Przegląd Polski nowego dziennika
GRUDZIEŃ 2015
ZDJĘCIE: Z ARCHIWUM CHÓRU SKOWRONKI
MIESIĘCZNY DODATEK KULTURALNY
Poznański Chór Dziewczęcy SKOWRONKI (na zdjęciu) pod dyrekcją Alicji Szelugi wystąpi 16 grudnia 2015 roku w Carnegie Hall na Manhattanie. Chór zabierze swoich gości w podróż muzyczną w niepowtarzalnej atmosferze świąt Bożego Narodzenia. Pierwsza część koncertu jest dedykowana wszystkim Polakom mieszkającym w Nowym Jorku, którzy chcieliby w ten szczególny czas przenieść się myślami do Polski i posłuchać najpiękniejszych naszych kolęd. W drugiej części dziewczęta zaprezentują muzykę znakomitych współczesnych twórców z całego świata: Lisy Young z Australii, Martena Janssona ze Szwecji czy Grzegorza Miśkiewicza i Bartosza Banasewicza z Polski. Z chórem wystąpią dwie wokalistki: Marzena Michałowska – sopran, jedna z najlepszych i najbardziej cenionych odtwórczyń muzyki dawnej – oraz Monika Krajewska – mieszkająca w Nowym Jorku, znana miejscowym melomanom mezzosopranistka, podziwiana za wyjątkowo piękną barwę głosu. Chórowi towarzyszyć będą: Czesław Łynsza na fortepianie oraz Beata Polak na instrumentach perkusyjnych.
Christmas Around the World 16 XII (ŚRODA), GODZ. 7:30 WIECZ.
Zankel Hall w Carnegie Hall bilety: 20-35 dol. www.carnegiehall.org tel. (212) 247-7800 Box Office: 57 St. i 7 Ave.
Płyta Songs of Hope Karoliny Naziemiec piosenki z czasów II wojny światowej
O historii Polonii w Hamtramck wystawa w USA i w Polsce
Dom pod Wiewiórką w Kazimierzu wspomnienie o Marii Kuncewiczowej
Bożena U. Zaremba
Anna Arciszewska
Joanna Sokołowska-Gwizdka
2 Przegląd Polski
Wy czer pa łem DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
GRUDZIEŃ 2015
li mit szczę ścia
Z Wojciechem Jagielskim – reportażystą, korespondentem wojennym, pisarzem – rozmawia Anna Arciszewska mie, a za chwilę padły strzały, które były bardzo prawdziwe. Mój kolega fotoreporter z kierowcą pobiegli w jedną stronę, tę dobrą stronę, do samochodu, i udało im się szczęśliwie odjechać. Ja natomiast pobiegłem w drugą stronę i zostałem na miejscu. Sam.
Proponuje pan czytelnikom w Stanach Zjednoczonych kolejną książkę – „Wypalanie traw”. W Polsce ukazała się już jakiś czas temu i zachwyciła. Amerykański czytelnik dopiero ma szansę ją poznać. O czym opowiada?
Od ponad 25 lat jest pan naocznym świadkiem ważnych wydarzeń politycznych nie tylko w Afryce, ale i Azji. Opisywał pan konflikty zbrojne na przykład w Afganistanie, Czeczenii i Gruzji. Czy był taki moment w pana pracy, kiedy pomyślał pan: tym razem nie uda mi się wrócić do domu, zginę?
Wiele razy znalazłem się w sytuacji zagrożenia. Wiele razy widziałem, jak ktoś do kogoś strzela, ktoś ginie, a ktoś inny zostaje ciężko ranny. Starałem się jednak o tym nie myśleć, by strach nie wygrał ze mną, bo to oznaczałoby, że więcej nie mogę pojechać w rejony objęte wojną. Zresztą zauważyłem, że wielu z nas – reporterów wojennych czy fotografów – sądzi, że ma kilka żyć, jak w grze komputerowej. To nie oznacza, że nie zdajemy sobie sprawy ze śmiertelnego zagrożenia, jakie może na nas czekać, gdy wysiadamy z samolotu i ruszamy do pracy. To bardziej oznacza, że jakoś naiwnie wierzymy, iż nam nic się nie stanie, że będziemy mieć szczęście. Doskonale wiemy, że niektórzy z nas się przeliczyli. Ja taki moment, w którym pomyślałem, że jest bardzo, ale to bardzo źle i że chyba zostawiam właśnie Grażynę, moją żonę, i synów, miałem podczas przygotowywania relacji z wojny gruzińsko-rosyjskiej. Razem z moim fotografem Robertem Kowalewskim chcieliśmy podjechać, jak zwykle, jak najbliżej linii frontu, ale zagadaliśmy się i wjechaliśmy za daleko, bo do południowej Osetii. Uspokoiło mnie to, że na poboczu zobaczyłem samochód Agencji Reutera, a zawsze uważałem, że tam, gdzie oni są, gdzie jest Associated Press czy inna agencja, należy być. Później dopiero okazało się, że auto zostało porzucone kilka dni wcześniej. Wysiedliśmy zsamochodu iwpewnym momencie zdoliny wyleciał rosyjski helikopter, tak jak na fil-
Trudno zadać w tym momencie jakiekolwiek pytanie, ale jak udało się panu przeżyć?
Najpierw próbowałem dobiec do jakiejś chałupy, ale nie zdążyłem. Schowałem się więc za oplem corsą. Pamiętam, że to był metalic, taki sam ma mój ojciec, i zacząłem esemesować do Roberta, aby jakoś powiadomił Rosjan, że strzelają do dziennikarza. To był pierwszy raz, kiedy to ja byłem celem, a nie tylko obserwatorem wymiany ognia. Pierwszy raz, kiedy to do mnie strzelano czy też we mnie starano się trafić. To wszystko trwało potwornie długie dwie godziny. O czym się myśli w takich chwilach?
FOTO: ARCHIWUM POLSKIEJ SZKOŁY REPORTAŻU
Przede wszystkim chodzi o wielką transformację, która dokonała się w Republice Południowej Afryki, a konkretnie – od apartheidu do demokracji. Pokazuję ją przez pryzmat zwykłych mieszkańców małych miasteczek położonych na południu kraju, gdzie przez lata rządził biały farmer Eugene Blanche. Budził on paniczny wręcz strach wśród murzyńskiej społeczności. W końcu oszukani przezeń robotnicy wymierzyli mu sprawiedliwość i zamordowali go, a później sami oddali się w ręce policji. Spędziłem kilka miesięcy wśród mieszkańców Ventersdorp i Tshing. Wysłuchałem relacji zarówno białych, jak i czarnych, i przedstawiłem poglądy obu stron. Przez niuanse obyczajowe, a także toczące się w czasie mojego pobytu tam wydarzenia – proces, morderstwo – staram się wprowadzić czytelnika w szerszy wymiar opisywanych zjawisk. Republika Południowej Afryki to kraj ciężko doświadczony apartheidem, zmuszony do budowania swojej państwowości niejako od podstaw. Zwykli mieszkańcy bardzo pragną tej zmiany, chcą być wolni, a jednocześnie ogromnie się jej boją. Trzeba pamiętać, że ta transformacja na poziomie indywidualnym, ludzkim, jest owiele trudniejsza, niż ta dokonywana w politycznych gabinetach czy przy okrągłych stołach.
Do głowy przychodzą wszystkie takie myśli, które, niestety, osłabiają racjonalne myślenie. Człowiek – po pierwsze – uświadamia sobie absurd całej tej sytuacji, zaczyna sobie zadawać pytania typu: po co mi to było? Po co tutaj przyjechałem? Po co w ogóle wykonuję ten zawód? Przecież już nigdy nie uda mi się zobaczyć bliskich – ukochanej żony, synów. Przez chwilę leżałem na ziemi, miałem sucho w gardle i bezgłośnie wyłem, że zostawiłem Grażynę i chłopaków. Jest pan osobą wierzącą? Modlił się pan wtedy?
Nie, nie było czasu na modlitwę. To znaczy może i czas był, ale nie chciałem tego robić, bo oznaczało to poddanie się. Modlę się, to znaczy, że jest już po wszystkim i jedynym ratunkiem jest to, żeby Bóg mnie wziął do siebie od razu, a nie zostawił w jakimś czyśćcu przez parę lat, na przeczekanie. Natomiast na szczęście włączył się we mnie – może Opatrzność to właśnie zrobiła – taki racjonalny sposób myślenia. Dodam jeszcze, że jak na ironię losu, dźwięk, który miałem ustawiony w telefonie, gdy dostawałem SMS-y, był fragmentem piosenki All Along the Watchtower Boba Dylana – i z każdym SMSem wysyłanym do mnie przez fotografa odzywał się Dylan z pocieszeniem „There must be some way out of here said the Joker to the Thief”, czyli „musi być stąd jakieś wyjście, powiedział błazen dołotrzyka”, poczym padały strzały. Wtak kretyńskiej sytuacji się znalazłem. Jak udało się panu z niej wydostać?
Wojciech Jagielski jest absolwentem Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1986-1991 pracował w Polskiej Agencji Prasowej, następnie do 2012 r. w Gazecie Wyborczej. Współpracuje z BBC i Le Monde. Jest autorem książek dotyczących Afganistanu, Czeczenii i Kaukazu, Ugandy i RPA. Zajmuje się problematyką Afryki, Azji Środkowej, Kaukazu i Zakaukazia, był obserwatorem konfliktów zbrojnych w Afganistanie, Tadżykistanie, Czeczenii, Gruzji. Jest laureatem wielu nagród i wyróżnień, m.in. otrzymał Nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Nagrodę im. Dariusza Fikusa. Jego największym mistrzem i wzorem jest Ryszard Kapuściński.
W końcu zdałem sobie sprawę, że nie uratują mnie Rosjanie, że nie ma mowy o jakimś porozumieniu ze strzelającymi do mnie. Nawet nie wiedziałem, kim oni są. Jedynym wyjściem było przebiegnięcie fragmentu drogi i przeskoczenie dwumetrowego muru. Strach na chwilę ustąpił miejsca złości i w pewnym momencie pomyślałem sobie: biegniesz! Udało się, ale po tym wydarzeniu dużo się zmieniło. Strach już pozostał chyba na zawsze. Uświadomiłem sobie też, że wyczerpałem limit szczęścia albo bardzo zbliżyłem się do śmiertelnej granicy i nie chcę już więcej ryzykować. To była moja ostatnia wojna.
DODATEK KULTURALNY nowego
Panu udało się wrócić z tych kilkudziesięciu wyjazdów wojennych zdrowym fizycznie i też psychicznie, żona nie miała tyle szczęścia. Nie była na wojnie, ale trafiła do zakładu psychiatrycznego. Przegapiliście ten moment, kiedy należało skończyć wyjazdy, by nie narażać rodziny?
Na pewno. Ale to też nie było tak, że o pracy decydowałem sam. To była nasza wspólna decyzja, że jestem reporterem wojennym. Dopiero polatach okazało się, że Grażyna fatalnie to znosiła, ona też nie zdawała sobie sprawy z tego, że tyle ją kosztują moje wyjazdy. Wydawało się nam, wręcz byliśmy pewni, że sobie z tym świetnie poradzimy. Przeliczyliśmy się... Opowiadał pan w domu o tym, co działo się na froncie?
Tak. Uznałem, że najgorszy jest strach, który ma wielkie oczy, zresztą żonateż tak sądziła. Poco ma się domyślać, co się tam dzieje, słuchać jakiś bzdur, które na przykład opowiadają dziennikarze w telewizji. Wracałem więc z wojny i absolutnie wszystko, ze szczegółami, opowiadałem Grażynie. Później dawałem jej do przeczytania moje artykuły. Polatach okazało się, że zrzucając nanią te potworne obrazy dokonywałem swoistej terapii i to ona wylądowała w klinice psychiatrycznej, podobnie jak Krzysztof Miller, który towarzyszył mi w większości wypraw, a nie ja. Pewnie naturalną koleją rzeczy by było, abym to ja trafił do psychiatryka razem z nim, ale zamiast mnie trafiła żona. Nieco lepiej mieli synowie, bo byli zbyt mali, by sobie do końca zdawać sprawę, co tacie grozi w pracy. Przejmująca i bardzo na czasie jest pana najnowsza książka, która kilka tygodni temu ukazała się w Polsce, a chodzi mi o „Wszystkie wojny Lary”. Trudno było namówić Czeczenkę do tak osobistych zwierzeń?
Nie, ale nie dlatego, że jestem jakiś wyjątkowy pod tym względem, tylko dlatego, że ja tam od lat jeżdżę. Znam kulturę Czeczenów, zachowanie ioni trochę też mnie znają i wiedzą, że mogą mi zaufać. Ja z takimi Larami, czyli kobietami, które straciły mężów, dzieci w wojnie, rozmawiałem setki razy. Tym razem moja bohaterka to matka dwóch synów, której fatum jest wojna. Podąża zanią krok w krok. Lara najpierw sama stara się uciec, apóźniej, gdy sobie zdaje sprawę, że nie jest wstanie, chce uratować przynajmniej synów. Wysyła ich więc w miejsce, które wydaje jej się najbezpieczniejsze – do ziemi obiecanej, jaką jawi się Europa, szczególnie Europa Zachodnia. Jest szczęśliwa. Przez chwilę. Niestety, po latach dowiaduje się, że synowie, mimo że założyli rodziny, nie potrafią się odnaleźć w tej zachodniej kulturze. Europejski raj zaczyna ich przerażać swoją obcością i duchową pustką. Wciąga ich święta wojna, wojna o wartości ich zdaniem największe – obietnica nowego raju. Tak trafiają do Syrii i zaciągają się do armii bojowników. Za nimi podąża Lara, chce ich uratować, w końcu od początku jej celem była ucieczka przed wojną. Rzeczywistość, z jaką mierzy się Lara i tysiące podobnych kobiet i mężczyzn, jest nam tutaj, w Stanach czy Polsce, bardzo odległa. Czego przede wszystkim nie wiemy o tych ludziach?
Myślę, że nie wiemy tego, jak bardzo jesteśmy podobni do tych, którzy wydają nam się najodleglejsi. p
ZDJĘCIE: AGENCJADRAMATU.PL
GRUDZIEŃ 2015
dziennika
Czy wojna może nas czegoś nauczyć? Czy doświadczenie wojny może nauczyć negacji i przeciwstawienia się ideologii i nienawiści, które ją wywołały? Historia pokazuje, że nie. Nie ma czasu pokoju. Wojna toczy się nieustannie, jak nie na kontynencie europejskim, to na innym. Jedyne, czego uczy wojna, to umierania i strachu. Niczego więcej. A jednak jest wszczynana, raz za razem, nieustająco. Każda wojna ma swój początek w jednostkowym sumieniu, każda wojna to wybór pojedynczego sumienia, tak samo jak nienawiść, która niezauważalnie przekształca się w nienawiść narodową. Fakt obiektywizacji nienawiści ułatwia pozorne, powierzchowne rozgrzeszenie. Jedynie powrót do myśli, że wszystko co zbiorowe składa się z tego co jednostkowe i wymaga osobnej, indywidualnej refleksji, pozwala na odkrywanie prawdy, a w wysiłku poznania prawdy jest siła pojednania. Czego sobie i Państwu życzę, Magda Fertacz
Ta sztuka jest pełna zatajonych śmieci Z Magdą Fertacz, autorką sztuki Trash Story, rozmawia Justyna Jaworska
cięcego zła. Niewątpliwie jest w dzieciach coś takiego, potem się to zatraca w procesie soMogę powiedzieć, co mną kierowało. „Trash” cjalizacji. to jak wiadomo „śmiecie”, ale także „kicz, szmira”. Wyobrażam sobie, że pamięć to taA postać Złodziejaszka? ka wielka sieć, którą zarzucamy i wyławiamy Wymyśliłam dla Ursulki lalkę jako jej swoodpadki. Im głębiej się zarzuci, tym cięższe iste alter ego. Ma być nośnikiem tego, co w niej śmiecie leżą na dnie. I ta sztuka jest pełna ta- ciemne. Sama mam dziecko, więc wiem, że kich śmieci: historycznych, rodzinnych, za- dzieci często tworzą sobie przyjaciela, który tajonych. Tak zaśmiecona jest polska pamięć może to wszystko, czego nie mogą one. Lalzbiorowa i póki się jej nie wyczyści, przyszłe ka jest także w stanie przeżyć najgorsze torpokolenia nic na niej nie zbudują. Mój boha- tury, zawsze pozwoli się potem pocieszyć. Jest ter, Mały, próbuje coś takiego robić. A jeśli taka perwersja w małych dziewczynkach, że chodzi o kicz, to przecież tandetny jest tu wą- zabijają żabkę, by zrobić jej piękny grób. Chłoptek miłosny. Mnóstwo tam sentymentalizmu, cy biegną z zabitą żabką na kiju, ich okrucieńktórego się nie wstydzę, użyłam go z preme- stwo ma inny kontekst. dytacją. Teraz jest taka tendencja, by o poważnych tematach pisać w sposób groteskowy, ale ja wolałam inną nutę, celowo sentymentalną, "Trash Story" to nagrodzona Gdyńską bliższą właśnie kiczu. A polski tytuł mógłby Nagrodą Dramaturgiczną sztuka o pamięci, brzmieć Gniazdo. z którą trudno się rozliczyć. Jej akcja rozgrywa się w małej wiosce na ziemiach Bo to i rodzina, i bociany w finale... odzyskanych, w poniemieckim domu Ale też syf bocianiego gniazda. Bociany są zamieszkiwanym obecnie przez Polaków. strasznymi syfiarzami, czego nikt by się nie Dominującą postacią, wyznaczającą rytm spodziewał: nasze piękne narodowe ptaki. rodzinnego życia, jest despotyczna Matka, która narzuca pozostałym domownikom Od razu zapytam o dziewczynkę. kult swojego starszego syna – żołnierza Najbardziej niepokojącą postacią w twojej służącego w Iraku, zaginionego w sztuce jest mała Niemka Ursulka: tajemniczych okolicznościach po powrocie duch, medium? Skąd ci się ona wzięła? do domu. Mężczyzna, choć popełnił Ursulka tak naprawdę wzięła się z reportasamobójstwo, jest wciąż obecny wśród żu Włodzimierza Nowaka Noc w Wildenhażywych, stając się główną figurą psychodramy gen. Wildenhagen to obecnie Lubin koło Świectoczonej między matką a wdową po nim i ka. Ostatniej styczniowej nocy 1945 roku, gdy zakochanym w niej dziewiętnastoletnim nadciągali Rosjanie, niemieckie kobiety pobratem. W domu jest jeszcze jeden duch – pełniły tam zbiorowe samobójstwo, wieszadziesięcioletniej Niemki Ursulki, która jąc siebie i swoje dzieci. Prawdziwa Ursulka zginęła na strychu powieszona przez matkę (Adelheid Nagel) przeżyła próbę powieszena wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej. Jej nia. Matka nie dopilnowała jej, udusiła się, zadusza błądzi, nie mogąc zaznać spokoju. nim mała Adelheid skoczyła, by zawisnąć Boleśnie ingeruje również w codzienne życie na sznurze. Teraz jest już starszą panią, a rejego nowych mieszkańców. portaż opowiada o jej powrocie do rodzinnej Przedstawienie wyreżyserowała Monica wioski i próbie zmierzenia się z tamtą dramaPayne, amerykańska reżyserka pracująca tyczną historią. W domu, w którym te kobiem.in. na scenach teatru UCLA w Los Angeles ty się wieszały, mieszka obecnie sołtys Lubiczy Steppenwolf Theatre Company w na. Nie pozwolił Adelheid Nagel obejrzeć doChicago. mu, nawet nie wpuścił na podwórko. TłumaW przedstawieniu biorą udział: czył się, że nie jest to jego historia, że go to zdobywczyni dwóch nagród Emmy Allyce nie dotyczy. Innej rodzinie mieszkającej Beasley (Matka), Curtis Nielsen (Ojciec), Anna obecnie w Lubinie zdarzyło się kiedyś wykoPodolak (Wdowa), Alex Walton (Syn), Marcus pać na swoim podwórku ciało młodej dziewLorenzo (Brat), Amanda Hawkins (Ursulka), czyny, przenieśli je na niemiecki cmentarz i zaMelessie Clark (Ursulka), Malena Ramirez pomnieli o sprawie. I właśnie ze zderzenia tych (Ursulka). dwóch opowieści stworzyłam postać błądząSpektakl prezentują Kulture+ Productions cej duszy niemogącej zaznać spokoju. Chciawraz z Konsulatem Generalnym RP w łam, żeby to był byt, który zachowuje wszystNowym Jorku, John Jay College oraz kie cechy małej dziewczynki, czyli wcale nie Culture.pl. jest słodki, raczej pełen prymitywnego dzieSkąd tytuł „Trash story”? Miałabyś pomysł na polski odpowiednik?
Przegląd Polski
3
Ale zabawy ze Złodziejaszkiem to także terapia.
Nie chcę rozstrzygać, czy to, o czym mówi Ursulka, dzieje się naprawdę, czy tylko w głowach ludzi, którzy wolą zapomnieć o tajemnicy tego domu. Dziecinna zabawa w złodzieja snów jest przecież wyprawą do obszarów wypartych ze świadomości. Dziewczynka wyciąga z innych to, co ukryte najgłębiej i jest w tym okrutna. I za to właśnie ją lubię i wyjątkowo rozumiem. (…) Tymczasem „Trash Story” to także oskarżenie wobec świata mężczyzn, bawiących się w wojnę. Łączysz feminizm z pacyfizmem?
To połączenie samo się narzuca, bo kobiety były od wieków łupem wojennym. Ate, które uniknęły gwałtu czy śmierci, ponosiły ofiarę czekania i samotności. W pewnym momencie Matka w mojej sztuce mówi nawet, że każda kobieta jest sama, trzeba się do tego przyzwyczaić. W swojej sztuce Kurz także zderzam kobiecy świat z męskim i podejmuję temat kobiecej obcości, nawet wobec najbliższych: męża czy syna. W „Trash Story” bardzo mnie poruszyła scena czytania listów: niezależnie od okropności wojny pokazujesz, jak zdegradował się język. Listy spod Stalingradu czy z Auschwitz są jeszcze literackie, te z Iraku dresiarskie i wulgarne.
Listy spod Stalingradu są znane, to mój wybór z KARTY, poskładałam opublikowane fragmenty i zachowałam język. Co śmieszne, język współczesny też jest oryginalny – korzystałam z reportażu Sylwestra Latkowskiego i z internetowych wypowiedzi żołnierzy walczących w Iraku. Natomiast mam wrażenie, że język kobiecy aż tak bardzo się obecnie nie zmienił, nie potrzebuje tej maski wulgaryzmu. p Cała rozmowa pt. Syf bocianiego gniazda ukazała się w Dialogu, miesięczniku poświęconym dramaturgii współczesnej – teatralnej, filmowej, radiowej, telewizyjnej.
TRASH STORY 3-13 grudnia 2015 (czwartki, piątki, soboty – godz. 8:00 wiecz.; niedziele – godz. 3:00 ppoł.)
John Jay College Black Box Theater 860 11th Ave. (między 58 i 59 St.), NY
bilety – 18 dol. – na stronie http://trashstory.brownpapertickets.com
lub pod telefonem (800) 838-3006 inf.: www.kultureplus.com Plakat autorstwa Kaliny Bańki
4 Przegląd Polski
O po żyt kach pe re gry na cji DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
GRUDZIEŃ 2015
EDWARD ZYMAN
Wyjaśnijmy na wstępie, że nie zwykłą podróż, wędrówkę czy włóczęgę mamy na myśli. Jeśli już mielibyśmy pozostać przy definicji słownikowej, chodziłoby nam raczej o pielgrzymkę, której celem jest akt poznania, dotarcie do istoty rzeczy, zgłębienie prawdy o nas samych i otaczającym nas świecie. Byłoby to więc pielgrzymowanie szczególne, zmierzające tropem, czy ściślej mówiąc: myślą dociekliwą i lotną oraz stylem błyskotliwym mistrza.
Zbiór Pod kreską zawierający wybór tekstów Wojciecha Ligęzy z lat 1996-2013, w większości drukowanych na łamach łódzkiego periodyku Tygiel Kultury, pozwalając odbyć ową podróż niezwykłą, dostarcza równocześnie wielu satysfakcji. Przede wszystkim radości czytania, obcowania z piękną frazą, imponującą wiedzą autora, który czuje się swobodnie zarówno w sferze sztuki, filozofii, literatury, historii, polityki, jak szeroko rozumianej powszedniości. Co więcej, pisząc na tematy zdawałoby się pozornie błahe, by nie rzec: banalne, potrafi sięgać dospraw i prawd głębokich, fundamentalnych, dotyczących ludzkiej kondycji i jej historycznych i ontologicznych uwarunkowań. Przesada? Bynajmniej. By się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć po pierwszy z brzegu przykład, choćby po Pływanie. Ów felieton, esej, rozprawka, tekst, jakkolwiek by nazwać to profesorskie pisanie, urzeka urodą i bogactwem języka, głębią myśli, precyzją diagnoz, zwalającą z nóg erudycją, która wiedzie nas z wdziękiem w rzadko odwiedzane rejony światowej i rodzimej literatury. Wniezobowiązujących zdawałoby się refleksjach na temat pluskania profesor Ligęza ukazuje w sposób lekki, dowcipny i zarazem przenikliwy związki człowieka z żywiołem wody. Przywołuje, jakby to był zabieg najnormalniejszy w świecie, cytaty z Kąpieli Paula Valéry’ego, odwołuje się do prozy Andrzeja Bobkowskiego, Alberta Camusa, Franza Kafki, do wierszy Adama Zagajewskiego, Juliana Przybosia, Tadeusza Peipera, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Anny Świrszczyńskiej i Czesława Miłosza. Bądźmy jednak precyzyjni, wszak takie określenia, jak „przywołuje czy „odwołuje”, właściwie nic nie znaczą. Dopiero, gdy stwierdzimy, że w pisarskim tyglu krakowskiego uczonego wszystkie te smakowite ingrediencje, po magicznym wymieszaniu, przybierają postać odkrywczych, wibrujących inteligencją, rozmachem icelnością asocjacji, wyrażonych nienagannym stylem rozbiorów, dociekań i diagnoz – zaledwie
tem, fascynującym językiem i na wskroś oryginalną wyobraźnią pisarza. Wysnuwamy taki wniosek, choć sam zainteresowany zapewne zakpiłby sobie z niego setnie. Pisanie swoje traktuje bowiem z właściwą jego temperamentowi skromnością, przekorą i lekką rezerwą. W tytułowym wprowadzeniu tłumaczy genezę rubryki, która w piśmie zwała się Inną historią. Inną, czyli mniej oficjalną, jakby wziętą bardziej z peryferii niż z centrum, w myśl mądrej zasady, że „drobne fakty mają większe znaczenie, niż się przypuszcza”. Tom Pod kreską jest tego sugestywnym dowodem. Dywagując na temat charakteru i gatunku prezentowanych w książce tekstów, Wojciech Ligęza stwierdzi: „Nie wiem, czy w tym zbiorze są to formy esejowate, może eseje pomniejszone, zapiski quasi-diarystyczne, reportażowe kawałki, okruchy wspomnień znalezione w śmietniku pamięci, fragmenty rozmów, notatki z lektur, migawki z życia, zauważenia, komentarze do zdarzeń – najczęściej prywatnych. Może – jak zalecał Bohumił Hrabal – układam mini-opowiadania na różne okazje, wyobrażając sobie, że do czegoś czytającym mogą się przydać. Jako produkt powstaje hybryda, a piszący stara się zadzierzgnąć przyjazną więź z czytelnikami”. O ile ten fragment autorskiego autokomentarza możemy przyjąć bez zastrzeżeń, o tyle kilka stwierdzeń następnych budzi już nasz sprzeciw. „Autor pozostaje amatorem, nie zna właściwych i poprawnych odpowiedzi. Raczej próbuje prawdy, zbliża się do jakiegoś punktu, skąd mogłaby brać początek poważna rozmowa. Albo na odwrót – udaje on tylko, że nie wie i z materiału na jakąś opasłą dysertację wyrywa twierdzenia na chybił trafił, droczy się z powagą wykładu, tańczy z dziełem, które nie powstało. W obu wypadkach nieodparte jest wrażenie myślowej prowizorki”. Podroczmy się nieco z autorem: jest w naszym przekonaniu zdecydowanie inaczej. Bo choć w istocie „Rygor gatunku pozostaje tu nieuchwytny”, a „SpoOto mamy w ręku tom Pod kreską zawierający strzeżenia nie lubią maszerować kilkadziesiąt literacko-dziennikarskich perełek, w równym szyku, zaś wypowiażywy dowód inspirującego dyskursu, dane sądy niczego nie rozstrzygajaki mistrz Ligęza prowadził przez blisko dwadzieścia ją”, całość jest niezwykle spoista lat z otwartym na świat, chłonnym, smakującym uroki i koherentna, prowokująca do głępolskiego słowa czytelnikiem prasy literackiej. bokiego namysłu nad celem i sensem naszej ziemskiej krzątaniny. Koncentrując się na drobiazgach, marginaliach, w części oddamy efekty jego tajemniczych, jebezużytecznych (dziś) przedmiotach, upływie śli wręcz nie metafizycznych przedsięwzięć. Bo trzeba i należy rzec więcej: oto wybitny czasu, ale także relacjonując swoje wrażenia zwyuczony, autor znakomitych książek Jerozoli- staw i festiwali, przekazując refleksje o przema i Babilon. Miasta poetów emigracyjnych; czytanych książkach, wysłuchanych koncertach Jaśniejsze strony katastrofy. Szkice o twórczo- muzycznych, rozważając widoczne gołym ści poetów emigracyjnych; O poezji Wisławy okiem skazy współczesnej cywilizacji i narzuSzymborskiej. Świat w stanie korekty oraz se- conego przez nią (bez) stylu życia (niepraktycztek wnikliwych, wyznaczających najwyższe ność wartości, anachronizm potrzeby piękna, standardy badawcze esejów i szkiców poświę- zbędność wyobraźni i myślenia o rzeczach nieconych najważniejszym zjawiskom i postaciom pochwytnych i niematerialnych), podobnie jak polskiej literatury współczesnej w kraju i na ob- wsłuchując się z uwagą w głosy natury, podziczyźnie objawił się nam w nowym wcieleniu. wiając i nazywając jej nieogarnione bogactwo, Jakim? Dysponującego znakomitym warszta- wnikając w świat naszych małych, czworonoż-
Wojciech Ligęza, Pod kreską, Księgarnia Akademicka (2013), s. 268
nych braci i ich fizyczne i duchowe potrzeby (przeuroczy, świetny literacko Dziennik Gawota, psa państwa Ligęzów) – tworzy zapis historii innej, jakby odległej, lecz równocześnie bardzo współczesnej. I niezmiernie ważnej. Bo oto z tych zapisków, będących szkołą uważnego rozglądania się wokół, mądrej kontemplacji i twórczego ćwiczenia pamięci wyłania się obraz niezwykle treściwy, świadczący o naszych problemach nie wyimaginowanych, lecz rzeczywistych, w swojej wymowie uniwersalnych i zarazem polskich. Przykładów przytoczyć by można wiele, ale ograniczmy się do zaledwie dwu sąsiadujących ze sobą tekstów. Oto MaszynadopisaniaiMała portable, wzruszająca elegia na odejście jeszcze do niedawna firmowego atrybutu pisarskich zmagań. Teksty te traktują, co prawda, o maszynach, które zastąpiły tradycyjne gęsie pióro, a raczej jego dystyngowanych następców (watermany, pelikany, piloty czy parkery), lecz równocześnie temat główny staje się w nich jakby pretekstem, impulsem pobudzającym obszerne i zróżnicowane pola wątków, motywów, asocjacji, anegdot, przypomnień dotyczących historii, literatury, ciekawych epizodów z biografii znanych twórców, także dyskretnych napomknień do losów autora książki. Nie należy się tedy dziwić, że tenże, związany tak wieloma emocjonalnymi więzami z bezużyteczną dziś, spędzającą zasłużoną emeryturę w szafie maszyną do pisania, poddaje się nieco melancholijnej refleksji o skutkach mijającego czasu. I zadaje fundamentalne skądinąd pytania. „Czy ktoś przy zdrowych zmysłach przechowywać będzie wysłużone klawiatury dokomputera? Po jakich śmietnikach świata walają się szczątki naszych pecetów? Gdzie ręka pisząca pozostawi ślad?”. Zatrzymajmy się przy tym ostatnim pytaniu, jako, że jawi się ono w różnych modyfikacjach w wielu miejscach książki i wiąże z tym, co określić by można doświadczanymi przez nas przeobrażeniami współczesnej cywilizacji. Dokumentowany przez autora ich obraz nie napawa optymizmem. „Gdy napotkamy bliźniego swego, do-
znamy przykrości” – czytamy w otwierającym zdaniu Rozmów europejskich. A zaraz potem: „Gdziekolwiek postawisz swą stopę zostaniesz wzgardliwie zelżony. Wściekłość i wrzask wypełniają dni zwykłe naszej ojczyzny”. Mniejsza o przyczyny tego smutnego zjawiska. Jest ich wiele. Nas w tym momencie interesuje bardziej ów kod (bez) kulturowy, który wyznacza międzyludzkie standardy wyzwolonego z komunistycznej opresji społeczeństwa nadWisłą. Ajeszcze bardziej przygnębia kolejne wyznanie autora, któremu nie sposób odmówić słuszności: „Nie sięgam sfer politycznych nie dlatego, że to niepolityczne, lecz raczej bezużyteczne. Jak uczy doświadczenie, tam też się zbytnio nie pokrzepimy”. I w tym tkwi chyba najpoważniejszy problem. Jak wiadomo, cywilizacyjna degrengolada pozostaje (zawsze) w ścisłym związku z brakiem wyobraźni i bezmyślnym stylem rządzących. Nie zgłębiajmy wszakże tych rejonów, zwłaszcza, że Pod kreską nie jest nową wersją Spenglerowskiego Zmierzchu Zachodu, lecz książką mądrego, choć niełatwego optymizmu. Mimo sporej dawki krytycyzmu i sceptycyzmu, jest w niej wiele budzących nadzieje pasji i fascynacji, wiary w ludzką mądrość i kreatywną siłę sztuki. Achoć, jak pisze Ligęza z troską, „Znikają skrzydlate słowa z rozmów potocznych, z debat elit”, książka wciąż pozostaje fundamentem kultury. Jest to tym ważniejsze, że jak pisał przywołany przezeń Elias Canetti: „Kiedy się ma przy sobie książki, rękoczyny są niemożliwe”. W tekście Szelest stron znajdziemy sugestywnie podkreśloną „jasną stronę czytania”, najczęściej umykającą zawodowym liderom ochoczo zagospodarowującym swoją krótkowzrocznością nasze życie publiczne. „Inaczej niż inne przedmioty, książki wpisują się w biografie ludzkie. Naznaczają duszę swym piętnem. Zakorzeniają człowieka w miejscu i świecie (języku, kulturze), dostarczają wielu istotnych pytań. Wyrabiają przyzwyczajenia. Nawet podtrzymują ciągłość życiowych zdarzeń. Ze spotkań ze słowem pisanym wynieśliśmy więcej wyobraźniowego kapitału niż z serii ruchowych obrazków”.
Do wątków i tematów wymienionych wcześniej dorzućmy jeszcze jak zawsze precyzyjne, błyskotliwe iczęsto odkrywcze rozważania omuzyce cerkiewnej, fotografii, awiacji, kulturze młodzieżowej, jałowości natrętnej propagandy, magii teatru, Bożym Narodzeniu, gdy „poszerza się trakt, który wiedzie w stronę dzieciństwa”, stylu pięknych, tajemniczych kobiet i zdecydowanie mniej powabnych ciał pedagogicznych, o miłości doTatr i ludzkim okrucieństwie, o erozji dobrych obyczajów i smutku pomników, o twórczej rewii awantur Tadeusza Kantora, o pułapkach kolejowych podróży czy pożytkach wieku dojrzałego. Urywamy ową imponującą listę bez wyraźnego powodu, ale z przekonaniem, że czytelnik tych słów nie ma już najmniejszych wątpliwości, że tom Pod kreską to niezmierzone bogactwo, w którym nurzać się może z pożytkiem wielorakim i przyjemnością wielką. Można by w tym miejscu postawić kropkę, gdyby nie pojemny znaczeniowo dla nas, czytelników, i charakteryzujący w dużej mierze poczynania krakowskiego uczonego tekst zatytułowany krótko Mistrz. Jest to tekst tym ważniejszy, że żyjemy (niestety) w epoce zaniku autorytetów, mentorów i mistrzów właśnie, a więc osób, które wyposażając swych uczniów w niezbędną wiedzę i instrumenty badawcze, formułując ich naukowe i życiowe postawy, są (były) dla nich wzorem (niemodne słowo) i wzbudzającym zaufanie przewodnikiem. Wojciech Ligęza swoje serdeczne, ujmujące refleksje dotyczące relacji mistrz-uczeń dedykuje profesorowi Kazimierzowi Wyce. Jeden z recenzentów książki (Bogdan Rogatko) wspomina Henryka Markiewicza. Askoro jesteśmy przy wybitnych przedstawicielach humanistyki związanych zkrakowską uczelnią, nie wypada nie wspomnieć o prof. prof. Kazimierzu Nitschu, Tadeuszu Since, Juliuszu Kleinerze, Stanisławie Pigoniu czy Zenonie Klemensiewiczu. Piękne to były czasy. Dzisiaj „Mistrzowie się wycofali, żyją w niszach, z dala od społecznej błazenady”. Aliści niezupełnie. Oto mamy przecież w ręku tom Pod kreską zawierający kilkadziesiąt literacko-dziennikarskich perełek, żywy dowód inspirującego dyskursu, jaki mistrz Ligęza prowadził przez blisko dwadzieścia lat z otwartym na świat, chłonnym, smakującym uroki polskiego słowa czytelnikiem prasy literackiej. A uzupełnia ów dyskurs perełka-wstęp innego mistrza – Janusza Szubera z Sanoka, znamienitego poety i, jak się okazuje nie poraz pierwszy, wysokiej klasy krytyka. W swym wprowadzeniu do książki zatytułowanym Szlachetne pasożytnictwo i materii uczonej mięszanie z niezwykłą precyzją, kompetencją i stylistyczną wirtuozerią autor wydanego ostatnio tomu Tym razem wyraźnie przedstawia nam w sposób esencjonalny wszystkie walory recenzowanej książki. Tym samym uwagi niżej podpisanego potraktować można, co najwyżej, jako skromne do owego wprowadzenia pendant. Choć powyższy akapit mógłby stanowić pointę naszych rozważań, nie sposób powstrzymać się od zacytowania pysznego fragmentu dziennika wspomnianego wcześniej sympatycznego czworonoga, który w pewnym momencie uchyla rąbka tajemnicy. „Zapewne jesteście ciekawi, jak dochodzi do tych zapisów. Czy trzymam w łapie gęsie pióro, zabrałem mu ukochanego Watermana, czy może przyciskam klawisze i ogonem włączam „enter”? Nic podobnego, drodzy fantaści, diariusz powstaje te-le-pa-tycz-nie. To nic trudnego, wystarczy tylko trochę się kupić. Ja dyktuję w myślach, on zapisuje. Obiecał, że kopista niczego nie będzie dodawał od siebie. Oczywiście muszą być straty w przekładzie uczuć i spostrzeżeń. Nie jestem pewien, czy przekaże wszystkie subtelności mojej duszy”. Uspokajam zatroskanego Gawota. Mądry piesku: przekazał! I to jak! Dlaczego? Bo wiedział, nie tylko od Stanisława Ignacego Witkiewicza, który, jak pisze w swych wspomnieniach Jerzy Eugeniusz Płomieński, „przyjaźnił się z psami niby z ludźmi” (czyli wczuwał się w ich nierzadko bogatszą od nas uczuciowość), że „zejście na psy to wznoszenie się ku człowieczeństwu”. p
Nadzieja nadal potrzebna DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
Przegląd Polski
5
Z Karoliną Naziemiec, polską wokalistką jazzową i altowiolistką, mieszkającą od 15 lat w Los Angeles, rozmawia Bożena U. Zaremba
Twoja nowa płyta z piosenkami wojennymi, głównie po angielsku, nosi tytuł, „Songs of Hope”, czyli „piosenki nadziei". Nadziei – na co?
Nadziei na lepsze jutro, nadziei na szczęście, nadziei na odzyskanie lub znalezienie miłości. To jedno z głównych przesłań tego albumu. Tematyka piosenek w nim zawartych związana jest z okresem II wojny światowej, kiedy ludzie przechodzili przez wszystkie trudy i zawirowania nie wiedząc, jakie będzie jutro. Mieli tylko nadzieję, że będzie dobrze, albo – chociaż lepiej. Nie wszystkie piosenki pochodzą z tego okresu.
Tak, to prawda. Dwie piosenki nie są związane z II wojną światową – If You Go Away i Morning Star, ale one też mówią o nostalgii, oczekiwaniu, trwodze i trosce o to, że ludzie, których kochamy, mogą odejść. Piosenka If You Go Away szczególnie jest mi bliska, bo utraty najbliższych sama boleśnie doświadczyłam w ostatnich latach, z dala od Polski. W 2007 r. zmarła moja babcia, a w 2012 moja mama. Myślę, że po tych przeżyciach mogę lepiej zrozumieć tych, którzy stracili swoich bliskich, zrozumieć, co czują i co tracą bezpowrotnie. ZDJĘCIE/ GRAFIKA: BETTIE GRACE MINER
GRUDZIEŃ 2015
Jest to jedyna piosenka na tej płycie, którą śpiewasz w trzech językach.
Tę piosenkę szczególnie wybrałam, raz ze względu na osobiste powiązania, ale też dlatego, że taka aranżacja, w trzech językach, z tego, co wiem, nie istnieje. Oryginalnie była napisana po francusku, polskie tłumaczenie Wojciecha Młynarskiego jest znakomite, a tekst angielski też świetnie pasuje do przesłania. Język francuski bardzo mi się podoba i uważam, że do piosenki – formy, jako takiej – dobrze pasuje. Nie wszystkie piosenki dają się dobrze przetłumaczyć i nie wszystkie da się łatwo zaśpiewać w każdym języku. Natomiast w tej, mimo że tekst jest trochę zmieniony, główna treść i intensywne emocje przekazane są w każdym języku jednakowo. Jak zrodził się pomysł na tę płytę?
Chciałam złożyć hołd bohaterom II wojny światowej – tym, którzy zginęli, i tym, którzy przeżyli. Minęło już 70 lat od jej zakończenia i widzę, chociażby na przykładzie Polonii amerykańskiej w Los Angeles, że coraz mniej żyje ludzi, którzy w tej wojnie brali udział. Do kogo płyta jest skierowana?
Twój wokal mieści się bardziej w estetyce piosenki europejskiej – francuskiej czy polskiej – niż anglosaskiej. Na myśl przychodzi raczej Grażyna Auguścik niż Sarah Vaughan czy Vera Lynn, oryginalna wykonawczyni „The White Cliffs of Dover”.
Jestem przede wszystkim Polką, wychowałam się w polskiej kulturze i większość swojego życia spędziłam w Polsce, co na pewno miało największy wpływ na ukształtowanie się mojego stylu i na to, jaka dusza we mnie tkwi. Z pewnością jest to dusza słowiańska. Poza tym zawsze przykładałam dużą wagę do tego, żeby głos był śpiewny i liryczny, a nie wykrzyczany, co szczególnie słychać u współczesnych wokalistek popowych. Moja płyta jest kontrą w stosunku do tego, co jest teraz najbardziej popularne, najbardziej wzięte i może najbardziej przyswajalne przez młodzież i w ogóle przez ludzi XXI wieku, u których wszystko musi się dziać szybko i głośno. Nie jest to na pewno łatwa płyta, bo nad nią trzeba się trochę zadumać, żeby usłyszeć to, co chcę przekazać.
Myślę, że jest to płyta do odbioru wielopokoleniowego. Moje pokolenie także zostało naznaczone wojną, chociaż ja sama oczywiście wojny nie przeżyłam. Ale wiele o niej słyszałam od moich dziadków. Natomiast pokolenie moich rodziców, już powojenne, zna problemy związane z tym, jak się dochodzi do normalności po wielkich spustoszeniach wojennych. Chcę tę płytę skierować także do młodych ludzi, bo większość tych piosenek jest Z wykształcenia i zawodu jesteś coraz mniej znana. Chciałam więc je altowiolistką. Jak to się stało, przedstawić, przypomnieć, i też odświeżyć, bo że zaczęłaś śpiewać? nadałam im bardziej współczesne brzmienie, Pochodzę z rodziny muzykalnej i, aczkolwiek przez podnoszące na duchu aranże i szybsze jestem pierwszym muzykiem zawodowym w niż zazwyczaj tempo. mojej rodzinie, muzyka była zawsze istotną
częścią mojego życia. Otoczona byłam śpiewem. Teraz się siedzi przed telewizorem albo komputerem, albo wysyła SMS-y, a ja pochodzę z rodziny, w której się jeszcze razem siadywało i śpiewało piosenki, czy to były kolędy, czy piosenki partyzanckie, czy biesiadne. Moi rodzice, którzy pochodzą z krakowskiego środowiska studenckiego i często jeździli na rajdy, znali masę piosenek i pięknie śpiewali. Na studiach muzycznych w Warszawie interesowałam się jazzem i chciałam dodatkowo pójść w kierunku wokalistyki jazzowej, ale w tamtych czasach, w Polsce, był wyraźny podział – jak jesteś instrumentalistką, to masz nią być i nie rozdrabniać się. W Stanach ludzie traktują to jako dodatkowy talent, a nie coś, co może przeszkodzić w byciu dobrym muzykiem. Kiedy studiowałam na Uniwersytecie Południowej Kalifornii (USC), spotkałam Carmen Bradford, wokalistkę czysto jazzową, która entuzjastycznie wypowiedziała » STR. 9
6 Przegląd Polski
DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
Powrót do krainy dzieciństwa
GRUDZIEŃ 2015
BOŻENA CHLABICZ
Sezon świąteczny rządzi się swoją własną estetyką, której zasad usiłują się trzymać nie tylko projektanci wystaw sklepowych i ulicznych dekoracji, ale także kuratorzy muzealni. W każdym większym i mniejszym nowojorskim muzeum pojawia się więc choinka, a w niektórych także wystawy – nazwijmy to – okolicznościowe, których głównym zadaniem jest podtrzymywanie gwiazdkowego nastroju. W tym roku jednak z okazji, jaką stanowią winter holidays, skorzystała zaledwie jedna z ponad stu nowojorskich placówek wystawienniczych – The New York Historical Society. Choć w nazwie ma „towarzystwo historyczne”, NYHS jest przede wszystkim muzeum artystycznym, ze zbiorami liczącymi ponad półtora miliona eksponatów, dodatkowo posiadającym też ogromny zasób archiwaliów i wielką bibliotekę, złożoną głównie z publikacji dotyczących dziejów Nowego Jorku. Jednak – po części dlatego, że jest to muzeum koncentrujące się wyłącznie na historii miasta, a być może także ze względu na niefortunne skojarzenia z zakurzonymi papierami i szkieletami w starych szafach – popularność NYHS jest daleko mniejsza niż – na przykład – MoMA czy Guggenheim Museum, choć jest to przecież najstarsze z muzeum w Nowym Jorku. Powstało w 1804 roku, a więc niemal 70 lat wcześniej niż – następne w chronologicznej kolejności – Metropolitan Museum! Od 1908 zbiory NYHS mieszczą się w prestiżowej lokalizacji przy Central Parku, w gmachu, który sam w sobie też jest już obiektem zabytkowym, zaprojektowanym przez zespół architektoniczny York&Sawyer wspecyficznej, nowojorskiej wersji stylu neoromańskiego. Teraz, po gruntownym remoncie trwającym od 2011 roku, w już udostępnionej części tego reprezentacyjnego „pałacu miejskiego” mieści się wyjątkowo stylowa biblioteka, kilka sal przeznaczonych na wystawy czasowe, nowoczesne, interaktywne children’s museum oraz sala widowiskowo-kinowa, gdzie wszyscy zwiedzający mogą obejrzeć filmową prezentację dziejów Nowego Jorku. Gmach muzeum, z westybulem wyłożonym marmurami, spektakularną klatką schodową, witrażami, kryształowymi żyrandolami i woskowanymi parkietami, także po remoncie zachował charakter i klimat eleganckiej rezydencji
Świąteczny pociąg
typowej dla Manhattanu minionego stulecia. Jeśli więc szukać świątecznego nastroju w wersji łączącej amerykańską tradycję z nowojorskim genius loci, to najlepiej właśnie tutaj. Zwłaszcza w tym roku. Przez cały grudzień będą tu bowiem – obok innych ciekawych ekspozycji – prezentowane aż dwie wystawy odnoszące się, przynajmniej pośrednio, do atmosfery świąt. Pierwsza z nich to Holiday Express: Toys and Trains from the Jerni Collection, prezentująca kolekcję zabytkowych, nowojorskich zabawek sprzed – mniej więcej – stulecia. Z tym, że są to zabawki wielce specyficzne, odkąd tylko wymyślono tradycję podarków pod choinkę uchodzące za najbardziej atrakcyjne prezenty gwiazdkowe. Przynajmniej dla chłopców. I to niekoniecznie dla tych najmłodszych, bo przecież zabawkowa kolejka z parowozem, wagonikami, trakcją oraz miniaturową stacją z semaforem i zestawem maleńkich choinek to marzenie większości mężczyzn w każdym wieku. No, może teraz kolejki straciły nieco na popularności wobec gier na konsole, ale ciągle mają przecież całe rzesze miłośników. Na ekspozycję w NYHS – obejmującą niemal całą przestrzeń muzealnego westybulu, zmienionego z tej okazji w bajkowy, przysypany śniegiem Toy Wonderland – złożyło się kilkadziesiąt takich miniaturowych, zabytkowych kolejek, stacyjek i małych, malowniczych miasteczek rozrzuconych wśród zimowego, górskiego krajobrazu. Wśród tego bajkowego pejzażu, po estakadach spektakularnie podwieszonych pod sufitem, nad głowami zwiedzających, suną więc – sapiąc i gwiżdżąc – miniaturowe parowozy, mijając świerkowe lasy i zasypane śniegiem pola. Stają pod maleńkimi semaforami. Zatrzymują się przy lilipucich stacyjkach. Wynurzają – dudniąc kołami i błyskając światłami – ze skalnych tuneli imijają zturkotem mosty nadgórskimi przełęczami. Kiedy zaś giną z oczu, ich bieg można wciąż obserwować na wielkich kolorowych panelach naściennych, które wyglądają jak witraże, co jeszcze potęguje wrażenie podróży w krainę dzieciństwa. A kiedy już wprowadzimy się w świąteczny nastrój, warto oderwać się na chwilę od zabawek i wspiąć na marmurowe schody prowadzące na piętro. Bo u ich szczytu, na pierwszym
ZDJĘCIE: BOŻENA CHALBICZ
Z początkiem grudnia sztuka ustępuje zwykle w Nowym Jorku miejsca dekoratorstwu, a historia – tradycji.
Tadeo Gaddi, Maesta
piętrze, czeka na zwiedzających kolejna wystawa okolicznościowa. W niewielkiej sali, tuż przy schodach, od początku grudnia prezentowany jest jeden z największych artystycznych skarbów NYHS – Maesta, autorstwa ucznia Giotta, jednego z najsławniejszych i najwyżej cenionych malarzy wczesnego włoskiego renesansu, Taddea Gaddiego. Maesta to łacińskie określenie Madonny Tronującej. To jeden z wielu ikonograficznych wariantów Madonny z Dzieciątkiem, najbardziej spośród nich majestatyczny, dostojny, władczy… Matka Boża jest w tym schemacie Matką, ale zarazem Królową Nieba i Ziemi. Matką triumfującą. Matką zwycięską. Wprzedstawieniu z NYHS Madonna, otoczonazłotą aureolą, siedzi natronie, adorowanaprzez dziesięcioro świętych, mając za sobą światłość, bo tak właśnie w XIV stuleciu, kiedy powstał tryptyk Gaddiego, wyobrażano sobie niebo. Na skrzydłach – bo pierwotnie malowidło stanowiło centralny panel tryptyku wykonanego do prywatnej kaplicy jednego z pałaców we Florencji – artysta przedstawił trzy sceny z życia Marii, które otworzyły dla niej, zwyczajnej kobiety, bramy nieba: Zwiastowanie, Narodziny oraz – na przeciwnym skrzydle – Ukrzyżowanie Chrystusa. Na odwrocie skrzydeł mamy jeszcze dwa przedstawienia świętych – Katarzyny Aleksandryjskiej oraz Krzysztofa. Tryptyk jest rekonstrukcją, a przez ostatnie dwa lata był wyłączony ze zbiorów muzeum i poddany gruntownej renowacji. Teraz wrócił. Akurat na święta. Złote tło przedstawienia, wczesnorenesansowa surowość jego wykonania, prostota geometrycznej kompozycji i powaga tak samej sceny, jak i jej „aktorów” wynikają z czasów realizacji dzieła, datowanego na rok 1334. Ten obraz jest wciąż bardziej „średniowieczny” niż renesansowy, przez co stanowi doskonałe świadectwo procesu, w którym malarstwo „budziło się do życia”. Gdy z ilustrowanego traktatu filozoficznego na temat wieczności zmieniało się powoli w realistyczną opowieść o świecie doczesnym.
Obok wartości historycznej, a jest to jeden z nielicznych przykładów malarstwa wczesnorenesansowego w Nowym Jorku, i w ogóle w Ameryce, Maesta z NYHS ma więc jeszcze szczególny walor – nazwijmy go – emocjonalny. Bo właśnie poprzez tę swoją formalną „nieporadność” malowidło nie pozwala nam – jak zdarza się obrazom z tematem religijnym z późniejszego czasu – zatracić się bez reszty w owej, świeżo wtedy dla sztuki odkrytej, fascynującej doczesności. Nie pozwala więc także zapomnieć, że Narodzenie to opowieść z pogranicza realności i… metafizyki. Przypomina, że Christmas to nie tylko choinki, szopki, prezenty, kolędy i Kevin sam w Nowym Jorku. Każe pamiętać o tym, że poprzedzone cudem Narodzin, obiecane nam Boże Królestwo jest nie z tego, lecz „z tamtego” świata. Niby wszyscy o tym wiemy, ale w przedświątecznym ferworze zapominamy. Chyba zbyt łatwo? No ale właśnie od tego, od przypominania o sprawach „spoza tego świata”, jest sztuka. Najpierw przemawia do emocji. A potem skłania do refleksji. Pozostając zaś w klimacie okołoświątecznym, inne oferowane przez muzeum ekspozycje też można potraktować jak prezenty gwiazdkowe, pierwsza z nich dotyczy bowiem Batmana i spółki, czyli Gotham Heros, druga – Pabla Picassa i jego projektu malarskiego, który w wyniku wielu zbiegów okoliczności trafił do zbiorów NYHS, a trzecia prezentuje Nowy Jork jako Silicon Valley Wschodniego Wybrzeża. Coś dla siebie znajdą więc tu zarówno wielbiciele komiksów, baletu czy elektroniki. Nie wspominając, oczywiście, o miłośnikach historii. p Holiday Express: Toys and Trains from the Jreni Collection 30 października 2015 – 28 lutego 2016 Maesta: Gaddi’s Triptych Reunited 1 grudnia 2015 – 20 marca 2016 New York Historical Society Museum & Library 170 Central Park West (77th St.), Manhattan
GRUDZIEŃ 2015
DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
Wszyst ko co masz
Przegląd Polski
7
GRAŻYNA DRABIK
Tym razem rodzina Blake'ów spotyka się na tradycyjne Thanksgiving w nowym mieszkaniu młodszej córki, Brigid, i jej partnera Richarda, na dole Manhattanu. Rodzice, Erik i Deirdre Blake, przyjechali ze Scranton w Pensylwanii, starsza córka, Aimee, z Filadelfii. Widać, że rodzina jest zżyta, lubią się nawzajem, spotykają wspólnie może nie często, lecz z przyjemnością. Nic niby nie ma szczególnego w tych scenach otwierających nową sztukę Stephena Karama The Humans. Ludzie zwykli, gesty rozpoznawalne, rozmowy o codziennych sprawach. Ale tak sobie zgrabnie odbijają wzajemnie piłeczkę, że natychmiast wciągają nas w swe kłopoty i przyjemności. Uwagę przykuwa już sama scenografia Davida Zinna: rekonstrukcja odnowionego mieszkania kuszącego obietnicą świeżej farby i nowej kuchenki, ale nadal ciasnego, z niewygodnym układem pomieszczeń, jak to typowe w przeróbce starej rudery w dzielnicy wkraczającej w okres gentryfikacji. Mieszkanie jest dwupoziomowe, lecz to luksus udawany, bo drugie piętro, na dole, jest po prostu przerobioną piwnicą. Dochodzą tu odgłosy poszczękiwania windy czy stukot czyichś kroków nad głową. A także hałasy dziwniejsze, nierozpoznawalne i natężające się z upływem czasu: pohukiwania jakiś maszyn. Gwałtowne walenie nie wiadomo czym w sufit. Głuchy huk, jakby nagle pękał cały gmach rzeczywistości. Coraz to zauważamy tu wyrazisty nowy szczegół: rower zawieszony na ścianie, bo nie zmieściłby się w przejściu. Papierowe kubeczki, bo młodzi dopiero się urządzają, ale także bo z forsą krucho. Grube kraty w oknach. Brigid przekonuje rodziców, że w dzielnicy bezpiecznie, ale kraty potrzebne. Za oknem ciemno, mimo że jeszcze dzień, bo tylko minimalne światło dochodzi do wąskiego podwórka, właściwie prześwitu między czynszówkami. Szybko też odkrywamy, że równie wiele dzieje się na płaszczyźnie mało widocznej dla oka, lecz uchwytnej uchem – w tamtych odgłosach
dochodzących z zewnątrz, w muzyce rozmowy i obszarach milczenia. Słychać całą skomplikowaną rodzinną dynamikę – w lekkiej przyganie. W przemilczeniach. W cichej solidarności. W gniewnym, a bez sensu wybuchu "Momo", matki Erika, kiedyś życzliwej wszystkim i pracowitej, teraz otępiałej demencją i unieruchomionej na wózku. Poszczególne elementy składają się w całość jednocześnie naturalną i sugestywnie symboliczną. Wielka to sztuka osiągnąć taki balans. Wyrazistość graficzna splata się z wielowątkowym słowem, podawanym w nieustannie zmiennych rytmach. Akcja przenosi się z miejsca na miejsce, odgrywa równolegle, w kontrapunktach. Na górze Aimee rozmawia przez telefon, obserwowana milcząco przez ojca. Na dole rozgrywają się równocześnie dwa duety, różne w wymowie: Brigid i Richard dzielą czuły moment w kuchni. Nieopodal Dierdre stara się wyciszyć niespokojną "Momo". Takie splecenie rozbieżnych wątków i poddanie aktorom odpowiedniego tonu jest ogromnym osiągnięciem reżysera Joego Mantello. W bogactwie inscenizacji, w perfekcji solowej i zespołowej gry, przedstawienie zbliża się do rozmachu opery. Każda z postaci nabiera wymiarów pełnej osobowości, po ludzku słaba i po ludzku silna. Każda też dźwiga dzielnie i godnie swój własny bagaż. Lecz obserwujemy, jak zaciskają się pętle kłopotów finansowych. Erik, kiedyś ostoja dla wszystkich, po 30-latach solidnej pracy sam potrzebuje wsparcia: "Myślałem, że w moim wieku będę już, wiesz, spokojnie urządzony, ale nie, skądże, nie ma końca… hipoteka, raty za samochód, internet, teraz znów pralka nam wysiadła… Czy nie sądzisz, że życie powinno być mniej kosztowne?... Nie myślałem, że może być tak drogie". Deirdre martwi się o córki, bo Aimee zmaga się z przewlekłą chorobą, a Brigid, ambitna jako kompozytorka, nie może znaleźć stałej pracy, a więc i spłacić studenckich pożyczek. Sama Deirdre zresztą ugina się pod trudami
ZDJĘCIA: JOAN MARCUS
Rzecz zaczyna się tak naturalnie i zwykle, że nie mogę sobie przypomnieć pierwszej sceny. Jest pamiętliwa tylko w swej niedramatyczności: zbiera się rodzina na wspólne święta, trochę zamieszania i ciepła miłych przywitań, urywki rozmów, prezenty…
Misery – Laurie Metaclf jako Annie Wilkes i Bruce Willis w roli Paula Sheldona
obowiązków – nisko płatnej pracy w biurze i opieki nad matką Erika. Niewiele pociechy w tym, jak pisze w e-mailach do córek, że "na poziomie cząstek elementarnych wszystko jest chaotyczne i niestabilne". Zaczęłam od tego, że nie pamiętam szczegółów początku opowieści Stephena Karama. Bowiem te szczegóły nie są tak ważne. Można zmienić nazwisko rodziny. Można zmienić dzielnicę czy miasto, gdzie młodzi mieszkają, albo trudności, z którymi konfrontują się starsi. Kontury dramatu rysują się jednak mocno, z uniwersalnym wydźwiękiem. Jak sobie radzić wobec ostrych zakrętów losu i kruchości codzienności. Wobec odgłosów z zewnątrz powiewających nie w pełni rozpoznawalną grozą. Wobec świadomości, jak to Erik odkrywa, że "wszystko co masz, znika". Gdy gaśnie żarówka, gdzieś w łazience czy przedpokoju, nikt się tym nie przejmuje. Daje to tylko okazję do udanego żartu. Potem gaśnie następna. I znów śmieją się bohaterowie na scenie i my razem z nimi. Nie zmienia to jednak faktu, że w mieszkaniu Brigidy i Richarda robi się coraz ciemniej. Pod koniec sztuki pustą scenę ogarnia ogrom ciemności. Sala pozostaje przez długą chwilę w absolutnej ciszy. Jakby kosmos pochłonął Blake'ów, ich zmartwienia i radości, ich małe kłótnie i wielkie nadzieje. Jakby razem z nimi pochłonął także nas. The Humans jest prawdziwie ludzką komedią:
The Humans (od lewej): Cassie Beck (Aimee), Arian Moayed (Richard), Reed Birney (Erik), Jayne Houdyshell (Deirdre), Lauren Klein (Fiona "Momo" Blake), Sarah Steele (Brigid)
śmieszną w błahostkach, solidarną w smętkach, z tragicznym podtekstem. Dobrą na wzruszenie i pomyślunek, ze spojrzeniem w przeszłość i ku niepewnemu jutro.
*
Z ukłonem wobec zbliżającego się świątecznowakacyjnego okresu wspomnę jeszcze o innej komedii, odmiennej w tonie i wymiarze. Misery odwołuje się do popularności sensacyjnych książek Stephena Kinga oraz aktora Bruce'a Willisa, znanego z bogatej kariery filmowej. Kto podziwiał go w rolach u Quentina Tarantino (Pulp Fiction), Terry Gilliama (12 Monkeys), M. Nighta Shyamalana (The Sixth Sense) czy Wesa Andersona (Moonrise Kingdom), lub jako detektywa Johna McClane'a w filmach z serii Die Hard, ma okazję zobaczyć go na "żywo", w roli jakby celowo w kontraście do tamtych aktywnych i wyczynowych bohaterów. Jako Paul Sheldon, autor sentymentalnych bestsellerów, Willis pozostaje w dużej mierze w bezruchu, unieruchomiony niefortunnym wypadkiem samochodowym oraz perfidnym spiskiem przygotowanym przez Annie Wilkes, bezgraniczną wielbicielkę jego powieści. Laurie Metcalf nadrabia brawurową grą ociężałość pokiereszowanego pisarza, i oboje aktorzy, razem bawiąc się nieźle, dostarczają także widzom sporo mocnych wrażeń. p Stephen KaramThe Humans.Reżyseria: Joe Mantello; scenografia: David Zinn, kostiumy: Sarah Laux, oświetlenie: Justin Townsend, inżynieria dźwięku: Fitz Patton. Występują: Cassie Beck (Aimee Blake), Reed Birney (Erik Blake), Jayne Houdyshell (Deirde Blake), Lauren Klein (Fiona "Momo" Blake), Arian Moayed (Richard Saad) oraz Sarah Steele (Brigid Blake). Roundabout Theater Company, premiera 25 października, przedstawienia do 3 stycznia, w Laura Pels Theatre 111 W. 46 St., przy Avenue of Americas. William Goldman Misery, na podstawie powieści Stephena Kinga. Reżyseria: Will Frears; scenografia: David Korins, kostiumy: Ann Roth, oświetlenie: David Weiner, inżynieria dźwięku: Darron L. West, muzyka: Michael Friedman, choreografia walki: Rick Sordelet & Christian Kelly-Sordelet. Występują: Leaon Addison Brown (Buster), Laurie Metcalf (Annie Wilkes) i Bruce Willis (Paul Sheldon). Premiera 15 listopada, przedstawienia do 14 lutego, 2016, w Broadhurst Theatre 235 W. 44 St., przy Broadwayu.
8 Przegląd Polski
Zu peł nie in na Po lo nia DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
GRUDZIEŃ 2015
ZDJĘCIA: TOMASZ ZEREK
ANNA ARCISZEWSKA
„Polonia w Hamtramck to także osoby, które nie mówią po polsku, ale za to świetnie znają naszą kulturę. Tak bardzo ich zauroczyła, że nazywają siebie Polakami z wyboru” – mówi Anna Muller współautorka wystawy Oblicza Polonii: Mieszkańcy Hamtramck. Składają się na nią zdjęcia i historie kilkudziesięciu imigrantów, a także ich dzieci i wnuków mieszkających w tym niespełna 20-tysięcznym miasteczku. Hamtramck to niewielka miejscowość pod De- przez niemieckich osadników rolnicza miejtroit, która stanowi swoisty tygiel narodowo- scowość w ciągu zaledwie dziecięciu lat zaści, kultur i tradycji. To także unikalna enkla- mieniła się w tętniące życiem przemysłowe wa Polonii, w której przez dziesiątki lat oso- miasteczko. Motorem tak dynamicznego rozby polskiego pochodzenia stanowiły większość woju stało się ulokowanie tutaj fabryki samomieszkańców, angażując się w życie kultural- chodów braci Dodge'ów, w której niemal wszyne, polityczne oraz społeczne miasta. Przy- scy zatrudnieni robotnicy pochodzili z Polski. bywały tutaj w poszukiwaniu lepszej przyszło- „W tym czasie nie miało znaczenia, czy jesteś ści dla siebie i swoich dzieci. Szczególna ro- kobietą, czy mężczyzną; pracę w fabryce, la przypadła polskim imigrantom na począt- przy produkcji części samochodowych, mógł ku XX wieku – zamieszkana w większości dostać praktycznie każdy, kto chciał, bo liczy-
Polskie ślady w Hamtramck
ła się każda para rąk” – opowiada dr Anna Muller, która od dwóch lat pracuje jako adiunkt na Uniwersytecie Michigan-Dearborn, w nowo utworzonej katedrze Studiów Polskich oraz Pol sko -Ame ry kań skich. Hi sto ria Ham tramck – amerykańskiego miasteczka, stworzonego na nowo przez polskich imigrantów – zaciekawiła ją tak bardzo, że postanowiła opowiedzieć o niej szerszej publiczności. W ten sposób narodził się pomysł stworzenia projektu Oblicza Polonii.
Do współpracy zaprosiła fotografa Tomasza Zerka. „Nie ma przesady w tym, że to miejsce faktycznie jest wyjątkowe. Obecnie ścierają się w nim tak inne kultury, jak polska i muzułmańska. Jeszcze w latach 70. XX wieku 90 proc. mieszkańców miasta było Polakami – dziś prawie 3,5 tysiąca osób polskiego pochodzenia to zaledwie14,5 proc. populacji miasta. Naich miejsce napływają nowe grupy etniczne, w szczególności pochodzące zkrajów arabskich. Te zmiany i tę różnorodność staramy się pokazać po-
GRUDZIEŃ 2015
DODATEK KULTURALNY nowego
Karen Majewski – burmistrz Hamtramck
W Polish Art Center, którego właścicielami są – jak sami siebie określają – Polacy z wyboru Raymond i Joan Bittnerowie, można kupić przedmioty tradycyjne dla naszej kultury
dziennika
W końcu udało jej się uciec do Anglii, następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie ostatecznie swój nowy dom odnalazła właśnie w Hamtramck. Polska-ojczyzna na zawsze została w jej sercu. Zresztą na imigracji pracowała jako nauczycielka języka polskiego w jednej z wielu tu niegdyś polonijnych szkół. Ale jak podkreślają twórcy wystawy, historia każdego bohatera ich zdjęć jest wyjątkowa. „Przez pryzmat ich opowieści poznajemy małą, polską społeczność, która zmaga się z wielkimi wyzwaniami, z jakimi mierzyć się muszą polscy imigranci pod każdą szerokością geograficzną” – mówi Anna Muller. „Hamtramck ma w sobie coś ze szkatułkowej struktury, bo gdy wysiadamy z samochodu, otwierają się przed nami drzwi prowadzące do niewidocznych przestrzeni mieszkań, ludzi i kultur – fragmentów światów przywiezionych ze sobą w walizkach, głowach i sercach” – podkreśla Tomasz Zerek. Dokumentaliści przyznają, że w trakcie swojej pracy wielokrotnie byli zaskakiwani albo przez historie imigrantów, albo wyglądem poszczególnych mieszkań, domów, budynków. „Historia tego miasta jest bardzo bogata. Kilka razy dziennie w głowie przerabiałam rozdziały potencjalnej książki. Tutejsza Polonia jest zupełnie inna, inna niż na przykład Polonia w Chicago. Wspólnota Hamtramck została zbudowana przez robotników. To była bardzo biedna, słabo wykształcona społeczność, która przyczyniła się do budowania związków zawodowych w tym rejonie, budowała relacje pomiędzy pracownikami i pracodawcą, wpływała na twarz amerykańskiego kapitalizmu w miejscu, gdzie ten kapitalizm się intensywnie rozwijał. Z jednej strony ci ludzie byli ogromnie związani z Kościołem i religią, bo to była społeczność bardzo tradycyjna, ale jednocześnie mieli jakieś takie sympatie lewicowe. Przenosili doAmeryki pewne elementy Polski, komunistycznej Polski” – zauważa dr Anna Muller. Jak dodaje, takich Polaków z „krwi i kości” jest wprawdzie w Hamtramck coraz mniej, ale wciąż silną grupę stanowi tzw. drugie, a nawet trzecie pokolenie imigrantów. Choć urodzili się już w USA, a część nie zna nawet jednego słowa w języku polskim, to wiedzą, że w tłusty czwartek trzeba zjeść przynajmniej jednego pączka „na szczęście”, tańczą w polonijnych grupach folklorystycznych, w restauracjach chętnie zamawiają schabowego z kapustą. „Mam wrażenie, że to jest ich sposób na życie, ale ich nie jako Polaków, tylko Amerykanów, bo już nimi są, bo tutaj się urodzili i wyrośli. Doskonale znają nasz kraj i obyczaje, więc ten ich sposób na życie jest mocno zaprawiony polską ludowością. Nie
kę, w tym nawet bombki w kształcie ogórków kiszonych. W Polish Art Center nadal kultywowane są typowo polskie uroczystości, pamięta się o ważnych polskich rocznicach i świętach, są polskie książki, a w soboty odbywają się warsztaty dla polonijnej młodzieży. W prowadzeniu centrum Amerykanom pomaga trójka ich dzieci, także zauroczonych Polską. „Ta fascynacja zaczęła się dzięki Raymondowi, który jako młody Hamtramck ma w sobie coś ze szkatułkowej chłopak, pod koniec lat 60., pojechał na wycieczkę do Polski, struktury, bo gdy wysiadamy z samochodu, i wtedy ta nasza komunistyczotwierają się przed nami drzwi prowadzące na Polska bardzo mu się spodobała, wręcz go oczarowała. do niewidocznych przestrzeni mieszkań, Po latach, gdy się ożenił i miał ludzi i kultur – fragmentów światów już dzieci, całą rodziną zaczęli odwiedzać nasz kraj – nawet przywiezionych ze sobą w walizkach, dwa razy w roku – opowiada głowach i sercach” – fotograf Tomek Zerek dr Anna Muller. – Co więcej, bardzo interesuje ich historia, kultura i zwyczaje kultywowane niegdyś w Pol- są w stanie powiedzieć nawet poprawnie „dzień sce. „Po polsku” wychowywali też swoje dzie- dobry” po polsku, ale wiedzą na przykład, jak ci. Ten nasz kraj tak mocno wdarł się w ich ży- odróżnić polskie pisanki wielkanocne od ukracie, że nawet potrawy w ich domu były i są ty- ińskich” – mówi dr Muller. Z drugiej strony bardzo widoczny jest przepowo polskie” – wyjaśnia dr Muller. Wymienia też Helenę Żurkiewicz, zesłaną na Sybir, gdzie pływ międzykulturowy. I tak wybudowany walczyła o życie w nieludzkich warunkach. przez Polaków w latach 20. XX wieku kościół św. Floriana wynajmuje pomieszczenia dla szkoły, w której uczą się dzieci bengalskie, najWYSTAWA OBLICZA POLONII: Mieszkańcy Hamtramck to transatlantyc- lepsze pączki w mieście pieką teraz Jemeńczycy, a koreańskie centrum zen działa w buki projekt, który – oprócz działań badawczych i kulturalnych – opiera się też na działaniach dynku zbudowanym przez Polaka, który miał edukacyjnych, mających na celu integrację lokalnej społeczności. Efektem tych prac jest wyfabrykę wafelków. stawa, której premiera miała miejsce właśnie w Hamtramck. Organizatorem projektu jest Projekt w Hamtramck zainspirował dokuGdynia w partnerstwie z Muzeum Emigracji w tym mieście. Projekt współfinansowany jest mentalistów do dalszych tego typu działań związe środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP w ramach konkursu na realizację zadazanych z Polonią w Stanach Zjednoczonych. nia „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 roku”. Amerykańskimi partnerami „Podobno brooklyński Greenpoint ogromnie się projektu są Piast Institute, Biblioteka Miejska w Hamtramck, Muzeum Historyczne w Hamzmienił – mówią. – Dobrze byłoby porozmawiać z mieszkańcami tej kiedyś polskiej entramck. Badania są częściowo finansowane i wsparte przez Uniwersytet Michigan-Dearborn. klawy”. p
przez nasze zdjęcia” – opowiada Tomasz Zerek. Wystawa – której wernisaż odbył się w połowie listopada w Muzeum Historycznym w Hamtramck, a od 5 grudnia będzie ją można zobaczyć w Muzeum Emigracji w Gdyni – składa się z trzech części. „Pierwsza związana jest z tym co polskie, czyli Polonią i polską kulturą. Patrząc na te fotografie trudno uwierzyć, że były robione, gdzieś tam, w dalekiej Ameryce, a nie nad Wisłą – opowiada Zerek. – Z kolei na zdjęciach tworzących część drugą bohaterami są muzułmanie, głównie pochodzący z Jemenu i Bangladeszu. Chętnie wpuszczali mnie do swoich domów, tak innych niż domy polskie, i pozwalali robić zdjęcia. Ostatnia – trzecia część – to Amerykanie, których przodkami byli Polacy istarają się w Hamtramck połączyć te dwie kultury: polską i amerykańską”. Znaleźli się tu także – jak sami siebie określają – Polacy z wyboru. To Raymond i Joan Bittnerowie, właściciele Polish Art Center. Miejsce to zostało założone ponad koniec lat 50. przez Józefa Kalenkiewicza, głównie z tęsknoty za starą ojczyzną. W połowie lat 70. polskie centrum trafiło w ręce Amerykanów. Do tej pory działa, i to z powodzeniem. Można w nim kupić tak tradycyjne dla naszej kultury: pisanki, stroje ludowe, świąteczne ozdoby na choin-
Przegląd Polski
9
Nadzieja nadal potrzebna
» się na temat mojego głosu. To dodało mi skrzydeł.
DOKOŃCZENIE ZE STRONY 5
Jak odnajdujesz się, jako cudzoziemka, na tym rynku?
Jako wokalistka staram się zaistnieć, bo jako instrumentalistka wypracowałam sobie już jakąś pozycję. To, że język angielski nie jest moim pierwszym językiem, a większość standardów jest śpiewana w języku angielskim, stanowi pewną trudność. I wymowa, i czasem akcenty są dla mnie wyzwaniem. Przyjechałam do tego kraju już jako dorosła osoba i pewne rzeczy są nie do przeskoczenia. Ale mam wspaniałego mentora i przyjaciółkę, z którą pracowałam przygotowując się do tego projektu. Po prostu muszę pracować dwa razy ciężej niż Amerykanie. Co może twoją płytę wyróżnić na amerykańskim rynku muzycznym?
Myślę, że spójność tematyczna tego albumu. To nie jest po prostu śpiewanie standardów jazzowych, tak ad hoc, tylko bardzo strukturalnie ułożony materiał, i tematycznie, i muzycznie. W jaki sposób zebrałaś muzyków?
Większość z tych osób jest mi znana ze świata muzycznego Los Angeles, czy to z USC, czy z sesji nagraniowych – do filmów fabularnych, telewizyjnych i animowanych – w których uczestniczę jako altowiolistka. Ponieważ jestem wykształconym muzykiem i doceniam wysoki poziom estetyki muzycznej, moim marzeniem było nagranie z muzykami, których wysoko cenię. I udało się! Miałam dużo szczęścia, że mogłam zgromadzić śmietankę jazzmanów Los Angeles. Każdy z nich jest zabiegany i samo zorganizowanie sesji nagraniowej, kiedy wszyscy mogli się pojawić w tym samym czasie i w tym samym miejscu, graniczyło z cudem. Czy to, że zdecydowali się z tobą współpracować podyktowane było względami muzycznymi, czy też misją, jaka stoi za tą płytą?
Myślę, że w pierwszej kolejności tym, że znali mnie z poprzednich projektów i mieli dla mnie uznanie i sympatię. Mimo że mówiłam im wcześniej, jakie przesłanie ma ta płyta, do większości dotarło to dopiero w trakcie nagrań. Na przykład Peter Erskine, który jest świetnym perkusistą, po nagraniu materiału do płyty powiedział, że ma ona w sobie bardzo dużo serca. Usłyszeć coś takiego z ust muzyka, który współpracuje z samą Dianą Krall, było dla mnie ogromnym komplementem. Czy dzisiaj taka nadzieja jest nam potrzebna?
Zdecydowanie tak. Chociaż II wojna światowa skończyła się 70 lat temu, żołnierze amerykańscy i polscy walczą na różnych frontach. Ciągle nie mamy światowego pokoju i wiele krajów przeżywa te same rozterki. Popatrzmy chociażby na ostatnie ataki terrorystyczne. Jest to smutne i przytłaczające, że w XXI wieku, mimo że powinniśmy się uczyć na błędach, zrozumieć, że przemoc i wojna nie są odpowiedzią w żadnej sytuacji, na całym świecie toczą się walki, ludzie giną, tracą swoich bliskich. Im ta nadzieja jest potrzebna. p Więcej na temat artystki na: www.karolinanaziemiec.com. Płyta dostępna jest na stronie wydawcy Rhombus Records: http://www.rhombus-records.com/artists24.htm#257, oraz na Amazon i iTunes.
Zaczarowany Dom
10 Przegląd Polski
DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
GRUDZIEŃ 2015
pod Wiewiórką
JOANNA SOKOŁOWSKA-GWIZDKA
A więc to jest dom, który znam doskonale z Kluczy, Fantomów, Natury. To nad nim świecą „dwa księżyce”. To tu w ciszy, zieleni i w zaczarowanym kole artystycznych zdarzeń powstają myśli, słowa, zdania. Z niemego odrętwienia i chęci zapamiętania wszystkiego od razu i na zapas wyrywa mnie ciepły głos. Maria Kuncewiczowa prowadzi mnie przez sień, pokój z kominkiem, salonik z widokiem na taras. I opowiada. O każdym sprzęcie, o pamiątkach i ich historii. Ile razy i ile osób musiało już to słyszeć. A jednak mam wrażenie, że pisarka mówi po raz pierwszy, i to tylko do mnie. Ciepła, uśmiechnięta, w długiej czarnej spódnicy, białej bluzce z żabotem ze starą broszą-kameą, z włosami upiętymi do góry, wprowadza mnie w klimat swojego świata przeżyć, wspomnień, uczuć. Świata, z którego większość bliskich już odeszła. Do męża Jerzego pisze codziennie listy. Na syna Witolda, który wybrał wolność za oceanem w odległej Ameryce, czeka co roku. A wnuk Adam – „ogromny, brodaty, łagodny i obcy” – nigdy tu nie przyjedzie. Dom żyje swoim życiem, wypełniony spełnionymi i niespełnionymi marzeniami i myślą o uciekającym czasie, który trzeba do końca wykorzystać. Moją uwagę we wnętrzu zwracają sosnowe bale. Równo poukładane stanowią zasadniczą konstrukcję ścian, a podwieszone są ozdobą na wzór staropolski. W największym pokoju sufit przypomina wspaniałą kasetonową mozaikę, w holu zaś jest w desenie. Posadzka została ułożona z czarnych, wiślanych dębów. Drewno to przez wiele lat leżało w wodzie, dzięki czemu uzyskało dużą twardość, odporność i czarny kolor. Wygląda jak heban. Nad kominkiem wisi świecznik. Duży, czarny, surowy, rozłożysty, a w nim rząd świec. „To meksykański – mówi pisarka, idąc w ślad za moim wzrokiem. – A w kominku już od dawna się nie pali, bo zamieszkały tu ptaki”.
„(...) w przededniu całopalenia Polski polubiłam rzeczy – przypomina mi się fragment Fantomów. – Że to stanie tu. A tutaj potrzebne jest tamto. Czy coś dobrze wisi, czy się zamyka, czy błyszczy, nie skrzypi, nie kuleje. Dom okazał się istotą. Złożony z miliona komórek miewał rumieńce, bywał blady, promieniał i chmurniał. Budził się razem ze mną, razem ze mną zasypiał, ale w nocy dziwniał, snuł swoje osobne życie – belki wzdychały, roniły żywicę, lasowało się wapno, wyły kominki, osiadały kamienie, przypominał się daleki las, z którego przywędrowały bale sosnowe i olchowe gonty, śnił się kamieniołom nad rzeką… Dom gęstniał, pochłaniał mnie, a jednocześnie sam wrastał w tajemniczą perspektywę, która mogła być moją historią, chociaż nią nie była. (…) Siciński zbudował go jak pudełko samowystarczalne w ramach swojej architektury, nie wymagającej innych ozdób niż światło i harmonia. Wszechstronnie oszklony, wewnątrz złoty i kremowy, pachnący berwionami, rzeczy zbyteczne odrzucał. Za to rzeczy, które przyjął, stawały się podwójnie własne: nasze i domu”. A potem: „(…) patrzyłam na dom, w którym po 10 latach przygotowań mieszkałam cztery miesiące. Pierwszy własny dom w rodzinie odkąd prapradziad zaprzepaścił swoją Psią Wólkę wstępując do Legionów we Włoszech. Ale nie było czasu na podejrzenia, zaraz odjechaliśmy”. Skrzypi „hebanowa” podłoga, gdy wchodzę do jasnego pokoju z widokiem na las. Ściany pełne obrazów. Kilimy, książki. Pod oknem – duże biurko, a na nim fotografia papieża i rozrzucone kolorowe albumy, m.in. ze zbiorami naWawelu. „To jest biurko Wyczółkowskiego – objaśnia gospodyni. – Meble kupowaliśmy z mężem po wojnie. Większość z nich pochodzi z antykwariatu w Radomiu. Na podłodze położyliśmy wschodnie kilimy. A tu, w rogu, stoi nasza biblioteczka z książkami moimi, męża i bratan-
ZDJĘCIE: HENRYK DĘBSKI/ DZIĘKI UPRZEJMOŚCI MUZEUM M. KUNCEWICZOWEJ W KAZIMIERZU
Drewniany dom projektu Karola Sicińskiego stoi na wzgórzu, na końcu Wąwozu Małachowskiego. Ogrodzony gęstym parkanem drzew i krzewów, jest prawie niewidoczny. Skrzypnięcie furtki, długa aleja, kwiaty przed tarasem. Czuję zapach róż.
