6 minute read

Temat numeru

SKĄD cZERpAć NADZIEjĘ W TRUDNych chWIlAch?

Kiedy z początkiem sierpnia 2021 r. podczas urlopu szliśmy – a raczej przeciskaliśmy się w tłumie ludzi – po uroczej gdańskiej starówce, trudno było uwierzyć, że zaledwie cztery miesiące wcześniej to miejsce wyglądało jak wymarłe. W zasadzie niemalże cały świat był wtedy inny: miasta świeciły pustkami, uczniowie uczyli się zdalnie, w ten sposób pracował też każdy, kto miał taką możliwość. Nawet na zewnątrz trzeba było nosić maseczki, a szpitale przypominały niedostępne twierdze. W miejscach użyteczności publicznej obowiązywał ścisły limit osób przypadających na metr kwadratowy, więc choć był to okres Wielkiego Tygodnia, w świątecznych nabożeństwach w naszym kościele uczestniczyła tylko garstka osób – podczas gdy w latach wcześniejszych nie mieściliśmy się w jego murach.

Advertisement

Lecz już w lipcu prawie wszyscy zapomnieliśmy o lockdownie, respiratorach i karetkach covidowych. Kto mógł, Lidia Czyż

wyjeżdżał na urlop, ciesząc się z odzyskanej „normalności”. My również –a nasza radość była szczególna, bo tych wakacji w ogóle mogło nie być…

„Wiesz, jak o tobie mówią? – spytała niedawno mojego męża koleżanka. – Współczesny Job”. Określenie bez wątpienia przesadzone, ale faktycznie seria chorób, jakie dotknęły Leszka, wydawała się wręcz nieprawdopodobna.

Wszystko zaczęło się w październiku 2019 r. od infekcji z wysoką gorączką. Lekarz zlecił kilka badań, których wyniki sugerowały konieczność operacji urologicznej. Tuż po niej, w nocy Leszek stracił przytomność, uderzył w ramę metalowego łóżka i wieloodłamkowo złamał nos i uszkodził żebra. Do domu wrócił w fatalnym stanie – z cewnikiem, posiniaczony jak Gołota po walce. Spać mógł wyłącznie na siedząco. A kilka dni później, 11 grudnia, doznał udaru niedokrwiennego mózgu. Doszło do całkowitej afazji, co oznaczało, że Leszek nie potrafił mówić, czytać, pisać ani liczyć. Nie umiał nawet określić, jak się nazywa ani gdzie mieszka, a gdy pytałam o imiona naszych wnuków, nie pamiętał, że je w ogóle ma.

Ksiądz, który nie potrafi złożyć zdania, czytać ani pisać?! To tak, jakby snajpera pozbawić dłoni! Miałam wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę… „On ma dopiero pięćdziesiąt osiem lat, co będzie mógł teraz robić?” – przemykało mi przez myśl.

Ale wbrew temu, co się działo, nie traciliśmy nadziei, którą dawała nam wiara, że Bóg o wszystkim wie i nad wszystkim czuwa. I wbrew wszystkim okolicznościom odczuwaliśmy niezwykły pokój wewnętrzny, który przewyższał nasze zrozumienie i który nie wypływał z nas, bo według specjalistów zarówno chory z udarem, jak i członkowie jego rodziny, często wpadają w depresję. To Najwyższy był naszą siłą i nadzieją, zgodnie z tym, co pisał król Dawid w Psalmie 23: Choćbym nawet

szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną.

I – ku zaskoczeniu lekarzy – udar, który ordynator określił jako masywny i „wielki jak pieron”, zaczął się „ładnie cofać”. Nie mieliśmy wątpliwości, że to CUD, wynik tysięcy modlitw, jakie płynęły z wielu miejsc w Polsce i na świecie.

Leszek, choć momentami był sfrustrowany i bezsilny, nie poddał się zwątpieniu. Zaczął intensywną rehabilitację poudarową: setki godzin spędził na ćwiczeniach logopedycznych, głośnym czytaniu (najpierw książeczek dla dzieci) i pisaniu (rozpoczynał od rysowania szlaczków, wypełnił dziesiątki książek z ćwiczeniami) i sesjach w komorze hiperbarycznej. Dziewięć tygodni przebywał w sanatorium, a rehabilitację zakończył, gdy rozpoczynał się pierwszy lockdown – wtedy dostęp do terapii został uniemożliwiony, ale w domu Leszek nadal gros czasu poświęcał na ćwiczenia.

Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Rehabilitacja przynosiła zaskakujące efekty i wtedy… oboje zachorowaliśmy na COVID-19. Był to w zasadzie początkowy okres pandemii i niewiele wiedziano o tej chorobie. Nawet lekarze panicznie się jej bali, a „covidowców” traktowano jak zadżumionych. Leżeliśmy więc odizolowani w domu – Leszek spał niemalże non stop, ja za to nie potrafiłam w ogóle spać, jeść ani skupić się nawet na kilka minut. Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak bezradna, wiedząc, że na tę chorobę nie ma żadnego lekarstwa, a z każdym dniem było gorzej. Po dwóch tygodniach mieliśmy wrażenie, że za chwilę tego nie wytrzymamy i umrzemy.

