

ks. Arkadiusz Paśnik
To, co szkodzi, uczy
Redakcja: Magdalena Sitek
Korekta: Krystyna Stobierska
Skład, łamanie i projekt okładki: Amadeusz Targoński
Zdjęcie na okładce: © DAZOKA.com | shutterstock.com
Fabuła książki inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Imiona bohaterów oraz miejsce akcji zostały zmienione.
Cytaty biblijne pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu.
Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem © Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2011
ISBN 978-83-8131-742-9
© Edycja Świętego Pawła, 2025 ul. Św. Pawła 13/15 • 42-221 Częstochowa tel. 34.362.06.89 • e-mail: edycja@edycja.com.pl www.edycja.com.pl
Dystrybucja:
Centrum Logistyczne Edycji Świętego Pawła ul. Hutnicza 46 • 42-263 Wrzosowa k. Częstochowy tel. 34.366.15.50 • e-mail: dystrybucja@edycja.com.pl
Księgarnia internetowa: www.edycja.pl
Tym, którym odebrano poczucie własnej wartości, oraz wszystkim młodym, którzy szukają swojego miejsca w życiu
BOHATEROWIE
Adam – główny bohater
Maria – matka Adama
Ojciec Adama
Orin – dziewczyna Adama
Michał – przyjaciel Adama
Gabriel – wujek Adama
Rafał – kolega Adama z siłowni
Antoni – brat Adama
Ewa – koleżanka Adama ze studiów
Ksiądz
Anna – babcia Adama
I
SPAM SPOŁECZEŃSTWA
To, co szkodzi, uczy. Fedrus

WŚCIEKŁY
B
ył wiosenny wieczór. Promienie zachodzącego słońca przedzierały się przez liście drzew. Na drogę padały cienie. Uciekały przed goniącym je światłem. Leśną drogą szedł chłopiec. Miał nie więcej niż piętnaście lat. Imię odziedziczył po pierwszym człowieku – Adamie. Teraz czuł, że wraz z tym imieniem został wbrew sobie wepchnięty w sztafetę życia. W wyścig szczurów. W istnienie z całym jego bólem i sprzecznościami. Jeszcze tego nie rozumiał, ale już to czuł. Adam pchał przed sobą taczkę, w której znajdowała się sporych rozmiarów buda dla psa. Kształtem przypominała przytulny dom, który teraz kołysał się na wybojach. Chłopiec płakał. Co chwilę zatrzymywał się, aby wytrzeć nos i twarz.
Z gniewem patrzył na dygoczącą budę. Wjechał w las. Spowił go zapach drzew. Woń życia i śmierci. Szedł, stąpając po padających na ziemię odbiciach światła i cienia. W gęstym lesie blask ustępował miejsca cieniowi. Jasne plamy światła szarzały i gasły. Chwilami koło taczki zapadało się w suchym piasku.
Chłopiec cofał się wtedy i omijał koleiny.
W końcu dotarł na polanę. Była zalana światłem. Przypominała scenę. Mrok zdawał się czekać na granicy lasu, jakby chciał pożreć odpoczywające światło. Dla chłopca polana była kryjówką. Bezpiecznym miejscem beztroskich zabaw
z kolegami. Nagle przyśpieszył. Pchnął taczkę, która wywróciła się kołem do góry, przykrywając swą zawartość. Adam z nienawiścią w głosie powiedział:
– Tera z się rozprawimy. Zapłacisz mi za wszystko, co zrobiłeś.
Obchodził przewróconą taczkę i krzyczał do tego, co się pod nią znajdowało:
– Co?! Boisz się?! Tchórz?! Zawsze byłeś taki odważny, a teraz drżysz?! Kara cię nie minie!
Chłopiec wytarł rękawem twarz i uniósł taczkę. Odstawił ją na bok. Potem z obrzydzeniem postawił budę i krzyknął na całe gardło:
– Nienawidzę cię!!! Słyszysz!!! Nienawidzę!!! Nienawidzę cię, odkąd pamiętam!
Ponownie otarł twarz rękawem. Patrząc na drewnianą budę, powiedział:
– Teraz poniesiesz zasłużoną karę. Nie będzie litości. Zrobię ci to, co ty robiłeś mi przez całe życie. Zetrę cię na proch. Adam chwycił leżącą gałąź i zaczął nią okładać budę. Suchy konar nie wytrzymał i pękł pod naporem uderzeń. Wówczas chłopak rzucił się z pięściami na budę. Uderzał w nią na oślep. Kopał. Wył przy tym jak dzikie zwierzę. Poranił sobie dłonie. Krew płynąca z dłoni zbryzgała deski. Gdy solidny dom dla psa nie poddawał się ciosom chłopaka, ten chwycił go i uniósł jak sztangę, po czym z całych sił cisnął nim o ziemię, krzycząc:
– Giń! Nich cię piekło pochłonie!
Buda z impetem uderzyła o ziemię i rozpadła się na kilka części. Adam skakał po nich. Deptał. Łamał na drobniejsze elementy. Potem zmęczony padł na ziemię. Leżał na wznak
i dyszał. Czuł, jak w skroniach pulsuje mu krew. Patrzył w niebo. Nadciągał zmrok. Docierało do niego, że ciemność z wolna ogarnia wszystko. Jego serce. Teraźniejszość i przyszłość. Cały wszechświat, a także jego dom. Spojrzał na to, co zostało z budy. Porozrzucane fragmenty ścian i dachu. Rozbebeszony świat. Miejsce po życiu. Patrzył na zgliszcza i widział swój rodzinny dom.
– Dokładnie taki sam – wyszeptał. Zdawało mu się, że mrok pożera umęczone migotaniem gwiazdy. Ich słaby blask znikał w przepastnej ciemności. Paszcza otchłani pożerała ich światło. Chłopiec leżał i patrzył. Czuł, że ciemność triumfowała. Migoczące gwiazdy zdawały się znikać jedna po drugiej. Ciemność dotykała czubków drzew. Sunęła ku ziemi. Ku chłopcu, który leżał z rozpostartymi na kształt krzyża ramionami i czekał, aby mrok pochłonął i jego. Zamknął oczy. Czuł, że ciemność wlewa się do jego duszy. Zawłaszcza ją. Pożera. Pochłania. Czuł, że i on znika. Rozpływa się. Rozwiewa jak dym. Zmienia w niebyt. To uczucie rozpływania się miało smak szczęścia. Było jak głęboki oddech duszącego się człowieka. Jak uwolnienie się od ciężaru bycia. Leżał i napawał się wyobrażeniem nieistnienia.
Nagle zerwał się i powiedział do tego, co zostało z budy: – To jeszcze nie wszystko. Najlepsze zostawiłem na koniec. Pozbierał wszystkie fragmenty. Ułożył je na jednym miejscu. Z kieszeni kurtki wyjął butelkę z benzyną. Rozlał ją po skrwawionych deskach. Sięgnął po zapałki. Delektując się chwilą, powiedział: – Tak kończą potwory.
Zapalił zapałkę. Patrzył na jej nikły płomyk. Po chwili rzucił ją na stos desek i krzyczał:
– Przeklinam cię!!! Nienawidzę!!! Idź tam, gdzie twoje miejs ce!!! Zasługujesz na piekło!!! Nienawidzę!!! Nienawidzę!!! Nienawidzę!!! Nienawidzę życia!!! Nienawidzę domu!!! Nienawidzę Boga!!! I siebie nienawidzę!!!
Ogień buchnął. Był tak mocny, że opalił chłopcu włosy i rzęsy. Adam nie dbał o to. Biegał wokół płomieni. Krzyczał. Wył. Jego głos przypominał jęk zranionego zwierzęcia. Napawał się zemstą. Uczuciem chwilowej radości. Tym, że chociaż w wyobraźni pokonał swego kata.
Potem długo leżał i wpatrywał się w płomienie i ciemność nieba. Z każdą chwilą ogień kurczył się i gasł, a noc stawała się czarniejsza. Na powrót wszystko ogarniał mrok. Żar z krwistoczerwonego przechodził w szary i znikał w mroku. Wilgotny chłód nocy ogarniał Adama. Przeszył go dreszcz. Wyrwany z ekstazy zemsty dźwignął się ciężko. Otrzepał z brudu. Odszukał taczkę. Chwycił ją i wyszeptał: – Cz as wracać do piekła.
Ruszył w stronę domu. Idąc, rozmyślał o złu. O szatanie. O tym, że nie da się go zniszczyć ani zabić. Że on zawsze będzie blisko niego. Rozmyślał o Bogu, który dopuszcza zło. Zastanawiał się, czy Bóg w ogóle istnieje.
ZBĘDNY
Od leśnego wyroku i egzekucji budy dla psa minęło kilka lat. Adama obudził głośny śmiech dobiegający zza ściany sąsiedniego mieszkania. Wraz ze świadomością powrócił bezsens życia, który przykleił się i jak cień chodził za nim. Zagnieździł się w sercu. Uciskał je jak gigantyczny głaz. Adam czuł, jak kolejny poranek go rozgniata. Skulił się i nakrył głowę kołdrą. Szukał mroku. Ciszy. Pragnął pustki. Świata bez czasu. Bez ludzi. Bez siebie. W jego głowie roiły się mroczne myśli. Pragnął śmierci. Wierzył, że tylko ona może go uwolnić od bezsensu. Od przerażającego bólu bycia. Od demonów, które nadciągały ku niemu z każdym wschodem słońca.
Od nienawiści, która ciągnęła go w stronę mroku.
Zadania i obowiązki, które stawiało życie, jawiły się jak nieprzebyte góry. Drżał na samą myśl o zmierzeniu się z nimi.
Nauczył się uciekać od nich pod kołdrę, aż doprowadził się do stanu, w którym nie był zdolny sprostać podstawowym zadaniom, takim jak: mycie, sprzątanie, płacenie rachunków czy zakupy. Potrafił tylko czekać na śmierć, ale ona nie nadchodziła. Nie słuchała wołającego ją człowieka. Bywało, że leżąc, wyobrażał sobie, że jest na bezludnej wyspie. Sam. Nikt od niego niczego nie chce. Nie musi się o nic starać. O nic
zabiegać. Niczego nikomu nie musi udowadniać. Niczego pokonywać. Niczego przepracowywać czy leczyć.
Leżał jakby bez życia. Był duchowo i fizycznie wyczerpany dźwiganiem doznanych ran. Po przeżyciach dzieciństwa i dorastania czuł się jak wrak człowieka. Jak rozbitek. Niszczony uczuciem nienawiści, której nie potrafił w sobie pokonać. Miotany dramatycznymi wspomnieniami. Rozbijany o mur braku więzi. Zagubiony w chaosie uczuć. Jedno, co wiedział na pewno, to to, że nie jest nikomu potrzebny. Że jest odpadem. Spamem społeczeństwa. Otaczający go świat zdawał się krzyczeć mu prosto w twarz: „Jesteś zbędny!”. Czuł, że ma to wytatuowane na duszy. Wypisane na czole. Że wszystko, co robi lub mówi, odsłania fakt, że jest zbędny. Na atakujące go porównania coraz bardziej kulił się w sobie. Czekał na spóźniającą się śmierć. Nagle dotarło do niego, że dziś jest ostatni dzień roku. Sylwester. Że dziś są jego urodziny. – Dw udzieste drugie – wyszeptał. – Zresztą jakie to ma znaczenie – dorzucił.
Leżał w wynajętym mieszkaniu, opłacanym za pieniądze umęczonej życiem matki. Leżał w pokoju, który wyglądem i zapachem przypominał chlew. Z wyłączonym telefonem. Z resztkami psującego się jedzenia. Niewielką ulgę niósł fakt, że nikt go nie znajdzie. Nikt niczego nie będzie od niego chciał. Przynajmniej na razie. Zza ścian dobiegał gwar życia. Sąsiedzi zapewne szykowali się do sylwestra. Odgłosy to cichły, to się nasilały. Czasami ciszę rozdarła wystrzelona petarda. Tak minął poranek. Obudziło go bicie kościelnych dzwonów, podpowiadając, że jest południe. Otulił się jeszcze mocniej. Do uszu przycisnął kołdrę. Nie chciał słyszeć ani widzieć otaczającego go świata. Zasnął. Obudził go huk
petardy. Sąsiedzi robili na balkonie próbę fajerwerków. Spojrzał w okno. Nadciągał wieczór. Zbliżała się ostatnia noc roku. Z każdą chwilą otulał go mrok. Był coraz gęstszy. Coraz czarniejszy.
– Nareszcie noc – wyszeptał.
W jego umyśle ciemność zdawała się odpoczywać po zwycięskiej bitwie ze światłem.
Coś z tego mrocznego zwycięstwa niosę w sobie – pomyślał. Moje narodziny i moje życie to nikomu niepotrzebny przypadek. Gdyby mnie nie było, światu byłoby oszczędzone nieco bezsensu. Nieco mroku. Zajmuję miejsce, które ktoś mógłby spożytkować. Gdybym się nie narodził, ci, którzy mnie zniszczyli, nie mieliby winy. To rozmyślanie przywołało wspomnienie Judasza, o którym Jezus powiedział: „Byłoby lepiej dla tego człowieka, żeby się nie narodził”.
– Je stem przekonany, że Bóg i o mnie też tak myśli –wyszeptał.
Dlaczego istnieję? – zastanawiał się nad swoim życiem. Przecież nie prosiłem się na ten świat. Przecież nie chcę żyć. Jestem, ale nie wiem po co. Nie dałem zgody na to, aby moje serce było ringiem. Miejscem walki światła z ciemnością. Dobra ze złem. Po co to wszystko? Po co dobro? Po co zło? Po co ta walka? Nie wiem, czy w ogóle istnieje jakiś sens. Wbrew woli zostałem wrzucony w istnienie, które jest udręką. Czuję, że otoczyła mnie pustka. Przywarła do mnie. Wnika we mnie. Zagnieździła się. Pożera. Pochłania. Zmienia mnie w siebie. Ciemność ogarnia wszechświat. Ogarnia wszystko. Nikłe światła gwiazd z wolna gasną. Mrok pochłania kosmos. Gdzie w tym mroku jest Bóg? Czy On w ogóle jest? Jeśli istnieje, musi być wyjątkowo niezaradną istotą. Wszystko wymyka Mu się spod kontroli.
Wszystko, co stworzył, gaśnie. Umiera. Przemija. Stygnie.
Paszcza ciemnej otchłani pożera Jego dzieła. Człowiek, jego dumne dzieło, niszczy siebie i innych. Niszczy świat. Człowiek człowiekowi wilkiem. Ludzie niszczą się nawzajem. Zabijają.
Zadają niepotrzebne cierpienie. Dorośli wypaczają psychikę dzieci. Wokoło wojny i nienawiść. Chciwość i obłuda. Minęło dwa tysiące lat chrześcijaństwa, a świat nie staje się lepszy.
Adam westchnął ciężko. Przekręcił się na drugi bok i wyszeptał: – Wy pisuję się. Wylogowuję. To nie dla mnie. Przerasta mnie otaczające zło. Przesłania we mnie wszelkie dobro, które jawi się jako naiwny i płytki sposób ratowania tego, czego uratować się nie da. A może niczego nie przesłania? Może istnieje tylko ciemność?
Leżał jakby bez życia. Zaglądał do własnego wnętrza. Przerażał go bezkres istniejącej tam pustki. Bezkres beznadziei. Mimo to rozmyślał. Rozmawiał ze sobą. Z pustką. Z bólem.
Z beznadzieją. Z Bezsensem. Czasami wyobrażał sobie tamtą sylwestrową noc. Noc, w której przyszedł na świat. Teraz też nawiedziły go te myśli:
Zapewne trwała wówczas gorączka przygotowań do sylwestra. Do niezrozumiałej radości, że nadciąga nowe. Nieznane. Inne. Tajemnicze. Jakby nowe znaczyło lepsze. Magiczne myślenie, że jutro będzie lepsze od dzisiaj. Zdaje się, że życie to teatr. Wszyscy odgrywamy role. Tak było i w tamtą noc. Kobiety przeglądały się w lustrach, dopinając sylwestrowe sukienki. Chwytały odrobinę szczęścia. Uwodząco poprawiały pachnące lakierem włosy. Cieszyły się chwilą. Mężczyźni luzowali krawaty. Wiercili się w niewygodnych garniturach. Czekali na szykujące się żony. Stali spoceni w przedpokojach
i nerwowo spoglądali na zegarki. Pocieszała ich zbliżająca się impreza.
To takie banalne – pomyślał. Przyszedłem na świat w jazgocie codzienności. Chwyciłem pierwszy oddech. Wydałem pierwszy dźwięk. Z nadmiaru sztucznego światła zapewne mrużyłem oczy. Po dwudziestu dwóch latach próbuję poczuć to, co czuli ludzie w tamtą noc. Sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, że dziś też jest sylwester. Może chcę być bliżej tamtych słów, zapachów i twarzy, by choć na chwilę być bliżej siebie.
Siebie bogatszego o doświadczenia. Siebie bez ran. Siebie bez bagażu życiowej mądrości. Może chcę doświadczyć siebie bez poczucia bezsensu. Bez przerażającej pustki i ciemności.
Bez nienawiści, która uczepiła się mnie jak pijawka i wypija resztki mojej krwi.
Wspomniał ubiegłorocznego sylwestra, którego spędził u przyjaciela. U Michała.
Stałem z kieliszkiem szampana w dłoni. Wpatrywałem się w ludzkie twarze. Czekałem, aż wybije północ. Na co czekałem? Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt osiem. Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt dziewięć. Północ. Nowy Rok! I co? I nic. Przemijamy. Stygniemy. Gaśniemy. Z czego tu się cieszyć. Może tylko z tego, że perspektywa rozpłynięcia się w niebycie jest lepsza od istnienia. Zazdroszczę tym, którzy potrafią cieszyć się z życia. Z danego im czasu. Z wiary. W Boga. W sens. W cel. Zazdroszczę ludziom, którzy potrafią zaufać. Uwierzyć, że Bóg jest i że ma wpływ na ten świat. Że jest jego początkiem i kresem. Że wszystko ogarnia i scala. Wszystko rozumie. Wszystkiemu potrafi nadać sens. Że jest dobry i troszczy się o wszystkich naraz i o każdego z osobna. Zazdroszczę wiary w moc światła, które potrafi przepędzić z duszy wszelki mrok. W moich uszach
brzmi to jak bajka dla grzecznych dzieci. W codziennym życiu nie widzę walczącego o mnie Boga. Nie kupuję tej bajki. Ludzie, którzy wciąż mnie krzywdzą, potwierdzają bezradność Boga. Zło pokonuje dobro i nie pozwala mi uwierzyć, że największa jest miłość. Gdy słyszę, że Bóg wszystkich kocha, odbieram to jako niestosowny żart albo próbę obrażania mnie.
Trzęsie mnie, gdy o tym słyszę. Wydaje mi się to dziecinnie naiwne. Pójście na łatwiznę. Przerzucenie wszystkiego na Boga. Mierzi mnie taka religijność. Nawiedzone ochy i achy. Cała ta zbiorowa ekstaza.
Westchnął głęboko i odwrócił się od ściany. Gdy wychylił twarz spod kołdry, ujrzał otulającą ciemność. Jedynie słaba smuga światła z ulicznej latarni wpadała do pokoju i ślizgając się po ścianie, gasła na czarnej podłodze. Światło przemykało przez wiszący na ścianie krzyżyk, który otrzymał na bierzmowaniu. Patrząc na niego, rozmyślał: Czy Ty w ogóle istniejesz? Mówię do Ciebie, ale coraz częściej wydaje mi się, że mówię do siebie. Do własnych marzeń i pragnień. Do swoich ran i tęsknot. Rozmawiam ze sobą. Może ludzkość wymyśliła Ciebie, żeby udźwignąć zło i ciężar życia? Dobrze jest wierzyć, że istnieje Ktoś absolutnie dobry. Ktoś, kto kocha bezgranicznie i mimo wszystko. Tymczasem mam wrażenie, że moje modlitwy, prośby i błagania, wydostając się ze mnie, powracają do mnie. Że mówię do ściany. Do własnej przerażającej pustki. I zamiast zasypywać, powiększam ją.
Przekręcił się na łóżku, jeszcze mocniej się skulił i nakrył kołdrą.
Przygniata mnie świadomość, że to ja jestem kowalem swojego losu. Że to ja poradzę sobie lub nie. I to ja wezmę całą odpowiedzialność. Bóg nic do tego nie ma. To ja muszę przeżyć
swoje życie. To ja muszę się zmagać. Czy tego chcę, czy nie. Nikt nie przeżyje za mnie mojego życia.
Westchnął boleśnie.
Kiedyś pragnąłem, aby znalazł się ktoś, kto dostrzegłby, że leżę na polu bitwy i umieram. Że krwawię z odniesionych ran. Z ran, których nie widać, a które powodują, że uchodzi ze mnie życie. Pragnąłem, aby pojawił się człowiek, który dostrzegłby, że umieram w samotności. Ktoś odważny. Ktoś, kto zdobyłby się na heroizm wydobycia mnie z paszczy otchłani.
Ktoś, kto wziąłby mnie na ramiona i wyniósł z pola walki. Z mroku śmierci. Ktoś, kto zaniósłby mnie w bezpieczne miejsce. Opatrzył rany. Wierzyłem, że wówczas mógłbym wyzdrowieć. Że mógłbym jeszcze raz spróbować żyć. Mógłbym zacząć od nowa. Może nawet uwierzyłbym Bogu. Uwierzył w miłość.
W siebie. Może wówczas mógłbym się nawet podnieść. Zrobić własny wymarzony krok. Może mógłbym żyć. Ale nie. Nikt taki się nie zjawił. Nikogo w tej dżungli nie obchodzi ranne zwierzę.
Może tylko głodnych, którym jawię się jako obiekt do zjedzenia. Dziś już niczego nie pragnę, oprócz spokoju śmierci. Ona jedna może przynieść mi ukojenie. Ona jedna może uwolnić mnie od przerażającego bólu istnienia.
Westchnął ponownie. Ponownie przekręcił się na drugi bok i jeszcze mocniej skulił w sobie. Wciąż rozmyślał:
Każdej sylwestrowej nocy ludzie patrzą w czarne okna. Patrzą w swoje twarze i oczy. Co chcą zobaczyć? Chcą wiedzieć, co przyniesie nowe i nieznane? Po co? Aby przygotować się na ciosy? Na nieuchronnie zbliżającą się ciemność? Czy dlatego próbują zobaczyć przyszłość? Czy kieruje nami czysta ciekawość? Czy zachłanność na życie? Czy pokusa zajrzenia Bogu przez ramię? Pokusa wybiegania w przyszłość, aby planować
i budować szczęście, opierając się na marzeniach? Mnie nie obchodzi to, co będzie jutro. Ani to, co będzie za dwadzieścia lat. Nie obchodzi mnie, co przyniesie życie. Co przyniesie tak zwany los. Czuję, że jestem obok. Że jestem doklejony. Że jestem odpadem. Spamem życia. Jestem zbędny.
ODŁĄCZONY
Następnego dnia Adam obudził się w swoim zapyziałym pokoju. Gdy otworzył oczy, spadł na niego ciężar prawdy o nim samym. Brud i bałagan, które go otaczały, zdawały się wołać, że to on sobie zgotował ten los. Przekręcił się na drugi bok i nakrył kołdrą. Jej zapach przyprawiał go o mdłości. Energicznym ruchem zrzucił z siebie śmierdzącą pościel.
Przez chwilę leżał bez ruchu. Gdy zaczął drżeć z zimna, wstał i ubrał się pośpiesznie.
– Wrócę do domu – wyszeptał. Po chwili dodał: – Spróbuję jeszcze raz.
Chciał dać sobie szansę. Chciał mieć poczucie, że próbował. Że podjął wyzwanie. Chciał budować relacje z ojcem. Nie spodziewał się wiele. Pragnął, aby było zwyczajnie. Normalnie. Nie liczył na rzucanie się sobie w ramiona. Wciąż bał się o mamę. Nie potrafił jej pomóc. Skończyły mu się pomysły, jak wpłynąć na nią, aby zdołała podjąć decyzję o odejściu od ojca. Bał się o brata. Widział w nim małego siebie. Na jego oczach powstawał kolejny poraniony człowiek, który tak jak on, przez odniesione rany, może uwierzyć, że jest zbędny. A on nic z tym nie robi. Nic nie potrafi zmienić. Docierało do niego, że jedyną osobą, na którą ma wpływ, jest on sam. Jeśli zdoła pomóc sobie, stanie się zdolny pomagać innym.
Poczuł, że siła do walki kryje się w miłości do własnego brata. Powiedział do siebie:
– Wrócę! Spróbuję jeszcze raz!
Wrócił. Mama niemal skakała z radości. Młodszy brat usiłował ukryć łzy wzruszenia. Błyskawicznie przeniósł swoje rzeczy z łóżka i biurka Adama. Rozpierała go radość. Ojciec powrót syna przyjął chłodno. Z komentarzem: „Co, skończyły się pieniążki i kiszki marsza grają?”.
Adam przełknął gorycz tych słów. Ojciec nie podjął z synem dialogu. Potraktował go jak powietrze. Nazajutrz po powrocie ojciec zaczął przypominać Adamowi, kim jest w jego oczach. Wróciły bolesne rzeczowniki i przymiotniki. Wróciło naklejanie etykiet. Wróciły upokorzenia. Balon poczucia bycia zbędnym znów napełniał się powietrzem. Adam wytrwał w domu trzy dni. Już pierwszej nocy cieszył się, że nie oddał właścicielce kluczy od stancji. W nocy podszedł do brata i powiedział:
– Antosiu, muszę wracać do siebie.
Chłopiec usiadł na łóżku. Do oczu nabiegły mu łzy.
– Dlaczego? – spytał boleśnie.
– Myślę, że już wiele rozumiesz. Nie jesteś małym dzieckiem, masz już trzynaście lat. Muszę wrócić do siebie, aby się nareperować. I móc normalnie żyć. I pomóc wam.
– Nie! Już to robiłeś! Wiem, na czym polega to reperowanie.
– Na czym? – spytał Adam.
– Na piciu i ćpaniu – odparł Antek.
– Nie tym razem, braciszku. Nie tym razem.
Antoś rozpłakał się. Adam przytulił go.
– Obie cuję ci, że będę walczył o siebie i o was. Nie opuszczam ani ciebie, ani mamy. Idę do szpitala.
– Do szpitala? – zdziwił się Antek.
– To taka przenośnia. Idę się posklejać i wrócę do ciebie. Ty musisz walczyć. Musisz dbać o mamę. I… – Zawahał się.
– I co? – dopytał chłopiec.
– I musisz kochać ojca.
– Nie!
Z amknął mu usta i powiedział:
– Inaczej nienawiść ogarnie twoje serce i doda ci sił do złej walki. Wówczas krzywda, której doznajesz, zmieni się w truciznę i zatruje ci serce. Poczujesz coś przerażającego.
– Co poczuję?
– Nie, nie mogę, nie chcę o tym mówić.
– Co poczuję? Powiedz. Proszę – domagał się Antek.
– Poczujesz to, co na lata zawładnęło moim sercem i sprawiło, że w to uwierzyłem.
– Powiedz, co masz na myśli.
– Braciszku, pragnę uchronić cię przed uczuciem, które popchnęło mnie do niszczenia samego siebie. Obyś nigdy nie poczuł się… – Adam nie potrafił wypowiedzieć tego słowa. Za nic w świecie nie chciał, aby tego uczucia doświadczyło niewinne serce jego brata. Bał się, że ono już może je zawłaszczać.
– Powiedz – wyszeptał Antek.
– Braciszku, odchodzę, aby zebrać siły i ochronić cię przed uczuciem bycia zbędnym. – Adam się rozpłakał. Chcąc ukryć swoje łzy, wtulił się w brata. Trwali tak przez chwilę. Wreszcie powiedział: – Antosiu, jeśli kiedyś tak się poczujesz, musisz mi o tym powiedzieć.
W sercu Antka już nieraz zagościło to uczucie, ale wiedział, że nie może teraz o tym powiedzieć bratu. Wiedział,
ile kosztuje go odejście z domu. Jak bardzo jest mu ciężko.
Dlatego powiedział:
– Jeśli kiedyś poczuję się zbędny, powiem ci o tym.
Mamie o powrocie na stancję Adam powiedział wieczorem. Płakała bezgłośnie. Przytulił ją. Wówczas wyszeptała: – Wybacz mi, synku.
– Proszę, nie mów tak. Muszę odejść, aby wyzdrowieć. Odnaleźć siebie.
Kiedy nikogo nie było w domu, spakował się i wrócił do swojej nory. Szedł pod swój kamień. Do zgniłego cienia. Pod śmierdzącą pościel. Szedł z plecakiem, w którym mieścił wszystko, co do niego należało. Szedł i rozmyślał.
Pomimo mrocznych myśli nie żałował decyzji o próbie powrotu do domu. Te trzy dni powiedziały mu wiele o nim samym. O ojcu. O matce. O Antku. O Michale. O Orin. O Danielu. O wujku Gabrielu. O Gościu, który siedzi na tronie w niebie.
Był zaskoczony, że z jego serca zniknęło uczucie nienawiści do ojca. Jego miejsce zajęło współczucie. Gniew i złość pozostały, ale nienawiści nie było. Dziś po raz pierwszy zrobiło mu się żal ojca. Współczuł mu, że praca, której oddał serce, przesłoniła mu to, co w życiu najważniejsze. Przesłoniła miłość. Więzi. Bliskość. Zdrowe relacje. Rodzinę. Mamę, Antka i jego. Myśląc o ojcu, czuł ból. Mimo ran i krzywd wciąż na dnie duszy żyło w Adamie poczucie szacunku wypływające z relacji ojciec – syn. I to było wszystko, co czuł do swojego ojca. Zastanawiał się, czy to serce, czy rozum domaga się szacunku względem ojca.
Idąc, uświadamiał sobie, że dziś skończył się czas mieszkania razem. Pocieszał się faktem, że na każdego wcześniej czy
później przychodzi czas opuszczenia gniazda. Czuł, że dom nie rośnie wraz z nim. Te trzy dni pokazały mu wyraźnie, że dom rodzinny jest za mały, a raczej, że on jest za duży, by w nim pozostać. Poczuł się jak ptak, na którego przyszedł czas, by wyfrunąć z gniazda. Unieść się na własnych skrzydłach. Przerażało go to i pociągało zarazem. Westchnął głęboko i powiedział:
– Tak , nadszedł czas. Muszę pójść swoją drogą. Wziąć życie w swoje ręce. Koniec z życiem na garnuszku zapracowanej matki. Czas zerwać z zawodem syn.
Dotarło do niego, że jest też w nim hipokryta.
– Nar zekam i marudzę. Użalam się nad sobą. Co stoi na przeszkodzie, aby zacząć żyć na własne konto? Chłopie, masz już dwadzieścia dwa lata.
Szedł spokojnie szarymi ulicami miasta. Ludzie, którzy go mijali, widzieli zwykłego chłopaka. Tymczasem w sercu Adama toczyła się walka na śmierć i życie. Walka, jaką musi stoczyć każdy człowiek. Czuł, że dom nie urósł wraz z nim. Było mu w nim ciasno. I duszno. Szedł drogą wśród pędzących przechodniów. Pod nogami chlupały wiosenne roztopy. Smutne kałuże zerkały na niego ze współczuciem.
Obok niego szedł jego nieodłączny towarzysz – lęk. Przybierał szkaradne kształty. Straszył. Był jak cień. Sunął po błocie, przemykał po kałużach. Próbował go ogarnąć. Wrócić do serca. Na powrót się w nim zagnieździć. Straszył go martwym pokojem. Pustym miejscem pozbawionym nadziei. Straszył mieszkającymi w nim wspomnieniami. Straszył martwą ciszą. Smutnym łóżkiem i przepoconą kołdrą, pod którą próbował ukryć się przed światem. Przed sobą. Przed samotnością. Przed życiem. Przed miłością.
Walcząc z atakującym go lękiem, dotarł pod drzwi. Chwilę stał przed nimi i wspominał. W głowie i sercu kłębiły się obrazy i uczucia. Włożył klucz do zamka i przekręcił. Zazgrzytało boleśnie znajomym dźwiękiem. Pchnął drzwi. Wszedł w panujący w pokoju mrok. Postawił torbę. Zdjął plecak. Poczuł znajomy zapach beznadziei. Stał i patrzył w okno. Życie toczyło się dalej. Po raz pierwszy poczuł, że przeszłość go nie zabija. Był poruszony i zaskoczony zarazem. Czuł, że do jego serca wraca życie. Było jeszcze bardzo słabe. Wątłe i blade. Wygłodzone. Chwiejące się. Jak nowo narodzone dziecko.
Oczy Adama z wolna przyzwyczaiły się do ciemności. Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było jak dawniej. Jednak czuł, że to, co go otacza, nie jest martwe. Że powstaje ze śmierci. Zapalił lampkę. Ciepły blask ogarnął wnętrze. Było tak, jak czuł. Wszystko wokoło wracało do życia. Wracało do życia, ponieważ to on powstawał z martwych. Na drodze między domem rodzinnym a stancją poczuł, że z chłopca staje się mężczyzną.
Myślał o matce. O jej ciężkim życiu. O jej bezsilności wobec ojca. O jej drodze krzyżowej. Wspominał jej macierzyńską miłość, której nie brakowało w piekle domu rodzinnego. Współczuł jej przerażającego bólu, poczucia winy, które oskarżało ją, że nie potrafiła ocalić własnych dzieci. Wspominał jej dobrą twarz. Pooraną życiem. We wspomnieniach wracały obrazy niosące radość i ból. Wszystko było zapisane w jej matczynych oczach.
Z twarzy matki wyłoniła się twarz Antka. Zamkniętego w sobie chłopca. Ukrywającego swoje znamię, które ropieje i krwawi. Zrozumiał, że nie tylko on cierpi. Że nie tylko on się zmaga. Nie tylko on walczy. Wiedział, że Antek go okłamał. Adam dobrze wiedział, że ten trzynastolatek już nieraz
poczuł się zbędny. Poranione twarze matki i brata stawały się dla niego wyzwaniem. Zadaniem. Drogą. Siłą, która wpływała do jego serca. Ta siła domagała się, aby wziął odpowiedzialność za własne życie i spróbował ocalić najbliższych.
Zapalił więcej świateł. Otworzył na oścież okno, jakby chciał wpuścić do środka nowe życie. Spojrzał na łóżko. Teraz przypominało grób, w którym pogrzebał za życia siebie. Jednak grób był pusty. Poczuł się jak wskrzeszony Łazarz z Betanii. Docierało do niego, że udział w tym mieli wszyscy, choć na różne sposoby. Matka i ojciec. Babcia. Brat. Orin. Michał. Wujek Gabriel. Rafał. Daniel i inni. I Gość z nieba.
Pośpiesznie zdjął brudną pościel. Wyjął z torby czystą.
Pachniała matczyną miłością i troską. Jej świeży zapach rozlał się po pokoju. Brudną poszwę i prześcieradło zwinął i ukrył w torbie. Wziął się za porządki. Wypakowywał to, co zabrał z domu. Był zaskoczony, ile mama mu dała. Dziwił się, jak bardzo przewidujące jest serce matki. Gdy nieco ogarnął bałagan, ustawił na stole jedzenie, które również przygotowała mu matka. Zaparzył herbatę. Usiadł przy oknie.
Gdy jadł, wezbrało w nim uczucie żalu i smutku. Czuł, jak narasta. Wreszcie wydostało się z niego niemym płaczem. Wielkie łzy płynęły mu po twarzy. Kapały na stół i do talerza. W głębi serca było mu dobrze. Czuł, że burza z głębin ducha wydostaje się na powierzchnię. Wewnątrz ogarniał go spokój. Czuł się tam jak małe dziecko. Na zewnątrz wylewały się niewypłakane łzy. Żale. Bóle. Krzywdy. Wychodziły niewykrzyczane słowa. Wydostawały się uwięzione uczucia. Wypływała żółć i trujący jad.
Nagle mocą wyobraźni ujrzał scenę wskrzeszenia Łazarza. Spojrzał na łóżko. Ujrzał tam swoje martwe ciało, które
cuchnęło i było odrażające. Widział, jak wraca w nie życie. Jak znikają plamy opadowe i powraca zdrowy kolor skóry. Wyobrażał sobie, jak Łazarz chwyta pierwszy oddech. Jak wstaje. Jak wychodzi z grobu. Wszystkie spotkania i rozmowy zlewały się w jedno wołanie: Adamie, wyjdź z grobu! Jeszcze panował w nim chłód śmierci, jednak już tak nie mroziło. Czuł, że z wolna wraca w niego życie. Że zbliża się czas sprzątania. Czas walki. Czas życia.
Gdy nieco się uspokoił, posprzątał po sobie. Kiedy zmywał naczynia, dotarło do niego, że nigdy tego nie robił bezpośrednio po jedzeniu. Potem wrócił i długo patrzył przez okno na toczące się życie. Rzeką jezdni nieprzerwanie pędziły samochody. Po chodnikach wędrowali ludzie. Zgasił światło. Wróciło wspomnienie Orin. Na rozgwieżdżonym niebie wyobraził sobie jej piękną twarz. Wspomniał jej aksamitny i spokojny głos. Jej słowa wciąż w nim żyły. Wciąż brzmiały: Walcz o siebie. Nie poddawaj się. Walka, którą toczysz, uczyni cię zdolnym do miłości. Chciał, aby tu teraz była. Pragnął jej. Chciał poczuć jej bliskość. Jej zapach. Usłyszeć jej szept. Dziwił się, że uczucie osamotnienia już go nie zabija. Stawało się nauką. Czuł, że zmienia się w drogę. W pracę nad sobą. W siłę do walki. Czuł, że ze zbędnego przemienia się w potrzebnego.
Posłowie
Jestem bohaterem przedstawionym w powieści. Myślę, że każdy z nas nosi w sobie Adama. Jedni bardziej, inni mniej. Zadane mi rany nakazywały mi wierzyć, że nie zasługuję na bliskość, miłość, życiowe spełnienie i w końcu na szczęście.
Zrozumiałem, że ode mnie zależy, co zrobię z tym doświadczeniem. Czy zamknę serce i dalej będę brnął w ciemność, krzywdząc siebie i innych? Czy podejmę próbę walki?
Wiele ran powstało nie z mojej winy, ale zrozumiałem, że to ja ponoszę odpowiedzialność za to, jak żyję. Gdyby nie Pan Bóg i ksiądz Arkadiusz, to ta książka byłaby o samobójcy.
Obecnie szukam szczęścia i miłości. Szukam piękna w innych. Nie chcę być katem dla siebie i tych, którzy mnie skrzywdzili. Przebyta dotychczas droga nauczyła mnie zauważać Adama w otaczających mnie ludziach.
Adam
III POSZUKIWANIE SIEBIE
IV ODKRYWANIE SENSU