Maria Kuncewiczowa w swym kazimierskim domu
godzie, dziewczyna-obraz”, związana nierozerwalnie zKazimierzem, „cygańskim życiem” iartystyczną przygodą. Kazimierska malarka, wtopiona w nadwiślański pejzaż stanowiła jego stały element. Zaprowadziła kiedyś pisarkę po „darniowych schodkach na wzgórze, gdzie w kwitnącym sadzie stała mała chatka, i powiedziała: – Tu powinnaś zamieszkać”. „Widywałam ją potem w Warszawie – pisała Maria Kuncewiczowa – gdzie nosiła suknie uroczyste, wizytowe, jak przystało na córkę dyrektora Teatrów Warszawskich, znakomitego krytyka, Jana Lorentowicza. (…) WidywaDom w Wąwozie Małachowskiego, będący młodopolskim łam ją też w Paryżu w aksamitnym berecie, z bukiecikiem fiołków, szczęśliwą skrzyżowaniem dworu i chaty góralskiej, otwarty jest na świat mieszkankę rue Fridevaux na bohemiańi ludzi, często odwiedzany, przyjmujący głosy z całego świata. skim Montparnasie”. „(…) Jerzy, od niedawna nie ma Reni. A jednocześnie jest bardzo prywatny, Nie ma jej w mieszkaniu na ulicy Gawręcz intymny, hermetycznie zamknięty. merskiego w Warszawie, gdzie przez 20 lat opalizowały stare szkła na mahonioZ prawej strony kominka wąskie schody, ka Jana Józefa Szczepańskiego. A tu jest jed- wych komodach, gdzie piętrzyły się teki ze szkicami kostiumów Lifara i innych koryfeuszy ozdobione giętą poręczą, prowadzą do pokoi na z ostatnich fotografii męża”. Rysunki, obrazy. To Londyn po zbombardo- baletu i opery w Paryżu, Warszawie, Nowym na piętrze. Z kutego metalu wyłania się wiewiórka rozsypująca orzechy, układające się waniu, a to plakat do Cudzoziemki. Wszystko Jorku. Nie ma na ścianie portretu Jana Lorenw inicjały M.J.W. „To są inicjały moje, męża piękne, wszystko ma jakąś treść, wiąże się ze towicza, którego intelektualne i męskie czary i syna. Dom ten miał się kiedyś nazywać „Do- wspomnieniami, żyje swoim życiem i ma du- sączą się jeszcze z dzienników Zofii Nałkowszę. „Ato są projekty kostiumów wykonane przez skiej i listów anty-dulskiej Gabrieli”. mem pod Wiewiórką”„. Ale Irena Lorentowicz na stałe zamieszkaŚrodek holu zdobi czarna, ciężka, metalowa Irenę Lorentowicz – mówi Maria Kuncewiczolatarnia. „Wykonał ją świetny artysta, pan Sob- wa. – To ona projektowała kostiumy i sceno- ła w kazimierskim domu, w jasnym pokoju z wiko z Kazimierza. To jedyny przedmiot, który grafię do Harnasi Szymanowskiego w Paryżu”. dokiem na brzozy. Jest jedną z tych bliskich IrenaLorentowicz, serdecznaprzyjaciółka Ma- osób, które stanowią o jego całości, wypełniaocalał z rzeczy przedwojennych. Było tu przecież spustoszenie. Niemcy wynieśli wszystkie rii, „dziewczyna w wielkim kapeluszu słomia- ją jego komórki, wtapiają się w jego zaczaronym, w sukni białej, dziewczyna z książki o przy- waną duszę. książki, obrazy, meble i spalili”.
W dużym salonie z kasetonowym sufitem, ciemnymi ścianami i dużym okrągłym stołem moją uwagę przyciąga egzotyczny wzór na ścianie, wyłaniający się z ciemnej czerwieni, stopniowo przechodzący w miękkość i jedwabistość. „Ta płócienna, ręcznie haftowana makata pochodzi z Turkiestanu, z Czun. Nazywaliśmy ją „płachtą turkiestańską”. Przywieziona do Polski przez rodzinę Stanisława Marii Salińskiego, była darem pożegnalnym chińskich kupców dla jego ojca. W książce „Ptaki wracają do snów” Saliński pisze o przekazaniu jej w naszym domu na placu Trzech Krzyży w Warszawie”. Imponująco wygląda też piec huculski, unikalne dzieło ludowej sztuki, wyłaniający się z całej gamy miękkiej zieleni, przechodzący przez jej odmiany iodcienie. Zbudowany został ztrzech starych pieców i dzisiaj już się w nim nie pali, żeby kafle nie popękały, ale dla Marii Kuncewiczowej ma jakąś zaklętą tajemnicę. Wprowadza mnie więc w jego baśniowy świat, objaśniając symbole zamknięte w huculskich rysunkach. Piec przypomina „wszystko, co kiedykolwiek się śniło czy iściło w repertuarze naiwnej wyobraźni: okruchy Biblii, szwajcarskie sielanki Słowackiego, dumki-szumki pośród słoneczników, wańki-wstańki, żar-ptaki i czerwone jaja. Awszystko na płachcie Aladyna, ukazane przez szparę, dziejące się ponad czasem”. Pod drugą ścianą – inne szczegóły sztuki ludowej: kołowrotek i krzesełko szewskie. Obok wysoka, ciemna rzeźba z drewna oliwkowego. Piękne, lśniące lustro należało do Heleny Modrzejewskiej, a ozdobny dzbanuszek jest
DODATEK KULTURALNY nowego
GRUDZIEŃ 2015
Wrony są wszędzie
ZDJĘCIA: ARCHIWUM
Dom Marii i Jerzego Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym
Muzeum ma klimat domu, z którego – ma się wrażenie – przed chwilą wyszli gospodarze
„Jerzy, jakże pięknie Nasierowska zdołała aparatem fotograficznym uchwycić ciebie na gorącym uczynku istnienia. (…) Stojąc tam przed tobą mówię co rano: Jestem. I ty jesteś. Dziękuję za nasze długie piękne życie i modlę się, żeby ono trwało. (…) Poprzez czas i przestrzeń dajesz znak, że nie zerwała się więź między żyjącą a umarłym”. Chociaż Jerzy Kuncewicz już nie żyje, to jednak jest wszędzie obecny. Jest w całym domu, w każdym sprzęcie, w fotografii na półce z książkami. Nic się nie zmieniło. Dalej pomaga żonie w pracy, jako współtwórca każdej minuty układanej codziennie pracowicie i z sercem. „Jest we mnie bardzo wyraziste poczucie obecności drugiego człowieka – powiedziała kiedyś pisarka w jednym z wywiadów – oraz poczucie odpowiedzialności za kogoś. Teraz, po sześćdziesięciu latach małżeństwa, tzn. życia w tym samym domu, albo w tym samym pokoju, zdaję sobie sprawę, że przez sześćdziesiąt lat słyszałam bicie serca drugiego człowieka, oddychałam tym samym powietrzem. (…) Materialną okolicznością, która utwierdziła naszą wspólnotę, było to, że drugi człowiek, z którym się sprzęgło moje życie, wybudował mi dom”. Spoglądamy na duży wazon z suchym bukietem. Zastygłe kolory, pękate lub drobne kształty tworzą malarską kompozycję z obrazu. „Moje suche bukiety, nieśmiertelniki, osty, głogi mają inny cel: pomagają mi widzieć życie trwalsze niż to moje, wilgotne, gnijące”. Dom w Wąwozie Małachowskiego, będący młodopolskim skrzyżowaniem dworu i chaty
Przegląd Polski
11
MAREK KUSIBA – ŻABKĄ PRZEZ ATLANTYK
góralskiej, otwarty jest na świat i ludzi, często odwiedzany, przyjmujący głosy z całego świata. Piszą studenci z Ameryki, znajomi, przyjaciele z różnych stron ziemskiego globu. Piszą też zwykli ludzie, zupełnie obcy, którzy po prostu chcą się „wyspowiadać”, zrzucić z siebie żale i troski. Dom ten wszystkich pomieścił. Dla każdego serdeczny, każdy coś otrzymał: cenną chwilę czy uśmiech. Maria Kuncewiczowa odpisuje na wszystkie listy „bo przecież grubiaństwem byłoby nie odpowiedzieć”. A jednocześnie dom ten jest bardzo prywatny, wręcz intymny, hermetycznie zamknięty. Gdy do niego wchodziłam, wydawało mi się, że przekraczam barierę cudzego życia, jego codzienności i niecodzienności. Że dostaję się do cudzych marzeń i tajemnic, które wprawdzie są wciąż „sprze-
ZDJĘCIA: MATEUSZ STACHYRA/MUZEUM KUNCEWICZOWEJ
z warsztatu Pabla Picassa, a tu znów fragment obrazu Diega Rivery. „Mówiono mi zawsze, że przedmioty są martwe i złośliwe – mówi gospodyni. – Nieprawda. Serwantki, sekretarzyki, fotele i krzesła zachowały ciepło rąk stolarzy, w dotyku są gładkie i przychylne fantazjom nowych właścicieli, obrazy zaś opowiadają życie utrwalone przez kazimierskich malarzy”. Idąc za moim wzrokiem Maria Kuncewiczowa spogląda na wiszący na ścianie ogromny olejny obraz w złotej ramie, niepasujący do otoczenia. „W tym miejscu wisiał portret mojego męża, malowany przez Władysława Filipiaka – tłumaczy. – Zabrano mi go chwilowo na wystawę, a w zamian dostałam ten. O, a tam, za piecem, wiszą jeszcze dwa portrety, mój i męża, malowane przez Antoniego Michalaka”.
dziennika
dawane”, ale nadal należą do autora. Jest to przecież dom, nie „namiot”. Mieszka tu Róża z Cudzoziemki, Piotr Krzysztofowicz z Leśnika, brat, mąż i wszyscy bliscy. „Kuncewiczówka” jest światem w miniaturze. Zgromadzone pamiątki mają ogromny zasięg geograficzny i przekrój historyczny. Amimo to przede wszystkim czuje się tu Polskę. Po wielu latach emigracji Kuncewiczowie zdecydowali się przyjechać do Kazimierza, bo nie wyobrażali sobie, żeby umrzeć na obcej ziemi. Maria Kuncewiczowa zaprasza mnie do stołu. Białe wino i domowy sernik. Chwila rozmowy niezwiązanej z domem. Zapytana o plany, chęci i marzenia, łapię się na tym, że odczuwam potrzebę opowiadania o rzeczach ważnych i błahych. Promień zachodzącego słońca wpadł do pokoju i zatrzymał się na pąku herbacianej róży. Dźwięk wskazówki starego zegara przesuwającej się na następną minutę sprawił, że przez moment wydawało mi się, iż to „dwa księżyce srebrną sanną spłynęły po niebie, uderzyły z brzękiem o szybę, do pokoju wpadły zimne i błyszczące”. Coś magicznego jest w tym domu. Jestem nie tylko tu, ale i wszędzie, nie tylko teraz, ale i kiedyś. A autorka tego czarodziejskiego świata wydaje mi się kimś bliskim, kimś z rodziny, o kim się mówi – dobrze, że jest. Dzielę się swoim spostrzeżeniem i podaję książkę do podpisu. Skrzypi pióro. „Na pamiątkę jeszcze jednej rozmowy, tym razem kazimierskiej. Maria Kuncewiczowa. Dom pod Wiewiórką 1987”. p
Przed końcem roku porząd- wielki rejwach, biją skrzydłami, agresywnie kuję zaległą korespondencję. kraczą, w końcu celują wyciągniętym jak lanDzisiaj natrafiłem na emalię ca dziobem prosto w głowę intruza. Podobod przyjaciela z Vancouver, nie reagują na koty, psy czy wszechobecne tunadającą się jak ulał na świą- taj tchórze i szopy pracze. Natomiast nie wyteczną przypowieść – do czy- pracowały jeszcze systemu ostrzegającego nietania i dumania przy choin- zborną młódź przed niebezpieczeństwem ce o mądrości stworzeń bo- związanym z samochodami. Same odlatują, często w ostatniej chwili, jak gdyby wielkie skich, w tym przypadku wron. Miasta świata słyną ze swoich ptaków – pi- żelastwo na kołach niczym im nie groziło. sze Roman Sabo: Wenecja i Kraków z gołębi, Młódź, całkowicie obojętna na nierozpoznaPorto z rozśpiewanych kanarków, Lizbo- walne odgłosy sunących po asfalcie opon, szuna z rozwrzeszczanych papug, Londyn z kru- miącego silnika, ginie. Odczucia wroniej rodziny po śmierci nieków gnieżdżących się w londyńskiej Tower. A miasto, w którym mieszkam, zostało pod- upilnowanego wronięcia pozostaną na zawsze bite przez wronę. Dokładniej – corvus brachyr- tajemnicą, jeszcze jednym dowodem na to, że hynchos caurinus, wielkości naszego gawro- obserwacja ma swoje granice, aświat ludzi iptana, upierzoną na czarny, metalizujący kolor. ków tylko z pozoru wypełnia tę samą przestrzeń. Wrony są wszędzie, a ich ogromna gromada, Jak opisać niestnienie? Brak, nieobecność, któzlatująca się co wieczór na jednym z przed- ra wzbudza poczucie utraty, czy natychmiamieść, budzi zgrozę nie tylko w tych nielicz- stowe przejście do porządku dziennego nych obserwatorach, którzy pamiętają Ptaki nad zmianą sytuacji? Fantom, zarys, zgęszczenie powietrza, meHitchcocka. chaniczne powtaWrony, podobnie jak bociany, rzanie zachowań, wracają do swoich gniazd. Zjawia- Obser wator wron które jeszcze ją się wczesną wiosną i zaczynają nie może nacieszyć przed chwilą miały wielkie porządki. Usuwają cały gruz sens, czy nagłe, jak i złom, którym wypełniły gniaz- oczu i uszu lekcją do rok wcześniej, zabezpieczając je głosu doświadczenia nożem ciął, porzucenie? Ból, wyrzuw ten sposób przed inwazją mniejty ptasiego sumieszych ptaków. Z gałęzi splatają ko- i niepewnego siebie nia czy natychmialejną zewnętrzną warstwę, a wnę- głosu dzieciństwa... stowe zwycięstwo trze wyściełają trawami i puchem tego, co my, ludzie, z piór. Matka wysiaduje jajka przez prawie trzy tygodnie, podczas których karmią- mamy naturze najbardziej za złe – victoria niecy ją ojciec uwija się jak w ukropie. Począt- ludzkiej obojętności? Zamiast antropocentryczkowo nie reagują na obecność twarzy za szy- nych domysłów – obraz walki powietrznej, czębą okna, na wysokości którego uwiły gniazdo. stej nanadmiejskim niebie: wielki kołujący orzeł Dopiero powykluciu się wroniąt zaczynają oka- atakowany jest od ogona przez chroniącą gniazzywać agresję: rwą kawałeczki liści i plują ni- do wronę, tak zdeterminowaną i napastliwą, że mi w stronę patrzącego. Ponieważ posiadają większy od niej drapieżnik woli salwować się umiejętność zapamiętywania i rozpoznawania ucieczką, niż ryzykować utratę piór. Najciekawsze są chyba lekcje głosu. Ciątwarzy, często pikują z drzewa atakując intruza. A ile przy tym wrzasku i wymachiwania gną się całymi dniami i to chyba z ich powoskrzydłami, głośnej agresji i bitewnego zapa- du wrony nie cieszą się zbytnią popularnością wśród ludzi: ich krzyk potrafi być igłośny, iagremiętania! Małe, czerniejące z dnia na dzień w miarę sywny, i bezustanny. No cóż, zdaje się być ich przybierania upierzenia, mają wielkie, jaskra- najskuteczniejszą bronią masowego rażenia, towe, czerwone jak środek tarczy, wiecznie otwar- też rodzice nie szczędzą wysiłków podczas lekte gardziele, w które zapracowani rodzice pa- cji obsługi. Ich głośne, agresywne, wielokrotkują co chwila zdobywane w okolicy poży- nie powtarzane KRRRRA, KRRRAAA w garwienie. Opierzone i uskrzydlone, zaczynają cią- dłach potomstwa to ciche, niepewne, miękkie gnące się tygodniami lekcje wroniego życia. jak puch k r r r aaa, z wydechem na a i bardzo Pierwszy krok to wyjście z gniazda na pod- płaskim, pozbawionym wibracji r. Cierpliwość pierającą je gałąź. Nauka utrzymywania rów- wronich rodziców nie ma sobie równych, leknowagi i posługiwania się skrzydłami trwa kil- cje ciągną się całymi dniami, a baczny obserka dni. Lekcja zdobywania pożywienia pole- wator nie może nacieszyć oczu i uszu tą splaga na powtarzaniu gestów rodziców: przyło- tającą się w warkocz istnienia lekcją mocneżenie dzioba do znalezionego posiłku, otwar- go głosu doświadczenia i delikatnego, niepewcie, ujęcie w kleszcze, odrzucenie lub połknię- nego siebie głosu wroniego dzieciństwa. cie. Bardzo często znajdują jedzenie na asfal- A wnioski z tych obserwacji snują się po głocie ulic. Tutaj młode narażone są na śmiertel- wie jak nici babiego lata po powietrzu. ne niebezpieczeństwo. Przemyślność wron ma, Tyle dr Sabo. W imieniu jego i swoim żyniestety, swoje granice. Na widok człowieka przyglądającego się ich potomstwu podnoszą czę Czytelnikom spokojnych świąt! p
EK POLISH BOOKSTORE POLECA – ZADZWOŃ: (201) 355-7496 Joanna Olczak-Ronikier: Wtedy. O powojennym Krakowie Laureatka Nagrody Literackiej Nike i autorka bestsellerowej książki W ogrodzie pamięci Joanna Olczak-Ronikier w mistrzowski sposób opowiada o życiu w powojennym Krakowie. Po latach wojennej tułaczki matka ibabka pisarki trafiają doKrakowa. Jest wiosna1945 roku. Tamten powojenny Kraków dla bliskich pisarki to schronienie w słynnym później Domu Literatów przy Krupniczej, odbudowywanie życia i próby wskrzeszenia rodzinnego wydawnictwa. Tak wyglądał jej świat między jednym kataklizmem a drugim. Wtedy. s. 320, 22.00 dol.
