Znamię

Page 1

z

dius a k r .A

k i n Paś ks

Każdy dostaje szansę i może z niej skorzystać


524A_Znamie_inside.indd 2

29.04.2015 10:17


ks. Arkadiusz Paśnik

ZNAMIĘ

524A_Znamie_inside.indd 3

29.04.2015 10:17


Redakcja: Ilona Kisiel Korekta: Ewa Stuła Opracowanie graficzne, projekt okładki: Anna Kawecka Zdjęcia: ks. A. Paśnik, © kreatorex/fotolia.com, © malajscy/fotolia.com, © dlg/fotolia.com Zdjęcie na okładce: Druk i oprawa: Signum Poligrafia – Łódź Cytaty rozpoczynające części pochodzą z utworu Syn marnotrawny Jacka Kaczmarskiego. ISBN 978-83-7797-524-4 © Edycja Świętego Pawła, 2015 ul. Św. Pawła 13/15 • 42-221 Częstochowa tel. 34.362.06.89 • fax 34.362.09.89 www.edycja.com.pl • e-mail: edycja@edycja.com.pl Dystrybucja: Centrum Logistyczne Edycji Świętego Pawła ul. Hutnicza 46 • 42-263 Wrzosowa k. Częstochowy tel. 34.366.15.50 • fax 34.370.83.74 e-mail: dystrybucja@edycja.com.pl Księgarnia internetowa: www.edycja.pl

524A_Znamie_inside.indd 4

29.04.2015 10:17


Dał też Pan znamię... (Rdz 4, 15) Pewien człowiek przywiązał małe jaskółki do wbitego w ziemię kija. Ptaki rosły, chodząc wokół palika. Jak kury jadły sypany im pokarm. Pewnego dnia inny człowiek zobaczył nieszczęście jaskółek. Zakradł się i uwolnił je. Wszystkie natychmiast odleciały. Niestety po chwili wróciły i chodziły wokół wbitego w ziemię palika. Wyzwoliciel zabrał je do swego domu. Upłynęło dużo czasu, zanim jaskółki uwierzyły, że są kotwicami nieba, wolnymi dziećmi przestworzy. Sprawiła to miłość wybawiciela, jego poświęcenie i wiara w każdą z nich. Dziś jaskółki szybują nad jego głową.

Moim Rodzicom i wszystkim niewinnie skrzywdzonym

524A_Znamie_inside.indd 5

29.04.2015 10:17


524A_Znamie_inside.indd 6

29.04.2015 10:17


CZĘŚĆ II

KOŁŁĄTAJA

Jestem młody, jestem nikim – będę nikim. Na gościńcach zdarłem buty i kapotę. Nie obchodzi mnie, co będzie ze mną potem, Tylko chciałbym gdzieś odpocząć od paniki, Co goni mnie z miejsca na miejsce o głodzie i chłodzie...

524A_Znamie_inside.indd 77

29.04.2015 10:17


524A_Znamie_inside.indd 78

29.04.2015 10:17


MIESZKANIE NA KOŁŁĄTAJA Kiedy byłem dzieckiem, krótka ulica Kołłątaja wydawała się autostradą. Zapamiętałem nieprzerwaną rzekę samochodów. Ciągły zgiełk i huk. W powietrzu nieprzerwanie unosił się zapach spalin. Bramy po obu stronach ulicy wyglądały jak ogromne jaskinie. Swymi tajemniczymi wnętrzami zapraszały do środka. Z Kołłątaja wszędzie było blisko. Nasz dom wciąż pełen był ludzi. Przyjeżdżała tu rodzina z bliska i z daleka. Babcia stała przy kuchni i coś mieszała w garnkach. Przy stole bez końca zmieniali się ludzie. Tu zawsze było czym poczęstować. Babcia potrafiła ugotować zupę na gwoździu. Przychodzili do nas jak do jadłodajni, jak do siebie. W kuchni stał stary dębowy stół. Odwiedzający wykładali na nim to, co udało im się w Lublinie kupić, zdobyć, zamienić, zreperować. Nierzadko i mnie, jak ewangelicznemu szczeniakowi, coś skapnęło z obfitości tego stołu. Nasz dom był także punktem informacyjnym. Można było się tu dowiedzieć, gdzie i co można kupić. Gdzie i u kogo załatwić

524A_Znamie_inside.indd 79

29.04.2015 10:17


Kołłątaja ZNAMIĘ

80

urzędową sprawę. Można powiedzieć, że była tu też przechowalnia bagażu. Wciąż czekały na kogoś walizki, toboły i pakunki. Trzeba się było pilnować, by przypadkiem nie wziąć nie swoich rzeczy. Najczęściej nasz dom był poczekalnią. Dalsza rodzina, kiedy przyjeżdżała do urzędów, do doktorów, obowiązkowo odwiedzała dom na Kołłątaja, a raczej babcię, która potrafiła stworzyć atmosferę otwartej dla wszystkich przystani. Tu odpoczywało się przed dalszą podróżą, tu opowiadało się i słuchało, a strapieni otrzymywali pocieszenie. Tu zawsze można było pożyczyć pieniądze, wyżalić się i wypłakać. Można tu było sprzedać i kupić. Często tęsknię za tamtym domem, za zgiełkiem, za ludźmi. Za czasem błogiej sielanki i nieświadomości, za prostotą dzieciństwa. Wszystko otaczała jakaś tajemnicza aura. Była w zapachu ciast, w szumie wiatru, a nade wszystko w oczach ludzi. Boli mnie, że wszystko przemija. Gdy patrzę na fotografie starego Lublina, na krzątających się ulicami ludzi, którzy żyli tu przed nami, to ogarnia mnie smutek. Gdzie oni są? Mieli swoje sprawy, domy, zawody, plany i marzenia. Odeszli. Tylko cisza krzyczy. Kiedy patrzę na miejsca, w których stały kościoły, choćby fara św. Michała na Starym Mieście czy słynna synagoga Maharszal-szul, to serce płacze. Z domu na Kołłątaja zapamiętałem kolorowe Cyganki, które przychodziły sprzedawać złoto. Wyjmowały z gałganków święcące pierścionki i kolczyki. Zachwalały towar. Mówiły tak szybko i dużo, że aż w głowie szumiało. Wciąż mam przed oczyma umorusane dzieci, chwytające w brudne ręce chleb. Pamiętam, jak biegłem z pierogami w kieszeni na pobliską Wojskowość. Wspominam handlarki, które przynosiły żywe kury i gęsi. Pamiętam, jak z płaczem uciekałem na dwór, gdy dziadek je zabijał. A gdy zapa-

524A_Znamie_inside.indd 80

29.04.2015 10:17


81

Kołłątaja

524A_Znamie_inside.indd 81

ZNAMIĘ

dał zmrok, robiło się u nas ciszej. Jakby pędzący pociąg zwalniał i zwalniał. Dla mnie dom na Kołłątaja był jak centrum świata. Tu słońce wstawało i wędrowało po niebie i tu o zachodzie wracało. Babcia była centrum tego świata. Nauczycielem. Wychowawcą. Pedagogiem. To ona wprowadziła mnie w świat więzi z Bogiem, z ludźmi i ze sobą samym. W tej samej bramie co my mieszkał pan Bogdan Łazuka i jego mama. W bramie obok Romuald Lipko z legendarnej Budki Suflera. Mieczysław Czechowicz, który użyczył swego serdecznego głosu Misiowi Uszatkowi, mieszkał w bramie naprzeciwko. W suterynie naszego podwórka żyła pani, którą nazywali Grubą Mańką. Miała dużo dzieci. Ciągle gotowała i prała. Gdy przychodziła pora obiadowa, wołała swoją gromadkę na obiad. Zbiegała się cała chmara, wśród nich byłem i ja. Nigdzie potem jedzenie tak mi nie smakowało jak u Grubej Mańki. Kobieta w jednym z pokojów trzymała węgiel. Na drzwiach miała zawieszony skarb: huśtawkę zamocowaną do futryny. Szybowało się między pokojami, raz nad węglem raz nad stołem. Huśtawka nie stygła. Zawsze była do niej kolejka. W podwórku mieszkał pan Madaliński, który robił małpki z króliczych skórek. Wnętrze jego domu przypominało pustelnię czarnoksiężnika. Były tu maski małpek, skóry i wszechobecny zapach butaprenu. Czasami, kiedy miał dobry humor, dawał nam małpkę, która nie nadawała się na sprzedaż. W podwórzu były publiczne ubikacje. Wysypywano w nich biały proszek dezynsekcyjny, którego woń zatykała dech w piersiach. Przychodzili tu przypadkowi ludzie, często pijani. Zapamiętałem babcię sprzątającą to miejsce.

29.04.2015 10:17


Kołłątaja ZNAMIĘ

82

Z naszej bramy do Krakowskiego Przedmieścia było może trzydzieści metrów. Tuż na rogu zapraszała restauracja „Lublinianka”. Pamiętam, jak z utęsknieniem czekałem dnia, w którym włączano fontannę na placu Litewskim. Biegłem tam z kolegami i koleżankami. Wskakiwaliśmy do lodowatej i brudnej wody. Biegaliśmy wśród strzelających w niebo strumieni. Słońce skrzyło się w kroplach wody jak małe diamenty. Krzyczeliśmy ze szczęścia. Co chwilę któreś z nas, ślizgając się, upadało. Pomimo potłuczeń podrywaliśmy się i gnaliśmy z grymasem bólu i śmiechu na twarzy. Popisywaliśmy się przed widownią odpoczywającą na ławkach. Czasami jakiś nieżyczliwy dorosły przeganiał nas, krzycząc: – Łobuzy, drą się wniebogłosy, jakby ich ktoś ze skóry obdzierał. Własnych myśli nie można usłyszeć! Uciekać stąd, raz, raz! Po takim upomnieniu wrzawa na chwilę cichła, aby znów wybuchnąć nową gonitwą i zabawą. Nie opuściłem żadnego pochodu pierwszomajowego. Machałem chorągiewką. Śpiewałem na całe gardło komunistyczne pieśni, nic z nich nie rozumiejąc. Przemykałem między orkiestrą. Lubiłem dudnienie w brzuchu i głowie, gdy uderzano w wielki bęben. Słuchałem komunistycznych przemówień. Panowie z mównic z przejęciem coś tłumaczyli. Jednych chwalili, drugich ganili. Do czegoś nawoływali. Cały ten wiec przypominał mi kościół. Pan krzyczał i coś tłumaczył tak jak ksiądz na ambonie. Potem były śpiewy, woda z saturatora – zwana potocznie gruźliczanką, a na deser – wata cukrowa. Nieprzerwanie kursowałem do domu po drobne, aż się za mną kurzyło. Spocony i brudny piłem łapczywie wodę z sokiem malinowym. Ciągle opadały mi z ramion szelki. Poprawiałem je bez końca. Rękawem wycierałem nos i biegałem, i gnałem.

524A_Znamie_inside.indd 82

29.04.2015 10:17


ZNAMIĘ

83

Kołłątaja

Kiedyś, stojąc w bramie swojego domu, zobaczyłem, jak w miejscu pomnika Konstytucji 3 Maja gromadzą się ludzie. Pobiegłem tam bez namysłu. Tłum śpiewał Rotę. Niektórzy płakali. Chodziłem wokół zebranych i gapiłem się. Ktoś krzyknął: – Uciekaj mały, bo tu zaraz będzie gorąco. Nie dałem się całkiem spłoszyć, odskoczyłem na pewną odległość. Nagle podjechały milicyjne ciężarówki z zakratowanymi oknami. Z wnętrza w mgnieniu oka wyskakiwali mundurowi. Otoczyli dwoma pierścieniami zgromadzonych. Zrobiło się niebiesko od mundurów. Bardzo mi się to spodobało. Nagle ktoś zaczął krzyczeć przez megafon: – Rozejść się, bo użyjemy siły! Rozkaz został powtórzony kilkakrotnie. Tłum stał i śpiewał coraz głośniej. Nagle milicjanci ruszyli. Zaczęli bić śpiewających białymi, gumowymi pałkami. Powstało zamieszanie. Kobiety piszczały z bólu. Tłum ruszył do ucieczki, przerywając oba milicyjne pierścienie. Ludzie gnali w stronę poczty prosto do kościoła Ojców Kapucynów. Tłoczyli się przy drzwiach. Gdy zniknęli wewnątrz świątyni, przed wejściem zatrzymał się tłum milicjantów. Żaden z nich nie ośmielił się wejść do środka. Całe zajście obserwowałem z placu Litewskiego, ukryty za pomnikiem „Wańki”.

CHARAKTERYSTYKA OSÓB Halinka to pierworodna i jedyna córka Henryki i Grigorija, Ormianina z Erywania. Jej rodzice poznali się i pobrali na zesłaniu

524A_Znamie_inside.indd 83

29.04.2015 10:17


Kołłątaja ZNAMIĘ

84

w Kazachstanie. Gdy próbowali przedostać się do Polski, radziecka władza rozdzieliła ich na zawsze. Halinka urodziła się już w Polsce. Znała ojca tylko z opowiadań mamy. Nie zachowało się żadne jego zdjęcie. Dziewczyna odziedziczyła po ojcu: ormiańskie rysy twarzy, kruczoczarne włosy, mocno podkreślone brwi, ogromne, czarne oczy. A także niespokojną duszę i wyjątkową uczuciowość, nadwrażliwość. W rodzinie mówią, że Halina pokroiłaby na plasterki swoje serce i rozdała potrzebującym. Jednocześnie jest w niej bunt i gniew. Jest osobą wybuchową, nieprzewidywalną, nieokiełznaną. Czasami w spotkaniu z nią towarzyszy człowiekowi lęk, który podpowiada, że wszystko się może zdarzyć. Aleksander Paśnik, drugi mąż Henryki, był człowiekiem niewielkiego wzrostu. Prędki i nerwowy. Wciąż coś nucił pod nosem i kościstymi palcami dłoni wystukiwał jakiś rytm na czym popadło. W młodości był zesłany na Sybir. Po wojnie prześladowany za przynależność do AK. Adoptował moją mamę. Twarz miał malutką i pomarszczoną. Wciąż coś żuł i ciapał. Kiedy tylko mnie widział, zawsze zaczepiał. Lubiłem się z nim droczyć i bawić. Babcia wołała na dziadka Oleś. Był to człowiek zaradny i stanowczy. Nie rozstawał się z papierosem. Na mnie wołał Haberbus. Jurek, najmłodszy syn Henryki i Aleksandra, był wyjątkowo przystojnym chłopakiem. Drzwi na Kołłątaja były oblegane przez młode wielbicielki. Czasami czekały na niego u nas i pomagały babci w pracach domowych. Bywało, że wypłakiwały się babci w fartuch, a ta je pocieszała: – Oj dziewczyny, dziewczyny, na co wam ten kawaler? Dajcie sobie spokój. Poszukajcie chłopaka, który za wami będzie latał. Wy za nim nie traficie.

524A_Znamie_inside.indd 84

29.04.2015 10:17


Pamiętam, że dziadek gonił te płaczące panny. Korzystałem na urodzie wujka. Zakochane dziewczęta hołubiły mnie. Jurek często zabierał mnie na randki. Jak przez mgłę pamiętam spotkania w parkach, smakołyki i podarki otrzymywane od zakochanych dziewcząt. Kiedy wujek nie chciał mnie zabrać, szantażowałem go, że jeśli mnie zostawi, to powiem dziewczynie, że całował się z inną.

85

Kołłątaja

524A_Znamie_inside.indd 85

ZNAMIĘ

Ela, młodsza córka Henryki i Aleksandra, miała oczy, którymi zaglądała wprost do ludzkiej duszy. Zapamiętałem ją z krótkimi włosami ściętymi na chłopaka. Miała w sobie jakieś światło i współczucie. Szybko zdobyła moje serce. Stała się dla mnie drugą matką. Pamiętam, jak płakałem na jej ślubie. Jak nienawidziłem jej męża, który przytulał ją i całował. Ela umiała wszystko zorganizować. Była niezwykle zaradną osobą. Kiedy się od niej wychodziło, nigdy nie wypuściła z pustymi rękami. Dawała przetwory, ręczniki, mydło, ciasto, a nierzadko i pieniądze. Dziadek nazywał ją chomikiem, ponieważ wszystko zbierała i porządkowała. Była wyjątkowo rodzinną osobą. Urodzony organizator. Zmarła o wiele za wcześnie. Andrzeja, starszego syna Henryki i Aleksandra, zapamiętałem jako człowieka cichego. Był małomówny, poczciwy, serdeczny i uczciwy. Andrzej z Jurkiem znosili do domu różne chore zwierzątka. Były wśród nich jeże, zające, a nawet kawka, która tak się oswoiła, że chodziła po domu jak lokator. Rano robiła dużo hałasu i budziła domowników. Wskakiwała na kołdrę i dziobała w głowę. Najbardziej upodobała sobie budzić Halinkę. Pewnego dnia, gdy kawka dziobnęła ją w czoło zbyt mocno, Halinka wyniosła ją na

29.04.2015 10:17


Wojskowość i posadziła na drzewie. Gdy Jurek dowiedział się, co siostra zrobiła z jego kawką, powiedział: – Życzę ci, żeby na starość twoje dzieci potraktowały cię tak, jak ty potraktowałaś moją kawkę.

Kołłątaja

BIAŁY GARNITUR

ZNAMIĘ

86

Pewnej słonecznej niedzieli, kiedy miałem nie więcej niż cztery lata, babcia wystroiła mnie w przysłane z Kanady ubranko. Był to granatowy garnitur. Marynareczka miała srebrne guziki, spodenki były w kancik. Do tego biała koszulka i malutki krawacik. Nie było w tamtym czasie człowieka, który by się za tym strojem nie obejrzał. – Poczekaj na mnie na dworze. Wyszykuję się i pójdziemy razem do kościoła – powiedziała babcia. Dumny jak paw przechadzałem się w swoim niedzielnym stroju. Przemierzałem ulicę Kołłątaja to w jedną, to w drugą stronę. W pewnej chwili dołączyła do mnie pięcioletnia Edytka, córka brata Heni. Mieszkali wówczas w tej samej bramie, tak jak my na parterze, tylko po przeciwnej stronie. Dziewczynka również czekała na rodziców szykujących się na niedzielną Mszę św. Choć Edytka była odświętnie ubrana, to nie mogła konkurować z moim strojem. Kiedy znudziło nam się czekanie, dziewczynka zaproponowała: – Pobiegnijmy na chwilę na Wojskowość. Nikt się nie zorientuje. Zaraz wrócimy. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Ruszyliśmy. Dobrze znałem to miejsce. Gdy dotarliśmy, stałem się przewodnikiem.

524A_Znamie_inside.indd 86

29.04.2015 10:17


87

Kołłątaja

524A_Znamie_inside.indd 87

ZNAMIĘ

Pokazywałem Edytce różne zakamarki. Nagle dziewczynka zobaczyła dużą drewnianą skrzynię wypełnioną wapnem. – Zróbmy zawody skakania przez tę balię. – Wspaniały pomysł! – wykrzyknąłem. Edyta starsza od mnie o rok dała susa i stanęła dumna po drugiej stronie balii. – Teraz twoja kolej! – zawołała. Wziąłem duży rozbieg i zacząłem biec wprost na balię. Pędziłem co sił. Jednak tuż przed balią zahaczyłem nogą o wystającą deskę i wpadłem do środka. Granatowe ubranko w ułamku sekundy stało się białe jak śnieg. Próbowałem się wydostać, jednak ślizgałem się i przewracałem. Gdy się wygramoliłem, wyglądałem jak przybysz z innej planety. Edytka zamarła. Przestraszyła się i uciekła. Zostałem sam. W dół ściekało ze mnie gęste wapno. Próbowałem je wytrzeć trawą i starymi gazetami. Chciał nie chciał ruszyłem w stronę domu. Teraz też nie było człowieka, który by się za mną nie obejrzał. Wszyscy podziwiali moje świąteczne ubranko. Wszedłem do ciemnego przedpokoju i nasłuchiwałem, co się dzieje w domu. Wreszcie uchyliłem drzwi tak, aby nie było mnie widać, i powiedziałem: – Babciu, troszeczkę się pobrudziłem. – Pokaż! – nakazała babcia. – A nie będziesz zła? – Pokaż! – powtórzyła. Stanąłem w drzwiach. Babci zakręciło się w głowie. Nie wierzyła własnym oczom. Na ubranku i ciele wapno zdążyło już częściowo wyschnąć, łamało się i kruszyło. Miejscami było mokre i mazało się. Babcia złapała wielką blaszaną szufelkę. – Matko Boska z jakiego bądź kościoła! Coś ty narobił? Gdzieś ty był?

29.04.2015 10:17


Kołłątaja

Chwyciła mnie za rękę i uniosła do góry. Uderzyła mnie kilkakrotnie. Płaska powierzchnia szufelki nie sprawiała żadnego bólu, robiła tylko wiele huku. Jednak ja krzyczałem wniebogłosy. Każde uderzenie powodowało także rozchlapywanie wapna. Próbowałem opowiedzieć historię tego zdarzenia, jednak babcia nie słuchała. Ściągała ze mnie niedzielne ubranko. Pode mną powstała biała plama. Chciałem z niej wyjść. Babcia powiedziała: – Stój kamieniem, bo cały dom wymażesz. Rozebrała mnie jak do rosołu. Ubranko zaś namoczyła w miednicy. – Za karę nie pójdziesz do kościoła – oznajmiła babcia. Ta kara bardzo mi się spodobała.

ZNAMIĘ

88

ANGLICY Innym razem Edytka namawiała mnie, abyśmy udawali Anglików. Niedawno odwiedzili nas krewni z Kanady, którzy między sobą rozmawiali po angielsku. Zaimponowało to Edytce. Dziewczynka powiedziała: – Wsiądziemy do trolejbusu i pojedziemy na przystanek końcowy. Potem przejdziemy na drugą stronę i wrócimy. Zrobimy tak, aby się nie zgubić. – Wspaniały pomysł – odpowiedziałem. – Arku, pamiętaj, że kiedy wsiądziemy, rozmawiamy ze sobą tylko po angielsku, rozumiesz? – Tak, rozumiem – odpowiedziałem. – Tylko, że my nie umiemy po angielsku…

524A_Znamie_inside.indd 88

29.04.2015 10:17


89

Kołłątaja

524A_Znamie_inside.indd 89

ZNAMIĘ

– No to co. Będziemy zmyślać różne wyrazy. Ludzie pomyślą, że Anglicy przyjechali i zwiedzają miasto. – Dobra, spróbujmy – odpowiedziałem. Nie mówiąc nikomu, poszliśmy na Krakowskie Przedmieście i z placu Litewskiego pojechaliśmy w stronę Ogrodu Saskiego i Alei Racławickich. W drodze rozmawialiśmy ze sobą „po angielsku”. Pokazywaliśmy sobie mijane domy i ulice. Tłumaczyliśmy z przejęciem, i to w obcym języku, różne kwestie. Tak jak przypuszczaliśmy, ludzie gapili się na nas. Dziwili się. Zapewne zaskoczenie jadących nie dotyczyło naszej znajomości języka, ale raczej tego, że tak małe dzieci podróżują same. Gdy dotarliśmy na przystanek końcowy, zgodnie z planem przeszliśmy na drugą stronę. Trolejbus zawrócił i znów wsiedliśmy. Plan działał idealne. Edytka imponowała mi swoją niezależnością i pomysłami. Wracając, coraz głośniej rozprawialiśmy w obcym języku. Coraz więcej ludzi przysłuchiwało się nam. Nagle z tłumu jadących wyłonił się tato Edytki. Zapewne usłyszał jej głos. Gdy go zobaczyła, zamarła. Zapomniała nawet języka polskiego. Próbowała coś wybełkotać. Tata przywołał nas. Staliśmy w milczeniu. Na najbliższym przystanku nakazał nam wysiąść. Było to przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Gdy wysiedliśmy, powiedział: – Teraz Anglicy pójdą pieszo, a w domu pogadamy po polsku.

29.04.2015 10:17


Kołłątaja

PAN DA…

ZNAMIĘ

90

Chodziliśmy z Edytką po prośbie do kawiarenki „Ewa”. Mieściła się naprzeciwko naszej bramy. Pracowała tam miła pani, która sprzedawała lody. Prosiliśmy ją o połamanego wafelka. Czasami, gdy mieliśmy jakiś grosik, wręczaliśmy jej, a ona dawała nam na pokruszonym wafelku odrobinę lodów. Tamte lody to był sam smak. Jednak z czasem, gdy zaczęliśmy przybiegać co chwila, pani powiedziała: – Drogie dzieci, jeśli chce się jeść lody, trzeba iść do pracy i zarobić pieniądze. – Ale my jesteśmy za mali – odpowiedziałem. – W takim razie idźcie żebrać pod kościół – odpowiedziała zdenerwowanym głosem. Uznałem to za świetny pomysł. Od razu przypomniałem sobie, że często pod kościołem Ojców Kapucynów widywałem ludzi, którzy z wyciągniętą ręką prosili o jałmużnę. Zacząłem namawiać Edytkę, abyśmy poszli żebrać razem. Stanowczo odmówiła, więc co było robić, poszedłem sam. Uklęknąłem i wyciągnąłem dłoń. – Pan da, proszę, pan da, choć dziesięć groszy – wołałem. Ludzie zatrzymywali się i kręcili głowami. Jakaś starsza pani włożyła w moją wyciągniętą dłoń kawałek bułki. Jednak pieniędzy nikt mi nie dał. Za to zobaczył mnie sąsiad. Nie podszedł do mnie, za to udał się prosto do mojej babci. Gdy wszedł do naszego mieszkania, podenerwowanym głosem powiedział: – Heniu, nie uwierzysz, co przed chwilą widziałem. – Co takiego? Brigitte Bardot przyjechała? – Więcej! Twój Arek żebrze pod kościołem.

524A_Znamie_inside.indd 90

29.04.2015 10:17


WOJSKOWOŚĆ

524A_Znamie_inside.indd 91

91

Kołłątaja

Skrzyżowanie ulic Hempla i Kołłątaja stało się miejscem moich zabaw. Na tak zwanej Wojskowości gromadziły się dzieci z okolicznych ulic. Stare, porzucone baraki. Góry piachu. Gruzowisko. Raj dla dzieciaków bawiących się w wojnę. Pamiętam, jak biegałem tam w krótkich spodenkach i brudnym podkoszulku. Często byłem dowódcą oddziału. Najlepsza była zabawa w wojnę. Właśnie szykowałem się do ataku, gdy podszedł do mnie jakiś chłopak i powiedział: – Twoja mama przyjechała z Warszawy. Zamarłem. Rzuciłem patyk, który był moim najcenniejszym karabinem. Wysypałem z koszuli wszystkie kamienie, które służy-

ZNAMIĘ

Babcia zbladła, zerwała się i pobiegła do kapucynów. A jakże! Jej wnuczek klęczał i żebrał. – Pan da, proszę, pan da – wołał rzewnie. Gdy zobaczyłem babcię, zerwałem się i uciekłem do kościoła. Weszła za mną. Wypatrzyła mnie. Podeszła i usiadła obok. Nie uciekałem, wiedziałem, że w kościele mnie nie zbije. Siedzieliśmy tak chwilę przed Najświętszym Sakramentem jak na adoracji. Wreszcie babcia pochyliła się nade mną i wyszeptała: – Dziecko, co ty wyprawiasz? Tak nie można. Taki wstyd. Nie masz co jeść? Brakuje ci czegoś? – Nie, nie brakuje. Ja chciałem tylko na lody. Takie dobre te lody. – Boże, ulituj się nad tym dzieckiem. Co z niego będzie? Matko Boska, weź go w opiekę – modliła się babcia.

29.04.2015 10:17


Kołłątaja ZNAMIĘ

92

ły za granaty. Niemiłosiernie brudny wyskoczyłem z okopu i pognałem w stronę domu. Słyszałem za sobą strzały kolegów i ich nawoływania. Nie dbałem już o to. Gnałem co tchu. Pędziłem slalomem między przechodniami, jakbym jechał jeepem pod silnym ostrzałem. Zatrzymałem się dopiero w bramie. Tu chwytałem łapczywie powietrze. Usiadłem na ziemi i wysypałem piach z butów. Drżałem ze strachu. W mojej głowie dudniło jedno: Mama przyjechała! Wszedłem przez ciemny przedpokój do podłużnej mrocznej kuchni. Przy oknie stał stół i kilka krzeseł. Na jednym z nich siedziała mama. Serce waliło mi jak oszalałe. Pierwsze, co dostrzegłem, to jej czarne i długie włosy. Paliła papierosa. Stałem w drzwiach. Z radości nie wiedziałem, co zrobić. Mama odłożyła papierosa do wielkiej szklanej popielniczki i wyciągając do mnie ręce, powiedziała: – Synku. Podbiegłem i przywarłem do mamy z całych sił. Jej włosy były puszyste i ładnie pachniały. Dla mnie była najpiękniejszą kobietą na świecie. Tuliła mnie i głaskała po zakurzonych włosach. Jej świeży zapach sprawił, że poczułem, jak bardzo jestem brudny i spocony. Ktoś powiedział: – Puść mamę, bo ją udusisz. Nie słuchałem, tylko kurczowo trzymałem się matki. Nieprzerwanie mnie całowała i ja ją całowałem. Potem były prezenty. Nie dbałem o nie. Wciąż patrzyłem w stronę mamy, w jej czarne oczy. Chciałem ją zatrzymać na zawsze i tylko dla siebie. Tej nocy spaliśmy razem. Czułem, że ta radość jest chwilowa. Wiedziałem, że mama znów wyjedzie. Zawsze wyjeżdżała. Tamtej nocy zmuszałem się, aby nie zasnąć. Chciałem, aby ta chwila trwała wiecznie.

524A_Znamie_inside.indd 92

29.04.2015 10:17


93

Kołłątaja

524A_Znamie_inside.indd 93

ZNAMIĘ

Przytuleni oddychaliśmy spokojnie. Uśmiechałem się i obejmowałem ją. Co jakiś czas zerkałem w stronę okna. Modliłem się: – Boże, proszę Cię, żeby dziś słońce nie wstało, niech ta noc trwa wiecznie. Te krótkie spotkania z mamą sprawiały mi większy ból niż jej nieobecność. Gdy po jej wyjeździe zostawałem sam, pytałem siebie: Czyj ja jestem? Wówczas pod powiekami pojawiała się dobra twarz babci. Tak, to była prawdziwa pociecha. Babcia była całym moim światem. Miałem także ciocię Elę, młodszą córkę babci, którą nazwałem mamą-Lublin. Tę, która mnie urodziła, nazwałem mamą-Warszawa. Tamtej nocy walczyłem dzielnie ze snem aż do brzasku. Głaskałem czarne włosy matki. Całowałem jej dłonie. Promienie światła nieuchronnie wdzierały się do wnętrza pokoju. Wstałem najciszej, jak tylko potrafiłem, i zasłoniłem kotary. Wróciłem do matki i długo patrzyłem na jej śpiącą twarz. W ostatni dzień pobytu zawsze był prezent. Czekałem na niego. Był słodko-gorzki. Słodki, bo dotyczył mamy, gorzki, ponieważ zwiastował jej wyjazd. Najcenniejszym prezentem był spacer z mamą. Uwielbiałem to uczucie. Szliśmy razem przez miasto za rękę. Wszyscy oglądali się za nią. Była piękna i elegancka. Rozpierała mnie duma. Do dziś pamiętam twarze kolegów i koleżanek, jak z podziwem i zazdrością patrzyli na nią. W kawiarence „Ewa” kupowała mi lody. Tego dnia nie trzeba było prosić o kawałek wafelka. Dostawałem największą porcję. Potem siadaliśmy na placu Litewskim przy fontannie. Jak cień podążałem za matką. Po jej wyjeździe karmiłem wszystkich opowieściami o niej. Przytulając się do mamy-Lublin, zamykałem oczy i marzyłem o mamie-Warszawa. Często chodziłem sam pod kawiarenkę i na plac Litewski.

29.04.2015 10:17


Kołłątaja ZNAMIĘ

94

Wyobrażałem sobie, że mama siedzi obok. Za każdym razem, gdy odjeżdżała, zapewniała: – Niebawem wrócę i zabiorę cię do siebie. Kiedy się pakowała, uciekałem. Nie mogłem znieść swojej bezradności. Żegnałem się z mamą w taki sposób, jakbym był z drewna. Stałem bez życia, a ona mnie przytulała i całowała. Prosiła: – Obejmij mamę i pocałuj na pożegnanie. Dlaczego nic nie mówisz? – pytała. Potem długo stałem i wpatrywałem się w miejsce, w którym zniknęła mi z oczu. Następnie biegłem na Wojskowość. Zaszywałem się w opuszczonych barakach i płakałem. Tłukłem kamieniami w ściany. Kopałem napotkane przedmioty. Wybijałem popękane szyby. Zdyszany i wyczerpany siadałem w ciemnym kącie zagrzybionego baraku i rozmyślałem o matce. Kiedy wyrzuciłem z siebie żal, wychodziłem z ciemnej nory. Przeglądałem się w skrawkach szyb. Do domu wracałem dopiero wówczas, gdy z twarzy zniknęły wszelkie oznaki płaczu. Kiedy oczy były zbyt spuchnięte, wachlowałem twarz kawałkiem tektury. W drodze do domu przeglądałem się, tak na wszelki wypadek, w lusterkach samochodów, aby mieć pewność, że nie widać po mnie, jak bardzo cierpię. Tak uczyłem się ukrywać uczucia. Zdarzało się, że kiedy stałem już przed drzwiami domu, wzbierała we mnie nowa fala żalu. Zza drzwi dobiegały mnie głosy domowników. Wiedziałem, że kiedy przekroczę próg, będzie zwyczajnie. Babcia będzie się krzątać, mama-Lublin będzie mnie pocieszać, a ja będę czuł tę przerażającą samotność. Ten niewyobrażalny ciężar na sercu. Nierzadko zawracałem spod drzwi i biegłem ponownie na Wojskowość. Jeszcze raz przeżywałem gniew i żal. Czasami w spazmatycznym płaczu krzyczałem do mamy:

524A_Znamie_inside.indd 94

29.04.2015 10:17


95

Kołłątaja

524A_Znamie_inside.indd 95

ZNAMIĘ

– Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Nienawidzę życia i siebie nienawidzę! Gdy wyżyłem się na przedmiotach, gdy wykrzyczałem ból, przychodziła ulga. Opuszczone, zatęchłe baraki stały się powiernikiem moich cierpień. Czasami wyczerpany walką zasypiałem. Kuliłem się w jakimś kącie i słuchałem, jak bije moje serce. Kiedy tak trwałem w bezruchu i ciszy, wychodziły z ukrycia szczury. Przyglądałem się ich życiu. Buszowały po wysypisku. Szukały pożywienia. To miejsce było ich kryjówką. Nie wiem, jak to wyrazić, ale czułem więź ze szczurami. Dla mnie to miejsce także było kryjówką. Opuszczone baraki przyciągały też innych gości. Bywały siedliskiem alkoholowych libacji. Smród i fekalia świadczyły, że służą również za ubikację. Miejsce to obfitowało w arsenał butelek po tanim winie, piwie i wódce. Ta niczyja kolekcja doskonale służyła do wyładowywania gniewu. Z nienawiścią rozbijałem o ściany baraku różnokolorowe butelki. Odłamki szkieł świszczały w powietrzu. Spocony opadałem na ziemię. Trwałem w ciszy pośród szklanego dywanu. Z czasem polubiłem to miejsce. Chroniło mnie. Dawało możliwość wyładowania emocji i wykrzyczenia bólu. Było dyskretne. Chowało dla siebie stan mojej duszy. Zabezpieczało przed pokazywaniem bólu najbliższym. Nienawidziłem litości. Nie cierpiałem, gdy ktoś użalał się nade mną. Litość kojarzyłem ze słabością i bezradnością. Wciąż tak czuję i myślę. Pewnego dnia, po kolejnym wyjeździe mamy-Warszawa, pobiegłem do mojego baraku. Wyczerpany gniewem i żalem zasnąłem. Wówczas weszli mężczyźni. Nagle obudziły mnie pijackie krzyki i przekleństwa. Spostrzegłem, że przez rozbite okno wlewał się do wnętrza półmrok. Musiałem spać zbyt długo. Oszoło-

29.04.2015 10:17


Kołłątaja ZNAMIĘ

96

miony chciałem wskoczyć na parapet okna i uciec. Wyrwany ze snu zachwiałem się i spadłem do wnętrza pomieszczenia. Jeden z mężczyzn chwycił mnie wielką dłonią za koszulkę i uniósł do góry. Mężczyzna był pijany. – A ty dokąd?! – krzyknął. Zamarłem. Nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa. Mężczyzna trzymał mnie w powietrzu. Koszulka wbijała się w krtań i dusiła jak zaciskająca się na szyi pętla. Wymachiwałem rękami i nogami. Każdy ruch zaciskał pętlę. Drugi mężczyzna podbiegł z nożem i przyłożył go do mojego gardła. – Patrz, jak się gówniarz rzuca – powiedział do kolegi. – Co z nim zrobimy? Zacząłem przeraźliwie krzyczeć. Jeden z nich próbował zatkać mi usta. Ugryzłem go z całych sił w dłoń. Mężczyzna natychmiast wyrwał rękę i uderzył mnie w twarz. Na moment mnie zamroczyło. Czułem, że jeśli się nie uwolnię, to ci pijani ludzie mnie skrzywdzą. Znów ugryzłem jednego z nich. Powstało zamieszanie. Szarpałem się, kopałem i gryzłem. Wiłem się jak węgorz. Nagle wyślizgnąłem się z koszulki i spadłem na ziemię. Jak szczur rzuciłem się do ucieczki. Mężczyzna trzymał w dłoni tylko podartą koszulkę. Wybiegłem z baraku. Półnagi gnałem ile sił. Kiedy dopadłem bramy swojego domu, zatrzymałem się. Łapałem powietrze i dyszałem. Dyskretnie wszedłem do ciemnej sieni. Stałem tam dobrą chwilę i nasłuchiwałem. W kuchni rozpoznałem głosy domowników. Zrozumiałem, że nikogo nie ma w pokoju. Delikatnie otworzyłem drzwi i z regału wyjąłem czystą koszulkę. Nałożyłem pospiesznie. Stałem jeszcze chwilę w ciemnym przedpokoju, aby

524A_Znamie_inside.indd 96

29.04.2015 10:17


97

Kołłątaja

MAMA-WARSZAWA

ZNAMIĘ

ochłonąć. Po czym wszedłem do kuchni. Nikomu nie powiedziałem o tym, co się stało przed chwilą. Kiedy zapadła noc, z koszmaru sennego wyszli ku mnie mężczyźni o twarzach upiorów. Byli w łachmanach. Cuchnęli alkoholem. Mieli szramy na twarzach. W ich dłoniach błyszczały noże. Próbowałem uciekać. Jednak nie mogłem się ruszyć. Stałem jak kamienny posąg. Mężczyźni byli coraz bliżej. Już chwytali mnie za ramiona. Krzyczałem. Mój pisk kruszył butelki po winie. Nagle na barak spadła przeraźliwa nawałnica. Wiatr szarpał okiennicami. Wszystko chwiało się i trzeszczało. Silne podmuchy wbijały w moje ciało kawałki szkła i drewniane drzazgi. Opiłki blachy przecinały mi skórę. Wokół kłębił się poderwany z ziemi kurz. Wszystko wirowało. Ostre przedmioty raniły, gdzie popadło. Krew bryzgała po stęchłych ścianach. Plamiła szyby okien i małą koszulkę. Krzyczałem wniebogłosy. Gdy otworzyłem oczy, uderzył we mnie ostry blask żarówki. Nad swoją głową zobaczyłem przestraszoną twarz babci. Spocony przywarłem do niej jak do koła ratunkowego. Głaskała mnie i całowała, aż ponownie zasnąłem.

Znów przyjechała mama-Warszawa. Jednak tym razem było inaczej. Już przy powitaniu padły słowa, o których marzyłem: – Synku, jutro wyjedziesz ze mną i zamieszkamy razem. Skakałem na wersalce pod sufit. Byłem grzeczny jak nigdy dotąd. W nocy nie spałem ze szczęścia. Na drugi dzień wszystko

524A_Znamie_inside.indd 97

29.04.2015 10:17


Kołłątaja ZNAMIĘ

98

zdawało się piękniejsze i jaśniejsze. Ze wszystkiego emanowała radość. Pożegnania przeszły nader łatwo. Rozstaliśmy się na peronie. Wciąż machałem serdecznie dłonią i słałem całusy. Śmiałem się i wygłupiałem. Nie mogłem się doczekać podróży koleją. Wagon ruszył. Wystarczyło jednak kilka minut, abym uświadomił sobie, kim dla mnie są babcia i mama-Lublin. Z każdą chwilą docierało do mnie, jak wielką wartość ma dom na Kołłątaja. Teraz siedziałem w pędzącym pociągu i czułem, że to wszystko tracę. Chciałem uciec na Wojskowość. Jednak kryjówka była daleko. Czułem, że dłużej nie wytrzymam, że rozpłaczę się w głos. Wstałem i ruszyłem w kierunku toalety. Mama podążyła za mną. Chciała mi pomóc w łazience. Zawsze robiła to mama-Lublin. Wstydziłem się mamy-Warszawa. Ona była do pokazywania jej kolegom, do przytulania się, ale nie do takich rzeczy. Czułem przerażające osamotnienie. Gdy stałem w drzwiach toalety, powiedziałem: – Ja sam sobie poradzę. Wyszła bez słowa. Kiedy zamknęła drzwi, wybuchnąłem płaczem. Teraz byłem sam w kołyszącym się pomieszczeniu. Malutka kabina przypominała klatkę i złapane w nią małe zwierzątko, które bezskutecznie walczy o wolność. Tłukłem rękami w ściany i okno. Nie mogłem sobie pozwolić na więcej. Za drzwiami czekała mama. Płacząc i kołysząc się na wszystkie strony, próbowałem załatwić potrzebę. Obsikałem sobie spodnie. Chciałem, żeby pociąg się zepsuł, wykoleił, zatrzymał. Chciałem natychmiast wrócić do domu, do babci. Chciałem się obudzić, tak jak budziłem się z koszmarów. Rozległo się pukanie. Jedno, potem drugie. Wreszcie dobiegł mnie głos mamy, która wołała przez zamknięte drzwi: – Czy wszystko dobrze?

524A_Znamie_inside.indd 98

29.04.2015 10:17


99

Kołłątaja

524A_Znamie_inside.indd 99

ZNAMIĘ

– Jeszcze chwilę! – zawołałem. Jednak tym razem nie dało się ukryć czerwonej twarzy i zapuchniętych oczu. Musiałem otworzyć, bo mama dobijała się i szarpała za klamkę. Kiedy otworzyłem, mama zobaczyła bezradne, zapłakane dziecko. Obie nogawki spodni były mokre. Z oczu płynęły obficie łzy. Czułem, że nie mogę powiedzieć mamie o tym, co przeżywam. – Nie płacz – powiedziała łagodnie. – Nic się nie stało. Tak bywa. Pociąg kołysze się. Zaraz znajdziemy nowe spodnie. Odetchnąłem. Byłem wdzięczny zasikanym spodniom, że przyszły mi z pomocą, że ukryły prawdę. Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji Warszawa Centralna, królowała noc. Szliśmy szybko i w ciszy. Na ogromnej dworcowej hali sennie krzątali się podróżni. Poczułem się bardzo mały. Szedłem za matką jak na skazanie. Potem długo jechaliśmy nocnym autobusem. Nie cieszyły mnie światła wielkiego miasta. Gdy zamykałem oczy, widziałem uśmiechniętą twarz babci. Wydawało mi się, że słyszę ciepły głos mamy-Lublin. Po długiej podróży przez ciemne i wielkie miasto dotarliśmy do ponurego czteropiętrowego bloku. Po przeciwnej stronie ulicy ciągnął się wysoki na kilka metrów mur więzienia. Zapamiętałem, że ulica nazywała się Namysłowska. Weszliśmy do smutnej klatki schodowej i zatrzymaliśmy się przed białymi drzwiami obcego mieszkania. Po chwili usłyszeliśmy jęk zamka. Panie Boże, błagam Cię, abym jutro obudził się w Lublinie – próbowałem uprosić rzeczywistość. Całą noc miotałem się. Kiedy usłyszałem, że mama usnęła, zacząłem płakać. Niemym krzykiem wołałem w poduszkę: – Babciu! Babciu!

29.04.2015 10:17


524A_Znamie_inside.indd 100

29.04.2015 10:17


CZĘŚĆ V

WYSZYŃSKIEGO

Jakaś ciepła mnie otacza cisza wokół, Padam z nóg i czuję ręce na ramionach, Do nóg czyichś schylam głowę jak pod topór. Moje stopy poranione świecą w mroku, Lecz panika – nie wiem, skąd wiem – jest już dla mnie skończona...

524A_Znamie_inside.indd 100

29.04.2015 10:17


Wyszyńskiego

PIELGRZYMKA

ZNAMIĘ

194

W pierwszym roku formacji ojciec duchowny zabrał nas na pielgrzymkę do Częstochowy. Z tej wyprawy zapamiętałem dwa zdarzenia. Gdy za oknami zaczęły przesuwać się przedziały drugiego pociągu, który stał na torze obok, ojciec poprosił o ciszę i zaprosił do modlitwy na rozpoczęcie podróży. Modlił się gorliwie o szczęśliwą drogę, o owoce tej pielgrzymki i w innych wzniosłych intencjach. My również modliliśmy się nabożnie. Jednak nagle okazało się, że to pociąg obok ruszył, a nie my. Zapadła niezręczna cisza przerywana chichotem. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu tuż przed stacją Częstochowa. Pierwszy wyskoczył ojciec duchowny. Zaskoczyło to młodych kleryków. Jednak bez namysłu wszyscy ruszyliśmy za nim, przepychając się z bagażami. Ojciec zachowywał się jakoś dziwnie. Oglądał się za siebie i przyśpieszał kroku. Ponad sześćdziesięciu kleryków podążyło za nim. Nagle ojciec zrobił unik w lewo. Wszyscy ruszyliśmy w lewo. Potem skręcił w prawo, wszyscy skręciliśmy w prawo. Przestraszyliśmy się, że może ojcu coś się stało z głową. Niespodziewanie zaczął biec, jakby uciekał od nas. Instynktownie wszyscy pobiegliśmy za nim. To taka zabawa? Boże, co się dzieje? – myślałem. Nagle zatrzymał się, my również stanęliśmy, wpadając na siebie. Wówczas ojciec powiedział: – Odczepcie się ode mnie, siku mi się chce.

524A_Znamie_inside.indd 194

29.04.2015 10:17


KIEŁBASA

195

Wyszyńskiego

524A_Znamie_inside.indd 195

ZNAMIĘ

Pewnego razu, gdy byłem na drugim roku, miałem dyżur na portierni. Znajdowała się tam centrala telefoniczna. Łączyło się rozmowy przy pomocy kabla zakończonego dużym jackiem. Światełko nad otworem oznaczało, że trwa rozmowa. Czasami połączeń było dużo i trzeba się było uwijać. Jednocześnie wchodzili i wychodzili ludzie. Przynosili paczki i listy, o coś pytali. Gdy ruch był jak w młynie, przyszedł pewien ksiądz i zapytał: – Czy jest ksiądz rektor? – Już sprawdzam – odpowiedziałem i połączyłem się z numerem księdza rektora. – Niestety nie ma go w domu – odpowiedziałem. – Proszę mu przekazać, że był ksiądz Kiełbasa i prosi o kontakt. – Oczywiście przekażę. Po godzinie na portiernię wchodzi ksiądz rektor. Gdy go zobaczyłem, przypomniałem sobie, że mam poinformować, że był ksiądz… No właśnie, zapomniałem jak miał na nazwisko. – Księże rektorze, był ksiądz… – tu nastąpiła niezręczna cisza, szukałem w pamięci nazwiska. Wróciło w postaci zapamiętanego kształtu. – Był ksiądz Ogórek i prosił o kontakt. – Ogórek? – zdziwił się rektor. – Może Kiełbasa? – O tak! Kiełbasa, na pewno Kiełbasa! – wybełkotałem. Rektor nieco zirytowany zapytał: – A na którym ty jesteś roku? – Na drugim – odparłem, nie widząc związku z zaistniałą sytuacją. Wówczas ksiądz rektor powiedział:

29.04.2015 10:17


– Jesteś na drugim roku i nie potrafisz odróżnić kiełbasy od ogórka?!

Wyszyńskiego

EGZAMIN

ZNAMIĘ

196

Egzamin z historii filozofii u księdza profesora Stanisława Wielgusa był zawsze konkretny. Wykłady były na wysokim poziomie. Nie umieć na tym egzaminie było nietaktem. Ustalono datę sprawdzenia kleryckiej wiedzy z zakresu historii filozofii nowożytnej. Jednak na kilka dni przed egzaminem dotarła do seminarium wiadomość, że zmarł tata księdza profesora. – Co będzie z egzaminem? – pytaliśmy. – Pewnie przełoży albo, co nie daj Boże, przyśle zastępcę – martwiliśmy się. Do końca nic nie ogłoszono. Wreszcie nadszedł dzień egzaminu, który był jednocześnie dniem pogrzebu taty księdza profesora. Dla nas było oczywiste, że księdza Wielgusa nie będzie. Byliśmy zaskoczeni, gdy punktualnie o dziewiątej się pojawił. Zaprosił wszystkich do sali i powiedział: – Panowie, z wiadomych przyczyn nie może się odbyć egzamin ustny. Szanując wasze przygotowanie, zrobię egzamin pisemny. Gdy zgromadziliśmy się w sali, dziekan pomodlił się za zmarłego tatę księdza profesora. Pisaliśmy w grobowej ciszy przez dziewięćdziesiąt minut. Ksiądz profesor chodził w skupieniu po sali i odmawiał Różaniec. Dla mnie był to egzamin z człowieczeństwa, który ksiądz profesor zdał na piątkę.

524A_Znamie_inside.indd 196

29.04.2015 10:17


SŁUCHAM PANA…

197

Wyszyńskiego

524A_Znamie_inside.indd 197

ZNAMIĘ

Październik 1991. Siedziałem przy biurku w pokoju seminaryjnym i wypisywałem zaproszenia na swoje obłóczyny. (wstawić tekst zaproszenia). Cieszyłem się jak dziecko. Co chwila zerkałem na nowiutką sutannę, którą powiesiłem na honorowym miejscu, tuż przy łóżku. Nagle wróciło wspomnienie. Ujrzałem się w białym, pierwszokomunijnym ubranku. Przypomniałem sobie tamtą dziecięcą radość. Tuż za tym wspomnieniem wrócił dziecięcy strach. Wstałem od biurka i wziąłem do rąk sutannę. Oglądałem ją dokładnie ze wszystkich stron. Włożyłem ją z namaszczeniem. Stałem i przyglądałem się swemu odbiciu w szybie. Postać, którą widziałem, nie przypominała tamtego poranionego dziecka. Z odbicia emanowała nadzieja i radość, jakaś nieuchwytna siła młodości. Gdy zdjąłem sutannę, usiadłem za biurkiem. Czułem, że nadszedł czas, abym wypisał zaproszenie dla taty. Długo zastanawiałem się, jak zaadresować kopertę. Imię i nazwisko? Brzmi beznadziejnie i urzędowo. Może: Tato? Też nie! Zresztą jaki tato?! Nie widziałem człowieka przez całe życie i nagle: Tato? Wówczas miałem trudność z wypowiadaniem słowa „tato”. Dlatego bardzo rzadko go używałem. Można powiedzieć wcale go nie używałem, nawet w stosunku do Boga. Omijałem je zgrabnie. Kiedy przyszło je wypowiedzieć, w moich ustach zawsze brzmiało nienaturalnie, jakbym w prostą melodię zdania wprowadził fałszywą nutę.

29.04.2015 10:17


Wyszyńskiego ZNAMIĘ

198

Wciąż siedziałem nad białą kopertą. Postanowiłem, że jej nie zaadresuję. Do środka włożyłem zaproszenie i pośpiesznie zakleiłem. Odłożyłem ją na samo dno szuflady. Potem nastąpiły dni radości. Odwiedzałem domy krewnych i znajomych. Z nieukrywanym wzruszeniem wręczałem zaproszenie na Mszę św., podczas której ksiądz biskup poświęci mi sutannę. W tych spotkaniach było jakieś święto. Nierzadko widziałem w oczach krewnych łzy szczęścia. Czułem dumę, że Bóg zgromadzi nas na wspólną modlitwę. Niepokoiło mnie tylko jedno. Ostatnia niezaadresowana koperta. Kiedy wręczyłem już wszystkie zaproszenia, z najgłębszego zakamarka szuflady wyjąłem ostatnią kopertę. – To dla mojego ta… – tu załamał mi się głos. Spróbowałem jeszcze raz i udało się: – To dla mojego taty. Teraz zabrzmiało to dobrze, bez fałszu. Powtórzyłem szeptem: – Tato. Gdzieś z głębi tego słowa, w którym tkwił lęk, zaczęła wydobywać się jakaś siła. Zdecydowałem, że nie będę szukał pośredników w dostarczeniu zaproszenia. Pójdę osobiście! Gdy wychodziłem, spotkałem kolegę, który widząc mnie, zaproponował: – Może pójdziemy razem na spacer? Skrzywiłem się i odpowiedziałem: – Przykro mi, idę do… – tu zawiesiłem głos. Po czym szybko dokończyłem: – do znajomego. Zostawiłem kolegę i ruszyłem. Po drodze złościłem się na samego siebie: Do znajomego? Do jakiego znajomego? Dureń ze mnie. Przed kolegą stchórzyłem, to co dopiero przed nim.