W końcu po wielogodzinnych błaganiach udało się wezwać pogotowie i znaleźliśmy się w szpitalu. Gdy potem pytano mnie: „Jak było?”, określałam to krótko: „To było piekło”. Jednak po szesnastu dniach wyszłam do domu, za to u Leszka pojawiły się powikłania: drętwiały mu nogi, nie potrafił nawet stać, nie mówiąc o chodzeniu. Powróciły także objawy afazji, które pojawiały się zawsze w sytuacjach stresowych. „Co ze mną będzie? – pytał z rozpaczą. – Nie mogę mówić, a teraz jeszcze chodzić. Do czego się nadaję?”.

Ale znów z wielu miejsc płynęły modlitwy, a Bóg wlewał w nasze serce pokój i nadzieję. Leszek drugi raz znalazł się na oddziale neurologicznym. Specjalistyczne badania, w tym ogromnie nieprzyjemne punkcje, wykazały, że to zapalenie rdzenia kręgowego. Jak powiedział lekarz: Leszek był w tym momencie jedynym takim przypadkiem na Śląsku, być może w Polsce, a nawet na świecie. Otrzymał czterdzieści kroplówek z pentaglobulinami i znowu doświadczyliśmy, że Bóg czyni wielkie, niezbadane rzeczy i cuda, którym nie ma miary (Księga Joba 9,10), bo ze szpitala wyszedł – ku zaskoczeniu lekarzy – na własnych, choć słabych nogach. Wkrótce znalazł się na kolejnej rehabilitacji w sanatorium.

Lecz to nie był jeszcze koniec… bowiem gdy miesiąc później zgłosił się na kontrolną wizytę u neurologa, ten, dochodząc przyczyny udaru, zlecił specjalistyczne badania kardiologiczne, które wykazały, że Leszek ma… dziurę w sercu (fachowo PFO – przetrwały otwór owalny). „Boże, czy to się nigdy nie skończy?” – pytaliśmy, a jednak nie mieliśmy wątpliwości, że to wszystko ma jakiś sens. „Widocznie Bóg chce mnie jeszcze czegoś nauczyć” –mówił Leszek. Operację serca przeszedł w listopadzie, a pół roku później… znów znalazł się w sanatorium.

Od grudnia 2020 r. – dwanaście miesięcy po udarze – co niedzielę (z polecenia neurologopedki, by przezwyciężył poudarowy stres przed publicznymi wystąpieniami) w trakcie nabożeństw wygłaszał 10-minutowe „Słowo na niedzielę”. Początkowo samo przygotowanie krótkiego tekstu zajmowało mu co najmniej kilka godzin i nastręczało mnóstwo trudności, ale z tygodnia na tydzień widać było progres. A 8 maja, w Dniu Zwycięstwa, Bóg dokonał tego, co wydawało się niemożliwym – Leszek po raz pierwszy od półtora roku poprowadził nabożeństwo i wrócił do obowiązków, w tym do udziału w budowie nowego Centrum Parafialnego, którego otwarcie zaplanowano na wrzesień 2021 r.

Nasz syn żartuje, że tato mógłby napisać „Mały przewodnik po oddziałach szpitalnych” – spędził bowiem ponad pięćdziesiąt dni na pięciu oddziałach i piętnaście tygodni w sanatoriach. Na to wszystko nałożyła się „sceneria koronawirusowa” i kilka niełatwych przeżyć: z powodu COVID-19 straciliśmy kilka bliskich osób, moja mama sto dni przebywała w szpitalu. Jednocześnie – w tym samym czasie –doznaliśmy wprost niewyobrażalnej dobroci aniołów w ludzkiej postaci, które nas leczyły, dożywiały, woziły, wspierały finansowo.

Przeszliśmy przez długą, bolesną dolinę, być może Leszek już nigdy nie dojdzie do pełni zdrowia, lecz Bóg potwierdził to, co powiedział do proroka Jeremiasza: Oto Ja jestem Pan, Bóg wszelkiego ciała: Czy jest dla mnie coś niemożliwego? (Księga Jeremiasza 32,27). Gdy było nam najtrudniej, czuliśmy, że Bóg brał nas za rękę –a może na ręce? – i prowadził.

Czasem pytaliśmy Go: „Jaki jest w tym cel?”, jednak nie wątpiliśmy, iż On wie, co robi. Wierzyliśmy, że nawet te najczarniejsze momenty naszego życia nie dzieją się bez powodu i Jemu nic nie wymyka się spod kontroli – nawet jeśli wszystkie okoliczności wydawały się świadczyć, że jest inaczej.

Chyba każdy kiedyś stawiał sobie i Bogu pytanie „dlaczego?”. Być może wykrzyczał je zrozpaczony w przestrzeń nieba. Bo nie jest łatwo wyznać: „Nie rozumiem, a jednak będę ufać”. Czasem dopiero z perspektywy czasu przekonujemy się, że Bóg, dla którego nie ma słowa „niemożliwe”, wie lepiej, co jest dla nas szczęściem, a co nieszczęściem. Dziś, choć może dziwnie to brzmi, jesteśmy Mu… wdzięczni za te wszystkie doświadczenia. Chociaż nadal wielu rzeczy nie rozumiemy, ale… czy musimy rozumieć?

This article is from: