Zaproszenie do lektury
Latem 1963 r. Benedetta Bianchi Porro była przykuta do łóżka: straszliwa choroba (neurofibromatoza, to jest seria małych guzów niszczących system nerwowy) odebrała jej słuch, węch, a na końcu także wzrok.
Benedetta komunikowała się ze światem zewnętrznym za pomocą ręki, którą przekazuje się znaki języka migowego.
Wszyscy moglibyśmy powiedzieć: „Biedna Benedetta! Kto wie, ile rozpaczy kryje jej serce!”. Tymczasem wcale tak nie było. Benedetta była pogodna, ponieważ pokora skruszyła okowy rozpaczy, umożliwiając mimo bólu odczuwanie Bożej miłości. Benedetta wciąż powtarzała: „Bóg jest obecny także w cierpieniu! Jakże piękne jest życie, nawet w swych dramatycznych aspektach; chciałabym znaleźć odpowiednie słowa, by podziękować Temu, który mi je dał”.
Wróćmy do lata 1963 r. Mama przekazała Benedetcie, za pomocą komunikacji migowej, pełen rozpaczy
5
list, który młody niepełnosprawny człowiek o imieniu Natalino napisał do redaktora naczelnego pisma
„Epoca”. Benedetta (w takim stanie!) natychmiast odpowiedziała: „Mamo, chcę napisać do Natalina”. I takie wspaniałe słowa popłynęły z jej serca:
Drogi Natalino, w „Epoce” wydrukowano twój list. Za pomocą ręki przekazała mi go mama. Jestem głucha i ślepa, dlatego wszystko jest dla mnie dość trudne. Ja także, jak ty, mam dwadzieścia siedem lat i od dawna jestem unieruchomiona. Zachorowałam na atrofię w czasie, gdy dobiegały końca długie studia: kończyłam medycynę w Mediolanie.
Od dawna skarżyłam się na głuchotę, w którą lekarze początkowo nie wierzyli. Dalej tak żyłam, oni mnie nie słuchali, a ja pogrążyłam się w studiach na kierunku, który tak bardzo kochałam. Miałam szesnaście lat, kiedy zaczęłam studia. A kiedy już je kończyłam, dopadła mnie choroba. Miałam przed sobą ostatni egzamin, a mój niedoszły dyplom posłużył mi tylko do zdiagnozowania samej siebie: bo dotychczas nikt nie rozumiał, w czym rzecz.
Jeszcze przed trzema miesiącami cieszyłam się dobrym wzrokiem: teraz widzę noc. Lecz mimo krzyża, jaki dźwigam, nie rozpaczam. Wiem, że pod koniec życia czeka na mnie Jezus.
Cześć, Natalino, życie jest krótkie; szybko mija.
Wszystko jest króciutką kładką, niebezpieczną dla tych, którzy bez umiaru chcą korzystać z życia, lecz bezpieczną dla tych, którzy współpracują z Jezusem, by dotrzeć do Ojczyzny. Ściskam cię. Twoja siostra w Chrystusie Benedetta.
6
Historia Angeli, która 8 grudnia 2010 r. przyjęła imię Mariangela, jest opowieścią o cudzie: Bóg
jest obecny nawet w cierpieniu, a z Nim cierpienie nie jest już cierpieniem, bo miłość Boża zmienia je i przezwycięża.
W życiu Mariangeli było wiele trzęsień ziemi: pierwszym było odrzucenie przez mamę. I to odci-
snęło na niej głębokie piętno.
Kiedy byłem kapelanem w więzieniu Regina Coeli w Rzymi e, poznałem młodego człowieka, który w wieczór Bożego Narodzenia 1971 r. zwierzył mi się ze swej rozpaczy spowodowanej tym, że nie zaznał miłości mamy ani taty. Tak do mnie
pisał:
Jest Boże Narodzenie! Rodzinne święto! A ja cierpię, bo Boże Narodzenie przypomina mi, że nie mam rodziny. Jestem synem prostytutki i nie znam ojca: czasem mi się zdaje, że urodziłem się bez rodziców.
Krzyczę w sobie i pragnę tego, co życie gwałtownie mi zabrało, i chciałbym, jak wariat, biec ulicami, aby przynajmniej zobaczyć... mamy.
Chciałbym zachwycić się ich widokiem, kiedy całują swe dzieci, a potem chciałbym zatrzymać się i popatrzeć na dzieci, by poczuć, co czują w tych błogich chwilach, których nigdy ja sam nie zaznam. Potrzebuję pieszczoty, słodkiego głosu nazywającego mnie „synem”!
Mamo! Mamo Boża, czy przynajmniej Ty mnie kochasz? Mamo Jezusa, jeśli mówisz, że tak, poca-
łuj mnie dziś wieczorem, kiedy będę usypiał, i zabierz do siebie do nieba. Zrób to spokojnie! Nikomu
7
nie zaszkodzisz, bo jestem sam. Nikogo nie zostawię i nikt nie zapłacze, bo ja nie istnieję.
Ten młody człowiek popełnił samobójstwo, bo nie spotkał takich osób jak Chiara Amirante, Mariella, siostry augustianki z Cascii... i wielu innych serc, które potrafiłyby mu przekazać wyraźne sygnały miłości Bożej. Mariangela spotkała je! Dlatego poczuła silną potrzebę opowiedzenia swojej historii, by nas pouczyć i skłonić do tego, abyśmy każdego dnia dzielili się miłością Boga, który nieustannie wysyła do naszych serc promienie swojej miłości, abyśmy stali się dla innych Bożym przytuleniem osuszającym łzy i przynoszącym szczęście.
Tak! Bo jeśli Bóg jest miłością – a jest nią! – to tylko przeżywając miłość, czuje się Boga, doświadczając radości Bożej, która jest jedyną prawdziwą radością. Jak twierdzi słusznie Fiodor Dostojewski: „Bóg jest wyłącznym właścicielem prawdziwej radości”.
Mariangela doświadczyła tego i opowiada po to, by nas zarazić swym zdumiewającym olśnieniem. Dziękuję za ten wspaniały dar!
kard. Angelo Comastri wikariusz generalny Jego Świątobliwości w Watykanie archiprezbiter Bazyliki św. Piotra
8
Przedmowa
Znam Mariangelę od kilku lat. Choć wiele mi się zwierzała, czytając te strony, wielokrotnie ulegałam wzruszeniu. Przeczytałam książkę jednym tchem, co nieczęsto mi się zdarza.
W obliczu działania łaski i wspaniałości, jakie się w niej dokonały za sprawą Pana, można tylko z zachwytem powiedzieć: Boże, dziękuję. Często życie funduje nam wiele cierpień. Jeśli nie otworzymy się na Ducha Świętego, ryzykujemy skrzywdzenie siebie samych oraz innych. Z ofiar staniemy się oprawcami.
Mariangela od małego zaznała egoizmu dorosłych, a w konsekwencji strach i złość porzucenia sprawiły, że zamknęła się we własnej skorupie. Poznała najbardziej podstępne zło, to, które uśmierca serce, duszę i umysł. Mimo to w tym wszystkim obecny był miłosierny Bóg, który nigdy nie opuszcza, który cierpliwie czeka, bo tylko Jego miłość uzdrawia, byśmy mogli uzdrawiać innych. Bóg nie rezygnuje z tego, żebyśmy mogli doświadczyć Jego
9
miłości. Wie, że tylko wtedy odnajdziemy radość życia, jak mówi św. Augustyn.
Mariangela nie zaznała takiej miłości, a kiedy doświadczyła prawdziwej miłości pierwszy raz, została jej ona odebrana. Taki los wydaje się doprawdy okrutny!
Jednak Bóg słyszy krzyk swych dzieci... Chiara Amirante, która postanowiła kochać Bożym sercem najbiedniejszych i opuszczonych, stała się narzędziem, by powiedzieć Mariangeli, że miłość istnieje, że Bóg jest miłością, i że chwytając się Jego, można wyjść z otchłani zła, by z Jego obecnością odzyskać radość życia. Przytulenie Chiary było przytuleniem Boga Ojca, który uratował Mariangelę, budząc ją z odrętwienia ciemności i mroku. Droga była powolna, niełatwa, lecz towarzyszyła jej w każdej chwili miłość. Po tym pierwszym uścisku nastąpiło wiele innych, które przywróciły jej ufność, siłę i nadzieję.
Towarzyszyło jej w tej drodze wiele aniołów, które chciały jej dobra i umocniły w niej pragnienie odrodzenia się i nowego życia. Udało się jej z pomocą Ducha Świętego, który zamieszkuje nasze serca i który cały jest Bożą miłością.
Teraz Mariangela opiewa Boże cuda i opowiada wszystkim o swoim doświadczeniu. Może się tak zdarzyć, że wielu braci i wiele sióstr dotknie miłość Boża, gdy przeczytają tę opowieść o cierpieniu i miłości. Wszyscy możemy sobie uświadomić wartość objęcia i przytulenia, jakim się obdarza i jaki się otrzymuje, i wszyscy możemy bardziej szczodrze obdarzać nim innych, tak męża, jak i żonę,
10
współtowarzysza i współtowarzyszkę, krewnych i przyjaciół, tak aby każdy mógł poznać Jezusa, na wzór tego, co pisze Edyta Stein: „Szukałam miłości i spotkałam Jezusa”.
s. Maria Natalina Todeschini OSA klasztor św. Rity w Cascii
Wstęp
Jestem w drodze do Padwy. Jest piękny słoneczny
dzień, są ze mną Salvatore L. i Elisabetta P. Wyczuwa się między nami emocje. Jutro jest nadzwyczajny dzień, wyznaczający ważny etap w moim życiu: dzień mojego chrztu!
Dołączamy do Alvara, Cristiny i innych przyjaciół, przybyłych z tej okazji. Wraz z nimi spotykam
się z biskupem Antoniem Mattiazzem. Rozmawiamy na osobności przed uroczystością przyjęcia sakramentu. Jak dobry ojciec, biskup przypomina mi główne prawdy wiary. Długo rozmawiamy o Jezusie i kolejny raz uświadamia mi znaczenie tego, co za chwilę otrzymam.
Po zakończeniu spotkania wracam do przyjaciół.
Wspólna kolacja jest małym wstępem do uroczysto-
ści. Wszyscy razem, zebrani przy jednym stole, śmiejemy się, żartujemy i między jednym a drugim dow-
cipem staramy się opanować emocje i wzruszenie, jakie nam towarzyszą. Czuję się naprawdę jak w rodzinie. Pan, potrafiący sprawić, że wszystko staje się
13
nowe, uzdrowił – i każdego dnia uzdrawia – moje zranione serce. Szczere uczucie tych, którzy mi towarzyszą w tej cudownej i decydującej chwili, sprawia, że moje serce czuje się jak w domu.
Po skończonej kolacji żegnam się ze wszystkimi i wracam do hotelu. Przechodzę długim korytarzem, zostawiając za sobą wszystkie hałasy i głosy, także te dla mnie najdroższe. Pragnę znaleźć się w moim wewnętrznym domu, w ciszy i skupieniu.
Zamykam drzwi pokoju i oto następuje intymne spotkanie z Bogiem. Myślę o tym, co mi mówił biskup kilka godzin temu, tłumacząc, na czym polega sakrament chrztu: narodziny do nowego życia, stanie się nową istotą, stanie się Bożą córką... Sam Jezus, zmarły na krzyżu dla mnie, zaszczepia mnie w sobie jak pęd winorośli. Niepohamowana radość napełnia moje serce: „Powiedziałem wam to, aby wypełniała was moja radość i aby ta radość była doskonała”1 .
Z tej nowej perspektywy rozmyślam tego wieczora o krzyżu i cierpieniach, jakie przeżyłam. To źródło wody tryskające z boku Chrystusa, zmywając wszystkie grzechy, teraz zmywa moje grzechy: wymiata złudzenie, że jestem bogiem swojego życia. Dziś moje ramiona stoją otworem, by zebrać i przyjąć tę wodę ze źródła zbawienia.
Nie ściskam już gwoździ i młotka, za pomocą
których wielokrotnie krzyżowałam Chrystusa. Te narzędzia śmierci, którymi ukrzyżowałam też samą
14
1 J 15, 11.
siebie, sprawiając, że życie stało się piekłem, zaczęły wypadać mi z rąk ponad dziesięć lat temu. To była moja droga odrodzenia, powrotu do światłości po doświadczeniu najciemniejszej otchłani. W ten wieczór prawdziwej i głębokiej radości męczy powracanie do tej otchłani, ale muszę i chcę to zrobić, powierzając się w Twoje, Panie, ręce i otwierając przed Tobą swoje serce:
Dziękuję Ci, Jezu, za dziś, w którym żyję, za jutro, które na mnie czeka, za to, że wyrwałeś mnie z ciemności, w jakiej się ukryłam i zagubiłam.
Prowadzona Twoją ręką, która mnie nigdy nie puściła, przemierzam w tę noc łaski i światłości mroki, w których byłam, lecz chcę to zrobić, nie zatrzymując się na szczegółach, nie zagłębiając się zbytnio, ponieważ to, co przeżyłam, już przeszło: Ty, Panie, sprawiłeś, że wszystko jest jak nowe, i chcę z Tobą przejść przez to ogromne cierpienie jedynie na tyle, na ile posłuży to, by mi ponownie uzmysłowić, że nie zaprzestaniesz nigdy poszukiwać mnie i kochać. Szukałeś mnie, gdy cię kopałam i odrzucałam na wszelkie możliwe sposoby, kochałeś mnie, kiedy wciąż uciekałam – bo Ty jesteś Miłością.
15
Padwa, 7 grudnia 2010
Rozdział 1 W mroku
Nadmiar miłości może zabić, podobnie jak jej brak
W grudniu 1997 r. moje przekonanie: „Bóg nie istnieje!” zaczyna się chwiać. Do tego momentu z całą pewnością Bóg dla mnie nie istnieje: myślę, że osoby chodzące do kościoła to frajerzy, a księża i siostry wybierają tę drogę, żeby się urządzić. Dręczy mnie w sercu wątpliwość: Jeśli to prawda, że Bóg jest miłością, to czemu istnieje na świecie cierpienie? Nie znajduję odpowiedzi. Jedyne, co wiem, to istnienie cierpienia w moim życiu – od chwili narodzin.
Pierwsze lata życia spędzam w domu dziecka w Ligurii, po tym jak rodzice mnie porzucili. Nie jest to przyjemne miejsce, to lata poważnego dyskomfortu psychicznego.
W wieku czterech lat zostaję adoptowana przez rodziców, którzy mnie kochają, ale ja nie jestem w stanie ani przyjmować miłości, ani nią obdarzać. Dotąd nikt mnie tak naprawdę nie kochał. „Nadmiar
17
miłości może zabić, podobnie jak jej brak”, jak śpiewa Queen...
To, że jestem dzieckiem adoptowanym, staje się moim alibi w rodzinie i poza nią. Kiedy któryś z nauczycieli narzeka na mnie, rodzice usprawiedliwia-
ją każde moje zachowanie: „Jest adoptowana”. Nawet oni nie byli przygotowani, żeby mnie przyjąć. Mamy lata siedemdziesiąte, nie przez przypadek nazywane „latami łatwych adopcji”. W domu dziecka stworzyłam swój własny świat, do którego nikt nie ma dostępu, nawet rodzice. Moja skorupa zacznie pękać po wielu, wielu latach i w następstwie bardzo długiej drogi terapeutycznej.
W szkole nauczyciele muszą mieć do mnie świętą cierpliwość; ożywiam poranki na wszelkie sposoby.
Jestem przyzwyczajona do uwag w dzienniczku. Jedynie nauczycielka włoskiego zamiast mówić: „Angela, dzienniczek!”, pyta: „Jak się masz?”. W jej słowach odczuwam coś nowego: czuję się akceptowana i kiełkuje we mnie malutkie ziarno miłości. Tym, który czuwa, by nie obumarło, jest dziadek Deodato, postawny niebieskooki mężczyzna, który przypomina mi dziadka Heidi. Uważa się za ateistę, nie chodzi do kościoła i nie znosi proboszcza. Mówi, że wygłasza zawsze te same kazania pogrzebowe, i dlatego zastrzega:
– Angela, na moim pogrzebie żadnych kazań.
Dziadek mnie kocha i chroni. U niego się chowam za każdym razem, gdy wpadam w kłopoty.
Pamiętam, jak pewnego dnia zaprowadził mnie nad strumyk wpadający do jeziorka. Miałam czternaście czy piętnaście lat. Dziadek wziął do ręki garstkę ziemi i wrzucił do wody, mówiąc:
18
– Pamiętaj, że twoja dusza jest jak to jeziorko.
Zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie chciał ją zbrukać, ale zawsze też będzie ktoś inny, kto ją oczyści. A nie był wierzący!
Mam jeszcze w pamięci głos dziadka. Nigdy nie zapomniałam tych słów: przyświecały mi w najczarniejszych chwilach i jestem pewna, że jutro, kiedy „moje jeziorko” znów będzie czyste, dziadek będzie ze mną.
Jako nastolatka nie znoszę żadnych zasad: wznoszę wysokie mury przed otaczającymi mnie osobami: czuję się jak w wędzidle, nie czuję się kochana, nie umiem kochać, nikt mnie nie rozumie.
Kiedy mam osiemnaście lat, nagle postanawiam wyprowadzić się z domu. Oznajmiam to rodzicom, najbliższym krewnym i oczywiście dziadkowi. Nie chcę być już traktowana jak „inna córka”, córka adoptowana. Szukam miejsca, w którym poczuję się jak w domu.
Kiedy jestem na ostatnim roku ekonomii, podczas misji ludowej poznaję księdza. Dla zmiany klimatu postanawiam pożyć we wspólnocie religijnej, którą ksiądz założył. Pomimo wewnętrznego cierpienia, pomimo wewnętrznej burzy, Pan w jakimś sensie przyciąga mnie.
Kiedy jestem we wspólnocie, dostaję telefon:
„Dziadek jest w ciężkim stanie”. Natychmiast jadę, a kiedy jestem już w szpitalu, nie poznaję go: postawny mężczyzna, jakiego pamiętam, jest jak szkielet.
Zbliżam się do jego łóżka, a on mi mówi:
– Pamiętaj, nie oglądaj się wstecz, idź zawsze do przodu.
19
To było nasze ostatnie spotkanie. O jego śmierci dowiem się dopiero po kilku miesiącach.
W okresie spędzonym we wspólnocie niektóre wewnętrzne rany znów zaczynają krwawić. Cisza życia klasztornego powiększa dodatkowo moje złe samopoczucie. Cierpienie jest tak głębokie, że kolejny raz zamykam się w swoim świecie.
Nawet tu nie mogę zaznać spokoju. Wewnętrzne głosy wciąż mnie oskarżają. Poczucie winy mnie paraliżuje. Obsesyjna myśl: „Angela, jesteś nic niewarta!” zatruwa mój umysł, sączy się kropla po kropli. Moje poczucie wartości jest zerowe, jestem problemem dla samej siebie i dla innych. Kolejna porażka: nie potrafiłam sprawić, by mnie pokochali rodzice naturalni, nie potrafiłam zaaklimatyzować się w rodzinie adopcyjnej, nie zdołałam skończyć studiów i nie umiałam się dostosować do życia we wspólnocie. Takie myśli mnie dręczą.
8 grudnia 1987 r. wracam do domu. Wszyscy mnie oczekują, ale najpierw idę na cmentarz do dziadka Deodato. Kiedy staję przy jego grobie, zaczynam rozumieć, że dziadka tam nie ma, ale jest w moim sercu.
Pozbawiona korzeni
Rodzina otwiera przede mną drzwi, ale stawia wyraźne warunki: muszę się udać do specjalisty. Niestety, to co się wydawało dobrym pomysłem, okazało się przyczyną całkowitego odsunięcia się od nich.
20
Nie potrafimy nawiązać dialogu: dorosłam, zmieniłam się; moi rodzice są przestraszeni tym, że ciągle ich odrzucam. W tej sytuacji każda okazja jest dobra, by im wymawiać: „To nie urząd ma decydować, kto jest moim ojcem i moją matką”. Tak często myślę i mówię.
Dla mnie są tylko rodzicami, których mi narzucono, nie potrafię inaczej ich postrzegać.
Ponownie opuszczam dom, ale pozostaję w Ligurii. Zaczynam pracować na zmywaku w restauracji, interesuję się kuchnią i wkrótce zostaję kucharką. Przy kuchni znajduję sposób na wyrażenie siebie, na komunikowanie swoich emocji, na powiedzenie, kim jestem. W krótkim czasie mam w rękach zawód dający mi niezależność, na której mi zależy. Czuję się zrealizowana. Podróżuję po Włoszech i Europie.
Świetnie zarabiam i pieniądze stają się moim idolem w życiu: im mam ich więcej, tym więcej pragnę.
Żyję, nie przywiązując się do niczego ani do nikogo.
Łudzę się, że prawdziwa wolność polega na tym, by robić to, co chcę. Żyję w świecie „fantastycznym”:
żadnych zasad, żadnych skrupułów, żadnego respektu. Jeśli ktoś mi staje na drodze, depczę go.
Żyję w kłamstwie, w stosunku do siebie samej i do innych. Nikomu nie ufam. Mam jednego narzeczonego w sezonie letnim, innego w zimowym i jeszcze innego podczas urlopu.
Ż yję pozbawiona korzeni, jak nomada, moje związki są „jednorazowe”.
W roku 1991 jestem szefem kuchni w dużym hotelu. Zaprzyjaźniam się z chłopcem, który dostarcza mięso. Myślę: Kolejny numer do mojej kolekcji
21
mężczyzn. Zaczynamy się spotykać i przy nim potrafię się otworzyć.
Spostrzegam, że ma w samochodzie różaniec, ale niezbyt mnie to obchodzi. Jest chłopcem, jakiego niejedna mama pragnęłaby dla swej córki: jest doskonały. Odkrywam, że jedyną jego „wadą” jest to, że jest autentycznym katolikiem.
Na trzecim spotkaniu wciąż nie kończymy w łóżku i wtedy pytam znienacka:
– Luca, masz jakiś problem?
– Nie, dlaczego?
– Już trzeci dzień się spotykamy i jeszcze nie poszliśmy do łóżka.
– Do łóżka? Nie, do łóżka pójdziemy po ślubie, o ile taki się odbędzie.
Włosy mi stanęły na głowie.
– A kto nam każe czekać?
– Dla mnie to ważne. Jestem chrześcijaninem i nie mogę wyłączyć Chrystusa z naszej miłości.
Nie rozumiem, ale akceptuję i o dziwo – mimo tych, wydawałoby się, przestarzałych i absurdalnych dla mnie poglądów – po raz pierwszy czuję się kochana, chroniona i szanowana jako kobieta.
Z biegiem czasu odkrywam, że tym razem jestem naprawdę zakochana. Uczę się patrzeć mu w oczy, głaskać jego ręce i rozumieć jego emocje. Wszystko staje się obopólnym darem: mówienie o pracy, dzielenie ze sobą dni, marzenie o wspólnej przyszłości...
Jego delikatność przejawia się we wszystkim, nawet w najmniejszych sprawach: aby tylko być ze mną, on, który nie lubi piłki nożnej, znosi cały mecz, minuta po minucie. Nie prosi mnie, bym chodziła na
22
msze, nie osądza, nie stawia warunków: odpowiadam mu taka, jaka jestem. Dziś myślę, że zmieni-
łam się także dzięki skrytym modlitwom Luki.
Kiedy otrzymuję propozycję nowej pracy, prze-
prowadzam się do innego miasta, ale tym razem nie zmieniam narzeczonego.
Pewnego razu Luca przychodzi do mnie i mówi:
– Muszę z tobą pomówić. Mogę wejść?
Nigdy nie wchodził do mnie, ponieważ mieszkam sama. Pierwszą moją myślą było: Zdaje się, że wpadł po uszy! Tym razem się udało...
Siada w ku chni, patrzy na mnie poważnym wzrokiem.
– Rozmawiałem ze swoim ojcem duchowym. Nadeszła chwila, by cię zapytać: Czy wyjdziesz za mnie?
– Z kim o tym rozmawiałeś? Kto to jest ojciec duchowy? Jeśli chcesz mnie poślubić, to idź do urzędu stanu cywilnego, wybierz termin, dwa podpisy i jesteśmy małżeństwem!
Luca jak zawsze z cierpliwością tłumaczy, kim jest ojciec duchowy i że dla niego najważniejsze jest, byśmy wzięli ślub kościelny.
– Ślub w kościele? Nigdy w życiu! Przecież wiesz, że jestem niewierząca. Nie mam zamiaru nikogo oszukiwać.
Luca wyjmuje asa z kieszeni:
– Wiem. Nie proszę cię, żebyś udawała. Poinformowałem się: możemy wziąć ślub mieszany. Ty oznajmisz, że jesteś ateistką i nie przystąpisz do komunii, ale dasz mi możliwość przystąpienia do sakramentu małżeństwa.
23
Chwytam się brzytwy i odwołuję się do mojego genueńskiego pochodzenia:
– A ile kosztuje takie małżeństwo mieszane?
– Nic. Musisz tylko być ze mną w kościele.
– No to zróbmy pierwszy krok. Dwa lata celibatu to wieczność! Zorganizuj wszystko. Mnie powiesz kilka dni wcześniej, wezmę sobie wolne w restauracji, przećwiczymy to i w końcu razem wrócimy do domu.
Luca rozpoczyna przygotowania, ale tymczasem zaczyna z nagł a chudnąć. Z badań wynika, że ma AIDS w zaawansowanym stadium. Mówią mu, że zaraził się podczas transfuzji przeprowadzonej w następstwie wypadku drogowego. Przebywa w szpitalu.
Pamiętam złość i nerwowość, z jakimi traktowałam kolegów z pracy, rozpacz ogarniającą powoli każdy skrawek duszy. Pamiętam Angelę z tych dni i odczuwam dla niej współczucie. Ciało mojego narzeczonego ulega zmianom, zżerane przez chorobę, a ja się szarpię, myśląc tylko o sobie: I gdzie jest ten twój Bóg? Co złego Mu zrobiłam? Dlaczego cię nie ratuje? Jestem egoistką, myślę tylko o swoim cierpieniu.
Pod koniec Luca nie jest już w stanie mówić, lecz gdy zadaję mu to pytanie, wciąż to samo, zawsze ma jedną odpowiedź: unosi palec i wskazuje na krzyż. Nie rozumiem, nie znam jeszcze mowy krzyża.
Cztery dni przed datą małżeństwa Luca odchodzi. Wszystko zorganizował: lilie na ołtarzu, księża w białych szatach, dzwony bijące uroczyście jak na Wielkanoc.
24
To wszystko wydaje mi się absurdalne: podczas gdy ja umieram z cierpienia, wokół mnie odbywa się, jak to odczuwam, farsa. Widzę tylko okrutnego Boga, który zabrał jedyną prawdziwą miłość w moim życiu.
Wieczorem w dniu pogrzebu idę na plażę. Jestem sama ze swą rozpaczą. Krzyczę do nieba:
„Boże, jeśli istniejesz, zniszczę cię, ale jeśli Cię nie ma, spędzę życie mówiąc światu, że nie istniejesz!”.
Tym krzykiem wydałam Bogu wojnę, lecz zamiast zniszczyć Jego... zaczęłam niszczyć siebie samą.
Tego wieczoru weszłam na autostradę w kierunku piekła.
Zejście do piekieł
Wygrywam konkurs na kierownika sieci restauracji w jednym z miast na północy Włoch. Jestem smutna, zła i całkowicie zamknięta w swoim cierpieniu. Koleżanka namawia mnie do uczestnictwa w zajęciach relaksacyjnych ze swoimi przyjaciółmi. Nie zdając sobie sprawy, co mnie czeka, postanawiam spróbować, w końcu nie mam nic do stracenia.
Prześladuje mnie ciągły wewnętrzny niepokój. Bez Luki nic nie ma sensu. W sercu wciąż wybrzmiewa jedno pytanie: Dlaczego?
Wchodzę do mieszkania i idę wąskim korytarzem pełnym obrazów przedstawiających unoszące
się anioły. Dochodzę do pokoju: światło jest przy-
ćmione, odurza mnie zapach niby kadzidła; łagodne dźwięki harfy i fletu przeplatają się z odgłosami
25
natury. Czuję się tu bezpiecznie i myślę, że nic złego nie może mi się zdarzyć.
Jest nas czterech mężczyzn i cztery kobiety. Koleżanka mówi, żebym położyła się na dywaniku i zamknęła oczy. Nie potrafię ich zamknąć, choć wydaje się, że mam poczucie bezpieczeństwa. Nie mam zaufania. Zwraca się do mnie:
– A teraz przyłożę dłonie do różnych części twojego ciała. Wyjdzie stamtąd negatywna energia, a ja ci przekażę moją pozytywną energię.
Początkowo nic nie odczuwam. Kręcę się i ciężko oddycham, nagle czuję jej dłonie, jak dotykają niektórych części mojego ciała: zatrzymują się na sercu i na żołądku. Dopiero wtedy się uspokajam.
Po skończonym seansie przenosimy się do kuchni na prowizoryczną kolację. Przed rozejściem się koleżanka podaje mi pomalowany kamyk i mówi:
– Noś go zawsze ze sobą. Uchroni cię przed złymi prądami.
Przy całej mojej niewiedzy wydaje mi się to jakąś religią. Pokazują mi zdjęcia założyciela i jego wize-
runek uspokaja mnie: Osho jest starszym człowiekiem ubranym na biało, z długą brodą. Myślę: Na pewno nic złego mi nie zrobi.
Mam już wychodzić, kiedy dobiega mnie wołanie:
– Poczekaj, Angela, trzeba wnieść opłatę.
Pierwszy seans kosztuje mnie pięćdziesiąt tysięcy lirów. Dopiero później odkrywam, że uczestniczyłam w seansie reiki.
To dopiero pierwszy krok w kierunku samozniszczenia.
26
W kolejnych tygodniach uczęszczam na seanse grupowe. Około trzeciego razu wciąż się bronię, jestem jak skała. Mam w sobie barierę, która mnie odgradza od „dobrostanu”, jakiego pragnę; jestem niespokojna, w żaden sposób nie potrafię zamknąć oczu i zrelaksować się; chcę mieć wszystko pod kontrolą. Szkoda, że nie posłuchałam swojego instynktu...
Moją drogę do piekieł przyśpiesza pozornie niewinne pytanie:
– Co powiesz na rozmowę z psycholożką? Może mogłaby ci pomóc.
Koleżanka daje mi do niej telefon, dzwonię. Zaczynają się spotkania z „panią doktor”. Chciałabym się otworzyć, powierzyć, zaufać, ale nie potrafię. Dopiero po kilku spotkaniach, jej zdaniem, przychodzi czas na zmianę podejścia. Mówi:
– Musimy sięgnąć głębiej. Musimy zrozumieć, dlaczego cierpisz.
Czy trzeba było nauki, by to zrozumieć?
Proponuje mi zatem hipnozę. Nie znam się na tym, ale to nic: mam mnóstwo pieniędzy i mogę sobie na to pozwolić. Spotykamy się cztery razy w tygodniu. Nie zdając sobie z tego sprawy, nagle znajduję się w chorej relacji, w niszczącej symbiozie. Za pomocą hipnozy „pani doktor” manipuluje mną, podporządkowuje, przez dwa lata oszukuje. Jestem pionkiem w jej rękach. Do mojego całkowitego otumanienia dołączają seks i narkotyki, które stale towarzyszą naszym spotkaniom.
Pewnej sobotniej nocy, kwadrans przed północą, zabiera mnie w nieznane miejsce. Są tam inne osoby,
27
nie poznaję ich, mają głowy zakryte kapturami. Wszystko wydaje mi się normalne, nie odczuwam strachu. Mam wrażenie, że przeżyłam już taką sytuację: nie zastanawiam się, czy to dobrze, czy źle, dlaczego dzieje się to w grocie, a nie gdzie indziej. Wszystko jakbym już widziała. Zdaje mi się, że już tu byłam: „pani doktor” wykonała rzeczywiście „dobrą” robotę.
Kobieta, która miała mnie wyleczyć, nie jest wcale psychologiem, jest kapłanką szatana, która mnie zaprowadziła na moją pierwszą czarną mszę.
Trafiłam w złe ręce. Od tej chwili całkowicie pochłonął mnie świat mroku i śmierci: jestem odizolowana od wszystkiego i od wszystkich, tracę przyjaciół i uczucia. Nie jestem już zdolna do podejmowania decyzji. Moja wolna wola jest równa zeru, moja wolność jest żadna i tracę godność, moją kobiecą godność!
Angela, która w oczach świata jest kobietą sukcesu, umarła. Już jej nie ma. Została zabita wraz z jej duszą.
W nieprzerwanym przekraczaniu wszelkich granic poznaję zło twarzą w twarz: sataniści wierzą w obecność Jezusa w Eucharystii i dokonują jej profanacji, wierzą w istnienie diabła i go czczą. I oto uczestniczę w całkowitym odwróceniu liturgii katolickiej i także mojego życia.
Szatan kusi Syna Bożego takimi słowy: „Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz na kolana i oddasz mi hołd”2 i tymi samymi słowy kusi też mnie; oferu-
28
2 Mt 4, 9.
je mi władzę, złudzenie władzy bez ograniczeń, nawet możliwość decydowania o życiu bądź śmierci innych osób.
Mijają lata, jest noc Bożego Narodzenia 1996 r., kiedy staję w obliczu największej próby: aby zostać kapłanką, muszę zabić. Szatan żąda ofiary, chce krwi.
Rozbrajające przytulenie
Jestem w pociągu do Rzymu, jego metalowy stukot bombarduje mój umysł w tym samym rytmie co obsesyjny głos kapłana szatana, brzmiący wciąż we mnie: „Teraz to ty możesz mieć władzę!”. To zdanie drąży kropla po kropli moją wolę, mój umysł, moją duszę. Kilka oszczędnych słów, które dają mi potrzebną siłę, by doprowadzić do końca moje zadanie: zabić Chiarę Amirante.
Założycielka wspólnoty Nowe Horyzonty 3 jest osobą niewygodną dla sekty. Młoda kobieta wy -
3 „Nowe Horyzonty to międzynarodowa wspólnota popularna w wielu krajach. Jej celem jest pomoc socjalna ludziom biednym i z marginesu społecznego poprzez realizację akcji solidarnościowych i pomocowych tym wszystkim, którzy znaleźli się w pilnej potrzebie, ze szczególnym uwzględnieniem potrzeb dzieci ulicy i młodych ludzi. Nowe Horyzonty zajmują się także działalnością edukacyjną – w odpowiedzi na największe bolączki społeczne prowadzące do kryzysu wartości i poczucia sensu.
Proponuje własne programy odnowy i całościowej odbudowy człowieka, łącząc wymiar psychologiczny z ogólnoludzkim i duchowym”.
Tak założycielka Chiara Amirante (urodzona w Rzymie w 1966 r.) opisuje początki Nowych Horyzontów, wspólnoty,
29
ciągająca z piekła narkotyków młodzież na stacji
Termini stanowi poważne zagrożenie dla działań
szatana.
Jest 6 stycznia 1997 r., uroczystość Objawienia
Pańskiego: Jezus ukazuje się im i wszystkim ludziom, nawet tym, którzy są od Niego daleko. Jeszcze o tym nie wiem, że chce się objawić także i mnie.
Po przyjeździe do miasta wsiadłam do metra. W tym samym wagonie jest siostra ze zgromadzenia Matki Teresy z Kalkuty; gdybym ją wcze-
śniej spostrzegła, z pewnością zmieniłabym miejsce. Wpatruje się we mnie niebieskimi oczami, co mnie strasznie denerwuje. Obraca w dłoniach pa-
ciorki różańca, spostrzegam, że na habicie ma łatę w kształcie cyfry siedem. Nie przestaje na mnie patrzeć do chwili, kiedy wysiada, kilka przystanków przede mną, i mogę w końcu odetchnąć z ulgą.
która 8 grudnia 2010 r. została uznana przez Stolicę Apostolską jako międzynarodowa wspólnota wiernych: „Kiedy zaczęłam przemierzać «pustynię» naszego wspaniałego Rzymu i wczuwać się z delikatnością w bolesne historie «ludzi nocy», nie spodziewałam się, że spotkam tak olbrzymią populację desperatów, tyle osób samotnych, z marginesu, żebrzących o miłość, okaleczonych w głębi serca na skutek obojętności, porzucenia, gwałtów, ofiar ohydnych macek piekielnych ośmiornic. Iluż wspaniałych młodych ludzi, łaknących miłości, zredukowanych przez ułudę świata i straszliwe życiowe zakręty do istot o lodowatym spojrzeniu i sercu z kamienia. Ilu chłopców w pełni swojej młodości bez chęci do życia, owładniętych straszliwą pustką egzystencjalną, śmiertelną udręką! Ilu młodych ludzi zniszczonych, oszukanych, ograbionych z niewinności. Ilu zrozpaczonych braci ze łzami w oczach obejmowało mnie, pytając: «Chiaro, proszę cię, zabierz mnie z tego piekła!»... Jakie to cierpienie nie móc znaleźć dla nich miejsca” (Nowe Horyzonty).
30
Koło ósmej wieczorem jestem w Trigorii. Jestem tu pierwszy raz, ale wydaje mi się, jakbym to wszystko wokół mnie „już widziała”. Idę ulicą w kierunku zgromadzenia Nowe Horyzonty bez żadnych trudności. Mimo że jestem gotowa, gotowa żeby zabić, czuję, jak krew mi pulsuje w skroniach tak mocno, jakby miała mi odpaść głowa. Nie myśląc, naciskam dzwonek.
Chiara je kolację, jak mi to potem mówi, i czuje w sercu zachętę: „Otwórz ty te drzwi, bo jest tam moja córka w potrzebie”. Widzę ją przed sobą, jej uśmiech jest zbyt jasny dla moich oczu przyzwyczajonych do ciemności; w jednej chwili mnie obejmuje i „rozbraja” tymi słowami:
– Nareszcie jesteś w domu.
To przytulenie zmieniło na zawsze moje życie.
Chiara zabiera mnie do swojego pokoju, długo rozmawiamy, ale nic z tego nie pamiętam. Zaczynam jedynie nabierać świadomości, że ci z sekty znajdą mnie i zabiją. Poniosłam klęskę. Nie zabiłam, jestem więc skazana na śmierć.
W rozpaczy, że muszę umrzeć, nagła myśl: katolicy wierzą, że poświęcona hostia jest ciałem Chrystusa, nauczyłam się tego w sekcie. Mówię więc do
Chiary:
– Chiaro, jeżeli zjem ten „biały krążek”, to będę uratowana!
– Tak, ale przedtem musisz doznać Bożego miłosierdzia.
Wzywa natychmiast księdza i spowiadam się, lecz nie mogę dostać od razu rozgrzeszenia, bo tyle namieszałam, i zgodnie z prawem kanonicznym
31
grozi mi ekskomunika. Jednak to nas nie zniechęca: ksiądz, wziąwszy kartkę papieru i pióro, pisze długi list do Kongregacji Nauki Wiary, w którym wyjaśnia moją sytuację. Odpowiedź nadchodzi już po dwóch dniach. Niejaki kardynał Ratzinger, o którym oczywiście nigdy nie słyszałam, odpowiada: „Dziś Kościół się raduje, ponieważ córka wróciła do domu”. Nareszcie będę mogła uzyskać rozgrzeszenie i przyjąć Komunię św.
Wizja przyjęcia Komunii św. jest czymś przepięknym i odczuwam w sercu pragnienie odwdzięczenia się Jezusowi i braciom: chcę im ofiarować całe moje życie. Trochę się obawiam powiedzieć o tym Chiarze. Jeszcze przed kilkoma dniami byłam satanistką, a teraz chcę się poświęcić Bogu. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale Bóg mnie tak przyciąga, że nie mogę się oprzeć. Chiara, którą zaczynam poznawać, rozumie moje pragnienie i postanawiamy, że w dniu przyjęcia Eucharystii złożę też moje obietnice.
Na miejsce uroczystości wybieramy klasztor sióstr Matki Teresy z Kalkuty, w okolicy Celio. Tam właśnie spotykam tę siostrę z metra. Mówię, że widziałam ją przed kilkoma dniami, a jej odpowiedź dziwi mnie:
Nie jechałam metrem w tym tygodniu. Zresztą atka Teresa nakazała nam poruszać się zawsze parami, tak więc niemożliwe, byś mnie widziała w pojedynkę.
– Ale ja jestem pewna, bardzo dobrze cię pamiętam: masz na habicie łatę w kształcie cyfry siedem.
32
–
Sprawdzamy, łata rzeczywiście jest. Patrzymy na siebie zaskoczone: Coś się musiało wydarzyć, ale nie znamy wytłumaczenia. Bóg w tym maczał palce...
W nocy 27 grudnia Jezus pod postacią Eucharystii wchodzi do mojego wnętrza. Moje niespokojne serce, nie wiedząc tego, od dawna czekało na tę chwilę.
Powierzam się niepokalanemu sercu Maryi i składam obietnice ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i radości we wspólnocie Nowych Horyzontów, gdzie odnalazłam ratunek w sensie duchowym i fizycznym.
Byłam kobietą bogatą i bez skrupułów. Łudzi-
łam się, że mam wszystko, podczas gdy okradano mi duszę. Stałam się „bogiem” własnego życia. A mimo to oddałabym wszystko za chwilę prawdziwej radości, radości z obecności Chrystusa, którą od tej chwili zaczęłam smakować. Ale to był dopiero początek...
33