzeczach. Eh, ci obcokrajowcy… Idźmy dalej.
9. Stanko Svitlica
Powiecie, że drewno? Ok, ale w pewnym okresie dla Legii bezcenne. W tym zestawieniu po prostu nie może go zabraknąć. To pierwszy obcokrajowiec w historii naszej ligi, który wywalczył koronę króla strzelców. W pokonanym polu pozostawił wtedy nawet niezawodny wiślacki duet Frankowski – Żurawski. W Warszawie Svitlica spędził najlepsze lata swojej kariery i strzelał bramki jak na zawołanie. Dragomir Okuka związał się z nim tak mocno, że postanowił ściągnąć go potem do Wisły. Dodajmy, że ku niezadowoleniu kibiców, którzy nigdy w Krakowie nie witają byłych legionistów z otwartymi ramionami. Ale właściwie nie było o co kruszyć kopii, bo Serb tak szybko jak przyjechał, złapał kontuzję i na boisko przy Reymonta wyszedł może ze dwa razy.
8. Mauro Cantoro
Pięć razy wygrał z Wisłą mistrzostwo Polski. Na treningach jego lenistwo aż biło po oczach, ale Henryk Kasperczak i Maciej Skorża nie wyobrażali sobie drużyny bez niego. W trakcie meczów dawał z siebie wszystko i nieprzypadkowo zyskał sobie przydomek „El Toro” (czyli Byk). Argentyńczyk został sprowadzony do Krakowa jako napastnik, ale to w środku pola zespół miał z niego najwięcej pożytku. Jego waleczność i nieustępliwość przekładała się na zdobycze punktowe całej drużyny. Z Wisłą rozstał się w przyjaznej atmosferze, będąc nazywany nieraz kolejną „legendą klubu”. Z Polską związał się na tyle mocno, że nie straszny był mu nawet stadion Odry Wodzisław. Cantoro podpisał z tym klubem półroczny kontrakt i miał pomóc w ratowaniu tamtejszej drużyny przed spadkiem z ekstraklasy. Jego wysiłki na nic się zdały. Odra spadła, a argentyński pomocnik wkrótce opuścił nasz kraj.
7. Ivica Kriżanac
Niektórych z Was może dziwić obecność tego zawodnika w tym zestawieniu, ale już spieszymy z wyjaśnieniem. Po pierwsze, to obrońców też trzeba doceniać. A po drugie, ten piłkarz niedługo po opuszczeniu polskiej ligi wygrał z Zenitem Sankt Petersburg Puchar UEFA i Superpuchar Europy (zwycięstwo z Manchesterem United 2-1, Kriżanac grał do 71. minuty). Wypada jeszcze wspomnieć o dwóch tytułach mistrzowskich w lidze rosyjskiej. Ale Kriżanac już w polskiej ekstraklasie zbierał świetne recenzję. Agresywny i odważny defensor zyskał uznanie w oczach obecnego selekcjonera, a wówczas trenera Górnika – Waldemara Fornalika. To właśnie on sprowadził go do Zabrza. Zaledwie kilka meczów wystarczyło, by Chorwatem zainteresował się Zbigniew Drzymała. Kriżanac podpisał kontrakt z Dyskobolią GrodziskWlkp., z którą przeżył fantastyczną przygodę w Pucharze UEFA. Po wyeliminowaniu Herthy Berlin i Manchesteru City, piłkarze z Grodziska stali się łakomymi kąskami dla skautów europejskich klubów. Jeden z nich złowił Kriżanaca do rosyjskiego Zenitu i Chorwat pożegnał się z naszą ekstraklasą.
6. Artjom Rudniew
Kolejny zagraniczny król strzelców w polskiej lidze. Nieprzypadkowo w Poznaniu coraz częściej mówiono o nim „Mister Hattrick”. W ubiegłym sezonie ustanowił w końcu rekordową liczbę czterech hattricków. Łotysz godnie zastąpił Roberta Lewandowskiego w linii ataku Lecha Poznań. Choć nie zdobył z tym klubem żadnego mistrzostwa Polski, to jednak jego indywidualne osiągnięcia zasługują na wyróżnienie. W pamięci kibiców pozostanie pewnie zwłaszcza jego koncertowy mecz w Turynie, kiedy wbił Juventusowi – a jakby inaczej – hatrricka! Jeden z goli był doprawdy przedniej urody.
Lech zarobił na transferze Rudniewa do HSV ponad trzy miliony euro. Jasnowłosy snajper ma 24. lata, więc pewnie jeszcze nieraz o nim usłyszymy.
5. Manuel Arboleda
Kolumbijczyk tym się wyróżnia od innych obcokrajowców, że swoje sukcesy święcił w dwóch polskich klubach. Najpierw wywalczył tytuł mistrzowski w Zagłębiu Lubin (2006/07), a później w Lechu Poznań (2009/10). Gdy wygrał ligę po raz pierwszy, to paradował po boisku w koszulce „Dziękuję Jezus, Zagłębie, Smuda, Michniewicz”. Arboleda nigdy nie krył swojego przywiązania do tych dwóch trenerów. Choć mistrzostwo w Lechu świętował dopiero z Jackiem Zielińskim, bo ze Smudą wcześniej się nie udało. Kontrowersji wokół jego osoby nie brakuje. Przed Euro 2012 w mediach trwał ostry spór o to, czy Kolumbijczyk powinien dostać polskie obywatelstwo i miejsce w składzie reprezentacji. Arboleda na pierwszych stronach gazet pojawił się też przy okazji konfliktu z Euzebiuszem Smolarkiem, kiedy to użył swoich palców, by… sprowokować Ebiego – i na tym poprzestańmy. Co by nie powiedzieć, „Manu” to jednak bardzo dobry obrońca. Kiedy jest w formie, to potrafi zapewnić swojej drużynie spokój w defensywie.
4. Jan Mucha
Jedyny bramkarz w naszym zestawieniu. Jeśli Legia wywalczy w tym sezonie tytuł mistrzowski, to zapewne powinno tutaj znaleźć się też miejsce dla Dusana Kuciaka. Niemniej jednak na razie z dwójki słowackich bramkarzy, postawiliśmy na Muchę, który zdobył już mistrzostwo Polski. Doskonale pamiętamy te wymowne tytuły w prasie: „Bronił tak, że Mucha nie siada”. I to była prawda. Bramkarz Legii popisywał się kapitalnymi interwencjami, a do tego regularnie bił w naszej lidze kolejne rekordy. 634 minuty bez utraty gola i 14 meczów z czystym kontem – z takim dorobkiem zakończył sezon 2007/08. Po udanych mistrzostwach świata w RPA w 2010 roku (wystąpił w trzech spotkaniach grupowych i 1/8 finału) podpisał kontrakt z Evertonem. W angielskim klubie przegrał jednak rywalizację z Timem Howardem i musiał pogodzić się z rolą rezerwowego.
3. Marcelo
Prawdziwy strzał w dziesiątkę Wisły. Brazylijczyk trafił do Krakowa na zasadzie wolnego transferu. Do dzisiaj można się zastanawiać, jak to się stało, że nie zgłosił się po niego wtedy żaden lepszy klub. Od razu było widać, że to piłkarz z innej półki. Bronił inaczej, atakował inaczej, wszystko robił inaczej niż nasi zawodnicy. Maciej Skorża i Jacek Bednarz wiedzieli, że trafili na prawdziwy skarb. W końcowej fazie sezonu 2008/09 Wisła dzięki
47
bramce Marcelo pokonała u siebie Legię Warszawa 1-0 i niedługo potem sięgnęła po mistrzostwo Polski. Taki piłkarz nie mógł w naszym kraju zagrzać miejsca na długo. W 2010 roku po brazylijskiego obrońcę zgłosiło się PSV Eindhoven. Holendrzy zapłacili za niego ok. 3,5 mln euro. W nowym klubie Marcelo szybko wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie. O Wiśle wypowiada się zawsze bardzo ciepło.
2. Danijel Ljuboja
Może przedwcześnie znalazł się na tak wysokiej pozycji w tym rankingu, ale… jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni jego postawą. Spodziewaliśmy się, że w Warszawie będzie spokojnie wyczekiwał emerytury i „odcinał kupony”, tymczasem Serb pozostawia naszych piłkarzy daleko w tyle. Młodzi zawodnicy Legii mogą się od niego bardzo wiele nauczyć. Widać, że Ljuboja grał w piłkę na trochę wyższym poziomie niż polska ekstraklasa. Technika, kultura gry, sposób poruszania po boisku – to wszystko sprawia, że „Ljubo” robi niemałą różnicę. W ubiegłym sezonie legioniści na własne życzenie roztrwonili przewagę punktową w ligowej tabeli. Serbski napastnik nie mógł więc zapisać sobie pierwszego mistrzostwa Polski w karierze. Wszystko wskazuje jednak na to, że co się odwlecze, to… Ale nie przesądzajmy. Póki co Ljuboja robi wrażenie przede wszystkim swoją grą, a nie trofeami.
48
1. Kalu Uche
Naszym zdaniem najlepszy obcokrajowiec w historii polskiej ekstraklasy. „Prawdziwa trucizna” – pisały o nim zagraniczne media, gdy Wisła rozbijała Parmę i Schalkę w Pucharze UEFA w sezonie 2002/2003. Nigeryjczyk grał wtedy niesamowicie. Nie widzieliśmy w naszej lidze jeszcze zawodnika, który poruszałby się z piłką z taką lekkością. Grał bez żadnych kompleksów – niezależnie od tego z kim przyszło mu rywalizować. Wspólnie z Kamilem Kosowskim sprawił, że wiślackie skrzydła siały swego czasu postrach nie tylko w Polsce, ale też w Europie. Niestety z czasem okazało się, że Uche rzeczywiście miał coś z „trucizny”… Od kolejnego sezonu zaczął zatruwać krakowski klub. Kiedy Wisła nie zgodziła się sprzedać go do Ajaksu Amsterdam, wpadł w furię i odmówił występu w meczu eliminacji Ligi Mistrzów. Kary, kłótnie, zawieszenie na pół roku – kariera Nigeryjczyka zaczęła stopniowo wyhamowywać. Na wypożyczeniu w Bordeaux nie potrafił się odnaleźć i z czasem powrócił do Krakowa. Ale to nie był już ten sam Kalu Uche. Rozstanie było nieuniknione. W ostatnim dniu okienka transferowego Wisła sprzedała go do hiszpańskiej Almerii i to rozwiązanie było chyba najlepsze dla wszystkich. Krakowianie zarobili trochę pieniędzy (choć kiedyś mogli pewnie znacznie więcej!), a Uche wreszcie przebudził się w Primera Division. Stał się etatowym zawodnikiem pierwszego składu i strzelał sporo bramek (wbił gola m.in. Realowi Madryt). Nigeryjski piłkarz w jednej z najlepszych lig na świecie potwierdził swój potencjał.
TOP 10 ABSURDALNYCH KONTUZJI NIE ŚMIEJ SIĘ DZIADKU Z CZYJEGOŚ WYPADKU, MÓWI PRZYSŁOWIE. JEDNAK WOBEC NIEKTÓRYCH ABSURDALNYCH KONTUZJI PIŁKARZY, NIE DA SIĘ PRZEJŚĆ OBOJĘTNIE. URAZY TO JEDEN Z NAJCZARNIEJSZYCH ELEMENTÓW GRY W PIŁKĘ NOŻNĄ. TYM BARDZIEJ, GDY POWODUJE JE GŁUPOTA. PRZED WAMI RANKING KONTUZJI, KTÓRE BYŁY WYNIKIEM BRAKU MYŚLENIA. Czasfutbolu.pl
10.
Zaczynamy od reprezentanta Anglii, brązowego medalisty Mistrzostw Europy 1968, Alana Muellery’ego, który przegapił kilka spotkań na skutek urazu pleców. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że pomocnik doznał kontuzji podczas szczotkowania zębów.
9.
W 1970 roku narozrabiał pies, który wtargnął na boisko podczas meczu Brentford z Colchester United. Zwierzak zderzył się z bramkarzem Brentford Chikiem Brodie i spowodował poważną kontuzją kolana, która sprawiła, że goalkeeper musiał zakończyć karierę.
8.
David Seaman, Robbie Keane, Rio Ferdinand trafili do szpitala w wyniku leniuchowania przed telewizorem. Angielski bramkarz złamał kość nadgarstka przy próbie zmiany kanału, Irlandczyk nabawił się urazu kolana podczas sięgania po pilota, a zawodnik Manchesteru United uszkodził ścięgna w kolanie z powodu zbyt długiego trzymania wyciągniętych nóg na stoliku.
7. Santiago Canizares nie pojechał na Mistrzostwa Świata w
2002 roku, na których miał być kluczowym zawodnikiem swojej reprezentacji, gdyż podczas porannych zabiegów upiększających upuścił flakon z perfumami. Rozbite szkło przecięło mu ścięgno, a Hiszpan musiał pauzować przez wiele tygodni.
6.
David Beckham i Jari Litmanen. Angielski pomocnik doznał kontuzji w trakcie kłótni z Sir Alexem Fergusonem, który wściekły rzucił w „Becksa” butem rozcinając mu łuk brwiowy. Efekt? Kilka szwów pod okiem. Podobnego urazu nabawił sie legendarny fiński pomocnik, który oberwał kapslem od oranżady i miał problemy ze wzrokiem. Sprawcą wypadku był były dyrektor Malmoe FF.
5.
Paulo Diogo urwał palec w wyniku radości po strzelonym golu dla zespołu Servette Genewa. Podczas celebracji wskoczył na płot odgradzający boisko od trybun i zahaczył o niego ślubną obrączką. Współczucia Szwajcarowi nie okazał sędzia prowadzący spotkanie i ukarał go żółtą kartką.
4.
Darius Vassell nabawił się dziury w palcu, infekcji i usunięcia paznokcia w wyniku zabawy w lekarza. Piłkarz cierpiał z powodu pęcherza na stopie wypełnionego krwią. Postanowił więc sam usunąć swoją przypadłość. „Operacja” przy użyciu wiertarki nie powiodła się, a niemyślący, angielski napastnik wrócił do gry po długiej przerwie.
3.
Jedna z najdziwniejszych kontuzji zdarzyła się w latach siedemdziesiątych. Doznał jej norweski piłkarz, Svein Grondalen. Podczas treningu joggingu, zderzył się z … łosiem. Niemożliwe nie istnieje, na pewno nie w futbolu.
2.
Darren Barnard z Barnsley, doznał wyjątkowo nieprzyjemnego urazu. Otóż pauzował pięć miesięcy po tym jak poślizgnął się w kałuży moczu pozostawionej przez jego szczeniaka i uszkodził wiązadła w kolanie.
1.
Zwycięzcą tego absurdalnego rankingu zostaje brazylijski napastnik Ramalho, który trafił kiedyś do szpitala na trzy dni po tym jak połknął lekarstwo przepisane na infekcję zęba. Problem polegał na tym, że było one w formie czopków. Stworzenie rankingu najgłupszych lub jak kto woli najdziwniejszych kontuzji w historii futbolu, wcale nie było łatwe. Wystarczy powiedzieć, że w TOP 10 nie znaleźli się Charlie George (kontuzja przy koszeniu trawnika), Lionel Letizi (uraz pleców podczas gry w Scrabble), Lee Hodges (naciągnięcie krocza podczas prysznica), Milan Rapaic ( samookaleczenie paszportem) czy Mark Statham (przycięcie głowy w drzwiach samochodu). Wniosek z tego prosty, kiedy będziecie chcieli włączyć telewizor, sięgnąć po pilota, wyjść z psem na spacer, umyć zęby, wziąć prysznic, uważajcie. To bywa naprawdę niebezpieczne.
49
KTO BĘDZIE BOHATEREM FINAŁU NEYMAR CZY MORATA? SZÓSTEGO CZERWCA CZEKA NAS OSTATNI, NAJWAŻNIEJSZY AKORD SEZONU 2014/2015 W KLUBOWEJ PIŁCE EUROPEJSKIEJ. W WIELKIM FINALE CHAMPIONS LEAGUE SPOTKAJĄ SIĘ BARCELONA I POWRACAJĄCY DO ŚCISŁEJ ELITY JUVENTUS TURYN. OCZY KIBICÓW SKIEROWANE BĘDĘ NA DOWODZĄCYCH FORMACJAMI OFENSYWNYMI OBU DRUŻYN ARGENTYŃCZYKÓW – LEO MESSIEGO I PRZEŻYWAJĄCEGO DRUGĄ MŁODOŚĆ CARLOSA TEVEZA. KTO WIE, CZY JEDNAK TYM RAZEM NIE POGODZI ICH KTÓRYŚ Z ICH POMOCNIKÓW, KTÓRZY W OSTATNIM CZASIE CORAZ BARDZIEJ PRZYBIERAJĄ NA SILE. Z JEDNEJ STRONY NEYMAR, Z DRUGIEJ ALVARO MORATA, OGIEŃ I WODA, MARKETINGOWY PRODUKT, KONTRA PIŁKARZ, KTÓRY CAŁE CZAS MUSI KOMUŚ COŚ UDOWADNIAĆ. Jakub Jarząbek - footbar.org
Końcówka sezonu to dla obu zawodników fantastyczny czas, w którym wznieśli swoją grę na jeszcze wyższy poziom. Dość powiedzieć, że obaj byli kluczowymi graczami swoich zespołów na etapie półfinałów Ligi Mistrzów i bez ich udziału cała rywalizacja mogłaby
50
potoczyć się zupełnie inaczej. Alvaro Morata zdobywając bramki w obu spotkaniach odegrał kluczową rolę w wyeliminowaniu przez Juventus Turyn faworyzowanego Realu Madryt. Zwłaszcza w pierwszym meczu przeciwko „Królewskim” Hiszpan pokazał klasę,
większość ekspertów określiła ten występ jako bezbłędny. Morata okazał się zatem kolejnym byłym zawodnikiem Realu, którego klub bez żalu wypuścił, a który niedługo potem miał okazję pogrążyć swój były zespół. Również Neymar w swoim drugim sezonie w Barcelonie wnosi dużo większe „wiano” w grę swojego zespołu. W rywalizacji półfinałowej z Bayernem najpierw „ukłuł” Bawarczyków ustalając wynik pierwszego spotkania na 3:0, następnie zaliczył dwa trafienia w Monachium, tuż po tym jak Bayern uzyskał prowadzenie 1:0 i odzyskiwał nadzieję w możliwość odwrócenia półfinałowej rywalizacji. Dla obu jest to świetny sezon, wystarczy zresztą spojrzeć na liczby dotyczące tylko tego sezonu: Alvaro Morata
Rozgrywki
Neymar
8 goli, 4 asysty
Liga
22 gole, 8 asyst
2 gole
Puchar
9 goli, 1 asysta
4 gole, 2 asysty
Champions League
6 goli, 1 asysta
*(stan na 19.05.2015); Suche statystyki przemawiają za Brazylijczykiem. Warto pamiętać jednak o dwóch rzeczach – potencjale ofensywnym, jaki posiada Barcelona i jak wysoko potrafi ogrywać swoich rywali w La Liga, oraz o tym, że Morata na początku sezonu doznał kontuzji i powoli wracał do gry. Teraz jednak jest w wielkiej formie i na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa…
Morata – kolejny wyrzut sumienia Realu Madryt Losy urodzonego 23. października 1992. roku w Madrycie zawodnika od samego początku splatały się z losami dwóch legendarnych napastników „Królewskich” – Raula i Fernando Morientesa. Podobnie jak Raul, młody Morata swoje pierwsze kroki w edukacji piłkarskiej skierował do wielkiego lokalnego rywala – Atletico Madryt. Tam jednak nie czuł się dobrze i ku rozczarowaniu włodarzy Atletico, świadomych skali talentu, jaki im się trafił, po pewnym czasie odszedł z klubu. Po krótkim międzylądowaniu w Getafe zakotwiczył w docelowej stacji, klubie swoich marzeń – Realu Madryt. Tam od początku poznano się na jego talencie. Morata szalał w rozgrywkach juniorskich, zdobywając gola za golem i sygnalizując światu swój wielki talent. Po tym jak w sezonie 2009/2010 zdobył łącznie 34 bramki w juniorskich rozgrywkach, stało się jasne, że pora na następny krok. Alvaro został przesunięty do zespołu rezerw, w którym debiut oczywiście również okrasił golem. Jednocześnie realizował się również w młodzieżowych reprezentacjach Hiszpanii, z którymi kolekcjonował międzynarodowe trofea. W 2011. Roku był królem
strzelców europejskiego czempionatu do lat 19-tu, dwa lata później dołożył ten sam tytuł w kategorii U-21. Od początku styl gry młodego Hiszpana, z racji na podobne warunki fizyczne, porównywano do innego słynnego w niedalekiej przeszłości napastnika z Madrytu – Fernando Morientesa. Podobnie jak on, Morata posiada rzadko spotykaną łatwość dochodzenia do sytuacji strzeleckich i ich wykorzystywania, świetnie również gra głową. O ile w przypadku Morientesa na tym kończyły się jego atuty, o tyle u Moraty liczono na jeszcze więcej. Do wspólnego repertuaru zagrań Morata dokładał również cofanie się do linii pomocy, rozgrywanie akcji, większą prace na boisku. Jest napastnikiem obecnych czasów, w których Morientes z bardziej statycznym stylem gry raczej by się nie odnalazł. Nie znaczy oczywiście jeszcze dla światowej piłki co kiedyś Morientes, jednak jest na dobrej drodze by osiągniecia starszego kolegi pobić. Po podbiciu rozgrywek juniorskich Moracie został do wykonania jeden krok. Największy i najtrudniejszy. Powszechnie wiadomo, że wychowankom Realu dużo trudniej jest zaistnieć w klubie, niż chociażby tym wyszkolonym w Barcelonie, którzy regularnie wprowadzani są do pierwszego składu. Aby zaistnieć w zespole „Królewskich” Morata musiał pokazać, że jest wyraźnie lepszy od sprowadzanych za wielkie sumy transferowe gwiazd, wokół których budowana jest najnowsza historia zespołu z Santiago Bernabeu. Wielu młodych, świetnie zapowiadających się zawodników odpadało na tym etapie, Moracie jednak się udało. Zadebiutował w pierwszym zespole już w 2010. roku, jednak pomimo popisów strzeleckich w rezerwach, Jose Mourinho długo nie zdecydował się na stałe przesunąć go do pierwszej drużyny. Uczynił to dopiero przed sezonem 2012/2013, a konkurentami Alvaro do gry w wyjściowym składzie została dwójka gwiazd – Karim Benzema i Gonzalo Higuain. Morata w tamtym sezonie zaliczył 12 epizodów w La Liga, dokładając do nich dwie bramki i asystę. W klubie byli jednak z niego zadowoleni, a gdy rok później Higuain odszedł do Napoli, postanowiono nikogo nie sprowadzać w jego miejsce i dać szansę Moracie. W międzyczasie trenerem „Królewskich” został Carlo Ancelotti. Doświadczony Włoch przywrócił blask klubowi, który wreszcie triumfował w Lidze Mistrzów, zdobywając upragnioną Decimę, jednak z Moratą nie było mu po drodze. Hiszpan dostawał od niego szansę gry tylko jako zmiennik Benzemy, w niewielkim wymiarze czasowym. Nigdy nie zawodził, głośno również nie narzekał na swój status w zespole. Przemawiał na boisku. Zdobywając 6 bramek w lidze i prezentując się zawsze bardzo solidnie zdobył sympatię kibiców, którzy głośno domagali się wstawienia go do wyjściowego składu. Ancelotti pozostał jednak nieugięty. Dopiero po przejściu do Turynu Morata pierwszy raz zabrał głos w sprawie jego stosunków z poprzednim trenerem: „Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Nie zawsze rozumiałem jego decyzje. Do teraz trudno mi to pojąć, dlaczego gdy jednego dnia grałem dobrze, następnego lądowałem na trybunach. Oczekiwałem lepszego traktowania.”
51
Nic dziwnego zatem, że dla ambitnego zawodnika nie było innej drogi niż transfer do klubu, w którym dostanie więcej szans na grę. Dość niespodziewanie padło na Juventus, a Real był zadowolony z uzyskania kwoty 20. milionów euro za zawodnika nie do końca jeszcze sprawdzonego na międzynarodowej arenie. Początki w Turynie nie były łatwe – w zespole jest spora konkurencja do gry w ataku, w dodatku szybko Morata doznał kontuzji. Młodego napastnika szybko pod swoje skrzydła wziął Carlos Tevez, z którym tworzy obecnie arcyniebezpieczny duet. Spokojnie wprowadzany do zespołu, mecz po meczu zaczął wchodzić na wyższy poziom, eksplodując formą w ostatnim czasie, zwłaszcza w Lidze Mistrzów. W tych rozgrywkach najpierw do spółki z Tevezem rozbili Borussię Dortmund. Co było potem w Madrycie wszyscy już wiemy. Morata, niczym Morientes 11 lat wcześniej w barwach Monaco, wrócił do domu i bez skrupułów odegrał kluczową rolę w wyeliminowaniu „Królewskich”. Na boisku pokazał klasę, poza nim również, nie przesadzając z celebracją gola i uzyskanego awansu: „Wolałbym strzelać gole innemu zespołowi, ale życie jest jakie jest. Musiałem dać z siebie wszystko, bo jestem piłkarzem Juventusu, ale przynajmniej nie celebrowałem gola. Zawdzięczam Realowi Madryt naprawdę dużo.”
asyst dorzucając co raz to nowe magiczne triki. Porównanie zatem całkiem logiczne, jednak gdzie jest dziś Neymar, a gdzie Robinho… Po błyskotliwym debiucie Neymar ani na chwile nie zamierzał się zatrzymywać, pobijając kolejne rekordy strzeleckie (5 goli przeciwko Guarani w Pucharze Brazylii). Jego kariera od początku nabrała zawrotnego tempa. Sam Pele wyznaczył go na swojego następcę w roli najlepszego piłkarza globu. Wydawało się, że cały świat stoi przed nim otworem. Bardzo długo dużym problemem u Neymara była głowa i skandale, jakie wywoływał. Częste imprezy, kosztowne zachcianki i fanaberie oraz nieślubne dziecko powodowały duże rysy na jego wizerunku cudownego chłopca. Z roku na rok Neymar podpisywał coraz to wyższe kontrakty bijąc rekordy płacowe ligi brazylijskiej. Podczas obowiązywania ostatniej umowy z Santosem zarabiał ok. miliona funtów za miesiąc, więc stawkę trudno osiągalną nawet w najlepszych klubach europejskich. Od pieniędzy zaszumiało mu mocno w głowie, sam głośno przyznawał, że nie wie na co je wydawać i pozwalał sobie na zakup kolejnych jachtów, luksusowych samochodów i inne zachcianki. Oskarżano go również z tego powodu o brak ambicji i chęci sprawdzenia w europejskiej piłce. Sam zawodnik długo przyznawał, że skoro zarabiał tak dużo na swoim podwórku, gdzie był królem, to po co było to zmieniać?
Transfer do Turynu wyszedł Moracie tylko na dobre. Udało mu się znaleźć klub, który jednocześnie dał mu szansę rozwoju, jak i wciąż walki o najwyższe europejskie laury. Odniósł też prywatny sukces, udowadniając Ancelottiemu, jak bardzo mylił się w ocenie jego możliwości. Real Madryt ma możliwość odkupu zawodnika z Turynu po niewiele wyższej cenie, niż go rok temu sprzedał. Czy z niej skorzysta? Tego nie wiemy, jednak jeżeli Morata wróciłby do Madrytu nie miałby już żadnych powodów do kompleksów. W Turynie zdobył to, czego nie miał w Madrycie i co blokowało mu drogę do częstszej gry. Znane, medialne, nazwisko.
Przełom nastąpił w 2013 roku. Zawodnik postanowił wreszcie posłuchać rad swojego ojca, a także selekcjonera reprezentacji Brazylii – Luisa Felipe Scolariego i zdecydował się ruszyć na podbój Starego Kontynentu. Podchody pod jego usługi czyniły wszystkie największe firmy europejskiego futbolu, jednak jasne było, że Neymar wybierze z dwójki: Real Madryt lub FC Barcelona. Ostatecznie padło na „Dumę Kataloni”. Sam zawodnik przyznał, że woli zagrać w drużynie z Leo Messim niż z Cristiano Ronaldo.
Neymar – wielkie oczekiwania wreszcie zakończone wielkim triumfem?
Eksperci wieścili trudne początku dla Brazylijczyka w Europie. Odmienny styl gry, kultura, agresywniejsi obrońcy rywali. Zderzenie z europejskim stylem gry miało być dla Neymara bolesne. Oliwy do ognia dolewała legenda Barcelony – Johan Cruyff, która nie popierała tego transferu, a brazylijscy dziennikarze martwili się o formę zawodnika rok przed mundialem na własnej ziemi.
Presja i oczekiwania, z jakimi mierzyć musiał się od początku swojego pobytu w Madrycie Alvaro Morata, są niczym w porównaniu z tymi, jakie od początku wiązano z Neymarem. Tak zdolnych napastników jak Morata Hiszpania „produkuje” regularnie kilku w każdym roczniku, Neymar od debiutu w Santosie w 2009. roku nazywany był graczem magicznym, mającym poprowadzić Brazylię do kolejnych wielkich sukcesów. To właśnie z Santosem brazylijska gwiazda związała swoje pierwsze lata kariery piłkarskiej. Po debiucie w barwach słynnego klubu, ze względu na podobny styl gry brazylijskie media nazwały go „Nowym Robinho”. Podobnie jak starszy kolega, Neymar od początku czarował kibiców swoją grą na lewym skrzydle miejscowej ekipy, do bramek i
52
Rzeczywiście na początku było trudno. Zaraz po przyjściu do Barcelony sztab medyczny zdecydował, że Neymar musi mocno wzmocnić się fizycznie, nabrać masy, aby móc skutecznie rywalizować z obrońcami w La Liga i Lidze Mistrzów. Oczekiwania kibiców i sponsorów po transferze były ogromne, toteż mimo wielkiej pracy fizycznej do wykonania, musiano połączyć ją z regularnym wystawianiem zawodnika w meczach katalońskiego zespołu. Nic zatem dziwnego, że na początku zawodnik miał problemy z wkomponowaniem się w styl gry Barcelony. W trakcie sezonu odniósł również dwie poważne kontuzje, po części na pewno na skutek pracy fizycznej, którą musiał wykonać, a do której nie przywykł, bazując do tej porty tylko na swoim na talencie. Ostateczny wynik w postaci 15. bramek i
takiej samej liczbie asyst nie był złym rezultatem, jednak Neymar nie błyszczał w tych najważniejszych meczach sezonu, który Barcelona zakończyła jako wielki przegrany, bez żadnego trofeum. Reprezentacja Brazylii. Temat bardzo trudny dla Neymara, pełen jak na razie smutków i rozczarowań. Po tym jak w 2010. roku był on najlepszym zawodnikiem Mistrzostw Świata U-17 oraz błyszczał w lidze brazylijskiej, wydawało się, że dostanie szansę na mundialu w RPA. Chciał tego zawodnik, chciały tego media, chcieli tego wreszcie wielcy Pele i Romario, którzy niemal błagali ówczesnego selekcjonera – Dungę, aby ten zabrał młodziana na mistrzostwa. Ten pozostał jednak nieugięty, a brak powołania na mundial był pierwszym zimnym kubłem wody na głowę Neymara w karierze reprezentacyjnej. Kolejny spadł na jego głowę 4 lata później. Tym razem oczywiście nie zabrakło go na mundialu. Scolari uczynił z niego lidera swojej reprezentacji. Neymar miał być głównym atutem reprezentacji w drodze po odzyskanie złota. Długo dobrze znosił tę presję, prując po koronę strzelca turnieju i prowadząc swoich kolegów do kolejnych rund. Załamanie miało miejsce w ćwierćfinale z Kolumbią, kiedy brutalny faul Juana Zunigi wyeliminował go z udziału w reszcie mistrzostw. Co było dalej wszyscy pamiętamy – załamani koledzy Neymara, pozbawieni swojego przywódcy zostali zdeklasowani przez Niemców w półfinale i Holendrów w pojedynku o brąz. Do obecnego sezonu Neymar przystąpił zatem z podrażnioną ambicją. Tak naprawdę, to mimo wielkiego talentu nie odniósł jeszcze żadnego wielkiego sukcesu w europejskiej pice klubowej, a także tej reprezentacyjnej. Postanowił, że czas to zmienić. Niesiony nową
motywacją dojrzał, zmienił się i swój styl gry. Jest już także wreszcie fizycznie gotowy by rywalizować z europejskim topem. Razem z Messim i Luisem Suarezem tworzy najgroźniejszy obecnie tercet ofensywny na świecie. Również w reprezentacji przezywa dobre chwile. Dunga, po powrocie na stanowisko selekcjonera, tym razem uczynił go liderem swojej drużyny, która chce jak najszybciej odbudować się po mundialowej tragedii i jak na razie jej to wychodzi. Nic tylko grać i wygrywać.
Na deser – starcie w finale Finałowe starcie w Berlinie będzie dla obu deserem, nagrodą za ciężką pracę wykonaną w obecnym sezonie. Obaj ciągle mają coś do udowodnienia innym i stanowi to ich wielką motywację. Morata już swój pierwszy cel osiągnął – udowodnił Carlo Ancelottiemu, jak bardzo mylił się w ocenie jego możliwości. Teraz czas na kolejny etap i pokazanie, że jest się zdolnym wygrywać wielkie trofea. To drugie to również największa motywacja dla Neymara. Zawodnik całą karierę wiecznie głaskany przez media wreszcie zrozumiał, do czego chce w futbolu dążyć. Z pokorą akceptuje rolę pomocnika dla Leo Messiego, ale jednocześnie realizuje swoje cele. W finałowym starciu Barcelony z Juventusem światła reflektorów będą skierowane na Messiego i jego rodaka – Carlosa Teveza. Kto jednak wie, czy przypadkiem z drugiego szeregu nie zaatakuje, któryś z bohaterów tego tekstu i nie przesądzi o końcowym wyniku spotkania. Obaj są młodzi, obaj są zmotywowani, obaj mają wszelkie predyspozycje by błyszczeć na światowej arenie. Czy któryś z nich zdobędzie Berlin?
53
WYWIAD: MARIUSZ PASZKOWSKI Rozmawiał: Emilio Kamiński
Skąd wzięła się idea Coerver Coaching? System Coerver Coaching pochodzi z Holandii. Całość zapoczątkował znakomity niegdyś trener Wiel Coerver, który w 1974 roku zdobył z Feyenoordem Rotterdam Puchar Europy. Wiel Coerver, choć jako trener był wybitnym taktykiem, stwierdził że jakość drużyny dają zawodnicy, którzy posiadają wybitne umiejętności techniczne. Obserwując i analizując grę najlepszych zawodników na świecie, stworzył metodykę nauczania zagrań, które są najbardziej skuteczne i efektywne podczas meczu. Tak powstała m.in. Piramida
54
Rozwoju Zawodnika, na której głównie opieramy całe indywidualne szkolenie. Jakie są główne założenia CC? Najważniejszym założeniem systemu Coerver Coaching jest stworzenie zawodnika kompletnego, tzn. takiego, który poradzi sobie pod kątem umiejętności piłkarskich, przygotowania motorycznego czy mentalności w każdym klubie. W swojej pracy skupiamy się właśnie na tych 3 aspektach, które ściśle ze sobą korelują. Często mylnie jesteśmy postrzegani jako program, który skupia się tylko i wyłącz-
nie na kształtowaniu techniki piłkarskiej. Musimy jednak pamiętać o tym, że technika to narzędzie do wykonywania działań taktycznych, więc nie jest ona nigdy wyizolowana. Na każdym poziomie, podczas każdej jednostki treningowej powinniśmy pracować kompleksowo w tych 3 obszarach. Od jak dawna system CC jest w Polsce. Oficjalnie wystartowaliśmy z projektem w styczniu 2011 roku, ale przygotowanie projektu zaczęliśmy już w 2008 roku. Coerver Coaching na świecie jest bardzo
mocnym brandem, więc na początku musieliśmy przedstawić cały Master Plan naszych przyszłych działań. Po akceptacji tego planu przeszliśmy szereg szkoleń, a także weryfikacji ze strony centrali Coerver Coaching. Później mieliśmy kilkukrotne wizytacje ze strony dyrektora technicznego. Również sami często jeździliśmy po Europie na różnego rodzaju szkolenia, żeby dogłębnie poznać zasady funkcjonowania Coerver Coaching.
Czy może Pan wymienić zawodników, którzy od początku kariery byli prowadzeni zgodnie z wytycznymi metody CC? Na przełomie 31 lat istnienia systemu tych zawodników przewinęło się mnóstwo, tym bardziej że wiele czołowych akademii na świecie korzysta z metodologii Coerver Coaching. Jednak takimi sztandarowymi zawodnikami są Robin van Persie i Arjen Robben.
Ile dzieci w Polsce szkoli się obecnie w systemie CC? Na chwilę obecną ta liczba oscyluje w granicach 3500 -4000 osób. Są to różnego rodzaju projekty m.in. Performance Academy, Team Training czy Coerver Support Program. Zajmujemy się nie tylko dziećmi, ale też zawodnikami już ukształtowanymi. W ramach indywidualnych sesji pojawiają się u nas również zawodnicy, którzy grają w klubach T-Mobile Ekstraklasy czy I Ligi. Spectrum naszych działań w Polsce jest bardzo szerokie. Na co trenerzy szkolący młodzież w ramach CC kładą największy nacisk? Tak jak już wspomniałem, naszym głównym założeniem jest stworzenie zawodnika kompletnego. Podczas zajęć treningowych skupiamy się głównie na wyposażeniu naszych zawodników we wszystkie umiejętności niezbędne do gry w piłkę nożną na wysokim poziomie. Sam podział grup treningowych odbywa się pod kątem umiejętności zawodników, co bardzo szybko przekłada się na efektywność nauczania. Podczas treningu pracujemy na bazie Mostu Umiejętności Coerver Coaching. Narzędzie to pomaga nam w odpowiedni sposób wytwarzać presję na zawodniku, tak aby trening w pełni oddawał sytuacje meczowe. Dużą uwagę zwracamy na rozwijaniu u zawodników kreatywności czy decyzyjności. Piłka nożna jest grą sterowaną wewnętrznie, więc trener musi dać zawodnikom samodzielnie podejmować decyzję. Kluczowe jest tutaj znalezienie odpowiedniego balansu pomiędzy pomaganiem a wspieraniem. Ten balans właśnie świadczy o klasie trenera.
Czy w ramach Coerver Coaching szkolą się tylko piłkarze? W ramach swojej organizacji zajmujemy się zarówno szkoleniem zawodników jak i trenerów. Na całym świecie bardzo popularny jest program Coerver Youth Diploma, dedykowany głównie dla trenerów grup młodzieżowych. Również sporo federacji piłkarskich korzysta z usług naszych fachowców. W Polsce funkcjonuje program Coerver Coach Training Clinic, który cieszy się bardzo dobrą opinią. Czemu odpowiadają stopnie trenerskie wypracowane podczas Waszych szkoleń? Czy mają one jakiekolwiek przełożenie na klasy UEFA? W Polsce mamy 3 poziomy kursów. Oczywiście z każdym kolejnym kursem zmienia się zakres merytoryczny stąd też uczestnicy otrzymują inne kwalifikacje. Na pierwszy etap przyjmujemy w zasadzie
wszystkich chętnych, natomiast na kolejne etapy trenerzy są mocno wyselekcjonowani. W skali roku na blisko 200 chętnych przyjmujemy około 16-18 trenerów. Część trenerów po drugim etapie szkolenia dostaje możliwość współpracy z naszą organizacją, więc selekcja na tym poziomie jest dla nas bardzo ważna. Co do przełożenia na klasy UEFA… Nie współpracujemy z PZPN, więc trudno aby nasze kursy miały jakiekolwiek przełożenie w strukturach związkowych. Dlaczego Polska mająca zdecydowanie więcej mieszkańców niż Argentyna lub Portugalia nie ma gwiazdy pokroju Messiego czy Ronaldo? Takie gwiazdy jak Messi czy Ronaldo trafiają się rzadko. Z drugiej strony jest to bardzo dobre pytanie. Rzeczywiście potencjał mamy większy, tym bardziej że piłka nożna w Polsce jest sportem numer jeden. Wszystko jednak zależy od pracy u podstaw. Mamy w tym temacie jeszcze sporo do zrobienia. Patrząc globalnie musi się przede wszystkim zmienić edukacja trenerów, a także poziom świadomości trenerów, rodziców czy ludzi którzy zarządzają sportem. Do tej pory sporo osób patrzy na indywidualny progres zawodnika przez pryzmat wyników jakie osiąga ze swoją drużyną. Z drugiej strony trenerzy ostatnio lubią mawiać do zawodników, że wynik nie jest ważny, przez co zabija się u dzieci ducha rywalizacji. Brakuje również spójnej filozofii szkolenia, jakiejś myśli przewodniej. Nie chcę tu nawet mówić o wprowadzeniu spójnego procesu szkolenia do wszystkich klubów. Chciałbym jednak zakończyć jakimś pozytywem. Mamy naprawdę bardzo duży potencjał i sporo utalentowanych zawodników. Zróbmy wszystko, aby zoptymalizować im możliwości rozwoju.
55
BERG POWINIEN ZOSTAĆ NIEMAL CODZIENNIE CZYTAM DYSKUSJE NA TEMAT PRZYSZŁEJ PRACY HENNINGA BERGA W WARSZAWIE. PO SOBOTNIEJ PORAŻCE Z LECHEM POZNAŃ DO TYCH DYWAGACJI WŁĄCZYŁY SIĘ PRAKTYCZNIE WSZYSTKIE MEDIA. „KOLEJORZ” ZAJĄŁ MIEJSCE LIDERA W TABELI T-MOBILE EKSTRAKLASY KOSZTEM MISTRZÓW POLSKI. CHOCIAŻ LEGIONIŚCI GRAJĄ SŁABO I PRZEWIDYWALNIE, NORWESKI SZKOLENIOWIEC ZASTRZEGA, IŻ NIE ZAMIERZA WPROWADZAĆ ŻADNEJ REWOLUCJI. Łukasz Pazuła - sofasportnews.com
Jeżeli Legia nie poprawi swojej gry, z pewnością nie zdobędzie trzeciego z rzędu mistrzowskiego tytułu. Ba! Zastanawiałbym się nawet, czy utrzyma drugą pozycję. Brak alternatywnego pomysłu, jest największym minusem norweskiego szkoleniowca. Jestem w stanie zrozumieć, iż przez cały okres przygotowawczy ćwiczył różne schematy z Miroslavem Radoviciem. Jednakże dobrego trenera poznaje się po tym, jak wychodzi z kryzysowej sytuacji. Trener mógł się czuć zawiedziony, że tuż przed najważniejszym spotkaniem w sezonie wyrywa mu się ząb trzonowy. Mecz z Ajaxem właściwie został przegrany przed jego rozpoczęciem. Mimo że „Wojskowi” dzielnie walczyli z holenderskim klubem, nie potrafili wywieźć z tego kraju dobrego rezultatu. Od tamtej pory warszawianie mogli się już skupić tylko na lidze i Pucharze Polski.
klubami, można mieć wątpliwości. Twardy orzech do zgryzienia ma Michał Żewłakow i jego podwładni. Od ich decyzji będzie zależeć postawa warszawskiego zespołu w przyszłym sezonie. Należy też zadać pytanie, jak do tych zmian dostosuje się Berg? Do tej pory to właśnie norweski szkoleniowiec wetował transfer choćby takiego piłkarza jak Sa. Niechęć obydwu panów do siebie znana jest już wszystkim. Czy tym razem trener „Wojskowych” otrzyma zawodników, z którymi będzie wstanie współpracować? Konflikt między nim a Portugalczykiem uważam za żałosny. Moim zdaniem, zawiniły obydwie strony. Najpierw Norweg nie potrafił dostosować napastnika do strategii swojego zespołu, później snajper legionistów zaczął stroić fochy. Patowa sytuacja. Przy Łazienkowskiej mają nadzieję, iż w przyszłości nie dojdzie już do takich nieporozumień.
Puchar Polski Legia zdobyła pokonując Lecha. W lidze jednak zajmuje drugie miejsce. Warszawski zespół poniósł już 9 porażek w sezonie. To nie jest wynik godny mistrza kraju. Ok, „Wojskowi” mogą jeszcze odwrócić kartę, ale umówmy się, ich gra nie jest i nie będzie już na pewno porażająca. W T-Mobile Ekstraklasie trwa wyścig żółwi. Nie dam sobie ręki uciąć, iż to Lech albo Legia zostanie „majstrem”. Podczas okienka transferowego stadion przy ulicy Łazienkowskiej mogą opuścić tacy piłkarze jak: Michał Żyro, Ondrej Duda, Orlando Sa, Jakub Kosecki. Wymieniłem tylko tych, którzy, moim zdaniem, palą się do wyjazdu z Warszawy. Do tego dochodzą jeszcze gracze, którym kończy się kontrakt bądź nie znaleźli uznania w stołecznym klubie. W lipcu Berg będzie prawdopodobnie pracował z zupełnie innymi ludźmi. Bogusław Leśnodorski zapowiada duże transfery do klubu. Czy kibice mogą wierzyć prezesowi? Powinni. Dlaczego? Władze Legii po prostu nie mają wyboru.
Nie jestem za tym, by zwalniać Berga. Nie lubię, nie trawię, nienawidzę pochopnych decyzji. Łaska kibica na pstrym koniu jeździ. Fani puszczają w niepamięć bądź bagatelizują sukcesy odniesione w europejskich pucharach. Zgoda, mistrzostwo Polski dla takiego klubu jak Legia jest czymś najważniejszym. Jednakże uważam, iż należy trenerowi „Wojskowych” dać jeszcze jedną szansę. Twierdzę, że stołeczny zespół potrzebuje obrać jedną filozofię. Ok, ostatnie ruchy Norwega każą się zastanowić, czy to na pewno odpowiednia osoba na tym stanowisku. Może władze klubu obstawiły niewłaściwego konia? Jasne, to prawdopodobna opcja. W Warszawie nie przekonają się o tym jednak, jeśli nie spróbują trenerowi zaufać. A w przyszłym sezonie warszawska drużyna będzie miała znacznie łatwiej. Dlaczego? Otóż nie wierzę, aby legioniści awansowali do fazy grupowej Ligi Europy. Jej nowi zawodnicy nie zdążą się zaaklimatyzować w Polsce, jak już nie będzie Legii w pucharach. Nie ma tutaj znaczenia kto będzie wtedy odpowiedzialny za wyniki – Berg czy ktoś inny. Nawet jeśli nowy trener awansowałby do LE, w przyszłości znów „Wojskowi” byliby w tym samym miejscu co są obecnie. Dlatego też, według mnie, Leśnodorski nie może zwolnić Berga. Inaczej polskie kluby wiecznie będą krążyć w błędnym kole.
Kogo więc Legia może sprowadzić? Piłkarzy z polskiej ligi? Tylko kilku zdołałoby podnieść poziom sportowy klubu. Kogoś z Fluminense? Wypożyczony ma być Pablo Dyego? Czy projekt ten wypali? Patrząc po wcześniejszych transakcjach między tymi
56
57
58
ARTUR - BRAMKARZ, KTÓRY POZOSTAŁ CZŁOWIEKIEM MOŻE WIELE OSÓB SIĘ ZDZIWI, ALE GDYBYM MIAŁ WSKAZAĆ MOJEGO ULUBIONEGO POLSKIEGO SPORTOWCA, TO WYBRAŁBYM ARTURA BORUCA. BRAMKARZA REPREZENTACJI POLSKI ZAWSZE PODZIWIAŁEM ZA TO, ŻE NIE ROBI NICZEGO POD PUBLIKĘ. KIEDY MA COŚ DO POWIEDZENIA, PO PROSTU MÓWI. NIE BOI SIĘ KONSEKWENCJI. NIE ZNAM GO OSOBIŚCIE, ALE ZAKŁADAM, IŻ TAKI JEST NA CO DZIEŃ. NATURALNIE, NIE ZWRÓCIŁBYM UWAGI NA TĘ JEGO CECHĘ, GDYBY NIE BYŁ FENOMENALNYM GOLKIPEREM. Łukasz Pazuła - sofasportnews.com
Prostolinijność Artura Boruca nie wszystkim się podoba. Nieraz wpada on przez nią w kłopoty. Wychowanka Pogoni Siedlce zupełnie to jednak nie obchodzi. Jest jak kot, który spada zawsze na cztery łapy. Spójrzmy na jego ostatnie perypetie. Mimo że reprezentant Polski był jednym z najlepszych piłkarzy w Southampton w zeszłym sezonie, nowy menadżer, Ronald Koeman, lekką ręką zrezygnował z jego usług. Holender sprowadził do klubu nowego golkipera Frasera Forstera. Popularny „Borubar” od razu wiedział, że nie ma szans, by wygrać rywalizację z Anglikiem, skoro ten został kupiony za około 10 milionów funtów. Osobiście twierdzę, że Polak bez problemów wygrałby walkę o bluzę z numerem jeden, gdyby przebiegała ona na uczciwych zasadach. Polak został więc wypożyczony do AFC Bournemouth, z którym awansował do Premier League! Mimo że jego obecna drużyna znajdowała się na piętnastym miejscu w tabeli Championship, kiedy Boruc do niej przechodził. Jeszcze kilka miesięcy temu, niektórzy twierdzili, że z Polaka w Bournemouth nie są zadowoleni. Dlaczego? Otóż Boruc nie integrował się z drużyną oraz na jednym spotkaniu nawyzywał jednego kibica, który miał wykupione miejsce na stadionie tuż za jego bramką. Może faktycznie działacze „The Cherries” się nad tym zastanawiali. Jednak jeśli zobaczą statystyki, jaki wpływ ich bramkarz miał na awans do Premier League, podejrzewam, że szybko zmienią zdanie. „Borubarowi” ostatniego dnia maja kończy się kontrakt z Southampton. Będzie mógł podpisać umowę z każdym zainteresowanym klubem. Wydaję mi się, że chętnych nie zabraknie. Mimo iż nasz golkiper ma trudny charakter. Już kiedyś o tym pisałem, ale ja żałuję, że Boruc nigdy nie sprawdził się w klubie z światowego topu. A miał taką szansę w przerwie sezonowej w 2008 roku. Po świetnej grze w Celtiku Glasgow oraz fantastycznej postawie bramkarza podczas Mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii, po Polaka zgłosiły się dwa kluby. Bayern Monachium i AC Milan. FC Hollywood szukało następcy Oliviera Kahna, a Rossoneri szukali godziwego konkurenta dla
Didy. Gordon Strachan postawił jednak zaporową cenę za reprezentanta Polski. „The Boys” nie chcieli otrzymać mniej pieniędzy niż 15 milionów €. Warto zaznaczyć, iż Silvio Berlusconi nie chciał przeznaczyć takiej kwoty nawet na Luisa Fabiano napastnika Sevilli. Nie dziwne więc, że nasz golkiper nie zmienił w tamtym roku pracodawcy. Kiedy ktoś mówi nazwisko „Boruc”, przypominają mi się same pozytywne sceny z nim związane. Świetne interwencje w Legii Warszawa Celtiku Glasgow, ACF Fiorenitnie, Southampton FC czy AFC Bournemouth. Nie zapomnę, jak „Borubar” razem z kibicami stołecznego klubu pojechał do Płocka, by wspierać legionistów. Mało tego, wskoczył na płot i razem ze „Staruchem” pokierował dopingiem. Zabawne były jego prywatne wojenki z fanami Glasgow Rangers. Polak nie wstydził się nigdy swojej wiary i miał w głębokim poważaniu, iż rywale „The Boys” są wyznania protestanckiego. Rozwścieczał ich swoim zachowaniem do czerwoności. A już zupełnie go znienawidzili, kiedy reprezentant Polski wytatuował sobie małpę na swoim brzuchu, która na „siedzeniu” miała herb „The Gersów”. Jestem ciekawy, czy wiecie, iż w jednym sezonie gol naszego golkipera, został uznany jako najładniejsze trafienie piłkarzy Celtiku. Ta bramka miała miejsce w półfinale pucharu Szkocji przeciwko Dundee United w 2009 roku. Boruc niejednokrotnie wpadał w tarapaty. Ludziom przeszkadza jego zachowanie. Ja jednak go szanuję. Dla mnie ten człowiek jest po prostu wielki. Mimo że nie podbił piłkarskiego świata. Nie zawsze prowadził się należycie, dla mnie i tak pozostaje idolem, któremu nie odbiła woda sodowa. Za każdym razem kiedy odnosi on jakiś sukces, jestem dumny. Tylko on wie, ile musiał pokonać przeszkód, by dotrzeć do tego miejsca, gdzie się obecnie znajduje. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz zobaczę jakąś jego fantastyczną interwencję. W klubie, w którym będzie się realizował. Tego mu życzę. Powodzenia Artur!
59
TODOS CONTRA TODOS – HISZPAŃSKA WOJNA O PRAWA TELEWIZYJNE IRONIA LOSU BYWA CHWILAMI NIEZWYKLE CELNA. W MOMENCIE GDY SPOJRZENIA WSZYSTKICH SKIEROWANE BYŁY NA PÓŁFINAŁY LIGI MISTRZÓW, W KTÓRYCH DWIE Z CZTERECH DRUŻYN REPREZENTUJĄ LIGĘ HISZPAŃSKĄ, POTWIERDZAJĄC JEJ HEGEMONIĘ NA EUROPEJSKIEJ ARENIE; KIEDY MOŻLIWY JEST HISZPAŃSKI FINAŁ CHAMPIONS LEAGUE A DO ROZSTRZYGAJĄCEGO MECZU W RAMACH LIGI EUROPY PEWNIE ZMIERZA SEVILLA, WŁAŚNIE W TYM MOMENCIE ZNÓW WYPEŁZA NA ŚWIATŁO DZIENNE ODWIECZNY KOSZMAR LA LIGA: PODZIAŁ PRAW TELEWIZYJNYCH. Łukasz Pazuła
RFEF grozi strajkiem, LFP odbija piłeczkę i mówi o pociągnięciu federacji do odpowiedzialności. Todos contra todos, wszyscy przeciwko wszystkim. Zupełnie jak w systemie ligowych rozgrywek, tylko, że stawką tej gry są pieniądze i władza. Kwestia podziału praw telewizyjnych powraca w Hiszpanii jak bumerang, praktycznie co sezon. Tym razem wszystko rozpętała ustawa dotycząca komercjalizacji i podziału praw telewizyjnych, która została przegłosowana 30 kwietnia. To jej ustalenia podzieliły
60
scenę hiszpańskiego futbolu na dwa obozy – w jednym znajduje się ministerstwo sportu (CSD), ramię w ramię z władzami ligi (LFP). Po drugiej stronie barykady znalazła się hiszpańska federacja piłkarska (RFEF) oraz związek zawodowy piłkarzy (AFE). To RFEF zagroziło we wtorek strajkiem, który miałby rozpocząć się 16. maja i trwać… No właśnie, tego na razie nie wie nikt. Jedno jest pewne: jeśli strajk się rozpocznie obejmie wszystkie klasy rozgrywkowe i zablokuje dwie ostatnie kolejki La Liga oraz finał Pucharu Króla. O co w takim razie idzie gra, jeśli RFEF zagrywa w niej tak poważną kartą przetargową?
W walce z La Otra Liga
W Hiszpanii mówi się czasem, że w najwyższej klasie rozgrywkowej są dwie ligi: ta, która rozstrzyga się pomiędzy Barçą a Realem i La Otra Liga, ta druga, w której gra cała reszta. W lwiej części do takiego stanu rzeczy przyczynia się forma podziału praw telewizyjnych. Gdy każdy może sprzedawać je na własną rękę niewiarygodnie wielki procent całego tortu zgarniają Real Madryt i FC Barcelona. Pozostałe ekipy w zasadzie dzielą się między sobą odpadami, pozostałymi po wielkiej dwójce. Dla porównania: w sezonie 2013/14 te dwie drużyny zgarnęły po ok. 140 mln euro, podczas gdy do klubowych klas maluczkich – jak Rayo, Almería czy Granada – wpłynęło ledwie 18 mln. Taki stan rzeczy sprawia, że liga hiszpańska pod względem podziału praw telewizyjnych jest najmniej zbilansowana na europejskiej scenie.
rębie najwyższej klasy rozgrywkowej podział ma być następujący: 50% do równego rozdzielenia między wszystkich 20 drużyn, 25% do podziału według wyników sportowych z ostatnich 5 sezonów i kolejne 25%, którego rozdział uzależniony będzie od medialności klubów. Efekt praktyczny? Ci który zgarniali najwięcej teraz dostaną mniej, większa pula trafi z kolei do La Otra Liga. Prócz tego 1,5% z puli ogólnej przeznaczono na futbol inny niż profesjonalny, za którym to określeniem kryje się Segunda B oraz żeńskie sekcje piłki nożnej. 3,5% powędruje do spadkowiczów, 2% do RFEF i 1% do LFP. Na podstawie tego, że aktualnie cała pula wynosi 850 mln euro, ocenia się, że kwota do takiego podziału może sięgnąć nawet 1500 mln. „Rodzi się nowa liga” – oznajmia z dumą Javier Tebas, prezydent LFP. Jednak nie wszyscy chcą się z nim zgodzić.
Mimo że całość przychodów jest niższa, niż te, które z tego tytułu kasuje Premier League, zarówno Barçą, jak i Real na prawach telewizyjnych zarabiają więcej niż jakakolwiek angielska drużyna. Efekt? Coraz więcej klubów z Półwyspu Iberyjskiego wybiera drogę dopychania składu wolnymi transferami i wypożyczeniami. Mało komu udaje się wyjść na tym dobrze. Inni popadają w długi. W ostatnich latach, na mapie hiszpańskiego futbolu, pojawia się coraz więcej zasłużonych drużyn, którym grozi upadek z powodu zadłużenia. Wydaje się, że ekipy takie jak Mallorca, Racing Santander czy Osasuna odpływają w podróż bez powrotu. Hiszpańska piłka już od dawna czeka na to aż ktoś się obudzi i zda sobie sprawę, że rosnące różnice są drogą donikąd, działającą na niekorzyść całej ligi.
Podział praw telewizyjnych wg klubów, przedstawiony w wartościach bezwzględnych. Dane na sezon 2013/14. Grafika: MARCA.
Kwestia ambicji, kwestia władzy
Procentowy podział praw telewizyjnych pomiędzy wszystkie drużyny w pięciu największych ligach europejskich w sezonie 2013/14. W La Liga czerwonym kolorem zaznaczone Barcelona oraz Real. Wydaje się, że nowy podział praw telewizyjnych, o który właśnie rozpętała się wojna, jest przejawem takich właśnie, pozytywnych zmian. Pierwszym novum jest centralizacja sprzedaży praw telewizyjnych. Od sezonu 2016/17 92% całkowitych przychodów ma trafić do drużyn zawodowych. W praktyce oznacza to Primera División oraz Segunda, która z tej puli zgarną odpowiednio 90 i 10%. W ob-
Wszyscy przeciwko wszystkim, a może po prostu Villar kontra Tebas? W całej tej wojnie trudno uniknąć wrażenia, że u jej podstaw, w znaczącym stopniu stoi prywatna rozgrywka pomiędzy szefami RFEF i LFP. Rozgrywka nie tylko o pieniądze, ale o ambicje i władzę. Ángel María Villar, prezydent RFEF, od niepamiętnych lat jest w Hiszpanii hombre que manda, facetem który rządzi w futbolu. Odkąd kilkadziesiąt lat temu objął stanowisko zdążył stać się symbolem wszystkiego co skostniałe i niechętne zmianom w hiszpańskiej piłce nożnej. Po drugiej stronie mamy Javiera Tebasa, szefa LFP, którego ambicje wybiły ostatnio pod niebo. Tebas drogę do własnego sukcesu widzi w byciu antytezą Villara: próbuje rozprawić się ze wszystkimi problemami, które prezydent RFEF przez lata ignorował. Niewłaściwe decyzje sędziów? Przemoc na trybunach? Wujek Tebas się tym zajmie. Nawet jeśli jego działania swoją skrajnością i bezpardonowością przekraczają granice zdrowego rozsądku. Zarówno Villar, jak i Tebas są ludźmi znienawidzonymi przez hiszpańskich kibiców, niezależnie od klubowych barw. Obaj mają też ogromne wręcz ego i ten sam cel: być hombre que manda. Wspominanie o tym, jak szczerze się nienawidzą wydaje się zbędne.