524A_Znamie_inside.indd 198

29.04.2015 10:17


199

Wyszyńskiego

524A_Znamie_inside.indd 199

ZNAMIĘ

W drodze dźwięczało mi w sercu jedno słowo „tato”. Układałem w głowie treść rozmowy, którą przeprowadzę z ojcem. Wcześniej niemało musiałem się natrudzić, aby zdobyć jego adres. Dowiedziałem się, że czasami bywa w Lublinie, a kiedy już tu jest, zatrzymuje się właśnie tam, gdzie szedłem. Im bliżej byłem celu, tym większy ogarniał mnie lęk. Słowo „tato” znów nie dźwięczało naturalnie, wręcz przerażało. Czego się boisz? – pytałem samego siebie. Odpowiedź nie przychodziła. Z seminarium na osiedle Czechów jest kilka ładnych kilometrów. Szedłem pieszo. Próbowałem się modlić. Bez trudu odnalazłem ulicę i blok. Gdy stanąłem przed białymi drzwiami, na których widniał poszukiwany numer, szeptem powiedziałem do siebie: – Teraz tylko zapukać i po bólu. Ogarnął mnie strach. Próbowałem z nim walczyć. Poddałem się. Rzuciłem się do ucieczki. Zbiegałem na oślep po schodach. Dotarło do mnie, że biegnę donikąd. Wściekałem się na siebie. Ty tchórzu! Własnego ojca się boisz? – wymyślałem sobie. Zatrzymałem się na półpiętrze. Stałem i dyszałem. Serce mi kołatało. W ustach brakowało śliny. Zawróciłem. Znów stałem przed białymi drzwiami. Modliłem się. Wreszcie zapukałem. Stanąłem wyprostowany jak żołnierz na apelu. Za drzwiami panowała grobowa cisza. Zapukałem po raz drugi. Tym razem mocniej i bardziej nerwowo. Cisza. Zapukałem po raz trzeci i czwarty. Gdy po kolejnym pukaniu zapadała cisza, poczułem rozczarowanie, pustkę, zawód. Wracałem do seminarium jak po przegranej bitwie. Nie poddam się. Pójdę tam znowu – motywowałem samego siebie.

29.04.2015 10:17


Wyszyńskiego ZNAMIĘ

200

Wróciłem pod te białe drzwi jeszcze osiem razy. Kiedy przyszedłem po raz dziewiąty i zapukałem, zza drzwi dobiegły mnie jakieś głosy. Klucz zgrzytnął w zamku. Bałem się, że zemdleję. Podczas tych nieudanych wypraw ułożyłem plan: Kiedy w końcu przyjdzie ten dzień, w którym spotkam się z ojcem, to z radością i dumą wręczę mu zaproszenie na swoje obłóczyny. Zapewne pogadamy, wypijemy herbatę. Raczej będzie sztywno, ale jakoś sobie poradzimy. Właśnie nadszedł ten dzień. Otworzyły się drzwi. Siwiejący mężczyzna zmierzył mnie pytającym wzrokiem. Czekał, aż zacznę. No chłopie do dzieła – przynaglałem siebie. Jednak nie mogłem wyksztusić słowa. Tato stał i patrzył. Ja także stałem i patrzyłem. Trwało to zbyt długo. Panująca cisza była nie do zniesienia. Przerwało ją pytanie: – Słucham pana, o co chodzi? Brałem pod uwagę różne sytuacje. Ale tę, że ojciec mnie nie pozna? W życiu! Tato zapytał raz jeszcze zniecierpliwionym głosem: – Słucham, o co chodzi? Już miałem powiedzieć, po co przyszedłem, gdy zza pleców mężczyzny dobiegły mnie głosy bawiących się dzieci. Szukałem słów, ale słów nie było. Tylko jakiś jęk wydobył się ze mnie. Gwałtownie zacząłem szukać po kieszeniach zaproszenia. Nie mogłem go znaleźć. – Proszę o cierpliwość – powiedziałem. Wreszcie znalazłem. Wręczyłem tacie białą kopertę. Wzdrygnął się, ale wziął, pytając: – Co to jest? Wydukałem: – W środku jest wszystko napisane.

524A_Znamie_inside.indd 200

29.04.2015 10:17


ZNAMIĘ

Zaczął otwierać kopertę. Widziałem, jak wydostaje zaproszenie. Nagle zza taty wyjrzały dwie dziecięce główki. Uśmiechały się. Zobaczyłem w oczach tych dzieci swoje własne oczy. Nie wytrzymałem. Rzuciłem się do ucieczki. Biegłem na oślep po schodach. Słyszałem, jak mnie wołał. Przyspieszyłem jak spłoszone zwierzę. Wypadłem z klatki i gnałem, potrącając napotkanych przechodniów. Zatrzymałem się dopiero przed szeroką ulicą, po której pędziły samochody. Łapczywie chwytałem powietrze. Wciąż widziałem oczy i twarze swoich przyrodnich braci. – Jak to jest? Oni mają dom i tatę. Śmieją się. A ja? Kim jestem? Dlaczego wciąż uciekam? Dlaczego jestem tchórzem? Nagle uświadomiłem sobie, że tato nie widział mnie wiele lat. Po prostu mnie nie poznał. Takie życie – pocieszałem się.

201

DRUGA SKÓRA

524A_Znamie_inside.indd 201

Wyszyńskiego

30 listopada 1991. Trzy razy w życiu miałem na sobie garnitur. Pierwszy raz na maturze, drugi na egzaminach wstępnych. Dziś był ten trzeci raz. Nie licząc kościelnego garniturka, w który ubierała mnie babcia. Nagle uderzył gong. Zabrzmiały organy. Ludzie stawali na palcach. Uśmiechali się do idących w procesji. Wszyscy wypatrywali swojego kleryka. Gdy szedłem do ołtarza, złożyłem Bogu dziecięcy ślub: – Przyrzekam, że do końca życia będę wiernie nosił sutannę. Tak mi dopomóż Bóg.

29.04.2015 10:17


Wyszyńskiego ZNAMIĘ

202

Kiedy ksiądz biskup poświęcił nam sutanny, czekał nas jeszcze jeden, nieliturgiczny obrzęd. Od pokoleń podtrzymywana tradycja. Po poświęceniu sutann w procesji idziemy do zakrystii, aby się przebrać. Wówczas na drogę wychodzi grupa kleryków. Zaskakujące jest to, że każdemu z nich błyszczą w dłoniach nie różańce, a ostrza nożyczek. „Uzbrojeni” klerycy zagradzają nam drogę do zakrystii. Rzucają się na nas. Atakujący mają tylko jeden cel – krawaty. Sprawnymi ruchami chwytają za krawat i ciach. Odcięte połówki znikają w kieszeniach sprawców. Trzeba je będzie wieczorem wykupić. Wszyscy przy tym śmieją się serdecznie. Jeden z dowcipniejszych, wiedząc wcześniej, co go czeka, włożył w krawat gruby drut. Jego starszy kolega spocił się, nim go odciął. Kiedy z połową krawata dotarłem do zakrystii, próbowałem włożyć sutannę. Robiłem to w pośpiechu i niezdarnie. Po raz pierwszy wyszedłem w stroju duchownym. Mówią, że sutanna chudych wyszczupla, a grubych pogrubia. Ktoś mi powiedział, że wyglądam, jakby sutanna wisiała na wieszaku. Patrzyłem na moich braci, prezentowali się dostojnie i poważnie. Ta odmiana zadziwiła mnie. To nie żarty – pomyślałem. – Na ulicy ludzie będą myśleli, że jestem księdzem. A do kapłaństwa jeszcze daleka droga. Bartek, gdy mnie zobaczył, zrobił wielkie oczy i parsknął śmiechem. Przypomniałem sobie, jak pewnej niedzieli mój brat nudził się w kościele. Miał wówczas trzy lata. Mama robiła, co mogła, uciszała go i uspokajała. Dziecko kręciło się i wierciło. Chciało wyjść. Prosiło: – Mamo, chodźmy, bo już dłużej nie wytrzymam, proszę, błagam.