Maria Krupa-Wilczek: Kilar. Geniusz o dwóch twarzach Leszek Możdżer: „Fascynująca podróż przez życie jednego z najciekawszych twórców ubiegłego stulecia. Sugestywna opowieść, w której nie tylko Kilar, ale i charyzmatyczne postaci drugiego planu (Penderecki, Komeda, Harasiewicz, Boulanger, Kutz, Zanussi i inni) grają główną rolę. Wpuszczają nas do jego pracowni, do kuchni i za kulisy. Towarzysząc im niemal czujemy smaki i zapachy, słyszymy barwy głosu bohaterów dramatu. To jest podróż o prawdziwie ludzkim wymiarze”. s. 400, 23.00 dol.
Ze świata kultury 12 Przegląd Polski
DODATEK KULTURALNY nowego
dziennika
GRUDZIEŃ 2015
No tat nik gru dnio wy CATHEDRAL CHURCH OF ST. JOHN THE DIVINE stjohndivine.org 1047 Amsterdam Ave. i 112th St., NY 12 XII 31 XII
Catedral Christmas Concert; godz. 7:00 wiecz. New Year's Eve Concert for Peace; 7:00 wiecz.
ST. THOMAS CHURCH saintthomaschurch.org 5 Ave.-53 St., NY
Mesjasz Händla; wykonawcy: The Saint Thomas Choir of Men and Boys z zespołem Concert Royal i solistami; godz. 7:30-10:30 wiecz. 17 XII koncert kolęd wykonaniu chóru kościelnego; godz. 5:30-6:30 wiecz. 8, 10 XII
CATHEDRAL BASILICA OF THE SACRED HEART
ZŁOTE BERŁO DLA TEATRU POLSKIEGO RADIA
ZDJĘCIE: EAST NEWS/ MATEUSZ JAGIELSKI
cathedralbasilica.org 89 Ridge St., Newark, NJ
Teatr Polskiego Radia otrzymał jedną z najważniejszych nagród w dziedzinie kultury w Polsce – Złote Berło. Po raz pierwszy w 17-letniej historii kapituła nagrody przyznała ją instytucji. Teatr Polskiego Radia został doceniony "za konsekwencję w prezentowaniu najwybitniejszych osiągnięć polskiego i międzynarodowego dramatopisarstwa; troskę o zachowanie piękna języka polskiego; twórczą i inspirującą obecność w życiu wielu pokoleń radiosłuchaczy; kształtowanie gustów i rozwijanie wyobraźni milionów Polaków". W uroczystej gali w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie uczestniczyli ludzie radia i teatru: reżyserzy, aktorzy, scenarzyści, pisarze, kompozytorzy, realizatorzy i dźwiękowcy. Prezes Polskiego Radia Andrzej Siezieniewski podkreślił, że nagroda zbiega się z 90-leciem publicznej radiofonii i Teatru Polskiego Radia, bowiem 29 listopada 1925 r. zabrzmiało pierwsze słuchowisko na żywo – Warszawianka na podstawie dramatu Wyspiańskiego. Nagrodę Złotego Berła Fundacja Kultury Polskiej ustanowiła w 1999 r. Jej fundatorem jest Bank Millennium. Na liście laureatów są m.in.: Jerzy Giedroyc, Wojciech Kilar, Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, Janusz Gajos, Tadeusz Różewicz, Wojciech Młynarski, Krzysztof Penderecki, Jerzy Stuhr, Danuta Szaflarska i Jerzy Maksymiuk.
FILMOWE LAURY
Dramat Jerzego Skolimowskiego 11 minut – ukazujący jedenaście minut z życia ośmiu głównych bohaterów – uznany został za najlepszy obraz Festiwalu Filmowego w Lizbonie i Estoril. Film jest polskim kandydatem do Oscara. Nagrodę za najlepszy film krótkometrażowy Matka Ziemia odebrał Piotr Złotorowicz. Natomiast wAmsterdamie na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Dokumentalnych triumfy święcił Don Juan Jerzego Śladkowskiego, ilustrujący codzienne życie 22-letniego mężczyzny cierpiącego na autyzm. Z kolei w stolicy Tajwanu Tajpej wybrano najlepszy film w języku chińskim. Najwyższe trofeum – Złoty Rumak – trafiło do rąk Hou Hsiao-hsiena, twórcy Zabójcy, którego akcja toczy się w IX wieku, w czasach panowania dynastii Tang. O wyborze najlepszego filmu europejskiego zadecydowali członkowie Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. LUX Film Prize przypadła Denizowi Gamze Ergüvenowi za film Mustang, ilustrujący losy pięciu sióstr pragnących uciec z zacofanej prowincji tureckiej.
wiedeński muzykolog Franz Ritter, snuje rozważania na temat kultury Wschodu i wspomina swoje podróże po krajach arabskich. Z kolei National Book Award w dziedzinie literatury pięknej przyznano Adamowi Johnsonowi za Fortune Smiles, zbiór sześciu opowiadań przepełnionych czarnym humorem i ironią. Za najlepszą pozycję w dziedzinie literatury faktu uhonorowano Ta-Nehisi Coatesa, autora pracy Between the World and Me, ilustrującej problemy rasowe w USA.
W MADRYCIE
Muzeum Reina Sofia przygotowało retrospektywę dzieł wybitnego malarza Andrzeja Wróblewskiego (1927-1957) zatytułowaną Recto/Verso. Zgromadzono na niej prace pochodzące z dwóch okresów twórczości artysty: z początków lat 40. i lat 50., kiedy to rozczarował się estetyką socrealizmu. Dyrektorka Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie Joanna Mytkowska powiedziała: „Wróblewski jest już chyba ostatnią z gwiazd polskiej sztuki powojennej, która pozostaje w zasadzie nieznana poza Polską”. Natomiast ANTYPODY w muzeum Prado do końca marca 2016 poW australijskim mieście Queensland otwar- dziwiać można ekspozycję pt. Ingres, poświęto 8. Trienniale Sztuki Współczesnej Azji i Pa- coną twórczości XIX-wiecznego malarza francyfiku. Do kwietnia w lokalnych galeriach oglą- cuskiego. Zgromadzono na niej 70 arcydzieł dać można prace 80 artystów z 30 krajów. Ingresa: portrety, akty (w tym słynną Wielką Szczególnym zainteresowaniem cieszy się wy- odaliskę wypożyczoną z Luwru) oraz płótstawa Kalpa Vriksha, poświęcona sztuce lu- na o treści historycznej i religijnej. dowej Indii, oraz przegląd niezależnych filmów SUSHI W OBIEKTYWIE filipińskich. Londyński fotograf David Stewart zdobył FRANCUSKI NOBEL Taylor Wessing Portrait Prize za zdjęcie Five W Paryżu prestiżową Nagrodę Goncourtów Girls – przedstawiające jego córkę, absolwent(i symboliczny czek w wysokości 10 euro) kę uniwersytetu, z czterema przyjaciółkami, jeotrzymał mieszkający obecnie w Barcelonie dzącą sushi w japońskim bistro. Siedem lat Mathias Énard. Jury wyróżniło jego poetycką wcześniej Stewart zrobił zdjęcie tym samym powieść Boussole, której główny bohater, dziewczynom, wówczas uczennicom szkoły
średniej, kiedy zajadały się frytkami w tanim londyńskim fast foodzie. Najlepsze fotografie, które wzięły udział w konkursie, oglądać można do 21 lutego w londyńskiej National Portrait Gallery.
CALATRAVA NAJLEPSZY Hiszpański architekt Santiago Calatrava wyróżniony został European Prize for Architecture. Nagrodę odebrał w World Trade Center w Nowym Jorku. Przewodniczący jury Christian Narkiewicz-Laine oświadczył: „Calatrava jest nie tylko architektem. Jest wizjonerskim teoretykiem, filozofem i marzycielem, prawdziwym artystą w dziedzinie inżynierii i architektonicznego ekspresjonizmu. Jego budynki nie są zwykłymi budynkami. To prawdziwe dzieła sztuki”. Najbardziej znane projekty Hiszpana to m.in. futurystyczne Ciudad de las Artes y las Ciencias w Walencji, dworce kolejowe w Berlinie i Lizbonie, Muzeum Sztuki w Milwaukee, podwieszany most w Sewilli i most Pokoju w Calgary.
KLASYKA I WSPÓŁCZESNOŚĆ W styczniu na scenie Roundhouse w Londynie odbędzie się premiera spektaklu baletowego Until the Lions. Twórcą choreografii jest wybitny tancerz i znawca indyjskiego tańca klasycznego kathak Akram Khan. Spektakl nawiązuje do epickiego poematu hinduskiego Mahabharata i opowiada tragiczną historię księżniczki Amby, porwanej w dniu ślubu przez zazdrosnego księcia Bhishmę. Nowatorskie przedstawienie Khana porusza problemy seksualności i przemijania. Artyście towarzyszyć będą tancerki: Ching-Ying Chien i Christine Joy Ritter oraz śpiewająca w języku bengalskim Sohini Alam i baskijski kontratenor David Azurza.
OPRACOWAŁA: MAŁGORZATA MARKOFF
16, 17 XII The Forty-Fifth Annual Christmas Carol Sing (jeden z najwspanialszych koncertów bożonarodzeniowych w północnym New Jersey); godz. 8:00 wiecz. (drzwi otwarte o godz. 7:00 wiecz.)
NJPAC Newark, NJ njpac.org 1 Center St. Newark, NJ
Mesjasz Händla w wyk. New Jersey Symphony Chamber Orchestra po dyr. Jacques'a Lacombe’a oraz Montclair State University Singers pod dyr. Heather J. Buchanan; godz. 3:00 ppoł. 20 XII
STATE THEATRE, NJ statetheatrenj.org 15 Livingston Ave., New Brunswick, NJ
Nutcracker (Dziadek do orzechów) Czajkowskiego w wykonaniu American Repertory Ballet; godz. 1:00 ppoł. (19, 20 XII); godz. 4:30 ppoł. (19, 20 XII); 7:30 wiecz. (18 XII) 31 XII Salute to Vienna – New Year's Eve Concert – w wyk. The Strauss Symphony of America pod dyr. Andrasa Deaka; w programie m.in.: walce Straussa, polki, arie z operetek, np. Wesoła wdówka, Zemsta nietoperza; godz. 6:00 wiecz. 18, 19, 20 XII
CARNEGIE HALL carnegiehall.org 881 7th Ave., NY 13 XII Christmas in Vienna – bożonarodzeniowy program chóru chłopięcego z Wiednia; godz. 2:00 ppoł. 21 XII Mesjasz Händla w wyk. Oratorio Society of New York pod dyr. Kenta Tritle'a; wykonawcy: Leslie Fagan – sopran, Sara Murphy – mezzosopran, Nicholas Phan – tenor, Matt Boehler – baryton; godz. 8:00 wiecz. 22 XII Mesjasz Händla w wykonaniu zespołu Musica Sacra i orkiestry pod dyr. Kenta Tritle'a; 7:30 wiecz.
NEW YORK CITY BALLET nycballet.com David H. Koch Theater 20 Lincoln Center, NY 3 XII-3 I The Nutcracker Balanchine'a; godz. w zależności od dnia
THE METROPOLITAN OPERA metopera.org 30 Lincoln Center Plaza, NY 5, 8, 12 XII Rigoletto Verdiego – partię Księcia Mantui śpiewa Piotr Beczała; godz. w zależności od daty przedstawienia (1:00 ppoł., 7:30 wiecz., 8:00 wiecz.)
MIESIĘCZNY DODATEK KULTURALNY
nowego dziennika
WWW.DZIENNIK.COM/PRZEGLAD-POLSKI REDAGUJE: JOLANTA WYSOCKA JW@DZIENNIK.COM