61
W takich okolicznościach nie sposób się dziwić, że nowa ustawa opracowana przez CSD, wspierające pomysły Tebasa, musiała być zbojkotowana przez Villara. Jeśli szef LFP udzielił zielonego światła dla powyższych zmian, nie sposób sobie wyobrazić by prezydent RFEF nie postąpił dokładnie odwrotnie. W oficjalnym stanowisku RFEF informuje, że w procesie tworzenia nowego podziału praw została „odsunięta na dalszy plan i zignorowana”, jej postulaty nie zostały wysłuchane przez CSD, zaś ostateczne postanowienia zostały jej przekazane w ostatniej chwili i tylko częściowo. Co więcej federacja czuje się „sprowadzona do roli listonosza, której jedynym zadaniem jest przekazywanie pieniędzy do oddziałów regionalnych”. Wygląda na to, że RFEF jest nie tyle oburzona samą formą podziału praw, co faktem, że jej rola została w tym procesie umniejszona. Po raz kolejny – kwestia ambicji, kwestia władzy. A co w tej całej imprezie robią piłkarze? AFE poparło postulaty RFEF i ma zamiar przyłączyć się do strajku. „Popieramy ideę centralizacji sprzedaży praw telewizyjnych, która ma generować większe przychody dla poszczególnych klubów, ale nie chcemy pozwolić by pogwałcili nasze prawa” – deklaruje Luis Rubiales, pełniący funkcję prezydenta AFE. Jakie to prawa i co w nowym podziale nie podoba się związkowi zawodowemu piłkarzy? W tym wypadku na pierwszy plan wychodzi kwestia nieszczęsnego 1,5% przeznaczonego dla Segunda B i żeńskich sekcji. AFE uważa, że jest to kwota uszczuplająca ich własną pulę i o tyle niesprawiedliwa, że wiele z drużyn do których powędrują te pieniądze jest instytucjami będącymi częścią klubów z Primera, więc ich przychody zostaną w ten sposób zdublowane. „W Segunda B gra 20 filii klubów z wyższych lig a 9 z 16 drużyn kobiecych także jest częścią klubów z Primera i Segunda”. „To nie jest pokaz siły, chcemy tylko bronić swoich praw” – zaznacza Rubiales. Co na to wszystko druga strona? LFP już zdążyło poinformować, że podejmie działania prawne przeciwko strajkowi. Co więcej w tym samym komunikacie decyzja RFEF została nazwana „w pełni bezprawną”, z powodów formalnych (nie została ujęta w porządku obrad) oraz ze względu na „pogwałcenie prawa sportowego”. Na poniedziałek wyznaczono nadzwyczajne posiedzenie LFP, w którym mają wziąć udział przedstawiciele wszystkich klubów. CSD z kolei apeluje o „rozsądek i przemyślenie faktycznych konsekwencji, jakie niesie ze sobą ustawa”. Co więcej oficjalne stanowisko CSD sugeruje, że za wymagania RFEF względem podziału praw, mają na celu
62
„ukrycie rzeczywistych motywacji, które nie ujrzały jeszcze światła dziennego”. Swoje pięć groszy dorzuca też Miguel Cardenal Carro, sekretarz generalny CSD: „To oczywiste, że istnieje konflikt między federacją a CSD. Tak samo oczywiste jest, że Villar będzie szukał pretekstów by zamaskować inne problemy”. „To zupełnie niezrozumiałe – organizować strajk przeciwko ustawie, która ma przynieść hiszpańskiej piłce tak wiele korzyści” – podkreśla Cardenal.
Konsekwencje poważniejsze niż problemy
Co będzie dalej? Na razie nie wiadomo. Pozostaje mieć nadzieję, że wszystko po raz kolejny zakończy się na wymachiwaniu szabelką z obu stron i robieniu groźnej miny a cała sprawa rozpłynie się do 16 maja. To byłby scenariusz najkorzystniejszy z perspektywy hiszpańskiej piłki, ponieważ strajk nie jest w stanie przynieść nic dobrego. Najgorszym scenariuszem wydaje się w tej chwili możliwość przesunięcia dwóch ostatnich kolejek oraz finału Pucharu Króla na późniejszy okres, który mógłby kolidować z rozgrywkami Copa América. Taki układ, przynajmniej w teorii, powinien najmniej pasować FC Barcelonie, która w kluczowych meczach sezonu zostałaby kompletnie bez ataku. Jeśli strajk w znaczącym stopniu wpłynie na ostateczne rozstrzygnięcia w lidze i CdR będzie to nie tylko problem z perspektywy drużyn bezpośrednio zaangażowanych w walkę o te trofea, ale całego hiszpańskiego futbolu. Niewiele gorszych marketingowo rzeczy mogłoby się przydarzyć La Liga, niż tak ostra ingerencja instytucjonalnych problemów w rozstrzygnięcia sportowe. O wszystkim może przesądzić poniedziałkowe posiedzenie LFP, ponieważ ponieważ jedni z najważniejszych graczy w tej rozgrywce – kluby – nie zajęli jeszcze jasnego stanowiska. Morał całej tej wojenki podjazdowej, która przerodziła się w otwarty konflikt, jest znany od dość dawna. Gdy tylko pojawia się kwestia podziału pieniędzy i – co może jeszcze ważniejsze – podziału władzy, do głosu dochodzą prywatne interesy i ambicje. A z ich starć nie może wyniknąć nic dobrego. W tym wypadku nic dobrego nie wyniknie dla tych, którzy powinni w tej kwestii być na pierwszym miejscu: dla klubów, dla ich kibiców i całej hiszpańskiej piłki. Artykuł autorstwa redaktor FCBarca.com uprzednio ukazał się na portalu ¡Olé! Magazyn.
TRWA KAMPANIA PROMOCYJNA NOWYCH ZEGARKÓW CITIZEN Z UDZIAŁEM JERZEGO DUDKA, KTÓREJ HASŁO PRZEWODNIE BRZMI „BETTER STARTS NOW” - TAK WŁAŚNIE W SKRÓCIE MOŻNA PRZEDSTAWIĆ CODZIENNE ŻYCIE DUDKA PO ZAKOŃCZENIU BOGATEJ KARIERY SPORTOWEJ. WŁAŚNIE DLATEGO JEDEN Z NAJLEPSZYCH POLSKICH BRAMKARZY W HISTORII ZOSTAŁ WYBRANY PRZEZ MARKĘ CITIZEN NA AMBASADORA PRODUKOWANYCH PRZEZ KONCERN ZEGARKÓW. NOWOCZESNE ZEGARKI CITIZEN POMAGAJĄ LUDZIOM BĘDĄCYM CIĄGLE W PODROŻY – TAKIM JAK JERZY DUDEK – DOTRZEĆ WSZĘDZIE NA CZAS. DZIĘKI N I E Z AW O D N Y M T E C H N O LO G I O M W NICH UŻYTYM UŁATWIAJĄ TEŻ OSOBOM O OGRANICZONYCH MOŻLIWOŚCIACH CZASOWYCH PRECYZYJNE PLANOWANIE WŁASNEGO HARMONOGRAMU W KAŻDYCH WARUNKACH.
„Chcąc myśleć o odnoszeniu sukcesów, trzeba cały czas dbać o rozwój siebie i własnych umiejętności. Takie właśnie przeświadczenie pozwoliło mi trafiać do coraz słynniejszych klubów i odnosić coraz większe sukcesy. Dążenie do doskonałości towarzyszy mi również teraz, gdy rękawice bramkarskie zamieniłem na kij golfowy oraz kierownicę samochodu wyścigowego. Jestem człowiekiem aktywnym, który niezależnie od wieku pragnie być coraz lepszym w tym, co robi, ale też uwielbia poznawać nowe miejsca i nowych ludzi. Układając napięty grafik, nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek spóźnienia. Muszę być dokładny i punktualny, dlatego wybrałem technologię marki Citizen”. Jerzy Dudek