524A_Znamie_inside.indd 202

29.04.2015 10:17


W CIEMNOŚCI

524A_Znamie_inside.indd 203

203

Wyszyńskiego

Marzec 1994. Stałem przed decyzją życia, której na imię święcenia diakonatu. Ostateczny wybór. W sercu i głowie kłębiły się myśli. Potrzebowałem ciszy i przestrzeni. Marzyłem o górach i samotnych wędrówkach. Przemierzając lasy, pokonując potoki, wspinając się na szczyty, odczuwałem radość. Zdawało mi się, że Bóg jest tuż przy mnie, że idziemy ramię w ramię. Z takich wypraw wracałem odnowiony. Napełniony obecnością górskiego Kompana. Na korytarzu spotkałem ojca duchownego, który zaproponował: – Jadę na kilka dni w góry, do rodziny. Jeśli chcesz, mogę cię zabrać.

ZNAMIĘ

Gdy mama starała się nie zwracać na niego uwagi, Bartek na cały kościół krzyknął: – Głupi kościół! Trwało wówczas kazanie. Mama zrobiła się czerwona i powiedziała szeptem do Bartka: – Uspokój się, bo ksiądz mówi kazanie. Wówczas Bartek wrzasnął: – Głupi ksiądz! Ludzie stojący wokół spojrzeli na dziecko ze zgorszonymi minami. Wtedy Bartek patrząc na nich, oznajmił: – I wy też głupi jesteście! Uśmiechałem się do Bartka i do wspomnienia. Czarna sutanna plątała mi się między nogami.

29.04.2015 10:17


POSŁOWIE MATKI

Potrzebowałam wielu lat, aby uświadomić sobie, że potłukłam obie tablice Dekalogu. Odrzucałam przykazanie po przykazaniu, świadomie lub nie, ale jednak. Dziś pragnę wyznać moją winę. Powiedzieć, że szczerze żałuję. Dziękuję mojemu synowi Arkowi, że zdecydował się opisać tę historię, że dał mi ją do przeczytania. Trudno wyrazić to, co czułam, czytając te wspomnienia. Otworzyły się wszystkie moje pozornie zabliźnione rany. Znów popłynęła krew. Arek wiedział, że dając mi do ręki swoje wspomnienia, bardzo mnie zrani. Próbował przygotować mnie na to cierpienie. Zaryzykował. Potraktowałam to jak dłoń wyciągniętą na zgodę. Skoro napisał, był gotowy zmierzyć się z przeszłością. Pojawiła się wyjątkowa okazja dla mnie. Sama nie odważyłabym się rozliczyć z przeszłością, choć w sercu zawsze tego pragnęłam. Pewnego dnia syn wręczył mi dużą, żółtą teczkę i powiedział: Pomódlmy się". Udzielił mi błogosławieństwa. Pojechałam "do domu. Jadąc autobusem, czułam, że wiozę trudny do udźwignięcia ciężar. Gdy weszłam do mieszkania, położyłam teczkę na

524A_Znamie_inside.indd 213

29.04.2015 10:17


stole. Ogarnął mnie niewypowiedziany strach. Teczka leżała nietknięta przez dwa dni. W nocy wstawałam, bo miałam wrażenie, że teczka patrzy na mnie, że mnie woła. Przeczytałam pod osłoną nocy. Wszystko wróciło tak realnie. Wróciła bezradność, gniew, wstyd, poczucie winy i lęk. Nie spałam wiele nocy. Syn od mojego tak" lub nie" uzależnił wydanie powyższych " głowie "kłębiły się pytania. To, co jest moją wspomnień. W mojej największą tajemnicą i wstydem, miałoby ujrzeć światło dzienne? Każdy będzie mógł poznać moją historię? Zrobić z nią, co zechce? Może ludzie będą mnie krytykować, oceniać, osądzać? Gdyby kilka lat wcześniej ktoś mi powiedział, że dam zgodę na publikację tajemnicy swego życia, uznałabym to za kiepski żart. Dziś jestem przekonana, że te wspomnienia powinny ujrzeć światło dzienne. Z upublicznienia wspomnień pragnę uczynić moją pokutę. Wszystko ofiaruję za moje dzieci. Dzięki temu opowiadaniu wróciłam w najboleśniejsze zakamarki mojego życia, pozwoliłam, aby wzeszło tam słońce. Poukładałam wspomnienia. Powiedziałam przepraszam" i usłysza" łam słowa wybaczenia. Spędziłam wiele niezapomnianych godzin z synem, który zabierał mnie w podróż w przeszłość. Rozmawialiśmy bez końca. Dotąd nigdy nie ośmieliłam się zapytać Boga i swoich dzieci, czy mnie kochają. Znając dziś odpowiedź na to pytanie, jestem szczęśliwa. Ich miłość w zupełności mi wystarcza. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Czuję wstyd. Żałuję. Przepraszam. Kocham.

524A_Znamie_inside.indd 214

29.04.2015 10:17


Spis treści CZĘŚĆ I

KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE . . . . . . . . . . . . 7 CZĘŚĆ II

KOŁŁĄTAJA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 77 CZĘŚĆ III

NAMYSŁOWSKA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101 CZĘSĆ IV

NIEPODLEGŁOŚCI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 CZĘŚĆ V

WYSZYŃSKIEGO . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 175 Posłowie Matki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 213

524A_Znamie_inside.indd 215

29.04.2015 10:17


Edycja Świętego Pawła poleca

Dworzec. Ktoś przeraźliwie krzyczy. Jacyś ludzie o twarzach upiorów chwytają moje rodzeństwo i wrzucają do bydlęcych wagonów. Na peronie leży w kałuży krwi noworodek. Malutka dziewczynka, córeczka naszych sąsiadów. Wszystko płonie. Z głośników słychać przeraźliwe słowa: „Stacja Sybir”. Uderza we mnie tłum ludzkich szkieletów. Spadam na szyny. Pragnę uciec przed pędzącym pociągiem, który jest coraz bliżej i bliżej. Ciało odmawia posłuszeństwa. Paraliżuje mnie strach. Gwizd maszyny wyrywa mnie ze snu. Jeszcze słyszę wycie ludzi i pociągu, jeszcze widzę krew i twarze demonów. Wracam z piekła, które wciąż żyje w moich snach. Mówię sobie: Już dobrze, to tylko sen, zły sen. Znów zasypiam, śnię głód, którego „tam” doświadczyłam. Budzi mnie mój własny krzyk. Już nie zasnę tej nocy. Będę do świtu palić światło, będę czytać, będę się modlić. Będę złościć się na samą siebie, że po sześćdziesięciu latach wciąż boję się ciemności. Dlaczego nie potrafię otrząsnąć się z przeszłości? Tak rozpoczyna się historia Heni, która pewnej zimowej soboty 1940 roku została brutalnie wyrwana z domu i z dziewczęcych marzeń o pięknym życiu. Ludzie o twarzach upiorów przepędzili ją przez kolejne stacje życia, coraz dalej i dalej od rodzinnych stron, a potem i od tych, których kochała. Co ją trzymało przy życiu? Jak w miejscu, w którym bliżej ludziom do śmierci niż do życia, można poznać prawdziwą miłość? Czy obietnice, które złożyła na tej nieludzkiej ziemi, udało się wypełnić? Dlaczego ta historia dziś powraca i znów budzi tyle emocji?

www.edycja.pl

524A_Znamie_inside.indd 216

29.04.2015 10:17


Bawiłem się z kolegami w wojnę. Wymyślony wróg i front przesuwały się do piaskownicy. Niechcący zniszczyłem małej dziewczynce piaskową babeczkę. Mała rozpłakała się w głos i pobiegła ze skargą do babci. Kiedy leżałem w okopie, podeszła do mnie baba wielka jak piec. – Ty bękarcie! Ty nieślubny bachorze! Wynocha mi stąd! Tu nie ma miejsca dla takich jak ty! Urodziło się to bez łaski Bożej i panoszy się. W kołysce należało takiemu łeb ukręcić! Zwracając się do płaczącej dziewczynki, powiedziała: – Nigdy nie baw się z tym łobuzem, to zaraza i zło. Wojna przeniosła się z piaskownicy do mojego serca. Poczułem nienawiść do kobiety i jej wnuczki. Trzymany przez tę panią, szarpałem się bezradnie. Zacząłem krzyczeć z całych sił: – Dlaczego pani tak mówi o mnie?! Dlaczego?! Dlaczego?! Co ja pani zrobiłem?! Ogarnęła mnie bezradność. Nagle odwróciłem się i zacząłem biec na oślep. Krzyczałem: – Nienawidzę! Nienawidzę! Wszystkich nienawidzę!

Nieczęsto się zdarza, aby ksiądz pisał powieści. A jeszcze rzadziej, aby miał odwagę napisać autobiografię. Szczerą, trudną, ale uczciwą. Ksiądz Arkadiusz Paśnik opisał historię swojego życia naznaczonego cierpieniem, aby dać innym nadzieję na to, że w życiu wszystko jest możliwe, że każdy dostaje swoją szansę. Najpierw powstała książka o zesłańczych losach rodziny Paśników, Obietnica. Historia, którą napisało życie, w której bohaterką jest babcia ks. Arkadiusza, Henryka. Znamię to losy trudnej rodzinnej miłości widzianej oczami jej wnuka.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.